tag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post4027112382464212667..comments2023-11-11T16:27:42.224+01:00Comments on Archiwum Hogwarckich Kronik: A ty? Czy Ty już poczułeś też, że wciąż wybór masz – czy poddać się, czy nie?Dyrekcjahttp://www.blogger.com/profile/07722143884043399092noreply@blogger.comBlogger200125tag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-68011929950987072422017-09-03T14:36:18.974+02:002017-09-03T14:36:18.974+02:00[Samo w sobie owszem, ale z tym się dodanym do słó...[Samo w sobie owszem, ale z tym <i>się</i> dodanym do słówka całkiem zmienia znaczenie. :D <br />Ja proponuję zacząć od tego, że Lily, jak i Luna, urwie się z Zamku nakarmić testrale, gdzie spotka się z profesorem Greybackiem. Mogliby wdać się w rozmowę o zwierzętach, o życiu, ona zwierzyłaby się, że zawsze chciała zajmować się magicznymi zwierzątkami, on mógłby się pozachwycać jej sówką, Lily zaczęłaby go traktować nie tylko jak zwykłego nauczyciela, ale kogoś, od kogo warto się uczyć... I przypadkiem ujawniłaby kiedyś przed nim swój <i>dar</i>. <br />O, i jakby mogła odkryć jego problem, to przestałaby się czuć jak dziwadło. :D]<br /><br /><i>Lily Potter</i>tennessee honeyhttps://www.blogger.com/profile/01839984149964712193noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-59492532295109841012017-09-03T13:44:39.993+02:002017-09-03T13:44:39.993+02:00Naprawdę, czasem Vereena zastanawiała się, jak por...Naprawdę, czasem Vereena zastanawiała się, jak poradziła sobie te wszystkie lata na świecie przez Connora – bez jego ciepłego spojrzenia księżycowych tęczówek, dzięki któremu czuła się piękne; bez jego <i>bezczelnego, chłopięcego, acz bardzo ciepłego</i>, uśmieszku, którym ją obdarowywał i dzięki któremu czuła się ważna; bez dotyku jego wielkich i silnych, a przy tym delikatnych, dłoni, dzięki którym czuła bezpieczeństwo i spokój. Wydawało się jej bowiem, że wówczas, gdy jego nie było obok, ona nie żyła – autentycznie egzystowała w zawieszeniu między życiem i śmiercią, robiąc jedyne te podstawowe czynności, które pomogłyby jej utrzymać funkcje organizmu: piła, ale nie czuła się napojona; jadła, ale nie czuła się najedzona; wąchała sady owocowe, lasy po deszczu i łąki o poranku, ale nie potrafiła zachwycić się ich zapachem; patrzyła, ale nie widziała. Dzięki niemu zaś wszystko stawało się piękniejsze – każde odczucie intensywniejsze, a zmysł wyostrzony; dzięki niemu smakowała i umiała doceniać, a bez niego miała wrażenie, że nie istniała. Co prawda, uzależnienie od siebie działało w obie strony i bywało nieco przerażające – zwłaszcza, kiedy naprawdę potrafili poświęcić siebie względem ukochanej osoby, co jednocześnie ich krzywdziło, bo nie mogli znieść swojego cierpienia: w takich chwilach ich relacja i jej postrzeganie stawało się wyjątkowo skomplikowane i trudne do wyjaśnienia, ale niewątpliwie, niekiedy wzajemnie się nakręcali na różne głupoty, pragnąc za wszelką cenę siebie chronić – ale było i c h , a to <i>ostatecznie zawsze definiowało tę więź</i> jako, jako zwyczajnie wspaniałą i idealną, zwłaszcza, że dzięki niej na świecie pojawiła się Roselyn Irisbeth i niedługo miał do niej dołączyć Alexander Thomas; aktualnie zajęty kopaniem.<br />— No, maleńki, spokój mi tam – mimo wszystko jednak, jego matka śmiała się i próbowała znaleźć radość w każdej sytuacji, aby zwyczajnie nie dać się zwariować ani przerazić: musiała być silna psychicznie i cieleśnie, żeby poradzić sobie z tym, co ją czekało: z zaszczytem dania syna swojemu ukochanemu. Dlatego bez zbędnych komentarzy usiadła wygodnie na kanapie w salonie i dała mężowi wykonywać za nią wszelkie czynności. Jednocześnie, pewnie całkiem słusznie, nie uwierzył jej, że z ich małym chłopcem nie zrobią żadnego strasznego numeru. – Kurde – mruknęła nagle pod nosem. – Podaj mi koc, co? – Zasugerowała i podsunęła go sobie pod pośladki, nie chcąc zamoczyć sofy; musiała się później przebrać. Dopiero później skomentowała jego słowa: – To w takim razie mówię za siebie i obiecuję, że postaram się – ostentacyjnie uniosła do góry skrzyżowane palce, śmiejąc się wesoło, aby nie miał wątpliwości, że żartuje – być grzeczną – zatrzymała go i musnęła w usta i pozwoliła mu się oddalić do posprzątania i przyniesienia jej wody oraz notatnika z notatkami dotyczącymi skurczów. Relaksowali się spokojnie i oddychali głęboko: rodząca, jej partner i ich królewna; wszyscy w jednym rytmie, narzucanym przez ciągle uśmiechającą się pół-wilę. Pytanie Rosie jednak wyrwało ją z zamyślenia; uprzedził ją jednak w odpowiedzi ojciec małej. – No, no, bo nam się dziecko rozpłynie z zachwytu, jaka to grzeczna była… kiedyś – puściła oczko do pięciolatki. – Czasem tylko, jak jeszcze byłam w ciąży, to co pełnię mi się za mocno wierciłaś – odrzuciła ciemny loczek z jej czółka – ale faktycznie: ostatecznie byłaś spokojniejsza, ale dziewczynki zawsze są spokojniejsze – dodała z przekonaniem. – Później, wzruszenie ścisnęło jej gardło na wspomnienie tamtych chwil, kiedy się urodziła. – Hm, to trwa długo, bo Alex musi się dobrze ułożyć i przesunąć … wiesz, to nie jest takie proste, jak jest tak dużym i ma się tak mało miejsca – objęła swój pokaźny brzuszek dłońmi. Następnie zaś skutecznie odwróciła uwagę córki od niewygodnych i trudnych pytań, bo do pokoju wpadły ich zwierzaki. – Connor – sapnęła, ściskając jego rękę po kilkunastu minutach. – Boże, jak szybko! – W jej głosie pobrzmiewało równie wiele strachu, co zachwytu.<br /> <br /><b>zszokowana, że cały proces tak sprawnie posuwa się do przodu, szczęśliwa VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-71380282740554314512017-09-03T11:18:18.652+02:002017-09-03T11:18:18.652+02:00Nie minęła dłuższa chwila, a Vereena już sobie wyr...Nie minęła dłuższa chwila, a Vereena już sobie wyrzucała, że nie opanowała swoich reakcji i nie ukryła w jakiś sposób tego, co się z nią działo – że obudziła niepotrzebną panikę w swoim wspaniałym Connorze oraz ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która nie zasługiwała, aby być świadkiem <i>cierpienia swojej matki</i>; żadne z nich nie zasługiwało na przyglądanie się, jak rodząca zwija się z bólu oraz szoku, że tak gwałtownie i dość nieprzyjemnie odchodzą jej wody. Czuła się więc paskudnie źle z faktem, że zamiast powstrzymać się i z godnością przejść przez tę część procesu wydawania na świat Alexandra Thomasa, ona zwyczajnie dała się ponieść zaskoczeniu oraz rwaniu, z którego niezadowolenie wyrażała w sposób dość głośny, podbijając to dodatkowo krzywieniem się i żałosnym sapaniem; co z tego, że naprawdę ciężko było jej chwycić oddech, skoro jej bliscy byli ważniejsi, niż cokolwiek innego – na pewno zaś ważniejsi niż ona. Problem w tym, że oni myśleli w ten sam sposób o niej i przekonała się o tym <i>w tej samej chwili</i>, w której z pozycji kucającej, uniosła wzrok na ukochanego, który ponownie przypominał kogoś na skraju zawału; co gorsza, gdzieś w kącie cichutko chlipała ich królewna, toteż obie te rzeczy złożyły się na olbrzymie wyrzuty sumienia ze strony pół-wili. Sytuacja była beznadziejna.<br />— Och, ojej – sapnęła więc mocno przerażona tym, czego była świadkiem. Włożyła jednak masę swej siły w to, aby podejść do całej sprawy nieco spokojniej i z opanowaniem: aby rozładować atmosferę, a nie niepotrzebnie ją podgrzewać w nieprzyjemny sposób. Co prawda, właśnie w tamtej chwili dochodziły do niej żałosne krzyki męża, który pochylał się nad nią, kiedy jej ciało próbowało przyspieszyć rodzenie. – Przepraszam – szepnęła w związku z tym z niemałą skruchą. – Powinnam… powinnam była to wyczuć i powiedzieć – nie wiedziała, kogo błagała o wybaczenie bardziej. – Oj, maleńka – szepnęła ze smutkiem, kiedy pięciolatka wtuliła się mocno w jej bok, zanosząc się płaczem w ten sposób pokazując, jak bardzo się martwiła o matkę, mimo że ojciec wyjaśnił jej, że tak naprawdę nie stało się nic złego. – Przepraszam – pogładziła ją po ciemnych włoskach. – Wszystko – nacisnęła jednak po chwilo z emfazą, aby żadne z nich nie miało co do tego najmniejszych wątpliwości – jest dobrze – uśmiechnęła się czule i jeszcze mocniej przylgnęła do wielkiego ciała wilkołaka, jednocześnie nie zsuwając dłoni z ciemnych, gęstych pukli swojej dziewczynki. – Nic nam nie jest tylko… hm… – zerknęła wymownie na plamę na parkiecie przy komódce. – Rosie, przyniosłabyś mi szmatkę spod zlewu w łazience? – Poprosiła czule, a moment, kiedy została sama z mężem wykorzystała na pocieszenie go: – Hej, wielkoludzie, nie martw się – poprosiła. – Może teraz pójdzie szybciej, dlatego jeśli chcesz, możesz posłać po Clementine, ale nie sądzę, że to odpowiedni moment – zmarszczyła zabawnie brwi i odetchnęła głęboko. – W sumie to mam nadzieję, że się pospieszy – wyszczerzyła się, ale niestety nie bardzo była w stanie się poruszyć. – Będziesz czynić honory? – Poprosiła więc byłego profesora, aby to on sprzątnął jej bałagań. – Przepraszam – dodała cichutko, kiedy ich córka wróciła. – Wiem, że to nie jest fajne – burknęła niezadowolona, ale dała najpierw doprowadzić się do kanapy w salonie, który obrała punk docelowy. – Myślę… nie, nie trzeba – powiedziała w końcu. – Chodzi mi o dziadków i Clementine. Poczekajmy – uśmiechnęła się czule, padając na poduszki. – I, ej, postaramy się być grzeczni! – Obiecała żartobliwie.<br /><br /><b>wewnętrznie trochę zirytowana czekaniem, ale kochająca, VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-38219624152714396402017-09-02T16:16:21.565+02:002017-09-02T16:16:21.565+02:00Nie było najmniejszych wątpliwości, że pomimo bólu...Nie było najmniejszych wątpliwości, że pomimo bólu, jaki dotychczas odczuwała i świadomości, iż owy ból tylko się powiększy, a ona zostanie pchnięta na skraj swej wytrzymałości, wydając na świat kolejne dziecko – duże, silne i bardzo ruchliwe – Vereena była zwyczajnie szczęśliwa: nawet jeśli bowiem <i>miała cierpieć prawdziwe katusze</i>, to wiedziała, że wszystko to było warte temu momentowi, w którym Connor wysunie swoje wielkie, ciepłe dłonie i powita na świecie ich malutkiego, kwilącego i na pewno niezbyt urokliwego, chociaż dla nich najpiękniejszego, pomimo tego, że nieczystego i czerwonego, Alexandra Thomasa. Owa chwila i późniejsze – na przykład ta, w której do ich sypialni wpadnie Roselyn Irisbeth, aby poznać swojego braciszka, czy Rochefortowie dowiedzą się, jakie ich prawnuk będzie nosił imiona – miały być najlepszą nagrodą za wszelkie trudności, jakie miały ją dotknąć. Dlatego też – i chyba głównie dzięki temu – nie traciła pogody ducha i nie poddawała się, żartując wesoło o swoich wilczkach: o swojej wspaniałej watasze, której była niejako samicą alfa; cóż, jej mąż może był i samcem, a w odpowiednich okolicznościach w ich alkowie, zdecydowanie bywał także alfą, ale na co dzień to ona przecież rządziła, jednoczenie zdając sobie sprawę, że nie jest w tym samotno, co zawsze podnosiło h na duchu i podbudowało, a to, że mogła się zgłosić do ukochanego z jakimś kłopotem, sprawiało że zawsze, <i>ważne decyzje podejmowali wspólnie</i>, po dokładnym przemyśleniu i w większości przypadków mieli przekonanie, iż zachowali się słusznie. Wszytko to natomiast sprowadzało się do jej całkiem dobrego humoru – zdecydowanie poprawionego dzięki wspaniałemu masażowi stóp, jaki otrzymała – dzięki któremu raz po raz ładowała się energią do walki.<br />— Dziękuję – szepnęła więc nagle, po raz kolejny tego grudniowego dnia, uśmiechając się szeroko do byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu; była mu naprawdę wdzięczna za to, że w ogóle był obok i zawsze, bez względu na wszystko i wszystkich, wspierał ją całym sobą. Następnie zaś przeszła do kwestii związanej z teściową: zdecydowanie jednak wolała nie dyskutować z Lucille na temat porodu, bo to nie było coś nadającego na „small-talk”, a następnie zasugerowała spacer w żartobliwy sposób. – Ohohoho, trafiłam na doprawdy wytrawnego przewodnika! – Niemalże klasnęła w dłonie z zachwytu i radości, że weterynarz podjął jej grę i również dowcipkował. – O, mówi pan? Na zawsze? No nie wiem… nie wiem – śmiała się dalej i z trudem, ale dzięki jego pomocy, wstała z łóżka, powoli kierując się do kolejnych pomieszczeń. – Domyślam się, że aranżacja łazienki kosztowała grube miliony, prawda? – Bawiła się wręcz doskonale, dosłownie pokładając się od min i modulacji głosu, jakie obrał mężczyzna. Kiedy jednak znaleźli się w pokoiku ich chłopca, nieco się wzruszyła, szczególnie że była tak ciasno, czule obejmowana i gładzona po swoim słodkim nadbagażu. – Zdecydowanie dalej – przytaknęła, toteż następnie dowiedzieli ich córeczkę, która przyłączyła się do ojca, udając pomocnika przewodnika, i zwiedzieli znakomitą domu na farmie Trenwith i zatrzymując się na dłużej w korytarzu na parterze, gdy przechodzili z kuchni do salonu. – Cholera – sapnęła, pochyliła się, oparła obiema rękami o komódkę: zbladła gwałtownie, krzywiąc się nieładnie i napinając się niesamowicie mocno z wielkiego bólu. – Ach! – Sapnęła, ewidentnie strasząc swoich bliskich. – Chryste! – Wyrzuciła z siebie raz jeszcze i ukucnęła, aby jęknąć raz jeszcze przeciągle: coś w niej nieprzyjemnie pękło. Chwilę trwała w takiej pozycji, drżąc z wysiłku, aby nagle unieść rozpromienioną, chociaż dosłownie bladą i ewidentnie wyczerpaną, twarz na swoich bliskich. – Wody mi odeszły – uśmiechnęła się i wysunęła dłoń do Connora, aby ten pomógł jej wstać. – Uch… – westchnęła z ulgą, że nieprzyjemne uczucie minęło. – Wszystko dobrze? – Zagaiła ukochanego, do którego boku mocno się przytuliła, gładząc go po torsie.<br /><br /><b>zdecydowanie już zmęczona, ale wciąż pełna dobrych przeczuć oraz miłości, VERKA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-38443162662270282762017-09-02T14:45:14.606+02:002017-09-02T14:45:14.606+02:00— Wiesz, że ona to wykorzysta, jak ty – skwitowała...— Wiesz, że ona to wykorzysta, jak ty – skwitowała z ciężkim westchnieniem Vereena, kiedy Connor ewidentnie próbował jakoś połączyć jej pragnienia z rozsądkiem; gdy starał się uszczęśliwić wszystkich wokół tak, aby ona nie musiała się martwić niczym, ponad wydanie na świat Alexandra Thomasa oraz starł się jednocześnie znaleźć rozwiązanie, które w żaden sposób nie skrzywdzi Roselyn Irisbeth, co w ostatecznym rozrachunku zdawało się niemożliwe, bo spełnienie tylko warunków było ponad wszelkie ludzie siły. Niestety jednak, miała dużo racji i ich królewna była zupełnie, jak jej ojciec, toteż brak jasnego zabronienia był dla niej jawnym zaproszeniem do zrobienia czegoś, w tym wypadku odwiedzin matki, o którą się martwiła, co mogło przypaść na mało odpowiedni moment. Ciężarna westchnęła ciężko: musieli jednak wybrać między mniejszym, a większym złem, mimo że w takich chwilach zdecydowanie wolała nie wybierać wcale. Niemniej, owym mniejszym złem było odcięcie się od pewnej słodkiej pięciolatki dla jej własnego dobra i to na nie należało postawić. – Dzięki – uśmiechnęła się jednak ciepło, gdy mąż obiecał, że zadba, aby nie było tłumów. – Trzeba powstrzymać babcię przed dzwonieniem do wszystkich – zauważyła rozsądnie – bo w innym razie zrobi nam się prawdziwa, miasteczkowa, zabawa w domu…<br />Cóż, nieco przesadzała w ocenie pani Rochefort, ale znając ją od tylu lat w zasadzie mogła przypuszczać, że mogłaby obwieścić całemu Boscastle dobrą nowinę w postaci narodzin swojego prawnuka – co gorsza, mogła zadzwonić do Hawthorne’ów, a chociaż pół-wila <i>naprawdę kochała</i> Josephine, jak siostrę, a Felixa, jak brata, to nie miałaby siły na ich obecność na Trenwith, szczególnie z Jacobem Ivanem. Byłoby to zdecydowanie zbyt wiele osób, ponadto nie była pewna, jak zastępczyni burmistrza miasteczka zareagowała na poród swojej przyjaciółki – w końcu nie była do końca szczęśliwa z kolejnej ciąży, ubzdurawszy sobie wcześniej, że jest stara i nie będzie miała szansy na kolejnego potomka, czując się zresztą w stanie błogosławionym wprost beznadziejnie. Vera natomiast potrzebowała spokoju, a nie krzyków dzieci i napiętej atmosfery – po raz pierwszy więc w pełni myślała wyłącznie o sobie. Może przy tym nieco nie w porządku podchodziła do swoich bliskich, ale zdecydowanie wolała <i>dmuchać na zimne</i> i kierować się sugestiami dawanymi przez ukochanemu, a więc na oddaniu się w pełni powitaniu na świecie ich słodkiego chłopca, a nie uszczęśliwianiu wszystkich wokół. To był jej i ich latorośli czas – niczyj inny i uświadomiwszy to sobie w pełni, poczuła się znacznie lepiej oraz pewniej. Nie bała się.<br />— Ojej, wyglądasz, jak ty byś miał skurcz – zaśmiała się, chociaż z niemałym trudem, kiedy zerknęła na ukochanego przed tym jeszcze, nim pobiegł zanotować odpowiednią godzinę w zeszycie. Kiedy natomiast wrócił, pogładziła go czule po policzku. Po prostu zachwycało ją to, jak bardzo są związani. – Dobrze, zadzwonimy do dziadków – przytaknęła zaś ostatecznie. – No tak, znowu masz rację – zachichotała, kiedy wyjaśnił, dlaczego najlepsi w owej sytuacji byliby Rochefortowie. – Masz rację – przerwała mu, widząc, oczarowana, jego wzruszenie i uniosła się lekko, aby pocałować go w usta z miłością. – Masz rację powtórzyła, przymykając powieki i rozkoszując się jego bliskością, ciepłem i zapachem. Następnie wróciła na swoje miejsce, rozpinając koszulę weterynarza, którą miała na sobie, aby miał łatwiejszy dostęp do jej brzuszka. – Hej, kochanie, Lucille jest twoją mamą, więc ją powiadomimy wraz z Hawthorne’ami, to w ogóle nie podlega dyskusji – zapewniła z szerokim uśmiechem. – Nie wiem, czy będę chciała z nią rozmawiać o porodzie – przyznała szczerze, z lekko ironicznym uśmieszkiem – ale o ujarzmieniu małego wilczka, bardzo chętnie – wyjaśniła radośnie. – Poradzę sobie, ale nie skreślam tej możliwości. Jednak zanim do tego przyjedziemy, może się przejdziemy? – Zasugerowała na poły żartobliwie. <br /><br /><b>troszkę miotająca się, bo nie będąca pewną, czego chce, VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-31655444490813379112017-09-01T16:41:45.744+02:002017-09-01T16:41:45.744+02:00[Jejku, dziękuję! Bardzo miło czyta mi się takie k...[Jejku, dziękuję! Bardzo miło czyta mi się takie komentarze, chociaż jak dla mnie, to ta karta jest mocno... Średnia. Chciałam przedstawić Lily trochę inaczej, ale słowa niespecjalnie mnie słuchały; niemniej, jestem <i>dosyć zadowolona</i> z ostatecznego efektu. :D <br />A z tymi kotkami, czy to nie jest to samo? Słownik synonimów tak twierdzi. :D <br />Na wątek jestem bardzo, bardzo chętna, ale pokusiłabym się jednak o jakieś minimalne powiązanie...]<br /><br /><i>Lily Potter</i>tennessee honeyhttps://www.blogger.com/profile/01839984149964712193noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-46705941689227792622017-09-01T16:30:06.190+02:002017-09-01T16:30:06.190+02:00Wszystko naprawdę byłoby cudownie, gdyby nie fakt,...Wszystko naprawdę byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że Vereena rzeczywiście nie miała pojęcia, co powinna była zrobić z Roselyn Irisbeth w momencie, kiedy przyjdzie do ostatecznej fazy porodu, gdy będzie musiała z całych swych sił przeć, aby wydać na świat Alexandra Thomasa. Z jednej bowiem strony Connor swoimi sugestiami obudził w niej strach, że dziewczynka za <i>mocno przeżyje jej ewentualne krzyki</i> – cóż, nawet wtedy, kiedy powitała córeczkę w rodzinie, zdarzyło się jej raz, czy dwa unieść głos i w ten właśnie sposób wyrazić swój ból związany z pokonywaniem dziecka kolejnych przeciwności, aby mogło finalnie zakwilić w objęciach swojego silnego ojca. Z drugiej natomiast doskonale zdawała sobie sprawę, że nawet cała horda ich bliskich, nie powstrzyma tej konkretnej pięciolatki od sprawdzania, co z jej mamą – były zbyt mocno związane, a zabronić pod groźbą kary, ostrym, apodyktycznym tonem nikt nie miał prawa, bo nie o to chodziło w tej magicznej chwili, w której k a ż d y miał być szczęśliwy. Sytuacja więc niewątpliwie była patowa, bo z – jakkolwiek idiotycznie to brzmiało – była także trzecia strona medalu, w której pół-wila szczerze wierzyła, że obecność swojego słoneczka nieco ją wesprze w walce z potencjalną – chociaż wciąż niepewną, bo przecież jeśli chodzi o jej stan wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie – agonią. Impas, w jakim się znalazła, <i>był w związku z tym olbrzymi</i>, bowiem po logicznym zastanowieniu się – żadna z opcji nie była do końca odpowiednia: ani pozbawienie męża szansy odebrania ich synka, ani wyproszenie ich królewny z pokoju, ani zatrzymanie jej przy sobie, bo raczej nie powinna być świadkiem takich rzeczy; przynajmniej nie w tym wieku i nie pojmując, że chociaż jej rodzicielka by cierpiała, to w słusznej sprawie. <br />— Och, nie wiem… – powtórzyła, dlatego też, niemalże rozpaczliwie, Vera, wciągając gwałtownie powietrze w płuca i nadal szukając histerycznie oraz nerwowo odpowiedniego rozwiązania i wyjścia z tej sprawy. Zacisnęła usta w wąską linię, zagryzając od środka policzek i coraz bardziej się irytując na to, że żadne logiczne myśli nie przychodzą jej do głowy: że ciągle się miota między tym, czego chce jej dziecko, tym, czego sama chce, a tym, co powinna była zrobić. Westchnęła jękliwie i usiadła, zsuwając stopy z ud ukochanego; ukryła na moment twarz w dłoniach i nabrała głośno powietrza w płuca i postanowiła dokładnie wysłuchać, co weterynarz miał jej do powiedzenia. – Teraz zostawiła mnie samą, bo robi pewnie jakąś laurkę i pewnie, możemy spróbować, ale… ale kiedy usłyszałabym, że chce do mnie przyjść, a ktoś jej zabrania… Connor, to by mi nie pomogło, wiesz? Wpadłabym w histerię – przyznała szczerze, bo chociaż było to idiotyczne, to hormony w niej buzowały i wszystko mogło się przez to zdarzyć. – Nie chciałam też angażować innych do tego wszystkiego… nie chcę… chciałam, żeby to była nasza – podkreśliła z emfazą – chwila. Nawet, jeśli Rosie będzie obok, rozumiesz? – Spojrzała mu głęboko w oczy, z nadzieją. Nie mogła jednak nie przyznać mu racji, co do atmosfery wokół porodu i jej samopoczucia w tym istotnym momencie. – Okej – przytaknęła więc na koniec jego monologu, ale nie dane jej było dokończyć: to on miał jeszcze coś ważnego do powiedzenia; coś, co wywołało u niej piękny uśmiech, pełen zachwytu. – Dziękuję – szepnęła oczarowana, wiedząc, że bez niego by sobie nie poradziła. Odetchnęła głęboko, aby się opanować. – Myślisz, że kiedy – urwała: znowu przyszedł skurcz: silny, długi i ponownie szybszy niż poprzedni. Sapnęła i podjęła: – Zanotuj – poprosiła słabo, z trudem chwytając oddech, i kontynuowała: – Myślisz, że kiedy powinniśmy zadzwonić po dziadków, albo… albo nie wiem… nie chciałabym mieć tutaj całej watahy na głowie, wilczku, bo robie sobie swoją własną – uśmiechnęła się słodko, spoglądając na niego z czułością oraz oddaniem. Pogładziła go z miłością po policzku, patrząc mu głęboko w oczy. – Musisz za mnie decydować, bo ja dzisiaj nie umiem – dodała.<br /><br /><b>nieco rozkojarzona, mocno przejęta i odrobinę cierpiąca VERA, która kocha wciąż</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-35161028755432819362017-09-01T14:45:08.180+02:002017-09-01T14:45:08.180+02:00— Rozumiem – przytaknęła spokojnie Vereena na słow...— Rozumiem – przytaknęła spokojnie Vereena na słowa Connora, wcześniej naprawdę uważnie go słuchając i chłonąc dokładnie każdą informację, jaką postanowił jej przekazać, a także w konsekwencji starała się ją w jakiś sposób przetworzy, aby w pełni do niej dotarła. Niczego jednak nie oceniała, przynajmniej dopóki nie miała pewności, co chce powiedzieć. – Skarbie, ale dla mnie to nie są żadne komplikacje, wiesz? – Podjęła ostatecznie łagodnie, starając się spokojnie wyłożyć swój punkt widzenia. – Co z tego, że mnie zaboli, skoro dam ci syna – skwitowała poważnie. – Syna – nacisnęła po chwili – rozumiesz? – Wyszczerzyła się radośnie, gładząc go czule po karku i bawiąc się jego ciemnymi, miękkimi włosami, aby nagle się zaśmiać słodko i perliście. – Och, kochanie – pocałowała go z oddaniem w policzek, długo trzymając usta w jego gęstej, szorstkiej brodzie – nie chciałbyś tego przyjąć na siebie, zapewniam cię – odparła na jego cudowne, acz nierealne, zapewnienie. – Niemniej, dziękuję – była mu naprawdę wdzięczna, że tak się o nią martwił i w zasadzie wiedziała, że gdyby mógł: to on odczuwałby jej ból, mimo że pewnie, jako mężczyzna, nie poradziłaby sobie z nim. Ostatecznie jednak postanowiła ugiąć się w kwestii, mikstury wzmacniającej od Lucille. – To dobrze, bardzo się cieszę – zakończyła szczęśliwym szeptem. <br />Był to natomiast spory wyczyn dla pół-wilii, bo dla niej wypicie eliksiru wiązało się z przyznaniem do tego, że jest <i>beznadziejnie słaba</i> – zwyczajnie coś tak głupiego ubzdurała sobie w głowie. Na szczęście jednak – opłacało się przełknąć swoją dumę, a powrót kolorów na przystojna twarz wilkołaka był na to najlepszym dowodem, a dla niej: najlepszą nagrodą. Zresztą, nawet jeśli musiałaby skorzystać z pomocy magicznym odwarów, to było watro za te wszystkie czułostki, którymi została – na własne życzenie, co prawda – obdarzona. Następnie zaś – w zdecydowanie w lepszym nastroju – przyglądała się, jak jej ukochany sprząta ze stołu, a później skierowała się z nim na piętro – dobrze, że widział, czego potrzebuje rodząca – do ich sypialni – po drodze zatrzymując się w progu pokoiku Roselyn Irisbeth; wówczas niemalże popłakała się ze wzruszenia, bo za parę godzin mieli poznać kolejny, idealny dowód ich miłości, równie wspaniały, co ich królewna. Tam natomiast z zaskoczeniem przyjęła prośbę męża, ale wykonała ją – nie ulegało wątpliwościom, że skakał wokół niej i obchodził się z nią, jak z jajkiem dla jej dobra. Zaufanie zaś raz jeszcze okazało się strzałem w dziesiątkę, bo <i>już chwilę później</i> masował jej, rzeczywiście lekko obolałe – czemu nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę, jaki ruchliwy nadbagaż nosiła – stopy. <br />— Chryste… jesteś cudowny… – wyjęczała, opierając się nieco za plecami o materac na wyprostowanych rękach. Odchyliła głowę do tyłu, jęknęła z zachwytem i przymrużyła oczy, aby jeszcze bardziej intensywniej odczuwać zabiegi byłego profesora ONMS z Hogwartu. Nie spodziewała się, że właśnie w tamtej chwili poruszy tak istotną kwestię, jak ich córeczka w momencie finalnego stadium wydawania na świat Alexandra Thomasa, toteż spojrzała na niego w pierwszej chwili zaskoczona, aby dopiero po kilku sekundach zorientować się w tym, o czym mówił. – Pewnie nie… pewnie będzie chciała być przy mnie – przyznała poważnie Vera, marszcząc jednak lekko brwi, bo to faktycznie mogło być lekko problematyczne. – Wiesz… jak odejdą wody możemy zawiadomić Clementine i wówczas ty byś posiedział z Rosie, czy coś… – wybąkała niepewnie, nie widząc w zasadzie dobrego rozwiązania dla tej sytuacji. – Nie sądzę, aby zaklęcie wyciszające ją powstrzymało od wchodzenia, ba!, nawet jakby przyjechała babcia, czy Hawthorne’owie z Jake’m – znała swoje dziecko i wiedziała, że jest podobne do ojca, czyli nie dałoby się jej odseparować w tak istotnej godzinie. – Może powinna być ze mną… może wtedy nie będę krzyczeć, albo się jakoś opanuję… przy niej dałam radę – wspominała – ale nie wiem. Naprawdę: nie wiem…<br /><br /><b>strasznie zagubiona w swoich myślach VERA, która serio nie wie, co robić</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-60713453589911507192017-09-01T13:15:03.653+02:002017-09-01T13:15:03.653+02:00W całej tej sytuacji nie chodziło o szczerość, czy...W całej tej sytuacji nie chodziło o szczerość, czy też jej brak – chodziło o to, aby pięcioletnia dziewczynka nie usłyszała rzeczy, których nie powinna usłyszeć, a na pewno nie na tym etapie życia i nie w chwili, w której jej matka rodziła. Vereenie bowiem najmocniej na świecie zależało na tym, aby chronić Roselyn Irisbeth <i>za wszelką cenę</i>, ale oboje z Connorem, pomimo wielu zachowań świadczących, że są skrajnymi optymistami – przecież za nic w świecie, nieważne, jak beznadziejnie by nie było, oni nie poddawali się – byli realistami. Wiedzieli toteż, że nie zawsze im się to udaje i na pewno nadejdzie taki moment, że ich córeczka będzie sama musiała poznać ból istnienia – górnolotnie rzecz ujmując – na własnej skórze. Niemniej, na pewno nie był to odpowiedni czas – dwunasty grudnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku był momentem, w którym miała się cieszyć, bo niedługo miała przytulić Alexandra Thomasa, a nie wyrzucać mu po wszystkim – a najpewniej tak by było – że skrzywdził ich mamusię; miała się cieszyć z jego narodzin, a nie oskarżać braciszka o to, że <i>jej rodzicielka tak mocno cierpiała</i>. Dla ciężarnej pielęgniarki kwestia ta więc była jasna – trzeba było j e s z c z e ukryć przed małą nieprzyjemny aspekt wydawania na świat dziecka. Miała na szczęście niewątpliwe i olbrzymie oparcie w swoim ukochanym, który szybko pojął jej chęć dalszego działania – nie musiała nic mówić: wystarczyło, że spojrzała mu głęboko w oczy i wszystko zdawało się być jasne. Rzecz jasna, nie do końca udało się jej ukryć ulgę, kiedy wykonał jej niewerbalne polecenie ani też nie powstrzymywała słodkiego, pełnego wdzięczności uśmiechu, gdy ze spokojem – bez awantur i wypominania – podjął temat, jaki pojawił się podczas pałaszowania pizzy: jej niebywale silnego skurczu, którego podłoże próbowała w jakiś sposób wyjaśnić. Problem w tym, ze sama nawet nie do końca była pewna, czy jej przypuszczenia były chociaż <i>odrobinę słuszne</i>. Co gorsza – były profesor ONMS z Hogwartu wyglądał jak ktoś będący blisko zawału: blady i skrajnie przerażony, co wcale nie podobało się jego żonie. Tak naprawdę, to na nim skupiła po sowim wywodzie pełnię uwagi, zapominając nawet o tym, co się z nią działo – tylko on się dla niej liczył.<br />— Och, skarbie, nie bój się – jęknęła zaś, słysząc jego odpowiedź. Uśmiechnęła się czule i pokrzepiająco, chociaż w zasadzie nie do końca pojmowała, co się z nim dzieje. – Oj, Connor – jęknęła zaś, kiedy uściślił swoje obawy; mocniej ścisnęła jego dłonie w swoich i chwilę milczała, próbując połączyć ich spojrzenia. – Jak da, to trudno – skonstatowała ostatecznie, naprawdę tak uważając i nie widząc w całej sytuacji niczego zdrożnego. – Och, kochanie – sapnęła, gdy on nadal trwał nieugięcie przy swoim. Wstała i władowała się mu na kolana. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – wyszeptała i pocałowała go czule w policzek. – Nic nam nie będzie i błagam, przestań się obwiniać o to, że nosze pod sercem twoje dziecko, bo to zaszczyt i radość dla mnie – wyjaśniła. – Wiem też, że też się cieszy, więc może, hm… na tym się skupmy? Co będzie, to będzie: nie mamy na to wpływu – wzruszyła całkiem obojętnie ramionami. – Kobiety cierpią od zawsze w czasie porodów i to wcale nie czyni twoich genów jakoś wyjątkowymi – spróbowała zażartować, aby rozluźnić atmosferę – co jednak nie zmienia faktu, że kocham je do szaleństwa – dodała, kiedy on całował jej dłoń. Następnie ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi. – Nic mi nie będzie, zobaczysz, a… a w najgorszym razie wezmę miksturę od Lucille – obiecała, wbrew sobie, ale wiedząc, że jej wilczek właśnie takiego zapewnienia potrzebuje: że taka przysięga nieco go uspokoi, a właśnie opanowanego i logicznie myślącego potrzebowała go ponad wszystko, wiedząc, że faktycznie jej stan będzie się pogarszał z każdą mijającą godziną, która zbliżała ich do przytulenia ich słoneczka. – Już dobrze, skarbie? – Zagaiła. – Teraz mnie możesz pocałować? I przytulić? I kochać? – Wymieniała, drocząc się z nim dla rozładowania atmosfery. <br /><br /><b>występująca w roli słodkiego pocieszacza VERKA </b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-49904175046131582862017-08-31T19:59:34.530+02:002017-08-31T19:59:34.530+02:00Cóż, na pewno Vereena powinna była być przygotowan...Cóż, na pewno Vereena powinna była być przygotowana na to, że za każdym razem, z każdym kolejnym skurczem pojawiającym się coraz częściej, będzie jej trudniej znieść ból, jaki promieniował z jej podbrzusza na całe ciało, skupiając się szczególnie na lędźwiach i powodując wielce nieprzyjemny ucisk w okolicach bioder – powinna być, ale i tak ten kolejny raz wziął ją z <i>całkowitego zaskoczenia</i>. Na tyle wielkiego, że gdyby nie znajdujący się w ciągu sekundy obok niej Connor, najpewniej przewróciłaby się z wrażania – tak po prawdzie jednak nie można było się jej absolutnie dziwić, bo chociaż wzmaganie pracy mięśni, które powodowało olbrzymi dyskomfort u rodzącej kobiety nie było niczym dziwnym, to zdecydowanie fakt, że wszystko działo się tak szybko: już owszem. Na swoje usprawiedliwienie miała też to, że z Roselyn Irisbeth sprawa posuwała się do przodu powoli. <br />— Mmm… usz… – wysapała zaś, kiedy mąż mocno ją chwycił, powstrzymując ją przed wyłożenia się na ich dębowym parkiecie. – Wszystko dobrze, naprawdę, wszystko jest w porządku – wysapała, ale nikt, nawet ktoś, kto jej nie znał, nie nabrałby się na to kłamstewko: ledwo chwytała oddech i była mocno blada, a do tego dziwnie sztywna: bała się poruszyć przed następnym kilkadziesiąt, ciągnących się w nieskończoność, długich sekund. – Naprawdę, kochanie, wszystko dobrze – dodała jednak znacznie pewniej, uśmiechając się nawet lekko, ale posłusznie usiadła na krzesełku, które podsunęła jej córeczka. – Dziękuję, malutka – pogładziła ją po ciemnych włoskach. – Tak, przynieś proszę wodę, ja się tak toczę, że te dwa kroczki mnie zmęczyły – puściła mu perskie oczko, udając, że nic złego się nie wydarzyło. – Daj buzi – poprosiła, ale zamiast czułostki, szepnęła: – Później pogadamy.<br />Nie chciała, aby ich królewna słuchała rozmów ze szczegółami dotyczących tych mniej przyjemnych sfer wydawania dziecka na świat – to mogło przecież pięciolatkę przerazić: wystarczyłoby, że zinterpretowałaby jakąś rzecz w sposób nieodpowiedni i już mieli murowaną tragedię, w której dziewczynka wpadłaby w histerię ze strachu o swoją mamusię. Pół-wila natomiast <i>zdecydowanie wolała</i>, aby oczekiwała narodzin Alexandra Thomasa w radości, spokoju i przekonaniu, iż jej rodzice mieli wszytko pod kontrolę – szkoda jedynie, że w takich chwilach, nawet jeśli trzymało się rękę na pulsie, nigdy nie można było mówić o stuprocentowej pewności. Niemniej jednak, przez jej prośbę obiad dokończyli – po tym, jak wilkołak doniósł chłodnej wody z cytryną – w spokoju i z uśmiechami na ustach, mimo że między małżonkami powstało swego rodzaju napięcie. <br />— Ślicznie, kochanie, teraz możesz iść się pobawić na górę – owo iskrzenie można było załagodzić jedynie rozmową, do której potrzebowali intymności. Dlatego też, kiedy Rosie zgodnie z zasadami wyniosła naczynia do kuchni, została pocałowana w czółko dwukrotnie przez ojca i jego żonę, a następnie czmychnęła na piętro. Vera natomiast uśmiechnęła się do ukochanego i chwyciła jego dłoń przez stół. – Przesunął się w dół – powiedziała bez ogródek. – Naparł i… i po prostu zabolało… i pewnie będzie bolało bardziej – kontynuowała, wzruszając bezradnie ramionami. – Powiedziałam, że ciekawie, bo zrobił to gwałtownie i mocno, a na dodatek szybko: szybciej niże Rose – podzieliła się z nim swoimi przemyśleniami. – Tu boli – zaznaczyła ruchem dłoni miejsca w dole brzucha – ale to normalne, bo się przygotowuje do wyjścia – uśmiechnęła się pokrzepiająco i podjęła: – Jestem zaskoczona i trochę nie wiem, jak powinnam to wszystko odczytywać, bo sądziłam raczej na powtórkę z rozrywki – zaśmiała się nerwowo – a nie na coś kompletnie – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, iż daje sobie sprawę, że tak jak każda ciąża, tak i każdy poród jest inny – innego – wyznała. Westchnęła ciężko. – Dobrze, że chociaż się najadłam – zachichotała nagle uroczo i wówczas spostrzegła jego bladą twarz. – Hej, Connor, co jest? <br /><br /><b>zaniepokojona swoim wilczkiem, VERA, która próbuje zachować pogodę ducha</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-59531692395941479292017-08-30T17:46:06.054+02:002017-08-30T17:46:06.054+02:00— Nie, kochanie, to nie nasz syn, to ja – skwitowa...— Nie, kochanie, to nie nasz syn, to ja – skwitowała wesoło Vereena słowa Connora, kiedy z przerażeniem zerknął na całą górę farszu, jaki przygotowywała do pizzy; było tego przynajmniej na trzy dania dla czteroosobowej rodziny, ale znając ich: mieli to wsunąć w ciągu jednego posiedzenia. Cóż, niewątpliwie mając w domu dwa wilczki, a trzeciego pod swoim sercem i jedną bardzo małą, ale za to bardzo łakomą pół-wilę, trudno było poczynić jakiekolwiek zapasy w lodówce na dłużej. Nie sądziła jednak, że jej ukochany tak nagle zmieni temat i ni z tego, ni z owego postanowi zagaić ją o jej ubrania. – Eee… hmm… – mruczała zaskoczona, patrząc uważnie na leginsy i jego czarną koszulę, w którą się przebrała zaraz po tym, kiedy wrócili ze śnieżek, dla zdecydowanej wygody; zresztą, naprawdę lubiła chodzić w jego ubraniach, szczególnie jeśli miał je na sobie przez chwilę: uwielbiała jego zapach i ciepło, które zdawały się wżerać w tkaniny otulały ją, dając poczucie bezpieczeństwa. – W-w zasadzie to… – urwała, bowiem w tej samej chwili padł przed nią na kolana i przyłożył ubrudzone dłonie do jej brzuszka. – Oj, wariacie – sapnęła zachwycona i wplotła palce w jego miękkie, ciemne włosy. – Też cię kochamy, ale na razie nic nie możemy określić w sumie – dodała, zastanawiając się, czy faktycznie gotowanie wszystko przyspieszy. <br />Niemniej jednak, nie na tym się skupili w nadchodzących minutach, tylko na chwilach czułości – na tym, jak on obejmował ją mocno, wkradał się pod materiał jej stroju, aby muskać ustami i palcami jej napięty brzuszek, w którym Alexander Thomas radośnie, acz niewątpliwe <i>dla swojej matki boleśnie</i>, się przekręcał. Ciężarna pielęgniarka – a przy okazji rodząca, co jednak chyba zdawało się do końca do niej jeszcze w pełni dotrzeć, bo dyby tak było, chyba nie powinna szaleć po kuchni – natomiast była szczęśliwa i spokojna: szczerze wierzyła, że <i>wszystko się ułoży</i> i nawet jeśli będzie cierpiała, to przecież owym bólem okupione będzie poznanie swojego nienarodzonego dziecka: coś tak magicznego i cudownego, że nie dało się tego opisać słowami. Było to coś, co trzeba było przeżyć, aby zrozumieć – oni zaś mieli doświadczać tego zachwycającego momentu po raz kolejny.<br />— Bardzo was kocham – wyrwało się jej w związku ze swymi przemyśleniami, co brzmiało dość dziwne, rzucone tak nagle, ale jednocześnie świadczyło o niespotykanej sile i szczerości owego wyznania. Następnie zaśmiała się krótko, wzruszona i dodała: – Zabierajmy się do pracy, bo w takim tempie i rano nie zjemy tej pizzy – musnęła go w czubek głowy, faktycznie podkasując rękawy, dzięki czemu w ciągu godziny mogli włożyć ich magicznego, wielkiego przekładańca do piekarnika i zawołać Roselyn Irisbeth, która udekorowała go na dziesięć minut przed wyjęciem finezyjnymi obrazkami z sera. Później zaś pan domu oficjalnie i uroczyście, a także w akompaniamencie oklasków swoich kobiet, wniósł potężną, okrągłą blachę do salonu, która jednak, mimo wszystko, miała się okazać ponad ich siły. – Ojej, zaraz pęknę – sapnęła po kilku pokaźnych kawałkach Vera. – I przesadziłam z ostrością, co malutka? – Zaśmiała się, widząc, jak Rosie wystawia języczek; pogładziła ją po policzku i podała serwetkę. – Przyniosę jeszcze wody z cytryną – dodała i wstała z lekkim trudem: nie przeszła jednak kilku kroków, kiedy ponownie zaatakował ją ból w podbrzuszu; znowu silniejszy i wcześniej, niż poprzedni. – Uła – jęknęła, opierając się na ukochanym, który natychmiast do niej dobiegł. – Robi się ciekawie – zaśmiała się nerwowo. <br /><br /><b>troszkę zaskoczona nagłym i mocnym postępem VERA, która kiedy wyjdzie z szoku i cierpienia, będzie szczęśliwa</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-16523222240573976262017-08-30T14:00:10.852+02:002017-08-30T14:00:10.852+02:00— Po prostu chodzi mi o to, że jeśli to jeszcze po...— Po prostu chodzi mi o to, że jeśli to jeszcze potrwa jeszcze dłużej, to pewnie jutro… och. – Urwała gwałtownie Vereena, która dotychczas mówiła niczym nakręcona katarynka. Spojrzała zaskoczona na Connora, dopiero wtedy orientując się, że on naprawdę jej nie odmówił. – S-serio? – Upewniła się, nie mogąc uwierzyć, że poszło tak łatwo. – J-ja… n-no okej… okej, będę robiła przerwy – obiecała, wciąż zszokowana faktem, że jej ukochany postanowił przystać na jej propozycje, a nie od razu ją przekreślać i robić wszystko, byleby ją uziemić; co prawda, wciąż obawiała się jego wizji tego, jak miałaby odpoczywać pomiędzy mieszaniem ryżu, na przykład, a krojeniem warzyw, ale miała nadzieję, że nie będzie to aż tak wyczerpujące dla jej psychiki. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, musiał jej wypomnieć jej punkt widzenia. – I co? – Dosłownie na niego warknęła. – Mam teraz zadzwonić do wszystkich naszych bliskich, bo rodzę i oczekiwać, że ktoś mi zrobi mani-pedi, podczas gdy ktoś inny będzie gotował obiad dla mojego męża i córki? – Syczała na niego wściekle, sama siebie zaskakując. – Chryste, przepraszam – wycofała się, ze szczerą skruchą, zauważając, że nie zachowała się w ogóle odpowiednio. – Przepraszam, Jezu, nie wiem, co mnie napadło… – kontynuowała, całkowicie sobą oburzona, zanim westchnęła i podjęła: – Zaraz się okaże.<br />Posłała mężczyźnie ciepły – ale wciąż przepraszający – słodki uśmiech i zastanowiła się chwilę. Tak po prawdzie, to nawet <i>nie do końca była pewna</i>, co mieli w lodówce, toteż ostatecznie obydwoje przeszli do kuchni – mimo że nie zgodziła się na wsparcie w postaci podciągania jej do pozycji stojącej, czy uwieszenia się na jego silnym ramieniu, wiedziała, że szedł za nią, gotów ją w każdej chwili złapać, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Oczywiście, najpierw poprosili Roselyn Irisbeth, aby grzecznie bawiła się w salonie ze Zjawą i Pigletem – czasem miała wrażenie, że zwierzęta rozumieją, co się do nich mówi, bo kiedy tylko poprosiła, aby kotka i pies <i>mieli oko na jej królewnę</i>, natychmiast się zbliżyli do dziewczynki – i dopiero wówczas z czystymi sumieniami zaginęli pomiędzy półkami z makaronami, mąkami i puszkami oraz lodówką pękającą w szwach od jedzenia.<br />— Cholera, nic nie mamy – jak przystało oczywiście na p r a w d z i w ą kobietę, mając wszystko, pół-wila uznawała, że nie ma dosłownie nic; cóż, najpewniej wynikało to z braku podejmowania tak zwanych „męskich decyzji” w tak rozległym przekroju różnych produktów, spośród których należało coś wybrać. Chwilę kręciła się więc niespokojnie po pomieszczeniu, otwierając i zamykając kolejne drzwiczki oraz szuflady, aby nagle chwycić się pod biodra i spojrzeć na męża roziskrzonymi, radosnymi tęczówkami. – Pizza! – Krzyknęli na raz: zawsze przygotowywali ten konkretny posiłek, kiedy mieli zdecydowanie zbyt dużo wędlin o krótkim terminie ważności oraz warzyw i przeróżnych serów. – Zajmij się ciastem, a ja wezmę się za farsz! – Zapowiedziała wesoło: weterynarz miał znacznie silniejsze dłonie, a ona zdecydowanie lepiej znała się na ilościach odpowiednich przypraw. Cieszyła się zaś przy tym, jak małe dziecko, bowiem wiedziała, że na koniec i ich córeczka będzie miała swój udział w obiedzie, kiedy to będzie dekorowała całość finezyjnymi wzorkami z goudy i mozzarelli. – Coś czuję – zagaiła po kilkunastu minutach krojenia papryki – że wyjdzie z tego przekładaniec – wymownie zerknęła na ilość składników, jaka jej wychodziła. – Jesteś super, wiesz? – Szturchnęła go biodrem w bok. – Och, ty też, mały – sapnęła, gdy synek ją kopnął.<br /><br /><b>bardzo szczęśliwa i już spokojniejsza VERA, która będzie bez spiny oczekiwała magicznego momentu powiększenia rodziny, a jej autorka nie czuje, że rymuje</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-86887967676974270492017-08-30T12:15:16.428+02:002017-08-30T12:15:16.428+02:00Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Ver...Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Vereena nieco przesadzała w swojej wizji tego, jak chciałaby przejść przez cały proces wydawania na świat dziecka – dobrze, że miała obok rozsądnego i troskliwego Connora, który musiał wykazać się chłodną kalkulacją, zapominając o pragnieniach swojej szalonej żony, naprawdę gotowej ubrać się w kożuch i <i>pójść na wielką bitwę na śnieżki</i> wraz z Roselyn Irisbeth. Co gorsza, ciężarna wydawała się przekonana o słuszności swojego pomysłu – oczywiście, nie była aż tak głupia, aby nie wiedzieć, jak bardzo zabawa mogłaby być dla niej i dla Alexandra Thomasa niebezpieczna, ale w tamtym momencie kierowała się idiotycznym impulsem, który powinien być szybko poskromiony, bo ona już dosłownie startowała do poczynienia odpowiednich przygotowań; zdecydowanie ,później miała dziękować swojemu mężowi za zatrzymanie jej.<br />— Spokojnie, spokojne, jakoś dojdę do szafy – zanim to jednak nastąpiło, miała na niego lekceważąco machać ręką, uznając, że jego zaczepki związane są z chęcią pomocy jej. Dopiero kolejne jego słowa nieco wybiły z rytmu: stojąc przy komódce, z której wyciągała grube, wełniane skarpety, odwróciła się powoli i spojrzała na niego zaskoczona, w pierwszym odruchu z lekkim wyrzutem. – Och – sapnęła, gdy uświadomił jej, że rodzi i nie było to ani kpiarskie, ani wściekłe. – N-no… oj, no masz rację… – wybąkała, zachowując się tak, jakby na moment naprawdę zapomniała o tym niesamowicie istotnym fakcie. – W-w zasadzie… t-to masz rację… tak, masz rację – przełknęła głośno ślinę i zaśmiała się nerwowo. – Trochę się zagalopowałam – zerknęła na niego przepraszająco. – Masz rację, przepraszam – dodała znacznie pewniej i podeszła do niego. – Kocham cię – szepnęła.<br />Chwilę stała między jego nogami, trzymając usta skryte w jego ciemnych włosach, zanim przycupnęła na łóżku i pozwoliła mu pomóc sobie w ubraniu skarpet. Trochę jej dziwnie było z myślą, że gotowa była zachować się tak nieodpowiedzialnie, ale nie wracała do tego tematu – wilkołak miał rację i faktycznie powinna jedynie spacerować. Co prawda, <i>ostatecznie to on musiał trochę poszaleć</i> z ich córeczką podczas gdy pół-wila oparła się o jeden z wielkich cedrów i od czasu do czasu zbierała z gałęzi biały śnieg i ciskała w nim w ukochanego, śmiejąc się jak mała dziewczynka. Na szczęście, nic złego się nie wydarzyło i wróciwszy do domu – zasiedli w salonie, przed rozpalonym kominkiem z parujących kakałem w dłoniach, które pani domu przygotowała, rozkoszując się swoją bliskością i wyczekując narodzin Alexandra Thomasa, który wciąż mocno i silnie się wiercił w matczynym łonie. <br />— Możesz mi podać tę poduszkę? – Zagaiła więc nagle, już trochę zirytowana ruchliwością swojego synka, który nie dawał jej spokoju. – Dzięki – sapnęła, wciskając ją sobie za plecy, w okolicach odcinka lędźwiowego; nie tak dawno pojawił się u niej kolejny skurcz, znowu paręnaście minut wcześniej, niż poprzedni, ponownie znacznie gwałtowniejszy. – Słuchaj… wiem, co powiesz, kiedy to zaproponuję, ale spróbuje, bo wiesz dobrze, że mamy trochę czasu pomiędzy bólami – zaczęła, szybko się nakręcając i nie dając mu dojść słowa; mówiła cicho, żeby nie martwić Rosie, która bawiła się nieopodal – a nie mamy gotowego obiadu i nie, nie chcę szaleć, naprawdę – zapewniła poważnie – ale nie chcę też wykorzystywać babci, czy Lucille. Przynajmniej nie teraz – westchnęła. – Connor – podjęła szybko, łapiąc go za rękę – to potrwa długo, a nie możemy żerować na innych. <br /><br /><b>mająca nadzieję, że wilczek zrozumie jej punkt widzenia, VERA, która nie robi tego na złość, tylko z miłości i gotowa jest na jego warunki</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-81779723532918819712017-08-29T12:35:08.846+02:002017-08-29T12:35:08.846+02:00Oczywiście, w całej tej sytuacji Vereena nie omies...Oczywiście, w całej tej sytuacji Vereena nie omieszkała wypomnieć Connorowi, że najpewniej maczał – dosłownie i w przenośni – palce w magii przygotowując jej kawę, bo żaden zbożowy specyfik nie był ani smaczny, ani tym bardziej nie pachniał tak dobrze, jak ciemny płyn, który trzymała w dłoniach. Niewątpliwe był słaby i miałki, ale przynajmniej dawał poczucie, że pije coś normalnego – coś, co lubi i za to nie potrafiła się na niego złościć, mimo że obiecali sobie, że <i>nie będą w sprawunkach domowych</i> używać czarów. Ponadto, jej ukochany ni to przytaknął, ni to zaprzeczył – w zasadzie nic nie odpowiedział na jej pytanie, tylko uśmiechnął się tajemniczo, a następnie wtulił się w nią mocno; możliwe jednak było to, że tak pragnęła kofeiny, że wszystko dla niej wydawałoby piękną woń i smakowałaby wyśmienicie. Zresztą – w tamtym momencie wszystko byłoby dla niej prawdziwym rarytasem, bo przecież miała obok siebie dwie ukochany osoby, przy czym jednak, urocza Roselyn Irisbeth, wspaniale nauczył się wykorzystywać nieuwagę rodziców do rezygnowania z nauki na rzecz przyjemniejszych rzeczy. Niemniej jednak – jak długo miała ich blisko, tak długo nic nie stawało na jej drodze tak naprawdę: tak długo była gotowa do każdej, nawet najbardziej katorżniczej walki, bo <i>miała walczyć dla kogo i za kogoś</i>. Niczym więc dziwnym nie było, że głośno wyrażała swoją aprobatę do takiego stanu rzeczy, uśmiechając się szeroko i chłonąć każdą sekundę z szalonym mężem i słodką córeczką, a także małym Alexandrem Thomasem, który miał do nich niedługo dołączyć swoim malutkim, kruchym ciałkiem. Niestety, musieli się pogodzić, że coraz częściej owe błogie momenty będą im przerywane jeszcze dość wiele razy – skurcze pół-wilii robiły się coraz silniejsze oraz częstsze i męczące.<br />— Oooch… uf… – wybąkała po wszystkim dziewczyna, oddychając głęboko i nieco mocniej, niż dotychczas ścisnęła dłoń ukochanego, nie spodziewając się jedynie, że on w tym wszystkim wpadnie w nagłą panikę. Chwilę jej jednak zajęło unormowanie oddechu, ale nie z powodu bólu, ale z zaskoczenia: nie przypuszczała, że jej mięśnie ścisnął się do tego stopnia, tak szybko, biorąc pod uwagę początek całego procesu wydawania na świat dziecka. Nieco więc nadal zszokowana, zerknęła na wilkołaka. – Hej, kochanie, wszystko dobrze – dodała, ale ponownie nie kontynuowali tego tematu, bo weterynarz pochylił się nad nią, całując jej usta oraz napięty brzuszek, na którym pojawiło się lekkie zasinienie od ruchów chłopca. Troszkę się, w związku z tym, obawiała, jak zareaguję na ostatnią fazę porodu, skoro już wówczas był tak zestresowany i przerażony; mogła tylko liczyć, że, tak jak w przypadku ich córeczki, ogrom stresu i strachu zostanie obezwładniony przez chęć niesienia pomocy i świadomość rychłego poznania swej latorośli. – Oj, wielkoludzie, przecież to jeszcze nic… – nie odmówiła sobie drobnego sprostowania, gdy ten ją chwalił. – Przecież jeszcze nic nie zrobiłam… – dodała, zarumieniona, wciąż nie potrafiąc przyjmować komplementów; pogładziła ich królewną po ciemnych loczkach. – Dziękuję – rzuciła mimo wszystko czule i z wdzięcznością, bo jego słowa mocno podnosiły ją na duchu i dodawały woli oraz energii do dalszych starć ze swoimi słabościami. – Hm… do ogrodu, hm… w sumie… t-tak! Tak! Chcę iść na śnieżki! – Zakomunikowała wesoło, wykorzystując jego propozycje. – Malutka! Idziemy lepić bałwana! – Dosłownie zanuciła i na nic nie czekając, wykopała się z kołdry i zaczęła wstawać. – Zaraz do ciebie przyjdę, Rosie, pomogę ci się ubrać – obiecała wesoło.<br /><br /><b>całkowicie szalona, bezdennie urocza i kompletnie oczarowana wizją śnieżek, VERA, która ewidentnie powinna zgłosić się na leczenie psychiatryczne XD</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-76617254127118563432017-08-28T17:15:06.682+02:002017-08-28T17:15:06.682+02:00Zdecydowanie nie było możliwości, aby Vereena traf...Zdecydowanie nie było możliwości, aby Vereena trafiła lepiej, niż na swojego ukochanego Connora, który sprawiał, że każdy – nawet najgorszy i największy problem – zdawał się być bułką z masłem, którą można było rozwiązać w ciągu chwili. Dlatego nawet taka kwestia, jak poród – a przecież ten Roselyn Irisbeth nie był łatwy, nie wspominając o tych dwóch, które <i>zakończyły się śmiercią ich dzieci</i>, o których zdecydowanie wolała w tamtym momencie nie myśleć – nie wydawała się wcale taka straszna. Oczywiście, pomimo przygotowania na ból i dyskomfort, ostatecznie pewnie i tak miała wyrażać swoje cierpienie, ale wiedziała, że może – że chociaż jej ukochany będzie przerażony jej agonią, to jej pozwoli na wszystko, co miało jej chociaż odrobinkę ulżyć. Nie to jednak zaprzątało jej głowę w tamtym momencie, a fakt, iż poczuła, że zaniedbali swoje wspaniałe i oddane zwierzątka. <br />— No przepraszam, ale to naprawdę ważne! – Odparła wyjątkowo mocno przejęta tym, że pies, kot i dwie kury zostały zapomniane w ferworze walki. Rzecz jasna, biorąc pod uwagę okoliczności, to wcale nie było trudne, bo jednak ich właścicielka miała niedługo wydać na świat małego Alexandra Thomasa, a to zdecydowanie usprawiedliwiało fakt, że Piglet jeszcze nie został wypuszczony do zasypanego śniegiem ogrodu, Bug i Worm nie mieli podanego świeżego ziarna w swojej przegródce, a Zjawa pozostawała w cieniu, pozbawiona pieszczot, które należały się jej z tytułu samego istnienia. – Jest zupełnie, jak ty: pojawia się niespodziewanie, spóźniona i nikt nie może się na nią złościć – zaśmiała się jednak chwilę później, już spokojniejsza, dzięki zapewnieniom partnera, że zajmie się wszystkim, ciężarna. Referowała oczywiście do pojawienia się kotki. – Witamy, jaśnie panią – zakpiła wesoło.<br />Następnie ponagliła nieco wilkołaka, aby się pospieszył ze wszystkimi obowiązkami, jakie na nie nałożyła – dodała tylko, że ufa Danielle, ale wie też doskonale, że dziewczyna jest zżyta ze swoim pracodawcą, że gotowa była kłamać, że jest idealnie, nawet gdyby wszystko się waliło i paliło, w chwili, w której na świat przychodziło dziecko właściciela klinika – bowiem chciała, aby <i>czym prędzej do niej wrócił</i>. Czas oczekiwania umiliła jej córeczka – miała wrażenie, że w jej dobrym nastroju maczał palce ojciec, z czego była dumna i zadowolona – która przyniosła jej książeczki; Vera lubiła ją uczyć i powoli wprowadzała liczenie do jej edukacji, stawiając zdecydowanie na rozwój dziewczynki, ale przez odpowiednio dobrane zabawy. Ta natomiast, chociaż na początku zawsze sceptyczna – ostatecznie wesoło rozwiązywała kolejne zadanka, za które dostawała urocze nagrody. <br />— No, a jedna zapałeczka i druga zapałeczka, to w sumie ile zapałeczek? – W najlepsze więc obliczała kolejne drobne rzeczy, które górnolotnie nazywała „tabliczką mnożenia”, kiedy do sypialni wrócił ich wspaniały wielkolud. Przybrała wyczekującą, acz nieco wycofaną miną, z którą oczekiwała relacji z wykonania powierzonej mu listy. Nie komentowała wiele, ot: – Dobra psina – pogładziła Pigleta, gdy ten ułożył pysk przy jej brzuchu; jego mała właścicielka wykorzystując nieuwagę mamy, zabrała się za kolorowanki. – Zawsze wiedziałam, że można na nią liczyć – rzuciła, kiedy wspomniał o swojej pracownicy. – Ooo… ale słabiutka, prawda? – Upewniła się i pochwyciła w dłonie filiżankę, najpierw długo wąchając cudowne opary; nie mogła wypić tak mocnej, jakby chciała i potrzebowała ani w odpowiednich dla siebie ilościach. – Brawo! – Zachichotała, kiedy zameldował gotowość do dalszych czynów. – Na razie jednak możesz spocząć, szeregowy, nie mam dla ciebie nic nowego. – Ojojoj, ostrożnie – sekundę później ledwo uratowała pościel przed zalaniem, kiedy były profesor władował się do łóżka koło niej. – Od razu lepiej – skwitowała wesoło, gdy ją objął i kolejne niecałe dwie godziny spędzili w pieleszach, zabawiając swoją królewnę. – Connor – chwyciła go nagle rękę. Sapnęła słabo: – Kolejny. <br /><br /><b>wiedząca, że naprawdę wielkimi krokami zbliżają się do tak cudownej chwili, jaka się w głowie nie mieści, VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-59461510057069027682017-08-28T15:44:57.043+02:002017-08-28T15:44:57.043+02:00— O matko, co ja się będę miała wtedy z wami! – Wy...— O matko, co ja się będę miała wtedy z wami! – Wykrzyczała teatralnie Vereena, ostentacyjnie wzbijając ręce w powietrze, jakby poszukując pomocy u samego Boga na myśl o tym, co faktycznie będzie się działo na Trenwith, kiedy to zamieszka w nich trzech takich wspaniałych Connorów: jednego wielkiego, silnego, pełnego blizn i tatuaży z zawadiackim, bezczelnym uśmieszkiem i błyskiem chłopięcości w księżycowych tęczówkach i dwie miniaturki, przy czym jedną tak słodką, w postaci Roselyn Irisbeth, że nie sposób jej było odmówić, a drugą na tyle maleńką, czyli Alexandra Thomasa, iż niemożliwością byłoby złoszczenie się na niego. Tak po prawdzie jednak: fakt ten kompletnie ją zachwycał i jej fiołkowe oczy zdradzały wzruszenie, oczarowanie i zwyczajne szczęście. – Tyle radości, to ja nie wiem, jak uniosę – dodała, aby i ich córeczka zrozumiała, że wcale nie marudzi.<br />Następnie zaś na moment skupili się na jedzeniu, które wyjątkowo mocno ją cieszyło – była to jednak pewnie kwestia atmosfery, bo chociaż niewątpliwie wilkołak włożył całe <i>swoje wielkie, cudowne serce</i> do przygotowania posiłku, to nie był on niczym nadzwyczajnym. Niemniej jednak, pół-wila była tak głodna – co jednocześnie wróżyło i dobrze i źle: z jednej strony miało dodać jej sił i energii do tego, aby móc spokojnie wypchać na świat swojego słodkiego synka, a z drugiej mogło spowodować nieprzyjemne komplikacje, których jednak wolałaby uniknąć, toteż nie napychała się na siłę – że zjadłaby konia z kopytami i widać to było po tym, jak wylizywała swoje paluszki. Oczywiście, w tym wszystkim absolutnie nie zapomniała o tym, że wokół niej są jej bliscy, którym musi jakoś zorganizować czas, aż do tej wyczekiwanej przez nich „minuty zero”, w której najmłodszy członek ich szalonej familii pojawi się na świecie – rzecz jasna najpierw mieli skontaktować się z położną, już wcześniej umówioną, ale na razie pielęgniarka wolała pozostawić Clementine w niepewności, bo <i>nie było sensu jej ściągać tak prędko</i>: jakby nie patrzeć rodząca miała całkiem niezłą opieką w postaci siebie i wiedzy własnej zdobytej na etapie edukacji w Świętym Mungu, jak i swojego ukochanego, na którego zawsze mogła liczyć. <br />— No a co to za wzdychanie, młoda panno, ha? – Jej także nie zdziwiła reakcja pięciolatki, która najpewniej liczyła na to, że cały dzień będzie mogła tylko dopingować mamusi i braciszkowi; Vera doskonale jednak wiedziała, że szybko dziewczynka znudziłaby się owym zadaniem i zaczęłaby marudzić, a nie chciała, aby chociaż przez moment była w złym nastroju: ten przecież na pewno odbiłby się na pani domu, co w konsekwencji utrudniłoby cały ciężki proces, który miała przejść, aby poznać swojego słodkiego chłopca. – Mamo, mamo, mamo – zadrwiła, przedrzeźniając Rosie z szerokim uśmiechem i pokazując, jak się zachowuje oraz że to nie przystoi prawdziwym księżniczkom. – Wujek na pewno nie będzie zadowolony, kiedy wrócisz do przedszkola i okaże się, że nie może ci stawiać samych słoneczek, bo zapomniałaś tabliczki mnożenia i literek, prawda? – Pogładziła ją czule pod bródką, łagodnie tłumacząc swój punkt widzenia, który, również dzięki chrząknięciu weterynarza, został ostatecznie przeforsowany. – No! – Pocałowała córeczkę w czoło i ponagliła ją, aby przyniosła zadanka oraz kolorowanki rozwojowe, które mieli robić w międzyczasie. – Och, no pewnie, że mam – wyszczerzyła się zaś chwilę później do byłego profesora ONMS. – Ty, mój drogi, pójdziesz do kliniki, sprawdzisz, czy na pewno – podkreśliła mocno, z emfazą – ciebie tam nikt nie potrzebuje, a następnie wrócisz i mnie potulisz – zapowiedziała poważnie. – No i dobrze rozpal w kominie i… o Boże, jakbym się napiła kawy – jęknęła nagle i zrobiła skwaszoną minkę, opuszkami placów przesuwając po swoim brzuszku; robiła to nieco machinalnie i nieświadomie. – Connor! – Krzyknęła nagle: – Trzeba wyprowadzić Pigleta i zajrzeć do Buga i Worma! I… i gdzie Zjawa? – Sapnęła.<br /><br /><b>jak zawsze skupiająca się na wszystkim, ale nie na sobie, urocza i kochająca VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-10011747754754741512017-08-28T13:45:18.801+02:002017-08-28T13:45:18.801+02:00Naprawdę, nie było w tamtej chwili niczego ani nik...Naprawdę, nie było w tamtej chwili niczego ani nikogo, co mogłoby wyprowadzić Vereenę z równowagi – była zwyczajnie zbyt szczęśliwa, aby się niepotrzebnie denerwować i nie mogła się po prostu doczekać narodzin swojego synka. Connor zresztą zdawał się podzielać jej entuzjazm i <i>okazywał to jej na każdym kroku</i>, sprawiając, że miała w sobie jeszcze więcej siły i woli walki – gotowa była na dosłownie wszystko dla swoich bliskich: dla tego wielkoluda, który nie potrafił odsunąć się od jej okrągłego brzuszka i dla ich słodkiej, wciąż jeszcze zaspanej Roselyn Irisbeth, która nie do końca sobie radziła z natłokiem emocji i w niedługim czasie miała nieco marudzić, że wszystko tak długo trwa, bo już chciałaby poznać swojego braciszka, oraz, rzecz jasna, dla maleńkiego Alexandra Thomasa, który nie miał się pojawić na świecie bez jej pomocy. Cała ta trójka – jak i oczywiście jej babcia wraz z panem Rochefortem, czy też Hawthorne’owie w liczbie czterech, bo i Daniel ostatecznie przekonał się do Greybacków; w zasadzie mocniej, niż do Felixa, czy decyzji Josephine o drugim małżeństwie; a nawet dla Danielle i jej narzeczonego Michaela, czy dla uśmiechu pani Fairfax z Boscastle, kiedy kupowała dodatkową babeczkę z budyniem – czyniła z niej prawdziwą, niepokonaną wojowniczkę, która zaciekle, acz nie po trupach, dążyła do swojego celu. Tak też miało być i tym razem: nawet gdyby miało się wydarzyć coś złego – ale była całkowicie dobrej myśli – to i tak <i>nie miała zamiaru chociaż na sekundę</i> się poddać; może i miała cierpieć, może i miała wyć z bólu, może i miała czuć, że jest na skraju załamania nerwowego, ale ostatecznie i tak miała się podnieść dla tych, których kochała najmocniej na świecie i pokonać wszelkie przeciwności losu z uśmiechem na ustach. Pokonać, jak lwica.<br />— Oj no, bo nie lubię… wiesz, jak z takimi o – podniosła jednak wesoło dłonie do góry, aby pokazać pomarszczone opuszki palców – trudno wciera się krem? – Zapytała całkowicie poważnie. – Ty nie masz tego problemu, a ja nie mam chwytnych paluszków i wtedy źle się nawilżam, ot co – skwitowała mentorskim, acz teatralnym, co znaczyło, że nie do końca poważnym, tonem. – No, a teraz mi pomóż – powtórzyła, wystawiając ku niemu szczupłe ramionka, ale cały proces został im przerwany przez kolejny skurcz, który faktycznie oznaczał, że „godzina zero” zbliża się wielkimi krokami: usystematyzowanie napinania jej mięśni świadczyło właśnie o tym, że są bliżej, niż dalej poznania swojego synka i że jednak nie był to fałszywy alarm. – O Boże, znam ten twój uśmieszek – skwitowała, widząc, jak jej ukochany się szczerzy. – Zaraz dostaniesz wielkiego ataku radości, co? Będziesz się śmiał jak szaleniec, a na koniec mnie wycałujesz, niczym wariat, prawda? – Kpiła z niego w najlepsze, tak po prawdzie, to nie mogąc się doczekać owej sytuacji. Najpierw jednak z zachwytem wysłuchała jego słów, z dumą przyjmując wzmiankę o Lucille, a o sobie: z czystym zachwytem i bezdennym wzruszeniem oraz bezbrzeżnym oczarowaniem. – Dziękuję – szepnęła z wdzięcznością i wówczas dopiero pozwoliła się przenieść do łóżka. – Kochanie – jęknęła – przecież mogłam zejść na dół… to by mi nawet dobrze zrobiło, przecież wiesz… – mruknęła, trochę przytłoczona tym, że przyniósł na piętro śniadanie. – No i ten… chciałam upiec bułeczki – dodała niezadowolona – Pewnie, że może być! – Rzuciła szybko, aby nie miał co do tego wątpliwości. – Mówię tylko, że – znowu musiała urwać, bo Rosie wbiegła do ich sypialni, pytając, czy to już. – Nie, malutka, jeszcze trochę – zaśmiała się. – Niecierpliwa jest po tobie – zerknęła czule na męża i rozwarła ramiona, aby powitać córeczkę, która po kilku buziakach, przylgnęła do jej brzucha. – No i teraz mam dwie, słodkie pijaweczki – zachichotała, biorąc gryz tostu. – Mmm, pycha… och, zapomniałabym! – Nagle odłożyła kanapki. – To, że robicie sobie wolne dzisiaj, nie znaczy, że macie wolne, jasne? – Spojrzała na nich. – Porobimy dzisiaj zadanka z alfabetu i tabliczki mnożenia, malutka, okej?<br /><br /><b>bardzo potrzebująca takich drobnostek VERA i pewnie mocno niezadowolona pięciolatka</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-56790006519094222172017-08-27T18:00:46.529+02:002017-08-27T18:00:46.529+02:00Oczywiście, ciężarna Vereena nie miała najmniejszy...Oczywiście, ciężarna Vereena nie miała najmniejszych wątpliwości, że kiedy jej ukochany zorientuje się, która jest godzina, wpadnie w lekką panikę oraz pozwoli, aby całkowicie niepotrzebne wyrzuty sumienia, zawładnęły nim całkowicie – doskonale go znała, a tym samym wiedziała, że dla niego fakt, że on spał, kiedy ona miała skurcze, był ponad jego siły i jakąś tragedią, z którą <i>nie miał sobie radzić</i>. Miała jednak nadzieję, że jej łagodne podejście oraz spokój wobec całej sytuacji, nieco go opanują – naprawdę, ostatnim, czego potrzebowała, to jego przesadna troska, a to, że miał się nią opiekować do tego stopnia, że nie mogłaby się ruszyć z łóżka, było całkiem prawdopodobne; w końcu nie pierwszy raz przechodzili przez taką sytuację. Wolała jednakowoż zdecydowanie, aby dał jej odrobinę swobody, ale jednocześnie – dzięki wypoczęciu – był gotów ją wspierać w czasie porodu.<br />— To prawda, nie byłeś – przyznała więc z uśmiechem i radością; nie było w niej nuty kpiny, czy wyrzutu. Zamiast tego była olbrzymia radość i lekka ironia, kiedy przypomniała mu, że miał zadzwonić do Danielle; na szczęście wówczas już pojął, że jego klinika weterynaryjna stoi bez informacji, czy jej właściciel się w ogóle pojawi, a taka niepewność nie była sprzyjającymi warunkami do zajmowania się zwierzętami dla jego pracownicy. Następnie podjęła katorżniczą wręcz próbę odpowiedzenia na jego pytania, co wcale proste nie było, zważywszy na ich ilość. – Tylko – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, że nic się nie stało – dwa – splotła ich palce w czułym uścisku. – N-no… no w sumie mogło być więcej, ale spałam, jak zabita – wyszczerzyła się, uznając swoje słowa za doskonały żart. – Czekam więc na ciebie – dodała na wszelkie wypadek szybko i zapadła się w poduszkę.<br />Rozłożyła się całkiem wygodnie – co nie było znowu takie proste, zważywszy na jej potężny nadbagaż – i ze zniecierpliwieniem oczekiwała powrotu ukochanego, który miał podobno przygotować dla niej kąpiel – pewnie nie pierwszą tego dnia; cóż, nikt się nie spierał, szczególnie jeśli to było zdanie rodzącej pielęgniarki, że w momencie wydawania na świat potomka, ciepła woda pomaga: łagodzi ból, ale i rozszerza naczynka oraz rozluźnia mięśnie, <i>dzięki czemu tym łatwiej</i> pracować w czasie parcia. Zajęło mu to, co prawda, nieco więcej minut, niż się spodziewała, ale szybko mu wybaczyło – okazało się, że zadzwonił do Danny, która podobno niesamowicie ucieszyła się na wieść, że niedługo pozna Alexandra Thomasa, którego imienia jeszcze nie znała, oraz zaoferowała opiekę nad Roselyn Irisbeth. Tego jednak nie potrzebowali – na razie, bo mała spokojnie spała, zmęczona emocjami. <br />— Och, dzięki – zanurzyła się w ciepłej wodzie i zamruczała z zadowoleniem, przymykając powieki. – Nie, kochanie, nie ma sensu… idź po Rosie, zróbcie śniadanie i wróć do mnie za piętnaście minut, bo sama się nie wytoczę – zapowiedziała. – Hej – przyciągnęła go nagle do siebie i pocałowała czule – kocham cię i chciałabym mieć cię przy sobie, ale nie mogę być egoistką… no i umieramy z głodu – zachichotała. – Masz jeszcze chwilkę – dodała jednak wspaniałomyślnie, podczas gdy on gładził jej napięta skórę, ewidentnie uspakajając synka. Odetchnęła głęboko. – Idź już kochanie – poprosiła go czule, a następnie na nieco ponad kwadrans, została sama, nieco przysypiając wśród zapachów olejków eterycznych. – Już zaczęłam się robić pomarszczona niczym śliwka – zachichotała, gdy były profesor ONMS z Hogwartu, stanął w progu ich łazienki. – Dobrze, to teraz – urwała gwałtownie, wciągnęła głośno powietrze w płuca i zacisnęła dłoń na brzegu wanny. – Och, zanotuj… i napisz, że trwał już osiem sekund – posłała mu blady uśmiech. – Co mały – objęła swój brzuszek – jednak się spieszysz, hm? – Zagaiła do ich potomka, a następnie zerknęła jego ojcu głęboko w oczy. – Ile czasu minęło? – Z zaskoczeniem odkryli, że skurcze pojawiają się regularnie, zawsze o pół godziny krócej. – Fakycznie się spieszy – przyznała nieco tym oszołomiona.<br /><br /><b>troszkę zszokowana, ale w zasadzie mocno szczęśliwa, VERKA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-35063223939831107902017-08-27T16:10:41.176+02:002017-08-27T16:10:41.176+02:00Tak po prawdzie, to Vereena sądziła, że będzie mia...Tak po prawdzie, to Vereena sądziła, że będzie miała z Connorem nieco trudniejszą przeprawę w kwestii namówienia go na odpoczynek, a tym bardziej – na zaśnięcie. W końcu wielokrotnie dotychczas – a znali się przecież dwanaście lat – podkreślał, że nienawidzi zamykać oczu, gdy <i>dzieje się coś ważnego</i> – a tym niewątpliwie były narodziny jego synka – bo mogą go ominąć ważne moment; tak w zasadzie, to chyba najchętniej w większości wypadków nie spałby, byleby tylko czuwać. Ulga dziewczyny była więc wielka, kiedy się okazało, iż jej ukochany tym razem postanowił sobie wziąć do serca wszelkie uwagi i groźby, a tym samym postanowił jednak nie wystawiać na próbę jej cierpliwości. Nie przypuszczała tylko, że objęcia Morfeusza pochłoną go tak mocno, toteż obudzenie go będzie graniczyło z cudem – normalnie oczywiście nie zrobiłaby tego, ale chciała już opuścić pielesze z powodu potrzeb fizjologicznych, chęci relaksującej kąpieli, bo jednak jej mięśnie były napięte niczym postronki, gotowe w każdej chwili przyjmować coraz częstsze i silniejsze skurcze, a ponadto: trawił ją najbardziej na świecie zwyczajny głód, który wolała zaspokoić czym prędzej; bywało przecież tak, że w trakcie trwania porodu, kobieta mogła jedynie przyjmować płyny przez słomkę, tak bardzo zajęta była całym procesem wydawania na świat potomka. Postanowiła więc, że nie ma co zwlekać, zwłaszcza, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, <i>nigdy by jej nie wybaczył</i>, gdyby cokolwiek – w tak istotnych momentach – postanowiła cokolwiek robić sama. Nie zmieniało to jednak faktu, że szkoda jej było wyciągać go z krainy wypoczynku, zwłaszcza że spał tak słodko i twardo oraz wyglądał zwyczajnie uroczo i całkowicie niegroźnie, wtulony policzkiem w poduszkę. <br />— Niby co nie jest fair? – Zaśmiała się słodko, kiedy ostatecznie otworzył oczy; Boże, jakże ona kochała ten księżycowy odcień, tę radość, która w nich błyszczała, gdy na nią spoglądał, ten niesamowity blask bezczelnego, małego chłopca, wymieszanego z ciężkim bagażem życiowym, zmęczonego mężczyzny, który kochał swoją żonę ponad wszystko. Potrafiła czasem się zapatrzeć w jego oczy tak długo, że traciła poczucie czasu i pewnie byłoby tak, gdyby nie zabawne marudzenie jej ukochanego, który w wyjątkowo mocno rozbrajający, śmieszący ją, a jednocześnie zachwycający, sposób wyrażał swoją dezaprobatę do tego, że postanowiła go postawić na nogi i domagał się kilku dodatkowych minut spania. – O nie, nie, nie, teraz nie ma leżenia, wstajemy, skarbie! – Zapowiedziała, udając że kompletnie nie przejmuje się tym, że jest zaspany. Ostatecznie jednak wiedziała, że musi wyciągnąć ciężką artylerię, aby postawić go na nogi i nie pomyliła się: na wiadomość o ich synku zareagował natychmiastowo. – Ej, ej, ej, a moja kołdra! – Zachichotała, gdy usiadł gwałtownie, odkrywając ją niemalże calutką. – Spokojnie, dopiero po ósmej… – oczywiście, w normalnych okolicznościach to byłaby tragedia. – Connor, nie chciałam cię nastraszyć, hej… kochanie… – przemawiała go niego łagodnie, szybko zmieniając ton oraz podejście, bowiem jej celem nie było nastraszanie go, ale na nic się to nie zdało: weterynarz już zaczął się nakręcać i przepraszać za to, że spał. – Wilczku – również usiadła z trudem, kładąc dłoń na jego policzku – ale to dobrze… mi chodziło o to, abyś nabrał sił, bo będę cię potrzebowała zwartego i gotowego do akcji – zapewniła spokojnie. – Trzymaj – podała mu telefon – i zadzwoń do Danielle, okej? – Uśmiechnęła się czule. – Oddychaj – musnęła go w usta i poprawiwszy poduszkę, oparła się o nią. – Myślę, że czujemy się głodni – podjęła, mając pewność, że mąż jest z nią. – Nic nam nie jest, oprócz tego, że jestem wielka – dźgnęła potężny brzuszek – i nie mogę się sama ruszać, a skurcze miałam w nocy dwa – opowiedziała na wszystkie jego pytania. – Wszystko zanotowałam i specjalnie cię nie budziłam, bo teraz musisz mnie wziąć na ręce i zanieść do łazienki – wystawiła do niego chude ramionka. <br /><br /><b>chociaż leciutko obolała, to wiedząca, że to normalne, kochająca VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-78829371631688947512017-08-27T14:32:12.441+02:002017-08-27T14:32:12.441+02:00— No chyba nie ja – odparła wesoło Vereena, przygl...— No chyba nie ja – odparła wesoło Vereena, przyglądając się nieco głupkowatemu wyrazowi, przystojnej twarzy Connora, który chyba nie do końca w pierwszej chwili pojął, o co jej chodzi. Wymownie jednak uniosła brwi, przyglądając się mu uważnie, bowiem jasnym było, że trochę się za mocno kręcił: tu coś ustawiał, tam coś przestawiał, a jeszcze w innym kącie pokoju sprawdzał, czy wszystko jest na swoim miejscu i odpowiednio ułożone i przygotowane. – Wiem, że mam rację – również się zaśmiała perliście, aby dosłownie w tej samej chwili skrzywić się lekko i sapnąć: nie ogarnął nią jakiś przesadny ból, ale zawsze skurcze generowały pewien dyskomfort, niezależnie od natężenia i częstotliwości, nad którym, również z zaskoczenia we wczesnej fazie porodu, nie potrafiła zapanować, toteż wyrażała swoje niezadowolenie mimiką. – Dobrze, że jesteś – wyszeptała zaś moment później, kiedy po zanotowaniu godziny, mąż znalazł się tuż przy niej. Przybrali dość dziwną pozycję, w której on wsunęła jedno ramię pod jej ciałko, drugim ją objął, przekręcając ją leciutko, aby móc dłońmi gładzić jej napięty brzuszek. Westchnęła rozluźniona i zachwycona. – Mówiłeś, ale lubię ciebie słuchać – wyszeptała czule, wzruszona jego wyznaniami i oczarowana czułościami. Moment milczała, szukając odpowiednich słów: – Też cię kocham.<br />Nie znalazła jednak dostatecznie silnych i pięknych określeń, aby móc wyrazić to, jak bardzo się cieszy z jego wyznań i jak <i>mocno je podziela</i> – w końcu i ona za nim szalała; i ona była mu wdzięczna, że zechciał z nią być; i ona cieszyła się, że dał jej tę rodzinę, umieszczając pod jej sercem owoce ich miłości. Niewątpliwie więc byli siebie całkowicie warci i okazywali to nie tylko werbalnie – ich palce nagle się ze sobą splotły, ich ciała niespodziewanie znalazły się jeszcze bliżej siebie, a ich serca znowu biły w jednym, cudownym rytmie, który świadczył o sile ich więzi. W zasadzie więc niczym zaskakującym nie były wyznania tego, co wobec siebie czuli oraz fakt, że <i>potrzebowali siebie rozpaczliwie</i> – szczególnie w tak ważnej dla ich familii godzinie: wtedy, kiedy byli coraz bliżej powitania na świecie malutkiego i słodkiego chłopca, którego wyczekiwali od dawna w swym domu.<br />— Śpij kochanie – poprosiła jednak po chwili ciszy, w której po prostu rozkoszowali się b y c i e m obok siebie. – Potrzebuję cię silnego i wypoczętego – zapowiedziała z lekkim uśmiechem, samej przymykając powieki. – Obiecuję, jak cię przyłapię na czuwaniu, to cię skrzywdzę – dodała jeszcze, powtarzając wcześniejszą groźbę i poczekała, aż oddech wilkołaka się unormuje. Wówczas i ona podjęła mozolną próbę, bowiem buzowały w niej emocje, przy czym przeważała ekstaza na myśl, ze niedługo przytuli Alexandra Thomasa i przedstawi go słodkiej Roselyn Irisbeth, odpoczęcia chociaż przez paręnaście minut. Na szczęście, powiodła się i chociaż dwa razy w nocy obudziły ją skurcze, które jednak sama odnotowała w zeszycie, bo jej ukochany chrapał, to w ostatecznym rozrachunku całkiem się wyspała. – Dzień dobry, wielkoludzie – powitała go, w związku z tym, radośnie, gdy o poranku przekręcili się tak, że leżeli twarzami do siebie, a jej potężny nadbagaż wbijał się w jego umięśniony brzuch. – Jak tam? – Pogładziła go czule po policzku. – Hej, otwórz oczy, wilczku – zachichotała, kiedy mruknął niezadowolony i wtulił mocniej buzię w poduszkę. – Twój syn się rodzi, musisz być w gotowości – wyszczerzyła się, leciutko ciągnąć go za gęstą brodę. – No, dzień dobry – zakpiła nieco, gdy w końcu się rozbudził. <br /><br /><b>kompletnie oczarowana i bardzo szczęśliwa oraz wciąż wyjątkowo spokojna, VERA, która nie może się doczekać pięknego finału tej sytuacji</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-86241640564939918092017-08-27T12:45:09.133+02:002017-08-27T12:45:09.133+02:00Oczywiście, nie ulegało najmniejszym wątpliwościom...Oczywiście, nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż Vereena bywała skończoną wariatką, która nierzadko zapominała o sobie i w ogóle siebie spychała na dalszy plan, zamartwiając się innymi, nawet w sytuacjach, które wymagały pełnego skupienia na jej osobie, a taką na pewno było zbliżający się – powolnymi, acz ciągle zbliżający się – poród Alexandra Thomasa, który wiercił się w jej brzuchu. Wiedziała także przy tym, że niekiedy swoim podejściem doprowadzała Connora do szaleństwa, bo <i>ten uważał, że przesadzała</i> – ale taka już była i w zasadzie miała świadomość, iż właśnie taką ją pokochał całym swoim sercem; że taka dla niego była najważniejsza: nieco szalona pół-wila, pielęgniarka, matka ich słodkiej Roselyn Irisbeth i namiętna żona. Kochał ją wraz z tym i pomimo tego wszystkiego, tak jak i ona kochała za jego zalety i pomimo jego wad – na tym polegało małżeństwo. <br />— No przecież to może być błąd w sztuce! – Zaperzała się więc dalej, co absolutnie nie było niczym dziwnym. – Obydwoje o tym wiemy – wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej logiczna rzecz na świecie. Niestety, jej ukochany miał silniejsze argumenty w swoim rękawie, którym ostatecznie musiała ulec, bo kłócenie się z czymś, co było bardziej niż pewne, było zwyczajnie niemożliwe. – No nie chodzi mi dosłownie o marnowanie czasu i… no ja wiem, że mała nie będzie chciała… och, no dobra, już dobra, no! Przecież już powiedziałam, ze się poddaje – burknęła zażenowana tym, że tak skutecznie wytrącił jej wszelkie kontrataki z dłoni. – Wygrałeś – mruknęła jeszcze, ale przynajmniej kiedy zgodził się pójść do łóżka, nieco odetchnęła z ulgą. – Jeśli cię złapię na tym, ze czuwasz, to przysięgam, zrobię ci krzywdę – zapowiedziała całkowicie poważnie i ostro.<br />Naprawdę miała zamiar się tego trzymać, nawet jeśli wilkołak miał zamiar całą noc zasypywać ją takimi cudownymi pocałunkami i troszczyć się o nią cały czas – zależało jej na tym, aby był silny i wypoczęty również ze <i>względów czysto egoistycznych</i>, co przecież bardzo rzadko się jej zdarzało. Chodziło natomiast o to, że potrzebowała go zwartego, gotowego i szybko reagującego, a nie rozkojarzonego, przybitego i zwyczajnie ospałego. Dobrze, że zdawał się więc rozumieć powagę sytuacji i najpierw przeniósł ich księżniczkę – pochylając ją lekko, aby matka mogła złożyć na jej czółku muśnięcie „na dobranoc” – do jej pokoju, a następnie zajął się swoją żonką, dla której w międzyczasie przygotował kąpiel; dobrze, że nie namawiał jej na noszenie po schodach, ale chyba widocznie wyczuł, że już limit jej uległości na najbliższe godziny całkowicie wyczerpał. Od tamtej pory – ona rządziła.<br />— W sumie teraz to bez różnicy – odparła, lekko marszcząc czoło, w zasadzie oczarowana tym, co zrobił. – Wiesz… uważaliśmy wcześniej, żeby mały się nie pospieszył, a teraz… teraz, kiedy, jak uważasz – zakpiła z niego perfidnie, ale z uśmiechem – już do nas idzie, to chyba nie robi to większego zagrożenia, prawda? Ciepła woda może wszystko przyspieszyć dodatkowo – zapewniła łagodnie i z jego pomocą rozłożyła się w wannie. – Tak, teraz idealnie… – wyszeptała zachwycona i wtulona w jego silny tors, wzdychając głęboko, bo naprawdę było jej dobrze. Chwilę milczała. – Nie, kochanie, nie jestem zła – odparła spokojnie – po prostu uważam, że niepotrzebnie robisz z tego jakąś wielką aferę – wyjaśniła swój punkt widzenia, kładąc swoją drobną dłoń na jego wielkiej, którą gładził jej okrągły brzuszek. – Skoro jednak masz zamiar zostać, to cię wykorzystam – zaśmiała się teatralnie i złowieszczo, po prostu chłonąc tę wspólną chwilę, która jednak nie mogła trwać zbyt długo, aby obydwoje za mocno się nie pomarszczyli. Następnie więc, ponownie wspierając się na weterynarzu, opuściła kąpiel i oddała się w jego ręce owinięte ręcznikiem, po czym asekurowana, wsunęła się do łóżka. – Przestań się kręcić, tylko chodź tutaj do mnie moja – urwała na moment, skrzywiła się i odetchnęła ciężko. – Zanotuj skurcz i chodź do mnie. <br /><br /><b>pełna spokoju, miłości i dobrych przeczuć, VERKA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-91773053041750385922017-08-26T17:58:51.007+02:002017-08-26T17:58:51.007+02:00Dla zaprawionej w boju w kwestii rodzenia dzieci V...Dla zaprawionej w boju w kwestii rodzenia dzieci Vereeny, naprawdę kwestia planowania całego porodu nie była najmniejszym problemem i w ogóle nie widziała w nim żadnych dziur, czy nieścisłości ani tym bardziej ignorowania sytuacji na wyrost, bo naprawdę nie widziała potrzeby, aby Connor spędzał całą noc – a przy tym nie spał – czuwając nad jej stanem zdrowia, bo nie tylko potrafiła <i>sama doskonale go dookreślić</i>, już przez ową, tożsamą sytuację przechodząc, ale i świetnie zdawała sobie sprawę z faktu, iż czeka ich jeszcze długa droga, zanim tak na dobre ich słodki Alexander Thomas postanowi przyjść na świat. Uznała więc, że spokojnie mają czas, aby zająć się Roselyn Irisbeth i odpocząć we własnym zakresie – skoro skurcze były tak słabe i nieregularne, o ile to w ogóle były skurcze porodowe, to mieli jeszcze naprawdę sporo godzin przed sobą, a ona była w stanie w takich okolicznościach zdrzemnąć się na moment, co zdecydowanie miało jej pomóc w przyszłości, chociażby z parciem. Liczyła, co prawda, że to nie będzie się ciągnęło w nieskończoność, ale była w tak bardzo przekonana o tym, że wszystko będzie dobrze, że nie widziała innej możliwości, niż jej ukochany odwożący ich córeczkę do przedszkola, a później pilnujący zwierząt w klinice weterynaryjnej, która przecież była na tyle blisko, że zawsze mogła jego zawołać; może minęłoby <i>pięć minut od jej prośby do jego wpadnięcia</i> do domu. Dlatego też podchodziła do całej sprawy ze stoickim spokojem, a nawet radością – naprawdę nie mogła się doczekać, aż wreszcie przytuli ich synka do piersi, nawet jeśli wszystko miało zająć im dwa, trzy, a nawet siedem dni. Patrzyła więc z szerokim uśmiechem na swojego partnera, trochę wyczekująco, czekając, aż zaczną się zbierać do snu i już myśląc, co mogłaby dobrego zrobić na śniadanie.<br />— Hym, szkoda tylko, ze nie mamy świeżych bulek, bo truskawkowy dżem babci i herbata byłyby idealne na rano… – nie miała pojęcia, że powiedziała to na głos, tak bardzo skupiona na pozytywnym nastawieniu do życia, że kompletnie nad sobą nie panowała; a szkoda, bo może wówczas nie doprowadzałaby swojego męża do zawału, kolejnym mruknięciem pod nosem: – Może jeszcze w sumie zdążę upiec… hmm… – rozważała wszelkie możliwe sposoby, aby dopiero na krzyk wilkołaka zareagować. Spojrzała na niego oburzona, bo mógł obudzić ich latorośl, i zdumiona: nie wiedziała przecież, o co mu chodzi. – Noo… w sumie tak, tak myślę, bo nic się nie dzieje, a wiem, że masz paru małych, bardziej potrzebujących doglądania niż ja, pacjentów – odpowiedziała całkowicie poważnie, marszcząc zabawnie czoło i nosek, bo zupełnie nie pojmowała jego oburzenia. – Connor, przecież jeszcze nic – podkreśliła z emfazą – się nie dzieje… po co wszczynać niepotrzebny alarm, jak to może się okazać jakiś błąd w sztuce, ha? – Dźgnęła go czule palcem między żebra. – Ale Connor, mówię ci poważnie: nie ma co marnować tutaj czasu, ja sobie poleżę, pośpię, pochodzę sobie, a w razie czego zadzwonię, bo hej, nie wybierasz się do Londynu, tylko jakieś sto metrów od domu – przypomniała mu, ale zdawał się być całkowicie nieugięty. – No, a teraz jeszcze będziesz rozpieszczał Rosie – burknęła niezadowolona, krzyżując ręce na pełnych, nieco piekących piersiach. Odetchnęła w końcu ciężko. – Ja nie mówiłam o tym, że nie będzie cię podczas porodu, a… och… Chryste, poddaje się. – Sarknęła w końcu i zerknęła na niego urażona. – Ale spać pójdziemy – musiała chociaż w czymś postawić na swoim. – Zaniesiemy małą, wykapiemy i się pójdziemy – podkreśliła – oboje spać.<br /> <br /><b>totalnie niezadowolona z takiego właśnie obrotu spraw, VERA, która wciąż uważa, że jej wilczek przesadza z troską, o</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-44809577586190287902017-08-24T15:18:39.567+02:002017-08-24T15:18:39.567+02:00W tamtej chwili Vereena jak nigdy dziękowała Bogu,...W tamtej chwili Vereena jak nigdy dziękowała Bogu, że ma tak wspaniałą rodzinę – że udało się jej zbudować coś równie cudownego, jak to ciepło, pachnące słodkim bzem i cierpkim agrestem oraz cedrowym lasem po deszczu i intensywnym imbirem, które panowało w ich białym domu na przepięknej farmie Trenwith. Oczywiście, nie zmieniało to faktu, że Connor bywał irytujący <i>w swojej trosce i przejęciu</i> – niekiedy wówczas stawał się mocno, acz niewątpliwie uroczo, nieporadny – a Roselyn Irisbeth – jak to bywało w przypadku pięciolatek – czasami zbyt mocno przeżywała pewne sprawy, będąc za głośną; nowinę o narodzinach Alexandra Thomasa mama postanowiła jej wspaniałomyślnie darować, bo wiedziała, że dziewczynka bardzo wyczekiwała braciszka. Tak po prawdzie, była tak uroczo, że rodzice „darowali jej” większość rzeczy, z trudem trzymając ją w ryzach wychowawczych.<br />— O tak, szczęście, jak mi tutaj jeden wilczek klęczy na ziemi i gada do brzucha, jak jakiś chory, a drugi skacze wokół tak, że dostaję oczopląsu, no pewnie: samo szczęście! – Kpiła więc w najlepsze, doskonale się bawiąc i ciesząc się, że wokół nie zapanowała panika, mimo tego, że w niedługim czasie miało się odbyć bardzo ważne i podniosłe wydarzenie, które na zawsze miało wywrócić ich życie we wspaniały sposób. Nie, nie było to przesadą, bo przecież nowy członek ich szalonej familii, wprowadzał do niej wiele zmian. – Oj, skarbie – śmiała się perliście moment wcześniej. – Nie, jeszcze nie, ale obiecuję, że jak poczuje się gorzej, dam ci znać i wówczas otrzymasz przywilej noszenia swojej wielkiej, grubej i ciężkiej żonki, która spróbuje ci wypchać na świat synka – wyszczerzyła się słodko i radośnie, po czym, kiedy wstał, uwiesiła się na jego wielkim ramieniu. – Na razie chodźmy jeść!<br />Zapowiedź pół-wilii była pełna szczęścia i spokoju, co generalnie można byłoby uznać za dziwne – w końcu, jakby nie patrzeć, oto była bliska rozwiązania i pewnie większość kobiet w jej wypadku <i>zaczęłaby niepotrzebnie panikować</i> i się stresować, a ostatecznie zmusiłaby swojego partnera do zawiezienia do szpitala. Ona natomiast przechodziła cały ten proces z godnością i łagodnością, ale nie z ignoranctwem – jej opanowanie wynikało z doświadczenia w tej materii, jak i odpowiedniego wykształcenia pielęgniarskiego. Wiedziała więc, co powinna zrobić i kiedy, a także nie martwiła się, że położona nie zdąży na czas – w końcu Clementine mogła się teleportować w każdej chwili, a ponadto: zawsze obok był były profesor ONMS, który już raz sobie poradził z przyjęciem na świecie swojego potomka. Nie było się więc czego bać – przynajmniej w jej opinii. Spokojnie więc skonsumowała ze swoimi bliskim podwieczorek, ciesząc się iż sprawiła swoim łasuchom niespodziankę, uśmiechając się cały czas i uznając, że obejrzenie wspólnie filmu, to doskonały pomysł. Ten <i>nie był co prawda ambitny</i>, ale absorbujący – na tyle, że nie myślała o ucisku ani o mijających godzinach; jej ukochany zanotował czas ostatniego skurczu w zeszycie, gdzie wypisywał centymetry jej brzuszka, więc nie musieli się o nic martwić.<br />— Ano możemy – ochoczo przytaknęła więc na kolejny seans, gładząc po ramieniu śpiąca słodko córeczkę po ramionku. – Może ją zaniesiesz na górę, hm? – Zasugerowała. – Nie budźmy jej, bo zaraz znowu sobie przypomni, że trzeba dzwonić do Jo i babci, bo Alex się rodzi – zaśmiała się cichutko i nagle zamarła, zacisnęła szczęki i odetchnęła ciężko. – Tak, to – przytaknęła trochę słabo, ale z uśmiechem. – Jakie to okrutne, że cieszysz się z mojej krzywdy – zażartowała wesoło, szczypiąc go w bok, kiedy wpisał odpowiednią godzinę pod ostatnią. – Ile? O matko… trzy godziny – sapnęła niedowierzając. – Dobra, to weź zanieś małą i może się położymy, co? Rosie rano jedzie do przedszkola, pewnie ty będziesz musiał ją odwieść i masz prace – wymieniała. – Wolałabym, abyś trochę odpoczął – wyszeptała czule, gładząc go wolną dłonią po udzie. – Prześpij się trochę, hm?<br /> <br /><b>jak zawsze skupiająca się na wszystkich, ale nie na sobie, kochająca i spokojna VERKA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-48680057928730650522017-08-23T17:45:23.795+02:002017-08-23T17:45:23.795+02:00Ulga, jaką poczuła Vereena dzięki spokojnej rozmow...Ulga, jaką poczuła Vereena dzięki spokojnej rozmowie z Connorem była wprost niemożliwa do opisania – dzięki niej bowiem wrócili na względne spokojne tory, utracone wcześniej przez niepotrzebne nieporozumienia i niedopowiedzenia, za które niestety to ona była całkowicie odpowiedzialna. Mogła przecież faktycznie <i>wyznać mu wszystko</i> – powiedzieć, że jedzie do Boscastle na drobne, absolutnie nieciężkie zakupy i że będzie jechała ostrożnieMogła także wyznać, że ma zamiar pichcić w kuchni coś więcej, niż to, co opiewało na odgrzanie obiadu, który przygotowała im Lucille – w końcu jej ukochany zaprzągł do pracy wszystkich: Hawthorne’ów, Rochefortów i nawet właśnie swoją matkę, byleby tylko odciążyć ciężarną pielęgniarkę od dodatkowych obowiązków. Pewnie, to nieco nakręciło ją na przeświadczenie, iż jest bezużyteczna i niepotrzebna, skoro to jej przyjaciółka, babcia oraz teściowa gotowały, a czasem nawet wpadały na Trenwith, żeby posprzątać, ale ostatecznie, cała ta sytuacja była jej winą; to był jej problem, że nie umiała sobie poradzić z własnymi emocjami i w swej ambicji, za wszelką cenę, pragnęła udowodnić coś, co było logiczne i powszechnienie znane. Ponadto, nikt przecież nie myślał o niej <i>w takich kategoriach</i>, w jakich ona oceniała siebie, toteż tym bardziej cały ten ambaras był całkowicie zbędny – pół-wila była jednak na tyle uparta, że nikt nie mógł jej przemówić do rozumu. A szkoda, bo może wówczas nie doszłoby do takiej kuriozalnej sytuacji. <br />— Naprawdę na siebie uważam – rzuciła więc jeszcze tylko, kończąc owy ciężki temat; rzeczywiście też tak było: nie forsowała się, nie szalała i na pewno odpoczywała więc, niż w ciąży z Roselyn Irisbeth, co jednak nie wynikało z samego rozsądku, ale również z tego, iż Alexander Thomas był o wiele większy, niż jego starsza siostrzyczka, toteż jego matce nieco trudniej było się poruszać. Na pewno jednak nikt się nie spodziewał, że w ciągu następnych kilku sekund da o sobie tak wyraźnie znać i postanowi nieco się pospieszyć z przyjściem na świat. Niełatwo było Verze otrząsnąć się z szoku, jaki nastał, kiedy poczuła pierwszy skurcz. Powiedziawszy zaś to, chwilę jeszcze milczała, podczas gdy weterynarz przetrawiał tę informację, ale finalnie spojrzała mu głęboko w oczy. – Skurcz – powtórzyła z szerokim uśmiechem wówczas, bo oto wyjaśniało się całe jej nienajlepsze samopoczucie tego dnia, jak i kilku poprzednich: jej organizm przygotowywał się do wydania na świat dziecka, które było tak aktywne, bowiem przekręcało się najpewniej. – Och, oj, nie… nie wiem – zająknęła się na jego pytanie. – Nie wiem, czy prawdziwy, czy przepowiadający, ale niewątpliwie… miałam skurcz – zaśmiała się wesoło, bo to oznaczało, że niedługo przytuli swojego synka. – Och, Connor – szepnęła moment później w zachwycie, gdy padł przed nią na kolana i zaczął czule przemawiać do jej potężnego brzuszka. – Mój kochany – dodała oczarowana, wplatając palce w jego włosy. – Nie wiemy, czy to już, ale na pewno niedługo… na pewno wcześniej, niż sądziliśmy – o tym była przekonana; wątpiła, aby był to Braxton-Hicks, ale i tak nie mieli pojęcia, ile to potrwa. – C-co… j-jak… jak się czuję? – Spytała zaskoczona. – Eee… d-dobrze? Chyba… – nie bardzo wiedziała, jak zareagować, zwłaszcza, że tak naprawdę były profesor ONMS nie zachowywał się tak, jakby chciał uzyskać odpowiedź; po prostu atakował ją czułymi i troskliwymi pytaniami. – Kochanie – nagle pochwyciła jego przystojną twarz w swoje drobne dłonie – oddychaj, dobrze? – Poprosiła łagodnie. – Skupiamy się teraz, dobrze, ładnie… a teraz posłuchaj: nie wiemy, czy się zaczęło, a nawet jeśli, kiedy się skończy, także – urwała, bo w salonie rozniósł się krzyk ich córeczki, która radośnie oznajmiała, że braciszek się niedługo pojawi. – Co ja się z wami mam – zachichotała wciąż spokojna, dziewczyna. – Spokojnie, naprawdę, to było tak lekkie, że prawie nie poczułam – zapewniła szczerze i poważnie. – Wstawiłaś wodę na herbatę, malutka? – Upewniła się dziewczynki. – No to świetnie. Teraz idziemy do kuchni na słodkości – zapowiedziała przekonana. – Możemy, skarbie?<br /><br /><b>V</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.comtag:blogger.com,1999:blog-792166889902594158.post-80275716281134081512017-08-23T13:45:15.977+02:002017-08-23T13:45:15.977+02:00Niewątpliwie sytuacja nie była ani łatwa, ani tym ...Niewątpliwie sytuacja nie była ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna. Oto dwoje kochających ludzi znowu spotkało się na zakręci, gdzie każde z nich miało swoje własne oczekiwania i obydwoje jechali nieco pod prąd, wjeżdżając na pas osoby poruszającej się z naprzeciwka, co mogło <i>prowadzić do tragicznej kraksy</i>. Niemniej jednak – Vereena naprawdę nie chciała tego dnia źle i liczyła, że jej szczere, acz bardzo smutne zapewnienia, trochę uspokoją Connora i ten pojmie jej punkt widzenia: punkt widzenia ciężarnej, młodej dziewczyny, która nienawidzi bezsilności i nie chce traktować swojego błogosławionego stanu, jako choroby, bo przecież sama, jako całkiem nie najgorsza pielęgniarka, biorąc pod uwagę zachwyt jej osobą wyrażany przez pacjentów z Boscastle, zawsze tłumaczyła kobietom oczekującym dziecka, że nie powinny leżeć, bo im dalej w przysłowiowy las, tym jest gorzej. Patrzyła więc na swojego ukochanego z nadzieją, iż przestanie się na nią złościć – naprawdę nienawidziła go takiego: <i>pełnego zawodu i strachu o nią</i>, bo przecież nie o to chodziło, a o to, aby w spokoju oczekiwać przyjścia na świat Alexandra Thomasa, bawić się ze słodką Roselyn Irisbeth i zwyczajnie cieszyć się każdym dniem z osobna. Niestety, zamiast tego po raz kolejny prowadzili nieprzyjemną dyskusję dotyczącą jej szarżowania i przemęczania się.<br />— Wiesz dobrze, że nie chciałam źle, prawda? – Spojrzała na niego ze smutkiem, ale i nadzieją w oczach. – Wiesz, że… że to wszystko dla was… dla nas – uśmiechnęła się nieśmiało, bo przecież uwielbiała oglądać ich radość na wieść, że coś im upiekła, coś dla nich zrobiła, coś dla nich zorganizowała. Wolała to zdecydowanie bardziej, niż niedowierzanie i przerażenie, że w ogóle się ruszyła. – Proszę – dosłownie jęknęła z żalem do siebie samej, bo może faktycznie powinna była to nieco inaczej rozegrać, ale ostatecznie przecież: nic złego się nie stało, pomimo czarnowidztwa jej ukochanego. Na szczęście, tym razem to on się wycofał i nim się obejrzała: już ją trzymał w swoich objęciach, w których ona się lekko rozkleiła; hormony w niej szalały tak silnie, jak nigdy. – Tak się czułam – przyznała nieco płaczliwie, kiedy zaczął mówić, ale objęła go silnie z miłością i oddaniem oraz wdzięcznością, że postanowił jednak na nią nie krzyczeć więcej. – Ja też przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale chciałam wam zrobić niespodziankę, a trasa do miasteczka nie jest długa ani niebezpieczna. Znam ją na pamięć przecież – przekonywała. Odsunęła się od niego lekko, aby spojrzeć w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Powinnam była ci powiedzieć, wiem – przyznała ostatecznie, ze szczerą skruchą. – Och nie! Nie, Connor, ale co ty mówisz… Connor, nie mów tak, proszę: ty tyranem?! – Dosłownie krzyknęła, niedowierzając w jego tok rozumowania. – Żartujesz, prawda? – Sapnęła oszołomiona jego podejściem. – To moja – podkreśliła z emfazą – wina; to ja nie powiedziałam ci nic, ale nie dlatego, że bałam się, że mnie nie puścisz, ale dlatego, że chciałam ci zrobić niespodziankę – powtórzyła z mocą, nie kłamiąc. – Nie ma w tym twojej winy, bo jesteś najlepszym, co mogło… – urwała, spojrzała zszokowana i lekko skrzywiona na swój okrągły, napięty brzuch i odetchnęła ciężko. Głośno wypuściła powietrze z płuc, zaciskając mocno palce na silnych ramionach wilkołaka. – Ojej… – wydukała, trochę nie bardzo ogarniając, co się dzieje wokół, po czym nagle zaśmiała się: trochę nerwowo i histerycznie, aby ostatecznie zatonąć w jego oczach. – Właśnie miałam pierwszy skurcz – powiedziała to tak, jakby rozprawiała o pogodzie. <br /><br /><b>mocno zaskoczona, ale dziwnie spokojna oraz zwyczajnie szczęśliwa, VERA</b>pirat w internetachhttps://www.blogger.com/profile/04016994311432204471noreply@blogger.com