27 lutego 2016

I am the one who knocks

ENFYS HOWELL
1 STYCZNIA, WALIA — RAVENCLAW, VII ROK, PREFEKT NACZELNY — BOGIN: ŚMIERĆ, PATRONUS: ZORZA POLARNA* — 12 i 1/4 CALA, CEDR, WŁOS Z GŁOWY WILI (PRABABCI) — CÓRKA MAGIBOTANICZKI I WŁAŚCICIELA CENTRUM HANDLOWEGO EEYLOPA — ELIKSIRY, ASTRONOMIA, STAROŻYTNE RUNY, ZAKLĘCIA, OPCM, ZIELARSTWO, TRANSMUTACJA — KOŁO WRÓŻBIARSKIE, KLUB POJEDYNKÓW, WESZ
 
Sędziwe ciotki zwykły powtarzać, że największym atutem kobiety jest jej wygląd. Ale Enfys marzyła o czymś więcej aniżeli ładnej buzi. Snuła wizje idyllicznego świata, gdzie podziwiano by ją za wybitne zdolności, których jak na złość nie pozyskała. Fotograficzna pamięć bywała przydatna i niewątpliwie pomogła w edukacji, acz nie uznawała tego za coś wyjątkowego. Większość swoich zalet mimochodem zamieniała w wady, a tym prawdziwym wadom nadawała charakter zalet. W konsekwencji była mało spójna dla siebie samej.
Obiecała starać się spełnić wszystkie swoje marzenia. Nie znała strachu przed czymś nowym, nieodkrytym czy niezbadanym. Posiadała matczyne zainteresowanie wobec natury, ale bardziej ją szanowała, niż chciała zbadać każdą z tajemnic. Była przesądna, wierzyła w magię symboli, w starożytne przepowiednie, uwielbiała zagadki i różne zaszyfrowane wiadomości. Nie zdołała przejść obojętnie obok czegoś, co uznawała za mistyczne w pewien sposób, dlatego wzruszenie targało nią podczas zachodu słońca albo wyjątkowo gwiaździstej nocy. Dostrzegała dobre strony złych wydarzeń. Za dużo wymagała od innych, choć sama ledwo dorównywała im podstawowym oczekiwaniom. Oburzała się, gdy ktoś negował jej decyzje. Czasem pragnęła być głupiutką nastolatką, popełniającą masę błędów, więc nie potrzebowała niczyich ostrzeżeń. Odrzucała pomoc, dopóki na własnej skórze nie doświadczyła porażki. A nawet wtedy udawała, że świetnie poradziłaby sobie sama.
Zapominała o ostrożności i często chorowała na brak cierpliwości. W oczach ukochanego dziadka uchodziła za stworzenie niezdolne do usiedzenia w miejscu — szczególnie w chwilach najbardziej tego wymagających. Kiedy rodzice byli zajęci własnymi wizjami idealnego życia, to właśnie dziadek pokazywał wnuczce, że świat stoi przed nią otworem. Zabronił jej samoograniczania poprzez sztywne schematy, a ona zakazała mu umierać. Niestety, gdy już podrosła, z przykrością odkryła, że jego obietnica będzie niemożliwa do dotrzymania, bo śmierć nikogo nie dyskryminuje. Z myślą o nim, przyrzekła sobie, by odnaleźć kogoś, kto potrafiłby wytworzyć Eliksir Życia. Jeśli nie dla niego czy rodziców, na pewno spróbuje namówić osobę równie ważną. Istniała tylko jedna rzecz, której Enfys obawiała się z całego serca, a była nią bezpowrotna strata. Nie umiałaby żyć, gdyby na świecie nie egzystowała choć jedna osoba, darząca ją miłością.
Miała w sobie sporo cech przemądrzałego dzieciaka. Odznaka prefekta, otrzymana na piątym roku, stała się zalążkiem zgubnej pychy. Zawsze czuła, że ma rację i nie chciała ustępować. Im bardziej jej na kimś zależało, tym mocniej uprzykrzała mu żywot swoim zachowaniem. Chciała więcej, w zamian ofiarując wyłącznie zaangażowanie. Źle znosiła tęsknotę, więc ze wszystkich sił usiłowała ją ignorować. Mimo, iż nie słynęła z umiejętności obchodzenia się z ludźmi, spokojne oblicze często kreowało jej nie do końca właściwy wizerunek wśród nowo poznanych. Mogła uchodzić za niepozorną, a momentami nawet niepewną szarą myszkę, nie mającą nic ciekawego do powiedzenia. Ale kiedy już przemówiła... Słowa płynęły rwącym potokiem. Czasem nie potrafiła przystopować, powiedzieć sobie dość; odpuszczała z wielkim trudem, ale tylko wtedy, gdy ktoś ją skutecznie — i gwałtownie — zahamował.
Bo chciała więcej. Chciała wszystkiego. Najlepiej od razu.

— I’ve waited around and oh no, you are are not around
The Strokes
*Na razie nie bardzo potrafi w patronusy, więc tę barwną mgiełkę nazwała zorzą polarną. Nie każdy jest Potterem.

25 lutego 2016

You didn't talk for a while, you were freezing


Zoey Marks
Hufflepuff | VII rok
więcejpowiązaniaspisane


Talent jest kwestią przypadkową. Rodzą się tacy, którzy od najmłodszych lat wykazują niesamowite zdolności, przewyższając znacznie swoje rodzeństwo oraz rówieśników. Powodzenie w życiu zależy od szczęścia, genów, licznych zbiegów okoliczności. To, czy zaszufladkują cię jako człowieka bezwartościowego, czy wyjątkowego, nie zawsze może być przez ciebie kontrolowane. I nawet gdybyś w końcu obudził w sobie coś wielkiego, coś, co zwali innych z nóg, oni wciąż będą pamiętać czasy, w których byłeś nieudacznikiem. Bo tak działa świat, drogi K. I ani ja, ani Ty nie potrafimy tego naprawić.



Tiara Przydziału nawet nie musiała dotknąć jej głowy, żeby wykrzyczeć na całą sale głośne Hufflepuff!. Słyszała kiedyś od ojca, że Dom Borsuka to miejsce dla tych, którzy nie wykazywali się niczym szczególnym. Szybko przekonała się, że ten chyba miał rację, bowiem dziewczyna od początku nauczania w Hogwarcie ledwo zdawała z klasy do klasy, by następnie powtarzać ją dwa razy – na trzecim i czwartym roku. Nigdy nie nauczyła się wyczarować Patronusa, a na eliksirach każdy odsuwał się od niej jak najdalej tylko można było, bo bliskie spotkanie z panną Marks podczas tych zajęć groziło spaleniem ubrań, włosów i całego swojego dorobku. Zoey jednak nigdy nie była głupia. Po prostu im bardziej chciała coś osiągnąć, tym mocniej jej to nie wychodziło. Miała za to ogromne serce do magicznych stworzeń oraz roślin. Szybko przyswajała również języki, dlatego nikt się nie zdziwił, gdy raz wyławiano ją z hogwarckiego jeziora, bo ta, jak twierdziła, plotkowała sobie z Trytonami. Nie ma planów na przyszłość, nie chce zostać szanowanym aurorem ani zasiąść na ważnym stanowisku w Ministerstwie. Po prostu chce żyć. Chce podróżować. Chce wyrwać się z Hogwartu, który mogłaby opuścić na własne życzenie, ale przysięgła sobie, że skończy tę szkołę, choćby nie wiadomo co. Jest silna i zaradna, więc nie zachodź jej za skórę, bo wyciągnie różdżkę i wydłubie ci nią oko. W końcu uważa, że to najlepsze zastosowanie dla tego badyla.


Kocha za mocno.
Łamie się pod wpływem nadmiaru emocji.
To dlatego stara się zachować dystans.




Kolejna postać. Właściwie to już się tu pojawiła, ale jednak do niej wracam.
Szukam pana do toksycznej relacji, przyjaciół, wrogów i innych najdziwniejszych rzeczy.
Przyjmę wszystko, co Wam tylko przyjdzie do głowy!
Co do kolczyka i dredów, proszę zwrócić uwagę na fakt, że Zoey to bardziej mugol niż czarodziej, w dodatku ma prawie 20 lat i w sumie nikt jej nie zabroni, o.

24 lutego 2016

The Tonight Show Starring Matt Harrison #5

♫ 394.23 FM ♬
Po co przyszliście tu w środowy wieczór? Tak, właśnie! Po rock n' rolla! A teraz idioci wsadźcie ryje w głośniki i wygrzejcie sobie mózgi! Dzisiaj nie oszczędzam nikogo. Dosypcie kokainy, witaminy C albo tabasco do kawy, bo czeka was długa godzina z zawracającym wam gitarę Harrisonem. Dobra rada? Nie bierzcie narkotyków. Zostańcie gwiazdami rocka, a dostaniecie je za darmo!



O 7.45 raport rynkowy BBC dla farmerów. Dzwonił do nas niejaki Larry i twierdził, że jest skarbnikiem komitetu piknikowego. Skarbnik? Kto dał mu nasz numer? Dzwonił do nas aż z Alaski! Po zapoznaniu się z tą jakże egzotycznie brzmiącą nazwą, uzyskałem informacje, że to jeden ze stanów ZSRR, jednak większość uważa jeden ze stanów USA. Straszne zadupie, położone wysoko na mapie. Kraj niedźwiedzi, łosi i Indian - wszystkie gatunki gryzą. Zimno i w ogóle nieprzyjaźnie. Jedyny plus to potężne złoża ropy, wódki i gazu ziemnego, za które można dostać dolary, które pomogą wydostać się z tej dziury. Brzmi zachęcająco! Kto się wybiera? Kolejna podróż palcem po macie już wkrótce.
Zapraszam do salonu fryzjerskiego w Hogsmeade! Koloryzacja, strzyżenie, pasemka i trwała! 
Wiecie, że w latach sześćdziesiątych BBC grało mniej niż 45 minut muzyki pop dziennie? A teraz pozwalacie mi torpedować wasze mózgownice rock n' rollem godzinę w każdą środę! Wciąż mnie nie zaciupaliście w ciemnym korytarzu naszej kochanej szkółki, więc oznacza, że ciągle chcecie i potrzebujecie tej godziny. Cholerni naiwniacy. 
Byli to Steel Dragon ze swoim Stand Up And Shout! Jeśli ktoś nie widział filmu, polecam. Ale czas na pogodę! Wrzućcie skóry na grzbiety, bo oto zapowiada się chłodnawa pora. Biegaliście już na błoniach? Jak nie, to wyjdziecie i przekonajcie się co to gradobicie! Dla wszystkich niedoinformowanych grad to opad atmosferyczny - nie mylić z opadem atmosferycznym w sytuacji, gdy mamy ochotę na pewne czynności, natomiast naszą wybrankę boli głowa - w postaci kawałków lodu, tworzący się w chmurach o łacińskiej nazwie zakończonej na „us”. Nie ma sensu informować jak konkretnie się nazywają, bo nazwa jest trudna do wymówienia i zapamiętania, a nawet jeśli uda się nauczyć, jak owe chmury się nazywają, to i tak nie odróżnicie ich od pozostałych. Opad gradu jest niezwykle niebezpiecznym zjawiskiem. Jego niszczycielską siłę można obecnie zaobserwować na terenach wschodniej Ukrainy. Winę za częste opady lokalna ludność zrzuca na zielone ludziki. Dla popierających tezę o marsjaniskich sikach może się to wydawać interesujące. Dave, mówię do ciebie. Dalej! Grad sam w sobie jest dobrym źródłem utrzymania dla mechaników, gdyż powybijane szyby w autach oraz pogięte maski,dachy ktoś musi wymieniać. Osiąga wielkość kulek po styropianie, ale znane są przypadki opadu ziemniaków. W taką pogodę dzwonicie do mnie jak szaleni! Łatwo wpadam w tarapaty, więc powiem wam coś, idioci. Odwalcie się! A teraz Synowie Burzy ze swojego debiutanckiego albumu Jaja sadzone, Nogi skrzywione. Słuchacie Matta Harrisona i najbardziej wybuchowej stacji w lochach - Gumochłon!
Anarchia jest na topie, więc jeśli chcecie komuś opchnąć swoje demo, niech się zsikają w majty. Nie dawajcie mi powodu do wstydu, a może zechcę was puścić podczas audycji. Jednak czas na coś, na co czekacie co tydzień. Dwustu szajbusów chciało dzisiaj się tu dostać, ale przedarła się tylko jedna osoba. Avalon Moore! Może kojarzycie ją z opychania nielegalnych świeczek zapachowych. No, to zaczynamy standardowo Przepraszam, czy tu biją? Dla pierwszaków przypominam, że to standardowe pytania, które zadaję mojemu gościowi. A propos... Nie powinniście tego słuchać, małolaty! Pierwsze pytanie. Bałabym się...
Śmierci, chociaż w sumie to się jej boję. Tak najzwyczajniej w świecie.
Film wszech czasów...
Matt, naprawdę?! Mam wybrać tylko jeden? Jesteś podły, naprawdę. Mój przyjaciel Hachiko, Mr. Nobody, Co nas kręci co nas podnieca, Amelia i ja wiem, że to nie jest film, ale ja po prostu kocham przyjaciół.
Amelię przestałem oglądać, gdy jakaś typka skoczyła z wieży kościoła. A mojego przyjaciela to tylko Mój przyjaciel Totoro. To chyba twoje klimaty, nie? Mój muzyczny ideał...
Chyba jeszcze nie ma takiego… Ale bardzo lubię Jung Kook Paper Hearts... Wiesz, mógłbyś to nawet puścić jak skończymy już tę zabawę.
Niestety, kochanie w ogóle nie wiem, co to za jedni. Ale możemy ją puścić teraz. Chociaż pewnie tego pożałuję.
Mój największy błąd... Właśnie go zrobiłem.
Ja… Nie powiem, że ich nie robię ale bardzo staram się ich nie robić. Chociaż. Wiesz, za szybko oceniłam narzeczoną mojego taty, tak naprawdę jest całkiem fajna.
Najchętniej podróżuję...
Do Francji i Korei, bez taty. Czyli do dziadków jednych i drugich. W sumie, to tylko tam podróżuję.
Najgorsza moja cecha...
Ja nie uznaję tego jako najgorszą, albo chyba moje dążenie do perfekcji. Podobno czasami nie da się ze mną wytrzymać. Och i ostatnio się dowiedziałam, że jestem upierdliwa. Matt, podzielasz to zdanie?
Nie wiem, kto to powiedział, ale niech wie, że potakuję. Jednak dla zdrowia psychicznego moich słuchaczy odpowiem, że spekulowałby. Najlepiej wypoczywam...
Śpiąc. I jedząc babeczki wiśniowe!
Najlepsza moja cecha...
Wydaje mi się, że moja chęć pomagania wszystkim, to moja najlepsza cecha.
Nie rozstaję się z...
Różdżką.
Nie wyobrażam sobie dnia bez...
Pasztecików dyniowych…
No, chyba właśnie trzeba przestać, nie Avalon? Ostatnio najbardziej działa mi na nerwy...
Oppa… (wiem, że tego słuchasz i wcale mnie to nie interesuje)
Pierwsze pieniądze zarobiłam...
Mając dziesięć lat, targowałam się z tatą o jakąś zabawkę. Babcia wtedy powiedziała, że jak pomogę jej pozbyć się chwastów to mi zapłaci odpowiednią sumę.
Najważniejszy zespół w historii rocka...
Nie słucham rocka. Czy ja wyglądam na kogoś, kto słucha rocka? Ale… Fatalne jędze grają rocka, nie?
To standardowe pytanie, a  o Fatalnych Jędzach rozmawiać nie będziemy. Dalej... Recepta na sukces...
Ciężka praca i sumienność.
Ulubione danie.
CIASTKA I BABECZKI WIŚNIOWE I PASZTECIKI DYNIOWE.
Wydałabym ostatnie pieniądze na...
BABECZKĘ WIŚNIOWĄ…
Wymarzone miejsce na wakacje...
Byleby było ciepło i była ciepła woda.
Chcę być...
Sobą.
Najlepsze wspomnienie...
Pieczenie wiśniowych babeczek z mamą i babcią… To chyba przez to tak bardzo uwielbiam smak wiśni.
Pan prowadzący jest...
Starszym bratem mojej najlepszej przyjaciółki i powinien być wdzięczny za tak cudowną siostrę!
Podziękował pannie Moore i czekajcie, aż kolejna kartka z wyzwaniem znajdzie się w waszych drzwiach! Gumochłony nigdy nie śpią. A teraz coś na pobódkę, po tym chillowym i zbyt miłym jak na mnie wywiadzie. Co powiecie na Metallikę i Piaskowego Dziadka?
Już zapomnieliście o mnie, jednak ja o was nigdy nie zapominam! Wszyscy byliśmy świadkami jak trzy młode damy walczą na śmierć i życie, by zdobyć tytuł Miss Hogwartu! Na pewno mądre z nich dziewuchy, bo udało im się przejść próbę. Jednak to wy zdecydowaliście, która była najlepsza. W tajnym głosowaniu za gnojownikiem gajowego po długich debatach największą liczbę głosów dostała Jemma Simmons! Gratulujemy i przesyłamy zaginioną babeczkę wraz z przeprosinami od złodzieja! Dla Abigail Lawrence i Avalon Moore mamy koszulki z logo The Tonight Show i oczywiście punkty dla każdego z domów! Gdyby ktoś był chętny i chciał przypomnieć sobie zmagania trójki panien odsyłamy do Księgi Wspomnień. Tak naprawdę to nie żadna księga, a film.
Jesteś młodym, początkującym hogwarckim poetą? Rymujesz, nawet wtedy kiedy o tym nie wiesz? Wykorzystaj swój talent i wymyśl jedyne i unikatowe hasło reklamowe Gumochłona, które będziemy puszczać przed każdą audycją, w jej trakcje jak i po zakończeniu. Czekamy na wasze pomysły!
Jeśli czekałeś na nowy konkurs to może szkolny Turniej Trójmagiczny nieco bardziej rozpali cię niż uczennice walczące w kisielu. Nastaw odbiornik i słuchaj uważnie, bo nie będę się powtarzał!
UWAGA! Reklama pozbawiona rasistowskich podtekstów!Nie boisz się wyzwań? Nie straszne ci ciemne miejsca i niebezpieczne potwory? Myślisz, że podołasz śmiercionośnym próbom? Podejmij wyzwanie i zgłoś się już dziś do Hogwarckiego Turnieju Trójmagicznego! Uczniowie każdej rasy, wyznania i miejsca zamieszkania mogą się zgłaszać, jeśli skończyli 17 lat.
Jak to mówią - ból trwa krótko, dziewczyny lubią blizny, sława trwa wiecznie. Jednak pewnie Śligoni zzielenieli jeszcze bardziej ze złości, gdy potterowskie Gryfonki zaczynają ich przeganiać w Pucharze Domów. Krukoni dzielnie pną się w górę, a Puchoni chyba dostaną ode mnie nagrodę pocieszenia. Zgaś światło. Jest po ósmej wieczorem i jedyne, co możesz teraz zrobić to dać się ponieść jedynemu w swoim rodzaju Jimowi Morrisonowi i jego psychodelicznym kumplom z The Doors! To tyle na dziś, drodzy odlotowcy. Jak zwykle słuchaliście Radia Gumochłon, a za mikrofonem siedział Matthew Harrison.
WSZYSTKIE ZGŁOSZENIA, DEDYKACJE, PYTANIA ORAZ GŁOSY PROSZĘ ODDAWAĆ DO PONIEDZIAŁKU! KONKURS ZOSTANIE WZNOWIONY WRAZ ZE ŚRODOWYM WYDANIEM THE TONIGHT SHOW.
CHCESZ TWORZYĆ WŁASNE AUDYCJE RADIOWE I DOŁĄCZYĆ DO ZAŁOGI GUMUCHŁONA? ZGŁOŚ SIĘ JUŻ DZIŚ! PUNKTY ZA KAŻDY PRZEJAW AKTYWNOŚCI - PODRZUCENIE POMYSŁU, POMOC, WZIĘCIE UDZIAŁU W KTÓREJŚ Z POWYŻSZYCH AKCJI. WSZELKIE KOMENTARZE ZGŁOSZENIOWE PROSIMY ZOSTAWIAĆ POD NAJNOWSZĄ AUDYCJĄ.

23 lutego 2016

Czerwień i złoto




Osiemnasta piętnaście, jedna z wąskich, urokliwych uliczek Londynu. Lampy oświetlają bladym światłem ulice mokre od deszczu. Jackson Collins i Grace Rivney spotykają się pod małym sklepem z zegarami: on ubrany w szarą koszulę i czarne, eleganckie spodnie, ona w granatowej sukni do kolan i kamelowym, grubym płaszczu. Jackson chwali jej wygląd, ona uśmiecha się radośnie. Obejmują się na powitanie, lekko onieśmieleni, i wśród wesołych rozmów idą w stronę restauracji na King Street. Mówią o pogodzie, o testach, o nadchodzącym balu wiosennym, o cenach spinek (Grace o tych do włosów, Jackson o tych do mankietów), w końcu przechodzą do planów na przyszłość. Grace opowiada o wakacyjnym wolontariacie w szpitalu Świętego Munga. Jackson mówi, że nie widzi siebie w biurze dezinformacji, gdzie od wielu pokoleń pracuje jego rodzina, po czym zapatrzony w różowe, wieczorne niebo, potyka się o próg restauracji i upada na błyszczące kafelki. Grace pyta z troską w głosie, czy nic mu się nie stało, a kiedy widzi rozciętą skórę dłoni chłopaka, wyciąga z torebki różdżkę i mruczy pod nosem jakieś zaklęcie, po czym obwiązuje ranę jasnoniebieską chusteczką higieniczną.
– Innej nie miałam. – Uśmiecha się przepraszająco. – Wiesz, że błękit to kolor nieskończoności?
Wchodzą do środka. Kelner wita ich przy drzwiach i pyta o rezerwację. Podchodzą do stolika, Jackson odsuwa Grace krzesło, czeka, aż usiądzie i zajmuje miejsce naprzeciwko. Jackson pyta, czy podoba jej się wystrój. Grace przytakuje i zaczyna bawić się brzegiem obrusa. Zaglądają do menu. Ona szybko wybiera wegetariańskie danie – papardelle. On po chwili namysłu mówi, że weźmie to samo. Kelner nalewa wino. Jackson posyła Grace nieśmiały uśmiech.
– Byłabyś wspaniałym lekarzem.
Grace potrząsa głową. Na jej twarz wychodzi lekki rumieniec.
– Och, nie mów tak. Aż się zarumieniłam. To miłe, że tak uważasz. Ale nie wiem, czy byłabym dobra. Praca lekarza i pierwsza pomoc to dwie różne rzeczy. Naprawdę, chciałabym zostać dobrym lekarzem. Niekoniecznie sławnym i podziwianym. To znaczy, chciałabym, żeby jakoś mnie zapamiętano, chciałabym zostawić coś po sobie, kiedy umrę. Często myślę o tym, co będzie po życiu. O tym, że fajnie byłoby się jakoś wyróżnić na tle milionów ludzkich jednostek, zostawić jakiś ślad... w historii. Chociaż, wiesz, to nie jest aż takie ważne. W sumie to dość dziecinne, bo przecież i tak Słońce kiedyś pochłonie ziemię i wszystkie gatunki wyginą. Nie będzie nikogo, kto mógłby mnie pamiętać. Wybacz, że o tym teraz mówię. Trochę nie na miejscu, prawda? Przepraszam.
Grace głaszcze swoje lewe przedramię.
– Chciałabym być dobrym lekarzem. Ale to nie takie proste. Musiałabym ukończyć szkołę z bardzo wysokimi stopniami. Nie idzie mi najgorzej, ale jest wielu dobrych uczniów. Sporo Krukonów marzy o szkole medycznej. Sporo uczniów ma rodziców magomedyków. Albo pracujących w ministerstwie. Rodzice pomogą im dostać się i utrzymać na studiach. Ja musiałabym poświęcić cały czas, jaki pozostał mi w Hogwarcie, na naukę. Nie wiem, kto zająłby się moimi siostrami. Jeśli udałoby mi się dostać na studia, musiałabym sama się utrzymać. Mogę pracować. Mogę dużo pracować. Ale nie cały czas. Praca, szkoła i opieka nad rodzeństwem to trochę dużo. Nie wiem, czy dałabym radę. Kiedyś, później... chciałabym kogoś sobie znaleźć. Może mieć dzieci. Jedno. Córeczkę. Albo syna, to bez znaczenia. Mogę adoptować. Chociaż, może lepiej nie. Tylko mieć kogoś, żeby nie oszalec z samotności. Samotność robi z ludźmi straszne rzeczy. Wiesz, gdybym znalazła bogatego męża, mógłby mnie utrzymywać. Dziewięćdziesiąt procent moich problemów zniknęłoby jak za machnięciem różdżki... przepraszam. Nie wiem, co mnie tak rozbawiło.
Jackson przesuwa widelec o dwa cale.
– Nie myśl sobie, że jestem taka obeznana, czy coś takiego. Nie, nie, oczywiście, że nie. W sumie to nigdy z nikim nie byłam. W sensie... nie spotykałam się z nikim. To moja pierwsza randka, o to mi chodzi. Nie mam czasu na takie rzeczy. Jakoś do tej pory z nikim mi nie wyszło. Znałam jednego chłopaka, właściwie mężczyznę. Był dziewięć lat starszy. Miał dziewczynę i dziecko. Tak mówił. Wiesz, ja nigdy nie chciałam się pakować w bliższe relacje z kimś takim. Niepotrzebne ryzyko. Ale kiedy powiedział mi o swojej rodzinie... zaimponował mi, naprawdę. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się to takie wspaniałe, ale byłam zachwycona, gdy to usłyszałam. Nigdy nie pokazywał ich zdjęć, ale mówił, że jest do nich bardzo przywiązany. On wyglądał na takiego, co ma śliczną, miłą dziewczynę i kilkuletnie dziecko. Zachowywał się tak... był taki bardzo delikatny. Jakby się bał, że może jednym ruchem coś bardzo kruchego nieodwracalnie zepsuć. Rozmawialiśmy dużo. To były cztery miesiące, może pięć, ale wiesz, czasem jest tak, że znasz kogoś bardzo krótko, a masz wrażenie, że wie o tobie więcej, niż ty sam. Na pewno też tak kiedyś miałeś.
Kelner przynosi potrawy. Pyta, czy ma podać coś jeszcze. Jackson kręci przecząco głową.
– Rozmawialiśmy na różne tematy. Był bardzo mądry. Był mugolem, ale bardzo dużo wiedział o magii – jak ty, jak ja, wiedział wszystko, nie wiem, skąd! Tylko nie umiał czarować. Ale umiał wiele innych rzeczy. I miał piękny uśmiech. I głos jak anioł. Wybacz ten śmiech! Nie zwracaj uwagi. Takie dziewczęce gadanie. Chyba znów się czerwienię... był bardzo łagodny i chyba nigdy nie krzyczał, chyba nawet nie umiał krzyczeć. Oaza spokoju. Zupełnie inny niż większość ludzi. Nie był ani trochę pretensjonalny, mówił i słuchał. Nigdy nie zabraniał wypowiadać swojego zdania i nie ucinał naszych rozmów, nawet kiedy mówiłam totalne bzdury.
Jackson nabija pieczarkę i podnosi widelec do ust.
– Mówiliśmy o wielu sprawach. Pytał, co myślę o tym i owym. On też kiedyś chciał być lekarzem. Mówiliśmy o chorobach. Któregoś dnia... to była sobota. Nie, czekaj. Piątek. Siedzieliśmy w parku na ławce, ubrani w grube kurtki, chociaż była połowa marca. Pytał, co myślę o przedłużaniu życia, kiedy nie ma szans na wyleczenie. Zaskoczył mnie. Wiesz, ludzie rzadko zadają takie pytania. Nawet bardzo inteligentni i pojętni. Wolą omijać takie tematy, mówią o swoich marzeniach, opowiadają, co ich spotkało, rzucają jakieś głupie żarty. On zapytał mnie, czy ratowałabym człowieka za wszelką cenę. Jeśli leczenie nie przyniosłoby żadnego skutku, jeśli pacjent by cierpiał, jeśli błagałby o śmiercionośny zastrzyk czy zaklęcie. Czy nadal chciałabym go ratować. Co miałam mu powiedzieć? Był starszy, więcej widział, więcej wiedział, miał kobietę i dziecko. I pytał mnie, czternastoletnią dziewczynę, czy pozwoliłabym umrzeć komuś, kto nie ma szans na szczęśliwe życie. Co miałam mu powiedzieć?
Jackson patrzy na Grace. Marszczy brwi w skupieniu.
– Poczułam się bardzo dziwnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mijały sekundy, a ja nic nie mówiłam. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej dziwnie i czułam, że muszę być w jego oczach potworną idiotką, albo jakimś tchórzem. Przez chwilę myślałam, że może powinnam odpowiedzieć cokolwiek, choćby najgłupszego, byle tylko coś powiedzieć. Ale przecież mógłby się zezłościć. Może po raz pierwszy w życiu zacząłby krzyczeć. Przeze mnie. Myślałam, że oszaleję. Wiesz, w życiu tak bardzo się nie bałam.
Grace dotyka nóżki kieliszka.
– Zobaczył, że jestem przerażona i powiedział, że nie chciał mnie przestraszyć. Zapytał, dlaczego boję się odpowiedzieć. Zaczęłam się jąkać. Zapytał wtedy, czy miałabym takie wątpliwości, gdyby to był zły człowiek. Gdyby wyrządzał krzywdę innym. Znowu nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po prostu otwierałam usta i zamykałam je, jak ryba. Chciałam powiedzieć, że zadaje mi zbyt trudne pytania, ale był tak smutny, że nie miałam odwagi go zbyć. Postanowiłam, że powiem cokolwiek, choćby nie na temat, po prostu nie mogłam znieść tej ciszy i tego upokorzenia. Chciałam zapytać, czy chodzi o człowieka, który nie chce żyć, ale nie miałam na to odwagi. Próbowałam sobie przypomnieć, co mówili o pojęciu dobra i zła wielcy ludzie. Zaczęłam myśleć o poglądach filozofów, ale nie mogłam znaleźć żadnego, który powiedziałby jasno i jednoznacznie, czym jest dobro. Przypomniał mi się Nietzsche, który uważał, że nasze wartości moralne są względne i subiektywne. Głupio mi teraz się do tego przyznać, ale tak, zaczęłam mu o tym mówić, a on nagle złapał mnie za kolano, tak mocno, że aż mnie zabolało i chyba zrobił mi się siniak, i spojrzał mi w oczy, i zapytał: gdyby twój chłopak... gdyby twoje dziecko mogło żyć w cierpieniu albo umrzeć, pozwoliłabyś mu umrzeć?
Grace upija łyk wina. Patrzy na Jacksona. Długo nic nie mówi, znów pije, uśmiecha się, po czym znowu się odzywa.
– Wtedy nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zadawał mi takie pytania. Przecież był zbyt mądry, żeby bawić się moim kosztem. Przecież żył, gdzieś pracował. Miał jakichś znajomych. Był zwyczajnym człowiekiem. Nie był żadnym prorokiem, kaznodzieją, kosmitą... zresztą, ciężko być bardziej nienormalnym niż ty i ja. Sam rozumiesz. Dlaczego obcy człowiek zadawał mi takie pytania? Teraz myślę sobie, że nie powinien był mnie o to pytać. Miałam wtedy czternaście lat i myślałam o koncertach i lakierach do paznokci. Rozumiesz? Nie powinien był mnie o to pytać. Tam, na tamtej ławce, było mi zimno, bolało mnie kolano i potwornie się bałam. Ale nie jego, bo on nie mógł mi nic zrobić. Dookoła było pełno ludzi. Nic by mi nie zrobił. Ale ja się bałam.
Jackson wyciera usta serwetką i odchyla się na oparcie.
– On nagle podniósł się i odszedł. Nie zatrzymywałam go, ani nic takiego. Nic nie powiedziałam. Cały czas byłam przerażona i kiedy zniknął z mojego pola widzenia, wcale nie poczułam się lepiej. Prawie zwymiotowałam na ulicy, tak bardzo było mi niedobrze. Wróciłam do domu i próbowałam zająć się sobą. Więcej go nie zobaczyłam. Nie wiedziałam, gdzie mieszka, i na jakiś czas wyrzuciłam go z głowy. Ale pamięć jest strasznie uporczywa, wiesz, kilka tygodni później zaczęłam sobie o tym wszystkim myśleć, i zaczęłam go szukać. Przyszłam kilka razy w miejsce, gdzie się spotykaliśmy. On nie przychodził. Przypomniałam sobie nazwę sklepu, w którym często bywał. Zapytałam o niego przy kasie. Powiedzieli mi, że od lat mieszka w okolicy, jest zaprzyjaźniony z synem sprzedawcy i jeśli chwilę poczekam, dostanę jego adres. Poszłam tam następnego dnia. Zadzwoniłam do drzwi pięć razy. W końcu otworzył mi jakiś facet z maleńkim dzieckiem na rękach. Śliczna brunetka o dużych oczach, jak z obrazka. Tak się we mnie wpatrywała i pokazywała paluszkiem... Facet powiedział, że człowiek, o którego pytam, nie mieszka w tym domu. Ktoś w głębi się odezwał, chyba to była kobieta. Powiedziała, że obiad jest gotowy. Facet przeprosił mnie i zamknął drzwi.
Grace przerzuca włosy na jedną stronę. Podchodzi kelner, Jackson mówi, że chce zapłacić.  
– Parę dni później przyszłam jeszcze do tego sklepu, akurat przechodziłam ulicą. Sprzedawca mnie rozpoznał i zawołał do siebie. Pokazał mi nekrolog. Mój znajomy nie żył od ponad miesiąca. Podobno był ciężko chory i odmawiał leczenia. Wiesz, ja chyba wiedziałam to już wtedy, w parku. Strasznie cierpiał przed śmiercią. Zrobiło mi się przykro. To znaczy, wiesz, wpadłam w okropnego doła. Ciągle o nim myślałam i chciało mi się płakać. Zaczęłam mówić do siebie, tak jakbym z nim rozmawiała. Nie mogłam odwiedzić jego grobu, bo nie wiedziałam, gdzie jest pochowany. W końcu przyszło mi do głowy, że jedyne, co mogę dla niego zrobić, to znaleźć odpowiedź na jego pytanie.
Jackson przechyla głowę na bok. Wyciąga rękę przed siebie i dotyka jej dłoni.
– Wiesz, gdybyś mnie teraz zapytał o to, czy leczyłabym za wszelką cenę cierpiącego kelnera... chyba bym ci nie odpowiedziała. Bałabym się, że staniesz mi na drodze w robieniu tego, co uważam za słuszne. Tak właściwie, chyba nie ma sensu o tym więcej mówić.
Grace spogląda przed siebie, zajęta swoimi myślami.
– To kwestia sumienia. Czasami mam wyrzuty sumienia. Ty pewnie też. Nie znam nikogo, kto by ich czasem nie miał.
Jackson cofa rękę i odchrząka. Przez kilka minut żadne z nich nie mówi ani słowa. Jackson kołysze się na krześle, upija łyk wina i uśmiecha się zachęcająco.
– Chciałabym zostać dobrym medykiem. Mogłabym być kimkolwiek: fizykiem, nauczycielką, treserem smoków. Nie wiem, dlaczego chcę być lekarzem. Chyba nie mogę zostać nikim innym.
Grace uśmiecha się do Jacksona.
– Wiesz, wydaje mi się, że niektóre decyzje zapadły na długo przed dniem, w którym zaczniemy w ogóle o nich myśleć.
Grace patrzy na makaron, który wystygł kilkanaście minut temu i krzywi się lekko. Jackson pochyla się nad stołem.
– Jest zimny. Jeśli chcesz, mogę go zjeść za ciebie. 


odautorsko

Our secrets worth it's weight in gold

PODKŁAD
________________________________________________

Walentynki. Dzień miłości i zakochanych. Stanowi idealną i niepowtarzalną możliwość na wyznanie od dawna skrywanego uczucia osobie na widok, której emocje biorą górę nad rozsądkiem i samokontrolą. Wszystkie pary właśnie tego dnia manifestują swoją miłość. Z kolei single zagorzale twierdzą, że takie uczucia powinno okazywać się każdego dnia i bukiet róż jednego wieczoru niczego nie zmienia. Najpiękniejszy, a zarazem najgorszy dzień w roku. W zależności, z którego punktu siedzenia, by spojrzeć.
Avalon Moore siedziała w Wielkiej Sali przy stole należącym do Ravenclawu, chociaż dzisiejszego dnia nie było podziału. Rozglądając się dookoła bez problemu można było zauważyć to po tym jak pary wspólnie zasiadały do obiadu. Przydział do poszczególnych domów wydawał się dzisiaj nie obowiązywać. Avie jednak była beznamiętnie wpatrzona w szarą ścianę, a po jej głowie chodziły najróżniejsze myśli, związane właśnie z tą konkretną datą i niby świętem, które trwało w najlepsze. To miały być  jej pierwsze walentynki od dłuższego czasu, które miała spędzić samotnie. Pierwsze od jej rozstania z pewnym Gryfonem. Starała się z całych sił o tym nie myśleć, jednak nie potrafiła. Nie mogła wyrzucić z głowy tych myśli. Najgorsze jednak było to, że to nie był jej jedyny problem. Powoli dopadały ją wyrzuty sumienia, czując jak coś się zmienia. Jak pojawia się koło niej ktoś prawie nowy.
Westchnęła cicho, oderwana od swoich myśli przez dziewczynę siedzącą tuż obok. Coś do niej mówiła, jednak srebrnowłosa była tak mocno skupiona na swoich rozmyślaniach, że nie była w stanie zarejestrować o co tak właściwie chodziło Puchonce. Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko pogodnie i wstała od stołu, kierując się w stronę wyjścia.
Przemierzając korytarz na czwartym piętrze po zachodniej stronie zamku, usłyszała nagle swoje imię i cudze kroki, zignorowała to, wiedząc doskonale kto za nią idzie. Przyspieszyła odrobinę, chcąc uniknąć rozmowy. Tak, uciekała przed nim, ponieważ nie czuła się w stu procentach dobrze w jego obecności. To właśnie on sprawiał, że dziewczyna robiła sobie wyrzuty. Dzięki niemu pojawiał się uśmiech na jej twarzy, ale był również powodem smutku i kilku pojedynczych łez. Nie potrafiła się zdecydować, nie umiała wybrać. Ciągle biła się z myślami, nie mogąc podjąć decyzji. Z jednej strony wielka miłość jej życia, na której tak bardzo się zawiodła, a z drugiej on — ciągle się starający. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze konflikt z dziadkami, którzy tak uparcie pragnęli jej szczęścia.
— Avalon, zaczekaj! — wcale nie chciała zaczekać, wcale nie chciała go słuchać, nie chciała go dzisiaj widzieć. Nikogo nie chciała widzieć. Gdyby to był każdy inny dzień, gdyby to nie były walentynki… Pewnie, by się wsłuchiwała w jego ryzykowne propozycje, zastanawiając się jakim cudem ten chłopak, ciągle unika kłopotów. Kiedy to Avalon zajęta była bitwą z własnymi myślami, przedzierając się coraz żwawiej przez tłum uczniów, złudnym marzeniem byłoby założenie, że pewien Ślizgon tak po prostu da sobie spokój... Skądże! Wcale się nie zniechęcił, zamiast tego przyspieszył kroku, by w odpowiednim momencie dogonić Krukonkę. Złapał ją delikatnie za rękę, zmuszając tym samym do zatrzymania się.
— Kiedy zaczęliśmy grać w berka? Poprzednim razem zrobiłem coś bardzo poważnego albo uraziłem cię, abyś mnie teraz unikała? — zapytał zaskoczony takim nieoczekiwanym obrotem spraw Arsellus, marszcząc nieco brwi. Nie wyglądał jednak zbyt poważnie z tym rozbawionym uśmiechem.
— W nic nie gramy. — powiedziała spokojnie, uważnie mu się przyglądając. Zastanawiała się nad tym czy on w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo skomplikowane jest jej życie. Za każdym razem, gdy przypominała sobie w jakiej tkwi sytuacji, przybierała obronną postawę. Właśnie wtedy z wszystkich sił, starała się od niego odsunąć. Bojąc się, że nadejdzie moment, w którym naprawdę go polubi, a wtedy nie będzie umiała tak po prostu odwrócić się plecami i odejść. — No i tak właściwie, to nie przypominam sobie abyś wcześniej czegoś ode mnie chciał. Skąd więc pomysł, że cię unikam? — doskonale pamiętała, jak jeszcze przed śniadaniem ruszył w jej stronę. Na szczęście jej najlepsza przyjaciółka – Elody była wystarczająco blisko, a udanie bardzo fascynującej rozmowy wcale nie wyszło im sztucznie. Dziewczyny zawsze mają powody do pochłaniających dyskusji.
Kiedy z ust srebrnowłosej panny Moore padło pytanie o unikaniu go przed oczami Grudniowego od razu pojawiła się poranna scena, ale z zupełnie innej perspektywy… Przez bliżej nieokreślony czas siedział w grupie Ślizgonów, ale i tak nie poświęcał zbytniej uwagi toczącej się rozmowie, skupiony wypatrywaniem pewnej Krukonki. Bez najmniejszego zawahania ruszył w kierunku panny Moore, jednak widząc, że ta zajęta jest rozmową z Elody postanowił, że złapie ją jak ta, tylko skieruje się do wyjścia. Niezbyt głupi pomysł – im mniej ciekawskich spojrzeń, tym lepiej. Hutchel jednak nie mógł darować sobie jakiejś idiotycznej uwagi wobec Grudniowego. Arsellus uśmiechnął się w odpowiedzi ironicznie. „Hutchel, za to durnowate gadanie, następnym razem przywiążemy cię do drzewa w Zakazanym Lesie i tak cię zostawimy” – wypowiedziane przez przewodniczącego KZWP słowa odbiły się echem w głowie Nate’a. Niemalże tak wyraźnie jak przybicie piątki Grudniowego z Callumem Rustym.
Było wiele rzeczy, których Avalon Moore nie była pewna. Ciągle się wahała nie potrafiąc zdecydować, bojąc się podjąć tę jedną, konkretną decyzję. Zdając sobie sprawę z konsekwencji jakie mogły ją czekać w późniejszym czasie. Mimo wszystko, była w stanie powiedzieć sobie coś całkiem szczerze, będąc tego pewną w stu procentach. Naprawdę lubiła spędzać czas z Arsellusem Langhornem, od zawsze i naprawdę jako dziecko bardzo tęskniła za jego towarzystwem, kiedy nagle ich rodziny przestały się spotykać. Brakowało jej tego rozbrykanego chłopca i tych ich wspaniałych, wyobrażonych przygód, które każde z nich rozgrywało w swoich myślach. Nawet jeżeli czasami się nie zgadzali, zazwyczaj bardzo szybko potrafili dojść do porozumienia, ruszając w kolejną, niezwykłą podróż, która miała swoje miejsce w przepięknym ogrodzie na terenie posiadłości rodziców wtedy jeszcze nie-ślizgona.
— Puść mnie, proszę, naprawdę się spieszę — odezwała się po chwili, zdając sobie sprawę, że chłopak wciąż trzymał w swojej dłoni jej rękę. Dopiero w tym momencie poczuła jak na jej policzki wkradają się różowe rumieńce. Nienawidziła tego bo to, tak jak spojrzenie jej oczu było czymś nad czym nie była w stanie utrzymać pełnej kontroli. Świadomość tego, że takie szczegóły zawsze były w stanie wyjawić światu jej tajemnice, doprowadzała ją do szału. Ruszyła ramieniem delikatnie, jednak stanowczo, chcąc wyswobodzić się z jego chwytu. Chociaż w sumie, podobało jej się to. Spoglądała na chłopaka wyczekująco, jakby chciała go ponaglić z odpowiedzą na jej wcześniejsze pytanie. Mimo wszystko nie chciała zachować się, aż tak niekulturalnie po prostu odchodząc. Przecież wówczas mógłby sobie pomyśleć, że naprawdę go nie lubi, a nie o to jej chodziło.
Przez cały ten czas przyglądał jej się tylko w milczeniu, bo szczerze powiedziawszy dopiero po chwili wyrwał się z wcześniejszego zamyślenia. Nie oznaczało to jednak, że puścił rękę srebrnowłosej Krukonki. Nie umknęły mu również rumieńce na twarzy dziewczyny, ale uśmiechnął się tylko wyraźniej. Oczywiście, jego matka – Octavia Langhorne zadbała o to, aby wychować przynajmniej jednego z prawie bliźniaków jako taktownego młodego czarodzieja, bo Duncan w dalszym ciągu był jednostką niereformowalną w żadnym zakresie.
—Ale teraz coś chcę, Avie — odpowiedział z szerszym uśmiechem Ars, wpatrując się w nią bardzo uważnie. Wiedział, że może zacząć mu się ponownie wykręcać. Tak jak poprzednim razem i kiedy chciał zaprosić ją pierwszy raz na spacer. Avalon często przybierała pewnego rodzaju postawę obronną, ale ostatecznie była w stanie przystanąć na propozycję Ślizgona, o ile bardziej się wysilił, rzecz jasna. Tym razem Grudniowy musiał to odpowiednio rozegrać. — Wiesz, że dzisiaj mamy Walentynki i wszyscy dokoła szaleją na punkcie serduszek… — Jakby na potwierdzenie jego słów obok nich przebiegł rozemocjonowany pierwszoklasista, krzycząc, że jakaś Tiffany Newman właśnie się z nim umówiła. — Dobra, bez owijania w bawełnę, panno Moore... Chcę zaprosić cię na pierwszą, oficjalną randkę i obiecuję, że nie będzie nudno. — powiedział pewnym siebie tonem Grudniowy. Zawsze istniało ryzyko, że Avalon spróbuje go spławić, ale tym razem postarał się jej to znacząco utrudnić. — Avie, tylko mi nie mów, że w Walentynki tamten dzieciak ma o wiele więcej szczęścia niż ja. — dodał nieco ciszej i żartobliwiej, żeby atmosfera nie zrobiła się aż tak poważna.
— Tak, to się zdecydowanie da zauważyć — mimowolnie na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech na widok biegnącego chłopca. Doskonale pamiętała jak bardzo się cieszyła, kiedy została po raz pierwszy zaproszona na walentynkową randkę. Do tej pory wspominała to z uśmiechem na twarzy, mimo że sama „randka” do najlepszych nie należała. Kiedy usłyszała do czego tak właściwie zmierzał Ślizgon, jej twarz mocniej się zaczerwieniła. — Na randkę? — W pierwszej chwili chciała zapytać dlaczego, szybko jednak oprzytomniała. Przecież dobrze wiedziała dlaczego chłopcy zapraszają dziewczyny na randki. Odwróciła spojrzenie ciemnych oczu, intensywnie, obmyślając nad wystarczającym i naprawdę przekonywującym argumentem, który pozwoliłby jej się z tego wykręcić. Oczywiście mogła powiedzieć, że jest już umówiona z kimś innym lub że w tym roku spędza ten wieczór w towarzystwie młodszej z rodzeństwa Harrison. Miała też możliwość powiedzenia po prostu „nie”. Nieważne w jaki sposób by odmówiła, tak naprawdę okłamałaby samą siebie. Chciała spędzić z nim ten wieczór, bała się tylko tego, że gdy już dojdzie do spotkania będzie żałowała. — Randka? W walentynki? No wiesz, Ars… — chciała się jakoś zabawnie wycofać, widząc jednak jego spojrzenie, zdała sobie sprawę, że chłopak w żaden sposób nie robi sobie z niej żartów. W głębi duszy była szczęśliwa tylko nie chciała mu tego za bardzo pokazywać. Nie będąc pewną swoich uczuć, nie chciała robić nic pochopnie. — Dobrze, zgadzam się. Tylko wiesz, nie zapomnij podziękować tamtemu chłopcu. — uśmiechnęła się, jednym ruchem ręki, przeczesując srebrne włosy na lewe ramię.
— Tak, wiem, kupię mu worek słodyczy z Miodowego Królestwa i zapas butelkowanego piwa kremowego z Gospody Pod Świńskim Łbem. Och i na śmierć bym zapomniał o liście z podziękowaniami. — pokiwał głową znacząco i niby to poważną miną, jakby ta sprawa była jego świeżo ustanowionym priorytetem. Zdradzał się co prawda łobuzerskim uśmiechem z prawdziwym podejściem do chłopca, który pozornie przyniósł mu szczęście.
— Nie zapomnę się upewnić czy rzeczywiście okażesz się taki wdzięczny — powiedziała, uśmiechając się radośnie, doskonale zdając sobie sprawę z jego żartu. Zaraz jednak spoważniała i posłała mu jedne z tych swoich spojrzeń, które miało na celu uświadomienie mu tego, że rzeczywiście zgodziła się na całą tę randkę tylko i wyłącznie ze względu na tego rozpromienionego chłopca, którego widok ją po prostu rozczulił. Przecież nie mogła pozwolić, aby pomyślał, że ona sama rzeczywiście tego chciała. Ślizgon nie do końca wierzył, że to jedynie zasługa tego przeszczęśliwego chłopca. Czasami potrafił wykorzystać takie wydarzenia na własną korzyść, ale wiedział, że gdyby panna Moore rzeczywiście nie chciałaby nigdzie z nim wyjść to nie zmieniłaby zdania za nic w świecie.
— Wieczorem, o tej samej porze co zwykle pojawię się przy wejściu do waszego pokoju wspólnego. Do zobaczenia, Avie — dodał jeszcze, by chwilę potem pocałować Avalon w policzek, a następnie odwrócić i skierować się szybkim krokiem w stronę Wielkiej Sali, gdzie zapewne w dalszym ciągu przy długim, drewnianym stole siedzieli i rozmawiali w najlepsze jego kumple.
Już mu chciała coś powiedzieć, kiedy wykonał ten niby niewinny gest, który tak bardzo ją zaskoczył. Po Arsellusie mogła spodziewać się naprawdę wszystkiego, tylko nie czegoś takiego. Przez chwilę stała z subtelnym uśmiechem na buzi i tylko skinęła łagodnie głową na potwierdzenie, że dokładnie zrozumiała to co powiedział odrobinę wcześniej. Gdy tylko odwrócił się do niej plecami, bezwiednie dotknęła opuszkami palców policzka w miejscu, w którym chwilę temu mogła poczuć jego ciepłe wargi. Mogłaby uznać ten czyn jako subtelny akt miłości, jednak na to było zdecydowanie za wcześnie, z drugiej strony nie mogła powstrzymać się od myśli podpowiadających jej, że przecież Langhorne nigdy nie zachowywał się w taki sposób. Nieświadomie uśmiechnęła się szerzej i ruszyła wolnym krokiem w stronę wieży Ravenclawu.
— Na brodę Merlina — odezwała się nagle, cicho sama do siebie — Arsellus zaprosił mnie na randkę. Mnie, i to jeszcze w walentynki. — kiedy zorientowała się, że jej obecne zachowanie nie różni się wielce od tamtego przebiegającego chłopca, szybko ściągnęła wargi. Wstrzymując przy tym uśmiech i tę chęć radosnego klaskania w dłonie. Przecież nie mogła zachowywać się jak zauroczona pierwszoklasistka, była już poważną szesnastolatką. Dziewczyną, która prawdopodobnie popełniła błąd, w momencie, w którym sobie to uświadomiła kącik ust przestał jej drżeć. Avalon przyspieszyła odrobinę kroku. Co z tego, że była przez tę krótką chwilę szczęśliwa, jeżeli istniało duże prawdopodobieństwo, że to uczucie szybko zniknie? Przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego w jakiej znajduje się sytuacji… Miała ochotę popukać się po głowie z powodu podjętej właśnie decyzji, ale w głębi serca… Nie mogła się już doczekać wieczoru. W końcu spotykała się z Arsellusem Langhornem. W walentynki.


________________________________________________

APERACJUM


Przecinki i wszystkie inne błędy, które mogły się tam wyżej trafić zostaną poprawione dopiero po 29.02. :)

22 lutego 2016

Nie powinno mówić się źle o zmarłych

Soundtrack



     Dzień zaczął się zwyczajnie i nikt nie przypuszczał, że może skończyć się morderstwem... 
Tom Reed od samego rana spędzał czas na Wyższej Uczelni Magii dla czarodziejów, którzy byli wciąż spragnieni wiedzy na temat magii. Jednak przez cały czas nie mógł doczekać się kiedy wróci do domu, a w drzwiach powita go Emily. Byli małżeństwem od paru miesięcy, a on tęsknił za nią nawet wtedy kiedy wychodziła na kilka minut do sklepu. Był w niej tak bardzo zakochany, że nie wyobrażał sobie rozłąki nawet na jeden dzień. Dlatego też odrzucił kilka ofert pracy, które wiązały się z opuszczeniem rodzinnego miasta i ukochanej żony. Między innymi zrezygnował z pracy w Hogwarcie. Spędził w szkole tylko dwa ostatnie lata nauki, ale pokochał to miejsce jak swój drugi dom. Dyrektor chętnie widział go w roli nauczyciela, ale Tom nie chciał opuszczać Emily i widywać jej raz na jakiś czas.
     Kiedy wybiło południe spakował wszystkie swoje książki i wskoczył do ostatniego pociągu nie przestając myśleć o ukochanej. Dziś mieli pojechać do jej rodziców na kolację i zostać tam na cały weekend. Państwo Winslet traktowali go jak swojego syna, którego nigdy nie mieli. Z kolei dla Toma byli kimś w rodzaju zastępczych rodziców. W końcu jego matka nie żyła, a ojciec nie poczuwał się do opieki nad nim. 
     Wysiadł na stacji oddalonej spory kawałek od domu. Kiedy przebiegał obok ogrodu pani Immigan zerwał najpiękniejszego kwiatka dla Emily i wybiegł zadowolony zza rogu na swoją ulicę.
Jednak tym razem powrót do domu miał być inny...
Osiedle na którym mieszkali było bardzo spokojne dlatego zdziwił się kiedy z daleka ujrzał wozy policyjne, karetkę pogotowia i mnóstwo zgromadzonych ludzi. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że tłum zebrał się przed jego domem. Upuścił z rąk książki, które upadły prosto w kałuże błota. Zamarł w bezruchu, kiedy ujrzał Scarlett, siostrę Emily. Długowłosa czarownica wyrywała się z objęć dwóch dobrze zbudowanych czarodziejów. Wrzeszczała, a po jej policzkach spływały łzy. Tom dopchał się do pierwszego rzędu. Minister magii znalazł się przy nim w jednej chwili. Położył mu dłoń na ramieniu. Miał współczujący wyraz twarzy. Scarlett ujrzała Toma.   -Nie wierz im! Nie słuchaj ich, Tom! Ja nic nie zrobiłam! 
   -Co... Co wy jej robicie? -Spytał przerażony, kiedy na ulicy pojawili się dementorzy by zabrać kobietę.
   -NIE WIERZ IM TOM! -Krzyknęła z całych sił.
   -Pan Tom Reed? -Spytał minister by mieć stu procentową pewność.
   -Tak... 
   -Bardzo mi przykro...
   -Gdzie jest Emily?!
   -Proszę się uspokoić panie Reed.
     Tom odepchnął mężczyznę i zaczął biec w stronę domu. Ominął każdego, kto próbował go zatrzymać. Choć trwało to kilka sekund dla niego było niczym wieczność. Kiedy stanął w drzwiach od salonu mógł przysiądź, że przez chwilę jego serce zatrzymało się. Widok, który ujrzał z pewnością będzie prześladował go do końca życia. Emily leżała na ziemi. Ręce i nogi miała wykrzywione w nienaturalny sposób. Ktoś użył na niej zaklęcia Cruciatus. Miała otwarte oczy, czerwone białka, siną skórę i liczne zadrapania.


     Tom odłożył właśnie ostatnią pracę domową jaką miał do sprawdzenia po czym oparł obolałe plecy o zimną ścianę i zwiesił wzrok na ramce ze zdjęciem, które stało na jego biurku. W jego oczach pojawiły się łzy, ale powstrzymał się by nie płakać. Nie chciał więcej tego robić. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie pozbiera się po jej śmierci, ale przynajmniej nie chce tego tak przeżywać.
   -A mówili, że czas leczy rany. Widzisz? Kłamali. -Pogłaskał Emily po twarzy.
Na zdjęciu była taka uśmiechnięta, pełna życia z rozwianymi włosami na wietrze. Taką ją chciał zapamiętać. Nie tą leżącą na podłodze.
   -Gdybym tylko mógł cofnąć czas... -Zamyślił się. -Dlaczego aż tak cię kochałem?
W końcu nie wytrzymał wstał od biurka i zaczął chodzić nerwowo w koło niego. Natłok wspomnień i myśli nie dawał mu spokoju, a na domiar złego przypomniał sobie o obecności Scarlett w Hogsmeade.
   -Niech cię piekło pochłonie ty czarownico! -Rzucił kubkiem z zimną juz herbatą prosto w drzwi. Porcelana roztrzaskała się z hukiem na drobne kawałki. Wtedy ktoś zapukał do drzwi.
   -Kto tam?
   -To ja Tom!
   -Tylko nie to... -Załamał się na dźwięk dobrze znanego mu głosu. Podszedł wolnym krokiem i otworzył drzwi. Do środka weszła starsza kobieta w bujnych lokach opadających jej na ramiona. Miała rude włosy, obcisłą czarną sukienkę i buty na wysokim obcasie.
   -Jestem tu od niedawna a ty już musisz mnie sprawdzać? -Spojrzał krzywo na moją macochę Ellis Reed. Nie lubił jej. Chyba głównie dlatego, że jego ojciec, którego w ogóle nie znał odszedł od jego matki właśnie dla tej kobiety.
   -Tak się składa, że załatwiam pewne interesy w Hogsmeade.
   -Interesy? -Uniósł brwi do góry.
   -Handel. Dostarczam towar do jednego ze sklepów. Zdziwiony?
   -Tak, że w ogóle coś robisz. Odkąd położyliście łapska na moim majątku, który odziedziczyłem po matce leżałaś tylko na kanapie rozkazując służbie.
   -Zaczynamy znowu?
   -Nie. Nie mam już do was siły.
   -Załatwiłam ci prace w Hogwarcie. Chcę byś w końcu stanął na nogi.
   -Odezwało się w tobie dobre serce?
   -Dość tego Tom! Może twój ojciec siedzi na jakimś zadupiu na drugim końcu świata i bada mandragory i ich zachowania, ale ja nie mam zamiaru patrzeć jak się marnujesz! Emily już z nami nie ma! Nic nie zwróci jej życia nawet twoje użalanie się nad sobą! Czas zacząć życie na nowo! Kto wie może poznasz jakąś miłą dziewczynę, która...
   -Nie ma mowy. -Przerwał jej. Miał dość tej kobiety.
   -Jesteś uparty jak osioł! Dobrze więc powiedz jak podoba ci się Hogwart?
   -Jest ładny...
   -Tylko tyle?
   -Rany co mam ci powiedzieć? Tak podoba mi się tu. Jest rewelacyjnie!
   -Profesor Tom Reed. Jak to ślicznie brzmi. -Znów się uśmiechała w ten sposób, którego nienawidził. -Może nawet zostaniesz dyrektorem!
   -Ona tu jest... -Przerwał jej.
   -Kto?
   -Scarlett. Wiedziałaś, że tu pracuje?
   -Nie... nie miałam o tym pojęcia.
   -Sprzedaje amulety i talizmany.
   -Widziałeś ją?
   -Tak. Kazałem jej się wynieść.
   -Nie możesz rozporządzać jej życie, Tom.
   -Ona mogła zabawić się moim. -Odparł oburzony.
   -Ministerstwo Magii uznała ją za niewinną. To nie ona zabiła Emily. Myślisz, że nie cierpi po jej stracie? Nie powinieneś był tak do niej mówić. Ona też została ofiarą w tym wszystkim tak jak ty.
   -Nienawidzę jej. -Warknął.
   -A mógłbyś polubić. To naprawdę dobra dziewczyna.
   -Dobra? Już nie pamiętasz jakie były nią problemy?
   -Teraz jest dorosłą kobietą. Zmieniła się.
   -Skąd możesz o tym wiedzieć? Przecież tamtego dnia na sprawie sądowej widzieliśmy ją ostatni raz.
   -Była wtedy dzieckiem, Tom. Teraz pracuje w Hogsmeade jak sam powiedziałeś. Zaczęła normalne życie. Czy to coś złego?
   -Po prostu nie chcę jej tu.
   -To ty zachowujesz się jak dziecko. -Usiadła przy biurku spoglądając na zdjęcie Emily. -Była taka śliczna... Jak anioł. Miała dobre serce... Nie miała żadnej wady. Nie powinien spotkać ją taki los. -Zapaliła papierosa. -Ale powinieneś dać sobie szansę, Tom.
   -Szanse na co?
   -Na nowy początek. Sam sobie krzywdzisz tym, że wciąż o niej myślisz. Umarła i zawsze będziemy o tym pamiętać, ale pora zacząć wszystko od nowa.
   -Może czasami chciałbym pokochać kogoś na nowo, ale nie potrafię... -Sam zdziwił się, ze wyznał to przed nią.
   -To zależy od ciebie mój synu.
   -Nie jestem twoim synem!
   -Zawsze będziesz chociaż mnie nienawidzisz.



     Szybkim krokiem weszła do łazienki by upiąć swoje nieposkromione włosy w koka. Spojrzała na siebie w lustro i pokręciła przecząco głową. Znów nie wyglądała ślicznie. Zawsze przypominała chłopczycę, nigdy dojrzałą, piękną kobietę. Nie to co jej siostra, która dziś będzie najjaśniejszą gwiazdą na niebie. A co tam przecież to jej dzień i powinna wyglądać jak łabędź pomiędzy kaczkami. Pokazała więc język swojemu odbiciu i już miała wyjść kiedy usłyszała rozmowę tuż za drzwiami na korytarzu. 
   -Naprawdę tego chcesz? -Spytał mężczyzna. 
   -Tak. Wychodzę za mąż. -Rozpoznała głos swojej siostry. 
   -Będziesz potrafiła skończyć z tym tak po prostu?
   -Muszę. Tom do dobry człowiek i kocham go. 
   -Nie wątpię w to, Emily. 
   -Ty masz żonę i trójkę dzieci, a Tom jest wszystkim tym co sobie wymarzyłam. 
   -Ale od razu chcesz to wszystko skreślić?
   -Nie mogę mu tego dłużej robić. Serce mi pęka. 
   -Nic by się nie stało gdybyśmy mogli dalej...
   -Nie Mark! To nie wchodzi w grę. Przykro mi, ale tak musi być. Wiedzieliśmy o tym od początku. 
   -Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że zmienisz zdanie do ślubu. 
   -Nie zmieniłam... Przepraszam, ale nie możemy dłużej się spotykać.
   -Nic nie szkodzi, Emily. Więc to nasze pożegnanie? 
   -Tak... 
   -Cóż mogę ci powiedzieć? Nigdy cię nie zapomnę. Ale jeśli poczujesz się samotna wiesz gdzie mnie znaleźć. 
   -Wiem. Będzie mi cię brakować. 
     Zapadła cisza. Dopiero po chwili Scarlett usłyszała ciężkie kroki odchodzącego mężczyzny. Później cichy płacz, który zamienił się w przekleństwa rzucane pod adresem i Marka i Toma. Wtedy to otworzyły się drzwi do łazienki i dwie siostry stanęły naprzeciwko siebie. Wpatrywały się w siebie przez dłuższą chwile. Obydwie wiedziały co to oznacza.
   -To nie tak jak myślisz... -Emily stała w sukni ślubnej i cała drżała.
Scarlett nie czekała na wyjaśnienia. Złapała swoją siostrę za włosy popychając na ścianę. Przycisnęła ją swoim ciałem trzymając ją drugą dłonią mocno za nadgarstek. 
   -Nawet nie próbuj mi wmówić, że chodziło o handel mandragorami! -Emily jeszcze nie widziała jej tak wściekłej. -Coś ty najlepszego zrobiła?!
   -Ja... ja... Chciałam tylko zobaczyć jak jest z innym mężczyzną.
   -I zobaczyłaś?! Jesteś zadowolona?! Jak mogłaś mu to zrobić?! Od kiedy to trwa?!
   -Od paru miesięcy, ale przysięgam już z tym skończyłam.
   -Ty idiotko! Jak mogłaś? Jak?! Tom to najwspanialszy facet na świecie! Anioł! A ty go zdradziłaś?!
   -Nie zrozumiesz...
   -No oczywiście! Pani idealna miała dość bycia chodzącym przykładem więc chciała pobawić się w swoją starszą siostrę! Tylko, że ja nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego Tomowi! 
   -Jak widać nie jestem taka idealna za ją mnie mieliście... -Po jej policzku poleciała łza. 
   -Jesteś gorsza niż ja. 
   -Proszę cię nie mów o tym nikomu. On mnie znienawidzi.
   -I dobrze! 
   -Błagam cię Scarlett! On tego nie zniesie! Kocha mnie ponad życie! Obiecuję nie spotkam się więcej z Markiem, ale nie niszcz Tomowi tego dnia! Proszę!
   -Mam pozwolić by żył w niewiedzy?!
   -By nigdy się nie dowiedział! Nie zepsuj tego na sto chochlików! Błagam cię jak siostra siostrę nie mów mu o tym!
   -Nie powiem mu... -Puściła ją i złapała się za głowę. -Nie chcę znów zniszczyć czegoś pięknego... Poza tym on nie uwierzyłby komuś takiemu jak ja...


     Scarlett miała jutro wolne dlatego też postanowiła spędzić popołudnie w swoim ulubionym pubie. Kiedy weszła do środka od razu w oczy rzucił się jej przystojny mężczyzna Olivier Brown. Kiedy podeszła do lady i zamówiła piwo kremowe młody pan Brown dosiadł się do niej zadowolony, że udało mu się ją spotkać. Dziewczyna czuła się nieswojo w jego obecności ponieważ Olivier nie krył się z tym co do niej czuł. Prawił jej komplementy i niejednokrotnie próbował umówić się z nią na randkę. Scarlett odmawiała chociaż musiała przyznać, że Olivier podobał się jej. Jednak nadal bała się związku. Po swoich ostatnich miała dość kontaktów z mężczyznami.
   -Piękna pani Winslet postanowiła wyruszyć na łowy tej nocy? -Uśmiechnął się do niej.
   -Na łowy? -Zaśmiała się głośno.
   -Z twoją jasną karnacją wyglądasz jak wampirzyca.
   -Nie wiem czy to kolejny komplement czy naśmiewasz się ze mnie?
   -Z moich ust w twoim kierunku to może być tylko komplement.
   -Olivier... -Przekręciła teatralnie oczami. -Zawstydzasz mnie.
   -To daj mi się w końcu zaprosić na randkę.
   -Nie mam ochoty na kolejny związek.
   -To ile ich było?
   -Aż tak cię to ciekawi? -Uniosła brwi do góry.
   -Muszę wiedzieć o tobie wszystko. -Puścił jej oczko.
   -Było ich dwóch. Jeden groszy od drugiego.
   -Mów dalej.
   -Dlaczego ja? Może ty coś powiesz?
   -Pierwsza i ostatnia... Miała na imię Bella. Najgorsza plaga, która mogła przyjść na ten świat.
   -Aż tak źle?
   -Żartuję. Po prostu nie dogadywaliśmy się i złamała mi serce wyjeżdżając.
   -Ja miałam gorzej. Pierwszy grał w zespole i wysadzał wszystko co się dało. Drugi miał długi... Oboje nie szanowali kobiet.
   -Dlatego musisz umówić się ze mną i przekonać się, że jestem inny!
   -Nie ma mowy!
   -Tylko jedna randka. Jeśli ci się nie spodoba dam ci spokój. -Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
   -Następny wolny dzień mam dopiero za dwa tygodnie.
   -Mogę poczekać.
   -Ale jesteś uparty.
   -Nie daj się prosić.
   -Niech będzie, ale tylko jedna randka i jeśli nie zmienię zdania dasz mi spokój! -Pogroziła mu palcem.
   -Przysięgam! Na honor mojej rodziny!
   -Świetnie panie Brown. Proszę przyjechać po mnie powozem z białymi rumakami. -Wstała od lady trzymając w dłoni kufel. Nie zauważyła mężczyzny, który własnie obok niej przechodził i rozlała całą zawartość kufla na jego marynarkę.
   -Przepraszam! -Wrzasnęła paląc się ze wstydu. Zaczęła wycierać piwo z marynarki mężczyzny, ale ten szybko ją odepchnął. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wpadła na Toma Reeda. Spojrzał na nią gniewnie, a wszyscy obecni w pubie skierowali oczy w ich stronę. Grupa uczniów z Hogwartu zaczęła coś szeptać na ich temat, ale kiedy Tom przeszył ich swoim wzrokiem szybko wrócili do swoich rozmów.
   -Tom... To... To był wypadek. -Wyjąkała.
   -Na drugi raz uważaj. -Wyszedł na zewnątrz.
   -Przepraszam Olivier... Muszę za nim iść.
   -Poczekam tu na ciebie jeśli chcesz.
   -Nie trzeba. Muszę zakończyć starą sprawę raz na zawsze.
   -Jesteś pewna, że nie potrzebujesz pomocy? -Spytał troskliwie.
   -Tak. Nic mi nie będzie. Znam go aż za dobrze.
   -W takim razie do zobaczenia Scarlett. -Uśmiechnął się na pożegnanie.
     Kobieta wybiegła na zewnątrz. Tom szedł szybkim krokiem w stronę Hogwartu. Mogła odpuścić, odejść w przeciwną stronę. Mogła spakować swoje rzeczy i zniknąć z jego życia. Mogła ignorować jego zachowanie i żyć swoim życie nie zważając na niego... Ale nie zrobiła tego i nie wiedziała nawet jak bardzo zmieni to jej życie. Śnieg sypał jak szalony już prawie traciła go z oczu. On szedł prosto nie oglądając się za siebie. Chciał stąd zniknąć. Może powinien był wynieść się z Hogwartu?
Scarlett zaczęła biec, ale nogi grzęzły jej w głębokim śniegu. Trzęsła się cała z zimna bo zapomniała zabrać swój płaszcz z Trzech Mioteł, ale nie zamierzała się zatrzymywać. Kiedy zrozumiała, że nie da rady go dogonić wrzasnęła z całych sił:
   -TOM!
Czarnowłosy mężczyzna obrócił się w jej stronę i zamarł w bezruchu.
   -Poczekaj proszę!
   -Odejdź Scarlett! Nie chcę z tobą rozmawiać! -Starał przekrzyczeć się wiatr.
   -Proszę cię Tom!
   -Czego chcesz?! -Zdenerwował się kiedy podbiegła do niego resztkami sił.
   -JA TEŻ JĄ KOCHAŁAM! JA TEŻ CIERPIĘ PO JEJ STRACIE!
   -CO TY MOŻESZ WIEDZIEĆ O MIŁOŚCI?!
   -Tak się składa, że coś wiem! Nie tylko ty byłeś zakochany!
   -Mówisz o tych ofiarach losu, które ciągły cię na samo dno?!
   -Ty tylko rozpamiętujesz przeszłość, idioto!
   -Żałuję, że to nie ty umarłaś. -Odpowiedział zdenerwowany. -Emily była aniołem, a ty zasłużyłaś na śmierć!
   -Myślisz, że twoja Emily była taka idealna?! -Scarlett nie wytrzymała. -Nie masz pojęcia jaka była prawda! -Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego co powiedziała. Przyłożyła dłonie do ust.
   -Co takiego masz na myśli? -Skrzywił się.
   -Nic... Nic takiego. Muszę już wracać. -Chciała odjeść, ale przyciągnął ją do siebie z całej siły.
   -MÓW!
   -Nie Tom. Nie powinno się mówić źle o zmarłych.
   -Jest coś o czym nie wiem?!
   -I tak byś mi nie uwierzył. Przecież jestem ta złą, prawda?
   -Owszem jesteś! Przesiąknięta złem do szpiku kości!
   -Emily miała romans! -Scarlett nie wytrzymała. Miała już dość zachowania Toma w stosunku do niej. Jednak kiedy zobaczyła jego wyraz twarzy od razu tego pożałowała.
   -Kłamiesz... -Wyszeptał czując jej drżące ciało.



___________________________________
Mam nadzieję, że da się to jakoś czytać :D 
Oczywiście zapraszam od siebie na wątki
do pana Reed jak i do pani Winslet. 
Mam do oddania też powiązania. 
Oliver Brown czeka na kogoś kto poprowadzi
jego postać. 

21 lutego 2016

Fifty shades of Hogwarts





Silas nie pamiętał, kiedy ostatnio w sali od eliksirów tak bardzo śmierdziało. Mógłby przysiąc, że poprzednim razem pachniało o wiele, wiele lepiej niż teraz. Nie miał pojęcia, co takiego zrobił, że wywołał tak paskudną reakcję. Całą salę oprócz nieprzyjemnego zapachu wypełniała również mgła, która skutecznie ograniczała pole widzenia, a także powodowała kłopoty z oddychaniem. Dławiący dym, który wydobywał się z kociołka, sprawiał że Silasowi chciało się wymiotować. Kilka razy powstrzymał się, przed zniszczeniem innego, stojącego obok kociołka. Nie miał pojęcia, co go nakłoniło do eksperymentów z eliksirami. Prawdopodobnie nie był tak dobry, jak mu się wydawało, przez co jego samoocena troszkę spadła. Czekało go jeszcze sporo nauki, ale był ambitny i wiedział, że w przyszłości warzenie wywarów nie będzie miało przed nim tajemnic.
Zakaszlał, gdy kolejny raz z rzędu obłok śmierdzącej pary trafił go prosto w twarz, a z oczu pociekły łzy. Przebywanie w sali było gorsze niż krojenie stu cebul. Silas zapewne wyglądał teraz tak, jakby wkropił sobie w oczy dziewięćdziesięcioprocentowy roztwór chloru. Nie to było jednak najgorsze. Chłopak nie wiedział, w jaki sposób miał pozbyć się dymu i smrodu. W sali od eliksirów był nielegalnie. Nikt nie wiedział, że chłopak postanowił spędzić walentynki w taki, a nie inny sposób. Najstarszy z Mulciberów nie uważał, że święto zakochanych jest potrzebne i że trzeba je jakoś szczególnie świętować. Logicznym dla niego wydawało się, że zakochani okazują sobie uczucie kiedy tylko chcą i nie ograniczają się do czternastego lutego. Niestety Silas nie znał się na ludziach tak dobrze, jakby chciał. Nie było mu to zresztą potrzebne, bo nawet lubił, gdy niektórzy go czymś zaskakiwali. Jasne że istniało ryzyko tego, iż ktoś może zrobić mu przykrość, ale w życiu tak bywa. W końcu nie może być zbyt przyjemnie przez cały czas.
Po kilkudziesięciu minutach mieszania w kociołku, ciecz zaczęła przybierać coraz ciemniejszą barwę, aż w końcu stała się zupełnie czarna. Najciekawsze było jednak to, że zaczynała gęstnieć, a według przewidywań Silasa powinna mieć wodnistą konsystencję. Chłopak poddał się, gdy ogromna drewniana łyżka nagle stanęła w miejscu. Białowłosy podświadomie wiedział, już w momencie w którym z kociołka zaczęły unosić się śmierdzące opary, że próba uratowania tego eliksiru jest niczym walka z wiatrakami. Westchnął, co było ogromnym błędem, bo momentalnie smród wypełnił całe jego ciało. Skrzywił się tak, jakby wypił pół litra soku z cytryny naraz, chociaż wolałby taki napój aniżeli ten zapach. Musiał się pozbyć tego bałaganu. Bez wahania wziął z blatu swoją różdżkę i machnął nią wypowiadając odpowiednie zaklęcie. Nie spodziewał się jednak, że strumień jasnego światła odbije się od kociołka.
– Aaaaa! – Krzyknął głosem tak wysokim, że aż sam się zdziwił, że potrafi wbić się w taki rejestr. Wiązka światła przeleciała mu tuż nad ramieniem. W porę się odsunął, dlatego odbite zaklęcie nie trafiło w niego, tylko w stojącą obok półkę i strąciło jeden ze stojących tam słoików. Krukon spojrzał gniewnie na czarną ciecz. – Ty kanalio, zaraz się ciebie pozbędę – mruknął i znów wymierzył różdżkę w kierunku kociołka. Wstrzymał się jednak z wypowiadaniem zaklęcia. Co jeśli znów się odbije i tym razem uderzy w niego? Nie chciał trafić do Skrzydła szpitalnego, bo nie dość że zapewne wszystko by go bolało, to jeszcze dostałby minusowe punkty, a jego nienaganna opinia porządnego ex-Prefekta porządnie by ucierpiała. Westchnął ponownie robiąc tym samym kolejny błąd. Musiał pozbyć się dymu, to było najważniejsze. Mulciber zrobił w powietrzu kilka kółek. Wszystkie opary momentalnie uniosły się pod sam sufit. Chłopak mógł odetchnąć pełną piersią, bo chociaż powietrze nadal było śmierdzące, to dało się nim oddychać bez dławienia się i krztuszenia.
Usiadł na podłodze wpatrując się w swoją porażkę. Żałował, że nie było już przy nim Colette, bo mógłby ją posłać po pomoc. Nie mógł też zostawić tego wszystkiego w takim stanie. W pewnym momencie go olśniło. Nadal siedząc na ziemi wyczarował patronusa. Magicznie powstały kot na początku zaczął łasić się i ocierać o nogi Krukona, ale po chwili odpuścił i wybiegł przez uchylone drzwi. Sztuczki tej nauczyła Silasa jego matka i przez to chłopak wiedział, że dzięki temu zaklęciu może przekazywać komuś informacje. W jego przypadku pojawiał się problem związany z kocią naturą swojego patronusa, bo ten jak na kota przystało, często robił, co chciał.
Upłynęło kilkanaście minut zanim Silas usłyszał pukanie do drzwi. Teoretycznie mógł to być każdy, kogo zaciekawił biegnący patronus. Chłopak ostrożnie uchylił drzwi i zerknął przez szparę. Nie zdążył nawet zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie, gdyż usłyszał znajomy głos.
– Co znowu zrobiłeś? – zapytał ciemnowłosy chłopak. Silas westchnął z wyraźną ulgą i otworzył drzwi, pozwalając przyjacielowi wejść do środka. Następnie podszedł do nieszczęsnego kociołka. Po chwili usłyszał śmiech. – I co to ma być? – zapytał Gryfon, gdy już trochę się uspokoił. Nadal bacznie przyglądał się czarnej cieczy, na której zaczęły pojawiać się bąble wypełnione powietrzem. Gdy jeden z nich pękł obaj zrobili krok do tyłu.
– Gdybym wiedział co to, to raczej bym ciebie tutaj nie ściągał – mruknął w odpowiedzi Mulciber. Skrzyżował ręce na piersi. Zastanawiał się, co zrobić. Nie był w stanie jednak wymyślić niczego mądrego, ponieważ Travers machnął swoją różdżką, z której wystrzelił strumień niebieskiego światła. Zaklęcie jednak i tym razem odbiło się od cieczy i trafiło prosto w kociego patronusa, który nagle rozpłynął się w powietrzu. – Stworzyłem potwora.
– Każde zaklęcie tak odbija? – zapytał Marcus.
– Odbiło twoje, odbiło moje – wskazał lekkim skinięciem głowy stłuczony słoik – możemy więc założyć, że dzieje się tak z każdym zaklęciem. Nie chcę tego testować.
– Możemy wynieść gdzieś ten kocioł – zaproponował ciemnowłosy. Mulciber spojrzał na Gryffona spode łba. Jeśli Silas miał dźwigać taki ciężar, to już wolał zgłosić się do nauczyciela, żeby wlepił mu punkty ujemne i jakiś szlaban. Przynajmniej sprzątanie miałby z głowy.
– Ani mi się śni nieść taki ciężar o tej godzinie. Myślisz, że nikt się nami nie zainteresuje, gdy wyniesiemy z zamku kocioł z bulgoczącą, czarną cieczą? – prychnął. Wiedział, ze nie ułatwia sprawy i marudzi, ale prawda była taka, że całą sytuację trzeba było rozwiązać w taki sposób, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
– No dobrze – westchnął Travers – zaczekaj tu, a ja zaraz wrócę – powiedział, po czym wyszedł z sali zostawiając Krukona samego.
Mulciber przez chwilę wpatrywał się w drzwi, ale gdy zrozumiał, że Marcus nie wróci tak szybko, jakby białowłosy sobie tego życzył, postanowił więc zrobić coś z dymem, który nadal był uwieszony pod sufitem. Na szczęście na ten twór zaklęcia działały, więc chłopak machnął kilka razy różdżką, po czym obłok zawirował i zbił się w małą chmurkę, którą później wpakował do słoika. Jeden problem z głowy, teraz wystarczy to tylko zakopać gdzieś, gdzie nikt tego nie znajdzie i nie uwolni.
– Jestem – usłyszał i od razu poczuł się lepiej. Miał nadzieję, że Gryffon wymyślił coś co uratuje mu tyłek. – Masz – powiedział, wręczając Silasowi kwadratowy pakunek – Chciałem dać ci to na urodziny, ale teraz akurat może się przydać – powiedział. Nie musiał mówić nic więcej. Krukon bez słowa chwycił prezent i zaczął go rozpakowywać. Był strasznie ciekawy, co też mógłby dostać. Niestety po rozpakowaniu jego mina zrzedła.
– Cebula?! – mruknął nieco zawiedziony – Ja na twoje urodziny dałem ci trzy kilogramy słodyczy z Miodowego Królestwa, a ty dajesz mi cebulę w szklanym sześcianie? – nie wiedział czy miał się śmiać, płakać czy nawet kręcić w kółko jak głupi, bo cała sytuacja wydała mu się tak groteskowa, że mógłby zrobić wszystko. – I jak to ma mi się przydać, co? – zaczął wymachiwać prezentem na wszystkie strony, a cebula obijała się o każdą ścianę pudełka. Marcus wydawał się być rozbawiony cała sytuacją, co dodatkowo denerwowało Silasa. Czuł, jak jego twarz robi się czerwona, co w porównaniu z jego włosami dawało komiczny efekt.
– To świstoklik – odpowiedział Marcus, gdy sytuacja przestała go bawić – dotykasz i puff, jesteś w innym miejscu.
– Wiem jak działa świstoklik – powiedział nieco naburmuszony, ale wydawał się być wyraźnie spokojniejszy. – Dziękuję – odparł po chwili.
– Wystarczy że to wszystko weźmiemy, dotkniemy cebuli a reszta pójdzie już z górki.
Silas kiwnął potakująco głową i bez chwili wahania włożył słoik z dymem do torby i dotknął kociołka. Wziął Traversa za rękę a on, gdy już byli pewni, że o niczym nie zapomnieli, dotknął cebuli. Uczniowie w mgnieniu oka znaleźli się w dziwnym miejscu. Początkowo Silas nie widział nic, ale gdy Marcus rozświetlił pomieszczenie okazało się, że stali pośrodku starej szopy. Widać było, że od dawna nikt tutaj nie zaglądał, ale pomimo tego pomieszczenie nie było w strasznie złym stanie. Gdyby tylko usunąć pajęczyny, to byłoby całkiem, całkiem. Mulciber rozglądał się dookoła. Przy każdej ścianie stało kilka pustych regałów. Pomieszczenie nie posiadało drzwi, a jedynym źródłem światła było okno ulokowane na suficie. Niestety noc była bezgwiezdna, więc na nic się to nie przydało.
– Chciałeś składzik, to masz. Ta cebula zawsze przeniesie cię do tego samego miejsca. Sam zrobiłem. Jednokierunkowy świstoklik. – przerwał ciszę ciemnowłosy. Travers znał Silasa od samego początku nauki w Hogwarcie. Obaj poznali się na pierwszych zajęciach z latania na miotle i od tamtego czasu zawsze, gdy mieli okazję, to razem spędzali czas. Ich relacja przechodziła wzloty i upadki. Nie zawsze było kolorowo i radośnie, ale zawsze kończyli razem. Mulciber nie narzekał, Travers raczej też nie. Obojgu pasował taki układ i nie odczuwali potrzeby zmiany. Obaj nie potrafili również powiedzieć co czują, ale nie było to uciążliwe. Silas czuł, że tego nie trzeba mówić, bo takie rzeczy po prostu się wie. – Ta twoja odporna na magię maź, będzie idealnym pierwszym okazem w składziku.
– Jestem geniuszem – białowłosy uśmiechnął się bardziej do siebie niż do towarzysza, ale chłopak odwzajemnił uśmiech. Położyli kociołek na zakurzonej ziemi – Cieszę się, że nie dałeś mi słodyczy – mruknął. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie zadowolony z tego, że ktoś podarował mu cebulę. Kto by pomyślał, że spodobają mu się Walentynki.
– A przepis na to cudo pamiętasz? – z przemyśleń wyrwał Silasa głos jego przyjaciela. – Bo bez tego, to raczej fortuny w magicznym świecie nie zrobisz.
– Wesołych walentynek – powiedział Mulciber.






Konkurs: walentynki, liczba słów - 1657
Sala do eliksirów, czas około 120 minut, prezent, sukces, happy end, relacja na żywo, wieczór

Pierwsza notka, nie zlinczujcie, bądźcie wyrozumiali i wskażcie błędy, jeśli gdzieś coś wyłapiecie. Nie wiem czy podkład pasuje, ale pisałem tę notkę słuchając tego, więc uznałem że głupio będzie nie wstawić. Jeśli zwabił Was tytuł, to przepraszam, że nie dostaliście tego, czego chcieliście. Może następnym razem.