30 lipca 2017

why should i apologize for the monster i've become? no one ever apologized for making me this way

Abigail Lawrence
WAMPIR, ABSOLWENTKA HOGWARTU, PÓŁKRWI, PATRONUSEM KOT DOMOWY, ANIMAG - CZARNA PANTERA
Lawrence, hej, co się stało? Zmieniłaś się. ✦ Wiek: osiemnaście lat, stan umysłu: siedemnaście lat. ✦ Błyszczące oczy. ✦ Uduszę Cię, kocie. Gdyby sama mogła wybrać swój profesjonalny zawód, zostałaby Twoim osobistym utrapieniem. ✦ Tęskniłeś. ✦ Ojciec mugol, matka czarownica, mały domek na pięknej, angielskiej wsi. ✦ Nie było mnie, bo... Miałam kilka spraw do załatwienia. ✦ Ponad rok nieobecności. ✦ To naturalny blond czy naprawdę jesteś aż tak głupia? Śnieżnobiała cera, podkrążone oczy. ✦ Idę do Trzech Mioteł. Idziesz ze mną? 
stara karta ✦ opowiadanie 1, 2, 3, 4
WĄTKI: LUDZIE, CHODŹCIE, NA, WĄTKI

wszystkie powiązane ze mną wpisy znajdziesz po etykietą coup d'état

19 lipca 2017

Są osoby, o których się pamięta i osoby, o których się śni

Rufus Riddell
21 XII 2007, Grímsey, Islandia; Ravenclaw, rok VI; krew połowicznie czysta po ojcu Brytyjczyku, połowicznie brudna po islandzkiej matce; metr sześćdziesiąt chodzącego po innych ludziach wypadku; aparycja chłopca; rozczochrana, mocno rudawa czupryna; szesnaście cali, wąsy kuguchara, osika; patronusem piesiec, boginem martwe ciało brata; animag; klub Eliksirów, koło ONMS, koło Astronomów; opiekun jednookiej Liesl

Gdyby to zależało ode mnie, chętnie bym się z tobą zamienił. Wobec tego, co działo się w domu po twoim odejściu, i w mojej głowie także się działo, zimna trumna nie wydaje się wcale taką najgorszą opcją. Wolałbym choćby nie czuć nic więcej i nigdy nie dorosnąć, aniżeli łzy miałyby nadal kapać mi z oczu jak deszcz. I chciałbym, jeśli ktoś dałby mi wybór, leżeć na twoim miejscu, bo ty byłeś uosobieniem sukcesu, a ja jestem chodzącą porażką. Żałuję, że było mi dane się dowiedzieć, na jakim odległym marginesie żyją winni, nawet ci, których winnymi uczynił przypadek jedynie; gdyby to zależało ode mnie, z własnej woli rzuciłabym się pod strumień avady, jeżeli to mogłoby nas uczynić: ciebie – żywym, mnie – lepszym.
Jesteś tam? John?

Nie gryzie, ale płochliwy jest.
Szukam mu braciszka.

17 lipca 2017

Naprawdę zawsze starała się patrzeć w stronę światła. Ale im dłużej człowiek wpatruje się w jasność, tym mocniej go wypala, aż wreszcie nadchodzi pokusa, aby się odwrócić i zobaczyć, jak długi, gęsty, mocny i ciemny staje się ciągnący z tyłu cień.

http://25.media.tumblr.com/1d662173d2531fd40c5c141509327b9e/tumblr_n0hd5wagmx1to9nbao3_1280.jpg
 NAM HYOJIN
VII rok, Ravenclaw | bogin — ogień | patronus — lis | różdżka — 9 cali, giętka, cedr, proszek z rogu buchorożca  | wielokrotnie określona i nazwana, zdefiniowana i ułożona w odpowiednich szufladkach, zaprojektowana do wykonywania poleceń

Stój prosto i się nie garb, używaj właściwych sztućców, uważaj aby długość sukienki była odpowiednia, uśmiechaj się i nigdy się nie krzyw, nie grymaś, używaj zawsze zwrotów grzecznościowych i nie przeklinaj, przepuszczaj starszych w drzwiach, poprzestań na jednej lampce wina, nie bądź obsceniczna i wyzywająca, zawsze pamiętaj o skromności i pokorze, złośliwe komentarze kwituj jedynie delikatnym uśmiechem i nie pozwól się sprowokować, wykonuj powierzone obowiązki sumiennie i dokładnie, bądź wzorową uczennicą, kochaną córką, życzliwą koleżanką, nie myśl o używkach i chłopcach, na to przecież przyjdzie czas. Bądź bardziej papieska niż sam papież, bardziej święta niż święci, bardziej boska niż jakikolwiek istniejący bóg.
Żyj i oddychaj zgodnie z zasadami, a potem umrzyj. Ale wcześniej zwariuj i porzygaj się całą tą sztucznością. Bo przecież ile można.

15 lipca 2017

Prosperity is just around the corner

Austen Burke
 Ravenclaw  siódmy rok  rodzinny biznes u Borgina&Burkesa

Nadmuchane ego, gdy uderzone, zawsze bolało więcej od tego, co kiedyś zdawało się boleć tak bardzo, że bardziej już chyba nigdy nic nie zaboli — pierwsze stłuczone kolano, wyrwany nitką i drzwiami ząb, złamany przez kolegę z podwórka nos czy skręcona na krzywym chodniku kostka. Wrogów miał szukać w innych, a patrzył w lustro i widział tego największego, któremu z oczu patrzyło dobrze, ale przekornie. Był dobry, ale przekorny. Lubił ładne rzeczy, a zdarzały mu się brzydkie uczynki. Chciał odkrywać świat, a tylko krążył palcem po mapie. Wielki świat zaczynał się dla nich i kończył na sklepowym zapleczu.
Mama gotowała dżem w kociołku po babci, tata różdżką wyganiał potwory spod łóżka, a dziadek ukradkiem podwijał rękaw i pokazywał ślady z przeszłości, a potem dawał ślazowego cukierka, czym kupował sobie milczenie. Suszone główki z kompletem ostrych zębów szczerzyły się z zakurzonych półek, ze ścian zwisały zmieniające się pod osłoną nocy obrazy, kryształy w słoiku świeciły w środku jasnego dnia, a za grubą zasłoną piętrzyły stosy drewnianych pudełek — wolno patrzeć, ale nie dotykać, bo mogło odgryźć palec (a jak dało się palec, to chcieli całą rękę, apetyt zawsze rósł w miarę jedzenia).
Er'way in-hay the oney-may, gone are my blues and gone are my tears, I’ve got good news to shout in your ears!

Czasami cisza wywołuje agresję i ciężko mi to ukryć

Scott Keating
Hufflepuff ~ VII rok ~ mugolak ~ bokser amator ~ skryty choleryk
Scott kłócił się z Tiarą Przydziału najdłużej ze wszystkich czarodziejów i czarownic, których na tamten czas przyjmowali do Hogwartu. Cichy sparing trwał ponad cztery minuty i już nawet kadra nauczycielska próbowała w jakiś sposób zainterweniować. Ostatecznie dyrekcja własnoręcznie przekazała Tiarę kolejnemu dziecku, a Scott niechętnie i z nadąsaną miną powędrował w kierunku stołu Hufflepuffu. Nawet po całej tej scenie Puchni przywitali nowego członka bardzo przyjaźnie i Keating poczuł wpijające się w jego komfort zakłopotanie. Nie należał do tego domu, nie potrafił należeć nawet, jakby chciał. Nie był dobry w byciu dobrym.                                      Scott Keating od momentu przydziału próbował sprostać wymaganiom, jakie narzucił na niego Hufflepuff. Jeśli czyjeś zachowanie mu nie pasowało, albo zwyczajnie chciał trochę pomarudzić, przełykał pokusę i zachowywał milczenie. Właśnie dlatego przez większość ludzi uważany był raczej za osobę cichą, podczas gdy w jego głowie panowała istna burza złożona z sarkazmu i niewypowiedzianej prawdy. Były momenty, kiedy ciągłe udawanie najzwyczajniej go przerastało. Zawsze pilnował jednak, żeby te niefortunne chwile słabości zdarzały się przy bliskich mu osobach, które nie skreślą go od razu jako Puchona przy pierwszym niemiłym komentarzu czy drobnym przekleństwie. Przez całe to udawanie Scott uważał się za osobę fałszywą i nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek miałby mu kiedykolwiek zaufać, nawet jeśli jego gra aktorska, szkolona już tyle lat, osiągnęła poziom mistrzowski.                                                                                                                   Scott nie dostrzegał jednak swojej bezinteresowności.                                              Chociaż często coś mu nie pasowało, a ludzie czasami sprawiali, że miał ochotę nimi potrząsnąć, Keating nie był w stanie odmówić pomocy. Może była to kwestia wychowania w mugolskiej, naprawdę licznej rodzinie, gdzie żadne czary w niczym nie mogły pomóc, a może mała część jego osobowości, którą upatrzyła Tiara Przydziału, Scott mógł zawsze znaleźć czas dla tych, którzy tego potrzebowali, nawet jeśli nie byli tego czasu do końca warci.                                                                           Między trzecim a czwartym rokiem zaczął trenować boks, próbując znaleźć sposób na rozładowanie irytacji i opanowanie rosnącej w nim agresji. Pomagało to częściowo, zwłaszcza gdy dostał pozwolenie na kontynuowanie treningów również w Hogwarcie, w opuszczonej sali na VI piętrze.

Hot er gesogt!

13 VIII 2007; klasa siódma; ravenclaw

Ktoś otworzył nawias i zapomniał go zamknąć, nagle igła zgrzytliwie zsunęła się z gramofonowej płyty i wyrzeźbiwszy w niej rysę, oddała głos ciszy. Och, kochanie, każdy czas ma swój paradygmat i ludzi, którzy się spod ram tego paradygmatu wymykają – i jeszcze więcej tych, którzy chociaż by chcieli, nie potrafią. Kto jest kim, nawet nie próbuj oceniać, zamiast tego oddaj się opowieści.
To było proste – z niczego budujesz coś, tworzysz labirynty i wytyczasz szlaki, z których możesz zboczyć. (Biłam się z myślami, tłumaczyła widoczne na rękach skaleczenia i zadrapania nabyte w trakcie częstych wędrówek. Nie wygrał nikt, bo obawiam się, że wojna pozbawiona jest zwycięzców). Szkoda tylko, że opowieści czasem wyzute były z początku lub rozwinięcia – i prawie zawsze zakończenia. Zanim postawi się kropkę, zawsze można łyknąć herbatę i udawać, że sparzony językiem wrzątek uniemożliwia mówienie. (Czego nie umiała dopowiedzieć, potrafiła dośpiewać lub dograć).
Chociaż nigdy nie istniało zagrożenie, że wzorem zająca ściśnięte strachem serce rozpęknie, kiełkował w niej niepokój. Czasem gnił, a potem na powrót rozkwitał i istniał, nawet jeśli przytrafiały się euforyczne stany, nieprzespane noce, katartyczne nastroje. Może to od zawsze była tylko poza, którą traktowała z równą dbałością, co wygląd. Kto wie, przecież kiedy nie wymyślała, to zmyślała, kiedy nie zmyślała, to kłamała. Od zwyczajnych i istniejących naprawdę duchów wolała widmowe, hodowane i możliwe do oswojenia, od terytorium – mapy fantazmatyczne nakładane na rzeczywiste.
Sentymentalne zastąpiło naiwne – i z uczuciem, lecz bez tkliwości. Lubiła skraść kilka uśmiechów i podarować jedną czy dwie piosenki. Nauczyła się witać, nikt nie wytłumaczył jej sztuki żegnania się, więc nawet zerwawszy wszelkie stosunki dyplomatyczne, pozostawiała nierozwiązane wciąż sprawy.
Hot er gesogt!, powiedział to powiedział, czy to kiedykolwiek miało jakiekolwiek znaczenie?

12 lipca 2017

He who fights with monsters should look to it that he himself does not become a monster

“— Wątpię, czy diabeł jest taki brzydki — rzekła ciotka Jakubina w zamyśleniu — nie mógłby tak szkodzić ludziom. Ja osobiście wyobrażam sobie diabła jako przystojnego, eleganckiego młodzieńca.”
― L.M. Montgomery, Ania na uniwersytecie



Crucio!
Przez pierwsze kilka sekund ciemnowłosy chłopak zawzięcie zaciskał szczękę, starając się opanować pulsujący ból, łudząc się, że jest w stanie kompletnie go powstrzymać. Wyciągnął rękę, by oprzeć się o komodę, ale udało mu się jedynie strącić porcelanową misę, która roztrzaskała się pod nim na drobne kawałeczki. W końcu poddał się, a z jego ust wyrwał się cichy jęk, gdy z łoskotem opadł na drewnianą posadzkę.
Wyjątkowo trudno opisać słowami cierpienie, jakie powoduje zaklęcie Cruciatus. Nawet ci nieszczęśnicy, którym było dane doświadczyć jego działania na własnej skórze, nierzadko nie potrafili wydusić z siebie pełnego zdania o tym, jakie spustoszenie sieje ten czar. Światowi magomedycy oraz eksperci z dziedziny zaklęć do tej pory spierali się w zakresie powodów jego odczuwania, sposobów, w jakim zaklęcie symuluje receptory bólu, i — co najważniejsze — przyczyn zróżnicowanych doznań poszkodowanych, a także ich skutków.
Wątpliwe było jednak, by chłopak zwijający się na podłodze zastanawiał się nad tymi problemami. Myśli, jeśli jakiekolwiek kłębiły się w jego głowie w tym momencie, raczej skupione były na sprawcy cierpienia, nie jego powodach. Minęło kilkadziesiąt sekund, a jęki i ciche mamrotania wezbrały na sile. Łzy bólu pojawiły się w oczach ofiary, a błagalne spojrzenie, które posyłał w górę, przerwało wcześniejszy upór. Zaklęcie zmiotło je w proch.
— Przepraszam — szepnął, głos mu się załamał. Niemalże w tej samej chwili osoba stojąca w progu korytarza cofnęła czar, a ból, jeszcze przed momentem tak mocno ujmujący ciało chłopaka, po prostu zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.
— Trzeba było tak od razu? — Cichy, a jednocześnie donośny głos przepełniony był wewnętrzną dumą, w niemal każdym słowie przebijało uczucie zwycięstwa.
Młody mężczyzna wolnym krokiem podszedł do chłopaka, po czym kucnął przy nim i chwilę mu się przyglądał, na jego twarzy można było dostrzec mieszankę zaciekawienia oraz niedowierzania. Drugi natomiast robił wszystko, by kolejny raz nie spojrzeć w oczy swojego oprawcy — spuścił pokornie wzrok, gdy tylko usłyszał pierwsze kroki, a teraz zastygł w bezruchu.
Nie trwało to długo. Wystarczył mocny uścisk dłoni na włosach, a głowa chłopaka poderwała się w górę. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie, a ciałem wstrząsnął niekontrolowany dreszcz, jakby nerwy nie odpoczęły jeszcze po poprzednim ataku bólu. Roztrzaskane kawałki wazy musiały wbić się podczas upadku, bo po policzku spływała mu strużka krwi zmieszanej ze łzami. Młodzieniec, zaciskając palce z jeszcze większą siłą, uśmiechnął się w kierunku młodszego z niemal matczyną czułością.
— Jeszcze raz — wyszeptał powoli. — Jeszcze jeden raz pójdziesz do ojca i opowiesz mu cokolwiek na mój temat, a ja znów zrobię to samo. Przyjdę do ciebie i to powtórzę. Będę powtarzał, dopóki nie nauczysz się trzymać języka za zębami.
Nie zaczekał na reakcję. Gdy tylko skończył mówić, rozluźnił uścisk dłoni, a głowa chłopaka opadła bezwiednie z powrotem na podłogę. Wciąż się uśmiechając, wyprostował się, po czym ponownie wyciągnął różdżkę, tym razem tylko w celu naprawienia porcelanowej ozdoby. Zawahał się jeszcze chwilę, bawiąc witką w dłoni, ale w końcu schował ją do wewnętrznej kieszeni marynarki.
— Hyeong* — mruknął chłopiec słabym głosem — ja naprawdę nie chciałem...
— Chciałeś. Dlatego ja nie miałem wyjścia.
Brunet przeszedł obok młodszego brata, kierując się prosto do gabinetu ojca, by jak najszybciej zwrócić nie do końca legalnie pożyczoną różdżkę. Jednym z wielu plusów posiadania w najbliższej rodzinie aurora był fakt, iż Ministerstwo mocno bagatelizowało legitymowanie tych magicznych przedmiotów pracownikom Departamentów.
Minęło kilka dobrych lat, zanim Yeonghwan się o tym przekonał, ale niewiele miesięcy, nim zaczął to wykorzystywać.



Przesadą byłoby stwierdzenie, iż Yeonghwan nienawidził swojego młodszego brata — był mu zwyczajnie obojętny, jak i reszta rodzeństwa, z którą nawiasem mówiąc nie utrzymywał zbyt bliskich kontaktów. Dobre stosunki miał jedynie z ojcem, a to z prostej przyczyny, bowiem Seo Jeongmin dla chłopaka stanowił coś potrzebnego. I jeśli jeszcze w oczach mężczyzny syn jawił się jako najbliższa, najlojalniejsza osoba z rodziny, na której mógł polegać, dla chłopaka stanowił jedynie źródło utrzymania, bezpieczeństwa oraz ewentualnej pomocy.
Mieszkańcy domu Seo widywali się rzadko. Rodzice prawie cały swój czas poświęcali pracy — ojciec na stanowisku aurora, matka jako główny sekretarz Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów — a czwórka rodzeństwa, zajęta własnymi sprawami, spędzała ze sobą czas niemalże wyłącznie podczas wspólnych posiłków lub różnorakich świąt. Nie było pomiędzy nimi zażyłości, a wspomnienia, które ze sobą dzielili, ograniczały się prawie w całości do czasów wczesnego dzieciństwa.
Każde z dzieci państwa Seo wychowało się w oparciu o inny ideał i może właśnie dlatego tak bardzo się od siebie różnili.
Najstarszy, Jisoo, jeszcze jako mały chłopiec wyjechał do ciotki do Japonii, by móc uczyć się w Mahoutokoro. W duchu tradycji, o czym nie pozwalał nikomu zapomnieć ich dziadek, pierworodny syn rodziny kończył tę właśnie szkołę. Przemiła, starsza ciocia wychowała Jisoo z największą czułością, na jaką ją było stać, przelewając na niego ten rodzaj miłości, której zawsze chciała doświadczyć — miłość matki do syna. Siedmioletni, zapłakany chłopiec, żegnający się z rodzicami i rodzeństwem w dniu swojego wyjazdu, nie miał pojęcia, jak miłą niespodziankę uszykował mu los. Dorastający wśród miłości ciotki oraz honorowych praw japońskiej szkoły stał się rzetelnym, cierpliwym i wesołym człowiekiem, który krok po kroku, powoli układał sobie dorosłe życie, z dala od chłodu rodzinnego domu. Po prawdzie nie lubił do niego wracać i robił to najrzadziej, jak tylko mógł.
Pierwsza córka i trzecie z kolei dziecko, Yeonhee, za swój wzorzec obrała matkę, z czego zapewne nie zdawała sobie do końca sprawy. Cechował ją spokój i chłodna kalkulacja, często przewartościowywała wyższe potrzeby nad własne uczucia. Już po pierwszym roku w Hogwarcie zadziałał na nią wpływ złego towarzystwa z domu Slytherina, a po kilku latach, zapatrzona w śmietankę towarzyską, sama stała się jej częścią. To dawało jej siłę. W tłumie ludzi, podziwiana czuła, że żyje. Nie miała dla siebie litości — same Powyżej Oczekiwań lub Wybitne, cała masa zajęć dodatkowych, spotkania towarzyskie. Wciąż biegła, ale jakby po omacku, nie bardzo wiedząc, co ją czeka na mecie. I czy cokolwiek czeka.
Najmłodszy z córki rodzeństwa, Jiyeong, był najłagodniejszym członkiem rodziny Seo. Od zawsze czuł się odsunięty od reszty, bo jako jedyny nie wykazał magicznych zdolności. Wszelkie zamieszanie związane ze szkolnymi problemami siostry i braci lub zawodowymi wyzwaniami rodziców traktował zatem raczej jak ciekawe historie, aniżeli część własnego życia. Nie było w nim jednak ani krzty zazdrości. Uczęszczał do mugolskiej szkoły w Londynie, miał wielkie grono znajomych, kilku bliskich przyjaciół i pierwszą, upragnioną miłość. Samotność wykształciła w nim duże pokłady wyobraźni, które, całe szczęście, wykorzystał w dobrym kierunku.
Yeonghwan natomiast od dziecka podążał inną ścieżką, bowiem wybrał życie oparte na nieco odmiennych ideałach.



— Seo, łap!
Barczysty blondyn, Peter, zawodnik gryfońskiej drużyny Quidditcha, zamachnął się lekko i wyrzucił piłkę w górę, posyłając ją w stronę Yeoghwana. Chłopak podbiegł, po czym wyskoczył w powietrze, ale udało mu się jedynie musnąć kafla palcem wskazującym zanim ten wylądował na ścianie po drugiej stronie korytarza. Ścigający wybuchnął śmiechem, gdy na twarzy Koreańczyka pojawił się grymas, i dobiegł do niego, zakręcając jeszcze, by zebrać piłkę z podłogi.
— Zawsze w formie, co? — zarechotał, trącając bruneta w ramię.
— Intensywne przygotowania do piątkowego meczu trwają, jak widzę. — Yeoghwan roześmiał się, widząc jak Peter wyrzuca kafla w powietrze, a potem łapie go jedną ręką, ot tak, bez żadnego problemu. — Słyszałem od waszego kapitana, że w przyszłym miesiącu planuje już na stałe przeprowadzić się na boisko.
— Ta-ak, ostatnio wracam do dormitorium tylko po to, żeby się przespać. Koszmar.
Yeonghwan kiwnął głową z uśmiechem, mając zamiar odwrócić się i ruszyć w kierunku dormitorium, gdy chłopak w ostatniej chwili chwycił go za rękaw szaty. Rozbawienie Gryfona ustąpiło miejsca dziwnemu wyrazowi twarzy, wydawał się odrobinę zestresowany.
— Słuchaj, à propos tego piątkowego meczu... Miałbym do ciebie prośbę.
— Hm?
— Jest taki ścigający Puchonów, Mike Summers, który doczepił się mnie na boisku jak do psiego ogona. — Peter odchrząknął. — W każdym razie chodzi o to, żeby w piątek, jakby się dało oczywiście... Pamiętasz, co zrobiłeś na meczu Ślizgonów i Krukonów w zeszłym roku?
Yeonghwan uśmiechnął się. Już dawno życie nauczyło go, że nie trzeba lubić człowieka, by być dla niego miłym, i że o wiele większe korzyści przynosi sytuacja, w której ci ludzie są przekonani o tym, iż mogą na nim polegać. Niezliczona ilość dłużników przydawała mu się bowiem w wielu różnego rodzaju sytuacjach.
— Załatwione.
Tak długo utrzymywał pogodny wyraz twarzy, że Gryfon w końcu rozluźnił się, jakby brak problemu starszego kumpla zwalniał go z odczuwania wstydu i wyrzutów sumienia. Kąciki jego ust uniosły się nawet odrobinę w górę, gdy Seo poklepał go po ramieniu, a potem odwrócił się, by iść w końcu dormitorium.
— Ej, a jak ci się odwdzięczę?!
— Daj mi nad tym pomyśleć — odkrzyknął, odwracając głowę. — Możesz być pewien, że się do ciebie zgłoszę!



Wysoka gablota z ciemnego drewna, która stała w rogu gabinetu, od zawsze budziła ciekawość Yeoghwana. Nie żeby była jakaś nadzwyczajna — zwykły stary mebel i choć ładny, nie wyglądem przyciągał uwagę chłopca. To zawartość, pieczołowicie kolekcjonowana przez jego ojca w ciągu długich lat pracy, zdawała się być dla niego tak interesująca.
Pierwsze trzy półki zajmowały szeregi malutkich, szklanych fiolek, umocowanych na licznych, pnących się w górę statywach. Każda z nich zawierała półprzezroczystą substancję i właśnie ta iskrząca się, srebrzysta ciecz intrygowała Yeonghwana za każdym razem, gdy tylko wpadał do pokoju, by o coś zapytać tatę. Kamienna, płaska misa, wypełniona ciemną substancją zajmowała ostatnie wolne miejsce w szafce, ale na nią chłopiec nie zwracał szczególnej uwagi, jakby nie mógł połączyć jej przeznaczenia z mieniącą się miksturą.
Pierwszy raz ciekawość Yeonghwana przekroczyła bezpieczną granicę, gdy przez przypadek podejrzał, jak starszy pan Seo umieszcza myśl z fiolki do myślodsiewni, a potem zanurza w niej głowę i znika. Zamarły z zaskoczenia, zamiast uciec, zawołać o pomoc lub chociażby podbiec do ojca, stał tam przez chwilę i to na tyle długą, by strach powoli zastąpiło zainteresowanie. Nie miał pojęcia, że tak naprawdę został już wcześniej nakryty, i że gdy tylko mężczyzna wynurzy się z myślodsiewni, rozpęta awanturę na temat łamania reguł. Żadne z dzieci Seo nie miało wstępu do gabinetu, a niestety w Yeonghwanie bardzo szybko wykształciła się chęć do sprzeciwiania się jakimkolwiek normom.
Niedopatrzenie lub zwykłe niedbalstwo, tak bardzo kontrastujące z logicznym myśleniem pana Seo, którym cechował się w pracy, okazało się jednym z powodów późniejszych zmian w charakterze Yeonghwana. Tak naprawdę mężczyzna do tego stopnia ufał swoim metodom wychowawczym, że nawet przez moment nie pomyślał, iż syn mógłby kolejny raz podważyć jego zasady.
Drugi raz chłopak doskonale wiedział, po co udaje się do gabinetu ojca. Upewniwszy się, że matka śpi na kanapie w salonie — zawsze dodawała do herbaty kilka kropel eliksiru słodkiego snu — a ojciec jest na jednym ze swoich wyjazdów, wślizgnął się do pokoju zupełnie niezauważony. Stanął w drzwiach i najpierw rozejrzał się wokół niespokojnie, odnosząc wrażenie, że za moment ojciec wyskoczy zza rogu, by potem znów na niego nakrzyczeć. Nic takiego się nie stało. Jak na dziesięciolatka charakteryzował go niespotykany spokój, a każdy kolejny jego ruch był przemyślany do tego stopnia, że wydawało się to co najmniej śmieszne. Sunął stopami po parkiecie, uważając, by przypadkiem nic nie zakłóciło panującej w domu ciszy, po czym skierował swe kroki prosto do gablotki z myślodsiewnią.
Powtórzył dokładnie to, co zobaczył — sięgnął po losową fiolkę z tajemniczą, iskrzącą się cieczą, a potem wlał zawartość do misy, starając się nie poruszyć jej nawet o milimetr. Gdy tylko myśl wmieszała się w płyn znajdujący się w środku wazy, chłopak wziął głęboki oddech, by zaraz szybkim ruchem włożyć głowę do myślodsiewni.
Od tamtej pory wkradał się do gabinetu coraz częściej. Jak szybko odgadł, wspomnienia ojca zostały przez niego posegregowane chronologicznie i tematycznie.
Zaczął od rozpraw w Wizengamocie, jeszcze za czasów Drugiej Wojny Czarodziejów, gdy sądzone były największe osobistości mrocznego, magicznego światka. Słynne przesłuchania w Sali Rozpraw Numer 10, prowadzone z całkowicie zrozumianą okrutnością, stały się dla małego Yeonghwana specyficzną, dziecięcą fascynacją. Bo gdy chłopcy w jego wieku zaczytywali się w komiksach o superbohaterach, Seo swoich herosów widział w osobach Śmierciożerców, męczenników pokonanych w walce o panowanie nad światem. Ci ludzie pragnęli władzy i nie zważając na panujące normy, sięgali po nią, choćby za cenę życia własnego i rodziny.
Kolejnymi wspomnieniami, po które sięgnął, okazały się akcje terenowe jego ojca. Poczynając od czasów pierwszych lat w pracy w Ministerstwie, które jednak nie były zbyt ciekawe, poprzez łapanki w trakcie drugiej walki z Voldemortem, kończąc na najnowszych poszukiwaniach czarnoksiężników.
Nie trzeba było czekać długo. Już na przestrzeni kilkunastu miesięcy zaszła w Yeonghwanie nieodwracalna zmiana. Niemal przestał utrzymywać jakiekolwiek kontakty z otoczeniem zewnętrznym, poświęcając cały swój czas na badaniu działalności swojego ojca i doszukując się jak największej ilości faktów na temat Voldemorta oraz jego aktualnych popleczników. Minęło kilka lat, a zaczął przeglądać również dokumenty, zgłębiając się coraz bardziej w tę brutalną stronę magicznej społeczności, i nawet nie zauważył, kiedy zaczął odczuwać w stosunku do niej podziw. Wertując zdjęcia najokrutniejszych i nieludzkich zbrodni zamiast obrzydzenia pojawiała się w nim zazdrość. On też chciał być potężny. Przecież mu się należało.
W pierwszych latach pobytu w Hogwarcie szybko zaskarbił sobie sympatię kadry nauczycielskiej, jako że okazał się sumiennym, pilnym uczniem, o ogromnej ambicji i chęci zdobywania wiedzy. Gdy tylko już wiedział, jak skutecznie obchodzić się z ludźmi, zaczął gromadzić wokół siebie osoby zdominowane przez jego charyzmę i pewność siebie. Był serdeczny, miał znajomych niemal w każdym hogwarckim domu i służył pomocą komukolwiek w potrzebie, choć ciężko przyznać, by spełniał prośby, którymi potem te osoby mogłyby się głośno pochwalić. Ze względu na długą listę dłużników, wkrótce przestał sam zajmować się drobnymi sprawkami, unikając w ten sposób podejrzeń dyrektora i nauczycieli. Nikt jednak nie poznał się do końca na jego charakterze — w pamięci uczniów, których rodzice walczyli w bitwie o Hogwart, dalej żyła niechęć do wszystkiego, co było związane z czarną magią. Nie u wszystkich oczywiście, jednak Yeonghwan nie był na tyle głupi, by jawnie obnosić się ze swoimi zainteresowaniami.



Czerwcowy upał dawał się hogwarckiej młodzieży we znaki i mimo że grube mury zamku nie chroniły już przed wysoką temperaturą, wieczorem w Wielkiej Sali zapanował przyjemny chłód. I chyba ze względu właśnie na te zaklęcia obniżające temperaturę pomieszczenia frekwencja uczniów znacznie przekroczyła normę. Yeonghwan, rozglądając się po twarzach ludzi, był niemal pewien, że niektóre z nich widzi na zajęciach pierwszy raz.
— Seo, wisisz mi rewanż! — Ciemnowłosa Krukonka, Jennie, krzyknęła do niego z drugiego końca sali, machając ręką. Wbrew sympatycznym słowom, ta dwójka rywalizowała ze sobą zacięcie niemal na każdym spotkaniu klubu, co często stawało się jednym z głównych tematów wśród reszty członków.
— Co tylko pani rozkaże! — odkrzyknął, unosząc brew, po czym bez wahania skierował kroki ku wejściu na podium.
Jak każdy miłośnik oraz czynny entuzjasta danego sportu, i ta dwójka choćby przez moment nie dopuszczała do siebie myśli, by ktokolwiek mógł być od nich lepszy — w rozumowaniu, że nie tylko byli dobrzy, byli po prostu najlepsi spośród wszystkich innych. Pomimo tego, iż rzeczywiście nie dało się odmówić im wiedzy i umiejętności znacznie przekraczających program nauczania, to wybujała ambicja momentami ściągała ich na dno.
Nigdy żadne z nich nie wygrało ze sobą rozgrywki. Zazwyczaj końcówkę pojedynku inicjował opiekun, a tylko kilka razy zdarzyło się, by na znak oboje odsunęli różdżki. Grali do końca, nie szczędząc sił, i żadne z nich nie mogło pozwolić na to, by się poddać.
Yeonghwan nie lubił być na drugim miejscu i nie zdarzało się, by w interesującej go dziedzinie osiągnął to miejsce więcej niż jeden raz, ale do szału doprowadzało go bycie na tym samym poziomie, co Jennie. Nie było w tym wielkiej filozofii — nie cierpiał się dzielić z nikim niczym, szczególnie jeśli chodziło o rzecz, która sprawiała, iż czuł się w jakiś sposób wyjątkowy.
Tym razem, stojąc na przeciwko brunetki, jego uśmiech był aż nadto przesączony nienawiścią. Oszczędne, szybkie ruchy ukazywały jego wściekłość, a szybko wyrzucane zaklęcia pierwszy raz nie trafiały w cel. Walczyli jednak niemal równo, na podobnym poziomie sił, choć już po dziesięciu minutach rundę przerwał nieoczekiwany wypadek. Yeonghwan poderwał się w powietrze, po czym przeleciał kilkanaście metrów i wylądował na podłodze za podium, tracąc przytomność.
Odzyskał trzeźwość umysłu dopiero kilkanaście godzin później, gdy z samego rana obudził się w skrzydle szpitalnym, cały obolały. Zastanawiał się przez moment, jaki specyfik podała mu pielęgniarka, bo na języku wyczuwał dziwny smak, jakby mieszanki kokosa ze spalonym stekiem. Dopiero potem dostrzegł, że oprócz niego w pomieszczeniu znajduje się tylko jedna osoba, a w dodatku siedzi na jego łóżku i się w niego wpatruje.
— Jennie — wychrypiał. — Przyszłaś mnie przeprosić?
— Zaklęcie niewerbalne? Zaatakować siebie? Że ja na to wcześniej nie wpadłam. — Była wściekła, okropnie wściekła. Do tego stopnia, że przestawała panować nad oddechem, który stawał się z każdym słowem coraz bardziej urywany, a skrzydełka nosa ruszały się najpewniej niezależnie od jej woli.
— Jakie zaklęcie niewerbalne? Nie wiem, o czym mówisz.
— A o tym, że przez ciebie wylali mnie z klubu. Chyba o to ci chodziło, co?
Yeonghwan nic nie powiedział. Ścisnął usta w wąską linię, ale udało mu się wytrzymać zaledwie kilka sekund zanim nie wybuchnął głośnym śmiechem. To chyba dostatecznie sprowokowało Krukonkę, która sięgnęła po różdżkę i szybkim susem zbliżyła się do chłopaka na tak niewielką odległość, że dzieliły ich jedynie centymetry.
— Nie pogarszaj swojej sytuacji, skarbie — wymruczał, unosząc brwi. Chwilę później poczuł mocne ukłucie różdżki po prawej stronie szyi i zrozumiał, że Jennie nie odpuści tym razem, zemści się w jakikolwiek sposób, choćby miała przypłacić to szlabanem. Musiał w jakiś sposób zbić ją z pantałyku.
— Pójdziesz do dyrektora i powiesz, że zrobiłeś to...
— W zemście za próbę otrucia bliskiego kumpla?
Dziewczyna odsunęła się, a na jej twarzy zagościło to zimne zdziwienie, które pojawia się za każdym razem u osób przyłapanych na kłamstwie. Próbowała coś powiedzieć, ale z jej ust wyrwało się tylko ciche mamrotanie, i mimo że zaraz potem odzyskała z rezon, Yeonghwan już miał ją w garści.
— Skąd o tym wiesz?
— Ważne, że wiem. A teraz wybacz, niespecjalnie dobrze się czuję po twoim ataku i wolałbym odpocząć. Jak mniemam, przy tej wersji zostaniemy.



— Widziałam, jak z nimi rozmawiałeś! Przyznaj się!
— Przestań się drzeć, do jasnej cholery. Nie mam z nimi nic wspólnego.
Elaine nie wydawała się przekonana. Mroczni weszli do szkoły godzinę wcześniej i próbowali przetrzymać część uczniów w lochach w roli zakładników, ale zapanował taki chaos, że Yeonghwanowi i El z dziecinną łatwością udało się zamknąć w pustej klasie. Seo chodził niespokojnie w kółko po sali, a dziewczyna przysiadła na biurku, założyła ręce i z kwaśną miną dosłuchiwała się krzyków dochodzących zza drzwi.
— Przyznaj się, dogadałeś się z nimi.
— Elaine, ostrzegam cię.
Dziewczyna westchnęła. Wstała powoli i podeszła do Yeonghwana, krzywiąc się nieco.
— Dobra, przestaję. Po prostu jestem przewrażliwiona, nie wiem... Pewnie aurorzy i tak są już w drodze, nie? — Powoli przesunęła dłońmi po ramionach chłopaka, po czym wspięła się na palcach, by potem przytulić do niego mocno. Yeonghwan wzdrygnął się w myślach, ale nie poruszył się. Nie objął jej, nie zrobił nic. Czekał.
Dopiero po chwili, gdy dziewczyna się od niego odsunęła ze zdziwioną miną, zrozumiał, co miała na celu. Szukała literki M za jego uchem.
— Znalazłaś? — zapytał. W jego głosie przebijał gniew.
— Nie miej mi za złe tego, że...
— Znalazłaś? — powtórzył drwiąco. Mimo że na jego twarzy widniał uśmiech, jego oczy były do tego stopnia przepełnione nienawiścią, że dziewczyna automatycznie ze strachu cofnęła się kilka kroków w tył.
— Yeongie, przestań, przerażasz mnie...
— Pytam się, czy znalazłaś?!
— Yeonghwa-aaaa!
Już chwilę temu podjął decyzję. Zamachnął się mocno, by potem z całej siły uderzyć Elaine w głowę, mając przy tym nadzieję, że dziewczyna szybko straci przytomność. Na swoje nieszczęście, była jeszcze zupełnie świadoma, kiedy wylądowała na zimnej posadzce. Chciała krzyknąć, lecz głos ugrzązł jej w gardle, gdy Yeonghwan zacisnął ręce na jej szyi z całej siły, wyciskając powietrze z jej płuc. Patrzyła na niego cały czas, nawet gdy oczy zaszły jej mgłą.
A po tym wszystkim Seo osunął się na ziemię. Spoglądając na martwe ciało dziewczyny, dotarło do niego, że pierwszy raz od bardzo dawna w końcu coś poczuł.
Ulgę.



— Pani Buckett, jestem pewien, że może to dla mnie pani zrobić.
— Nie wiem, Yeonghwan, a co powie na to dyrektor? — Bibliotekarka roześmiała się, opierając dłoń na lewym policzku, jeszcze niezdecydowana. Zerknęła na chłopaka spod brwi, a ten uśmiechnął się do niej promiennie, dokładnie tak, jak to robił zawsze, gdy przekomarzali się o przedłużenie książek. Kobieta nie przyznałaby przed nikim, nawet przed samą sobą, że lubiła ten jego uśmiech i zachrypnięty, niski głos.
— Czyli przedłużone na jeszcze jeden miesiąc?
Kobieta westchnęła, choć wyraz jej twarzy pozostał pogodny.
— Przedłużasz je już od kilku miesięcy... Do czego są ci potrzebne w ogóle te książki? Wiem, że masz pozwolenie od profesora i nie muszę cię sprawdzać, ale...
— Robię prace na OPCM, kilka esejów i staram się o własną publikację. Siódmy rok, niedługo owutemy, przygotowuję się też do egzaminów — powiedział, nie dając po sobie poznać, jak bardzo niewygodne jest dla niego to wścibskie dopytywanie, i ukrywając też niechęć, którą skrycie żywił w stosunku do bibliotekarki. Nawet się nie zająknął.
— Rozumiem, że idziesz w ślady rodziców. — Kobieta zerknęła na niego z ciekawością, wypisując na karcie nowy termin zwrotu. Gdy tylko chłopak dostrzegł, że zostały przedłużone na dwa miesiące wprzód, na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech, choć spojrzenie oczu pozostało chłodne.
— Jak to jest, że pani zawsze potrafi mnie przejrzeć?



*Honoryfikacja, uprzejme określenie stosowane w kierunku starszego brata/znajomego.

Dodawanie notki zaraz po opublikowaniu postaci chyba zostanie jakimś moim rytuałem. Zrzucam to jednak w całości na mój brak talentu co do tworzenia karty, bo zawsze wychodzą tak zwięzłe i krótkie, że martwię się o to, czy ktokolwiek zrozumiał, co autor miał na myśli
Do wszystkich osób, które się do mnie odezwały — na pewno teraz się do Was zgłoszę Chciałam to zrobić wcześniej, ale stwierdziłam, że lepiej na początku puścić notkę, by wszyscy mieli do wglądu, jak naprawdę ten mój kwiatek się zachowuje. W zasadzie za jej pisanie zabrałam się zaraz po opublikowaniu karty, ale studia, przeprowadzka i milion innych pierdół zmusiły mnie do skończenia jej dopiero wczoraj.
Poszukujemy z Yeonghwanem kilka postaci do wątkowania! Partner in crime; dobrego kumpla (choć w tym przypadku określiłabym to raczej mianem sojusznika) o podobnych zainteresowaniach; nauczyciela, który poznaje się na charakterze Seo i zaczyna mu się bacznie przyglądać; kompana lub kompankę do odwiecznych kłótni; niepoprawną miłość (bo choć pewnie niezbyt zdrowa to będzie relacja, Yeonghwan to przecież tylko nastoletni chłopak).
Jak ktoś doczytał do tej pory, dziękuję. Tak, jak pisałam ostatnim razem, czas to najcenniejsza waluta. 
coup d'état