8 grudnia 2000

The blame that you claim is all your own fault

17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III 

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (już po raz trzeci, za co należą jej się ogromne brawa i morze miłości <3) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Ponadto: pod rzymską jedynką oraz dwójką na końcu karty kryje się link do jej pierwszej i drugiej odsłony. Chodźcie! :3

202 komentarze:

  1. [Takie piękności i jeszcze jestem pierwsza! ♥ ♥ ♥ ]

    Owszem, problem pomiędzy wyjątkowo mocno rozbitą emocjonalnie – z powodu bólu fizycznego, jak i poczucia beznadziejności z tego wynikającego – Vereeny, a jej zdecydowanie nadopiekuńczym – na co przecież wpływ miał jej niemalże fatalny stan zdrowia – Connorem. Niemniej, piknik organizowany przez Josephine, jako zastępczynię burmistrza – nie było wątpliwości, że sam włodarz prawie wcale nie kiwnął palcem w tej kwestii – z okazji „May Day Celebrations” w Boscastle nie był odpowiednim miejscem ani czasem – szczególnie, że Roselyn Irisbeth popisywała się przed rodzicami swoją słodkością, wrodzonym urokiem osobistym i byciem po prostu ich największym, najcudowniejszym słoneczkiem i wspaniałym, najcenniejszym skarbem, który potrafił rozświetlić nawet najbardziej pochmurny dzień – na takie ciężkie dyskusje. Zmarnowali przecież wystarczająco dużo czasu już na niesnaski i pielęgnowanie uraz oraz pozwalanie, aby ich żale eskalowały do rangi problemów dotyczących istnienia całego świata – dobrze więc miało im zrobić to drobne i wyjątkowo przyjemne oderwanie się od rzeczywistości, na które się zdecydowali, mimo że nie do końca świadomie. W końcu pewnie, gdyby nie fakt, że naprawdę się kochali – niezależnie od tego, w jak ciężkich sytuacjach stawiał ich okrutny los – na pewno nie udałoby im się chociaż na moment odciąć od złego i skupić się w pełni na tym, co dobre: na nich, na ich małżeństwie, na ich córeczce, na ich rosnącym w jej łonie maluszku, bez myślenia o dniu następnym, bez zamartwiania się, bez udręczenia się nad słabościami organizmu, na które nie miało się wpływu. Szkoda jedynie, że tak rzadko nachodziły ich takie refleksje i przebłyski rozsądku – wówczas na pewno oszczędziliby sobie nerwów i zapewnili więcej radości.
    — Wkradła się… – poprawiła męża więc subtelnie i czule. – Bądźmy szczerzy Connor, ona wkradła się do naszych serc od początku. – Uśmiechnęła się wzruszona. – U mnie, kiedy pierwszy raz się o niej dowiedziałam, a u ciebie… – urwała, przez płacz szczęścia, dławiący ją w gardło i piekący fiołkowe, pełne radości oczy. – Wtedy na błoniach, prawda? Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś bicie jej malutkiego, dobrego serduszka – to mówiąc pocałowała ją w czółko i na dłuższą chwilę po prostu przytuliła do swojej piersi, chłonąc ciepło od jej drobnego, kruchego ciałka. Następnie zaś pozwoliła dziewczynce obdarowywać ojca prezentami natury. – No pewnie, dla najlepszego taty na świecie, prawda? – Podsunęła usłużnie, a ich księżniczka powiedziała coś, co pewnie w jej własnym języku miało być potwierdzeniem matczynych słów. – A ten tata, co robi, hm? Wygłupia się? Tak? – Mówiła i pomogła jej zejść z kolan i stanąć o własnych nóżkach, aby mogła pozrywać więcej stokrotek, namówiona przez wilkołaka do działania. – Spychotechnika? Gdzież by tam! Po prostu znam ciebie i wiem, że zamordowałbyś każdą bogu ducha winną duszę, która zobaczyłaby moje białe, koronkowe majteczki – wyszeptała niby obojętnie, drocząc się z nim, i wzruszając do tego teatralnie ramionami, jakby nic się nie stało. – Nie zrobisz tego, bo obydwoje wiemy, że lubisz lunarny – podkreśliła wymownie – tryb życia – pokazała mu język i rozłożyła ręce, aby powitać z powrotem na kocu Roselyn Irisbeth. – No i co my z taką ilością zrobimy, co? Chodź, mama ci pokaże, jak się plecie wianek – namówiła. – Myślę, że twój braciszek, albo siostrzyczka – chwyciła stokrotkę, która leżała na jej okrągłym brzuszku – nie obrazi się, jak ją także zużyjemy – zapewniała z miłością. – Niech zagaduje, niech nas sprzedaje, niech robi, co chce, byleby była zdrowa i szczęśliwa – odparła całkowicie poważnie na słowa ukochanego Vera i podążyła wzorkiem na ich słoneczkiem. – Niczego nie odmówimy, taki nasz psi los – puściła mu perskie oczko i pomogła córce wdrapać się na kolana. – Oooch! Słyszałaś? Tata nas rozpieszcza! Co chcemy, lody? Tak, chcemy lody. Dużo lodów. Dużo gałek, wszystkie smaki! Muszą być też dla juniora – zachichotała słodko.

    zachwycona, pełna miłości, spokoju i szczęścia VERA

    OdpowiedzUsuń
  2. — Chciałeś żonę i córkę… masz żonę i córkę – odparła bez najmniejszego zażenowania, radosna już Vereena, gilgocząc leciutko przesłodką Roselyn Irisbeth, która śmiała się uroczo, wzbudzając ogólny zachwyt wśród innych ludzi, którzy przechodzili wokół rozłożystego drzewa, pod którym rodzina Greybacków skryła się przed słońcem na miękkim kocu i przeżywała swoje wspaniałe, wspólne chwile, ciesząc się z tego, że po prostu są blisko. – To że ten fakt wiąże się z różnymi nieprzyjemnościami, takimi jak bankructwo finansowe twojej osoby, to już nie moja wina, kochanie – puściła jeszcze Connorowi perskie oczko, wzruszając ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Wiedziałeś na co się piszesz już trzynastego lipca zeszłego roku, a to, że nie przeczytałeś małego druczku, no cóż – bezradnie rozłożyła ręce, co w ślad za nią zrobiła córeczka, wzbudzając zachwyt u rodziców – nie nasz problem, prawda ślicznotko? – Pocałowała dziewczynkę w nosek. – Teraz zaś, panie tato, ruszaj się, raz dwa – pstryknęła na niego palcami, co wyjątkowo mocno zafascynowało ich dziewczynkę, która pochwyciwszy jej dłoń, uparła się, aby ją possać. – No wybacz, kochany, ja ci wstać nie pomogę, jestem tutaj bardzo zajęta pewnym szkrabem, który ewidentnie chce mi zjeść, palce, hm? – Zagaiła do małej brunetki, która zaśmiała się znad jej ręki i wypuściła ją ze swoich łapek. – Coś – zachichotała czule – chce podwójną wanilię, podwójną śmietankę i podwójną… mmm… czekaj, próbuję się porozumieć – wymownie położyła dłoń na okrągłym brzuszku, zabawnie marszcząc nosek. – Banana. Zdecydowanie, banana – wyszczerzyła się szeroko – i jest przy tym bardzo niecierpliwe, także: raz-raz, Greyback – pokazała mu język i z zaskoczeniem przyjęła fakt, że ma iść wraz z nim.
    Odpowiedziawszy jednak na jego wyznanie miłości, oddała mu Rosie i sama skorzystała z jego pomocy, aby następnie, trzymając się mocno za ręce – skierować się ku budce z lodami, robionymi, jak głosił szyld, od pokoleń domowymi sposobami, według tajemniczej, rodzinnej receptury. Tam spróbowawszy większości udali się dalej zwiedzać potężną połać ziemi, na której rozstawiano namioty we wszystkich kolorach tęczy, aby mieszkańcy Boscastle mogli w spokoju celebrować pierwszy weekend maja, który w całej Kornwalii był wyjątkowo ważny. Postanowili przy tym, że jak długo mogą, tak będę przemykać pomiędzy kolejnymi atrakcjami, aby pokazać ich zafascynowanej dosłownie wszystkim córeczce najwięcej, najciekawszych rzeczy – od pokazów cyrkowców, którzy dorosłych ani trochę nie zachwycali, będąc zwyczajnie zabawnymi w swoich pstrokatych strojach i bez większych umiejętności, czy też gibkości, poprzez zwierzęta, które szczególnie ich, jako czarodziejów, którzy obcowali z doprawdy fantastycznymi stworzeniami, nie zachwycały jakoś specjalnie. Niemniej, na potrzeby ich księżniczki odgrywali role kompletnie oczarowanych, nieco ucząc się od Josephine, która była podekscytowana powodzeniem pikniku, który współorganizowała, do tego stopnia, że nie musiała udawać.
    Oznaczało to zaś kolejne długie minuty, który spędzili w pełnym słońcu, zanim udało się im namówić Hawthorne’ów do tego, aby chwilę – ponownie z lodami – odpocząć w cieniu. Dopiero wtedy, po zjedzeniu bardzo niezdrowego, tłustego jedzenia serwowanego na tego typu imprezach masowych, raz jeszcze udali się w wir zabawy, ale tym razem na tę część festynu, gdzie rozstawiono stragany z milionami kompletnie niepotrzebnych, tandetnych rzeczy, które jednak musieli mieć – najlepiej wszystkie. Tym sposobem, kiedy wykończeni wracali na farmę Trenwith, ich pomarańczowy pickup pełen był rzeczy, które i tak miały wylądować ostatecznie na strychu, nigdy niewypakowane z papierów – czuli jednak jakąś satysfakcję płynącą z tych zbędnych zakupów: była ona bowiem niejako zwieńczeniem tej ciepłej soboty, która w ostatecznym rozrachunku okazała się być naprawdę wspaniała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko to natomiast sprowadziło się do jednego: do zdecydowanej poprawy stosunków między Vereeną, a Connorem, co również bardzo pozytywnie odbiło się na Roselyn Irisbeth, która wyczuwając polepszenie relacji między rodzicami, którzy trzy poprzednie dni przed „May Day Celebrations” chodzili ciągle nabuzowani negatywnymi emocjami, co przecież wpływało bardzo źle na ich czternastomiesięcznego brzdąca, który stał się jeszcze bardziej radośniejszy. To natomiast, mocno podbudowywało małżeństwo, które wprost uwielbiało patrzeć, jak dziewczynka się rozwija – mówiła coraz więcej i zgodnie z przewidywaniami ojca, najpewniej miała ich niedługo całkowicie zagadać, co im jednak bardzo odpowiadało, bowiem świadczyło o tym, jak wyjątkowe i idealne oraz zdolne dziecko spłodzili i dawało im nadzieję, że i to drugie, rosnące pod sercem pół-wili, będzie równie wspaniałe. Niestety, chociaż te kwestie uległy znaczącemu polepszeniu, nie można było tego powiedzieć o fizycznym samopoczucia młodziutkiej pielęgniarki – podczas gdy jej serce wypełniała radość, jej ciało trawił ból i niemożność normalnego funkcjonowania, czy poruszania się. Nawet dodatkowe badania w The Royal London Hospital – i zmiana leków – który odbyła po majowej pełni niewiele nowego wniosły i niczego w sumie nie zmieniły.
      Co prawda, nowe pigułki sprawiły, że przynajmniej ilość zawrotów głowy zmalała i już codziennie rano nie targały nią wymioty – zdarzało się to jednak relatywnie, jak na ten etap rozwoju płodu w jej łonie bardzo często, ale oceniając to z punktu widzenia poprzednich wydarzeń: była to różnica między niebem, a ziemią. To natomiast podniosło ich na duchu i pomogło we względnym spokoju przejść przez pełnię, wypadającą na dwunasty dzień piątego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego piątego, podczas której – dzięki Bogu i wszelkiej Opatrzności – nic złego się nie wydarzyło. Wszystko to natomiast zaowocowało jeszcze przyjemniejszymi dniami, połączonymi z podziwianiem rozkwitu prawdziwej feerii barw i zapachów w ich ogrodzie, po którym dreptanie upodobała się Rosie – musieli mieć ciągle ją na oku, bowiem zainteresowania dosłownie każda, najmniejszą nawet rzeczą, w tym również owadami, a jak powszechnie wiadomo, nie wszystkie były pokojowo nastawione do osób, które im przeszkadzały, ale także gotowa była próbować jeść kwiatki i roślinki, a o ile byłoby to dobre, gdyby na przykład cierpki agrest był już dojrzały, tak na przykład próby wsunięcia w siebie fioletowego lub białego bzu nie mogły skończyć się dobrze; o ile były to nalewki, idealne na przeziębienie, namiętnie przygotowywane do słoików przez jej matkę.
      Ciepło rozlewało się w ich sercach w związku z tym dzień po dniu i rosło coraz bardziej, szczególnie, kiedy Greybackowie dogadywali się coraz lepiej i mogli podziwiać wyczyny ich księżniczki, która – chociaż nadal wszystko pragnęła kłaść na języczku, uznając to za idealny sposób sprawdzenia tego, czy coś jest fajne, czy też nie – nauczyła się posługiwać łyżką; co prawda, oznaczało to, że nabierała nią grudki ziemi, ale dość szybko udało się jej wpoić, jak powinna zachowywać się przy stole, mimo że nadal się dość mocno kręciła w swoim specjalnym krzesełku, to kilka spokojnych uwag ojca wystarczało, aby względnie pojęła, że jak długo jedzą dorośli i ona musi z nimi przebywać. Do tego radosnego wydarzenia dochodziło również coraz bardziej urocze zaokrąglanie się Very, której małżonek latał za nią z centymetrem i wszystko dokładnie dokumentował na filmach i zdjęciach lub w notesie – ten ostatni pełen był obwodów jego żony oraz wzrostu córeczki. Niestety, to także oznaczało problemy z poruszaniem się, ale przynajmniej udało się małżeństwu dojść do porozumienia: Connor nie przesadzał z nadopiekuńczością, a młoda pielęgniarka nie forsowała się za bardzo, w pracy w przychodni w Boscastle u doktora Cartera głównie zajmując się dokumentacją, aby nie narażać się na zarazki, które dodatkowo mogły ją osłabić.

      Usuń
    2. Nim się więc obejrzeli nadszedł czerwiec, ale ten przyniósł dziwny, wschodni wiatr – ten nigdy zaś nie wrócił nic dobrego, toteż w ich sercach zagościł niepokój. Niemniej, próbując jakoś względnie się opanować, jak co miesiąc odwiedzili Roberta w więzieniu w Bodmin – ten wyglądał fatalnie, ale tym razem tłumaczył to strachem o córkę, która również była niezdrowo szara – upewnili się – na cotygodniowych, niedzielnych obiadkach, które były już wpisane w tradycję ich rodziny, chociaż od pewnego czasu z nowością: pojawiał się na nich również pan Thomas Rochefort – że z panią Thornton wszystko dobrze, zmuszając ją do kompleksowych badań oraz wybrali się na ognisko do Hawthorne’ów, gdzie okazało się, że i z Felixem, Josephine oraz małym, słodkim Jacobem wszystko dobrze. Mimowolnie nawet sprawdzali dokładnie wszystkie mugolskie i czarodziejskie doniesienia, a pół-wila nawet uruchomiła sznureczki w Świętym Mungu, chcąc się upewnić, czy rodzina Saurasów czegoś nie zaczęła knuć, ale okazało się, że nie – żałowali, że nie mieli dostępu do Ministerstwa Magii, a woleli się także nie wychylać, i nie mieli pojęcia o planach Nottów. Apogeum zaś strachu przyszło jedenastego, w pełnię: szkoda, że nie przewidzieli, że przybierze on postać starego wilkołaka, który zamiast typowo od razu zaatakować, na długo się przyczaił…
      — Ojej, Rosie… – niczego nie spodziewająca się Vereena, opuszczała więc łazienkę, próbując zachować resztki dobrego humoru, aby niepotrzebnie nie denerwować siebie bardziej, bo to bardzo niekorzystanie wpływało na jej samopoczucie związane z odmiennym stanem, który i bez tego dawał się jej we znaki dość mocno, ani też Roselyn Irisbeth, która jak zawsze w czasie pełni była wyjątkowo wykończona i przybita, martwiąc się o swojego ojca i chociaż sama nie rpzecodziła już przez takie ekscesy, jak w marcu i nie dochodziło do przemian, to i tak odczuwała to, przez co przechodził Connor w podziemiach Wheal Hope; może nie w równej, silnej mierze, co on, ale na pewno jakąś cząstkę tego bólu nosiła w swoim drobnym ciałku, a biorąc pod uwagę jej młody wiek i kruchość: musiała i tak cierpieć katusze. – Mama już do ciebie idzie, też jej się chce… co do kurwy?! – Nagle poczuła, jak oddech staje jej w gardle, powietrze, ironicznie nie pozwala nabrać powietrza, każdy jej mięsień gwałtownie się napina, a serce dosłownie staje dęba, całkowicie spanikowane, natomiast wykończony umysł, nad którym władanie próbowała przejąć histeria, nie jest w stanie przetworzyć informacji na załączonym obrazku. Ten bowiem należał do takich z serii wyjątkowo absurdalnych i tak przerażających, że aż niemożliwych. – Odsuń się od mojej córki! – Ryknęła gwałtownie i mała, chociaż śpiąca, poruszyła się niespokojnie. Vera zaś chciała się jej rzucić na pomoc, ale Fenrir w własnej paskudnej, odrażającej i śmierdzącej zmokłym, brudnym psem osobie, skutecznie ją powstrzymał. – Błagam, odsuń się od niej… odsuń się, błagam – wydusiła z siebie, przez ściśnięte gardło, rozglądając się w panice; nie była z dala od szafki, gdzie z mężem, trzymali różdżki, ale była zbyt obolała i okrągła, aby móc po prostu rzucić się ku wyznaczonemu meblowi i wyciągnąć broń; stary Greyback niechybnie zdążyłby ją powstrzymać lub skrzywdzić jej księżniczkę. – Proszę – w jej fiołkowych oczach z bezsilności zabłysły łzy – odsuń się od niej, dobrze? Zrób ze mną, co chcesz, ale… a-ale… – urwała, bowiem ten potwór przerwał jej, mówiąc dalej i strasząc ją do granic możliwości. – Cholera jasna, zrobiłabym wszystko! – Uniosła się nagle, kiedy po wielu ciężkich minutach naciskania na nią i dręczenia jej psychicznie, w końcu nie wytrzymały i wybuchła, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to, co zrobiła, było bardzo głupie i odkryła się przed nim ze wszystkich możliwych stron. – Proszę, odsuń się od niej… to twoja wnuczka, proszę, nie krzywdź jej, weź mnie, nie ją. Błagam cię… błagam, odsuń się do niej, do cholery, nie dotykaj jej! – Zawyła żałośnie, cała dygocąc z przerażenia.

      kompletnie rozhisteryzowana i spanikowana VERA THORNE, która zaraz będzie miała zawał

      Usuń
  3. — Proszę… proszę, po p-prostu będę spokojniejsza, jak na przykład podejdziesz do mnie i porozmawiamy – rozdygotana i spanikowana Vereena próbowała jakoś wybrnąć z tej beznadziejnej sytuacji, w której stary, groźny i cuchnący Fenrir dotykał swym długim, brudnym i jeden Bóg raczy wiedzieć, w czym siedzącym, pazurem ciałka jej delikatnej, malutkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która leżała na pleckach, oddychając ciężko, najpewniej nie śniąc dobrych rzeczy, co spowodowane było pełnią i cierpieniem jej ojca, który przechodził przemianę w podziemiach Wheal Hope. – Nie płacze, bo jest bardzo zmęczona, wiesz? Twoja wnuczka jest po prostu… wykończona, jest pełnia i… i chociaż ona się nie zmienia – mówiła, jak najęta, nie za bardzo zdając sobie sprawę, ile sekretów z życia swej rodziny zdradza niepotrzebnie; zwyczajnie strach przejął nad nią kontrolę, a ona faktycznie była gotowa na wszystko, aby zmusić wilkołaka, aby odsunął się od jej córeczki – to ją boli. Ona czuje Connora… więc błagam – podkreśliła, licząc, że taką służalczością cokolwiek wskóra – odsuń się od niej i daj jej odpoczywać, dobrze? – Uśmiechnęła się blado, ale nic z jej zabiegów, dyplomatycznego podejścia i dosłownego stawania na rzęsach nie działało: Greyback senior pozostawał niewzruszony w swoim ohydnym, niemalże bestialskim uśmiechu, błąkającym się po zwierzęcej, straszliwej twarzy, która niewiele miała wspólnego z ludzkimi rysami. – Chciałabym, aby sprawy potoczyły się tak, że jednakowoż nic jej nie zrobisz i się odsuniesz w końcu – wydusiła z siebie piskliwym, podniesionym od paniki głosikiem, przymykając na moment powieki i cudem powstrzymując atak histerii, a tym samym i żałosnego płaczu. Wzięła kilka głębokich oddechów, przykładając dłoń do okrągłego brzuszka, aby go rozmasować, bowiem i malec w jej łonie nie był zadowolony z takiego obrotu spraw: wyczuwał stres matki, najpewniej także to, przez co przechodził jego rodziciel, a także aurę niebezpieczeństwa widzącą nad jego siostrzyczką. Wiedziała, że nic, co powie jej pożal się Boże teść nie będzie się jej podobało, ale czuła, że nie ma innego wyjścia, dlatego szepnęła: – Zrobię wszystko. Poświęcę swoje życie, ale błagam, daj jej spokój… – spojrzała głęboko w mętne tęczówki mężczyzny: niby podobne do tych, które miał jego syn, ale z drugiej strony tak dalece różne, obce i przenikliwie złe. – Tak, tak, wszystko do cholery, ty skurwielu – wyrwało się jej, zanim zorientowała się, że użyła nieodpowiednich słów i na dobrą sprawę igrała z życiem własnej księżniczki. Cofnęła się o pół kroku, jeszcze mocnie rozdygotana, ale o dziwo, nie otrzymała kary, a pobłażliwy uśmieszek; upokorzenie nie było przyjemne, a czuła, że jeszcze nie nastał kres jej upadlania. – C-co… co… co źle zrozumiałam? – Jej oddech niezdrowo przyspieszył; zamigotało jej przed oczami, a ciało przeszedł agonalny prąd. Sapnęła ciężko, ale to kolejne słowa Fenrira na dobre pozbawiły ją tchu. – T-ty… ty… proszę, proszę, zostaw go. Zostaw Connora, przecież… on nic nie zrobił, to twój syn, syn, który ma rodzinę – nawet przez moment nie ufała swojemu głosowi ani sile przebicia: nic nie miała mu przemówić do rozsądku. – Nie chcę nigdy poświęcać! – Zawyła nagle, padając na kolana. – Błagam cię, daj nam żyć, proszę. Daj nam sobie żyć nasze nudne, malutkie życie na prerii! – Zawodziła, chociaż zdawała sobie sprawę, że starego Greybacka to nie ruszy; przynajmniej jednak już nie siedział tak blisko Rosie. W przypływie nagłe siły, rzuciła się do łóżka poprzez pokój, zwinnie czmychając łapskom nieproszonego gościa i chwytając zaspaną córeczkę w objęcia. – Ty potworze – brakowało jej słów i oddechu, nie była w stanie nic więcej powiedzieć, a jedynie kręciła srebrnowłosą głową, nie mogąc uwierzyć, że ponownie, w chwili największego szczęścia, los tak okrutnie z nich kpi. – Błagam, nie każ go za nic. Błagam… on jest takim dobrym człowiekiem… proszę cię, to twoje dziecko… – szlochała żałośnie, ale jej prośby ginęły w strasznym śmiechu triumfu.

    znajdująca się na skraju śmierci ze strachu, VERA

    OdpowiedzUsuń
  4. Strach roztrzęsionej Vereeny nie znał granic – będąc przy tym tak silnym, że dosłownie odbierał jej dech – i po raz pierwszy w życiu miała pewność, że owo negatywne uczucie jest silniejsze, niż jakiekolwiek pozytywne – dotychczas bowiem to miłość, czułość i dobroć, wypełniające po brzegi jej serce i rozdysponowane na, w tamtej chwili cierpiącego katusze w podziemiach Wheal Hope, skazanego na nieopisane wręcz niebezpieczeństwo ze strony własnego ojca Connora, na słodką i niewinną, postawioną w sytuacji zagrażającej jej cennemu, wspaniałemu życiu, zaspanej i obolałej przez ojcowską przemianę, Roselyn Irisbeth oraz na tego maluszka, który rósł w jej łonie, poruszał się delikatnie, niczym uderzenie skrzydeł motyla, a jednocześnie ewidentnie odczuwał matczyny stres, sprawiając, że rwało ją w lędźwiach i podbrzuszu. Była nim tak mocno sparaliżowana, że nie była w stanie nawet wykonać jednego ruchu: była w stanie jedynie siedzieć z przerażeniem i wpatrywać się – a tym samym próbując za wszelką cenę ukryć swoje emocje, szczególnie te związane z histerią i paniką, ale jej fiołkowe oczy pełne były błagania: zdradzały tak naprawdę wszystko – w straszliwego, bardziej zwierzęcego i bestialskiego, niźli ludzkiego, Fenrira, który kroczył dumnie po jej sypialni i sączył jad, wyniszczając ją całkowicie i do wypalając do cna.
    Co gorsza, miał nad nią pełnię władzy. Czegokolwiek by nie powiedział i nie zrobił, Vera miała go słuchać i wykonywać grzecznie polecenia – miała zachowywać się tak, jak opisywał kiedyś jej mąż: stary wilkołak kazał jej skakać, a ona nie tylko to robiła, ale jeszcze padała na kolana, uniżenie prosząc o informacje, jak wysoko ma skoczyć i przepraszając za to, że sama nie potrafi ocenić, czego tak naprawdę pragnie. Sytuacja była więc całkowicie patowa, a co gorsza – Greyback doskonale o tym wiedział i wykorzystywał to na wszelkie możliwe sposoby, chcąc ją zniszczyć, ignorując jej prośby i błagania oraz sprawiając, że czuła się zwyczajnie, jak nic nie warty śmieć. Pewnie jednak, gdyby w pobliżu nie było jej córeczki, którą tuliła do siebie mocno i to tak, aby nie zobaczyła, że oto zagraża im ktoś równie ohydny, jak jej pożal się Boże dziadek, zareagowałaby w jakiś sposób – nie miała pojęcia, w jaki, ale była pewna, że wówczas miałaby w sobie więcej odwagi. W tamtej chwili czuła jednak, że to, co słyszała od tego potwora nie było czczymi pogróżkami, a zwyczajnie zapowiedzią przyszłości, której zdecydowanie wolała nie testować, podobnie jak jego cierpliwości – wolała zamilknąć i przyjmować wszystkie ciężkie, wyniszczające ją ciosy na siebie. Przynajmniej do czasu: w końcu i pól-wila miała swoje granice, nie tylko jej strach.
    — Twój syn jest wspaniałym człowiekiem – nie mogła dłużej znieść ironizowania teścia z jej własnego, cudownego męża. – Jest kimś o wielkim sercu, o olbrzymiej dobroci i nosi w sobie miłość, o której ty nie masz pojęcia. Miłość, która doda mu sił do walki i nie pozwoli się poddać! – Uniosła się gwałtownie, ale wystarczył jeden ruch Fenrira w jej stronę, aby pisnęła z przerażenia i wczołgawszy się na łóżku, czmychnęła na jego najdalszy koniec z Rosie w ramionach, wciskając plecy w metalowe, ułożone we florystyczne wzory, wezgłowie. – Connor nie jest potworem! Ty nim jesteś! – Dosłownie już wyła, bowiem jego określenia, zabijały ją równie mocno, co wszystkie groźby, jakimi ją raczył oraz kwieciste opisy tego, co uczyni z własnym dzieckiem lub z nią, kiedy już zacznie się jego mała, paskudna zabawa. – Jak śmiesz wykorzystywać naszą córkę?! – W całej swojej panice, która narastała wraz z kolejnymi wypowiedziami wilkołaka, w ogóle nie orientowała się, że właśnie o to mu chodziło: o złamanie jej, patrzenie, jak się rozsypuje na miliony kawałeczków i nie jest w stanie się już pozbierać, pełna wyrzutów sumienia i nienawiści do siebie. – Nikogo nie wybrałam, jak możesz tak mówić?! – Wybuchła, z trudem chwytając oddech i rozszerzając w szoku oczy. – Mój mąż mnie kocha, ja kocham jego, niczego nie grasz! Niczego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krzyczała, zdzierając sobie gardło i zalewając bladą, pełną przerażenia twarz łzami, ale to Greybacka ani trochę nie ruszyło – nic też nie zmieniło, bowiem owy potwór, bo jeśli ktoś był w Boscastle potworem, to tylko on, a nie jego syn, rzuciwszy zaklęcie uniemożliwiające jej wyjście z sypialni, opuścił ją, pełen dumy i nonszalancji, pozostawiając ją sparaliżowaną i pożeraną przez jad wyrzutów sumienia, które w nie zaszczepił, całkowicie zresztą niesłusznie. Owszem, wewnętrznie wciąż wierzyła, że nieważne, co by powiedział Connorowi, ten nie uwierzyłby w to: ich miłość była zbyt silna, a ponadto posiadali, szczególnie on z Roselyn Irisbeth, więź na tyle wielką, że musiał wiedzieć, że żona nigdy, przenigdy nie pozostawiłaby go z własnej woli na pastwę Fenrira – że musiało się stać coś, co zwyczajnie ją powstrzymało od jakichkolwiek ruchów. Wszystko to jednak nie sprawiało, że uniknęła żałosnej histerii – szloch dławił jej gardło, łzy odbierały zdolność widzenia, a ona nie była w stanie się w żaden sposób opanować, dopóki nie zrozumiała, że tak się zachowując nie pomoże ani sobie, ani swojej księżniczce, ani też ukochanemu. Myśl o nich więc dodała jej sił i chwilę później trzymała już w dłoni, długą i elegancką, różdżkę z czarnego bzu z rdzeniem z ogona testrala, ze zdobioną rękojeścią, gotowa do walki o swoje skarby.
      Ciskała zaklęciami w powłokę, jaką nałożył stary Greyback na sypialnie na farmie Trenwith, ale wszystkie kończyły się fiaskiem – nie mogła zaś zaryzykować i spróbować znacznie silniejszej, w obawie że te mogłoby się odbić rykoszetem i w jakiś sposób skrzywdzić Rosie, która kwiliła żałośnie, siedząc w rodzicielskiej pościeli i niewiele rozumiejąc, musiała odczuwać to, co działo się z jej ojcem: to, jak jest gnębiony i torturowany przez bestie, która ich odnalazła nawet w malowniczej Kornwalii. Vereena jednak nie myślała o tym, co może się dziać w podziemiach Wheal Hope, bowiem niechybnie postradałaby zmysły – wolała skupić się na próbie wydostania się z domu i uratowania swej miłości życia, niźli znowu dać się poddać panice: musiała działać bez względu na wszystko; przełykając szloch i odrzucając od siebie fizyczne cierpienie, a tym samym rwanie w plecach i podbrzuszu oraz dziwny niepokój, który owładnął jej serce, a który nie miał nic wspólnego z mężem, a właśnie z maluchem w jej łonie. Niestety ani przekleństwa, ani złorzeczenia nie działały – padła ostatecznie na kolana, wyjąc rozdzierająco i z rozpaczy cisnęła we framugę figurką, która o dziwo: przeleciała przez nie. Zszokowana pielęgniarka dłuższy moment wpatrywała się w całe zajście, zanim zorientowała się, że magia Fenrira przestała działać. Nie namyślała się wiele, widząc w tym swoją szansę. Czym prędzej pochwyciła córeczkę w objęcia i w ciągu chwili znalazła się przed kamienicą swojej babcia dzięki teleportacji, gdzie bez pardonu wparowała do jej mieszkania i oddała jej małą, nie wyjaśniając niczego, tylko prosząc, aby się nią zaopiekowała. Sama zaś w trybie natychmiastowym przeniosła się na klif, gdzie stała opuszczona, stara kopalnia – wiatr smagał jej blade policzki i rozwiewał włosy.
      — Connor! – Zawyła niewyobrażalnie głośno; fale Oceanu Atlantyckiego rozbijały się z hukiem o ściany, a ona w cienkiej koszulce i ciężkich butach, które jako jedyne udało się jej naciągnąć, wpatrywała się zrozpaczona w ruiny budowli, mając nadzieję, że dostrzeże znajomy, potężny kształt; nie wiedzieć czemu, tej nocy panicznie bała się zejść do podziemi. Wiedziała jednak, że nie może dłużej tam stać i powinna zrobić cokolwiek, mimo obawy, że trafi w zalanych tunelach na Fenrira. Z trudem więc postąpiła kilka kroków i chociaż znała tę trasę na pamięć, bowiem pokonywała ją raz w miesiącu, to czuła, jakby była tam po raz pierwszy. Powoli i ostrożnie stawiała kroki, gdy najpierw wchodziła pomiędzy zniszczone mury, a następnie kierowała się do resztek obiektu chroniącego właz, gdzie uklękła, szepnęła nieśmiało imię męża i dopiero wówczas opuściła się, pomimo fizycznych trudności związanych z bólem, po drabince.

      Usuń
    2. Rozżarzyła cichym zaklęciem koniec różdżki. – Connor? – Jej niepewny głos odbił się echem od ścian Wheal Hope. Nieśmiało szła głębiej, do miejsca, gdzie weterynarz miał swoją swoistą, bezpieczną kryptę z łańcuchami, a nogi jej coraz mocniej drżały. – Connor… kochanie… – ucisk w sercu się powiększał, gdy pchnęła drewniane drzwi, po pokonaniu kolejnej drabinki, prowadzącej do głębszych sztolni. Tam stanęła u szczytu wąskich, krętych schodków, wiodących do byłego magazynu na miedź, ukrytego przed złodziejami, a obecnie wykorzystywanego jako idealne miejsce przemian dla wilkołaka. – Connor? – Powtarzała cały czas, pokonując kolejne przeszkody, aż wreszcie, niemalże u samego dołu, zobaczyła wielkie, poranione i błyszczące, jak się później okazało, od krwi, cielsko. – Connor! – Ponownie zawyła i rzuciła się ku niemu. – Lumos maxima! – Ryknęła, skupiając całą swoją siłę na tym; pomieszczenie rozświetlił mleczny, zimny blask. – Mój Boże… mój kochany… – delikatnie przewróciła go z brzucha na plecy, opierając jego głowę o swój okrągły brzuszek. – Jestem… hej, zobacz, jestem. Jesteś bezpieczny… jesteś… ni-nic… nic… gdzie twój ojciec? – Musiała wiedzieć, czy ma się szykować do walki, czy może go po prostu zabrać do domu. Była w pełni skupiona, a na płacz czas miał przyjść dużo później: po opatrzeniu go i ukryciu w ich domu; dziwiło ją, jakim cudem wcześniej nie wyczula obecność starego Greybacka na Trenwith, skoro cała farma była obłożona czarem ochronnym i dopiero wtedy pojęła, że chodziło o więzy krwi: magia nie była perfekcyjna, a ta dotycząca rodziny potrafiła pokonać wszystko, nawet jeśli owa rodzina była zwykłym potworem. – Connor, nie zasypiaj – ostrzegła, spoliczkowała i pocałowała w poranione usta.

      rozdygotana i przerażona oraz dzielnie ukrywająca histerię VERA THORNE, która po wszystkim niechybnie oszaleje, ale w tamtej chwili potrzebuje informacji, która pozwoli jej się skupić i zabrać ich do domu

      Usuń
  5. — Tak, tak, Connor, tak – przekonywała cały czas Vereena, wiedząc, że nawet na chwilkę nie może się poddać, bowiem wówczas traci nie tylko kontakt z mężem, ale także już się nie podniesie, a to mogłoby być tragiczne w skutkach, ponieważ oznaczałoby zgnicie w podziemiach Wheal Hope, a do tego nie mogła dopuścić: na po wierzchni czekała na nich przerażona i wycieńczona Roselyn Irisbeth, a pod jej sercem rosło drugie maleństwo, które przecież już kochali. Ponadto, była winna wilkołakowi wyciągnięcie go z opuszczonej kopalni za wszelką cenę, chociażby po to, aby mu udowodnić, że nigdy, gdyby mogła, nie wybierałaby pomiędzy nim, a ich córeczką i na dobrą sprawę, nie zrobiła tego, tylko została przymuszona przez paskudnego, starego Fenrira. – Jestem, do cholery, kochanie, jestem tutaj przy tobie, jestem. Obiecałam ci, że zawsze, ale to zawsze – podkreśliła z mocą – do ciebie wrócę i nigdy, przenigdy cię nie zostawię, więc oto jestem: jestem tutaj i chcę ci pomóc, ale nie zrobię tego, jeśli sobie nie dasz – upominała go, starając się brzmieć wyraźnie i donośnie, aby wżynać się swoim głosem do jego umysłu, a jednocześnie względnie łagodnie. – Nikt nas tobie nie odebrał. Nie ma siły, która nas rozdzieli, a Rosie czeka na swojego tatusia u babci, także proszę… nie każmy jej już dłużej czekać… – dosłownie błagała go, aby się opanował.
    Wcale jednak nie było to takie łatwe i Vera absolutnie się mu nie dziwiła – biorąc pod uwagę beznadziejny stan, w jakim się znajdował, cudem było, że jeszcze i tak się nie poddał i nadal oddychał. Ona zaś była mu za to niebywale wdzięczna, ale naprawdę – potrzebowała jeszcze odrobiny jego wysiłku, pełnego skupienia, aby móc ich teleportować na farmę Trenwith, a po drodze nie stracić żadnych kończyn: ani swoich, ani jego. Przekonywała go w związku z tym dalej, siląc się na spokój i próbując nie poddać się histerii na myśl, że stary Greyback może się gdzieś czaić w zalanych sztolniach oraz tymczasowo odrzucała od siebie świadomość, jak mocno poharatany był były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami i ile krwi z niego utoczono oraz jak wiele ran, połączonych z jadem naznaczonym likantropią, a więc bardzo dla niego niebezpiecznych, mu zadano. Priorytetem bowiem w tamtej chwili dla pół-wili, było po prostu zabranie go w bezpieczne – chociaż takie chyba nie istniało: nieważne gdzie, nieważne, jak i nieważne, co by zrobili, aby się zabezpieczyć, zawsze znalazł się ktoś, kto przebijał się przez to wszystko i chciał ich zranić; co, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, wychodziło całkiem nieźle – miejsce, gdzie mogłaby się nim odpowiednio zaopiekować. W końcu, w związku z tym, już błagała krzycząc.
    — Wybacz mi kochany… – szepnęła jednak w końcu i rzuciła na niego zaklęcie Drętwoty, po czym zmusiła się do teleportacji, która, o dziwo, zakończyła się sukcesem, nie licząc tego, że gdy tylko wylądowali w swojej sypialni, obijając się o meble, Vereena natychmiast zwymiotowała; ćmiła ją głowa, czuła paskudny ucisk w podbrzuszu i rwało ją w lędźwiach, ale było to niczym w porównaniu ze strachem o Connora, do którego przeniesienia na łóżko raz jeszcze użyła różdżki i za pomocą formułki Mobilicorpusa, ułożyła go bezpiecznie w pieleszach. Wykorzystując zaś pełne skupienie, kilka razy wykrzyczała „Accio!”, dzięki czemu nie musiała biegać po całym domu, a następnie dzięki czarowi wybudzającemu. Rennervate podziałało natychmiast i postawiło jej ukochanego do pionu: dosłownie usiadł gwałtownie, wciągając rozpaczliwie powietrze w płuca, a ona tym samym straciła rezon, a jej magiczny kawałek drewna z czarnego bzu stał się już bezużyteczny, bo jej rozkojarzenie miało od tamtej chwili tylko narastać. – Jestem… jestem! – Rzuciła się do niego i położywszy dłonie na jego silnych, zakrwawionych ramionach, starała się go opanować. – Connor… skarbie, posłuchaj… wsłuchaj się – ułożyła w końcu jego wielką dłoń na swoim okrągłym brzuszku. – Posłuchaj serduszka swojego dziecka – namawiała.

    licząca na to, że ten drobny gest pomoże, VERA

    OdpowiedzUsuń
  6. Obolała, pełna złych myśli głowa Vereeny zaczynała się jej powoli pękać od ilości paskudnych informacji, jakie przekazywał jej Connor – dopiero bowiem po tym, jak znaleźli się na swojej farmie Trenwith i on obudził się po użyciu na nim zaklęcia krepującego ruchy i zabierającego przytomność, w pełni dotarło do niej, co tak naprawdę przekazywał jej poturbowany wilkołak i absolutnie, pod żadnym względem nie podobało się jej to. Co gorsza, w tym wszystkim nie miała pojęcia, czy stary, groźny Fenrir żyje, ostrząc kły, aby dokonać swego dzieła: czy aby już nie zbliża się do ich domu, żądny zemsty, czy może przyczaił się w podziemiach kopalni Wheal Hope i tak miał zamiar wyczekiwać – w ogóle sobie nietożsamym sposobem, bowiem znany był z nieprzemyślanych i gwałtowanych, zdających się być decyzjami spontanicznymi, ale na tyle silnych, aby wygrywać, ataków – dogodnego momentu, aby uderzyć. Równie dla niej przerażający był jednak fakt, że jej mąż w ogóle nie chciał – czy też nie mógł po tym, co powiedział mu ojciec; bolało trochę, że wolał wierzyć temu potworowi, niż własnej żonie, ale jak zawsze, dla jego dobra, zdusiła w sobie żal i smutnego, skupiając się na nim i chęci pomocy mu – przyjąć do wiadomości, ze ona naprawdę jest obok, a jako osoba, która nie zwykła łamać danego raz słowa: zawsze do niego wracała i nigdy nie miała go opuścić. Walka z nim więc była doprawdy utrudniona, bo ten miał zgoła inne plany, niźli pozwolić się opatrzyć – wolał krzyczeć, rzucać i chociaż w pierwszym odruchu czuła się dosłownie podle, kiedy rzuciła na niego zaklęcie Drętwoty, tak kiedy wyciągnęła go z magicznego wyłączenia od rzeczywistości, zrozumiała, że była to jedyna możliwość, aby względnie bezpiecznie transportować go z miejsca na miejsce.
    Oczywiście, pomimo tego, że jej skupienie odeszło w siną dal, obrazowo mówiąc, i nie była w stanie już na pewno więcej użyć czarów, chyba że chciała skrzywdzić siebie lub byłego prosfora ONMS z Hogwartu, to zdecydowanie gotowa była podjąć próbę opanowywania się. Nie należała ta jednak do łatwych, bo nieważne, jak czule, ostro, głośno, cicho, łagodnie, czy z irytacją do niego przemawiała: długi czas efekt był ten sam. Żaden.
    — Wiem, wiem kochany, że boli… – wyszeptała ze zrozumieniem i lekką ulgą: jakkolwiek bowiem cierpiała z powodu jego agonii, tak przynajmniej odzyskała z poszkodowanym względne porozumienie. – Zajmę się tobą, przysięgam, zrobię wszystko – podkreśliła z mocą i tak, że nie można było mieć najmniejszych wątpliwości co do tego, że mówi poważnie – aby ci pomóc, rozumiesz? – Musnęła jego popękane, zakrwawione wargi. – Już-już… już, skarbie, nie będzie bolało, wezmę twój ból na siebie – wyszeptała z miłością i delikatnie położyła go na poduszkach, nie bacząc na to, że broczy je czerwoną posoką; liczył się tylko i wyłącznie on. Na szczęście, zmuszenie go, aby posłuchał serduszka ich maluszka było doskonałym posunięciem taktycznym, bowiem zdecydowanie się dzięki temu opanował. – Oczywiście, że nie jestem snem – uśmiechnęła się i pocałowała go w rozpalone czoło. – Jestem tutaj: ja, twoja mała, ciężarna żonka, Vera, i dzieciątko, które we mnie umieściłeś – zapewniała czule, gładząc go delikatnie po miejscach na ciele, gdzie stary Greyback nie rozsiał spustoszenia. – Żadnych halucynacji, sama prawda – nie wiedziała, skąd miała w sobie takie pokłady cierpliwości i samozaparcia. – Jestem obok i… och, Connor! – Urwała ze strachem, cudem dosłownie ignorując swoje własne rwanie drobnego, wymęczonego ciała. – Connor, błagam, spokojnie! – Uniosła się, widząc, jak bardzo i on przezywa coś, czego nie do końca potrafił wyartykułować. – Rosie jest bezpieczna – pogładziła go uspakajająco po ciemnych, mokrych włosach. – Zabrałam ją do babci – wymusiła u siebie blady uśmiech, patrząc mu głęboko w oczy i czekając, aż się opanuje, zanim podjęła: – Chcesz mi powiedzieć, co się stało? Zacznę się opatrywać i mówienie może… pomóc – wyjaśniła.

    silna, ale znajdująca się na skraju, VERA

    OdpowiedzUsuń
  7. — Tak, kochanie, jest bezpieczna – powtórzyła raz jeszcze, coraz mocniej rozdygotana Vereena: dochodziło już do takiej sytuacji, w której skupiała się tak mocno na tym, aby nie poddać się panice oraz histerii, że jej ciało zaczynało jej odmawiać posłuszeństwa. Oddychało się jej, w związku z tym, z coraz większym trudem, a dłonie, gdyby nie włożyła resztek swej wątłej energii w opanowanie się, niechybnie przypominałaby ręce alkoholika z syndromem nagłego odstawienia swojej używki i drżałyby niczym liście osiki poruszane na zimnym wietrze. – Myślę, że babcia umie się zająć naszym szkrabem i przez parę godzin na pewno nic jej nie grozi w jej obecności – uśmiechnęła się czule, gładząc Connora po karku i cały czas namawiając, aby leżał spokojnie na poduszkach i oddychał miarowo, bo w innym razie tylko pogarszał swój stan: napięcie mięśni powodowało to, że rozchodziły się jego ledwo zasklepione, pełne jadu starego Fenrira, rany, które w konsekwencji mogłyby się babrać tygodniami, tak jak niektóre te, które przed ponad rokiem zdobył w Zakazanym Lesie, kiedy został zaatakowany. – Właśnie tak: wdech i wydech, skarbie – uśmiechnęła się blado i musnęła go w czoło, zanim podała mu pierwszą dawkę leków: tych na ból, bowiem nie mogła znieść tego, jak wręcz agonalnie cierpiał. Rzecz jasna, to była ledwie profilaktyka, która na dłuższą metę nie miała działać wystarczająco, z czego wynikała jej propozycja opowiedzenia jej o wszystkim, co związane było z wydarzeniami w Wheal Hope. – My nie potrafiłybyśmy żyć bez ciebie, więc w sumie dobrze się składa, że w trójkę, no wybacz: czwórkę – poprawiła się szybko, gładząc się wymownie po okrągłym brzuszku – jesteśmy, prawda? – Zasugerowała, puszczając mu perskie oczko.
    Tym samym próbowała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, bowiem zdecydowanie preferowała ukrywać fakt wielkiego przejęcia oraz strachu, aby niepotrzebnie nie denerwować męża, który i tak wystarczająco wiele przeszedł i niepotrzebne mu były kolejne ekscesy związane z jej osobą – najważniejsze było dla niej to, aby w pełni skupili się na stanie zdrowia wilkołaka, który pozostawał przecież doprawdy wiele do życzenia; co tak naprawdę mogła w pełni zobaczyć, gdy nieco go obmyła z krwi. Rozłożyła więc czym prędzej, obok niego, na materac, bandaże, odwary, maści i inne specyfiki potrzebne do zajmowania się poszkodowanymi i kiedy on rozpoczynał swoją historię o wątpliwie przyjemnym spotkaniu z ojcem – ona skrupulatnie, acz delikatnie, opiekowała się rozcięciami na jego karmelowej skórze, przemywając je i zszywając, a także dbając pieczołowicie o ich stan oraz zabezpieczając przed ewentualnymi urazami. Skupienie się nie należało jednak w jej wypadku do najprostszych rzeczy do osiągnięcia, ale jednak nie tylko z powodu tego, że i ona fizycznie czuła się wprost beznadziejnie i chyba nie było miejsca, które nie rwałoby jej żałośnie, przypominając tym samym, jak bardzo słaba była, ale także przez snutą przez byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu opowieść.
    Tego bowiem, czego się dowiedziała o Fenrirze – niektóre szczegóły z tego pseudo-rodzinnego spotkania w podziemiach kopalni przewracały jej treść żołądkową, inne sprawiały, że miała ochotę, jak się okazało, wrócić do życia tę podłą bestię i samodzielnie pozbawić ją życia na nowo, poprzez długie i paskudne tortury, na które zasłużył i zapracował sobie przez lata, a część zwyczajnie wzbudzała w niej ataki paniki oraz histerii, które jakoś udawało się trzymać jej w ryzach, ale to tylko dlatego, że Connor potrzebował jej bardziej, niźli ona ujścia emocji kotłujących się w jej poharatanym sercu i wycieńczonym skrajnie umyśle; a przynajmniej tak sobie wmawiała – w rzeczywistości nie dawało się opisać słowami. Miała wrażenie, iż istnym cudem było to, że ostatecznie wróciła ukochanego do względnego stanu używalności, a na koniec udało się jej powtórzyć przysięgę o tym, że nigdy nie zniknie i zawsze do niego wróci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przypuszczała tylko, że to nie był koniec atrakcji ze strony weterynarza i ten poprosi ją – wykorzystując do tego głębokiego, przypominające nieco szczeniaka, spojrzenie księżycowych tęczówek, które na nią zawsze działało – aby teleportowała się po Roselyn Irisbeth. Do tego pomysłu była mocno sceptycznie nastawiona, ale nie potrafiła mu odmówić, pomimo rozdygotania i tego, że zbliżała się siódma nad ranem.
      Doskonale więc zdając sobie sprawę, że pani Thornton będzie przynajmniej wściekła i skonfundowana – niewiele się zresztą pomyliła, bo starsza kobieta była doprawy niezadowolona, nie ukrywając tego i niechętnie oddając piętnastomiesięcznego, śpiącego szkraba i ponownie nie otrzymując w zamian żadnych wyjaśnień; dopiero następnego wieczora Vera do niej zadzwoniła i bez zbędnych, drastycznych i na pewno niezdrowych, jak na jej wiek, szczegółów, przedstawiła zarys strasznej sytuacji, w której znalazła się rodzina Greybacków – teleportowała się po raz kolejny – tym samym prowadząc się na kompletny skraj, który w konsekwencji doprowadził do tego, że gdy wróciła na farmę Trenwith, jakimś dziwnym trafem nie tracąc po drodze żadnych kończyn – do Boscastle, a następnie do domu, tym razem już ze słodką córeczką, która wylądowała w łóżku pomiędzy rodzicami na kilka kolejnych dni, co, w połączeniu ze świadomością, że przynajmniej jeden kłopot mają z głowy na dobre – Fenrira, bowiem nie wierzyli, aby jego żona byłaby zdolna do czegokolwiek, a za pozbycie się tego zwyrodnialca tak naprawdę Ministerstwo Magii powinno ich odznaczyć, ale woleli się nie wychylać, aby nie kusić losu, a co gorsza Uxbalów lub Nottów – pozwoliło im w miarę szybko uporać się z tym, co miało miejsce w pełnię, jedenastego czerwca.
      Pomógł w tym również fakt, że mieli kolejne dwa dni wolne: Connor mógł odpoczywać, Vereena mu nadskakiwała, ale tak naprawdę on nie spuszczał ani z niej, ani z Rosie oka, a ona co chwilę drżała o bezpieczeństwo swoich bliskich, ignorując przy tym niepokojące symptomy swojego ciała, co miało się na niej brutalnie jeszcze odbić – jako pielęgniarka, powinna była reagować, a nie udawać, że jest dobrze i tłumaczyć to sobie wszystko troską o męża. Słowem: żadne z nich, oprócz najmłodszej członki familii Greybacków, nie odpoczęło nawet trochę. Niemniej, najpierw udało im się wzmocnić – dzięki nieocenionej pomocy Felixa – zaklęcia wokół siebie, dzięki czemu uzyskali jeszcze większą pewność w kwestii bronienia siebie. Czternastego dnia szóstego miesiąca roku, koło trzeciej nad ranem, wszystko to, co wydawało się im, że zbudowali – z hukiem runęło w gruzach, rozpadając się w drobny pył. Owszem, był to czas, kiedy wilkołak i jego córeczka nie czuli się najlepiej, a pani domu ledwo utrzymywała się na nogach, z trudem znosząc rwanie w plecach, ucisk w podbrzuszu i niepokojący ból w sercu, którego niczym nie dawało się wyjaśnić – każde z nich jednak, jak jeden mąż, zignorowało jasne znaki dawane im od Opatrzności, naiwnie uznając, że po bestii z Wheal Hope nic już złego długo ich nie dotknie.
      — C-co… co… – kolejną noc, od pełni, drobna pół-wila nie przesypiała dobrze, dlatego nawet niespecjalnie się tym przejęła: po prostu widocznie tak już miało być, dopóki jej podświadomość nie miała w pełni zaakceptować, że musi odpoczywać ze względu na dziecko, za które była odpowiedzialna oraz że generalnie już nie może zagrażać jej nic straszliwszego, niż to, czego już była uczestnikiem. – Connor, daj żyć – wyburczała, w pierwszej chwili, gdy wyczuła bliskość i ciepło mężowskiego ciała oraz jego wielkie, silnie dłonie na swoich policzkach, gdy próbował ją obudzić, uznała, ze znowu chodzi o coś związanego z jej dzieckiem, ba!, nie pomyliła się, aż tak bardzo, ale na tym kończyła się słuszność jej przypuszczeń: to bowiem, co miało nastąpić, nie miało nic wspólnego z czymkolwiek miłym oraz sielanką, czy głośniejszym biciem serduszka ich kruszyny, a czym dramatycznie wręcz różnym i zwyczajnie strasznym.

      Usuń
    2. Rzecz jasna, podskórnie czuła, że nie jest dobrze: była zbyt słaba, nawet jak na siebie, obolała, a przy tym straszliwie wyziębiona, mimo że był środek dość ciepłego czerwca, a jej ukochany dbał o to, aby odpowiednia temperatura panowała w ich domu. – Nie śpię, na Boga, nie śpię… – próbowała otworzyć oczy, ale z zaskoczeniem odkryła, że to niemalże niemożliwe do wykonania. Przekręciła się z trudem na bok jednak, wsparła na dłoni, uniosła lekko i ponownie padła na poduszki, mając wrażenie, ze zaraz zwymiotuje: nie mogła nawet utrzymać głowy, która pulsowała jej tępym bólem. – C-co… co się dzieje… – wydusiła, orientując się, że wargi także domawiają jej posłuszeństwa, a powietrze w ich sypialni jest tak ciężkie, że nie daje się nim oddychać; klatka piersiowa młodej pielęgniarki unosiła szybko, nierówno i dość demonicznie. – Wszystko – stwierdziła nagle, na pytanie męża, co ją boli; to powiedziawszy zaś jęknęła, stęknęła i skrzywiła się, kuląc się, gdy jej brzuch przeszedł gwałtowny prąd, nieznany jej wcześniej, a w czasie tej ciąży przecież cierpiała nieustannie. – N-nie, zimno mi jakoś, Connor, proszę, daj mi spać – myślała, że to kwestia wykończenia i emocji, jakie nią władały ostatnimi dniami. Nic nie mogło jej przygotować na to, co zobaczymy najpierw na twarzy pana Greybacka, a później pomiędzy swoimi nogami. – Connor? – Zadrżała i wcale nie chodziło o chłód, czy złość, że ściągnął z jej kołdrę, ale o coś w jego oczach, co nakazało jej z trudem usiąść. – Nie… – sapnęła w związku z tym chwilę później i to było wszystko: żadnego więcej słowa ani dźwięku, tylko wodospady łez i drgawki całego ciała, rozpaczliwy próby chwycenia się na nieco mniejszy brzuch i metaliczny zapach krwi, który kręcił w nozdrza. – N-nie… nie… nie! – Nagle podkurczyła nogi, muskając opuszkami palców prześcieradła nasiąkniętego krwią i pełnego skrzepów, jakby chcąc się tego pozbyć, ale na nic się to zdało. Zawyła rozdzierająco. – Nie! – Ryknęła raz jeszcze, aby następnie zostać sparaliżowaną przez silny skurcz: jej organizm chciał się pozbyć resztek intruza. – Nie… nie, nie, nie… Connor, nie chcę! Connor! – Wystawiła do niego zrozpaczona dłoń. – Pomóż mi! – Zaszlochała.

      niemogąca uwierzyć w beznadzieję sytuację, cierpiąca dosłownie agonalne katusze VERA (Greyback) THORNE, która ma wrażenie, że ktoś wyrwał jej naiwne serce i brutalnie zdeptał, nie pozostawiając w niej nic życia, a to dopiero początek jej końca…

      Usuń
  8. Nie było odpowiednio malowniczych słów ani adekwatnych do sytuacji, pełnych mocy określeń, które mogłyby opisać ból Vereeny, jej żal i zwyczajny, bezbrzeżny, bezdenny, bezgraniczny smutek – wielką, czarną otchłań, która porywała ją w głąb nicości swoimi ohydnymi, zimnymi łapskami, które niczym stryczek owijała wokół jej kruchej szyi i odbierała tym samym zdolność do oddychania. Był to jeden z tych nielicznych razy, kiedy zazwyczaj wygadana pół-wila potrafiła jedynie milczeć i był to najlepszy dowód na to, jak silna agonia ja ogarnęła i jak potężne emocje nią targały – tylko w chwilach, kiedy szeptała z Connorem o ich miłości potrafiła tak długo tkwić w ciszy, bowiem i w tym wypadku nie znajdowała niczego, dzięki czemu mogłaby zamknąć w jakiekolwiek ramy swoje uczucia; szkoda, że tym razem nie chodziło o nic dobrego, a wydarzenie iście tragiczne i wyniszczające do tego stopnia, że nawet nie była pewna, czy chce walczyć o kolejny oddech, bo przy kolejnym, płuca piekły ją coraz bardziej. Jednocześnie, chyba nie do końca docierało do niej to, co miało miejsce: jakby ta sytuacja była zbyt straszliwa, aby przebić się do jej świadomości i zwyczajnie ją odrzucała od siebie, tłumacząc to wszystko tym, że los przecież wystarczająco mocno już ich – bo czuła cierpienie męża, które było namacalne – doświadczył i na pewno nie zrobiłby tego kolejny, ponieważ zakrawałoby to o czyste okrucieństwo oraz dawało dowód, że Boga ewidentnie nie ma. Jakkolwiek jednak gwałtownie mrugała powiekami – plama krwi poronnej wokół jej ud nie znikała, ale to dopiero skurcz, który ją przeszedł, dał jasno do zrozumienia, co się stało: jej wątłe, beznadziejne i żałosne ciało zabiło dziecko, które w niej rosło. Rozpacz zalała ją od stóp do głów, wraz z łzami i szlochem.
    — N-nie… nie, błagam… nie… – nieważne, jak rozpaczliwie to powtarzała i jak szybko kręciła srebrną głową: nic się nie zmieniało i bolało tak samo, a szkarłat zdawał się dosłownie zalewać jej oczy. – O Boże… Boże, nie – jęczała, krzywiąc się, kiedy jej organizm próbował doprowadzić się do stanu używalności, poprzez wydanie na świat maluszka, najpewniej już martwego; nie łudziła się, że uda się go uratować. – Connor! – Wyła, pomimo wszystko, żałośnie, gdzieś podświadomie licząc, że jej pomoże. W ciągu chwili zaś jej temperatura mocno podskoczyła, a ona sama stała się niemalże przezroczyście blada, przy czym usta posiniały jej od wysiłku. O dziwo jednak, jedno spojrzenie na zaspaną, nierozumiejącą niczego Roselyn Irisbeth nakazało się jej opanować: nieważne, jak cierpiała, jej córeczka była priorytetem. – Zabierz ją – wydusiła z siebie, odchylając głowę do tyłu, aby ułatwić sobie wentylację. – Zabierz ją do innego pokoju i przynieść szmaty i wodę. Szybko! – Zażądała, nie chcąc słyszeć o żadnych lekarzach, czy szpitalach; nie chcąc znosić spojrzeń pełnych pobłażania i współczucia; nie chcąc się z nikim użerać ani tłumaczyć tego, co się stało, szczególnie, że przecież już raz zabiła swoją latorośl i w tamtej chwili, jak nigdy wcześniej, była pewna, że zasłużyła w pełni na przydomek dzieciobójczyni. Nie była jednak do końca pewna, co się wydarzyło przez następne minuty: wilkołak zabrał ich księżniczkę, podał jej wszystko, czego potrzebowała, a kiedy musiał wybiec raz jeszcze do rozpłakanej Rosie, wszystko się skończyło. Vera nawet nie krzyczała, a zwyczajnie płakała w ciszy, wyrażając swoją agonię: straciła swoją kruszynkę, przybyło krwi, a w szmatce zawinięty był drobniutki człowieczek, jeszcze nie do końca przypominający istotę ludzką. – Trzeba posprzątać – ukochany coś do niej mówił, chyba nawet pojawił się wcześniej, ale nie dałaby sobie za to ręki uciąć. Nie słuchała go jednak, zamknięta w swoim dusznym pudełku. Głos pielęgniarki był natomiast pusty, obcy, jakby dobiegający zza światów: wyłączyła się na uczucia, aby od nich nie zwariować. Patrzyła na swoje drżące, czerwone ręce i uda. Przełknęła głośno ślinę. – Musimy – nacisnęła głośniej – posprzątać. Szybko – zapowiedziała.

    nie jestem pewna, ale chyba VERA, to człowiek na skraju śmierci…

    OdpowiedzUsuń
  9. — Nie mogę – odpowiedziała po bardzo długiej, przejmującej i dosłownie zabijającej chwili milczenia, rozdygotana do granic możliwości, zapłakana tak mocno, że sól ściągała bladą skórę jej policzków, Vereena, kiedy została poproszona czule, błagalnie przez Connora, aby na niego spojrzeć. Naprawdę jednak nie była w stanie zrobić dosłownie niczego: ani się ruszać, ani nawet oddychać, a co dopiero spoglądać na kogoś, kogo czuła, że w pełni zawiodła, że sprawiła, że teraz będzie postrzegane przez niego, jako potwór i dzieciobójczyni, jako kompletne n i c , które nie ma prawa bytu ani racji żyć, bo odebrało z tego świata cudowne, idealne istnienie, które owy wspaniały mężczyzna powołał i zaszczytnie umieścił w jej wadliwym, jak się okazywało, beznadziejnym łonie. Nie zasługiwał na coś tak paskudnego i również dlatego nie miała w sobie wystarczająco dużo sił, aby chociażby na niego zerknąć swoimi zwyczajnie pustymi, jakby martwymi, fiołkowymi tęczówkami. Wiedziała, że nie zachowuje się odpowiednio w stosunku do męża ani adekwatnie do sytuacji, ale zwyczajnie nie wiedziała, co powinna była zrobić: pochłonięta przez ból i cierpienie marzyła jedynie o śmierci, ale był to luksus, na który nie mogła sobie pozwolić, właśnie chociażby ze względu na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, jak na ich córeczkę, niewinną Roselyn Irisbeth, która nie zasłużyła sobie na to, aby przechodzić przez jeszcze jakąkolwiek, ciężką sytuację, bo przecież świat już wystarczająco mocno ją doświadczył. – Nie mogę, do cholery – powtórzyła więc przez zaciśnięte szczęki, trzęsąc się niczym osika poruszana przez lodowaty wiatr; zamknęła powieki i próbowała chwycić oddech, ale powietrze było jakby zbyt gęste, aby jej płuca mogły ją przyjąć: winą tego było namacalne cierpienie unoszące się wokół. Co było w ogóle niepojętnym, z jednej strony pół-wila skupiała się na swojej agonii, ale jednocześnie nienawidziła się za to, mając wrażenie, że to jest nic i zasługuje na coś znacznie gorszego przez to, że nie utrzymała ciąży, i że powinna zdecydowanie skierować pełnię swej uwagi na wilkołaka, którego przecież skrzywdziła najmocniej. – Brzydzisz się mnie – stwierdziła nagle, w ogóle nie będąc zaskoczoną, kiedy dostrzegła, jak powoli i niepewnie się do niej zbliża. Ostatnim jednak o czym marzyła, były ciężkie rozmowy w tym temacie, dlatego szybko go zmieniła: – Tak, posprzątać. Szybko – mówiła cicho, powoli, dziwne obco i chłodno, dosłownie, jakby przemawiała zza światów i to chyba była równie przerażające, co ewidentnie beznadziejny stan, w jakim się znajdowała: blada, drżąca i rozgorączkowana, pozbawiona dużej ilości krwi i zwyczajnie, żałośnie słaba. Nienawidząca siebie ponad wszystko i wszystkich. – Pomogę – wtrąciła się, kiedy Greyback pojął w końcu jej prośbę. – Nie, poradzę sobie – zapewniła gwałtownie, czmychając przed jego dotykiem i wciąż obawiając się patrzeć na niego: był wspaniałym, dobrym mężczyzną i wiedziała, że nie zostawiłby jej takiej poturbowanej, tak jak zajął się Chloe, ale zwyczajnie bała się panicznie, że w jego księżycowych tęczówkach dostrzeże pogardę i złość oraz brak zrozumienia: nie chciała, aby patrzył na nią z zawodem, potwierdzając, że to wszystko było jej winą, mimo że było. – J-ja… ja – chwyciła szlafrok, owinęła się nim i krzywiąc się, sztywno się poruszając, bo w zasadzie nie była w stanie, ponieważ po jej udach wciąż płynęła krew, skierowała się do komódki, skąd wyjęła mały, kolorowy kartonik. – Myślę, że to będzie dobre miejsce – szepnęła, nie mając siły niczego tłumaczyć i licząc, że Connor zrozumie aluzję trumienki, gdy zerknęła wymownie na maleńkie zawiniątko, leżące na łóżku. – Żadnych lekarzy. Nie pisz, nie dzwoń, nie ślij sów. Nikt nie będzie wiedział. Nikt – odparła jeszcze, zanim podawszy mu opakowanie, udała się do łazienki. – Nie chcę nikogo widzieć – rzuciła przez ramię, zanim zniknęła wewnątrz pomieszczenia, gdzie puściła wodę, usiadła na brzegu i tak trwała. Bez łez, bez ruchu, bez dźwięku, przeżywając swój agonalny ból.

    załamana i zrozpaczona, czująca się jak gówno, VERA

    OdpowiedzUsuń
  10. [O raju, najlepsiejszy psor! Cześć, dodatki się napiszą do końca tygodnia.]

    Charlie H.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie miała pojęcia, co powinna była uczynić – było to o tyle dziwne, bo zawsze, ostatecznie, Vereena ruszała do działania i niczym buldożer, parła do przodu, z podwinięta spódnicą i zaciętym wyrazem twarzy, walcząc o wszystko, co było dla niej najcenniejsze i nie poddając się, bez względu na wszystko; nieważne, jak ciężko by nie było i jak bardzo byłaby wykończona, czy skrzywdzona. W tamtej jednak chwili, czternastego czerwca dwa tysiące dwudziestego piątego roku było zupełnie tak, jakby owinęła ją jakaś ciasna otulina, która nie pozwalała jej się nie tylko ruszać, czy wydawać dźwięków, ale także oddychać, a jednocześnie niosła odgłosy na tyle mocno, że szum lejącej się wody do wanny, dosłownie zdawał się rozsadzać srebrną, obolałą głowę kobiety, która cierpiała tak mocno, że nie miała już nawet łez: był to ten rodzaj agonalnego bólu, który nie mógł znaleźć swojego ujścia w płaczu, bowiem był zbyt silny, a szlochy, jęki i łkania lub krzyki, w niektórych wypadkach, zawsze jakoś pomagały: dawały szanse wypłynięcia wszystkim negatywnym emocjom. W kwestii jednak śmierci swojego dziecka nie było możliwości, aby móc tak po prostu to z siebie zrzucić – chyba jednak też ani milczenie, ani nic innego nie było w stanie jej pomóc. Czuła, że umierała i z tego przekonania nie wyrwało jej nawet pojawienie się Connora.
    — Wszystko dobrze – skłamała jednak, nie chcąc go martwić, i mocniej się pochyliła do przodu, jakby chciała zwymiotować: tak naprawdę jednak wbiła puste, trupie, fiołkowe tęczówki w piękne kafelki, które przecież wspólnymi siłami, no i przy pomocy odrobiny magii, nie tak dawno układali; nie wiedzieć czemu, owo wspomnienie, jak i wszystkie inne dobre, zdawały się być mocno zamazane w jej wycieńczonym umyśle: jakby nie należały do niej, a były jedynie obrazami, które oglądała, jak film, czy zdjęcia, a nie scenkami, których była faktycznym uczestnikiem. Naiwnie przy tym wierzyła, że kłamiąc, uchroni męża przed samą sobą, a siebie przed jego nienawiścią za to, że zamordowała jego maluszka. – N-naprawdę, poradzę sobie, och, ale ze mnie gapa, zapomniałam zatkać wanny – zaśmiała się nerwowo, histerycznie, kompletnie nienaturalnie i każdy głupi by to zauważył. Szybko się poprawiła, mimo że każdy ruch sprawiał jej nieopisany wręcz ból: nie chodziło jednak o fizyczne cierpienie, ale również o to psychiczne, znajdujące swoje odbicie właśnie w fizyczności. Wszystko to natomiast sprowadzało się do tego, że zwyczajnie się siebie brzydziła. – Mógłbyś ze zerknąć co u Rosie? Ja się umyję, dobrze? – Zasugerowała cicho, niepewnie, ale jasno dając mu do zrozumienia, że nie życzy sobie jego obecności w łazience.
    Wcale jednak nie chodziło o to, że były profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami z Hogwartu zrobił cokolwiek źle – tym, że zostawił ją samą, tak jak nalegała, udowodnił, że jest doprawdy ideałem i zawsze, niezależnie jak beznadziejna by nie była, bierze jej zdanie pod uwagę, za co była mu bardzo wdzięczna – bowiem było wręcz przeciwnie: on był jej ideałem, najlepszym, najbardziej kochanym, najmocniej oddanym mężczyzną, jakiego miała zaszczyt nosić Matka Ziemia. Problem natomiast leżał w niej: w dziewczynie, która brzydziła się swojego ciała i nie chciała patrzeć w lustro, w obawie, że zobaczy na sowim czole napis „dzieciobójczyni”; w kobiecie, która czuła się nie-kobietą, bo jakże mogłaby, skoro jej organizm zamordował niewinną kruszynę, którą tak bardzo kochała – nieważne, czy to z powodu cukrzycy, czy z powodu wrodzonej słabości, czy dlatego, że czegoś zaniedbała, bowiem konkluzja zawsze była taka sama i pół-wila zasługiwała jedynie na pogardę. Weterynarz natomiast, był warty na o wiele więcej, niźli mogła mu dać, bo jednym, czym go obdarowywała było ciągłe cierpienie i zawód – świadomość tego, jak i wielki egoizm, który mimo wszystko nie pozwalał jej oddać mu wolności, z którą na pewno byłoby mu znacznie lepiej. Było to jedyna myśl, z jaką opuściła łazienkę godzinę później.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie odezwała się ani słowem. Sztywnym krokiem – nie tylko dlatego, że rwała ją każda dosłownie kończyna, ale również z powodu niechęci do robienia czegokolwiek, która ją ogarnęła – skierowała się do komody, po drodze muskając silny, drżący bark Connora – niejako w geście pocieszenia, ale wyszedł on doprawdy koślawo – który siedząc na łóżku, płakał i cały się trząsł – na poduszkach leżała niepomna niczego, śpiąca, chociaż niezbyt dobrze, Roselyn Irisbeth; i dobrze, przynajmniej ona zasługiwała na wypoczynek, trwanie w niewinności i święty spokój, niezależnie od tego, jak bardzo miała beznadziejną matkę – gdzie wyjęła drugą poszewkę na kołdrę, która pojawiła się w jej rękach chwilę później, gdy wróciła z korytarza, gdzie w pawlaczu trzymali pościele dla gości. Wymownie zerknęła na męża, niemo błagając go, aby niczego nie komentował i nie oczekiwał cudów – nie była w stanie go dotykać ani dać się dotykać, potrzebowała czasu i o ile nie byłoby to niczym złym, to nie chciała zupełnie o tym fakcie rozmawiać i niewiadomym było, jak długo tak straszliwie obcy i chłodny stan miał się utrzymać. Niemniej, wcale nie chodziło o brzydzenie się ukochanym, czy o inne bzdury – to ona nie zasługiwała na niego bliskość i ciepło, to ona zawiodła i to ona musiała ponieść karę, którą właśnie sama na siebie okrutnie nakładła.
      Następnego poranka nie obudziła się, bo też ani na moment nie zasnęła – po prostu leżała w ciemnościach, targana torsjami, spowodowanymi obrzydzeniem do siebie, jak i wysoką temperaturą, na którą dopiero wraz ze wschodem słońca wzięła odpowiedni eliksir i to tylko dlatego, ze czuła się odpowiedzialna za swoją rodzinę: niezależnie, jak bardzo żałosna była, musiała wykonywać swoje obowiązki, a te przecież opiewały chociażby na przygotowanie śniadania. Wszystkie jednak ruchy wykonywała mechanicznie, trochę niesprawnie, ale ostatecznie, na szczęście, nie puściła całej farmy Trenwih z dymem – chociaż miała ochotę, tak jak i całą Kornwalię, ponieważ w jej sercu kotłowała się tak potężna wściekłość na niesprawiedliwość losu. Następnie zaś, zanim Connor zszedł na dół z ich zaspaną córeczką na rękach, która nie pojmowała, dlaczego rodzice są tak przybici, czemu nagle nie rozmawiają, nie śmieją się i nie zaczepiają jej tak, jak to mieli w zwyczaju, co niekorzystanie wpływało na jej samopoczucie – i sprawiało, że Vera czuła się tylko gorzej, zawodząc i swoją księżniczkę – stanęła przed poważnym dylematem związanym z pracą: z jednej strony ta pomogłaby jej się skupić na czymś zgoła innym, niż własne cierpienie, ale z drugiej oznaczałaby spotkania z ludźmi, spojrzenia i rozmowy, an co sił absolutnie nie miała.
      Finalnie więc, z doktorem Carterem, podczas rozmowy telefonicznej, domówiła się, że na razie bierze wolne na dwa tygodnie, a następnie zrobiła wszystko, aby przez cały dzień unikać małżonka – jednocześnie będąc mu nieopisanie wdzięczną, że uszanował jej decyzję o braku lekarza. Dopiero wieczorem, stanąwszy w salonie, gdzie ten zajmował się słodką Rosie, poprosiła, aby po położeniu małej spać poszli do ogrodu – tak też zrobili i po zachodzie słońca, trzymając w dłoni kolorowe pudełeczko, które Vereena uparła się zostawić takim, bo trumienka, czy ciemne odcienie kojarzyłyby się jej z czymś złym i smutnym, a jednak chodziło o jej niewinne maleństwo, które zasługiwało na radość i słońce, nieważne, jak groteskowo mogło to wyglądać, stanęli pod starym, powykręcanym cedrem za obrzeżach ich posiadłości. Tam też spoczął „Toddler”, który otrzymał malutki krzyżyk z wyrytym „14 VI 2025” i krzaczek rozmarynu oraz miliony łez swoich rodziców. Co gorsza – w teorii owy akt powinien ich jakoś do siebie przybliżyć, ale było zgoła inaczej: nigdy nie czuła, aby dzieliło ją z Connorem tak wiele, nawet wówczas, kiedy w dwa tysiące dwudziestym porzucił ją. Było dziwnie i obco oraz bardzo sztywno, bo nawet nie bardzo wiedzieli, jak powinni i co mogli zrobić, aby siebie pocieszyć – w całkowitej ciszy wrócili jedynie do domu.

      Usuń
    2. Pierwszy tydzień wyglądał tak samo, jak piętnasty czerwca: cisza, chłód i obcość, spanie z Rosie i pod oddzielnymi kołdrami, w ubraniach, czyli zupełnie n i c nie było tak, jak być powinno. Oczywiście, to nie tak, że nie rozmawiali ze sobą w ogóle, ba!, byli w stosunku do siebie bardzo poprawni, bardzo uprzejmi i bardzo sztuczni przy okazji. Młoda pielęgniarka jednak nie wycofywała się dlatego, że oskarżała ukochanego o cokolwiek złego – ona nawet nie widziała w tym winy Fenrira, chociaż powinna była, bo gdyby nie on, najpewniej nigdy nie doszłoby do poronienia – siebie widząc, jako winną całego zajścia, ale właśnie z obawy, że pewnego dnia zobaczy w jego pięknych, księżycowych tęczówkach nienawiść do jej osoby, pogardę lub zwyczajny żal, dlatego na wszelki wypadek wolała nie prowokować sytuacji, w której musieliby się konfrontować. Co gorsza, katowała się próbami wmówienia sobie, że źle się stało, bo za późno: zbyt długo była w ciąży, już czuła to dziecko, jego ojciec słyszał bicie jego serca, a gdyby straciła je wcześniej, to mniej by cierpiała. Prawda była jednak taka, że to było żałosne kłamstwo, które tylko niepotrzebnie ją niszczyło. Równie mocno dobijał ją też fakt, że weterynarz został ze wszystkim sam: ona siedziała zamknięta w murach ich farmy, a on musiał się mierzyć z każdą rzeczą bez jej wsparcia.
      O dziwo jednak, drugi tydzień od śmierci ich maluszka, przyniósł drobny progres. Zauważyli bowiem , że kiedy wspólnie zajmują się Roselyn Irisbeth – a ta przecież była dla nich najważniejsza na świecie – potrafią się uśmiechać, skupieni właśnie na tym, aby ich księżniczka była zadowolona. Doszło już nawet do tego, że pani Greyback zaczęła się psychicznie przygotowywać do powrotu do pracy, a więc i wyjścia do ludzi, bowiem dotychczas to Connor sam musiał pojechać do pani Thornton na niedzielny obiad – nie chcieli, aby ich córeczka miała zaburzony plan tygodnia; zresztą ktoś musiał staruszce wyjaśnić całą sytuację, a ta, chociaż bardzo się przejęła, nie była mile widziana przez wnuczkę: zresztą, jak każdy gość, czy znajomy, bo zwyczajnie nie miała sił ani ochoty na jakiekolwiek tłumaczenia, rozmowy i pełne wsparcia gesty, czy współczujące spojrzenia, za bardzo sobą gardząc – i wyjaśniać nagłą ciszę w ich domu Hawthorne’om, którzy niepokoili się brakiem spotkań z przyjaciółmi, co również łatwe nie było. Szybko jednak okazało się, że ta lekka poprawa, była równocześnie początkiem końca: wystarczyło, że piętnastomiesięczna dziewczynka przyniosła trzy kwiatki, a jeden ułożyła na matczynym brzuchu, całując go, aby ponownie krucha konstrukcja, jaką była pół-wila, rozpadła się w drobny mak.
      Jeszcze tego samego dnia, roztrzęsiona i załamana, ale wciąż niepotrafiąca płakać, Vereena przedłużyła o kolejne dwa tygodnie urlop u doktora Cartera, dopiero wtedy mówiąc mu prawdę o powodzenia swojej niedyspozycji. Niestety, oznaczało to kolejne czternaście dni zamknięcia w sypialni, grania żałośnie smutnych melodii na rozstrojonej wiolonczeli, spania pod oddzielnymi kołdrami, unikania ludzi, nieotwierania drzwi i załamywania się coraz bardziej, bo chociaż była pogrążona w smutku, widziała, jak jej ukochany – który absolutnie na to nie zasługiwał, znikał wieczorami, gdy już wspólnie położyli ich księżniczkę spać, aby pić na umór, czemu się nie dziwiła i nie oceniała, wyjąc na klifach: słyszała go i zwijała się z bólu na myśl, co temu wspaniałemu mężczyźnie uczyniła – wiedziała z jednej strony, że to pewnie ilość obowiązków, jakie jej marazm na niego nałożył, a z drugiej: nie potrafiła się zmusić, aby zrobić cokolwiek więcej, niźli konieczna konieczność. Trwali więc w takim paskudnym zawieszeniu i nim się zorientowali wielkimi krokami zaczął zbliżać trzynasty lipca i ich pierwsze rocznica ślubu – zorientowawszy się o tym, młodziutka pielęgniarka miała wrażenie, że zrobiło się z nią jeszcze gorzej, a wyrzuty sumienia dosłownie rozkładały swym jadem jej osobę: Connor nie zasłużył na to, aby mieć tak żałosną małżonkę.

      Usuń
    3. Nim jednak nadeszła ta niedziela, jednocześnie nieszczęsna oraz przecież świadcząca o potędze ich miłości, musieli przetrwać pełnię, ta, która miała zaś miejsce trwała aż trzy dni, między dziewiątym, a jedenastym i pomimo wszystkiego, pani Greyback udała się po byłego profesora ONMS z Hogwartu do podziemi Wheal Hope – gdzie już wcześniej za jego sprawą, zniknęło ciało starego Fenrira, spalone w jednym ze starych pieców – aby pomóc mu wyjść na powierzchnię. Wciąż jednak nie rozmawiali ani o tym, co stało się z ich dzieckiem, ani w ogóle ze sobą, chyba że były to kwestie dotyczące Roselyn Irisbeth, albo zakupów, które dwunastego, w sobotę, stały się ich kością niezgody. Vera oczywiście nie mogła się dziwić ukochanemu, że zwyczajnie w końcu wybuchł: że miał dość jeżdżenia do Boscastle samotnie i znoszenia pełnych zainteresowania spojrzeń mieszkańców – w dużej mierze oskarżających go o zakatowanie na śmierć swojej partnerki, bo przecież ocenianie po pozorach było takie proste i fajne – czy też odpowiadania na mało subtelne i bardzo intymne, mocno krępujące pytania oraz tłumaczenia co bardziej zainteresowanym, co się stało. Ona natomiast czuła się tak bardzo okropnie, że kiedy stracił cierpliwość i powiedział, że ma dość tego, że od miesiąca nie ruszyła się z Trenwith – posłusznie podreptała do ich pickupa.
      — Nie, kochanie, nie pojedziemy do babci – całą drogę patrzyła za okno, siedząc bokiem i, tak jak przez ostatni miesiąc, komunikując się głównie z córeczką, która swoim dziecinnym sposobem pytała o różne rzeczy. – Nie, do cioci i wujka też nie – irytowała się na siebie za to, że irytuje się na swoją niewinną księżniczkę, a tak naprawdę to najmocniej irytowała się na to, że w ogóle się zgodziła opuścić dom i „wyjść do ludzi”, co było koronnym argumentem jej męża przez ostatnie trzydzieści dni: ona nie chciała nikogo widzieć, z nikim rozmawiać, wierząc, że zupełnie nikt by jej nie zrozumiał i szkoda, że odrzucała od siebie jedyną osobę, która akurat świetnie ją rozumiała, bo cierpiała równie wielkie katusze, z tego samego powodu i tak, jak ona, codziennie odwiedzała małą mogiłkę pod starym cedrem, gdzie stał wbity w ziemię biały krzyżyk i rósł pachnący intensywnie rozmaryn. – Nie wiem, Rosie, poproś tatę – rzuciła jeszcze przez zaciśnięte szczęki, kiedy mała namawiała, aby poszli na „bujanki”: na kilka huśtawek na kamienistej plaży tuż nad zatoką Atlantyku, które burmistrz wraz z Josephine nie tak dawno postawili dla milusińskich z wioski. Nienawidziła się za to, ze jest w stanie sobie z niczym poradzić: nawet z odpowiednim odnoszeniem się do swojej słodkiej dziewczynki. Co gorsza, Vereena była święcie przekonana, że jest tak wadliwa, że już nigdy nie da weterynarzowi kolejnego malucha: nie sprawdziła tego u specjalisty, zwyczajnie tak orzekła i tego się trzymała; tym się katowała więc i wyniszczała do granic możliwości. – Przejdę się do pasmanterii – rzuciła od razu, kiedy dojechali na miejsce, trzaskając drzwiami samochodu i nie czekając na odpowiedź, pochwyciwszy torebkę, skierowała się w wyznaczone miejsce. Nie weszła jednak do środka, nic nie kupiła i kwadrans może kręciła się ciemnymi uliczkami, unikając innych, ale czując na sobie ich spojrzenia: nie wiedziała, jakie, po chowała się za kaskadami srebrnych włosów, ale one były i to wystarczająco mocno ją dobijało i przerażało. Zawróciła w związku z tym gwałtownie, do auta, aby kilkanaście metrów przed nim stanąć, jak wmurowana. – Co do… – oto przed jej oczami pojawił się obrazek: młoda, wysoka dziewczyna, pracownica kwiaciarni, łasiła się bezczelnie do j e j mężczyzny, zaczepiając niezadowoloną Roselyn Irisbeth i ciągle muskając silne ramiona jej ojca. W Verze coś pękło: zacisnęła mocno szczęki, wyprostowała się dumnie, odrzuciła jasne pukle na plecy i żwawo podeszła do Greybacka i Alice Norris, która nie przejmując się niczym, ostentacyjnie z nim flirtowała, pod pretekstem wciśnięcia mu świeżych pelargonii. – Kochanie, kupiłeś już te sadzonki bazylii? –

      Usuń
    4. – Zagaiła, nie wiedząc, skąd znalazła w sobie nagle siłę, ale możliwe, że wpływ na to miało uświadomienie sobie, że owszem, jest matką w żałobie, owszem, straciła dziecko, owszem, ma prawo cierpieć, ale do cholery, jeszcze trochę, a straciłaby jeszcze więcej, niż nienarodzonego maluszka; znacznie, znacznie więcej, bo całą swoją, cudowną rodzinę, o którą musiała zacząć walczyć. Szkoda, że aby dojść do tych logicznych, odpowiednich musiał minąć aż miesiąc, niemniej już planowała, że w ten sobotni wieczór, dwunastego lipca, po raz pierwszy porozmawia z Connorem o wszystkim, co ich dotknęło. – Dzień dobry, Alice – uśmiechnęła się nawet leciutko, a dotychczas jej trupie, fiołkowe i puste tęczówki, zabłysły tymi samymi ognikami, które były tak dobrze wszystkim znane: pewnością siebie, kokieteryjnością i gotowością bronienia tego, co dla niej było najbardziej cenne. Nie namyślając się wiele, chwyciła pod ramię wilkołaka, po raz pierwszy od dawna nie stroniąc od kontaktu fizycznego; postanowiła sobie, że jak tylko wrócą na Trenwith wyrzuci w diabły drugą kołdrę. – O, to jest ładny krzaczek – jak gdyby nigdy nic, wskazała na doniczkę z ziółkami. – Ach, i wiesz, co… może jakieś ładne orchidee kupimy, hm? Babcia je lubi – w ten zawoalowany sposób dawała znać, że ich plany jednak ulegną zmianom i jednak odwiedzą panią Thornton, skoro ich córeczka tak bardzo tego chciała. – Wszystko dobrze, skarbie? – W jej głosie nie było krzty fałszu, czy wymuszania: ona naprawdę poczuła się, jakby obudziła się z trwającego trzydzieści dni letargu i znowu była gotowa do działania; jej organizm, dusza i serce potrzebowały regeneracji, którą okazał się być strach przed utratą tego wspaniałego, cierpliwego wielkoluda. – Zbladłeś – puściła mu perskie oczko.

      wracająca do normy, dzięki niesamowitemu mężowi, znacznie spokojniejsza i pewniejsza siebie oraz świata VERA (Greyback) THORNE, której jest głupio, że nie dała sobie pomóc, ale od teraz wszystko będzie lepiej, a nawet zgodzi się pójść na stosowne badania i w ogóle zrobić wszystko, czego będzie chciał jej idealny wilczek ♥

      Usuń
  12. Nie łudziła się, że będzie ot tak, wszystko dobrze – nie, Vereena była dorosłą, rozsądną kobietą i zdawała sobie sprawę z tego, że pewne kwestie nie odchodzą tak łatwo w niepamięć i trudno się z nimi pogodzić, szczególnie jeśli problemy tyczyły się tak delikatnych kwestii, których nie sposób było zaleczyć. Liczyła jednak, że wspólnymi siłami z Connorem uda się im to wszystko odbudować: że jeszcze nie spisał jej na starty, mimo że to z jej winy wszystko się tak naprawdę posypało, bo już nawet pomijając kwestie samego poronienia, to ona zniszczyła ich piękną relację, odsuwają się do niego, na co kompletnie nie zasłużył, bowiem był wspaniałym mężczyzną, zasługującym na wszystko, co najlepsze, a nie na zostanie samemu ze swoją żałobą oraz masa problemów i rzeczy do załatwienia na swoich barkach. Oczywiście, jeszcze o poranku, kiedy posprzeczali się o wyjazd do Boscastle, nie sądziła, że ten dzień mógłby przynieść cokolwiek dobrego – ba!, od miesiąca myślała, że każdy kolejny wschód słońca, to kolejne fale bólu i żałości – ale okazywało się, że mąż naskoczył na nią bardzo słusznie, rozsądnie podchodząc do sytuacji, chociaż wcale nie musiał: to on był w tym momencie bardziej pokrzywdzonym, a mimo to nie poddał się ani na chwilę, toteż młodziutka pielęgniarka miała powody, aby być mu naprawdę wdzięczną.
    Zresztą, absolutnie się nie dziwiła – teraz, z perspektywy kilku godzin – że się tak zachował. Ona sama pewnie by sobie nie poradziła, a on doprawdy długo wytrzymał, więc w ogóle nie miała mu za złe, że finalnie zaczął się na nią unosić. Wiedziała też przy tym, że niezależnie, jak bardzo byłaby upierdliwa i złośliwa, on by to znosił dalej i dalej, i dalej – ale musiałaby widzieć, że to przynosi jakieś efekty, progres i nie będzie trwało wieczność, a w jej wypadku nie było wiadomym, czy właśnie wieczności nie zajmie jej wrócenie do normy. Na szczęście, tak się nie stało – chociaż na pewno byli blisko utraty w s z y s t k i e g o – i chociaż sposób, jaki obrała na naprawienie wszystkiego nie był najlepszy – chociaż bardzo skuteczny: przynajmniej dla niej, bo to też nie chodziło o to, że nagle, znowu zaczęła kochać swojego wilkołaka, bo jej miłość nie uległa zmianie, ale zwyczajnie potrzebowała punktu zapalnego, który zmusił ją do działania i faktycznie, do podjęcia prób powinna zostać przekonana samą obecnością bliskich, ale czasem przecież potrzeba było ingerencji z zewnątrz, aby się ruszyć, prawda? – to na pewno prowadził ku lepszemu. O ile jednak z ukochanym mogła wszystko załatwić werbalnie – co powinna była uczynić dawno temu i sobie mogła tylko wyrzucać przekładanie tego – gorzej sytuacja miała się z jej córeczką: ta nie zasłużyła sobie na takie podłe traktowanie ze strony rodzicielki, szczególnie że ledwie dwa tygodnie wcześniej jej tatuś i prababcia musieli jej wyjaśnić, że czasem tak bywa, że maluszek opuszcza brzuszek mamusi, wiedząc, że bardziej potrzebny jest jako Anioł Stróż, niźli kolejny człowieczek. Liczyła jednak, że wspólnie, małymi kroczkami wrócą do normy – w końcu nie umiała bez nich żyć, nieważne, jak bardzo nie potrafiła czasem tego okazać.
    — Myślę, że ucieszy się z każdych, niezależnie od koloru – zachichotała słodko i dziewczęco; najpewniej, nie powinna była udawać, ze wszystko jest dobrze, ale musiała jasno pokazać, do kogo należy ten idealny, przystojny wielkolud o gołębim sercu oraz udowodnić jemu, że pomimo miesiąca życia z dala od siebie, jej uczucia względem niego nic, a nic się nie zmieniły. – Dobrze więc, weźmiemy dziesięć tych – wskazała na amarantowe orchidee – z przybraniem i… i tak: po dwie sadzonki bazylii, oregano i mięty, nie, nie, Alice, tej cytrynowej – pokierowała, nieco protekcjonalnie, nie potrafiąc się powstrzymać, kwiaciarkę, wiedząc jednak, że Connor był mocno skonfundowany i nie do końca radził sobie z zaistniałą sytuacją. Dlatego też nie naciskała, tylko dokonywała wszelkich potrzebnych zakupów, które ostatecznie, z uśmiechem na ustach przeniosła do pickupa, zaskoczona nagłym zaczepieniem przez byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odwróciła się do niego i spojrzała głęboko w jego oczy, czego od dawna nie robiła. – Nie, kochanie – odparła całkowicie spokojnie, wzruszając ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na całym świecie – teraz pojedziemy na spacer. – Wyjaśniła szybko, łagodnie i czule, jednocześnie dając do zrozumienia, że o pani Thornton nie zapomniała. – Złapię cię za rękę i przejdziemy się po klifach, rozmawiając o tym, jak pięknie w lipcu wyglądają nasze – podkreśliła, chwytając dłoń, w której trzymał zbłąkany płatek kwiatów, który utknął w jej włosach – miejsca. – Referowała oczywiście do tych wszystkich dzikich plaż, czy małych zakątków, którym nadawali przeróżne nazwy, zaznaczając je eleganckim pismem pół-wili na starych mapach okolic Boscastle i przysięgając „na pały palec”, że nigdy nikomu nie zdradzą ich położenia: no chyba że w grę wchodziła ich malutka, słodka córeczka, która przeżywała jakieś głębokiego, filozoficzne dysputy we własnym języku ze swoim pluszowym misiem, znacznie spokojniejsza i szczęśliwsza, gdy wyczuła, iż aura pomiędzy rodzicami nie jest tak ciemna, zimna i dziwne obca. Następnie zaś zaśmiała się perliście. – Nic się nie stało – zapewniła poważnie i szczerze – bo… bo wiesz, co? – Zbliżyła się do niego tak, że kiedy się do niej mocno pochylił, gdyż niestety różnica ich wzrostu bywała uciążliwa, oddychali tym samym powietrzem, a opuszki jej placów niepewnie musnęły jego silny tors, wyczuwając drgania jego ciała oraz bicie serca, które wciąż było dla niej najpiękniejszą muzyką, jaką w życiu słyszała. – Też mi ciebie brakuje, bardzo – wyszeptała, przymykając powieki, aby móc intensywniej czuć jego ciepło oraz zapach: cedrowego lasu po burzy, świeżo przekopanej ziemi i dobrego tytoniu. – I… i nawet nie wiesz, jak bardzo, bardzo mi przykro, że… że do tego wszystkiego doprowadziłam – dodała cichutko, naprawdę poruszona. Odetchnęła ciężko jednak, zadarła głowę i spojrzała na niego swoimi roziskrzonymi, fiołkowymi tęczówkami, a gdy połączył ich dłonie, ona mocniej je splotła. – Śmiało, jestem twoją żoną, Connor – przypomniała i sobie, i jemu. – O wszystkim porozmawiamy, obiecuję. Może jednak nie tutaj, co? – Zadarła jedną brew. – Ludzie się gapią, a ja tego nie lubię, no i… i chyba Alicie ma na ciebie chrapkę – zaśmiała się krótko, perliście: tak, jak dawniej, po czym szturchnęła biodrem jego biodro. – Wyjmiesz ją na chwilkę jeszcze? Wiesz… chcę jeszcze iść do pani Reynolds, widziałam że ma jakąś przecenę, czy tam wyprzedaż… – zasugerowała, mówiąc o małym sklepiku z ubraniami, chcąc się pozbyć czarnej, grubej i dziwnie ciążącej jej sukienki; miała dość żałoby, cierpienia i smutku w swoim życiu. – Potrzebuję przecież waszej opinii, prawda? – Pocałowała Roselyn Irisbeth w policzek. – No i zresztą trzeba pójść na bujawki, nie, malutka? – Zagaiła wesoło i wystawiła dłoń do ukochanego. – Razem? – Uniosła wymownie jedną stopę, zamrażając ją w powietrzu: to z nim chciała iść przez życie i ten jeden, wspólny, pierwszy od dawna, symboliczny krok, miał im to pomóc zacząć zwracać.

      pełna nadziei na lepsze jutro oraz wiary w ich miłość VERA

      Usuń
  13. Nie było słów, którymi pełna wiary w lepsze jutro Vereena mogłaby opisać swoją ulgę oraz szczęście – tak, jak wtedy, gdy cierpiała katusze po śmierci swojego dziecka, które odeszło w ciszy i brakiem zrozumienia jego rodziców, tak jak i w chwilach, gdy zastanawiała się, jak opisać swoją miłość do Connora. Te – w końcu pozytywne – uczucia zalewały ją od stóp do głów i napawały olbrzymim optymizmem, dzięki którego odważyła się w końcu spojrzeć w przyszłość, bo nie zastała tam całej czerni, zimnego smutku i obcości, która wyniszczała ją oraz jej małżeństwo, a w konsekwencji całą rodzinę, a nadzieję, że naprawdę uda się jej wszystko wraz ze swoim ukochanym obudować, pomimo tego, jak wiele udało się jej zniszczyć: miała wrażenie, że właśnie wjeżdża na kompletnie dziewiczy teren, gotowy do zagospodarowania z buldożerami i całą ekipą od stawiania wielkich, monumentalnych wręcz tworów architektonicznych – to był właśnie niewątpliwy ogrom jej siły oraz miłości do tego wspaniałego wilkołaka, który stał przed nią, nieco zagubiony i niepewny. Absolutnie mu się, rzecz jasna, nie dziwiła – musiała go poważnie zaskoczyć, ale miała nadzieję, że pozytywnie i że ten pojmie, iż jej decyzja była na dnie jej serca cały ten ostatni miesiąc, tylko potrzebowała odpowiedniego momentu, aby znaleźć ujście. Znalazłszy je –Vera sukcesywnie ją wdrażała.
    — Nie, nie mogliśmy – przyznała jednak z ciężkim westchnieniem, lekko marszcząc czoło – ale… ale to, że cierpię – nie ukrywała, że nadal nie pogodziła się z tym straszliwym poronieniem – nie powinno mieć wpływu na nas, wiesz? Na naszą relację, na naszą córeczkę. Byłam okropną matką, a katowałam się świadomością, że nią jestem. Problem w tym – zaśmiała się z siebie ironicznie, krótko i nieładnie – że byłam okropną matką, ale w zgoła innym aspekcie, niż myślałam – odetchnęła ciężko, szukając odpowiednich słów. – Nadal… nadal oskarżam się o to wszystko, nie, czekaj, kochanie – uciszyła go, przykładając palce do jego idealnie wykrojonych warg, aby go uciszyć – daj mi skończyć – poprosiła łagodnie, po czym podjęła: – Ta ciąża była od początku zagrożona i wysokiego ryzyka. Nie wiem, czemu ani, ani lekarze tego nie dostrzegliśmy, może zbagatelizowaliśmy: niemniej, to moje ciało swoje nie poradziło, ale… ale nie jestem pewna, czy to dobry czas, aby o tym rozmawiać. Zrobimy to. Zrobimy to dzisiaj, spokojnie, wieczorem, kiedy położymy naszą córeczkę spać i wejdziemy pod jedną kołdrę w naszym łóżku – zapowiedziała, chcąc, aby miał świadomość, że naprawdę wróciła, co zresztą chwilę później potwierdził, a ona skwitowała szerokim uśmiechem i przytaknięciem srebrną głową. – Ciiiszeeej – zachichotała – chyba jesteśmy już dość sensacyjną rodziną – puściła mu perskie oczko. – Zawsze razem – poprawiła go i radośnie postawiła z nim owy pierwszy, symboliczny krok, na którym tak mocno jej zależało, aby następnie zarumienić się lekko. – Dobrze się składa, wielkoludzie, bo ja pragnę tylko ciebie… no i tego szkraba, który domaga się atencji – zaśmiała się i pocałowała Roselyn Irisbeth w nosek, zanim pociągnęła ich do sklepu z ubraniami pani Reynolds, gdzie zakupiła pudrowo-różową sukienkę w kremowe groszki z krótkim rękawkiem, po kilkunastu przymiarkach i ostentacyjnym kręceniu nosem oraz niezadowolonym cmokaniu ukochanego i ich księżniczki. – Teraz możemy iść na plażę i bujawki – skwitowała wesoło, wrzucając swój czarny strój do kosza na śmieci. – Ach nie! Lody – wskazała palcem na małą kawiarenkę. Na moment znikła w jej wnętrzu. – Nie Rosie, tylko jedna gałka przed obiadem – chciała ją rozpieszczać, ale w granicach rozsądku. – Jedna dla ciebie, czekoladowa – wręczyła jej rożek – jedna dla tatusia, śmietankowa – podała mężowi jego porcję – a dla mamy: miętowa – polizała ją, szybko ratując strój dziewczynki od ubabrania. – Może zanim pójdziemy na te huśtawki schowamy się na chwilę w cieniu, co? – Zasugerowała, stwierdzając, że jednak dla takiego szkraba chodzenie i jedzenie to zbyt wiele.

    naprawdę szczęśliwa, ale pamiętająca o ciężkiej rozmowie VERA

    OdpowiedzUsuń
  14. — Jedna, jedna – przytaknęła ochoczo Vereena, kiwając srebrną głową i jednocześnie podając serwetkę niezadowolonemu z takiego obrotu spraw Connorowi oraz prowadząc Roselyn Irisbeth ku ławeczce, wytypowanej przez jej ojca, ukrytej w cieniu drzew pseudo-parkowych w Boscastle, gdzie wokół nikt się nie kręcił – bo jak wszyscy, to wszyscy – wyjaśniła spokojnie, jakby wykładała pewne zasady nie swojemu mężowi, a dziecku; skoro jednak tak się zachowywał, nie omieszkała z tego skorzystać – nie ma lepszych i gorszych w naszej rodzinie – puściła mu perskie oczko i owy świetny humor wcale nie był pozorny: ona naprawdę czuła się świetnie i bawiła się doskonale, mimo że oczywiście wciąż w głowie nosiła przypomnienie o tym, że jeszcze wieczorem czeka ją poważna dyskusja. Dość długo już przecież z nią zwlekała i chociaż miała świadomość, że pewnie tym samym uczyni tę rozmowę znacznie ciężką, niźli ta powinna być, bowiem wówczas rozdrapie rany, a nie spróbuje zaleczyć świeże skaleczenia. Niemniej, było im to potrzebne i wbrew kiełkowi strachu, który pulsował nieprzyjemnie w jej, nadal niestety złamanym, sercu, nie mogła się w zasadzie doczekać tego, aż usiądą i spokojnie sobie wszystko wyjaśnią: jak za starych dobrych, czasów. – No, poczekaj, przecież zaraz cię wsadzę – zaśmiała się chwilę później, gdy doszli do wyznaczonego, bezpiecznego miejsca, a ich córeczka zaczęła domagać się natychmiastowego podsadzenia, aby mogła, wzorem matki, machać nóżkami podczas siedzenia, mimo że jeszcze chwilę wcześniej z zafascynowaniem kopała sandałkiem kamyczki wokół. – Tę niecierpliwość to na pewno nie po mnie odziedziczyła – zaśmiała się wesoło, gdy dziewczynka z zadowoleniem, trzymając mocno rożek w swoich łapkach, dumnie się rozsiadła na drewienku. – Tez byłam na ciebie zła – odparła, niczego nie ukrywając, po chwili namysłu, kiedy mąż ją zagaił. – Ba!, byłam wściekła, bo… bo nie chciałam wychodzić do ludzi, ale – posłała mu pełne miłości spojrzenie – dobrze żeś zrobił, że na mnie naskoczyłeś, że mnie zmusiłeś, że… że poszedłeś do tej kwiaciarni, a ja mogłam z perspektywy widza zobaczyć, jak wiele dobrego mi dałeś, jak wspaniały jesteś i… i jak bardzo, bardzo cię kocham – pogładziła go po policzku, a następnie pocałowała go w czoło. – Nie Connor, to ty wszystko zmieniasz na lepsze. Zniosłeś prawdziwe katusze, paskudną żonę i fakt, że… że byłeś sam z tym wszystkim, a nie powinieneś, no i mimo wszystko tu jesteś: tu, obok mnie i mówisz, że twoja miłość się nie zmieniła. Naprawdę jesteś nie z tej ziemi – zażartowała, odbierając od Rosie, która jeszcze nie radziła sobie z gryzieniem twardych rzeczy, resztkę waflowego rożka od lodów. – A jeśli chodzi o babcię… hmm… – zamyśliła się. – Zróbmy jej niespodziankę, zasługuje a to – zadecydowała i skierowała swój ciepły wzork na szesnastomiesięcznego brzdąca. – Nakarmimy gołąbki? – Zaproponowała nagle swojej księżniczce. – A później uciekniemy tatusiowi na plażę! – Stwierdziła wesoło i chwyciwszy małą, pulchną rączkę, skierowała się ze śmiechem w kierunku linii brzegowej Atlantyku. – No jak staruszku, chcesz oddychać tą swoją pełną piersią, czy nie? – Zaśmiała się z niego okrutnie, zachowując się, jak mała dziewczynka: z jednej trony tak się czuła, a z drugiej po prostu chciała zrekompensować swoim bliskim ostatnie tygodnie beznadziei, jakie panowały w ich domu. – No chodź, chodź – wystawiła do niego dłoń, aby następnie, gdy znalazł się przy nich, ustawić Roselyn Irisbeth pomiędzy nimi i tak, trzymając się mocno, ruszyć w kierunku huśtawek. – Poczekamy, aż inne dzieci przestaną się bawić, dobrze? Może na razie pójdziemy pomoczyć stopy w wodzie, hm? – Zasugerowała jej Vera, widząc, że nie jest zadowolona, ze wszystkie bujanki były zajęte. – Pójdziesz z nami, Connor? – Splotła ich palce, jakby się obawiając, że zaraz zniknie; nieważne, że wzbudzali sensację: liczyło się tylko to, że sukcesywnie zmierzają ku lepszemu. – Poczekaj, najpierw zdejmę ci buty!

    biegnąca za energiczną córką, szczęśliwa i roześmiana VERA

    OdpowiedzUsuń
  15. Jeśli było coś, czego Vereena żałowała najmocniej na świecie – w tamtej chwili, rzecz jasna, bo jakby się zastanowić było parę rzeczy: na przykład tego, że w ogóle kiedykolwiek szukała swojej okropnej matki, Aglaïs Metz, martwiąc się obecnie brakiem informacji na jej temat, bowiem nauczona doświadczeniem z Fenrirem wiedziała już, że brak żadnych wiadomości nie oznacza niczego dobrego; że nie udało się jej zatrzymać Connora przed tymi niemal pięcioma laty, gdy chcąc ją ratować postanowił odejść; że tego samego roku, kiedy złamał jej serce, w październiku nie powstrzymała się przed wypiciem tego cholernego eliksiru w Szpitalu Świętego Munga; że nie dała w ryj temu grubemu Krukonowi, opryszczonemu Fordhamowi z szóstej klasy, kiedy wyśmiewał jej wielkie oczy na lekcjach Transmutacji… – to był to fakt, że zmarnowała tak wiele czasu. Mogli przecież już doprowadzić do takiego stanu – pełnego radości, beztroski i wewnętrznej, względnej stabilizacji – dawno: nie od razu, ale na pewno znacznie szybciej, załatwiając wszelkie palące, nieprzyjemne kwestie wspólnie. Przez jej jednak odcinanie się i pogrążanie we własnym smutku oraz żałobie – a tym samym ignorowanie potrzeb ukochanego oraz jego niewątpliwego, równie silnego i wyniszczającego, bólu – niemalże trzydzieści dni żyli odseparowani. Co grosza, skazała całą swoją rodzinę na plotki i podszepty, na niewygodne, intymne pytania oraz paskudne domysły, które ją omijały, bo nie ruszała się z Trenwith, ale raniły przecież nie tylko jej męża, ale i babcię, w konsekwencji mogły zaś odbić nawet na słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która na szczęście nie potrzebowała długich rozmów i wyjaśnień, bo wystarczało jej to, ze mama i tata znowu się śmieją i są obok. Wspólnie.
    — Miłości twojego życia i księżniczce bardzo się ta odpowiedź podoba – zaśmiała się więc Vera, pełna nadziei, że uda się jej naprawić relacje między nimi, co zresztą zaczęła wdrażać w życie, aby zrekompensować bliskim to, do czego doprowadziła. Oczywiście, jak to w wypadku zakochanych rodziców prawie półtorarocznej, energicznej dziewczynki, nie mieli szansy na dłuższe rozmowy, tylko szybko musieli pognać za małą, aby ta nie weszła w butkach do wody: wilkołak pochwycił szkraba w objęciach, a pół-wila uwolniła jej stópki, aby ich skarb mógł brodzić spokojnie w nagrzanej na płyciźnie, wodzie Oceanu Atlantyckiego. – Kochanie, nie. Nie, Rosie, to jest słone, niedobre. Fe-fe – tłumaczyła, ale ta uparła się, aby spróbować, jak smakuje jej łapka którą wcześniej z zafascynowaniem chowała pod taflę, przyglądając się zaciekawiona zmianom w obrazie. Skończyło się to, rzecz jasna, nieładnym skrzywieniem i pokręceniem ciemną główką, co jasno wskazywało, że to nie było dobre. – I co mówiłam? – Westchnęła pielęgniarka, ale podała córeczce soczek, aby zmienić jej smak w ustach. – Dosłownie, jak tatuś: wszystko po swojemu – złorzeczyła radośnie, zanim dała się porwać w wir zabawy związany z ochlapywaniem siebie, dopóki nie zorientowali się, że huśtawki są wolne i Roselyn Irisbeth może z nich skorzystać, a przy okazji również jej mama. – No pewnie – prcyhnęła, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i chwyciła mocno łańcuchy w palce, odbijając się od ziemi; młodsza z pań siedziała w specjalne przystopowanym dla maluchów pseudo-nosidełku – ale już po spotkaniu z babcią. Pomyślałam, że możemy gdzieś pójść na obiad. – Wyjaśniła szybko. – Wiem, że w Boscastle są głównie smażalnie ryb, ale jak byśmy sobie tak zamówili potrójne… nie!, poczwórne frytki i sałatkę jakąś, żeby było tak fit – zironizowała – to dałoby radę, no i później lody, oczywiście – wyszczerzyła się i podeszła do ukochanego; nie odważyła się do pocałować, a jedynie chwyciła za rękę. – Nawet jak uciekamy, to zawsze wracamy – powtórzyła, niejako raz jeszcze to przysięgając, po czym westchnęła ciężko. – Hm, nie wiem, ale… a-ale jestem gotowa dać się przebadać specjaliście – zapewniła szczerze.

    będąca całkowicie szczerą, poważną, ale i zwyczajnie szczęśliwą, VERA

    OdpowiedzUsuń
  16. — Szarlotka… – potworzyła cichutko Vereena, nagle tracąc dobry humor: zupełnie, jakby była balonikiem, z którego ktoś, muśnięciem igły, gwałtownie upuścił z niej powietrze. Odetchnęła ciężko i wbiła zasmucone spojrzenie w swoje nogi: czuła się okropnie, że nie miała pojęcia, co się działo przez ostatni miesiąc z jej ukochaną babcią; ze starszą, wspaniałą kobietą, która nie zasługiwała na odrzucenie pod każdym względem. Była zbyt dobra, zbyt kochana, zbyt oddana, zbyt pomocna i zbyt ciepła, a mimo to pół-wila ją odtrąciła, co, niestety, dochodziło do niej z pokaźnym opóźnieniem i wzbudzało olbrzymie wyrzuty sumienia, z którymi nie do końca umiała sobie poradzić. Oczywiście, nie chciała ich wywlekać na wierzch, aby nie psuć tego miłego popołudnia, które udało się jej, z nieocenionym wsparciem Connora, zainicjować, bo to nie był ani odpowiedni czas, ani miejsce, niemniej było jej po prostu i po ludzku źle. Odetchnęła jednak ciężko, celem szybszego opanowania się i ponownie połączyła swoje fiołkowe tęczówki z księżycowymi, należącymi do jej męża. – Pewnie, możemy zjeść tonę frytek i wrócić na szarlotkę – poprawiła się, uśmiechając się szeroko i chwyciwszy dłoń wilkołaka, w pełni skupiła się na tym, o co ją pytał, w kwestii jej zdrowia i samopoczucia. Jej odpowiedź natomiast nie wynikała absolutnie z jakiegokolwiek przymusu, czy z tego, że mógłby to być krok do naprawianie ich relacji, którą ostatnie ponad cztery tygodnie sukcesywnie niszczyła, oddalając się od niego i do słodkiej Roselyn Irisbeth, która w tamtej chwili tłumaczyła swojej pluszowej pandzie, że się bujają i dlatego świat tak śmiesznie się zmienia przed oczami; Vera nie powstrzymała się od pogładzenia jej po ciemnych włoskach i szerokiego uśmiechu: nie mogła pojąć, jakim cudem przeżyła bez tego uroczego skarbu tak wiele czasu. Nie spodziewała się jednak, że zaraz po tym geście, jej małżonek, nagle pochwyci ją w objęcia i, jak zwykle, bo też jego mięśnie były doprawdy idealnie wyrzeźbione i żelazne w swojej sile, jednocześnie będąc czułymi i delikatnymi względem niej i ich pociechy, bez trudu uniesie do góry. – Ojej! Za co to! – Zaśmiała się perliście, mocno obejmując go za szyję; nagle zalała ją potężna fala ciepła, mająca swoje epicentrum w jej sercu: to było to cudowne uczucie, którego najmocniej jej brakowało ostatnimi czasy. Poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewniał jej były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, ponownie zagościło w całym jej organizmie i dodawało sił do działania. Dlatego też, kiedy ją postawił, jej jasną twarz rozświetlał jeden z tych powalających na kolana, długo niewidzianych, uśmiechów. – Naprawdę musiałam powiedzieć o lekarzu, abyś zaczął mnie znowu nosić na rękach? – Zakpiła z niego okrutnie, szczypiąc go w bok, po czym dodała nieco poważniej: – J-ja… ja myślę, że od poniedziałku mogę wrócić do pracy – nie wiedziała, skąd wzięła się u niej ta pewność, ale widocznie była już gotowa do tego kroku dawno, tylko za mocno się ze sobą pieściła – więc może po prostu… po moim dyżurze? Wiesz – zmieszała się. – Nie oczkuję, że Carter zrobi mi dokładne badania, ale… przynajmniej będziemy wiedzieć, czy z wizytą w Londynie musimy się spieszyć, czy nie – wyjaśniła, jasno sugerując, że bardzo jej zależy mną jego obecność obok niej. – Dobrze, zawsze razem – przytaknęła w związku z tym jeszcze, oddychając ciężko, zupełnie, jakby po raz pierwszy od miesiąca była w stanie nabrać powietrza w płuca. – Ojej-ojej – zironizowała, łapiąc się zabawnie pod biodra – tylko nie odfruń, mój drogi, z tych zachwytów nad sobą – pogroziła mu palcem, ostentacyjnie przewracając oczami. – Taki wspaniały, taki dobry, taki, nie! Postaw mnie w tej chwili! – Nie zdążyła nawet mrugnąć, a on już trzymał ją przerzuconą przez ramie i beztrosko maszerował w kierunku samochodu. – Eee… Connor, wszystko fajnie – nagle się opanowała z wyrywaniem i krzyczeniem – ale zostawiliśmy Rosie na huśtawkach – uprzytomniła sobie.

    skonfundowana, trochę przestraszona, ale ogólnie szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  17. — No cholera, cholera… – przyznała roześmiana Vereena, najpierw kompletnie nie pojmując jego wybuchu paniki dopiero po chwili orientując się w powadze sytuacji. Wówczas zamarła gwałtownie i wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Cholera! – Wykrzyknęła i ponownie zamachała gwałtownie nogami i rękoma, ale Connor zamiast ją postawić, odwrócił się szybko i sprawnie na pięcie, aby żwawo podejść do Roselyn Irisbeth, który, na szczęście, nie wpadła w histerię, tylko wierząc bezgranicznie swoich rodziców, uznawała, że oto nastała jakaś fajna zabawa, tłumaczyła swojej pluszowej pandzie, że mama i tata tak często się chowają; dobrze też, że wokół nie kręcił się nikt nadgorliwy, który mógłby wszcząć awanturę, jak to Greybackowie są okropni i nieodpowiedzialni. – No dzień dobry, malutka – zaśmiała się więc, aby podtrzymać dobrą atmosferę, jak gdyby nigdy nic, jej matka, gdy już stanęła o własnych nogach. – No, tatuś jest kompletnie szalony, chciał się bawić w chowańca, a zapomniał, że jesteś na huśtawce – przytaknęła, wymyślając na poczekaniu wytłumaczenie, które ich szkrab natychmiast kupił, toteż obyło się bez większych problemów. – Daj spokój – odszepnęła w związku z tym swobodnie ukochanemu; jak długo ich księżniczka była szczęśliwa, tak długo i ona nie miała zamiaru się denerwować.
    Udało się jej względnie prędko opanować byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, a tym samym namówić go, aby przyjął pozę, która świadczyła, że nic zupełnie się złego nie wydarzyło – w końcu Rosie była bardzo inteligentnym, bystrym i spostrzegawczym dzieckiem, co mogłoby doprowadzić do tego, że natychmiast dostrzegłaby zmianę nastroju u ojcu, dodała dwa do dwóch, a nawet jeśli nie to, zwyczajnie załamałaby się z powodu jego smutku, a to niechybnie zakończyłoby przyjemne, sobotnie popołudnie dwunastego lipca dwa tysiące piątego roku. Na szczęście ten dzień już nie obfitował w więcej takich ekscesów – twardo oczywiście tkwili przy tym, ze wszystko jest w najlepszym porządku – a pół-wila musiała nawet przyznać, że wilkołak stał się nawet zdecydowanie zbyt opiekuńczy względem ich małej córeczki, którą, gdy tylko znikała mu z pola widzenia, nawoływał niemalże rozpaczliwie. Cudem więc dotarli z powrotem do pickupa – utrzymanie na przy sobie tak energicznego szkraba, jak i ten ich, śliczny, ciemnowłosy i słodki, nie należało bowiem do zadań łatwych, bo nawet kiedy mała się zmęczyła, natychmiast regenerowała siły do kolejnych psot – którym czym prędzej podjechali, z wygody i lekkiego lenistwa, pod kamienicę w Boscastle, aby spotkać się z panią Thornton.
    Ta oczywiście przyjęła ich ciepło – chociaż z niewątpliwym zaskoczeniem na widok długo niewidzianej wnuczki – i najpierw, zanim gdziekolwiek wyruszyli, odebrała od młodych kwiaty i po prostu długo patrzyła na Vereenę: ciemne oczy staruszki i fiołkowe młodej pielęgniarki w niewerbalny sposób przekazywały sobie, co czują. Jedna była pełna zawodu, smutku, ale i zrozumienia oraz miłości, a druga cierpienia, żalu, ale i przeprosin oraz wyrzutów sumienia. Ostatecznie, na szczęście, wszystko dobrze się skończyło i Roselyn zapakowała się do samochodu, toteż ich pomarańczowy pojazd mógł ruszyć spokojnie ku portowi – który nie była znowu aż tak daleko, ale ze względu na obecność ponad dziewięćdziesięcioletniej kobiety i niespełna półrocznej dziewczynki, woleli nie ryzykować spacerów w pełnym słońcu – gdzie znajdowała się niewielka tawerna „Osin’s Fishes”, gdzie Osin senior-senior prowadził kuchnię po tym, jak podczas wojny stracił obie nogi, Osin senior-junior wciąż pływał na kutrach zdobywając świeże ryby, a Osin junior zajmował się przyjmowaniem i roznoszeniem zamówień. Wewnątrz lokalu śmierdziało rybą i grochówką oraz wilgocią, a wszystko miała wystrój marynistyczno-piwniczny, ale nie było też drugiego takiego miejsca, gdzie podawano tak wspaniałe frytki w ziołach i ketchup własnej roboty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na wszelkie wypadek, aby nie przesiąknąć niepasującymi do siebie zapachami, zajęli miejsce przy wystawionych w lato pod parasolami, na zewnątrz – z pięknym widokiem na klify i zatokę, wżynającą się turkusem w skały. Po wsunięciu zaś doprawdy pokaźnych porcji krojonych i smażonych w głębokim oleju ziemniaków – co prawda, w wypadku Rosie wymagane było zjedzenie trzech z pięciu paluszków rybnych – udali się zgodnie z zapowiedzią na lody, a następnie na kawę i szarlotkę do pani Thornton, dlatego też kiedy wracali na farmę Trenwith, byli znacznie pulchniejsi i ledwo się poruszali. Nie narzekali jednak, bo też nie mieli powodów: spotkanie przebiegło spokojnie i w radosnej atmosferze, bez konieczności wykładania i wyjaśniania, a chociaż Vereena zdawała sobie sprawę, że babcia jeszcze długo będzie czuła do niej żal, że odrzuciła jej wspaniałą pomoc w tak ciężkich dla siebie chwilach – bo też sama sobie wyrzucała taką skrajną głupotę – to ich relacja znowu zmierzała ku lepszemu. Zresztą, tego dnia ustalili, ze wracają wspólne, niedzielne obiadki, omówili kwestię spotkania u doktora Cartera w najbliższy poniedziałek oraz zadecydowali, że niedługo po nim skontaktują się z Bogu ducha winnymi Hawthorne’ami, którym również należały się przeprosiny oraz ponowne zacieśnienie, wcześniej ochłodzonych, stosunków.
      Dlatego też, gdy finalnie dotarli do domu, pół-wila była w całkiem doskonałym nastroju, pomimo tego, że czas ciężkiej – bo bardzo trudnej i zdecydowanie zbyt długo odkładanej – rozmowy z mężem zbliżał się wielkimi krokami. Zanim jednak ta miała nastąpić, czekało ich kilka spraw do załatwienia. Po pierwsze, musieli spokojnie przedłożyć ich królewnie, że od tego wieczoru wraca zasada spania we własnym łóżeczku, ale oczywiście, gdy będzie coś złego się działo, to ma ich wołać, a niedzielne poranki są przeznaczone tylko i wyłącznie dla niej – dobrze, że najbliższy miał być już następnego dnia, bowiem to nieco pomogło im opanować niezadowolenie, słuszne zresztą, za co nie można było jej winić, tylko matkę, która niepotrzebnie ją kładła do rodzicielskich pieleszy wieczór w wieczór przez ostatni miesiąc. W następnej kolejności Vera wyrzuciła w sto diabłów drugą kołdrę i zmieniła pościel – symbolicznie dając nowy start – tak, aby wszystko do siebie pasowało. Jeszcze, co prawda, nie byli gotowi na wspólną kąpiel dlatego grzecznie wymienili się okupowaniem łazienki: najpierw pod prysznic poszedł Connor, a ona śpiewała Roselyn Irisbeth, następnie on tulił córeczkę do snu, podczas gdy ona się kąpała, rozmyślając niespokojnie nad tym, jak zainicjować ich wyczekiwaną, oczyszczającą konwersację.
      — Śpi? – Było więc to pierwszym, co wyrzuciła z siebie, kiedy wpadli na siebie w sypialni, wchodząc do niej jednocześnie, on z korytarza, ona z łazienki, kremując dłonie. – To wspaniale, bardzo się cieszę – odparła, siląc się na swobodę, chociaż dość miernie jej to wychodziło, kiedy Connor przytaknął. Niepewnie podeszła wówczas do materaca, na którego skraju przycupnęła, poprawiając notorycznie opadające, cienkie ramiączka białej koszuli. Chwilę milczeli, ale wiedziała, że mąż zrobił to samo: poczuła, jak siadał, przez co zajęli pozycje plecami do siebie, ściskając mocno kołdry w dłoniach ze stresu. Nawet w tej samej chwili nabrali równie głośno i gwałtownie powietrza w płuca, ale to Vereena zdecydowała się, jako pierwsza, przerwać ciszę: – Przepraszam – szepnęła najpierw, ale to nie był koniec jej wypowiedzi, mimo że pauza, jaką zrobiła, mogła o tym świadczyć; dobrze, ze wilkołak szanował ją na tyle, aby nie przerywać ani nie popędzać. – Przepraszam, ze straciłam do dziecko. – Już przy pierwszych słowach zalała się łzami, a jej głos stał się drżący, ale wciąż wyraźny. – Przepraszam, bo widocznie czegoś nie dopilnowałam. Przepraszam, bo powinnam była. J-ja… ja przepraszam, że byłam tak okropną żoną i paskudną matką… i… i że tyle czasu zajęło mi zrozumienie, jak bardzo, bardzo, bardzo – załkała – was potrzebuję…

      trochę mocno zestresowana VERA THORNE, która jednak wierzy, że będzie lepiej, bo będzie, nie?

      Usuń
  18. Niesamowitym był fakt, że nieważne, ile czasu miało minąć, Vereena i tak miała się czuć winną poronienia z czternastego czerwca: to jednak ona nosiła to dziecko pod swoim sercem – od początku ciąży czując się wprost fatalnie i nieco najwidoczniej za mocno to bagatelizując pod każdym względem – i to ona musiała – obwiniała się tak bardzo, ponieważ jednak była pielęgniarką i powinna dostrzegać niepokojące symptomy i znaki, które prowadziły ku tragicznemu finałowi – czegoś nie upilnowała, doprowadzając do tego, że jej wątłe ciało – bo niestety nie należała do najsilniejszych kobiet fizycznie, a jak się okazywało i psychicznie szwankowała, czego dowodem było ostatni miesiąc, kiedy z niczym sobie dosłownie nie radziła – pozbył się niejako intruza – jakkolwiek to okrutnie brzmiało – z jej łona. Może też myślenie o sobie, jako głównej ponoszącej odpowiedzialność – bo wcale nie tak pokrzywdzonej, bowiem pomimo tego, że czuła w sobie tego malucha, Connor był w równie fatalnej sytuacji: on słyszał bicie drobnego serduszka, to on wyczuł, że coś jest nie tak i wreszcie to on został obudzony przez śmierć własnego potomka, także niewątpliwym było, że ich agonia była przynajmniej porównywalna – nieco pomagało się jej pogodzić ze światem. Gdyby zdecydowała się na obwinianie losu – tak sobie przynajmniej wmawiała – to niechybnie oszalałaby, uznając go za okrutny i paskudny – nieważne, że faktycznie taki wobec Greybacków był, to przecież musiała wierzyć, ze pewnego dnia się odmieni, prawda? – bojąc się wciąż wyściubić nos poza farmę Trenwith, tworząc tam swoistą klatkę również dla Roselyn Irisbeth, która przecież zasługiwała na to, aby poznać Matkę Naturę w każdym, chociaż zdecydowanie najlepiej byłoby wybrać tylko te dobre i piękne, aspekcie.
    Niemniej, mówienie o tym i przyznawanie się do wszystkiego złego – a tego miała za uszami doprawdy wiele, bo jakby nie patrzeć, to ona doprowadziła do odsunięcia się od ich wszystkich bliskich – nie było wcale takie proste, również z powodu rozdrapywanych ran. Miała to jednak na własne życzenie i musiała się z tym zmierzyć: nieważne, jak cierpiała, sama sobie narobiła kłopotów uciekając i unikając rozmów, które dawno mogły pomóc.
    — Och – wyrwało się jej jednak nagle, kiedy mąż znalazła się przed nią, czym wybił jej z rytmu. To jednak dało i jemu szansę wypowiedzenia się, bowiem gdyby tego nie zrobił: Vera najpewniej jeszcze długo by mówiła, czym tylko dobijałaby siebie coraz mocniej i dotkliwiej. – Connor – zaczęła nagle, kiedy skończył, chwytając jego twarz w swoje dłonie, postanawiając się odnieść do wszystkiego po kolei – nie miałam prawa odsuwać się ani od ciebie, ani od Rosie, ani od mojej babci, ani nawet od Felixa i Jo – zapewniła go. – Nieważne, jak cierpiałam, nie powinnam była zamykać się w moim małym pudełku i błagać o śmierć, bo ja mam – podkreśliła, spoglądając na niego wymownie – dla kogo żyć. – Urwała, bo zdawał się niewiele pojmować. – Skarbie, nie rozumiesz – powiedziała wprost. – Jestem Vereena – zgodziła się – jestem pół-wilą – przytaknęła – tak, jestem pielęgniarką – zaznaczyła – ale to bycie twoją żoną i matką tej ślicznotki, która śpi jak suseł – uśmiechnęła się czule – definiuje mnie jako kobietę, jako szczęśliwego człowieka i dobra osobę – wyjaśniła – a zawiodłam was swoim chłodem… dystansem, tym, jak się odsunęłam. Dlatego nawet jeśli nie pomyśleliście tak o mnie, za co jestem wam bardzo wdzięczna to… to nie ma wątpliwości, że byłam ostatni miesiąc po prostu okropna – swoim fiokowym spojrzeniem błagała go, aby jej wybaczył, aby gwałtownie się zapowietrzyć, gdy wspomniał o swoim ojcu. Zamilkła na dłuższą chwilę. – Nie sądzę, aby to jego pojawienie… n-nie… – plątała się . – Myślę, że to wina cukrzycy – powiedziała w końcu. – Widocznie coś jednak było mocno nie tak i nawet te konowały z Londynu nic nie wykryły, w-więc może… doktor Carter w poniedziałek. Connor, czy ty się obwiniasz? – Zapytała ze szczerym strachem, że mogłoby tak, niezgodnie z prawdą, być.

    pełna skruchy, ale i ulgi oraz miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  19. Pomimo tego, że Vereena chciała doprawdy wiele powiedzieć, kiedy mówił Connor – milczała i słuchała go uważnie; już wystarczająco długo nie docierały do niej jego słowa i sama żadnych nie artykułowała, co doprowadziło do tego, że przez ostatni miesiąc mocno się oddalili od siebie i szczęściem było, że pomimo wszystkich trudności, umieli podjąć próbę naprawienia swojej relacji, a ich miłość okazywała się silniejsza, niż najgorsze przeszkody. To więc, że zdecydowali się na spokojne wyłożenie swoich racji, przedstawienie przemyśleń, czy też podzielenie się problemami, które toczyły zarazę wewnątrz ich, a w konsekwencji wylewały się poza ich organizmy, niszcząc ich małżeństwo – było doskonałym zagraniem; co prawda, mocno opóźnionym, przez co wszystko mocno się wydłużyło i zdążyło nieco ich podniszczyć, ale od tamtej chwili mieli być przecież na dobrej drodze ku całkowitemu wyleczeniu. W taki sposób bowiem młoda pielęgniarka określała to, co robili w wieczór przed swoją pierwszą rocznicą ślubu, w pięknej sypialni, znajdującej się na piętrze domu na farmie Trenwith: leczeniem; zszywaniem, okładaniem, przykładaniem opatrunków – chodziło jednak nie tylko o to, aby sprawę zamieść pod dywan, ale całkowicie ją wyleczyć i zasklepić rany tak, aby już nigdy szwy nie pękły. W zamiarze pół-wili nie było tylko doraźne załatwienie tej kwestii, ale również działanie prewencyjne, a to miała im przynieść ta szczera konwersacja, nieważne, jak trudna i ciężka, niezależnie od ilości bólu, jaki jeszcze miała im sprawić: ostatecznie i tak mieli przecież uznać, że warto było te dodatkową chwilę pocierpieć, byleby tylko już nigdy nie obudzić się w rzeczywistości, w której żyli obok, ale jednak osobno – tym samym zaś psując dzieciństwo Roselyn Irisbeth, która na to nie zasługiwała.
    — Och, kochanie – westchnęła jednak przeciągle, kiedy skończył prowadzić swój monolog. Później jeszcze chwilę milczała, próbując dobrać pasujące do sytuacji słowa, adekwatne określenia oraz nie spalić niczego na starcie, bo weszli na bardzo niebezpieczne i zdradliwe wody, dotyczące stricte ich nieżywego maluszka, a przez to Vera czuła, że winna jest uwagę i roztropność, bowiem ukochany już wystarczająco długo przeżywał swoją agonię w samotności, skazany na plotki i tłumaczenia oraz walkę z samym sobą, którą słyszała przecież często, gdy wychodził z butelką whisky na klify, gdzie wył rozpaczliwie. – Masz rację, to Fenrir zamknął mnie w sypialni, grożąc, to on… on – urwała, zadrżała i zaszlochała: wracanie myślami do obrazu, gdy stary wilkołak swoim strasznym pazurem wisiał nad tętnicą ich córeczki było doprawdy przerażające – on mówił takie straszne rzeczy, które chciał zrobić Rosie – mimowolnie zerknęła na korytarz, jakby w obawie, że znowu coś się stanie tej słodkiej księżniczce. – Zdaje sobie sprawę – podjęła po momencie, kiedy odetchnęła ciężko – ze to też on torturował ciebie – gwałtownie chwyciła jego przystojną twarz w drżące dłonie, upewniając się, że wciąż jest przy niej – i… i wiele rzeczy jest jego winą, ale nie to, że cię uratowałam. To wina mojej miłości, a… a nieutrzymanie… a – nie potrafiła nazwać tego strasznego wydarzenia wprost, licząc, że weterynarz się domyśli – to akurat była wina mojego ciała. Mojej ślepoty i zaniedbania, więc Connor, nie obwiniaj się o nic – dosłownie go błagała. – Bycie twoją żoną i matką twoich dzieci – podkreśliła czule – jest najlepszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała, kochany. Nigdy proszę w to nie wątp… – pocałowała go w czubek głowy. – Nie mogłeś wyczuć swojego ojca, nie mogłeś, wiesz o tym – przypomniała mu, jaką władzę posiadał Fenrir – i nie mogłeś… nikt – nacisnęła – nic nie mógł – uśmiechnęła blado, szczerze tak uważając – przeczuć, zauważyć. Nikt oprócz mnie w kwestii zagrożenia ciąży, b-bo… bo ja czułam, ze nie jest dobrze i ciągle to bagatelizowałam. Ciągle – jęknęła, przełykając kolejne łzy. – W tym wszystkim jednak, jesteś całkowicie niewinny, Connor i ciągle się nami, pomimo całego mojego zła, nami opiekujesz – wyjaśniła z miłością.

    próbująca się oczyścić, wyrzucając z siebie smutek, VERA

    OdpowiedzUsuń
  20. Wbrew temu, co uważał Connor – a zdecydowanie, w opinii swojej żony, ja wybielał – nie czuła się odpowiedzialną ani nawet dobrą matką. Vereenie jednak wcale nie chodziło już o fakt zaniedbania sensu stricte – chociaż ten był doprawdy karygodny i była pewna, że gdyby tylko bardziej skupiła się na podpowiedziach swojego organizmu, na znakach ostrzegawczych, które ten jej dawał, a tych przecież było dużo i sama przecież czuła wewnętrzny niepokój, który notorycznie narastał w jej sercu, ale niestety dopiero post factum dotarło do niej, że ten odnosił się właśnie do życia jej maluszka – ale także o to, że dla Roselyn Irisbeth mogła stać się w niedługim czasie zwyczajnie obcą osobą. O ile bowiem tę nienarodzoną kruszynę straciła i to była doprawdy straszne oraz bolesne, zwyczajnie wyniszczające, a także, co najważniejsze, kompletnie niesprawiedliwie, to jednocześnie, pomimo wszystkiego, gdzieś na dnie jej serca kołatała się cichutka świadomość, że – mimo swej wielkiej wiary dotyczących cukrzycy – nie do końca nie mogła nad tym zapanować. Jeśli zaś chodziło o jej córeczkę, to mogłaby ją utracić – w ten metaforyczny, psychologiczny – sposób na własne życzenie: przez bite cztery tygodnie przecież kompletnie ją ignorowała, skupiając się egoistycznie jedynie na sobie, a przecież, nieważne, jak wielka byłaby jej agonia, była także odpowiedzialna za tą słodką, niewinną dziewczynkę i to na niej powinna się skupiać, a nie na pielęgnacji swojego żalu. Do tego zaś dochodziło jeszcze silne przekonanie, że całkowicie rozczarowała pozostawionego ze wszystkim – a więc i tłumaczeniami, swoją żałobą oraz plotkami niesubtelnych ludzi z Boscastle – oraz z niczym – samotnie, bez pomocy, z zerowym wsparciem, zwyczajnie bez niej – cudownego ukochanego.
    W związku z tym, niczym dziwnym nie było jej przekonanie o swojej beznadziejności – coś na tyle silnego i obezwładniającego, ze nie potrafiła z tym walczyć. Gdyby bowiem było inaczej: chwyciłaby za oręż i rzuciłaby się z pieśnią na ustach w wir bitwy, ale zwyczajnie nie mogła, nie potrafiła, a bardzo chciała. Wiedziała, jak wiele rzeczy zwyczajnie spieprzyła w swoim życiu i zdawała sobie sprawę, że musi je naprawić.
    — Nie, Connor, nie zaryzykowałam – na gorąco musiała mu, dlatego też, odpowiadać na kilka kwestii, aby nie miał ku temu wątpliwości – i nie zaryzykowałabym i oczywiście, że nie, a-ale… ale cholera, do czego zmierzasz? – Zmarszczyła brwi, nie pojmując, o co mu dokładnie chodzi. – Och, przestań – wstała gwałtownie i zaczęła się nerwowo przechadzać po pokoju, oddychając szybko. – Nie rozumiesz – jęknęła. – Cukrzyca może wpływać na łożysko, kobiety z cukrzycą są bardziej podatne na odklejenie łożyska i… i to tylko spekulacja, ale możliwe, że… to ja zabiłam to dziecko. W pewnym sensie – wyjaśniła żałośnie, upierając się przy tym, aby to na nią zrzucić całą winę, mimo że powody co do tego, nie były znane nawet jej tak do końca. W końcu więc zrezygnowana przycupnęła znowu na brzegu materaca i chwyciła wielką łapę męża. – Nie dałam się traktować, jak niepełnosprawna, ale też… też dużo, za dużo – jęknęła żałośnie – rzeczy bagatelizowałam. – Wciągnęła głośno powietrze w płuca i uśmiechnęła się leciutko na kolejne wyznania wilkołaka. – Nieładnie jest grozić małym pół-wilą – odparła, nie kryjąc słodkiego uśmiechu, który błąkał się po jej wargach. – Connor – raz jeszcze pochwyciła jego przystojną twarz w drobne dłonie – nawet jeśli – nacisnęła sceptycznie nie chcąc prowadzić do awantury – nie zawiniło moje ciało… w-wtedy, w czerwcu, to… to kolejny miesiąc to już moja wina – westchnęła przeciągle. – Byłam złą żoną i matką, ty i Rosie zasługujecie na więcej. Tak samo moja babcia… Jo i Felix – wciągnęła go na łóżko obok siebie i owinęła się wokół jego silnego ramienia, wdychając cudowny zapach, jaki roztaczał, a który ją zdecydowanie uspokajał. Chwilę trwała w milczeniu. – Jesteś w stanie mi wybaczyć, kochany? – Zapytała nieśmiało.

    coraz szczęśliwsza i spokojniejsza VERA

    OdpowiedzUsuń
  21. — Tak Connor, nie zaryzykowałam – przyznała z olbrzymią rezygnacją Vereena – umyślnie – dodała, wymownie do podkreślając – ale na pewno też nie włożyłam wszelkich starań, aby było w pełni bezpieczne – wyjaśniła cichutko, wzdychając ciężko, ale mimo to wciągnęła go na łóżko i mocno się w niego wtuliła, przyciskając się kurczowo do jego wielkiego, silnego ramienia. – Mnie brakowało ciebie, kochany… – odszepnęła szczerze, chociaż niemalże niedosłyszalnie dla zwykłego człowieka: jej mąż jednak pod żadnym względem zwykły i przeciętny nie był. Nie mogła jednakowoż dłużej wytrzymać i w końcu poprosiła go o wybaczenie, w pierwszej chwili, słysząc jego słowa, będąc świetnie przekonaną, ze sobie na nie, zresztą słusznie, nie zasłużyła. Dopiero po chwili, gdy wszystko pojęła, wybuchła cichym śmiechem. – Rodzinne wakacje brzmią wspaniale – musnęła jego potężny mięsień, a następnie przycisnęła do jego ciepłej, karmelowej, pachnącej mokrym cedrem i wiosenną ziemią, skóry policzek, rozkoszując się jego bliskością. – Przestań – sarknęła, gdy zaczął udawać, że nie ma jej czego puszczać w zapomnienie: jakkolwiek to było miłe, było także nieprawdziwe, bo ostatni miesiąc doprawdy spieprzyła. – Pewnie, spokój i odpoczynek mi się należał – przytaknęła – ale nie takim kosztem – dodała wymownie.
    Długo patrzyła w jego księżycowe, wspaniałe tęczówki, wyrzucając sobie swoją skrajną głupotę oraz beznadziejność, że dopuściła do tego, że tak bardzo się od siebie odsunęli – że postawiła pomiędzy nimi olbrzymi mur, bardzo trudny, a jednocześnie niebywale wręcz łatwy do przebicia: trudny, bo to ona unikała rozwiązania problemu i uciekała, a łatwy, bowiem jak się okazywało wystarczył jeden drobny impuls, niestety dany z zewnątrz, aby się opamiętała. Dobrze więc, że przy tym wszystkim były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu był na tyle dobry i wyrozumiały, że ponownie przyjął ją w swoje szerokie, zapewniające bezpieczeństwo ramiona i do swego dużego, dobrego serca, tak bardzo miękkiego, że aż skrajnie niepasującego do jego umięśnionej, niemalże dwumetrowej, pełnej blizn i tatuaży sylwetki. Ostatecznie zaś pół-wila przysięgła mu solennie, że nigdy więcej – niezależnie od wszystkiego – nie doprowadzi ponownie do takiej sytuacji, a na wakacje się wybiorą: miała już nawet pomysł, jak będą wyglądały, ale najpierw musiała się dowiedzieć od starego pana Vaughana, czy ta stara przyczepa kempingowa, która rozpadała się, zawilgacała się i zieleniała na jego zarośniętym podwórku, jest na sprzedaż, bo w końcu nic, co robili Greybackowie, nie mogło być do końca normalne, prawda?
    Z tego też chyba samego powodu, tak sprawnie udało im się – przynajmniej względnie, ale liczyła, że nie doraźnie, traktując tę pierwsza rozmowę, jako mały krok ku lepszemu, którego nie mogła się doczekać – dogadać. Oczywiście, jeszcze trochę wymieniali się poglądami, wyrażali swoje uczucia, które nimi targały ostatnie cztery tygodnie, a nawet płakali rzewnie – szczególnie wówczas, kiedy wilkołak wspomniał o pudełeczku, w którym zostało pokochane ich maleństwo: drobna fasolka, która nie miała ani płci, ani imienia, oprócz tego, które jego matka wyrywał na białym krzyżyku: Toddler; nie chciał, aby to wyglądało tak groteskowo, dlatego w dniu tego intymnego, małego pogrzebu, chciał namówić ją na zmianę pseudo-trumienki, a ona natomiast uznawała, że skoro nie mogła dać pięknego życia swemu potomkowi, to pragnęła, aby chociaż otaczały go zawsze kolory – aby ostatecznie położyć się spać, pod jedną kołdrą, blisko siebie, dopiero koło trzeciej w nocy. Nim się natomiast zorientowali – Vera już leżała na mężowskim torsie i tak się obudziła: stęskniona za jego bliskością, owinięta jego łapami i w końcu, po raz pierwszy od niemal trzydziestu dni, w pełni wyspana i nie śniąca koszmarów, a same dobre rzeczy. Dzięki temu – ich poranek, również przełamujący lody od dawna, także należał do doprawdy udanych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Duży wpływ miało pewnie na to też to, że był to dzień ich pierwszej rocznicy ślubu – trzynasty lipca – i chociaż na początku było dość drętwo i wymieniali się nerwowymi, niepewnymi uśmiechami za to, że kompletnie nie panowali nad swoimi ciałami, bo fakt, że zrezygnowali z drugiego kompletu pościeli, nie oznaczał, że znowu się rozebrali i zasypiali wtuleni w siebie, ale ich organizmy widocznie miały inny plan na życie, to szybko, gdy tylko przyszło do życzeń i pocałunku – tak naprawdę kluczowego, bo był on nie tylko czuły, namiętny, ale i, tak jak ich noc, pierwszym: i młodziutka pielęgniarka niejako się właśnie czuła tak, jakby Connor całował ją, drobną piętnastolatkę, dopiero zaznajamiając ją z tajnikami swoich idealnie wykrojonych warg oraz przyjemności płynącej z tego aktu – od razu się rozluźnili. Wówczas wręczyli sobie prezenty – obydwoje wyczuwając, że to jednak nie koniec – on wyczarował skądś przepiękny, bogaty i olbrzymi bukiet z bzu i białych róż, a ona ofiarowała mu album na zdjęcia z ich inicjałami. Następnie zaś powitali swoją księżniczkę – która zgodnie z obietnicą mogła kokosić się w niedzielny poranek w łóżku – z którą w pieleszach zjedli śniadanie, opuszczając je tylko dlatego, że chcieli zdążyć na ostatnią, czyli jedną z dwóch, mszy w Boscastle, a później pojechać do pani Thornton.
      Posiłek u Roselyn oczywiście przebiegł w miłej, spokojnej atmosferze – i rzecz jasna, w obecności Thomasa Rocheforta, wpatrzonego w swoją gospodynię, jak w obrazek, co dowodziło, że miłość nie zna granic wieku, wzrostu i pochodzenia – bez żadnych ekscesów, za to z całą masą życzeń oraz jedzenia tak pysznego, ze chociaż musieli się upychać placami: jedli dalej. Biorąc zaś pod uwagę, ze i poprzedniego dnia wcisnęli w siebie tyle, co szaleńcy, to wracając na farmę Trenwith w zasadzie bardziej się toczyli. Jako że jednak mieli trochę swoich obowiązków, na chwilę się rozdzielili i pan Greyback poszedł zając się Roselyn Irisbeth, natomiast Vereena przygotowywała się do powrotu do pracy, na co wyraził zgodę doktor Carter, od którego przy okazji odwiedzin u babci odebrała dokumentację ostatnich pacjentów, aby być ze wszystkim na bieżąco i w swoim pięknym notesie, który otrzymała od męża, najpierw podliczyła miesiące wydatki i zarobki lecznicy oraz ustalała sobie plan na najbliższy tydzień, z którego wynikały poniedziałkowe badania, wtorkowe wielkie sprzątanie, środowe pranie, czwartkowe zakupy jedzeniowe i dla córeczki, która szybko rosła i piątkowe ognisko z Hawthorne’ami, do których, rzecz jasna, natychmiast po konsultacji z panem domu, zadzwoniła, aby ich zaprosić. Pracy mieli sporo, ale wiedzieli, ze się im to ostatecznie opłaci.
      Później natomiast wilkołak poszedł doglądać, jak co wieczór, swoich podopiecznych, a wtedy pół-wila zacieśniała więź z ich księżniczką, którą następnie wspólnie położyli spać i udali się do salonu z butelką winą, aby przebyć ciąg dalszy świętowania ich pierwszej rocznicy ślubu. Absolutnie nie chcieli szarżować, tylko posiedzieć sobie wspólnie przed wesoło trzaskającym ogniem w kominku i po prostu być: ze splecionymi dłońmi, obok siebie i ze sobą, ale w milczeniu, bo w takich chwilach nie potrzebowali słów, bowiem te i tak nie mogły opisać ogromu uczucia, które ich łączyło. Żadne z nich jednak – chociaż przewidywali, ze poranne upominki były jedynie swoistym preludium do miłego świętowania: jego księżycowe i jej fiołkowe oczy za bardzo błyszczały się wesołymi, chytrymi ognikami; niesamowitym było to, że pomimo tego, że nie wiedzieli, czy się pogodzą, czy spędzą ten dzień, jak niemal trzydzieści poprzednich, oddzielnie, obydwoje przygotowali dla siebie niespodzianki i to właśnie świadczyło o tym, jak mocno byli dla siebie przeznaczeni – nie przygotowało się na takie rewelacje i dosłownie na raz, bez najmniejszego, werbalnego porozumienia, znikąd wyciągnęli kolejne pakunki.

      Usuń
    2. Jak się okazało ona otrzymała naszyjnik z pereł, który wyglądał z przodu elegancko, bez udziwnień, ot, zwyczajnie – dla większości osób, bo dla niej był ideałem w każdym względzie – jednak to tył posiadał cały sznyt: tam ozdobiony był sznureczkiem z białego złota i diamentami, a on dostał płaski portfel ze skóry na dokumenty ze srebrną grawerką jego imienia i nazwiska oraz wytłoczonym wewnątrz wyznaniem miłości od żony i jej zdjęciem oraz ususzoną gałązką bzu. Dużo czasu minęło zanim się nimi nacieszyli i zdecydowali pójść na piętro.
      — Pójdziesz pierwszy? – Zagaiła Vera, gdy już byli w sypialni, ziewając przeciągle. – Ja jeszcze raz zerknę, czy wszystko na jutro przygotowałam – skłamała lekko i wysłała go do łazienki, niechętnie chwytając za swoją różdżkę, której niestety pomocą musiała się posłużyć, aby wcielić w życie pomysł, który pojawił się w jej srebrnej głowie z nagła i niespodziewanie. W ciągu chwili więc w całym pomieszczeniu rozbłysły świecie różnej wielkości, wszystkie kremowe i zabezpieczone czarami tak, aby niczego nie podpaliły; niejako jak te, które wisiały pod sklepieniem Wielkiej Sali w Szkole Magii i Czarodziejstwa, a ona szybko naciągała na siebie, ciemne, koronkowe majteczki, spinała włosy w wytworny, ale jednocześnie skromny krok i wciskała się w jedną z ulubionych sukienek męża: małą czarną do kolan, z rękawkiem do połowy ramienia, obszytą jedwabiem na łódeczkowy, dekolcie, przechodzącym w bardzo głębokie rozcięcie na plecach, które idealnie eksponowało naszyjnik który otrzymała od Connora. Na koniec wciągnęła ciemne szpilki i zasiadła, długo nie będąc pewną, jak powinna ułożyć nogi, żeby wyglądały najkorzystniej, bo też w ogóle się na tym nie znała, przy swojej toaletce, plecami do drzwi, z których miał wyjść jej ukochany, dzięki czemu miał wgląd w obicie jej twarzy w trzyskrzydłowym lustrze oraz prezent, błyszczący na jej jasnych plecach. Rzadko, ba!, wcale nie bawiła się w femme fatale, uznając, że się nie nadaje, ale tym razem czuła, że to odpowiedni moment. Co prawda, najpewniej zwariowała, bo nie było między nimi idealnie, ale sądziła, że warto podjąć takie ryzyko. – Długo ci zeszło… – wyszeptała zmysłowo, gdy usłyszała skrzyp zawiasów. – Nieładnie kazać czekać tak długo żonie – dodała, poprawiając czerwoną szminkę na ustach.

      dość mocno zestresowana, ale generalnie mocno podniecona i szczęśliwa VERA (Greyback) THORNE, która liczy, że jej kochany wilczek nie odczyta w sposób nieodpowiedni jej zamiarów i się ucieszy z jeszcze jednej niespodzianki…

      Usuń
  22. Zgrywanie niewiniątka było czymś, w czym Vereena osiągnęła niewątpliwe mistrzostwo, żyjąc obok swojego wielkiego, silnego Connora – jakby przecież nie patrzeć, bardzo lubił ją rozpieszczać, ale także się nią opiekować, a ona uwielbiała, kiedy otaczał ją swoją troską, oczywiście w granicach rozsądku: niekiedy bowiem zdecydowanie przesadzał i zachowywał się trochę niczym samiec alfa, próbujący ją za wszelką cenę uziemić w domu i powstrzymać od robienia czegokolwiek. Generalnie jednak ani jedno, ani drugie nie narzekało w takim układzie, bo było im zwyczajnie dobrze – owszem, kiedy przychodziło co, do czego, to pół-wila zajmowała się swoim wilkołakiem, który wzorem wszystkich prawdziwych mężczyzn, przy katarze spisywał już swoją ostatnią wolę, a ona dzielnie to znosiła, podając mu herbatki, ziółka i inne napary oraz pojąć go gorącymi rosołkami, a także znosząc jego cierpienie werteryczne oraz zapowiedzi rychłej śmierci. Niemniej, zawsze, niezależnie od sytuacji, wykazywali się nieopisaną wręcz miłością oraz czułością wobec siebie – niekiedy podszytą odrobiną rozbawienia, czy też pobłażania, a czasami irytacji, kiedy na przykład z nią było gorzej, a upierała się, że będzie robiła wszystko w normalnym trybie, albo gdy on był tuż po pełni lub mocno poraniony, co w jej opinii zdarzało się zdecydowanie zbyt często, decydował się udawać, ze wszystko jest dobrze. Słowem jednak: byli siebie warci na każdej płaszczyźnie, pod każdym względem i chociaż różniły ich dwie dekady wieku oraz pokaźna rozbieżność w wielkości, sile i wzroście, to pomimo tego pasowali do siebie idealnie. Niesamowitym też było – i kolejnym dowodem – to, że chociaż ostatni miesiąc był dla nich fatalny, oni i tak automatycznie o sobie myśleli, chcąc sprawić sobie spore przyjemności.
    Prezenty na rocznicę świetnie to pokazywały, a młodziutka pielęgniarka pewność swojego perfekcyjnego dogrania z ukochanym, po raz kolejny zresztą, otrzymała, kiedy dostrzegła wyraz twarzy swojego małżonka w lustrze, kiedy wyszedł z łazienki i spostrzegł udekorowaną przez nią sypialnię oraz strój, jaki przywdziała. Uwielbiała, gdy robiła mu takie niespodzianki, a on tak mało roztropnie i uroczo zagubiony wyglądał – był wspaniały.
    — Nie, Connor, nie Chryste, tylko ja: Vereena – poprawiła go cichutko, nieco zadziornie, uśmiechają się leciutko i zmysłowo ocierając czerwoną szminkę z kącika pełnych ust. Przekręciła się następnie do niego profilem, ciągle trzymając nogi w jednej pozycji, aby je dalej eksponować i dawać wrażenie, jakoby sięgały do Kanady w tych niebotycznych i niewygodnych szpilkach, które na sobie miała. Nie spodziewała się tylko, że i on prezentował się doskonale: z mokrymi włosami i samych, ciemnych spodniach, a kiedy to spostrzegła, jej jasne policzki zapłonęły. – Och, Chryste… – powtórzyła po nim całkowicie oniemiała i zachwycona, z zaskoczeniem przyjmując to, że nagle znalazł się przy niej i padł na kolana. – Jesteś idealny – szepnęła, muskając jego policzek, aby po chwili zaśmiać się perliście. – Nie oszukałam cię, a jedynie, hm… wykorzystałam okazję – stwierdziła dumnie i połączyła ich dłonie, na których nosili obrączki, a ona do tego piękny pierścionek zaręczynowy, w ciasnym splocie. – Nie masz mi za co dziękować, kochanie. Nie masz, bo ty uczyniłeś mnie kobietą, matką, szczęśliwą osobą i ja jedyne co robię, to odwdzięczam ci się za całe dobro, które mi okazałeś – wyszeptała szczerze i czule, ale nagle wstała i podeszła do starego gramofonu, gdzie puściła cichutko Edith Piaf, bo jakoś tak się utarło, że najlepiej działała na romantyzm Greybacków. – Chodź do mnie – wystawiła do niego dłoń i chociaż obydwoje byli beznadziejnymi tancerzami, a on był półnagi i bosy, to przylgnęli do siebie mocno i cichutko kiwali się w takt „Życia usłanego różami”. – Kocham cię – szepnęła nagle, a w jej fiołkowych oczach stanęły łzy wzruszenia. – Kocham cię bardziej, niż możesz sobie to wyobrazić i tak bardzo, bardzo za tobą tęskniłam najdroższy – przycisnęła ucho do jego lewej piersi.

    słuchająca bicia serca wilczka, oczarowana i szczęśliwa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  23. — Możesz mi tak mówić, jeśli koniec końców będę miała tak piękną – podkreśliła wymownie rozradowana Vereena – niespodziankę, jak ta, którą ci przygotowałam – puściła mu perskie oczko, aby nie miał wątpliwości, że faktu, że się przechwala, nie powinien brać absolutnie na poważnie; jasne, była dumna z tego, co udało się jej w tak krótkim czasie osiągnąć, niezależnie, czy za pomocą magii, czy też nie, ale absolutnie nie należała do osób, które potrzebowały notorycznych pochwał oraz atencji: zwyczajnie cieszyła się, ze mogła sprawić Connorowi przyjemność. – Hm… trzymanie mnie rano w ramionach w łóżku, no-no… mogę tak spędzić z tobą całą wieczność, wiesz? – Wyszczerzyła się i wtedy właśnie zaprosiła go do ich mocno koślawego tańca, najpierw śmiejąc się radośnie z tego, jak rozpaczliwie próbował ją przy sobie zatrzymać, jakby w obawie, że zaraz mu zniknie: przecież nie miała zamiaru, bo mu przysięgała, że już nigdy go nie zostawi. Dopiero więc słuchając bicia jego serca, odetchnąwszy ciężko, podjęła: – Zawsze to mówisz… zawsze mówisz, że to ja zostałam zesłana, aby cię uratować – w końcu mniej więcej taki wydźwięk miały jego słowa – a ja ciągle będę ci powtarzała, skarbie, że to nie ja zostałam zesłana, lecz ty – oparła brodę o jego tors i spojrzała głęboko w jego oczy – i to żeby uratować mnie – dokończyła z miłością, obejmując go mocno w pasie i gładząc delikatnie, długimi, chłodnymi placami po plecach. – Przestań mi dziękować, nie masz za co – zaśmiała się i wysupłała się z jego ramion, aby okręcić się wokół własnej osi i ponownie w nie paść, zaśmiewając się, jak mała dziewczynka. – Wiem, Connor – przyznała szczerze, gdy zapytał, czy ma pojęcia, że w rzeczywistości nigdy go nie straciła – co jak co, ale tego jestem pewna. Myślę, że wtedy… podczas tego strasznego miesiąca, podświadomie zdawałam sobie z tego sprawę i chyba tylko dlatego w ogóle to wszystko przetrwałam. Przetrwałam – odetchnęła ciężko – bo wiedziałam, że gdzieś, na końcu tej paskudnie smutnej, ciemnej drogi będziesz na mnie czekał, niezależnie od wszystkiego – wyszeptała, całkowicie wzruszona, ale i zachwycona tym, jak mocno mogła na niego liczyć. Ostatnie takty piosenki Edith Piaf i jego głębokiego, intensywne spojrzenie, którym ją obdarował, wyginając ją leciutko i elegancko, tylko tego dowiodły. – A ty masz mnie, najdroższy – wyszeptała, niczym tchnienie rozkoszy, kiedy w końcu stała na własnych, chociaż bardzo miękkich nogach. Długo patrzyli sobie w oczy, trzymając się za ręce i nawet się nie zorientowali, gdy nagle pomiędzy nimi wybuchł ogień pożądania, podsycany trzydziestodniową abstynencją, a więc i nieopisaną tęsknotą za swoją bliskością na każdej płaszczyźnie ich pożycia małżeńskiego. – Connor… – tak, jak on wyszeptał jej imię, ledwo artykułując pojedyncze literki i nie mogąc pochwycić z nagła i niespodziewanie oddechu, tak i ona to uczyniła, niemalże w tym samym czasie, niejako dając sobie nawzajem przyzwolenie do tego, co miało nastąpić chwilę później: do wybuchu ich nieopisanej wręcz namiętności, która na początek znalazła ujście w długim, gorącym pocałunku, który wspólnie, na raz, zainicjowali. – Jezus Mario, jak ty ślicznie się rumienisz! – To było pierwsze, i zdecydowanie mało romantyczne, co powiedziała pół-wila, kiedy się od siebie oderwali, ale kiedy ułożył jej dłoń na swojej lewej piersi, natychmiast się opanowała. Zrobiła ten sam gest z jego ręką. – Ono też jest twoje, także jesteśmy w tragicznej sytuacji, bo już nie możemy się rozstać – zapewniła poważnie i wycofała się w kierunku łóżka. – No chodź – nie puszczała splotu ich placów, aby na koniec paść na materac. – Chcę się z tobą kochać, Connor. Jak mąż i żona, jak to powinniśmy robić już dawno – poprosiła – ale… a-ale – zmieszała się nagle – nie jestem gotowa na kolejne dziecko, dobrze? N-nie… nie próbujmy, proszę – spojrzała błagalnie w jego księżycowe tęczówki. – Przepraszam – po jej policzkach skapnęło kilka łez. – Przepraszam, a-ale… ale później – nie zamykała im tej furtki, mimo że panicznie się bała.

    potrzebująca zrozumienia i miłości oraz swojego wilczka VERA

    OdpowiedzUsuń
  24. Wiedziała, że to, o co prosi to wiele. Wiedziała doskonale, że nie na to Connor zasłużył. Wiedziała też, że zachowuje się zwyczajnie źle, bo w kochającym się małżeństwie powiększanie rodziny było naturalną koleją rzeczy i czymś, czego nie powinno było się zatrzymywać, chyba ż wymagała tego sytuacja: materialna chociażby, albo decyzja obojga partnerów, a nie jednego – tak jak w wypadku Vereeny. Nie umiała jednak inaczej, będąc zwyczajnie zbyt wielkim tchórzem, aby zdecydować się na kolejnego potomka – obawiała się, że ten ponownie mógłby opuścić jej wadliwe ciało, bowiem niezależnie, co mówił jej ukochany, ona uważała swoje i sądziła, ze to jedyne słuszne rozumowanie, a wówczas na pewno już by sobie nie poradzili: bała się więc również, że doprowadzi ponownie do sytuacji, w której ponownie, a możliwe że trwałoby to dłużej niż miesiąc, odsunie się od tego wspaniałego, najlepszego mężczyzny na świecie, tym samym łamiąc dane mu przyrzeczenie. Ponadto, jej serce zwyczajnie by tego nie przeżyło – pękłoby niechybnie, bo pokochałaby tego potencjalnego malucha od razu, ba!, ona kochała go już teraz, co wykraczało całkowicie poza jakiekolwiek ramy logicznego osądu, ale tak niestety były, bo to miała być latorośl byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu i to już czyniło tę nieistniejąca jeszcze kruszynę całkowicie wyjątkową. Wolałaby, w związku z tym, nie przezywać raz jeszcze tej agonii, jaka zalała jej drobny organizm czternastego czerwca dwa tysiące dwudziestego piątego roku i na bite cztery tygodnie zamknęła ją w małym, ciemnym pudełeczku bez powietrza, po brzegi wypełnionym smutkiem. Dlatego też, jakkolwiek jej prośba była nie w porządku, to równocześnie – była całkowicie i mocno usprawiedliwiona.
    Argumentacja, jaką przedstawiała – na razie w swojej głowie jedynie, co prawda – również była nie do zbicia. Niemniej, ani przez chwilę nie pomyślałaby, aby „zrobić sobie” kolejne dziecko, aby wyleczyć się po utracie pierwszego. Nie zrobiła tak w wypadku Erika Lieva i nie miała zamiaru robić tego, miesiąc po poronieniu: nie tylko przez brak gotowości, ale poczucie, że byłoby to zwyczajnie nie fair wobec obu maluchów, których kochała.
    — Nie, nie, Connor, nadziei mi nie odbieraj – wpadła mu jednak gwałtownie w słowo, bo pomimo pierwszej chwili, gdy sądziła, że zrozumiał, to stwierdzenie mocno ją wybiło z rytmu i sprawiło, że aż się zapowietrzyła. – Nie zabieraj mi szansy… szansy myślenia, że może pewnego dnia będę gotowa i dam ci to, na co zasługujesz: kolejnego malucha, o którym marzysz – uśmiechnęła się przepraszająco i blado. – Chciałabym wierzyć, że mamy całe życie – szepnęła mu nagle. – Wiesz… biorąc pod uwagę, co los z nami robi… jakie kłody nam rzuca pod nogi, to myślę, ze nie powinniśmy się przyzwyczajać za bardzo do spokoju i szczęścia – zauważyła z nieopisanym wręcz smutkiem, z którym w żaden sposób nie potrafiła sobie poradzić. Niemniej, pozwoliła mu na wszystkie pieszczoty: obydwoje bowiem tego potrzebowali, a kiedy jego idealnie wykrojone wargi zaczęły szaleć po jej skórze, zwyczajnie zwariowała z rozkoszy, a przecież tak naprawdę n i c jeszcze nie robili. Stała więc jedynie naprzeciwko niego, z przyjemnością przyjmując jego czułostki. – Hm? – W pierwszej chwili nie pojęła, zbyt rozedrgana, co do niej mówił. – Och… to. No wiesz – uśmiechnęła się chytrze – jestem twoją żoną, znam twoje potrzeby. – Do czerwoności… no, no, no, podoba mi się to – zapowiedziała, bo doskonale wiedziała, co w związku z tym stwierdzeniem ją czeka. – Connor – nagle chwyciła go za podbródek – może mniej gadania, a więcej działania, hm? Ta kiecka sama się nie zdejmie – zaśmiała się perliście i dodała czulej oraz łagodniej: – Pewnie, że możesz, na to czekam, wielkoludzie – chwilę później stała przed nim jedynie w perłach i majteczkach z czarnej koronki oraz w szpilkach. – Mogłam ubrać pończochy, co? – Zadarła jedną brew, rozpływając się na widok jego rozmarzonej twarzy.

    bardzo podniecona, nieco wyuzdana i mocno zniecierpliwiona VERA

    OdpowiedzUsuń
  25. — Dziwisz mi się? – Sarknęła w odpowiedzi na nieco kpiarskie cmokanie męża, Vereena, która dosłownie drżała z podniecenia i nic nie mogła oraz zwyczajnie nie chciała, na to poradzić. – Connor, cholera, naprawdę masz zamiar teraz – podkreśliła wymownie – się ze mną droczyć. Nie możesz sobie znaleźć innej chwili, hm? – Zmrużyła z irytacją fiołkowe tęczówki, ale na szczęście nim nie minęła chwila, już pozbył się z niej małej czarnej, z głębokim dekoltem na plecach, gdzie przepięknie prezentowały się perły, które od niego otrzymała. Widocznie zaś, musiała prezentować się przynajmniej całkiem nieźle, bowiem faktycznie wyraz twarzy jej ukochany przypominał taki, jaki posiadały energiczne psiaki, którym najpierw rzucało się po tysiąc razy piłeczkę, a później długo drapał po brzuszku. Nie powstrzymała w związku z tym radosnego śmiechu, zachwycona tym, jak łakomie pożerał ją swoimi pełnymi miłości, księżycowymi tęczówkami. – Oddychasz? – Nie powstrzymała się jednak od drobnej, uroczej całkiem, drwiny, kiedy po wspomnieniu o pończochach mężczyzna zaczął przypominać kogoś, kto w ciągu chwili ewidentnie zejdzie na zawał i jakkolwiek było to okrutne z jej strony: była oczarowana, że to ona doprowadziła go do takiego stanu. – Tak kochany? – Zamrugała, niczym niewiniątko, gdy sapnął jej imię.
    Była perfidna, owszem, i doskonale zdawała sobie z tego sprawę – co nie było przecież objawem ani do końca rozsądku, ani jego brak, ale nie chciała się roztkliwiać nad tym faktem akurat w tamtej chwili, kiedy w końcu, po miesiącu, ona i jej ukochany, zainicjowali odnalezienie swoich ciał, które odnalezione miały się ze sobą spleść w namiętnym tańcu, wśród miękkiej pościeli pachnącej ich namiętnością – ale zwyczajnie nie potrafiła się powstrzymać od droczenia się z były profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, co również wynikało z tego, że młodziutka pielęgniarka doskonale zdawała sobie sprawę, dokąd może się posunąć: gdzie znajduje się owa magiczna, cienka czerwona linia, której nie powinna przekraczać, dla jego i swojego zdrowia psychicznego. Na szczęście, zawsze potrafiła w odpowiednim momencie się powstrzymać i tak też było trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego piątego roku, w pierwszą rocznicę ich ślubu, co zaowocowało tym, że nim się zorientowała – zaraz po wymienieniu się głębokimi, pełnymi miłości spojrzeniami – już została przeniesiona na miękki materac łóżka, a jej idealny mężczyzna padł przed nią na kolana, z trudem i w rozdygotaniu pozbywając się jej czarnych, koronkowych majtek. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, drżąc z podniecenia.
    — Connor… – jęknęła przejęta, czując w okolicach swego najbardziej strategicznego miejsca, jego chłodny oddech. – Och… Connor… – powtórzyła nieco głośniej, ale jednocześnie bardziej, niczym modlitwę, wyginając się w lekki łuk i wplatając długie, jasne palce w jego jeszcze wilgotne, ciemne włosy. – Nic nie zrobiłam… nic… ja tylko jestem… – wydukała, aby po chwili dosłownie wrzasnąć przeciągle, gdy jego perfekcyjnie wykrojone wargi musnęły jej kobiecość. Nie minęła chwile, a ona już zarzucała zgrabne nogi na jego barki, wbijając obcasy szpilek w jego barki i bólem jeszcze bardziej nakręcając atmosferę pomiędzy nimi. Niczym dziwnym w związku z tym nie było, ż jakkolwiek podobało się jej to, co wyczyniał ze swoimi ustami i językiem na jej newralgicznym punkciku, to w końcu nie wytrzymała i stęskniona oraz rozpalona, szarpnęła go za miękkie pukle, przez co dosłownie na nią padł. – Dość – pocałowała go, spijając jednocześnie swoje soki, i wcisnęła zwinne dłonie pomiędzy nich, aby dobrać się do guzików i rozporka jego spodni; z przyjemnym zaskoczeniem odkryła, że pod nimi nie miał nic. – No, no… – skwitowała to pełnym zadowolenia pomrukiem i w ciągu chwili dobrała się do jego męskości, czując, jak jego mięśnie trzęsą się od wysiłku, gdy próbował jej oszołomiony nie przygnieść.

    roztrzęsiona z podniecenia i namiętności, pragnąca więcej VERA

    OdpowiedzUsuń
  26. — Connor, serio? – Nagle, rozpalona go granic możliwości Vereena, chociaż wcale sytuacja nie była adekwatna, powstrzymała ukochanego od robienia czegokolwiek, spoglądając na niego z wielkim pobłażaniem we fiołkowych tęczówkach, kiedy zaczął coś mówić o swojej bieliźnie, podczas gdy ona posuwistymi ruchami zwinnych, długich i chłodnych placów, pobudzała jego męskość do działania, w coraz bardziej perfidny i okrutny sposób. – Będziesz teraz mówił o tym, że zapomniałeś piżamy, chcąc się przebrać i co? No i co z tego? Mnie tak odpowiada, ze nie musiałam walczyć z dodatkową warstwą ubrań… – puściła do niego perskie oczko, mówiąc to jednak całkowicie poważnie. – Lubię cię takiego, wiesz? – Dodała nagle. – Lubię, kiedy się przy mnie nie krępujesz, kiedy chodzisz nago… kiedy nie przejmujesz się tym, czy masz gacie, czy nie – zaśmiała się krótko i pocałowała go, paznokciem kciuka pieszcząc jego żołędzia i doskonale wiedząc, że tym samym doprowadzi go stanu kompletnej nieużywalności psychicznej, jednak fizycznie: sprawi, że w niedługim czasie poczuje, co znaczy być kochaną namiętnie przez takiego wspaniałego wielkoluda, który w tamtej chwili już ledwo utrzymywała się na ramionach, opartych po obu stronach jej głowy. – Lubię, bo wtedy wszystko… wszystko jest prostsze – jego jęk rozkoszy, wzbudził i w niej jęk podniecenia, który skotłowany w jej pełnych piersiach, opuścił jej gwałtownym westchnieniem przez zmysłowo rozchylone usta. Nigdy tez nie pomyślałabym, że zrobił to specjalnie: zwyczajnie, chociaż pomiędzy nimi nie było idealnie, to na pewno znacznie bardziej swobodnie niż przez ostatni miesiąc, dlatego w ogóle się nie dziwiła, że nie pamiętał o takich błahostkach, jak piżama, bo pierwsze, ta w ogóle była w ich relacji abstrakcją, bowiem nawet po porodzie, to ona spała w jej dole, a on wciąż w niczym, a po drugie widocznie też się znacznie bardziej rozluźnij i pielęgniarce bardzo to odpowiadało, ponieważ świadczyło o tym, że faktycznie są na dobrej drodze ku lepszemu i naprawieniu tego, co udało się jej w ciągu trzydziestu dni dość mocno spieprzyć. Niestety, nie mógł jej już więcej odpowiedzieć, o co solennie zadbała, sprawnie prowadząc go ku szaleństwo. – Tak, skarbie? Jestem tutaj… – mówiła cichutko, zachrypniętym głosem, który tylko bardziej miał go podniecać. – Nie klnij, nieładnie, chyba ktoś tu zasługuję na garę – mocniej ścisnęła jego penisa, szczerząc ząbki i przyglądając się, jak jego oczy stają się dosłownie nieprzytomne. To był jednak ostatni bastion jego rozsądku, co pokazało jego warknięcie, gwałtowne, nerwowe ruchy i szybkie, mocnie oraz nieopisanie przyjemne wbicie się w jej wilgotne, rozpalone wnętrze, przez co wrzasnęła przeciągle, zostawiając mu szramy na silnych ramionach, a tym samym pokazując, jak bardzo, bardzo jej było dobrze. – Och… o-och t-tak… tak! Tego chciałam! – Wydyszała do jego ucha, rozsuwając szeroko szczupłe uda, aby mógł dosłownie przycisnąć swój tors do jej drobnego ciała, a jednocześnie owijając jego wokół jego nóg, przez co obcasy jej szpilek wbijały się w jego łydki. Oddychała płytko i spazmatycznie. – Lubię, jak przeze mnie wariujesz… – wydusiła z siebie oszołomiona doznaniami, zintensyfikowanymi przez miesiąc abstynencji. – Mmm… tak, wszystko w porządku… po prostu: cicho siedź i rób swoje – przesunęła ręce na jego pośladki i wbiła w nie paznokcie, aby po chwili zatonąć plecami mocno w materacu łóżka, które skrzypiało i trzeszczało pod wpływem ruchów wilkołaka, prowadzących ich na szczyt. – Connor, zaraz dojedziesz – przypomniała mu, doskonale wyczuwając moment, znając go na wylot. – Kochanie – ledwo chwytała powietrze w płuca, spocona i zarumieniona, z maślanym, nieprzytomnym spojrzeniem – wyjdź… proszę, wyjdź – nie chciała go o to prosić, ale nie chciała też kolejnej ciąży, a znając ich szczęście, najpewniej udałoby mu się umieścić w jej łonie nowe życie niemalże natychmiast. – Skarbie… – ona również była bliska finalnej, silnej ekstazy.

    przekonana o słuszności swoich poczynań, mocno podniecona VERA

    OdpowiedzUsuń
  27. — Właśnie, kochanie… już – przypominała, może nieco zbyt nachalnie Vereena. Nie, żeby nie ufała Connorowi, bowiem doskonale wiedziała, że kiedy ten coś jej obiecywał, zawsze dotrzymywał danego słowa i nigdy nie musiała się o to martwić, niemniej, równie świetnie zdawała sobie sprawę z faktu, że w chwilach tak głębokiej i silnej ekstazy, jaka ich opanowała w tamtej chwili, zintensyfikowanej tęsknotą po miesiącu abstynencji i generalnie zerowego kontaktu fizycznego, może być to dla niego wyjątkowo ciężkie. – Przepraszam, skarbie, ale… a-ale już teraz musisz… teraz! – Syknęła i ułożyła dłonie na jego bokach, dając mu do zrozumienia, że, pomimo olbrzymiego pragnienia, aby szczytował w niej i doprowadził ją tym samym do jej orgazmu, musi się z niej wysunąć. – Dziękuję – sapnęła z niemałą ulgą, kiedy posłuchał jej ostatecznie, bowiem naprawdę panicznie bała się ciąży.
    Dobrze, że obyło się bez zbędnych kłopotów, chociaż obydwoje byli bardzo niezadowoleni z takiego obrotu spraw, w którym mąż pół-wili musiał zalać nasieniem jej brzuch – przynajmniej jednak mogli podbudować swoje zaufanie, mocno nadwyrężone przez ostatnie trzydzieści dni. Później zaś, kiedy młoda pielęgniarka została doprowadzona przez męża do swojego spełnienia, nieśmiało zasugerowała prezerwatywy – musieli z nich skorzystać, bo przecież nie zaspokoili siebie wystarczająco ani się sobą nie nacieszyli. Wielokrotnie jeszcze tej nocy – mimo świadomości, że o poranku czeka ich sporo obowiązków, w tym te zawodowe, których nie mogli sobie, szczególnie w wypadku pani Greyback, który dostatecznie mocno nadwyrężyła cierpliwość swojego pracodawcy, przekładać, czy odkładać na później – ich ciała odnajdywały się ze sobą i chociaż lateks, który ich oddzielał nie pozawalał w pełni zaznać rozkoszy płynącej z tańca dwóch, kochających się ponad wszystko istot, to nie mogli narzekać: i tak relatywnie było znacznie lepiej, niż dotychczas i wszystko zmierzało jeszcze ku lepszemu. Świadczyć o tym mogły chociażby ich jęki, krzyki i przekleństwa oraz świńskie słówka oraz fakt, że kiedy zadzwoniły ich budziki, okazało się, że przestawili łóżko niemalże na środek sypialni swoimi ruchami.
    W pośpiechu jednak wyskoczyli z pieleszy, nie mając za bardzo czasu na roztkliwianie się nad tym, ponieważ, mimo że byli całkowicie zaspani i nie do końca przeznaczeni do funkcjonowania, musieli się zabrać do roboty: Vera pognała czym prędzej się ogarnąć w łazience, a następnie do kuchni, aby przygotować śniadanie i w pośpiechu, między smarowaniem kanapek, a piciem kawy przypomnieć Connorowi, że czternastej, po jej zmianie w przychodni w Boscastle, mają wizytę, on natomiast walczył z bardzo oporną tego dnia na wszelkie zabiegi Roselyn Irisbeth, którą na obiad – zgodnie z ustaleniami z poprzedniego dnia – miał zawieźć do pani Thornton na czas badania, aby się niepotrzebnie nie stresowała. Istnym cudem więc było, że udało im się dogadać, a nawet pocałować na pożegnanie, zanim pół-wila chwyciła za kluczyki od pickupa i wyjechała do miasteczka, na ostatnią chwilę wpadając do gabinetu – na szczęście: reszta dnia była znacznie przyjemniejsza i chociaż musiała znosić dziwne, krzywe i oceniające oraz bardzo mało subtelne spojrzenia i niekoniecznie miłe podszepty ze strony starszych, stałych już, pacjentów, to powrót do zawodu okazał się być dla niej zbawienny i oczyszczający. Stres jednak i tak zakiełkował w jej sercu, niedługo przed tym, jak na miejscu pojawił się jej ukochany i wspólnie udali się do lekarza, który dokładnie sprawdził, co się działo z jego ulubioną, chociaż irytującą w uroczy sposób, pracownicą – nie miał dla nich do końca złych ani też do końca dobrych wieści: stwierdził, że miała dużo szczęścia, że obyło się bez łyżeczkowania macicy i naturalnie jej organizm wszystkiego się pozbył, ale faktycznie wpływ na poronienie mogła mieć cukrzyca. Niemniej, z ostatecznej diagnozy wynikało, że już wszystko się zagoiło i jest w porządku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Była to jednak z tych informacji, która mocno ich podnosiła na duchu, bowiem nie tylko uspakajała ich skołatane nerwy, ale także dawała nadzieję, że skoro nie ma w Vereenie żadnych blizn, zrostów, czy ran – to może jeszcze kiedyś, w bardzo mętnej, odległej, ale jednak istniejącej, przyszłości uda się im powołać do życia zdrowe dziecko. Na razie jednak nie mieli zamiaru o tym myśleć – a przynajmniej ona i niestety, wilkołak musiał to uszanować i się dostosować do jej decyzji: naprawdę, nie była na takie kroki gotowa, a myśl o tym, że w jej łonie miało się rozwijać nowe życie, wzbudzała w niej histeryczną panikę – w związku z czym doktor Carter, na prośbę pacjentko-pielęgniarki przypisał jej odpowiednie tabletki, dzięki czemu małżeństwo Greybacków mogło oddawać się cielesnym przyjemnościom, bez bariery w postaci prezerwatyw, ale także nie czując strachu, że złamią umowę. Wszystko to zaś zaowocowało zdecydowaną poprawą ich relacji i do piątku, czyli do dnia, kiedy mieli się zobaczyć z Hawthorne’ami, zdawało się, jakby ani na chwilę nie zaistniała pomiędzy nimi najmniejsza przepaść. Co prawda, widok Josephine i Felixa, którzy bardzo przejęli się tragedią, jaka dotknęła ich przyjaciół nie był na początku łatwy, ale szybko okazało się, że jeśli kogoś naprawdę się lubi i szanuje, to się też go rozumie, a kilka kropel łez, kilka wyznać i trzy pęknięte butelki wina później – większość spraw pomiędzy rodzinami wróciła do pięknej normy. Nie zwlekając więc umówili się na kolejne spotkanie i ich tradycyjne grillowanie. To natomiast, w połączeniu z luźnymi i radosnymi niedzielnymi obiadami u pani Thornton i faktem, że i w pracach się im układało, sprawiało, że pomiędzy rodzicami słodkiej i ślicznej Rosie działo się coraz lepiej na wszelkich płaszczyznach.
      Nie było mowy o wielkich awanturach – chociaż oczywiście, sprzeczki dodające pikanterii i wymiany zdań, różniących się od siebie, nie pozwalały im popaść w rutynę i świadczyły o tym, ze pomimo wielkiego uczucia, jakie ich łączy, wciąż mają coś do powiedzenia i własne umysły – i większych kłopotach, chociaż tych oczywiście nie dawało się do końca ominąć. Niemniej, nigdy nie były to problemy, których nie potrafiliby zdusić w zarodku i rozwiązać bez zbędnej egzaltacji – najważniejsze zaś, ze jeśli chodziło o wychowanie ich roztropnej i energicznej córeczki, dogadywali się świetnie i nie mieli rozbieżnych na to pomysłów, a nawet jeśli: udawało się im spokojnie je przedyskutować pod każdym kątem i dojść do porozumienia lub kompromisy. Słowem: było naprawdę idealnie, bo i w kwestiach łóżkowych wszystko wróciło do ich szalonej, cudownej normy. Vera jednak ciągle chciała, aby było jeszcze lepiej i marzyło się jej uczczenie powrotu do normalności, nadal czując, że zawaliła okres między czternastym czerwca, a dwunastym lipca. Znalazła jednak świetną rekompensatę, która byłaby korzyścią dla całej ich rodziny – chodziło o zzieleniałą i niszczejącą przyczepę pana Vaughana, którą drugiego sierpnia, po dwóch tygodniach bicia się z myślami i jednym drobnym kłamstewku do męża, w końcu kupiła.
      — Ta-da! – Uroczyście zaprezentowała więc to, co przytargała na farmę Trenwith, gdy jej skarby wyszły z domu, aby zobaczyć, co też wyrabia najlepszego. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – zaśmiała się chwilę później, ale również z niemałą ulgą, widząc reakcję ukochanego, kiedy wyskoczyła z ich pomarańczowego pickupa, za którym targała z trudem zamontowaną nieco zdezelowaną, we wszystkich kolorach tęczy, niespodziankę dla swojego wspaniałego mężczyzny, który do tamtej chwili myślał, że poszła z babcią na zakupy. – Dzień dobry, malutka – zaśmiała się perliście na widok Roselyn Irisbeth, którą natychmiast porwała w ramiona, gdy do niej podbiegła. – Zamknij buzię, Connor, bo ci mucha wleci – zachichotała i z dziewczynką na rękach podeszła do mężczyzny, który skakał wokół przyczepy niczym mały chłopiec. – Pewnie, że możesz, to dla ciebie – zapewniła radości, zadowolona z jego zaskoczenia oraz ewidentnego zachwytu.

      Usuń
    2. – Zobacz, księżniczko, tatuś tylko dostaje jakiś prezent i już nic się dla niego nie liczy, ech, ech – kpiła żartobliwie, podchodząc do mężczyzny. – Naprawdę ci się podoba? – Upewniła się, po czym wręczyła mu kluczyki z mocno wyleniałą, różową, puchową kulką w postaci breloka. – Chcesz zobaczyć, jak ten gruchot prezentuje się wewnątrz? – Zasugerowała, ale niestety, musiała mu oddać córeczkę, bo ręce trzęsły mu się zbyt mocno, aby poradzić sobie z zamkiem. – Trzeba je… trochę pchnąć – barkiem naparła na wąski, niski właz, który ustąpił po chwili – ale działają. Uważaj na głowę – upomniała go szybko, zanim wskoczyła do środka. – Dużo trzeba naprawić – przyznała z westchnieniem, ale także gotowością do pracy i działania. – Wymienić podłogę, szafki, odmalować, tutaj i na zewnątrz – wymieniała. – Okna chyba wystarczy uszczelnić i wymyć, no i zabezpieczyć instalację gazową i inne takie… – spojrzała na niego przepraszająco. – Nie jest to Hilton, ale przecież… poradzimy sobie. No i nie mogłam, jak ten mały cud marnuje się na podwórku, a my zrobimy z niego lepszy użytek – wyszczerzyła się z nadzieją, chwyciwszy wilkołaka mocno za rękę. – Razem? – Zapytała po chwili milczenia, patrząc głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki wyczekująco.

      bardzo z siebie dumna i zadowolona VERA THORNE, którą wypełnia miłość i szczęście

      Usuń
  28. Lubiła go takiego – lubiła, kiedy się cieszył, kiedy był beztroski, kiedy szczerzył się mało przytomnie, lubiła go najmocniej, kiedy był szczęśliwy, a jeszcze bardziej lubiła, kiedy był taki radosny dzięki czemuś, co dla niego zrobiła. Jeśli więc to nie była prawdziwa, silna miłość, to Vereena już naprawdę nie wiedziała, jaka jest jej definicją: dla niej bowiem miłość to był ten stan, kiedy patrzyła oczarowana na Connora jedzącego z apetytem obiad, który mu przygotowała, a jednocześnie zagadującego do ich słodkiej, ślicznej i roztropnej Roselyn Irisbeth. Tak samo zaś czuła się w chwili, w której zobaczył tę okropnie zdezelowaną, zniszczoną i zzieleniają przyczepę, w którą musieli włożyć od groma pracy, aby w ogóle zaczęła funkcjonować – wiedziała jednak, że to było jego największe marzenie i już oczyma wyobraźni, obydwoje, widzieli, jak to wszystko będzie się cudownie prezentowało po remoncie, który mieli wspólnymi siłami przeprowadzić. Dlatego też pozwoliła mu szaleć po wnętrzu małego karawanu z lat siedemdziesiątych poprzedniego wieku, która nosiła w sobie ślady hippisowskiego życia i tej niesamowitej wolności, pomimo tego, że niemalże każda rzecz w środku była do wymiany. Wspólnymi siłami jednak – co podkreślili wesoło – mieli podołać i temu zdaniu, bez względu na wszystko, a później ruszyć w swoją szaloną podróż.
    — Nie klnij przy dziecku – burknęła, udając złą i pacnęła go lekko w silne ramię, szczerząc się szeroko, gdy przyglądała się, jak dosłownie skakał od ściany, do ściany, obijając się o spróchniałe meble i zapominając się ciągle, że jest wielkoludem, który powinien się nieco pochylać; już widziała, ile sobie nabił siniaków i jak wieczorem będzie musiała mu robić w łóżku okłady z zamrożonego mięsa. Nim to jednak miało nastąpić, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, wciąż miał ją oczarowywać swoim zachowaniem. – Nie, nie… Connor, nie stawiaj jej… zaraza – mruknęła, ale nim zdążyła pochwycić córeczkę, ta już po przekonaniu ojca, że należy się jej chodzenie, biegała po niebezpieczniej podłodze przyczepy. – Ojej, uparty mój wilczku – tchnęła chwilę później w jego idealnie wykrojone wargi, kiedy ją pocałował namiętni. – Też cię kocham, dlatego tak cię rozpieszczam – musnęła jeszcze raz jego usta, po czym chwyciła szybko Rosie w ramiona. – Kochanie, postawię cię, ale tutaj nie jest bezpiecznie, przewrócisz się i sobie zrobisz krzywdę. Jak wszystko posprzątamy, to będziesz mogła biegać, ile chcesz! – Zapewniła ją wesoło, zanim musnęła ją w ciemne włoski. – Pewnie, że będziemy szczęśliwi! – Pochwyciła szybko słowa męża. – Już, już, ja wiem, że ty wszystko zrobisz – pogładziła go po policzku i podjęła szybko, aby nie zdołała jej wpaść w słowo: – Wiem już nawet, w jakich miejscach będziemy to nasze szczęście przezywać – stwierdziła dumnie i chytrze: miała już bowiem cały plan, które miejsca chciałaby zobaczyć. – No i… – założyła ręce na plecy, kiwając się na piętach i przyjmując minkę niewiniątka – wiem też, jak możemy sobie odkuć tę drobną fanaberię i jej remont – nagle wyciągnęła z kieszeni dżinsowych spodenek małą karteczkę. – Ktoś szuka domku letniskowego do wynajęcia na trzy tygodnie w… uwaga… okolicach Boscastle, no i… pomyślałam o naszej – podkreśliła z dumą – chatce górnika. Możemy tak wycyrklować, żeby udostępnić domek pomiędzy pełniami na przykład. – Wręczyła mu świstek papieru, na którym ktoś niemalże rozpaczliwie poszukiwał noclegu dla kilkuosobowej rodziny za rozsądną cenę z dreszczykiem emocji oraz zewem przygody, co dosłownie idealnie opisywało budyneczek nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope. – Bo wiesz – uwiesiła się na jego ramieniu – ja to bym chciała zobaczyć Brukselę, Wiedeń… Budapeszt i… i wylądować w Dalmacji gdzieś na tydzień, gdzie świeciłabym moim ciałem w bikini przed tobą i innymi mężczyznami, a później uprawiała seks w gajach oliwnych z moim ukochanym… – snuła wesoło plany, kusząc go wizjami ich spóźnionej podróży poślubnej.

    bardzo zachwycona, niemogąca się doczekać finału tego przedsięwzięcia VERA

    OdpowiedzUsuń
  29. — Noo, zdecydowanie zbyt rzadko mi to powtarzasz – zaśmiała się radośnie, mocno podekscytowana Vereena, kiedy Connor zapytał, czy wspominał już o tym, ze jest niesamowita; rzecz jasna, żartowała, bo wcale nie potrzebowała peanów na swoją cześć, a jedynie obecności ukochanego u swego boku i wspólnego podążania przez życie, nawet jeśli czasem trasy, jakie obierali, były bardzo wyboiste. Niemniej, jej humor był tak doskonały, że szybko podjęła się sprostowania słów ukochanego: – Hm… no tak, ale w zasadzie, to… to myślałam bardziej o trasie: Bruksela, Monachium, Wiedeń, Lublana, Budapeszt – wymieniła pokazując na paluszkach, aby niczego nie zapomnieć – a później Zagrzeb i tak wiadomo, Jeziora Plitvickie, bo są przecudne, naprawdę! – Zapewniła solennie. – No i następnie cała Dalmacja, Magistrala Adriatycka, Split, Trogir, Dubrownik… – szczerzyła się niczym niespełna rozumu, chwaląc się nieco tym, że już od jakiegoś czasu planowała tę szaloną wycieczkę. – Wyobraź sobie – zamruczała rozmarzonym tonem – będziemy chodzić za ręce po tych wszystkich cudownych miastach, rozkoszować się słońcem, ciepłem… słoną, turkusową wodą… będziemy jeść owoce prosto z krzaków i pić wino, wino, jeszcze więcej wina, jak już położymy naszą księżniczkę spać – zachichotała, całując w nosek słodką Roselyn Irisbeth, która czując szczęście rodziców, również była wesolutka niczym skowronek. Nie spodziewała się jednak, ze nagle, i na początku pół-wila w ogóle nie miała pojęcia dlaczego, jej wilkołak gwałtownie stężeje i niemalże zachłyśnie się powietrzem, którym oddychał. Zerknęła na niego oszołomiona, mocno zadzierając głowę i marszcząc zabawnie jasne brwi. – C-co… co. – W prawdziwy szok wprowadził ją jednak pytaniem o telefon; o dziwo, tym razem nie zapomniała go z domu, chociaż w ogóle nie potrafiła się przyzwyczaić do tej mugolskiej zdobyczy technologicznej. – W aucie… – odparła skonsternowana, bardzo powoli, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. – Dlaczego… och, Connor, spokojnie – dopiero po chwili pojęła, o co mu właściwie chodziło. – Postawimy gdzieś bezpiecznie nasz nowy zakup, a w domu wszystko przedyskutujemy. Może wieczorem się przejdzie tam, do chatki? Pewnie trzeba jakiś porządek zrobić… – zastanawiała się, ale ukochany zdawał się jej w ogóle nie słuchać. – Nie płacz, wielkoludzie i chodźże, jeszcze ci ta przyczepa bokiem wyjdzie, kiedy będziemy ją remontować – pokazała mu język i wyciągnęła go siłą na zewnątrz, gdzie mogła w końcu postawić ich córeczkę, która odkrywszy uroki chodzenia, ciągle chciała poruszać się o własnych nóżkach. Jej matka zresztą tez nie miała nic przeciwko takiemu obrotowi spraw, ale jej małżonek już tak i w ciągu chwili znalazła się w jego objęciach. – Znowu mnie porwiesz i zapomnisz o Rosie? – Przypomniała mu perfidnie, ale bez żalu, czy wyrzutów. – Kochanie, chodź za nami dobrze? – Zdążyła jeszcze krzyknąć za małą, która wyrwawszy z korzeniami spory pęk margaretek, które dumnie dzierżyła w łapce, podreptała za rodzicami, skacząc wokół nich wesoło, gdy znaleźli się we troje w salonie. – Nie, nie wiem nic, oprócz tego, że jestem złym porywaczem, nie, malutka? – Zagaiła radośnie do ich królewny, spoglądając uważnie na jej tatę. – O Boże, jesteś uroczy – skwitowała, nieco kpiarsko, jego plany na najbliższe godziny. – Wyczarujesz mi drzewko oliwne, ojej… – chwyciła się za brzuch ze śmiechu, a w jej oczach stanęły łzy radości. – Wiesz, ciężko będzie wykreślić wszystkich – nacisnęła – facetów – zachichotała i podeszła do niego, żeby przylgnąć piersiami do jego torsu, zarzucając mu ręce na szyję. – Pełnia jest za tydzień, dziewiątego, no ale ani ósmego, ani dziesiątego nie puszczę cię z tomu – zastrzegła ostro, bo niestety okres wakacyjny zawsze równał się w jego przypadku więcej cierpienia. – Kochanie, ale czego potrzebujesz: tej pełni?, tej przyczepy?, czy może… siebie we mnie? – Dodała kokieteryjnym szeptem, który wskazywał, czego ona pragnęła.

    perfidnie chytra i bezczelnie podrywająca wilczka VERA

    OdpowiedzUsuń
  30. — Uroczy najmocniej na świecie! – Zapewniła radosna Vereena, stając na placach i przyciągając Connora za kark, aby móc pocałować go w usta, co nie było znowu takie łatwe, biorąc pod uwagę, że dzieliło ich ponad pół metra różnicy wzrostu. – Najlepszy – musnęła raz jeszcze jego idealnie wykrojone warg – najukochańszy – ponownie połączyła ich usta – najcudowniejszy – raz jeszcze obdarzyła go pieszczotą – i mój – dodała z dumą i tym razem w czułostce zaczęły namiętnie tańczyć ich języki. – Ja wiem, mój dzielny wilczek mi wszystko wyczaruje, wszystko ogarnie, wszystko zrobi – przesunęła dłonie po jego silnych ramionach, ułożyła je w pasie, przetransportowała je na jego plecy, aż wreszcie na pośladki, mocno się do niego przyciskając. – Tak, wiem, że poważnie – przytaknęła, ale nie kpienie z niego i nie żartowanie wychodziło jej doprawdy kiepsko. – Powiem ci, masz same dobre pomysły – zironizowała i klepnęła go, zanim odeszła, aby powstrzymać Roselyn Irisbeth przed zjedzeniem korzonków od margaretek, które wyrwała. – Nie kochanie, tak kwiatków nie traktujemy – skarciła ją spokojnie i łagodnie, wszystko powoli tłumacząc. – To kwiatki boli, wiesz? – Kucała przy niej i wyjmowała martwe roślinki. – Teraz nie nadają się ani do wazonu, ani do wsadzenia w ziemię, pójdą na kompostownik – dziewczynka wysłuchała jej i cichutko, ze wstydem przeprosiła, pieczołowicie i delikatnie odkładając kwiatki na stoliczek, aby później, zgodnie z matczynym poleceniem, odnieść je do przeznaczonego im miejsca. Pielęgniarka zaś wtedy ponownie skupiła się na byłym profesorze Opieki nad Magicznym Stworzeniami z Hogwartu, który nadal snuł swoje plany na przyszłość; już wiedziała, że przyczepa kempingowa oraz jej remont stanie się tematem numer jeden na ich pięknej farmie Trenwith, a w konsekwencji dowiedzą się o niej nie tylko Hawthorne’owie, ale całe Boscastle. – Hm, wiesz, a pan sklepikarz? A pan bileter? A ni wiem… człowiek na stacji benzynowej, bo zaskoczę cię, Connor, ale samochody nie jeżdżą na powietrze i ja wiem, że to wciąż dla ciebie olbrzymi szok, bo bak w naszym gruchocie jest zawsze pełen, ale napęd nie pojawia się znikąd – drwiła z niego w najlepsze, bo już sobie wyobrażała, jak próbuje ją chronić przed jakimkolwiek męskim spojrzeniem. – Myślisz, że już tego nie robią? – Spytała, przyjmując nieoczekiwanie ton urażonej samicy, która nie pojmuje, jak jej partner może sądzić, że nie podoba się innym przedstawicielom płci brzydkiej. – Przepraszam – chwyciła się w zabawny sposób pod biodra, jak zawsze, kiedy się droczyli; wyglądała na wyjątkowo poważną, mimo że taka wcale nie było – uważasz, że nikt nie podrywa twojej żony w pracy? – Zmrużała wściekle oczy. – Och, pani Verko, coś mnie strzyka w krzyżu… – zaczęła imitować słodki, piskliwy głosik. – Och, pani Verko, nie mogę spać, to przez panią… – kontynuowała w najlepsze. – Och, pani Verko, żadne leki na potencję nie działają na mnie tak dobrze, jak pani widok… – bawiła się wręcz doskonale. – Dobrze, że przynajmniej w kwestii pełni się zgadzamy – dodała, już normalnie i nim się obejrzała, trzymał ją tak w ramionach, ze musiała go opleść nogami w biodrach. – Ja tam nic nie wiem, nie widzę, zarobiona jestem – zażartowała. – No, już, już wilczku, zasługujesz czasem na zimny prysznic – pocałowała go zarumieniona z ekscytacji wszystkimi wizjami, którymi się wzajemnie karmili. – Zamknąłeś się w sobie, no smutek-żal, ja ci powiem… – przewróciła ostentacyjnie oczami. – To może wyjdziesz na dwór, przestawisz samochód i tę przyczepę gdzieś pod drzewa, żeby jej jakieś cholerne deszcze niespokojnie bardziej nie niszczyły – zapowiedziała i zeskoczyła z niego. – Ja w tym czasie wyjaśnię naszej małej królewnie, co wolno robić z kwiatkami, a czego nie i mam nadzieję, ze Zjawa mi pomoże – puściła mu perskie oczko. – Ej, Connor – zatrzymała go gwałtownie, chwytając za rękę – kocham cię, wielkoludzie – posłała mu jeden z najpiękniejszych, szczerych i zapierających dech w piersiach uśmiechów, jakie posiadała.

    wielce zakochana, podekscytowana i szczęśliwa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  31. — Ja? Okrutna? – Doskonale bawiąca się, rozluźniona i zwyczajnie szczęśliwa Vereena w najlepsze udawała niewiniątko, podczas gdy Connor próbował grac wielce cierpiącego i zranionego jej zachowaniem oraz wizjami, jakie przed nim roztaczała; w zasadzie, to nawet się jej podobało to, jak bardzo był zazdrosny o innych mężczyzn, oczywiście, jak długo nie postanawiał jej zamknąć w jakiejś komórce pod schodami na zawsze i na wieczność. – Nie, wcale cię nie kocham, aha – przytaknęła solennie – bo wszystkie kobiety, które nie kochają swoich mężów kupują im wymarzone przyczepy kempingowe, hej!, brzmi logicznie – kpiła, ale jasnym było, ze nie mówi tego na poważnie, tylko zwyczajnie się z nim droczy w najlepsze. – Weź, już nie marudź, wielkoludzie, tylko idź, czyń swoją powinność – zaśmiała się wesoło i wyrzuciła go niemalże siłą z domu, kręcąc z niedowierzaniem głową, jej małżonek, pomimo statecznego wieku, naprawdę niekiedy zachowywał się niczym mały chłopiec. Oczywiście, zanim pozwoliła mu odejść, musiała, po prostu musiała!, mu powiedzieć, co do niego czuje i jak bardzo jest dla niej ważny. – Niczym, to akurat prawda, w ogóle sobie na mnie nie zasłużyłeś – zaśmiała się, puszczając mu perskie oczko, oddając jego słodki pocałunek. – Powodzenia, skarbie – rzuciła jeszcze przez ramię.
    Tym sposobem rozdzielili się do swoich obowiązków: ona poszła za ich córeczką, której dalej spokojnie i łagodnie wykładała, jak należy obnosić się z kwiatkami – pokazanie zaś kompostownika, którego również walory zapachowe nie były zbyt przyjemne, podziałało doskonale na dziewczynkę – a on udał się do ogrodu, aby przeparkować przyczepę, z którą oczywiście musiał dość sporo pojeździć, ot tak, bo tak jak się spodziewała pół-wila: były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, dostawszy swoją nowiutką-starą – bo jakby nie patrzeć dość mocno zdezelowaną – zabawkę nie chciał się z nią chociażby na chwilę rozstać i pewnie gdyby nie to, ze go – jakimś nieznanym sposobem – powstrzymała, już tego samego dnia zabrałby się za odgruzowywanie jej. Dzięki jednak jej prośbie o logistyczne przemyślenie wszystkiego – co miało mieć odpowiednie tantiemy w przyszłości, bo gdyby rzucili się do remontu bez planu, najpewniej o czymś by zapomnieli lub coś źle zrobili, a to mogłoby się skończyć tragicznie, a przynajmniej nieprzyjemnie – dopiero następnego dnia poczynili pierwsze kroki, które trwały niemalże trzy doby, bo tyle zajęło weterynarzowi – który uparł się, że woli zrobić to sam, aby ona, nie daj Boże!, sobie nie poraniła dłoni – wyrzucenie zgnilizny i spróchniałych desek z wnętrza ich królestwa.
    Zaraz po tym musieli udać się do kamiennej, starej chatki górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, aby wszystko przygotować na przyjazd – jak się okazało po jednym, pełnym ekscytacji telefonie z obu stron – rodziny Bowden, która bardzo chciała spędzić parę tygodni w Kornwalii, bo jako osoby pochodzące z głośnego i pozbawionego świeżego powietrza Londynu, zdecydowanie potrzebowali odpoczynku na łonie natury, bez ułatwień w postaci zdobyczy technologicznych nowoczesnego świata. Greybackowie natomiast byli bardzo z takiego obrotu spraw – mimo że ten wymagał od nich wiele siły i wytrwałości oraz dzielenia obowiązków pomiędzy rodzinę, prace w przychodni, tej ludzkiej i zwierzęcej, oraz ogarnianie wszystkiego, związanego z przyczepą – zadowoleni, ponieważ wynajem ich własności miał pokaźnie powiększyć fundusze na ich koncie, bo tak w zasadzie domek nie generował żadnych kosztów – nie miał ani prądu, ani wody – i wymagał od nich tylko wietrzenia, ściągania pajęczyn i wycierania kurzy oraz zmian pościeli. Przed pełnią rzecz jasna, nieco musieli zwolnić tempo, bo Connor robił się coraz słabszy – jeśli czegoś najmocniej nienawidziła w wakacjach, to właśnie faktu, że zamiast jednego dnia złego samopoczucia i tylu samu godzin dogorywania w czasie najjaśniejszej nocy w miesiącu, jej ukochany cierpiał znacznie dłużej:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. co prawda, bez przemian, ale wraz z córeczką chodzili przybici i ciągle nieco podenerwowani, czego naprawdę nie potrafiła znieść, za mocno i do szaleństwa ich kochając – ale niedługo już po niej ponownie wrócili do działania: zresztą musieli, ponieważ dwunastego sierpnia przyjeżdżali ich goście, poszukiwacze przygód, którzy zostawili ogłoszenie na tablicy w Boscastle, które znalazła szczęśliwa Vera.
      Następnie zaś raz jeszcze wpadli w wir remontów i ten zakupowy: desek, deseczek, dywanów, dywaników, ręczników, zastaw stołowych, sztućców, firanek, zasłonek, farb, barwników, ozdobnych poduszeczek, koców, roślinek, lampek, ozdobnych serwetek i innych rzeczy, których przecież bezwzględnie potrzebowali – jak sobie notorycznie powtarzali –aby ich raj na kółkach mógł w pełni funkcjonować. Dobrze, że pan Bowden okazał się być stolarzem i pomógł wilkołakowi w kwestiach szafek, a pielęgniarka po cichu, w tajemnicy przed ukochanym, zabezpieczyła je na wszelki wypadek czarami – co prawda, obiecali sobie, że nie będą używali magii, ale tu chodziło o dobro jej rodziny i zwyczajnie nie widziała innego, lepszego rozwiązania; plus, później ich użyli do powiększenia łóżka w części sypialnianej odgrodzonej kolorową zasłonką, bo w innym razie Connor nigdy by się nie zmieścił tam i to samo musieli uczynić z klaustrofobiczną łazienką, ale obydwoje uznali, że to była konieczność. Dzięki temu zaś i samozaparciu, w ciągu miesiąca postawili przyczepę, która przez kilka dekad stania na zewnątrz niemalże się rozpadała, do stanu używalności, tworząc w jej wnętrzu przyjazną i cudowną atmosferę, której każdy mógł im pozazdrościć. Tak po prawdzie, to chyba sami sobie zazdrościli tego, co udało im się osiągnąć.
      Cudem przy tym nie stracili kontaktu z panią Thornton ani Hawthorne’ami, których, wraz z Thomasem, zaprosili na oficjalnie oblewanie – połączone z tradycyjnym już w okresie wakacyjnym grillowaniem na farmie Trenwith – nowego, wymuskanego zakupu, którym mieli przejechać się w pierwszą podróż już jedenastego września w czwartek – pomysł zwiedzenia Isle of Wright był tym razem niespodzianką, którą to pół-wila otrzymała od swojego wilkołaka i na którą rzecz jasna natychmiast przystała, szczególnie, że ich wehikuł wymagał przetestowania – chociażby w kwestii stabilności, czy działania instalacji łączącej prysznic z baniakami deszczówki umieszczonych na pace pickupa. Zwyczajnie jednak też: naprawdę chciała zobaczyć, jak bardzo ich ciężka praca się opłaciła – wcześniej, rzecz jasna, musiała zostać całkowicie wzruszona tym, że jej mąż pamiętał, co najmocniej ją rozbawiało i na podsufitce nad łóżkiem w przyczepie przykleił wąsate baloniki, będące jej riddikulusem. W związku z tym jej radość sięgała zenitu już od początku dziewiątego miesiąca dwa tysiące dwudziestego piątego roku i nic, nawet wczesna pora, kiedy chcieli wyruszyć, nie miała jej tego zepsuć. Co prawda, jej mózg nieco po trzeciej nieco wolniej pracował dlatego dobrze, że wcześniej zrobiła sobie listę rzeczy, które powinni wziąć i sprawdzała z nią, czy faktycznie tak się stało, podczas gdy Zjawa mościła w najlepsze na jednym z krzesełek; w końcu nie mogli jej zostawić ani na chwilę – ale i tak była przeszczęśliwa. Krzątała się po jasnym, przyjemnym wnętrzu, które wraz ze swoim mężczyzną stworzyła – i które zdecydowanie podobało się ich księżniczce – i nawet wykonując tak banalną czynność: uśmiechała się jak głupia. Było wprost cudownie.
      — Hmm? – W pierwszej chwili więc, nieco zaaferowana swoją małą karteczką Vereena nie zareagowała na pełne ekscytacji szepty Connora. – Och – westchnęła, dopiero, gdy odhaczyła ostatnią pozycję na całkiem długiej liście; nie można było się jednak dziwić, jechała z nimi przecież półtoraroczna, słodka Roselyn Irisbeth, która potrzebowała wszystkiego, co najlepsze, a oni musieli być gotowi na każda dosłownie ewentualność, która mogła się im przytrafić, co jednak nie znaczyło, ze od razu zakładała najgorsze:

      Usuń
    2. wręcz przeciwne. – Teraz już wszystko – pomimo zmęczenia, uśmiechnęła się szeroko. – Mała też gotowa? – Upewniła się, jak każda matka, stawiając swojego malucha na pierwszym miejscu, po czym przyłożyła obie dłonie do jego wielkich łap, które splótł na jej brzuchu. – Wydaje mi się, że nie… magiczny papierek – pomachała mu przed oczami ze śmiechem wyświechtanym skrawkiem, który najpewniej uratował im tyłki – mówi, że wszystko jest na swoim miejscu – zaśmiała się i wtuliła mocno chude plecy w jego umięśniony brzuch, a następnie wsłuchała się w jego głęboki, spokojny głos. – Kawał super dobrej roboty – poprawiła go zaś wesoło, również z zachwytem spoglądając po tym, co udało się im osiągnąć. – Mówiłeś – przytaknęła – ale możesz mi jeszcze posłodzić, ale… już w podróży – zapowiedziała radośnie.
      Siłą wypchnęła go na zewnątrz, raz jeszcze rzucając okiem, czy wszystko w ich małym królestwie jest odpowiednio zasztauowane, po czym wskoczyła do ich wehikułu, który zwracał uwagę kompletnym niedopasowaniem do zielono-kremowej przyczepy z czerwonymi proporczykami przyczepionymi przez Josephine, aby nie zapeszyć szczęścia, które Greybackowie sobie budowali. Ruszyli w swoją pięciogodzinna podróż na Isle of Wright, podczas której dziewczyna głównie czytała ukochanemu historie różnych miejsc lub gładziła go po udzie, przynajmniej do czasu, kiedy ich córeczka nie zaczęła nagle płakać przez sen – musieli się na trochę zatrzymać, uspokoić ją, bo zmęczonej dziewczynce śnił się jakiś koszmar. W związku z tym zaś jej matka zajęła miejsce z tyłu, obok niej, aby móc trzymać ją za rączkę i kolejne dwie godziny jazdy musiała się rozdwajać pomiędzy swoje skarby: przy jednym upewniała się, że spokojnie odpoczywa, a przy drugim – że jeszcze nie odpoczywa. Finalnie jednak dojechali bezpiecznie i zatrzymali się na parkingu w Lymington, pierwszym przystanku ich wycieczki, nieopodal pięknego mola, skąd odbijały promy płynące do Yarmounth Quay na Isle of Wight, co zajmowało im – według wszystkich ulotek – nieco ponad godzinę, przez którą można było podziwiać pierwsze, powalające wręcz widoki.
      — No… ósma dziesięć, nie jest źle – to było zaś pierwsze, co skwitowała Vereena, kiedy nieco obolała i zasiedziała wyskoczyła ze wściekle pomarańczowego pickupa. Przeciągnęła się, zamruczała i natychmiast padła w ramiona Connor, całując go czule. – Prawie wyrobiliśmy się w czasie – skwitowała wesoło, bo faktycznie, Zatoką Freshwater mieli przeprawić się o ósmej, a tak czekało ich jeszcze dwadzieścia minut czekania i w duchu młoda pielęgniarka dziękowała, że w jeszcze do końca września o porankach i wieczorami kursy statków przewozowych były znacznie częstsze. – Na miejscu będzie chwilę po wpół do dziesiątej, także wszystko dobrze – dodała jeszcze zadowolona, zanim zaczęła skakać wokół ich samochodu. – Będzie super, będzie super… prawda, księżniczko moja mała? – Zagaiła do dopiero co budzącej się Roselyn Irisbeth, która ziewała i przecierała księżycowe oczka, jak swego ojca, łapkami. – I jak, kochanie, już ci lepiej? – Pogładziła ją po ciemnych włoskach i wypięła z pasów w foteliku, aby miała większą swobodę ruchów, bowiem dziewczynka doskonale wiedziała, co może robić, a czego nie w aucie. – Skarbie – podając termos z kawą ukochanemu zerknęła na niego uważnie – a jak ty się czujesz? – Zaniepokoiła się. – Mam cię wymienić teraz za kółkiem? – Zasugerowała nieśmiało, ale z troską o jego samopoczucie.

      bardzo szczęśliwa i mocno podekscytowana VERA THORNE, która nie zachowuje się adekwatnie do swojego wieku

      Usuń
  32. Może faktycznie Vereena była nieco zbyt nerwowa, może faktycznie za mocno się przejmowała i może faktycznie powinna bardziej oraz spontanicznej dać się ponieść chwili, ale zwyczajnie, jeśli chodziło o ewidentnie niewyspanego i już zmęczonego prowadzeniem samochodu Connora oraz targaną dziwnymi, niepokojącymi snami – których nie powinien mieć żaden maluszek w jej młodziutkim wieku – słodką Roselyn Irisbeth, zwyczajnie nie potrafiła zachować pełni spokoju. Oczywiście, cieszyła się i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – zresztą, pokazywała to na każdym kroku – ale jako rozsądnej pielęgniarce, oddanej żonie i kochanej matce, pewne kwestie nie dawały zwyczajnie odpocząć i naprawdę wolała być ciągle w pełni gotowości, niźli później wyrzucać sobie, że czegokolwiek nie upilnowała lub nie dopatrzyła. Wielokrotnie bowiem jej wiara w to, że wszystko jakoś samo dobrze się ułoży, prowadziła jej rodzinę na manowce i stawiała ich w mocno niebezpiecznych, nierzadko mogących się skończyć tragicznie sytuacjach i naprawdę to była ostatnia rzecz, do której chciała dopuścić podczas tych cudownych wakacji, podczas których testowali swoje małe królestwo na kółkach, które wspólnymi siłami, niemalże od zera zbudowali. Zdecydowanie wolałaby się skupić na zwiedzeniu ślicznej Isle of Wright, której uroczo-kolorową mapkę znała już na pięć i do której przewodniki przewertowała wielokrotnie, wynotowując na karteczce najciekawsze rzeczy, chociaż i tak miała szczerą nadzieję, że w ciągu tych pięciu dni wyjazdu z Boscastle, uda im się zwiedzić większość wysepki, która majaczyła im z oddali, kiedy stali na parkingu w Lymington, nieopodal długiego, białego mola z pomalowanymi na niebiesko, chociaż obdrapanymi już, ławkami.
    — Kochanie, puszczę cię tam – zanim jednak mogła wrócić do rozmowy z mężem na temat dalszego prowadzenia pickupa, musiała skupić się na córeczce, która wystawiała łapki, powtarzając, ze bardzo chce iść „tam”, czyli na drewniany pomost, gdzie mogłaby karmić mewy – ale najpierw zjesz kanapeczkę, dobrze? – Posadziła ją na masce wściekle pomarańczowego samochodu, jak zawsze zgodnie z ukochanym wyznaczając małej pewne zasady, których musiała się bezwzględnie trzymać. – Ojej, ależ ty jesteś zaspana – zaśmiała się, odciągając ciemne loczki z jej czółka i podpinając je spineczką w kształcie biedronki. Następnie zaś rozłożyła jej serwetkę w kratkę na kolankach, a tam w sreberku pokrojoną w kosteczkę, aby łatwiej się jej żuło, kanapkę. Wilkołak zaś usiadł obok dziewczynki, aby jej pilnować. – Nie zmieniaj tematu, używanie dziecka, jako odwrócenia uwagi nie jest fair – pokazała mu wówczas język i pogładziła go po policzku. – Zawsze wiem, czego potrzebujesz, ale czasem wolałabym, abyś mówił mi to wprost, wiesz? Nasze życie byłoby łatwiejsze – musnęła go w usta i uśmiechnęła się czule. – Jeśli jednak jesteś pewien, że jesteś w stanie prowadzić dalej, to nie mam nic przeciwko, chociaż mam nadzieję, że mnie też raz dasz się pobawić z tą landarą na tyłach, hm? – Wyszczerzyła się i przechwyciła od niego kubek z kawą. – Ooo, jednak robię najlepszą na świecie – zaśmiała się i podała soczek Rosie, która powolutku, bez entuzjazmu, a nawet z dziwnym smutkiem, jadła swoje drugie śniadanie. – Ze mną dobrze, ale spójrz tylko – zniżyła głos do szeptu – martwię się o nią – wyznała. – Nie wiem, co się stało, że miała takie koszmary. Nie mam pojęcia… – jęknęła i na moment zamilkła, bijąc się z myślami, czy powinna się dzielić swoimi podejrzeniami ze swoim partnerem. – Connor – nagle chwyciła jego rękę i odetchnęła ciężko – bo wiesz… moja matka… – skrzywiła się. – Z-znaczy Aglaïs Metz – poprawiła się szybko – pod postacią harpii – dosłownie jęknęła, przypominając sobie walkę tej strasznej, podłej wili z byłym profesorem ONMS z Hogwartu – może zsyłać na ludzi złe sny. – Zmieszała się ze wstydem, ale i lekkim strachem. – Myślisz, ze to ona jej to zrobiła? – Zadrżała aż cała z paniki.

    kompletnie oczarowana i po uszy zakochana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  33. Najpewniej rozdygotana Vereena zdecydowanie przesadzała – nie można było się jej jednak absolutnie dziwić, wziąwszy pod uwagę fakt, że naprawdę jej wspaniałemu Connorowi oraz ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth przytrafiło się zdecydowanie zbyt wiele złego. Straszny, stary Greyback, który przyczaił się w Zakazanym Lesie na swego syna, rodzina Saurasów, z niedorozwiniętym i rozpieszczonym do granic możliwości syneczkiem, który chyba nawet nigdy nie stał koło prawdziwego mężczyzny, były Uzdrowicielem w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, która próbowała ją zniszczyć w Hogsmeade i odebrać prawda do dziecka, szalona Geraldine Nott, wielka pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć, która wyrwała z kołyski trzytygodniową kruszynkę, drobną i słabiutką księżniczkę oraz okropna i podła Aglaïs, czystej krwi wila, która nie tylko zabrała swej potomkini – najpewniej, co prawda, nie jedynej – cudowną macochę, ale i ojca, którego wiele lat oskarżała o morderstwo wspaniałej kobiety, a na koniec jeszcze zaatakowała ukochana swej latorośli, najpierw zmuszając go podstępem i perfidną, wyrafinowaną i wyrachowaną manipulacją do stosunku seksualnego. To wszystko sprawiało więc, że młodziutka pielęgniarka zwyczajnie niekiedy doszukiwała się dziury w cały, ale wolała być uznana za nerwową i rozhisteryzowaną, niespełna rozumu histeryczkę, która sama prowokuje na siłę problemy, niźli jakiś znak na niebie lub ziemi przeoczyć i doprowadzić do takiej tragedii, jaka miała miejsce w połowie czerwca, kiedy to na ich pięknej farmie Trenwith pojawił się Fenrir, którego zachowanie w konsekwencji doprowadziło nie tylko do krzywdy byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, ale i śmierci ich skarbu.
    — Myślisz? – Spojrzała więc na ukochanego z nadzieją, kiedy ten wspomniał, że nie wierzy, że Metzówna mogłaby posunąć się aż do tego, aby sączyć jad do umysłu ich księżniczki, która zwyczajnie smutna żuła drugie śniadanie, machając nóżkami, które zwisały jej z maski samochodu, jakby w sposób mechaniczny: bez radości, która zawsze wówczas z niej emanowała. – Ja wiem, że dzieciom mogą się zdarzać takie rzeczy, ale… nie, nie wiem, Connor. Przyznam szczerze nie wiem – jęknęła nagle. – Może czyni mnie to złą matką, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić, aby w tym małym, słodkim i niewinnym móżdżku mogły się zalęgnąć takie demony, żeby Rosie prawie wyła przez sen… może to wspomnienia tej pełni, jak miała roczek? Cholera – warknęła, ale na tyle cicho, aby półtoraroczny szkrab tego nie dosłyszał. Zamilkła na chwilę, trochę pokręciła się w miejscu, przestępując zdenerwowana z nogi na nogę i w panice wyłamując sobie palce. W końcu jednak przybrała mocno skwaszoną minę i odetchnęła ciężko. – Dobrze, że mam rozsądnego męża – skwitowała w końcu, marząc o tym, aby jego słowa się ziściły i powodem koszmarów Roselyn Irisbeth był jakiś zwiędły kwiatek, albo oderwane oczko ulubionemu misiowi. – Dziękuję – chwyciła jego dłoń i musnęła jej wewnętrzną część, uśmiechając się leciutko. Patrzyła głęboko w jego cudowne tęczówki. – Nie, ale wiem, kochanie, że kiedy będę potrzebowała, ty zawsze będzie obok – zapewniła całkowicie poważnie i szczerze, doskonale zdając sobie sprawę z prawdziwości jego zapewnień. – Zjadłaś już? – Szybko skupiła swoją uwagę na córeczce, kiedy za zgniotła sreberko, chcąc ją rozbawić w jakikolwiek sposób. – No dobrze. Chcesz pić? – Zagajała, ale dziewczynka nie reagowała, westchnęła tylko ciężko, mocno niepokojąc swoją matkę, bowiem brzmiało to jak jęk starej, bardzo zmęczonej i smutnej kobiety. Vera przełknęła głośno ślinę. – Poczekaj maleńka, zobacz, twoje ulubione – wręczyła jej jeszcze nadziewanego czekoladą biszkoptowego misia, ale ona zamiast go ugryźć, po prostu go chwyciła i wskazała na mewy. – Mamy jeszcze chwilkę? Może faktycznie z nią pójdziemy, co? – Nie chciała podejmować żadnej decyzji bez ukochanego.

    nieco spokojniejsza, ale nadal zaniepokojona VERA, która nie umie w emocje, patrząc na poprzedni podpis

    OdpowiedzUsuń
  34. — Och, wiem doskonale – jęknęła wyjątkowo smutna i podłamana Vereena, kiedy została uświadomiona przez Connora, że nieważne, jak bardzo mocno będzie się starała, nie uchroni ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth przez całym złem tego świata i faktycznie, wszystkim, na co mogłaby liczyć byłoby to, żeby ten uroczy szkrab zawsze biegł do nich, jako pierwszych, w poszukiwaniu pomocy. – Nie znaczy to jednak, że… że to jakkolwiek pomaga, wiesz? – Uśmiechnęła się nadzwyczaj smutno, po czym odetchnęła bardzo ciężko, gładząc dziewczynkę po ciemnych loczkach. – Ja… j-ja naprawdę chciałabym tylko, żeby się uśmiechała – poskarżyła się nagle i je fiołkowych oczach stanęła łzy; odwróciła się więc lekko bokiem, aby je ukryć przed główną bohaterką tej mało przyjemnej sytuacji, która notorycznie upierała się, aby zobaczyć mewy. – Może jednak zjesz, hm?
    Jak na każdą matkę przystało, i pół-wilę nachodził cały czas irracjonalny strach o swoje maleństwo – niezależnie, czy spała tuż obok, czy w drugim pokoju, czy widziała ją, czy akurat energicznie rozrabiała w ogrodzie: zawsze, ale to zawsze się o nią martwiła. Oczywiście, robiła to w granicach jakiegoś-tam rozsądku i nie okazywała tego, szczególnie właśnie Rosie – nie chcąc jej niepotrzebnie denerwować tym, że na przykład biega za nią notorycznie i nie pozwala jej się bawić, w obawie, że zrobi sobie najmniejszą krzywdą, a faktyczne: nawet malutka ranka na paluszku była dla młodej pielęgniarki niemalże końcem świata – pozwalając się jej przewracać i upadać, a następnie się podnosić, aby się nauczyła, że właśnie tak jest skonstruowany ten okrutny świat. Wcale tego oczywiście nie chciała i zamknęłaby ją – tak jak i jej cudownego ojca, który próbował ją za wszelką cenę opanować – w jakiejś złotej klatce i nigdy nie wypuściła, wierząc, ze tam na pewno nic im się nie stanie i wkładając ku osiągnięciu tego celu wszystkie swoje siły. Nie zmieniało to jednak faktu, że kiedy jej córeczka okazywała jakiekolwiek niezadowolenie, niewynikające chociażby z tego, że musi ciamkać niesmaczne, ale zdrowe brokuły, a takie, którego podłoża nie znali jej rodzice, co było tylko bardziej przerażające, Vera zwyczajnie zaczynała panikować.
    — Tyle dni tylko dla siebie – dobrze więc, że miała swojego perfekcyjnego męża, który potrafił zachować zimną krew i pomóc jej, niezależnie od sytuacji; dzięki temu mogła, chociaż serce się jej kajało, kiedy słodkie usteczka nawet się ruszyły się w stronę ulubionego ciastka, podjąć szybko jego radosną wypowiedź, wskazując na to, aby udawali przez ich skarbem, że zupełnie nic się nie dzieje. Następnie zaś patrzyła z szerokim uśmiechem, jak Connor uwija się, jak w ukropie, aby na twarzy Roselyn Irisbeth zagościł chociażby cień uśmiechu, ale niestety: jego próby spełzły na niczym. Nawet mewy, do których tak bardzo chciała się dostać, okazały się nie być wystarczające i chociaż, owszem, karmiła je nasionami słonecznika, to wciąż pozostawała smutna i dziwnie niemrawa, a powtarzanie, że to tylko kwestia niewyspania i podróży, przestawało działać. Pół-wila głośno przełknęła ze strachem ślinę. – Nie wiem już – odszepnęła natomiast, całkowicie szczerze, ukochanemu, gdy ten zagaił, czy ich wycieczka była dobrym pomysłem. – Przysięgam ci: nie wiem – jęknęła żałośnie, ale cichutko, kompletnie się gubiąc w tym, co powinna była zrobić, aby w jakikolwiek sposób pocieszyć swoją księżniczkę. – Boże, tak bardzo się o nią martwię… – pokręciła srebrną głową i spojrzała głęboko w jego oczy. – Zrobiłabym wszystko, Connor – wyszeptała ze smutkiem. – Wszystko. Także… tak. Zróbmy to wszystko – dosłownie błagała, aby nagle zaniepokoić się: – Hej, kruszynko, co się dzieje? – Starała się zachować resztki spokoju i łagodności, gdy mała nagle wycofała się pod balustradę mola, wciskając w nią plecki i jakby patrząc z przestrachem na białe ptaszyska; jej rodzicom umknęło, że te zaczęły dziobać bezbronnego gołębia. – Connor: wszystko – podkreśliła ponownie z przejęciem.

    naprawdę gotowa na każda rzecz, aby pomóc swej kruszynie, VERA

    OdpowiedzUsuń
  35. Niezależnie od sytuacji, Vereena zawsze – ale to zawsze – na pierwszym miejscu stawiała dobro swoich bliskich, swoje natomiast odrzucając gdzieś na szary koniec, do długiej kolejki w hierarchii ważności, co też nierzadko kończyło się tragicznie. Wcale jednak nie chodziło jedynie o to, że ostatecznie robiła sobie jakąś krzywdę, ale o dostrzeganie zwodu w oczach Connora, który myślał tak samo, jak ona – priorytetem życia ustanowił sobie rodzinę, toteż gdy widział, jak jego małżonka lub córeczka cierpiała, zwyczajnie się załamywał. Byli więc siebie całkowicie warci i w jednej kwestii – jeśli chodziło o swoje bezpieczeństwo, czy samopoczucie – zgadzali się bezwzględnie: przestawali się niemalże całkowicie liczyć, gdy w grę wchodził uśmiech i zdrowie Roselyn Irisbeth – ich słodkiej, uroczej i energicznej księżniczki, która w tamtej chwili przypominała ledwie cień samej siebie, a oni byli tym bardziej tym faktem załamani, ponieważ nie mieli pojęcia, co spowodowało u niej tak beznadziejne samopoczucie. Nie było też na to w ich głowach – a pół-wila szukała naprawdę głęboko, grzebiąc we wszystkich swoich wspomnieniach i sytuacjach, które mogłyby sprawić, aby z tą uroczą księżniczką stało się coś złego – żadnego logicznego wyjaśnienia: kompletnie nic nie było w stanie ułożyć im, co się właściwie wydarzyło takiego, że nagle ta półtoraroczna dziewczynka miała straszne koszmary i chodziła, jak struta, mało mówić i przypominając katowane dziecko, którego rodzice są zwykłymi tyranami. To zaś chyba było dla każdej kochającej matki i dla każdego kochającego ojca najgorsze – dostrzec nieznany strach w oczach swojego potomka i kompletnie nie mieć pojęcia, co z tym uczynić. Zdenerwowanie i smutek pielęgniarki sięgały więc strasznego zenitu, który powoli ją wyniszczał.
    — Maluszku, co jest? – Ostatkami sił jednak próbowała się opanować i przemawiać do niej bez paniki, czy histerii, żeby tylko ona się uspokoiła i nic jej nie było: nieważne, że to później miało się odbić na Verze i najpewniej miała to długo odchorowywać, bowiem w grę wchodziło dobro i szczęście jej córeczki, przez co z mężem odrzucali od siebie wszystko inne, pragnąć zapewnić jej radość i bezpieczeństwo, co zresztą sobie słownie przysięgli, zanim dostrzegli, że z Rosie coś jest znowu nie w porządku: ta stała, wciśnięta w białą balustradę, miętoląc w łapkach woreczek z nasionami, ze zwieszoną główką i dziwnie roztrzęsiona. Dosłownie: drżała, przestępując nerwowo, jak matka, z nóżki na nóżkę i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, dlatego kiedy ojciec prosił ją, aby na niego zerknęła, wyrzucała z siebie tylko ciche „m-m”, oznaczające, że nie chce i nie miały pomóc nawet znane, wypróbowane i zazwyczaj działające zaczepki. Nauczona jednak, że nieładnie ignorować rodziców, po chwili zmusiła się, aby zerknąć ze strachem na Connora. – Jezus Maria… – sapnęła w tej samej chwili pielęgniarka, mając wrażenie, że zaraz zemdleje ze strachu o swoje dziecko. Oczywiście, natychmiast rzuciła się, aby przytulić ją i chociaż w pierwszym odruchu miała ochotę fuknąć na ukochanego, że wie, co zrobić z własną królewną, to tak naprawdę dobrze, że ją nieco ocucił. Szybko więc uklękła przy małej i objęła ją, tuląc ją do swoich piersi i gładząc po małych pleckach. – Tatuś uratuje gołąbka – zapewniała, kątem oka jedynie dostrzegając, co tak wzburzyło Roselyn Irisbeth, która była wyjątkowo wrażliwa na wszelką krzywdę zwierzątek. Księżycowe oczka ich szkraba zaś, spoglądały ponad ramieniem pół-wili na wyczyny wilkołaka i nieco się rozpromieniły, gdy okazało się, że z ptaszkiem nic nie było. – Tak, Rosie, nic mu nie jest – zapewniła ją jeszcze Vereena. – Widzisz jak leci? Widzisz, twój tatuś jest bohaterem – dodała, całując ją w czółko, podczas gdy ta energicznie kiwała ciemną główką, zgadzając się z ojcem, że nieładnie znęcać się nad słabszymi. – A jak myślisz, Connor? – Odparła cichutko po chwili mężowi. – Nie jest ok… nie wiem, co się dzieje i… ona się trzęsie, do cholery – sapnęła, mocniej obejmując córkę.

    mocno spanikowana stanem swojej księżniczki, rozdygotana VERA

    OdpowiedzUsuń
  36. Vereenie niezmiernie głupio, bowiem Connor na żadne skarby świata nie zasłużył sobie – jako najlepszy mąż i ojciec – na takie traktowanie z jej strony oraz ostre słowa. Nieważne, że martwiła się o Roselyn Irisbeth – nie powinna była warczeć na niego i prychać, niczym rozjuszona kotka, bo nie było to ani trochę przyjemne, ani tym bardziej w porządku, szczególnie zważywszy na fakt, że uwijał się niczym w ukropie, aby przynieść ukojenie jej oraz ich słodkiej, niewinnej księżniczce, która z niewiadomych przyczyn tak bardzo się denerwowała i stresowała, trzęsąc się mocno. Nie była jednak w stanie nic więcej odpowiedzieć, skupiona właśnie na półtorarocznej dziewczynce – na obejmowaniu jej, tuleniu i szeptaniu czule oraz łagodnie, podczas gładzenia jej plecków oraz ciemnych loczków – dlatego jedynie posłała mu pełne miłości i wdzięczności, ale także niemego błagania o wybaczenie, ciepłe spojrzenie fiołkowych oczu; dzięki Bogu, zrozumiał. Owocem zaś tego krótkiego gestu było niewerbalne dogadanie się w kwestii następnych etapów ich podróży i wakacji na Isle of Wright – jasnym już było, że staną chociażby na rzęsach, aby rozbawić swój największy skarb, niezależnie, czy im dane rozrywki będą się podobały, czy nie; rzecz jasna, uśmiech na ślicznej buźce panienki Greyback miał być dla nich największym szczęściem. Zaczęli, rzecz jasna, od tego, aby jakąś ją przekonać, że czas już zejść z molo w Lymington, aby udać się na prom – nazywany na potrzeby ich rozmowy „super-stateczkiem”, opisywanym jako fajniejszy, niż ta stara łajba z Boscastle – płynący do Yarmouth, przy czym musieli się mocno nagimnastykować, bo ani się jej widziało zostawiać mewy. Dopiero zapewnienie, że na wyspie zobaczy więcej ptaszków ją uspokoiło i przekonało do ruchu.
    Tak po prawdzie jednak – Vera wolałaby, aby Rosie wpadła w histerię i tupała, niż wyglądała tak żałośnie pusto i smutno. Dla matki to był okropny ból, gdy patrzyła, jak jej maluszek – z wciąż nieznanych przyczyn – jest taki osowiały. Co gorsza, sytuacja niewiele zmieniła się, kiedy wjechali pickupem z przyczepą na swój środek transportu przez Zatokę Freshwater i pół-wila zabrała córeczkę na najwyższy pokład z pięknym widokiem.
    — Kochanie, tatuś do ciebie mówi – próbowała jednak ze wszystkich sił zachować spokój i łagodny ton głosu, mimo że wewnętrznie pożerał ją stres i strach. Pogładziła ja zewnętrzną stroną palca wskazującego po bladym, chłodnym policzku. Na szczęście, kolejne ojcowskie słowa, Roselyn Irisbeth ewidentnie się ożywiła i swoimi dużymi, księżycowymi oczkami spojrzała na niego ufnie i z lekką iskierką radości, czym doprowadziła Vereenę do szlochu wzruszenia, który ukryła pod wybuchem śmiechu. Pocałowała córeczkę w ciemne loczki i zerknęła ponad nią z wdzięcznością na męża. – Słyszałaś? Pingwinki? A pamiętasz, jak chodzą pingwinki? – Zagaiła radośnie i postawiła dziewczynkę na ziemię, żeby ta mogła trochę w ludzkim, trochę w swoim własnym, języku pośpiewać i potańczyć, tak jak biało-czarne ptaki, podczas gdy jej matka podpowiadała jej słowa i klaskała w rytm. Szybko jednak okazało się, jak zmęczona była, więc szybko, owinięta kocykiem, ponownie znalazła się pomiędzy rodzicami, gdzie natychmiast usnęła. – Moje śliczności… – szepnęła wzruszona, pilnując, aby miała osłonięte uszka od wiatru. – Och, Connor, kochanie – jęknęła jednak na słowa ukochanego – przecież to nie twoja wina – ich spojrzenia spotkały się na jednej linii. – Daj spokój, nie powinnam była tak reagować, bo chciałeś dobrze przecież – wiedziała, że tak było: że chodziło o dobro ich skarbu. – Wiem, że się martwisz, widzę to, skarbie, bo jesteś wspaniałym tatą – przekonywała i pogładziła go po zarośniętym policzku. – Zawsze – nacisnęła, poprawiając go – sobie poradzimy. Razem – podkreśliła i zerknęła na południe, ku wyspie. – Może też się zdrzemniesz? Nie mamy dużo czasu, ale… ale chętnie ja poprowadzę, hm? Potrzymasz mnie wtedy za udo, tak jak obiecałeś – puściła mu oczko.

    trochę rozluźniona, chociaż wciąż w gotowości do działania, VERA

    OdpowiedzUsuń
  37. — Och, staruszku, biorąc pod uwagę, jak ci słodzę, to tych piórek masz na sobie kilka warstw – zaśmiała się radośnie, chociaż wciąż nieco sztywno, Vereena; nie można było się jej jednak dziwić, że nadal był spięta, zważywszy na to, co działo się z jej słodką i niewinną Roselyn Irisbeth, która nie zasługiwała, aby chociażby na chwilę w jej oczkach zagościł smutek, czy żal. – Też cię kocham, Connor – zapewniła przy tym bardzo poważnie, niemalże uroczyście i pompatycznie, ale nie umiała inaczej: jej miłość do niego była ponad wszelką siłą i zwyczajnie niemożliwa do opisania, dlatego w wyznania jej musiała wkładać olbrzymie ładunki emocjonalne, aby w pełni pojął, co tak naprawdę kotłuje się w jej sercu; najpiękniejsze zaś było to, że to, co działo się u niego, było takie samo, jak jej. – No, no, uważaj, bo to ja jeszcze obrosnę w piórka! – Zażartowała, grożąc mu nie na poważnie palcem, gdy wspominał o jej zaletach. – Kochanie – westchnęła – to nie tak. Za bardzo mnie przeceniasz, bo chcę przypomnieć, ze dzisiaj to ty byłeś głosem rozsądku i… i dziękuję ci za to, skarbie, dziękuję – wyszeptała, łamiącym się od wzruszenia głosem, zanim z czułym uśmiechem nie zaczęła go namawiać, aby chwilę odpoczął. – Poradzimy sobie – powtórzyła jeszcze – zawsze, zawsze razem – dodała, oddychając pełną piersią. Potrzebowała go.
    To również dzięki mężowi poczuła się znacznie pewniej i właśnie dlatego pozwoliła im na opuszczenie gardy. Przynajmniej bowiem na chwilę – właśnie dlatego, że był obok i zawsze ją wspierał – czarne, burzowe chmury zostały odegnane znad jej srebrnowłosej głowy – nie było możliwości, aby mogła mu słowami wyznać, jak bardzo jest mu za to wdzięczna, dlatego raz jeszcze po prostu odparła, że również go kocha i ułożywszy ich księżniczkę na swoich kolanach, a głowę wilkołaka przyciągnąwszy na swoje chude ramię, objęła ich mocno, bawiąc się jego długimi, miękkimi włosami, stojąc na staży bezpieczeństwa i odpoczynku swoich największych skarbów. Oczywiście, to nie tak, że nagle odeszły od niej wszystkie smutki – wręcz przeciwnie, one w niej ciągłe tkwiły, ale jeśli było coś, czego chciała równie mocno dla swoich bliskich, jak poczucie, ze nic zupełnie im nie zagraża oraz szczęście, emanującego z każdej drobnostki, którą wspólnie wykonywali, to był to także spokój: najlepiej ten święty, niczym niezmącony, a którego ewidentnie nie posiadała Rosie, a tym samym i oni, jako zakochani w niej rodzice. Dlatego też, chociaż młodziutka pielęgniarka przymknęła fiołkowe, zmęczone i dziwne rozbiegane – czego powodem był stres i strach o swoje dziecko – tęczówki, to ani na chwilę nie zasnęła, katując się brutalnymi myślami.
    Zastanawiała się bowiem, co musiało się takiego strasznego – o ile tłumaczenia byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, jakoby maluchy nie potrzebowały wiele, aby gwałtownie zmieniać swoje emocje, czy coś przeżywać i nawet zwiędły kwiatek mógł być powodem kilkudniowej żałoby, to w tamtym momencie, miała jednak wrażenie, że te słowa były jedynie doraźną próbą opanowania jej, bo nigdy takie rzeczy nie działy się na tak wielką skalę – by wydarzyć, aby ten słodki skarb, który drzemał w tamtej chwili pomiędzy najważniejszymi osobami jej życia, a więc mamą i tatą, z, dosłownie, minuty na minutę z radosnego, żywego srebra, przeistoczył się w starą, zmęczoną życiem kobietę zamkniętą w ciele ślicznej, półtorarocznej dziewczynki. Dopiero komunikat kapitana promu wyrwał ją z zadumy, a tym samym postawił na nogi jej małżonka oraz córeczkę. Wówczas, wilkołak zabrał Roselyn Irisbeth do wściekle pomarańczowego pickupa, a Vera zasiadła za kierownicą, aby – nie bez trudu, bo jednak prowadziła landarę, ciągnąc za sobą jeszcze większą landarę – bezpiecznie zjechać po rampie na przystań Yarmounth na Isle of Wight z zielono-kremową przyczepą, ozdobioną proporczykami w kolorze, jak orzekła dumna ze swego pomysłu Josephine, hiszpańskiej czerwieni, a nie byle-jakiej czerwieni.

    OdpowiedzUsuń
  38. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami i zmianą planów udali się od razu do Seaview Wildlife Encounter na wschodzie wyspy, gdzie żyły flamingi, które miały pomóc najmłodszej członkini rodu Greyback nieco wrócić do normy i poprawić jej humor – przynajmniej na to liczyło zatroskane małżeństwo. Jako zaś, że pół-wila prowadziła, to wilkołak mógł spokojnie rozpraszać ją swoją wielką łapą na jej udzie – jak zresztą obiecał. Ona natomiast czuła się już znacznie lepiej, ponieważ skupienie się na jeździe pozwala się jej zrelaksować i odpocząć od kotłujących się, nieprzyjemnych myśli w jej głowie, dotyczących stanu swojego dziecka, o którego dobro miała zamiar walczyć do utraty sił. W związku z tym, zamiast do latarni, udali się do rezerwatu, co szybko okazało się być doskonałym posunięciem, ponieważ ich półtoraroczny szkrab natychmiast się rozchmurzył na widok wszystkich tych niespotykanych na co dzień ptaków. Widok zaś, jak biega od jednej klatki do drugiej – jednocześnie podkreślając, że to nieładnie tak trzymać zwierzątka w zamknięciu – był dla jej rodziców cudowną odmianą po kilku godzinach paniki o to, co się z nią działo. Znacznie już spokojniejsi – jak się miało jednak okazać: źle zrobili, że opuścili gardę – udali się w następnej kolejności na niezdrowy, ale pyszny obiad, przez wyjazdem do ZOO.
    Wszystko wiec, co robili, robili dla Rosie – ta natomiast wesoło skomentowała, że chociaż frytki na obiad były smaczne, to nie tak dobre, jak te u pana „Oszyna” w domu – jednocześnie próbując ignorować fakt, jak wiele emocji wzbudzali samym tym, że spacerowali obok siebie: on wielki, ona malutka, on cały w tatuażach, ona ze szpetnymi bliznami na lewym ramieniu, a do tego drobna dziewczynka o niespotykanych oczkach, biegająca wokół nich, ewidentnie znajdująca lepszą nic porozumienia ze zwierzętami, niźli z ludźmi. Na szczęście, nikt nie raczył ich nieuprzejmymi uwagami, dzięki czemu w zasadzie mogli ten dzień – pomimo tego, co działo się o poranku – zaliczyć do całkiem udanych, bowiem nie tylko udało się im przywołać na buźkę córeczki uśmiech, ale także zobaczyć Whitecliff Bay Holiday Park w Bembridge, przejść się po plaży późnym wieczorem, a nawet znaleźć całkiem niezłe miejsce kempingowe. W związku z tym kładli się do łóżka – po przeczytaniu swojemu szkrabowi bajeczki i uśpieniu jej pod baldachimem z tiulu, który jej mama zrobiła specjalnie dla prawdziwej księżniczki – w znacznie lepszych nastrojach. Naprawdę wierzyli, że ponownie fortuna się ku nich uśmiechnęła i już nic złego ich nie spotka. Zapomnieli zaś przy tym, że los nie jest łaskawy i niemalże nigdy im nie sprzyja…
    — Może jutro zobaczymy jednak tę latarnię? – Mówiła więc cichutko Vereena, z plecami wtulonymi w umięśniony brzuch męża, bawiąc się obrączką na jego placu, gdy przerzucił swoje potężne ramię przez jej drobne ciałko. – Wiesz, że je lubię – zaśmiała się, ziewnęła i pewnie sama nic by nie usłyszała, zbyt zmęczona atrakcjami, gdyby właśnie nie reakcja Connora. Nadstawiła słuchu i dosłownie w tej samej chwili poczuła, jak ktoś wyrywa jej serce z piersi i depcze brutalnie, wkładając w dziurę po nim rozżarzony pręt: chyba nic nie bolało równie mocno, jak zwątpienie dziecka w rodzicielską miłość. – Boże… – jej żałosne sapnięcie zgrało się w czasie z przekręceniem się do wilkołaka, który już wyskakiwał z pieleszy i dobiegał do cierpiącej Roselyn Irisbeth. Po sekundzie i ona była na nogach, rzucając się ku swoim skarbom i obejmując ich mocno, a przy tym rzewnie szlochając: tym razem nie potrafiła się opanować. – Mój Boże, Rosie… Rosie – jęczała, zasypując ją pocałunkami; obie płakały – śliczności moje, co ci przyszło do główki? Boże… kochanie, jak moglibyśmy przestać kochać kogoś tak idealnego, jak ty, hm? – Próbowała zagaić, ale agonia żadnej z pań Greyback nie chciała zmaleć. – Maluszku, co się stało? – Pytała dalej spanikowana do granic możliwości, bo to, co usłyszała było doprawdy przerażające.

    bardzo przejęta i wyjątkowo mocno roztrzęsiona VERA THORNE, która zaraz padnie na zawał z zamartwiania się o swoje dziecko…

    OdpowiedzUsuń
  39. Ból, jaki wywołało zadane, słodkim, niewinnym głosikiem uroczej Roselyn Irisbeth, pytanie był dla Vereeny wprost niemożliwy do opisania i mógł się równać jedynie z utratą dziecka – z tym poczuciem nienawiści do siebie, że czegoś się nie upilnowało lub nie dopatrzyło; z tym poczuciem, że jest zwyczajnie złym rodzicem skoro potomek, którego się pragnie, odchodzi lub, jak w tym wypadku, wątpi w nieskończenie wielką miłość, której najwidoczniej nie umie się okazać; z tym poczuciem całkowitej, wyniszczającej beznadziejności i okrutnej, jadowitej świadomości, że coś musiało pójść bardzo mocno nie tak, skoro radosny dotychczas, półtoraroczny skarb, otoczony, jakby się wydawało, jak najlepszą opieką i czułością, uznaje, że jego własna matka i ojciec mogą go nie kochać. Tym razem chyba jednak było nawet gorzej, bo oto w ramionach trzymała malucha, któremu nie wiedziała, jak pomóc. Co gorsza, kiedy skrzyżowała swoje fiołkowe spojrzenie tym księżycowym, należącym do Connora, spostrzegła, ze i on nie ma pojęcia, co się wydarzyło i co się nadal dzieje – był równie przerażony i zdezorientowany, co ona, toteż jej panika tylko narastała w łopoczącym mocno i nieprzyjemnie w jej piersi sercu. Równie zaś straszny był fakt, że pół-wila doskonale zdawała sobie sprawę, jak w agonalnym stanie musiała się znaleźć jej córeczka – sama to samo przeżyła z Robertem Thortonem, ale będąc znacznie straszą, kiedy uświadomiła sobie, że ten może wcale jej nie chcieć; rzecz jasna, w wypadku młodej pielęgniarki było to niejako usprawiedliwione i uargumentowane zachowaniem starego latarnika – w kwestii jednak jej kruszyny już nie, bo miała wrażenie, że nigdy nie dopuściła, aby ich księżniczka poczuła się odrzucona, wiedząc świetnie, jak bardzo to paskudne.
    Wszystko, co robiła z były profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwatu miało na celu wywołanie radości, utrzymania poczucia bezpieczeństwa i zapewnienia szczęścia ich latorośli. Bolało więc tym bardziej i doprowadzało ją do istnego szaleństwa, potęgowanego szlochem Rosie. Dlatego dobrze, że głowa rodziny pomyślała o przeniesieniu się na łóżku, gdzie łatwiej było otoczyć dziewczynkę opieką i czułością.
    — Duże księżniczki nie śpią z rodzicami – wyszeptała łagodnie w końcu Vera, nie mając pojęcia, skąd wzięła na to siły – ale przecież wiesz, że kiedy nas zawołasz, gdy dzieje się coś złego, my zawsze przybiegniemy, bo jesteśmy jak rycerze na straży królewien – szeptała dalej, orientując się szybko, co tak naprawdę się stało: ostatni tydzień poważnie odbił się na słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, bowiem podczas niego nie mieli zbyt wiele czasu na zabawy i rozmowy z nią, głównie czas spędzała z prababcią lub Hawthorne’ami, podczas gdy jej rodzice załatwiali wszelkie formalności. Niestety, to nie było wszystko, co zmroziło panią Greyback: kolejne słowa jej córeczki kompletnie ją rozbiły i utwierdziły w przekonaniu, że decyzja, aby wstrzymać się z powiększeniem rodziny jeszcze na długi czas była wyjątkowo słuszna. – Rose – pogładziła ją placem po policzku – jesteś dla nas najważniejsza, rozumiesz? To, ze mama i tata czasem mają obowiązki i nie mają czasu, nie znaczy, że przestają cię kochać, bo hej, maleńka, my nie mieliśmy czasu, bo chcieliśmy ci zrobić najlepsze wakacje, wiesz? – Uśmiechnęła się czule, zgrabnie ukrywając swoje cierpienie i żal. – Nie ma nic na świecie, co byśmy kochali bardziej od ciebie – posadziła ją i wytarła jej nosek. – Hej, kruszynko, weź się rozchmurz, co? – Zagaiła, gilgocząc ją po brzuszku. – Tatuś ma rację – chwyciła jego wielką dłoń w pokrzepiającym geście – istniejemy tylko dla ciebie. Bez ciebie, nie byłoby nas Rosie – musnęła ją w czółko, zaraz po tym, jak uczynił to Connor. – Bardzo, bardzo cię kochamy i jeśli jest coś, co chcesz nam jeszcze powiedzieć, to skarbie, mów nam zawsze, dobrze? Jak źle się czujesz, czy coś cię gnębi my zawsze będziemy tutaj, obok i spójrz na tatusia, on jest tak wielki, że cię obroni – próbowała zażartować.

    udająca pełne opanowanie, w głębi serca spanikowana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  40. — Nie ma niczego na tym świecie, malutka, co byśmy nad ciebie przełożyli – kontynuowała dalej Vereena, walcząc ze swoich strachem, że to może być, jak to w ich wypadku bywało, nie koniec problemów: kiedy bowiem zaczynało się źle dziać, to robiła się z tego prawdziwa lawina katastrof, a ona naprawdę nie chciała, aby jej słodka i niewinna Roselyn Irisbeth kiedykolwiek cierpiała tak, jak w tamtej chwili, przekonana, że jej rodzice jej nie kochają i nie chcą. – O, widzisz, tatuś jest prawie, jak rycerz, tylko jeszcze większy i silniejszy! – Zapewniła, spoglądając na Connora z nieopisaną miłością i wdzięcznością, ponieważ bez niego nie poradziłaby sobie i niechybnie oszalała z rozpaczy. – Hej, no, no, no, bez takich – zaśmiała się nagle, wciąż dzielnie udając, że wszystko jest w najlepszym porządku, aby nie denerwować ani nie stresować niepotrzebnie ukochanego i ich szkraba, który na szczęście nieco się już rozweselał, a tym samym uspakajał rodziców, którzy niemalże odchodzili już od zmysłów. – Na wszystko się zgodzę, ale nie na walkę z owsianką – zapowiedziała wesoło i udała, ze zjada brzuszek swojej księżniczki, wiedząc, że to wywoła u niej salwy śmiechu; nie pomyliła się. – O, ale w tym to się taty słuchaj: nigdy nie zostaniesz sama – zapewniła całkowicie poważnie, patrząc głęboko w jej śliczne, pełen ufności oczka.
    Wydawało się więc, że kryzys został zażegnany, bowiem Rosie uśmiechała się coraz szerzej, a w jej tęczówkach nie czaił się już sam żal i smutek – tym sposobem także Vera oraz jej ukochany zaczynali się opanowywać, chociaż i tak ta sytuacja miała się na nich jeszcze długo odbijać i spędzać im sen z powiek w trosce o swojego malucha, za każdym razem, gdy ta stawać się miała nieco bardziej osowiała. Jakby jednak nie patrzeć, nie mogli przechylić szali ani w jedną, ani w drugą stronę, bowiem byłoby to doprawdy niezdrowe – i dla nich, i dla ich pociechy – toteż stali przed naprawdę ciężkim i trudnym wyzwaniem, ale nie mieli zamiaru się poddawać: nie, bo chodziło o ich największy skarb, co absolutnie nie było przesadzony, wykorzystanym na potrzeby sytuacji, pustym sloganem, fałszywym stwierdzeniem, a najszczerszą prawdą. Pierwsze zaś efekty ich niesamowitej zawziętości i determinacji oraz przede wszystkim wielkiej miłości mogli już oglądać niedługo później, gdy ich córeczka ufnie zaczęła się układać wygodnie pomiędzy nimi, nie przypominając już tego spłoszonego dziecka, które obawiało się odpoczynku, a więc i snu, w którym kilka godzin wcześniej nawiedziły ją straszne wizje. Pół-wila w związku z tym ułożyła się na boku, podczas gdy weterynarz raz jeszcze wyczołgał się z łóżka po maskotę ich dziewczynki.
    — Ojej, ależ ty jesteś śpiąca – zaśmiała się cichutko, widząc, jak powieki Roselyn Irisbeth opadają, mimo że ta swoimi piąstkami próbowała je postawić do pionu. – Hej, hej… nie trzemy, dobrze? Chodź… – ułożyła się tak, aby mogła się w nią wtulić mocno, niemalże wcisnąć kurczowo, niczym małpeczka i słuchać bicia jej serca. – Tatuś zaraz przyniesie pana Pennyworth’a – tak mówiła na swoją maskotkę w kształcie pandy, usłyszawszy kiedyś w telewizji u prababci, że jakiś otyły pan z sitcomu sprzed czterech dekad miał tak na nazwisko – i zaśniemy, co? Jutro czeka nas moc atrakcji… igiełki w wodzie – tak nazywała słynne białe The Needles – latarnię morską niedaleko i pełno innych super miejsc – mówiła cicho, spokojnie łagodnie, uśmiechając się do swojego ukochanego, który objął je wielkim ramieniem. – Tak kochanie, dzisiaj możesz być księżniczką, bo tatuś ma rację, czasem ciężko ci odmówić, ale – zastrzegła szybko – jutro spróbujesz spać sama, dobrze? – Umówiły się, a następnie Vereena jeszcze chwile jej nuciła, zanim miała pewność, że jej dziecko śpi mocnym, spokojnym snem. – Jezus Maria… – wyrwało się jej wówczas z ulgą, strachem, ale i zmęczeniem. – Ja wciąż nie wierzę, ze to się stało – szeptała do Connora, naprawdę mając trudności z pojęciem sytuacji, w jakiej została pozbawiona. – Nie wierzę… – jęknęła słabo.

    zdecydowanie spokojniejsza, ale nadal nieco oszołomiona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  41. Naprawdę, nie było drugiego tak słodkiego dziecka, jak Roselyn Irisbeth, mocno wtulona w matczyną pierś, uspokojona jej śpiewem i już pewnie planująca we śnie, jak przebiegle podejść rodziców, aby i następnego dnia pozwolili jej ze sobą spać – rzecz jasna, jakkolwiek by tego chcieli, wiedzieli doskonale, że to absolutnie nie byłoby dla nich ani też dla ich dziecka zdrowe. Dlatego też jasnym było, że chociaż postawią na małe kroczki – polegające głównie na tym, że kiedy mała zażyczy sobie ponownej nocy pomiędzy nimi, oni zgodzą się jedynie na uśnięcie z nimi, później pozwolą się jej jedynie paręnaście minut potulić do siebie, aby na koniec usypiać ją w jej własnym łóżeczku i trzymać się zasady, że tylko na wakacjach i w niedziele może odwiedzać swoich rodziców w ich pieleszach – to ostatecznie przekonają swoją latorośl, że warto dotrzymywać słowa, bo chociaż zyski z tego nie zawsze są widoczne i pojawiają się szybko, to w ostatecznym rozrachunku takie podejście bardzo popłaca. Nim jednak miało im przyjść się martwić o te kwestie, musieli opanować siebie, a to znowu takie proste wcale nie było. Vereena bowiem, chociaż już z jej księżniczką było znacznie lepiej, nie potrafiła przestać się zamartwiać i zadręczać, poszukując powodu, dla którego w ogóle doszło do tej strasznej sytuacji, a Connor zaś zdawał się równie mocno przeżywać tę kwestię, jako prawdziwe zakochany w swoim maluszku ojciec. Jasnym w związku z tym było, że małżeństwo – pomimo tego, że Rosie już była wesoła i ewidentnie uradowana tym, ze czuje ich oboje, otulających ją swoim ciepłem oraz zapachami – nie zaśnie szybko i będzie jeszcze długo zastanawiało się, czy to na pewno nie oni popełnili gdzieś błąd, który kosztował tę słodką i niewinną, półtoraroczną dziewczynkę tyle strachu i bólu.
    Pół-wila w związku z tym ciągle poszukiwała swoimi fiołkowymi tęczówkami, księżycowych oczu wilkołaka, bo to właśnie w nich znajdowała ukojenie – bez niego naprawdę nie dałaby sobie rady. On natomiast po raz kolejny okazał się być jej pięknym portem, do którego mogła zawinąć nawet w czasie największej burzy, aby znaleźć schronienie. Po raz kolejny więc udowodniali, że byli sobie przeznaczeni i się kochali.
    — Bedzie w nas wierzyła – poprawiła ukochanego Vera, oddychając ciężko – ale… ale nie wiem, na jak długo. To mnie najmocniej przeraża – wyszeptała ze smutkiem, gładząc ciemne, aksamitne loczki ich dziewczynki, której zdawało się już nic nie przeszkadzać ani nie kłopotać. – Bo… bo to jest najgorsze Connor, nie wiemy, co się stało, jak się stało i kiedy w zasadzie się stał, więc… nie możemy przewidzieć, czy nie stanie się raz jeszcze, a jeśli, to… to czy tym razem nie będzie całkowicie tragiczne w skutkach – wydusiła z siebie z wyjątkowym smutkiem i żalem do losu, że w ogóle postanowił skrzywdzić ich córeczkę. – Spójrz na nią – poprosiła nagle, po bardzo długiej chwili milczenia i ciężkim, rozdzierającym i pełnym bólu westchnieniu, jakie wyrwało się jej z piersi – nadal jest malutka. Jak się urodziła mieściła ci się w dłoni, pamiętasz? – Zaśmiała się wzruszona na wspomnienie porodu oraz tego, jak dzielny był jej małżonek. – Wtedy było prościej – dodała, bo faktycznie: kiedy Rosie była taką kruszynką, nie miała jeszcze koszmarów ani nie chłonęła tak wszystkiego wokół, co mogło doprowadzić ją do myślenia, że rodzice jej nie kochają. – N-nie wiem – szepnęła ponownie rozdygotana. – Mam wrażenie, że wszystko, dosłownie wszytko – podkreśliła – co robię jest błędem, że… nie utrzymałam ciąży, Connor, nie obroniłam jej przed Geraldine, ciebie przez twoim ojcem… tak. Ja na pewno popełniłam błędy, a największym było to, że uwierzyłam, że zasługuję na szczęście – załamała się niespodziewanie. Pociągnęła żałośnie nosem i nawet zapewnienia weterynarza, że bez niej by sobie nie poradził, nie pomogły jej wrócić do zachwianego poczucia stabilizacji. – Ale… a-ale wiedz, że bardzo, bardzo was kocham – musiała to dodać, aby nie miał wątpliwości.

    potrzebująca czasu na uspokojenie się i kilku dowodów ze strony córki, że już jest dobrze, VERA

    OdpowiedzUsuń
  42. — Zmieniło się chyba wszystko… – wyszeptała zdruzgotana i rozbita emocjonalnie Vereena na uwagę równie załamanego Connora, kiedy obydwoje spoglądali na, na szczęście już spokojnie śpiącą pomiędzy nimi i tulącą mocno do siebie ulubiona maskotę, Roselyn Irisbeth. Czuła bowiem, co jej ukochany chciał powiedzieć i nie pomyliła się: problem w tym, że o ile on uważał, że większość rzeczy była po staremu, tak ona oceniała to zgoła inaczej i miała wrażenie, że cały jej świat dosłownie stanął na głowie i przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni. Wierzyła jednak bezwzględnie w jego rozsądek i zdecydowanie wolała przyjąć, że to on miał rację, niźli ona, ponieważ wizje jej przyszłości były zdecydowanie nieprzyjemne. – Nie chciałam, żeby za szybko dorastała – poskarżyła się z nieopisanym wręcz smutkiem. – N-nie chciałam, b-bo… bo wiem – odetchnęła ciężko – jak to jest. Jak ciężko jest w życiu, kiedy za szybko się dorośnie i tak bardzo, bardzo chciałam ją przed tym uchronić… – wyszeptała, gładząc ciemne loczki dziewczynki, która uśmiechnęła się na ten gest przez sen. – Dlatego kochanie, nie mów mi, że nie zrobiłam niczego złego, bo coś – nacisnęła – musiałam zrobić nie tak, że nasze dziecko tak się zachowuje. Musiałam… – przekonywała, pociągając żałośnie nosem. – Widocznie nie byłam wystarczająco dobra…
    Dobrze więc, ze były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, jak zawsze wykazał się nieopisaną wręcz siłą psychiczną i darem przekonywania, uspakajając roztrzęsioną młodziutką pielęgniarkę – rzecz jasna, nie odgonił wszystkich demonów, bo to nie było możliwe, jak długo nie wiedzieli, co tak właściwie się stało, że ich słodka i niewinna dziewczynka nagle zaczęła zadawać tak straszliwe, raniące pytania, jasno sugerujące, że zawalili gdzieś sprawę, jako rodzice. Przerwał jej i dobitnie podkreślił, że nie ma w tym jej winy, a jeśli jakakolwiek jest w ogóle – to jest rozłożona pomiędzy nich. To także, oczywiście, nie sprawiło, że ich rany zostały automatycznie zaleczone, ale przynajmniej pół-wila przestała się katować i chociaż tej nocy trochę odpoczęła – i dobrze zrobiła, bowiem od samego rana czekało ich istne szaleństwo. Musieli w końcu dostać się do parku rozrywki – gdzie nawet małżeństwo przypominało o wiele młodszych niźli było, dostrzegając, jak doskonale bawiła się ich Rosie, z którą było znacznie lepiej dzięki kilku godzinom relaksu w objęciach mamy i taty – a później – oraz wcześniej, w czasie podróży do celu – nadrobić kilka przepięknych zabytków na Isle of Wright, które koniecznie chcieli zobaczyć. W międzyczasie natomiast napychali się słodyczami i niezdrowym jedzeniem, folgując sobie we wszystkim.
    W czasie zaś swoich wojaży kupowali też pełno magnesów, ponieważ Vera i jej maluszek dogadały sie, że przyozdobią ich lodówkę na farmę Trenwith – owa umowa miała w sobie same korzyści, bowiem Roselyn Irisbeth nie marudziła o każdą napotkaną zabawkę w kształcie flaming, pingwinka, czy foczki, tylko natychmiast rzucała się do dużo tańszych ozdób, dzięki czemu Greybackowie nie mieli jednak zbankrutować. Ponadto, wyliczywszy sobie koszta już drugiego wieczoru – tak jak podejrzewali, musieli dać szanse córeczce zaśnięcia pomiędzy nimi – pomysł z przyczepą był doskonały, bowiem naprawdę sporo oszczędzali nie śpiąc w hotelach i nie musząc ciągle dojeżdżać z jednego miejsca, tylko targając swój domek za sobą. Jeśli jednak mieli podsumować, co ich najmocniej zachwyciło – oprócz, ma się rozumieć, radości ich latorośli – to byłoby to Alum Bay, gdzie piasek mienił się wszystkimi kolorami tęczy oraz wyciąg krzesełkowy – co prawda, namówienie Connora na skorzystanie z tego rodzaju rozrywki było ciężkie, ale jego kobiety go namówiły – nad The Needles, czyli wystającymi z morza kredowo-białymi skałami, no i oczywiście muzeum dinozaurów, bo to właśnie tam stracili najwięcej godzin an wygłupy pomiędzy skamielinami, aby później dogorywać długo w zaciszu ich ciepłego, bezpiecznego królestwa na kółkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powrót do Boscastle więc, po pięciu dniach leniuchowania – które również przyniosły, dzięki Bogu!, zażegnanie kryzysu z Rosie i już nie musieli, przynajmniej na razie, wracać do tych ciężkich tematów, które spędzały im sen z powiek – był więc dla nich niesamowicie ciężkich, bo też wcale nie chcieli opuszczać swojego urocze, zielono-kremowego domku przytroczonego na hakach do wściekle pomarańczowego pickupa, który już na zawsze miał być z nimi kojarzony. Oto bowiem już na wstępie musieli zażegnąć problemy zdrowotne – ona w przychodni u doktora Cartera, walcząc z epidemią grypy, on natomiast wśród zwierząt, ponieważ niedługo po ich wyjeździe znaleziono na wrzosowiskach nietoperza ze wścieklizną – następnie odwiedzić panią Thorton – która oczywiście chciała znać, bez względu na to, jak bardzo byli zmęczeni, szczegółowy opis ich urlopu – później zaprosić do siebie Hawthorne’ów, którzy podczas ich nieobecności pilnowali farmy, a na koniec wybrać się do Bodmin, do Roberta, którego comiesięczne odwiedzenie stało się już dla nich tradycją. Nie było w związku z tym szansy na okres przejściowy, który pozwoliłby im się na nowo wdrożyć w obowiązki – zwyczajnie z przytupem ruszyli z miejsca, jednocześnie robiąc wszystko, byleby tylko nie zaniedbać na żadnej płaszczyźnie ich słodkiej królewny.
      Nagle dlatego też kładli się spać w połowie września, a obudzili się gwałtownie – zimnym, wietrznym i niosącym pierwsze przymrozki – prysznicem w listopadzie. Po drodze cudem przeszli przez wypadające na piątego października urodziny Jacoba Ivana – którego byli rodzicami chrzestnymi, a o którego panicznie martwiła się matka, bo o ile w jego wieku Roselyn Irisbeth już trochę mówiła i całkiem nieźle radziła sobie z chodzeniem przy meblach, on wciąż pozostawał nieruchliwy i milczący; tłumaczenia, że to zupełnie inne geny i że dziewczynki szybciej dojrzewają nie bardzo przekonały zastępczynię burmistrza, która specjalnie zatrudniła dwie panie do opieki nad synkiem, aby pomogły mu w rozwoju – połączone z trzydziestym ósme jubileuszem jego ojca, wypadającym na ósmy dzień dziesiątego miesiąca. Później natomiast musieli się zmierzyć z nagłym pogorszeniem stanu zdrowia starego latarnika, osadzonego w więzieniu i dziękowali w duchu Bogu, że kłopoty przynajmniej ominęły babcię Very oraz ich córeczkę – szkoda tylko, że okazywały się niemalże ciągnąć do pół-wili, mimo że ta naprawdę się pilnowała. W kwestii swej choroby zachowywała bowiem wielką ostrożność: kupiła przenośne urządzenie do badania cukru we krwi, rozpisywała sobie leki, brała je regularnie i nawet wybrała się na kontrolę do The Royal London Hospital, gdzie zapowiedziano jej rychłą operację oczu ze względu na pogarszający się wzrok. Niestety, im bliżej było zimy – a więc im więcej deszczu i gwałtownych zmian ciśnienia – tym było z nią coraz gorzej i nieważne, jak bardzo jej wspaniały wilkołak stawał na głowie, aby jej ulżyć, to wcale nie było takie łatwe i jak się miało okazać: czternasty dzień miesiąca miał być na zawsze przeklętym dla rodziny Greybacków. W każdym aspekcie.
      — W kuchni jestem – próbowała, pewnie, że próbowała udawać, że jest dobrze, bo nie chciała martwić męża, ale z dnia na dzień przychodziło jej to coraz trudniej. Mocniejsze okulary nie pomagały, tak samo silniejsze tabletki na migreny ani nawet dotyk ukochanego. Mimo to: walczyła i nie poddawała się, siląc się na uśmiech nawet kiedy było beznadziejnie i kiedy ledwo utrzymywała się na stołeczku w kuchni, próbując sięgnąć słoika i z mąką, aby upiec ulubione jej skarbów brownie. – Ooo… to miło… – wydusiła bardzo słabo, dlatego niczym dziwnym nie było, że w ogóle jej nie usłyszał; nagle, na domiar złego, zakręciło się jej w głowie tak, ze gdyby nie szybkie chwycenie się szafki, niechybnie mocno by się obiła i zrobiło duszno do tego stopnia, że pociemniało jej przed fiołkowymi oczami. Skóra Vereeny przybrała zaś kolor kredy: stała się trupioblada, a członki zaczęły się trząść od najmniejszego wysiłku, jaki wykonywała.

      Usuń
    2. Nie potrafiła nawet okazać, jak bardzo cieszy się z listów i wieści, które niósł jej Connor, bo zwyczajnie była zbyt bliska utraty przytomności: nie umiała go nawet odpowiednio zaalarmować, tylko po prostu, gdy poczuła jego bliskość, wszystkie jej tamy pękły. Fakt, że był obok zadziałał dla niej jako znak, że może przestać być silna, bo ona zawsze jej pomoże, dlatego też późniejszych wydarzeń nie pamiętała. Obudziła się natomiast, ni z tego, ni z owego, w jego objęciach, mało kontaktująca ze światem, z trudem chwytająca oddech i bardzo niezdrowo wyglądająca. – J-jestem… c-co… co się dzieje… c-co… – dukała całkowicie oszołomiona, nie potrafiąc pojąć, jak to się stało, zew jednej chwili była na zydelku, a w drugiej: leżała na podłodze z ukochanym. – N-nie wiem… nie… – gardło miała ściśnięte imadłem, ale naprawdę nie miała pojęcia, co się działo.

      zniszczona przez chorobę, bardzo słaba i naprawdę źle wyglądająca VERA THORNE, która jest bardzo bliska całkowitego zrezygnowania z walki w swoim olbrzymim oszołomieniu i zaskoczeniu

      Usuń
  43. Choroba czyniła ją żałośnie słabą – od zawsze. Vereena nie potrafiła wyzbyć się tego rodzaju myślenia za żadne skarby świata: ot, nie potrafiła z niewiadomych zupełnie przyczyn. Po prostu uznawała, ze fakt, że cierpi na cukrzycę robi z niej człowieka – czy raczej w jej wypadku: istoty, bo wiele osób na wysoko osadzonych stołkach w Ministerstwie Magii nie zaliczało jej do rasy ludzkiej, podobnie jak Connora, bo posiadała ledwie połowę genów gatunku homo sapiens sapiens – niejako gorszego sortu. Już od dziecka, gdy tylko zdiagnozowano u niej tę przypadłość musiała na siebie uważać i pilnować odpowiedniej ilości cukru oraz leków, jakie brała – oczywiście, nie mogła przy tym liczyć na swojego ojca i długo też myślała, że to właśnie przez to, stary latarnik Robert postanowił ją odrzucić – i nieważne, co mówiła jej wspaniała babcia – bo ta zawsze doszukiwała się pozytywów i próbowała pomagać wnuczce przechodzić najtrudniejsze chwile, nawet jeśli dziewczyna kroczyła dolinami cieni śmierci – nie potrafiła się wyzbyć irytującego głosiku, wrzynającego się w zwoje jej mózgu, a później sączącego jad do jej naiwnego serduszka, który ciągle jej powtarzał, jak beznadziejna była.
    Dodawszy zaś do tego to, że z czasem pogarszał się jej wzrok – i w zasadzie w listopadzie dwa tysiące dwudziestego piątego roku już niemalże żadnej czynności, jakkolwiek by się nie starała, nie mogła wykonywać bez okularów; dlatego nierzadko warczała nad książkami wściekła, nie mogąc czytać i tylko siedziała w bezruchu, wpatrzona w jeden punkt na kartce, udając, że jest dobrze – oraz lekarskie diagnozy sugerujące, iż jej dolegliwość mogła doprowadzić do poronienia maluszka, spoczywającego w konsekwencji pod cedrem na farmie Trenwith: niczym dziwnym nie było, że fakt chorowania na cukrzycę uważała za potwarz dla jej energiczności i łaknienia życia. Niestety, to prowadziło do tego, że ostatecznie młodziutka pielęgniarka, mimo pilnowania kwestii tabletek, jakie musiała łykać, bagatelizowała wiele spraw i ostatecznie niemalże doprowadziła do kuchennej tragedii. Co gorsza jednak: pomimo świadomości, że jej wilkołak panicznie się o nią martwi, ona nie umiała mu wprost powiedzieć, jak źle jest. Wiedziała zaś, że zrobiłby dla niej wszystko, ale nie chciała tego wykorzystywać.
    — J-jestem… jestem, wszystko dobrze – z automatu zaczęła go więc karmić tymi samymi, pustymi zapewnieniami, kiedy tylko udało się jej odnaleźć w sytuacji i dotarło do niej, jak bardzo jej ukochany cieszy się na to, że się ocknęła; miała nadzieję, że nie pozostawała długo nieprzytomna. Na chwilę zamilkła, mętnym wzorkiem fiołkowych, psutych oczu sunąc po jego przystojnej, ale przestraszonej twarzy. – Przepraszam – szepnęła finalnie, doskonale zdając sobie sprawę, jak bardo bezsilny, pewnie równie, co ona, się czuł: również przez fakt, że jako czarodzieje potrafili wiele, ale nie mogli sobie poradzić z czymś takim, jak mugolska cukrzyca i Vera to doskonale wiedziała, lata całe szukając leku dla swojej babci. – B-bardzo… bardzo cię przepraszam… – dodała, a drżąca broda i dolna warga, jasno wskazywało na to, jak blisko znalazła się histerii. – Nie jest dobrze – nagle się skuliła w jego silnych, szerokich ramionach, niczym embrion. – Nic nie jest dobrze – załkała, cała się trzęsąc i dłuższą chwilę zajęło jej opanowanie się. – J-ja… ja – w końcu usiadła z trudem, ocierając nerwowo blade policzki i pociągając żałośnie nosem. Oddychała chwilę głęboko, ale nadzwyczaj ciężko. – Głowa. Głowa mnie ciągle boli – przyznała w końcu ze wstydem; były profesor ONMS wiedział, że od połowy października w zasadzie targały nią silne migreny, z którymi często nie dawały sobie rady nawet najsilniejsze tabletki i ziółka; czy to te zwykłe, czy magiczne. – Może to wina za słabych okularów… – wyszeptała jeszcze; o tym również go informowała, zgodnie z przysięgą, ale nie mówiła, na i l e jej widzenie się pogorszyło. – Connor – chwyciła go za rękę i długo patrzyła w jego cudowne oczy, nie potrafiąc podjąć decyzji. – Dobrze – przytaknęła pomimo swej niechęci – pójdziemy do lekarza.

    V.

    OdpowiedzUsuń
  44. Oczywiście, w jakiś sposób Vereena była mocno niesprawiedliwa w swoich ocenach. Oto z jednej strony uważała siebie za beznadziejną i zwyczajnie niegodną bycia żoną, czy też matką – a z drugiej, jeśli chodziło o Connora, akceptowała jego pojawiający się raz w miesiącu problem, a nawet wybaczyła mu atak na siebie po którym zostały jej nieładne blizny na lewym ramieniu. Sobie jednak nie potrafiła wybaczyć cukrzycy – czegoś, na co nie miała wpływu; czegoś, co otrzymała w genach po swojej babci; czegoś, co w jej opinii, czyniło ją gorszą od wszystkich wokół i z czym absolutnie nie mogła sobie poradzić. Nieważne, jak mąż ją wspierał i jak bardzo próbowała dla niego, jak i dla słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth walczyć: zawsze kończyło się tak samo – zawsze ostatecznie pół-wila widziała w sobie kogoś, kto kompletnie nie daje sobie rady z życiem i zwyczajnie nie zasługuje na nie, bo jakże mogłaby być dobrym wychowawcą dla córki, albo dobrą żoną, skoro zdjęcie słoika z mąką z szafki było dla niej wyczynem, który kończył się jej omdleniem. Co gorsza, nigdy nie uznawała, że gdyby chociaż odrobinę bardziej siebie oszczędzała lub mocniej pilnowała oraz także mówiła wilkołakowi dosłownie o wszystkim – a nie tylko lawirowała pomiędzy prawdą i kłamstwami, aby oczyszczać swoje sumienie po złożonej mu dawno przysiędze, że będzie się z nim dzieliła każdą rzeczą, a więc wspominała, ze owszem, nie jest najlepiej, ale nie mówiła już, że na przykład w jednym oku już ma czarne plamy, które nie chciały zniknąć – to na pewno jej stan zdrowia byłby lepszy. Nie, ona naiwnie i głupio pchała siebie ku coraz dalszym granicom – pragnąc udowodnić sobie i światu, że jest silna bez względu na wszystko – a tym samym tylko mocniej się wyniszczając.
    — Głowa – powtórzyła i ona, w związku z tym, z dosłownie namacalną niechęcią do siebie i do tego, co ją spotkało oraz to faktu, że ponownie tak bardzo denerwuje swojego ukochanego; poznawała to po jego księżycowych tęczówkach, a przecież ostatnim, czego pragnęła, to widzieć jego stres lub ból, a wydawało się jej, że od miesiąca bez przerwy jest źródłem jego załamania i braku radości. Tym bardziej siebie nienawidziła przez to i pogardzała sobą. – N-nie wiem… – odparła jednak, wciąż szczerze, rzeczywiście nie mając pojęcia, czy to, co się stało, kiedy stała na kuchennym zydelku było migreną, czy czymś zgoła innym; miała bowiem wrażenie, że to nie był zwykły ból, ale coś porównywalnego do ściskania jej czaszki imadłem i kruszenia kości. Niestety, przekleństwa byłego profesora ONMS z Hogwartu ani trochę jej nie pomagały, a wręcz przeciwnie: miała wrażenie, że przeklina okrutny los, który splótł ich ścieżki. Skuliła się więc jeszcze mocniej, podciągając kolana pod brodę i obejmując nogi chudymi, drżącymi ramionkami. Niemniej, kiedy zasugerował lekarza, nie potrafiła mu odmówić, mimo że naprawdę wolałaby z nikim już nie rozmawiać o swojej wstydliwej chorobie, ale widząc jego smutne spojrzenie i wyraz twarzy, zwyczajnie miała ochotę się zabić: nie chciała mu dokładać więcej problemów. – Nie, nie wiesz – przerwała mu gwałtownie, bo nie mogła zostawić tej kwestii nierozwiązanej. – Nie masz zielonego pojęcia… – przetarła zapłakane oczy i pociągnęła nosem. – Gdybyś wiedział, nie prosiłbyś mnie o to – uśmiechnęła się smutno, blado, przełykając głośno ślinę. – Nie musisz nic mówić – ponownie wpadła mu w słowo, wzdychając ciężko i rozdzierająco – przecież się zgodziłam – podczołgała się do szafki i wspierając się na niej wstała, chwiejąc się i mając wrażenie, że jej nogi są jednocześnie z waty, i zaraz się pod nią ugną, oraz z ołowiu, i już nigdy nimi nie poruszy. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Postaram się umówić na wizytę w Londynie – zaczęła ni z tego, ni z owego, chwytając wiklinowy koszyczek z lekami i wysypując sobie na dłoń garść, po trosze z kilku fiolek. – Chciałam wam upiec brownie… – poskarżyła się histerycznie, jękliwie i nagle. Cała się trzęsła, niczym osika.

    bardzo mocno załamana i nienawidząca siebie, VERA

    OdpowiedzUsuń
  45. Nie było słów, którymi Vereena mogłaby opisać swoje szczęście oraz radość z faktu, że posiadała w swoim życiu kogoś równie wspaniałego, dobrego i ciepłego, jak Connor – który rozumiał tak wiele i tak mocno się o nią troszczył, nie oceniając jej pod żadnym względem i zwyczajnie będąc obok, kiedy najmocniej tego potrzebowała, a nie odwracając się plecami, jak większość osób, czy istot, w jej życiu. Trwał przy niej niezmiennie – na dłużej, niż na zawsze, na dobre i na złe oraz nawet przez całą wieczność, jeśli Siły Niebieskie miały na to pozwolić, jak głosiły ich ślubne przysięgi – i wspierał ją niezależnie od sytuacji. Naprawdę, musiała mieć – pomimo wszystkiego złego – jakieś chody „tam na górze”, skoro postawiono na jej drodze kogoś równie perfekcyjnego, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, z który spłodziła najsłodszą, najcudowniejszą i niewinną Roselyn Irisbeth, pomagającą im przetrwać największe burze w ich życiach. Nie potrafiła więc się nie uśmiechnąć, kiedy podszedł do niej od tyłu i objął ją mocno, nie dając się jej przewrócić, a nawet zachwiać – niestety, to wzbudziło w niej tylko większą falę wyrzutów sumienia, bo coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że nie zasługuje na niego: że jest zbyt perfekcyjny, aby z kimś równie beznadziejnie żałosnym, co ona…
    — Umówimy się – przytaknęła jednak w końcu, wiedząc tez, że potrzebuje tego potwierdzenia w liczbie mnogiej, po bardzo długiej i wyniszczającej chwili ciszy. Pomimo bowiem wszystkiego, wcale egoistycznie nie chciała go wypuszczać: potrzebowała go do oddychania i życia w ogóle. Później zaś jeszcze moment rwała w ciszy, pozwalając, aby łzy wzruszenia toczyły się z jej smutnych, fiołkowych tęczówek po bladych policzkach. – Dziękuję… – wydusiła z siebie w końcu, mocno przyciskając plecy do jego umięśnionego brzucha i oddychając ciężko; cała drżała i było jej tak niezmiernie głupio, że nie jest dla niego wystarczająco silna, że nie dało się tego opisać słowami. – Och, staruszku, mam teraz rozumieć, że nici z naszych nocnych zabaw, bo sobie nie dasz rady? – Zaśmiała się nawet: to był wręcz niesamowite, jak w prosty sposób jej ukochany wilkołak potrafił ją rozbawić, nawet wówczas, kiedy nad jej srebrną głową wisiały najczarniejsze chmury. – Nie, Connor, nie… ja cię kocham coraz bardziej… z każdym dniem, każdym miesiącem, każda pełnią… – wymieniała, pociągając nosem i krztusząc się szlochem. Była przy tym tak rozbita, że pozwoliła mu na wszystko, od wysypania tabletek, po odwrócenie jej przodem do siebie, aby patrzyli sobie w oczy. – Muszę wziąć więcej, żeby móc funkcjonować… – poskarżyła się.
    Dłuższą chwilę zajęło mu przekonanie jej, że nie powinna brać tyle leków i tego konkretnego dnia może sobie wszystko odpuścić, bo on się zajmie każdą rzeczą, a nawet spróbuje z ich słodką córeczką – która chwilę później przydreptała ze swoim kolejnym dziełem przedstawiającym ich szczęśliwą rodzinę, które wylądowało na lodówce obwieszonej magnesami z ich wojaży – upiec brownie, o ile ona się położy i odpocznie. Jeśli zaś miał w czymś rację, to w fakcie, że przedawkowanie chemikaliów nie byłoby wskazane, a leżenie faktycznie mogłoby jej pomóc – najpierw jednak, zanim udała się do sypialni, bo to na nią się uparł weterynarz, wiedząc, że współpraca z Rosie nie będzie cicha, a Vera potrzebowała otoczenia, które w żaden sposób nie będzie jej dręczyło głośniejszymi dźwiękami, zadzwoniła, trzymając męża za rękę, do The Royal London Hospital, gdzie wyznaczono jej termin wizyty, kiedy mężczyzna wyrwał od niej słuchawkę i dobitnie wyjaśnił, co się dzieje z jego żoną, na piątek, dwudziestego ósmego listopada dwa tysiące dwudziestego piątego roku na godzinę dziesiątą. Czekało ją więc jeszcze dziesięć dni chodzenia, niczym tykająca bomba zegarowa, które poprzedził wieczór leżenia w łóżku i skręcenia się z bólu oraz późniejszego udawania, że wcale jej skarbom nie wyszedł zakalec, a z nią jest wszystko doskonale.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O ile jednak mogła oszukać swoją słodką dziewczynkę, to partnera już nie – ten doskonale wiedział, co się z nią dzieje i nie ukrywał, jak bardzo przejmuje się faktem, że z pół-wilą jest niczym z sinusoidą: jednego dnia, kiedy nie padało i nie wiało, była radosna, uśmiechnięta i pełna życia, gdy wzięła ledwie jedną tabletkę na dziwne pulsowanie w głowie i wypiła mocniejszą kawę, a gdy nadchodziły mgły i nieładna pogoda: dosłownie przypominała kogoś, kto zaraz wyzionie ducha, trupioblada nie była w stanie się snuć nawet po domu, a jedynie leżeć w bezruchu i cierpieć katusze. Oczywiście, jak to z młodą, upartą pielęgniarką bywało, nie zrezygnowała w pracy w przychodni doktora Cartera w Boscastle – również dlatego, że było jej zwyczajnie głupio wobec lekarza, który naprawdę zniósł wiele z jej strony – przyjmując pacjentów – chociaż nierzadko wyżywając się na nich niepotrzebnie – dlatego też niemalże wcale nie wypoczywała i nie dawała szansy zregenerowania się swojemu słabemu organizmowi, a kiedy Roselyn Irisbeth mało subtelnie zasugerowała, że lepiej, aby jej ojciec nie gotował – zwyczajnie stwierdzając, że się do tego absolutnie nie nadaje i umrze z głodu przez niego, bo kilkukrotnie, mimo przepisów, jego potrawy faktycznie wołały o pomstę do nieba – to nie było też możliwości, aby miała jakiekolwiek popołudnia wolne.
      Dlatego w zasadzie dzień badań przyjęli z niemałą ulgą, obydwoje biorąc sobie na ten czas urlop. Co prawda ciężko im było zostawiać córeczkę – nawet pod tak znakomitą opieką, jak ta pani Thornton – w obawie, że sytuacja z września, kiedy mała poczuła się przez nich niekochana, może się powtórzyć – co prawda, dziewczynka zdawała się doskonale rozumieć, że z jej mamusią nie jest do końca dobrze, nieważne, jak Vereena próbowała to przed nią ukrywać i nie raz, i nie dwa, przychodziła do niej, tylko po to, aby gładzić ją po srebrnych lokach swoimi malutkimi łapkami i mówić, że niedługo przestanie boleć; robiła to samo, co pół-wila, gdy jej dzieckiem targały przeziębienia. Na wszelki wypadek Connor pojechał po seniorkę rodu, aby ta zajęła się prawnuczką na farmie Trenwtih – tam, gdzie dwudziestomiesięczny szkrab czuł się najlepiej i bezpiecznie. Niemniej, pożegnanie i tak było ciężkie i dość wyniszczające – zupełnie, jakby czuli, że może zdarzyć się coś złego. Długo więc jeszcze chodzili między pomieszczeniami, mówiąc starszej kobiecie, gdzie co jest i przypominając, że nic nie musi robić, oprócz baczenia na ich największy skarb i dzwonienia od czasu do czasu, że jest dobrze, bowiem zawczasu przygotowali obiady, kolacje i wszystko inne, a pani domu upiekła nawet, z nieopisaną pomocą męża, ciasteczka biszkoptowe.
      Ostatecznie wyruszyli niedługo przed dziewiątą, już wcześniej decydując się na teleportację – tę musiał niestety wykonać były profesor ONMS, bowiem migreny jego żony nie pozwalały się jej w żaden sposób skupić. Na szczęście dzięki wilkołakowi bezpiecznie wylądowali w jednym z londyńskich zaułków, po czym poprawiwszy ubrania, skierowali się do królewskiego – jak głosiła nazwa – szpitala – których nienawidziła, co było dziwne, zważywszy na jej profesję: jako pacjentka czuła się dziwnie i niedobrze – gdzie jednak absolutnie nie zostali przyjęci po królewsku. Oto się okazało, że był wypadek na Tower Bridge i wszyscy lekarze są zajęci, dlatego też zestresowana pół-wila zamiast zostać przyjętą o godzinie dziesiątej, jak była umówiona, musiała czekać do wpół do pierwszej, zanim ktoś miał czas się nią zainteresować – cały ten okres uspakajała męża, który dwukrotnie awanturą próbował wymusić skierowanie na nią uwagi. Wówczas została jednak rozdzielona z ukochanym i prowadzona od jednej sali, od drugiej, podczas gdy specjaliści niewiele jej mówili, a każdy kolejny powtarzał, że trzeba wykonać kilka dodatkowych testów, prześwietleń, badań, tomografii i tym sposobem w objęcia Connor trafiła dopiero przed siedemnastą, gdzie spędzili kolejne pół godziny na korytarzu, zanim zostali wywołani.

      Usuń
    2. — Państwo Greyback? – Stanęła przed nimi wysoka, dość groźnie wyglądająca, obcięta na krótko brunetka w średnim wieku i w okularach o kocich wykończeniach, trzymanych na złotym łańcuszku. – Zapraszam – wskazała na swój gabinet, ewidentnie będąc zmęczoną, ale wcale nie złośliwą, jakby sugerowała jej aparycja: pani doktor Morris była oddaną swojej pracy w pełni, starą panną o gołębim sercu i wyglądzie ostrej czarownicy przebywającej czas jakiś w Azkabanie i pewnie natychmiast małżeństwo by uciekło, gdyby nie jej ciepły ton głos i przyjazne spojrzenie zielonych oczu. – Proszę, proszę… tutaj – pokazała na wygodne krzesełka i sama zajęła miejsce za biurkiem. – Pani Vera, tak? – Posłała jej przyjacielski uśmiech, poprawiła okulary i rozpoczęła tłumaczenia, jakie badania zostały przeprowadzone tego dnia, ale młoda pielęgniarka nie potrafiła się skupić, jakby podskórnie czując, że nie czeka jej nic dobrego. Mocno ściskała mężowską dłoń. – Została pani odesłana aż do mnie, bo legenda głosi, że jestem najlepszym onkologiem w okolicy i to prawda, nie będąc skromną, dlatego proszę się nie martwić – kontynuowała łagodnie, przerzucając papiery i zdjęcia rentgenowskie oraz włączając monitor komputera, gdzie widać było wnętrze pacjentki – bo poradzimy sobie ze wszystkim. Jesteśmy silni i zawsze wygrywamy…
      — Onkologiem? – Wpadła jej w słowo, gwałtownie rozdygotana Vereena, spoglądając na zagubionego i nierozumiejącego wiele Connora. – Później – szepnęła, dając do zrozumienia, że jak będą sami, wszystko mu wyjaśni. Na razie to ona oczekiwała wyjaśnień od lekarki. Ta, a jakże, podjęła się tego i nadal spokojnie mówiła: coś o tym, że cukrzyca i wynikająca z niej reinopatia oraz nadciśnienie tętnicze nie mogły doprowadzić do tak gwałtownego pogorszenia się stanu jej wzorku w tak krótkim okresie czasu, stąd wysłano ją na dokładniejsze testy, później wskazywała na plamki na monitorze, tłumacząc, ze to wgląd w mózg dziewczyny oraz guz, który uciska na nerwy, a rosnąć doprowadza jej fiołkowe oczy do stanu ruiny. – Opo… o-p… oponiak? – Ponownie przerwała i po chwili nie była pewna, czy chciała wiedzieć, że oto na jej w oponach mózgowo-rdzeniowych mózgowia wyrosła jakaś cholera, która jest określana mianem nowotworu, normalnie niezłośliwego, ale biorąc pod uwagę, jak duży się wyhodował u pani Greyback, dopiero jeszcze dokładniejsze skany na lepszym sprzęcie powiedzą prawdą. – Ja umrę, prawda? – Wydusiła z siebie nagle, uchylając z wrażenia usta i będąc święcie przekonaną, że właśnie tak stanie: po raz pierwszy nie poczuła potrzeby walki, a poddania się. Najlepiej natychmiastowego, nie widząc szans.

      zamrożona i kompletnie zszokowana, przerażona do granic możliwości VERA (Greyback) THORNE, której świat właśnie zawalił się na głowę i nie może się ruszać ani oddychać…

      Usuń
  46. — Pani Greyback… proszę – doktor Morris wkładała większość swoich pokładów dobroci oraz cierpliwości w to, aby uspokoić siedząca przed nią pacjentkę, która przypominała kogoś, kto zaraz ma wyzionąć ducha i nie jest w stanie w żaden sposób skupić się na ani jednym słowie, które próbowała jej przekazać. Oczywiście, obeznana była z takimi przypadkami, kiedy człowiek w szoku nie był w stanie wydusić z siebie chociażby słowa, kiedy był tak przerażony diagnozą, jaką usłyszał, że przypomniał manekina, który długo nie mógł się poruszyć, a świadomość narastała w nim bardzo powolutku, aż w końcu, gdy znajdowała swe ujście, wybuchała gwałtownie, spopielając wszystko. – Pani Greyback? – Łagodnie upomniała ją, podając jej szklankę z wodą i wciąż z poczciwym uśmiechem, czekała cierpliwie, aż dziewczyna przyswoi wszystkie informacje. Jasnym, rzecz jasna było, że to wcale nie będzie łatwe: siedząca przed nią kobieta była młoda, a z tego, co wynikało z jej obserwacji, zakochana była po uszy w tym starszym, siedzącym obok niej mężczyźnie, a z karty wyczytała, że była również matką, także usłyszenie samego słowa „nowotwór”, niezależnie, jakie były rokowania, wzbudzały u takich jednostek największe poruszenie. – Proszę nie martwić się na zapas – zapewniła dobitnie – poradzimy sobie ze wszystkim…
    — Umrę – zamiast jednak odnosić się do słów specjalisty, Vera cierpiała swoje wewnętrzne katusze, mimowolnie potwierdzając pytanie ukochanego, cała dygocząc i blednąc jeszcze bardziej, niż wtedy, kiedy spadła z zydelka w kuchni na farmie Trenwith. Nieważne więc, co mówiła pani Morris ani co szeptał jej Connor, który miał zamiar walczyć do samego końca, ona nie mogła pojąć swoim zmęczonym, obolały umysłem diagnozy, którą jej serwowano: tego, że w jej mózgu urosło coś, co może ją zabić i to doprowadziło do wszystkich tych paskudnych pogorszeń stanu zdrowia, a ona nawet na to nie zwróciła uwagi, mimo że była pielęgniarką. – Kochanie – mocniej ścisnęła jego dłoń, gwałtownie wciągając powietrze w płuca – ja umrę… – powtórzyła to i niemalże udusiła się tym, co wdychała: zapachem sterylnego gabinetu i storczyków, zapachem śmierci i strachu, zapachem lasu cerowego po deszczu, świeżego imbiru i przekopanej wiosną ziemi oraz dziwnej nostalgii połączonej z tęsknotą. Gwałtownie wstała, rozszerzając z wrażenia fiołkowe, pełne strachu i niedowierzania tęczówki. – J-ja… ja n-nie wiem… n-nie chcę… – dusiła z siebie jąkając żałośnie i wyrywając się mocno z uścisku ukochanego, jakby ten ją palił. Nie słyszała też jego zdeterminowanych prób opanowania jej ani słów lekarki, która chciała ją uspokoić.
    W srebrnej głowie kołatała się jej tylko myśl o rychłej śmierci. Nagle więc przeprosiła i zwyczajnie wybiegła z gabinetu, po drodze, w ostatniej chwili chwytając za płaszcz – jej małżonek został w ostatniej chwili powstrzymany przez doktor Morris, która wcisnęła mu teczkę Vereeny w dłoń i podała swoją wizytówkę, nakazując im jak najprędzej zdecydować się na leczenie i przysięgając solennie, że stanie na głowie, ale wyciągnie tę młodą dziewczynę z dołka i przywróci do zdrowia. Ona zaś w tym czasie gnała, jakby ją sam Demetor gonił, przez szpitalne korytarze nie bardzo wiedząc gdzie, dopóki nie dobiegła do wściekle pomarańczowego pickupa, o którego maskę się oparła dysząc ciężko. Nawet nie zorientowała się przy tym, że leje jak z cebra – nie czuła kropel, czy zimna, a jedynie strach, przejmujący tak bardzo, że dosłownie paraliżujący i niepozwalający jej zaczerpnąć tchu. Nie bała się jednak śmierci sensu stricte, jako czegoś, co przerwie jej życie – bała się życia swojego cudownego, idealnego wilkołaka i ich słodkiej, niewinnej, niezasługującej na żadne cierpienie Roselyn Irisbeth. Oczywiście, wierzyła, że by sobie poradzili, ale zwyczajnie tak bardzo nie chciała ich zostawiać – tak bardzo nie chciała łamać przysięgi, którą im złożyła, że zawsze do nich wróci i nigdy nie zostawi. Tak bardzo chciałaby się obudzić z tego koszmaru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Przepraszam, musiałam… m-musiałam pooddychać świeżym powietrzem – doparła szybko, gdy usłyszała za sobą ciężkie buty swojego ukochanego, a chwilę później poczuła jego bliskość i ciepło emanującego z jego potężnego ciała. – Musiałam… n-nie, nie Connor… daj mi moment – spięła się i uciekła przed jego dotykiem, kategorycznie odmawiając wejścia do samochodu, mimo że obydwoje byli w ciągu chwili całkowicie przemoczeni. – Nie chce operacji – wyszeptała nagle, wystawiając twarz do chmur, aby deszcz obmył jej piekące od łez oczy oraz ściągnięte przez sól policzki. – Nie chcę golić głowy, tracić włosów, nie chcę być operowana, nie chcę żadnych terapii, nie chcę umrzeć, jak roślina, nie chcę, żeby Rosie to widziałam… nie chce… nie chcę umierać, Connor – załkała żałośnie i gwałtownie cisnęła się w jego silne objęcia, zanosząc się żałosnym szlochem i nie będąc w stanie utrzymać się na nogach; musiał ją mocno przytrzymywać. – Dlaczego na mnie nakrzyczałeś w gabinecie? – Pytała nagle, rozpadając się jeszcze mocniej w jego silnych ramionach. – D-dlaczego… Jezus Maria, ja nie chcę… ja się boję… – dukała dalej, ściskając mocno jeszcze płaszcz na plecach. – Boże, zaraz się uduszę… – wyrzuciła z siebie, faktycznie nie mogąc oddychać przez szloch ściskający jej gardło. – Nie chcę umierać – jęknęła jeszcze.

      załamana, nieco rozhisteryzowana i zwyczajnie przestraszona VERA, która w ogóle nie jest pewna przyszłości i się jej boi

      Usuń
  47. Pewnie nie zachowywała się najbardziej rozsądnie, ba!, jej zachowanie było skrajnie niebezpieczne, bo oto osłabiona i bardzo rozbita – a więc stanowiąca dla siebie, jak i dla innych olbrzymie niebezpieczeństwo – biegła przez listopadowy deszcz, trzymając w dłoni kremowy płaszcz, który ostatecznie i tak wylądował na ziemi, zapomniany i brudny. Ona zaś stała w tym cholernym, brudnym zaułku, dławiąc się łzami, dusząc się i krztusząc, bowiem nie mogąc pojąć złośliwości paskudnego losu i jakiegoś Demiurga, który chyba nie był w stanie się zdecydować, czy chce ją wyniszczyć psychicznie i fizycznie, czy też może wręcz przeciwnie – obdarowywać ją szczęściem. W zasadzie jednak, Vereena – jakkolwiek okrutnie to nie brzmiało – nie była w stanie się zdecydować, czy nie wolałaby, aby po prostu nie otrzymywać od życia radości, skoro to za każdym razem miało być okupione tak olbrzymim cierpieniem: jej lub, co tylko było gorsze, jej bliskich. Fakt zaś, że tak zagregowała – ucieczką, czego nigdy nie robiła, zawsze mierząc się z największymi problemami: z Uxbalem Saurasem i jego rodziną w Hogsmeade, której wprost powiedziała, jakie ma plany na przyszłość i czemu rezygnuje z ich obecności wokół siebie; z samą Geraldine Nott, która porwała jej słodką i niewinną Roselyn Irisbeth; a nawet z samym starym Fenrirem Greybackiem, który wkradł się do jej domu i groził córce, a później katował Connora, którego wyciągnęła z podziemi Wheal Hope i pomogła mu dojść do siebie, tak jak i on wsparł ją później, gdy stracili dziecko – świadczył tylko o tym, na jak wielkim skraju się znalazła i jak bardzo – tak zwyczajnie i po ludzku – nie miała już sił na nic. Chciała po prostu gdzieś się położyć, wtopić w bruk i zniknąć – zrobić wszystko, żeby przestało już boleć.
    W tym wszystkim zaś największe cierpienie sprawiała jej ta jawna niesprawiedliwość – to, że jak tylko wyszli z jednego dołka z mężem, to już wpadali w kolejny. Obawiała się również – bo to nie byłoby niczym dziwnym – że wilkołak pewnego dnia powie basta!, mając szczerze dość tego sinusoidalnego trybu życia przy boku poł-wili, która nie była w stanie mu zapewnić stabilizacji ani spokoju. Nienawidziła się szczerze za to.
    — Ja już n-nie chcę… nie chcę, nie mam siły… nie chcę – powtarzała więc, wcale nie czując się lepiej, kiedy ukochany ją mocno obejmował: coraz bardziej czuła się bowiem go niegodna, niezasługująca na takie dobro oraz troskę, jaką jej zawsze, niezależnie od sytuacji okazywał. Wierzyła, w związku z tym, w jego zapewnienia, że nie krzyczał na nią, a nawet pogrążyło się przez to w jeszcze większej rozpaczy: wyrzucała sobie, że w ogóle pomyślała, że ten wspaniały mężczyzna mógłby podnieść na nią głos w tak dramatycznej chwili, jak ta, przez którą przechodzili w gabinecie doktor Morris w The Royal London Hospital. – Nie chcę, żebyś się bał. Obiecywałam cię, że cię obronię… ochronię, zapewnię bezpieczeństwo – szeptała załamana, z twarzą schowaną w połach jego płaszcza. – Obiecywałam ci tak wiele i żadnego słowa nie dotrzymałam… Boże… Boże, Boże, Boże, ja nie zasługuję na to, żeby istnieć… Boże – jęczała, coraz bardziej przekonana, że zwyczajnie powinna umrzeć, bo zniszczyła temu idealnemu byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu wiele lat, które mógł poświęcić na kogoś lepszego. – Powinieneś odejść, Connor – stwierdziła nagle, gwałtownie wciągając powietrze w płuca i niemalże się nim dławiąc. Później zaś, wykorzystując jego szok, odsunęła się delikatnie acz stanowczo i spojrzała głęboko w jego oczy. – Odejdź i zapamiętaj mnie taką. Nie jako łysą roślinę – na pewno uprawiała czarnowidztwo, ale wziąwszy pod uwagę, ile złego ją dotknęło, nie można było się jej dziwić. – Nie chcę, żebyś marnował przy mnie miesiące… te wszystkie miesiące, które mogą nie przynieść nic dobrego – mówiła powoli, pewna, że postępuje jak najbardziej słusznie i rozsądnie oraz w porządku do weterynarza. – Poświęć je Rosie, nie mnie – zakończyła.

    przekonana o słuszności swego osądu, smutna i rozżalona VERA

    OdpowiedzUsuń
  48. — Masz moją miłość i oddanie, masz ode mnie wszystko, oprócz zapewnienia ci tego cholernego bezpieczeństwa, na które z Rosie zasługujecie – wykładała dalej, coraz mocniej zasmucona i dziwnie nieobecna Vereena, święcie przekonana o słuszności swoich słów i w ogóle niezwracająca uwagi na to, że mogła niby brutalnie skrzywdzić Connora, który ewidentnie nie wyobrażał sobie życia bez niej i poddania się bez walki. Ona natomiast naprawdę nie miała sił iść w kolejny ból, który mógłby się okazać bezcelowy. Sądziła więc, że faktycznie chce od niej odejść, gdy szepnął swoje podziękowania, ale w tamtej chwili pocałował ją czule i wprawił w takie zdumienie, że zamilkła na długo, po prostu patrząc w jego przystojną twarz i rozkoszując się jego smakiem. Wszystko zadziało się tak szybko, że nie była pewna, co było pierwsze, co kolejne i jak powinna była z tego wybrnąć. – Ja nie chcę – stwierdziła w końcu, kiedy wilkołak przestał mówić. Nabrała głośno powietrza w płuca. – Nie chcę o tym myśleć, nie chcę nic z tym robić… nic nie chcę – kontynuowała, dając się pochłonąć coraz większej rozpaczy i bólowi oraz bezradności. – Nie chce o tym nawet myśleć, rozmawiać… nic nie chcę! – Rozkleiła się raz jeszcze. – Chcę do domu. Prosze… zabierz mnie do domu… zabierz mnie stąd! – Zażądała nagle, wyjątkowo błagalnie.
    Dobrze, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu znalazł w sobie resztki zdrowego rozsądku i skupienia, toteż przeniósł ich w jednym kawałku na kornwalijskie klify, jakiś kwadrans drogi – na szczęście w okolicach Boscastle nie lało tak, jak w Londynie, tylko już standardowo wiało, a fale Atlantyku z hukiem rozbijały się o ostre, wystające skały – od farmy Trenwith. Oczywiście, w pierwszej chwili młodziutka pielęgniarka nie pojęła, o co właściwie chodzi, dopiero po momencie orientując się, że wilkołak chciał jej oszczędzić – słusznie zresztą – konfrontacji z babcią i Roselyn Irisbeth w takim stanie. Chwilę więc stali w miejscu, smagani przez słony wicher, zanim pół-wila poprosiła go, aby nic nie mówili nikomu na razie: że na razie naprawdę nie jest w stanie o tym myśleć, a co dopiero mówić i musi najpierw uporać się sama ze sobą i tą kwestią w głębi serca oraz zmęczonego umysłu, zanim będzie mogła nie tylko podjąć jakiekolwiek decyzje, ale także wyjawić bliskim – w tym również Hawthorne’om – prawdę. Dlatego też w domu dzielnie udawali, że nic się nie zdarzyło złego, zbywając panią Thornton – która została u nich na noc, bo weterynarz nie był w stanie prowadzić, co wymówił zwykłym zmęczeniem – i lawirując między rzeczywistością, a kłamstwami. Nie było dobrze i nie mogli tego zmienić.
    — Czy Rose może z nami dzisiaj leżeć? – Zapytała nagle, kiedy leżeli w swojej sporej wannie, w łazience przylegającej do ich sypialni; niby nic się nie zmieniło, niby wciąż tak samo się sobą zajmowali i niby nadal potrafili rozmawiać, ale coś jednak w ich oczach zgasło, a ruchy stały się dziwnie sztywne i mechaniczne, natomiast uśmiechy wymuszone, kryjące w kącikach ust smutek i żal. Chwyciła jego wielką dłoń i splotła ich palce. Długo jeszcze milczała, zanim zorientowała się, że naprawdę może mieć niebywale mało czasu: zamiast jednak decydować się na histerię, jaką zaprezentowała w zaułku nieopodal The Royal London Hospital, uniosła się nagle, rozlewając wodę i usiadła na ukochanym okrakiem. – Chcę się z tobą kochać – zapowiedziała i nie czekając na jego odpowiedź, wpiła się w jego usta; dotychczas nigdy nie mówiła takich rzeczy, bo po prostu to się działo: nim się orientowali czuły gest przechodził w pieszczotę, ta w dłonie sunące po ich ciałach, a te finalnie szukały się, odnajdywały i tańczyły w namiętnym tańcu. Tym jednak razem Vera wolała to dobitnie podkreślić, jednocześnie dając do zrozumienia, że wciąż nie jest gotowa na to, aby dyskutować o diagnozie. – Nie chcesz? – Zaniepokoiła się, wciągając gwałtownie powietrze w płuca, kiedy wyczuła, że Connor nie sunie po jej wargach tak, jak zawsze.

    wciąż nieprzekonana do leczenia i walki, VERA

    OdpowiedzUsuń
  49. — Nie chcesz – za drugim razem, kiedy to powiedziała, nie pytała, a stwierdzała fakt: fakt dla Vereeny tak bolesny, że gwałtownie zwiotczała i poczuła, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Przed fiołkowymi tęczówkami pojawiły się jej mroczki, a ona sama miała wrażenie, ze ogląda tę scenę obok: niczym widz na sali teatralnej, przyglądający się uwijającym się jak w ukropie aktorom na scenie. Szkoda, że to ona i Connor byli aktorami w tej żałośnie smutnej, nieudanej pantomimie. – Och… och, okej… ojej, dobrze – zaplątała się, odchrząknęła, po czym westchnęła ciężko i rozdzierająco, siłą przywdziewając na bladą, smutną twarz spokojny wyraz. – Wybacz – przetarła dłonią oczy i nawet już nie słuchała, co miał jej dalej do powiedzenia, tylko po prostu wstała i wyszła z wanny, owijając si puchowym ręcznikiem. – Też cię kocham – odparła cichutko, mechanicznie, stojąc chwilę w bezruchu do niego tyłem – ale teraz… teraz jakoś tak… jest dziwnie, wiesz? – Podkreśliła szczerze, nie chcąc go w żaden sposób oszukiwać, po czym nabrała ze świstem powietrza w płuca. – Pójdę po Rosie – zapowiedziała pusto i smutno, a następnie bez słowa zostawiła go samotnego w łazience, pomimo świadomości, że zachowuje się w stosunku do swojego ukochanego bardzo nie w porządku, bowiem jedynym przecież, czego pragnął, było jej szczęście.
    Niemniej, nie miała siły na dalsze wymiany zdań ani na cokolwiek innego – nie była nawet pewna, czy ma ochotę na życie, bo naprawdę czuła się tak, jakby juz nic nigdy nie miało jej wyjść, nic nigdy się ułożyć, nic nigdy nie być lepiej, a li tylko gorzej, zupełnie jakby faktycznie była ulubionym workiem treningowym losu, który kochał się na niej wyżywać za błędy całego świata. Dlatego też poszła szybko po Roselyn Irisbeth, którą ułożyła pomiędzy małżeńskimi poduszkami: przy niej, dla dobra tej słodkiej i niewinnej dziewczynki, udawało się jej zachowywać spokój i dzielnie udawać, że nic złego się wydarzyło – małej wystarczało, że mama tłumaczyła, że jest po prostu zmęczona. Ponadto, obecność córki mogła ją uchronić przed niezręczną, ciężką wymianą zdań, czy nawet spojrzeń z mężem, co było bardzo prawdopodobne, zważywszy na fakt, co wydarzyło się przed chwilą. Oczywiście, też nie było tak, że Vera chciała zamieść problem pod dywan, zrezygnować z dyskusji na jego temat, czy poszukiwania rozwiązania – ona zwyczajnie potrzebowała czasu i owszem, w tamtym konkretnym momencie na nic nie miała ochoty, oprócz poddania się i śmierci, która była w jej wypadku luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić. Liczyła przy tym, że wilkołak – jak zawsze w jej wypadku, przez co już zasługiwał na nagrody – wesprze ją i zrozumie.
    — Przepraszam – szepnęła jednak nagle, całkowicie szczerze, gdy drzwi łazienki się otworzyły. – Tak bardzo, bardzo cię przepraszam… – załkała nagle, ukrywając twarz w drżących dłoniach. Siedziała akurat na brzegu materaca, w cienkiej, białej koszulce nocnej na ramiączkach i cała się trzęsła, nie potrafiąc się w żaden sposób opanować ani też odciąć się od tego, co usłyszała od doktor Morris, mimo że ewidentnie tego potrzebowała. – J-ja… ja po prostu nie wiem, co robić, wiesz? Ja zwyczajnie… po prostu nie mam siły. Nie mam, Connor – uniosła na niego zapłakane oczy. – Chciałabym być żoną, na jaką zasługujesz: dobrą, silną, odważną i zdrową, ale nie jestem i to mnie dobija tylko mocniej. Powinieneś ode mnie odejść, bo… bo Connor, wiesz, co chcą mi zrobić? – Wystawiła do niego rękę, a kiedy ją chwycił, przyciągnęła go do siebie. Chwilę siedzieli w całkowitej ciszy, a ona kciukiem gładziła jego kłykcie. – Ogolą mi głowę na łyso – zaczęła powoli, bo mówienie o tym sprawiało jej fizyczne cierpienie – rozłupią mi czaszkę i będą grzebać w mózgu. Wtedy zobaczą, jak duży jest guz, bo jeśli jest duży, to go zostawią częściowo i tak będę sobie z nim… egzystować… później dadzą mi chemię, albo radioterapię. Schudnę i będę robiła pod siebie, a na koniec i tak to może chuja dać – skwitowała gorzko. – Dlatego nie chcę, abyś na to patrzył – dodała.

    wypełniona smutkiem i wciąż bez nadziei, bardzo rozżalona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  50. Było beznadziejnie – ale nie tak, że po prostu było źle i chociaż dawało się ponieść rozpaczy, to miało się świadomość, ze gdzieś na końcu tego mrocznego tunelu, którym się kroczyło, było światełko i czekało szczęście oraz spokój. Nie, było zwyczajnie, literalnie beznadziejnie i Vereena kompletnie nie miała pojęcia, jak móc sobie z tym poradzić, skoro naprawdę nie widziała najmniejszych szans na jakąkolwiek poprawę. O ile bowiem zawsze jakoś ostatecznie stawała do walki z tym, co ją otaczało – z namacalnymi zagrożeniami, które mogła pokonać pięścią, groźbą lub, w ostateczności, czego naprawdę nadal bała się robić, za pomocą różdżki i czarów – tak oponiak, ten cholerny intruz w jej mózgu, wzbudzał w niej odruch chęci poddania się: nie widziała go, nie mogła się z nim skonfrontować, a więc był i go nie było, toteż stawał się największym zagrożeniem.
    — Nie, Connor, nie jestem – wyszeptała więc, dalej upierając się przy swoim i chyba dosłownie nic ani nikt nie był w stanie jej przekonać, ze jest zgoła inaczej: że fakt, że nie panowała nad swoim ciałem, które postanowiło się zbuntować, nie był powodem do tego, aby siebie nienawidzić i deprecjonować do tego stopnia, aby uważać, że jej ukochanemu oraz ich słodkiej, i na szczęście śpiącej spokojnie, Roselyn Irisbeth, byłoby znacznie lepiej bez niej. Dlatego w tak ostry, nieprzyjemny sposób przedstawiła mu to, co lekarze chcieli z nią uczynić; nie była głupia i chociaż była bardziej pielęgniarką czarodziejów, to na mugolskiej medycynie również się dobrze znała. Niestety, efekt, który otrzymała, był zgoła inny, niźli zakładała, chociaż miała również wrażenie, że to wynik tego, że wilkołak nie do końca pojął, o co dokładnie chodzi. – Och, Boże… – sapnęła żałośnie i wstała gwałtownie, przechadzając się bardzo nerwowo po pokoju. – Nic nie pojmujesz – załkała. – Nic! – Dosłownie zawyła, bo to, że miała stać się tak słaba, łysa i operowana, obdzierało ją z kobiecości, a ona z determinacją twierdził, że to nic: cóż z tego, że dla niego to nie miało znaczenia, skoro miało właśnie dla niej i mogło zaważyć na powodzeniu terapii lub jej fiasku. Miała zwyczajnie dość. – Nie bądź naiwny kochanie, świat mnie nienawidzi – skwitowała więc jedynie.
    Jej głos długo dobijał się echem od ścian ich pięknej sypialni na piętrze białego domu farmy Trenwith i wibrował dziwną, nieprzyjemną falą, jasno wskazującą na to, że Vera rzeczywiście nie ma ochoty walczyć, co potęgował fakt, że całkowicie zignorowała pełne miłości oraz oddania zapewnienia byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, ze nigdy by jej nie porzucił i zawsze będzie się nią opiekował, niezależnie od tego, jak patowa miała być ich sytuacja. Niestety, to tej walki nie wystarczyła jedna, na dodatek – jakby nie patrzeć i jakkolwiek okrutnie to brzmiało – postronna osoba – nieważne, jak bardzo gorliwa, odważna i silna była – i to pół-wila powinna się wziąć w garść i jakoś opanować, aby zdecydować się na kolejne bitwy, żeby móc spędzić resztę życia swoich bliskich z nimi, a nie jako cichy obserwator, gdzieś z góry. Co gorsza, ona zamiast nawet zastanowić się nad słowami swego mężczyzny, wolała nadal się katować idiotycznym przekonaniem, że jest beznadziejnie słaba i z niczym sobie nie poradzi, czego owocem była nieprzespana noc, podczas której nieśmiało gładziła swoją niemalże dwuletnią córeczkę i cudownego partnera po twarzach, gdzieś podświadomie czując, że nie powinna była ich zostawiać, bo nie zasługiwali na ból i samotność – na żałosną matkę i żonę również jednak nie zasługiwali.
    W związku z tym, jej poranek był doprawdy ciężki. Nie tylko dlatego, że okazało się, iż diagnoza nie okazała się być jedynie złym snem – koszmarem, z którego jeszcze miała nadzieję przez parę godzin się obudzić – ale również dlatego, że niemalże nic nie wypoczęła, przez co była mocno zirytowana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To natomiast doprowadziło do tego, że kiedy odprowadziła z Connorem swój skarb do pani Thornton – oszukiwanie babci było równie ciężkie, co w ogóle myślenie o tym cholernym oponiaku, który przerażał ją swoim usytuowaniem oraz tym, ze nie można było określić go w początkowych stadiach diagnozy, jako dużego lub małego, złośliwego, czy też – i zniknęli w łazience – zgodnie z jej prośbą: udawali, że jest dobrze i nic nikomu nie mówili – rozmowy, jaka się między nimi wywiązała, nie można było zaliczyć do przyjemnych ani też udanych, nie licząc tego, że ostatecznie po kilku ostrych słowach z jej strony i obrażeniu się na weterynarza, zgodziła się zadzwonić do doktor Morris: nie robiła tego jednak dla siebie, a dla niego, bo tyle była mu winna za to, co musiał przez nią znieść. Ponownie placówkę medyczną mieli odwiedzić w najbliższą środę, dziewiętnastego listopada i młodą pielęgniarkę już skręcało i bolały kiszki na myśl o tym, co jeszcze jej zrobią i czego jeszcze się dowie – wcale nie była zadowolona z takiego obrotu spraw.
      Sądziła, że stan ten już się utrzyma, ale wówczas na dobre rozpoczęła się sobota – chodna, wietrzna sobota, która uświadomiła jej jedną, najważniejszą rzecz na świecie: musiała podjąć walkę bez względu na wszystko. Niby nic, kompletny banał, który jej ukochany próbował jej kilkanaście godzin wmówić, ale ona nie potrzebowała słów – ona musiała po prostu zobaczyć, jak Connor zajmuje się domem, pilnuje, aby było w nim ciepło, jak zagaduje Roselyn Irisbeth i jak się z nią bawi, czy zwyczajnie się nią opiekuje w ten cudowny sposób; jak ten mały, uroczy szkrab biega między rodzicami i zagaduje ich, chcąc pochwalić się coraz to nowymi odkryciami świata, który wciąż pozostawał dla niej jedną wielką zagadką; jak seniorka rodu dba o posiłki, o to, aby jej wnuczka się nie przemęczała. Najważniejsze zaś – z perspektywy postronnego obserwatora zachwyciła się faktem, że pomimo nieopisanego wręcz chaosu na farmie Trwnwith wszystko tam gra i współpracuje ze sobą: że nie ma awantur ani niedomówień, że chociaż każdy jest tam całkowicie różny, to piękny na swój sposób i wszyscy razem tworzą cudowny obrazek, którego mogli jej pozazdrościć dosłownie wszyscy. Minął więc jeden dzień, a Vereena w pełni pojęła, że ma o co zabiegać i zadecydowała, że cokolwiek się stanie – ona się łatwo nie podda.
      Miała w końcu zbyt wiele do stracenia. Zresztą, przypomniała sobie wówczas także, ileż już przeciwności losu pokonała – od odejścia ukochanego w dwa tysiące dwudziestym i utratę jednego dziecka, poprzez spotkanie profesorem ONMS ponownie, zmierzenie się z jego żoną i jej śmiercią, aż do Uxbala, Gerladine, Aglaïs, Fenrira i poronienia. Była silna, a więc miała duże szanse. Co prawda, humor niewiele się jej poprawił, bo wciąż przerażała ją panicznie myśl, że c o ś rośnie w jej głowie – dlatego większość czasu spędzała jednak z przekonaniem, że lepiej dla jej wilkołaka byłoby, gdyby ją zostawił. Rzecz jasna, dla dobra wszystkich wokół – a szczególnie samych siebie i ich księżniczki – nie kłócili się, ale zwyczajnie nie wracali do tematu aż do środy rano, kiedy upewnili się, że wzięli wszystko i pół-wila jeszcze raz zadzwoniła do Hawthorne’ów, u których od niemalże samego brzasku przebywała smutna z tego powodu i niezadowolona Rosie. Po próbie przekonania małej, że niedługo się zobaczą, po raz pierwszy od dawna przytulili się do siebie i wtedy też weterynarz teleportował ich wprost do zaułku niedaleko The Royal London Hospital, gdzie niestety, niemalże natychmiast zostali rozdzieleni na godzinę: ona udała się na zapowiedziany wcześniej rezonans magnetyczny, on zaś musiał czekać na korytarzu.
      — Och… ojej, ja też tęskniłam – wydukała wyjątkowo wyczerpana po paskudnym badaniu, ale nieopisanie wdzięczna, że cały czas był obok niej i ją wspierał; bez niego niechybnie zwariowałaby po tym, przez co przeszła. – M-muszę usiąść… przepraszam – oddychała powoli, dość płytko i bardzo ostrożnie stąpała ku niewygodnym, plastikowym krzesełkom;

      Usuń
    2. nie była jeszcze w stanie skwitować jego cudownych słów, bez których na pewno upadłaby i już nigdy się nie podniosła. Obok niej natychmiast pojawiła się młoda, energiczna pielęgniarka z kubkiem wody. – Chyba się nabawiłam klaustrofobii – próbowała zażartować gdy już bezpiecznie mogła odpocząć. – Okropnie paskudne uczucie – skwitowała jeszcze i upiła łyk płynów, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy. – Dziękuję – chwyciła jego wielką dłoń i pogładziła go czule po obrączce. – Właśnie… – przypomniała sobie – pierścionki! – Uściśliła, a Connor wsunął uroczyście na jej palec błyskotki, będące dowodami ich miłości. – Nie wiem, czy w porządku – przyznała szczerze. – Nie słyszałam nic, co mówiła doktor Morris… i… i jakiś facet, chyba ze Stanów, miał dziwny akcent – zaśmiała się krótko i jęknęła; skronie jej pulsował. Oparła się o silne ramię mężczyzny i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Musimy znowu czekać, przepraszam – szepnęła.

      wyjątkowo mocno wykończona i miotająca się między chęcią odpuszczenia sobie, a walki VERA THORNE, która bardzo chciałaby, aby w końcu zaczęło się układać…

      Usuń
  51. — No tak, tak… – zakpiła, nieco radośniej, ale wciąż nie do końca szczerze, Vereena; nie mogła jednak pozwolić sobie na to, aby pochłonęła ją rozpacz i ciemność, bo już zbyt wiele razy dała jej wygrać, a ponadto: Connor zasługiwał na znacznie więcej, niż wiecznie cierpiąca wereterycznie żona – ty i te twoje genialne pomysły i gubienie się pomiędzy półkami w Castoramie… – wypomniała mu ten jeden nieszczęśliwy dzień, kiedy jeszcze ich słodkiej Roselyn Irisbeth nie było na świcie i potrzebowali na gwałt do chatki górnika nieopodal Wheal Hope, którą wówczas zamieszkiwali, małej komódki i mężczyzna zaginął w wielkim sklepie, do którego nie był przyzwyczajony. Puściła jednak do niego perskie oczko, aby nie miał wątpliwości, że i tak go kocha i dosłownie w tej samej chwili pochyliła się do przodu, aby oddychać ciężko i z trudem: badanie rezonansowe miało wiele ubocznych skutków. – Och, ojej… – jęknęła i odetchnęła. – Już dobrze – skłamała – bo też cię kocham – w tym wypadku była szczera. Spojrzała na niego z miłością, po czym mocno się wtuliła w jego potężne ramię: czasem zastanawiała się, jak to jest, że pomimo różnicy wzrostu oraz siły, on nigdy nie zrobił jej krzywdy; nie brała pod uwagę tej jednej, sierpniowej nocy sprzed pięciu lat, bo to był zwyczajnie nieszczęśliwy wypadek, którego był, niestety, jak w głównej mierze w ich wypadku, prowodyrem stary Fenrir. Jakby bowiem nie patrzeć: były profesor ONMS z Hogwartu był prawdziwym wielkoludem, a jednak nie tylko dawał sobie radę z nią, ale również z ich słodką córeczką. – Nie wiem, czy jest w porządku – odparła zaś po chwili szczerze. – Czuję się w sumie paskudnie i… i nie chce tutaj być. Nie chcę. W szpitalach ludzie umierają, Connor, ja nie chcę umrzeć – załkała nagle, cała się trzęsąc.
    Dobrze więc, że zareagował naprawdę szybko i nim się obejrzała – siedziała na jego kolanach, delikatnie tamże przeniesiona, skryta w jego bezpiecznych, szerokich objęciach, gładzona po chudych plecach i całowana w skroń. Ledwo przy tym, co prawda, powstrzymywała płacz, ale nie można było się jej dziwić – w wypadku takiej diagnozy, każda minuta się liczyła, a oczekiwanie na jakiekolwiek wieści było w tej sytuacji najgorsze.
    — Państwo Greyback? – Jak na zawołanie z gabinetu nieopodal wyłoniła się ciemna czupryna pani Morris. – Zapraszam… – nie tracąc pogody ducha zaprosiła ich do środka i nie owijając w bawełnę od razu zaczęła, zanim cała trójka w ogóle zajęła wyznaczone miejsca: – Doktor Sanders – od razu domyślili się, ze chodzi o tego amerykańskiego lekarza. Urwała i zaśmiała się nerwowo – Cóż… niewątpliwie jest to wybitny specjalista, dlatego bardzo się cieszę, że nam – podkreśliła – pomoże. Wracając… – odetchnęła. – Skoro jest już pani po tomografii i rezonansie, to wydaje mi się, że więcej nie trzeba. I tak musimy zobaczyć, aby ocenić, dlatego moja propozycja jest następująca – na teczce odbiła wielką pieczątkę układającą się w słowo „pilne” i długopisem dopisała „jak cholera”. – Przyjmiemy panią w najbliższy poniedziałek, bo obawiamy się, że… że guz może pęknąć. Proszę pamiętać, musi pani być zdrowa – nadmieniła – i… i jeśli pani woli, niech pani ogoli sobie głowę. Całą – na tę informację Vera mocniej ścisnęła mężowską dłoń i ze świstem wciągnęła powietrze w płuca – a w środę panią zoperujemy – w sposób bardzo szczegółowy i dokładny opisała przebieg nie tylko samego zabiegu, ale i umiejscowienia oponiaka, a także wyjaśniła im anatomię mózgu. – Część guza zostanie wysłana na badanie histopatologiczne – dodała. – Proszę się nie martwić… może się okazać, że nie tylko wytniemy wszystko, ale to będzie koniec pani zmartwień. Niemniej… okażę się, czy potrzeba będzie radioterapii. Dopóki jednak nie zobaczę, co się u pani kryje, nie mogę powiedzieć, jak długo to potrwa. Miesiąc, dwa… nie wiem. Przykro mi. – Westchnęła i chwyciła dziewczynę za rękę. – Obiecuję jednak, że pokonamy sukinsyna – przysięgła solennie.

    przerażona i zestresowana VERA oraz pełna energii pani doktor

    OdpowiedzUsuń
  52. — Widzi pani? – Zapytała wesoło doktor Morris, spoglądając ciepło na rozdygotaną i bladą niczym kreda Vereenę, i wciąż trzymając ją za rękę, która dosłownie drżała, z trudem pamiętając, aby chwytać oddech, na miękkim krzesełku w jej gabinecie. – Jakbym miała takiego męża, to nie poddałabym się nigdy – zapewniła szczerze, doskonale wiedząc, że tak młodej i ciężko chorej osobie trzeba dawać doprawdy dużo powodów do życia, bo o dziwo, to właśnie ludzie nieco starsi, ale nie ci bardzo starzy, którzy nierzadko czuli się latami, jakby stali nad grobem, bardziej doceniali dar, jakim było chodzenie po tym świecie. Dzieci wiadomo były popędzane przez rodziców, ale kiedy przychodziło do dwudziestoparolatków sytuacja nieco się komplikowała i to oni byli, zaraz za tymi, którzy doczekali się prawnuków, najciężsi do przekonania: miotali się pomiędzy chęcią wyjścia na prostą i zasmakowania dobrodziejstw Matki Ziemi, poprzez chęć poddania się, powodowanej strachem o to, jak potoczy się leczenie, jak będą wyglądać, jak ich to zmieni na każdej płaszczyźnie. – Wie pan… – przeniosła zielone tęczówki na Connora i sama poprawiła okulary. – Guz jest usytuowany tak, że uciska na nerwy odpowiedzialne za wzrok. Nie wiemy, na ile to on wywołał pogorszenie widzenia, a na ile cukrzyca, dlatego nie mogę zapewnić, bo to chyba tylko cudotwórca mógłby zrobić, że wszystko będzie dobrze, żadnych plamek, nic. Na pewno wzrok się polepszy, to nie ulega wątpliwościom i jestem też przekonana, po konsultacji z doktorem Sandresem – przyznała niechętnie – że migreny także miną – dodała pokrzepiająco. – Przepraszam, muszę na chwilkę wyjść – wskazała na telefon komórkowy, który rozbrzęczał się w pomieszczeniu, jakby budząc panią Greyback z letargu.
    W ciszy, jaka zapanowała dokładnie było słychać jak wskazówka zegara przesuwa się powoli, odliczając kolejne sekundy i minuty; jak biją dwa serca – jedno wielkie i przestraszone, drugie małe i brzmiące tak, jakby się poddawało; jak powoli młoda dziewczyna opada raz jeszcze w otchłań smutku i żalu, z jednej strony bardzo chcąc podjąć walkę, bo przecież miała dla kogo. Z drugiej zaś – naprawdę chciałaby już świętego spokoju.
    — Boże… – to było pierwsze, co sapnęła pół-wila, kiedy została z mężem sama. Później ponownie zamilkła na chwilę i patrzyła bezmyślnie w skany swojej głowy oraz na grubą teczkę, gdzie skompletowano historię jej choroby: długą, pokaźną i nieco przerażającą. Przełknęła głośno ślinę, zaczęła się nagle wiercić i pewnie gdyby nie to, że wilkołak chwycił ją za rękę, ponownie wybiegłaby z szpitala. – Tak szybko – jęknęła, zerkając na swojego ukochanego uważnie: naprawdę była skrajnie przerażona, zerkając na zostawione przez panią Morris skierowanie, gdzie wypisana była data przyjęcia jej do szpitala i planowanej operacji. Przez to też nie była w stanie zareagować na piękne słowa byłego profesora ONMS z Hogwartu, który stawał na głowie, aby ją wesprzeć. – Boże, za szybko… – jęknęła nagle, a w jej fiołkowych oczach stanęły łzy. – Nie jestem gotowa, Connor – stwierdziła z pełnym przekonaniem, wstała, chwilę się kręciła i ponownie z ciężkim westchnieniem usiadła. – Kompletnie nie jestem na to – cisnęła papierkiem – gotowa! – Dosłownie załkała, mimo że próbowała za wszelką cenę odnaleźć wewnętrzny spokój. – J-ja… na Boga, Jezu… będę musiała powiedzieć babci i… i Hawthorne’om, a… a co z Rosie? – Nagle wpadła w głęboką histerię: myśl o tym, że musi ich słodkiej oraz niewinnej Roselyn Irisbeth wyjaśnić, że mamusi nie będzie parę dni, a na dodatek nie będzie miała swój miękkich włosów, którymi córeczka uwielbiała się bawić, była dla niej kompletnie przerażająca. – Nie chce jej zostawiać… n-nie… nie chcę Connor. Nie wiem, czy ja to chcę. Nie tak szybko, wiesz? Nie – chaotycznie próbowała przekazać mu, jak panicznie się boi tego, co miało nastać. – Myślę… myślę, że warto poczekać. Poczekajmy, dobrze, Connor? – Chwyciła jego dłoń w swoje.

    pełna nadziei pani doktor i mocno spanikowana, błagająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  53. — Oddycham – warknęła nagle zdenerwowana Vereena, patrząc na ewidentnie smutnego i przestraszonego w równym stopniu, co ona, Connora. – Oddycham cały czas. Oddycham, kiedy mnie biją, kiedy mnie ranią, kiedy zamykają mnie w więzieniu, kiedy oskarżając mnie o zamordowanie ciężarnej kobiety i jej dziecka, kiedy porywają moją córkę. Oddycha. Cholera jasna, ja cały czas oddycham, ale dzisiaj, teraz… nie chcę. Nie mam ochoty i mam dość. Zwyczajnie dość. – Stwierdziła całkowicie roztrzęsiona, zaciskając dłonie w piąstki i patrząc na ukochanego wzorkiem szaleńca, który doszczętnie postradał zmysły i myślał jedynie o tym, aby zakończyć swój nędzny żywot. – My, ja… co za różnica. To ja – podkreśliła – mam w głowie t-to… to gówno!, to ja oszukiwałam babcię i naszą córkę… to wszystko moja wina… – załkała, dosłownie rozpadając się przed nim na kawałeczki, a każdy z nich bolał tak mocno. – Próbuję cię słuchać, Connor, nie rozumiesz? – Pochwyciła w drżące dłonie jego przystojną twarz, oddychając szybko i płytko. – Mówisz mi… mówisz takie piękne rzeczy i ja wiem, że to dla ciebie jest najprawdziwsza z prawd, ale ja naprawdę, naprawdę się tak strasznie, strasznie boję i… nie jestem gotowa. Po prostu nie. Nie chcę nikomu mówić ani dać się operować. Nie – była gotowa błagać o zrozumienie na kolanach.
    Na szczęście od tego wyratował ją powrót pani Morris, która była święcie przekonana, że Greybackowie doszli do porozumienia i w ogóle nie ma oczy mówić – że Vera stawi się w The Royal London Hospital w najbliższy poniedziałek, dwudziestego czwartego listopada dwa tysiące dwudziestego piątego roku, aby w środę poddać się operacji diagnostyczno-naprawczej: jakby bowiem nie patrzeć, ze słów specjalistów wynikało, że dopiero kiedy rozłupią czaszkę pół-wili, będą mogli ocenić, jak bardzo duży jest guz, ile mogą usunąć i jakie powziąć kroki na przyszłości, w związku z radioterapią oraz ewentualną naprawą wzorku. W związku z tym zaś, małżeństwo zostało raz jeszcze przeproszone przez lekarkę, która tym razem wpadła tylko po to, aby się pożegnać i stwierdzić, że zobaczą się niedługo – zignorowała przy tym wyraz twarzy młodej pielęgniarki, która wcale nie wyglądała na przekonaną ani chętną – po czym pognała do innych pacjentów, zostawiając parę w lekkim osłupieniu na korytarzu. Obydwoje potrzebowali chwili, zanim byli w stanie gdziekolwiek ruszyć – szczególnie, że czekała ich teleportacja – dlatego nalali sobie wody do plastikowych kubeczków i moment stali w bezruchu, zanim w przejmującej ciszy, wybicie z rytmu po przerwanej rozmowie, skierowali się do głównego wyjścia placówki medycznej.
    — Czekaj… – szepnęła nagle nieśmiało Vereena, chwytając wielką dłoń ukochanego i zmuszając go, aby spojrzał jej głęboko w oczy. – Po prostu… czekaj – ni z tego ni z owego wsunęła ręce za poły jego płaszcza, owinęła chude ramionka wokół jego pasa i przycisnęła ucho i policzek do jego lewej piersi, aby móc słuchać cudownego bicia jego serca. Chwilę tak trwali, w całkowitej ciszy. – Wiesz, co jest niesamowite? – Zaczęła cichutko, gdy już zregenerowała przy nim część sił. – Ja wiem, że ty, babcia i Rosie… wy sobie świetnie poradzicie. Tu nie chodzi o was, a o mnie. O to, że ja – nacisnęła – sobie nie poradzę i was zawiodę. Odetchnęła ciężko, rozpaczliwie i rozdzierająco. – Filmiki – zaśmiała się krótko – mogłyby wyglądać, jakbym się z nią żegnała. Uważasz, że powinnam? – Zapytała, bez wyrzutu, zwyczajnie: chciała wiedzieć; unosząc wielkie, fiołkowe i smutne oczy na jego przystojną twarz. – Wiesz, że po tej operacji mogę nie być taka sama? – Rzuciła; doktor Morris uznała, że nie musi przedstawiać wszystkich zagrożeń, zwłaszcza, że dała je czarne na białym w teczce pacjentki, która na dodatek była pielęgniarką, także marnowanie na to czasu byłoby zbędne. Niemniej, weterynarz już takiej wiedzy nie posiadał. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Chodź – splotła ich palce – przejdziemy się i ci opowiem – westchnęła.

    mocno przybita i przestraszona VERA, która nie chce…

    OdpowiedzUsuń
  54. — Ja – nacisnęła zrozpaczona Vereena – pozwalam sobie upadać od bardzo dawna i nie mam już sił, aby się podnosić… – wyznała z rozdzierającym westchnieniem, uciekając na moment od przejętego Connora wzorkiem. Nie pomogło się jej to jednak uspokoić ani trochę, ale i tak podjęła, wiedząc, że i tak lepiej nie będzie. Fakt zaś, że miała wiele do powiedzenia mężowi, mobilizował ją dlatego, aby podjąć raz jeszcze wysiłek z tłumaczeniem mu wszystkiego, chociaż najpewniej miało jej to sprawić dodatkowe porcje bólu. Niemniej, w tej całej sytuacji nie chodziło tylko o nią i chociaż nie przyznałaby tego na głos, to ważniejsi w tamtej chwili, jak zresztą zawsze, byli jej bliscy: pragnęła wyjść jedynie na egoistkę, naiwnie wierząc, że może to nieco odsunie w przyszłość, najlepiej bardzo odległą, niemalże galaktyczną, termin operacji, a tym samym golenia głowy i rozłupywania jej czaski, po czym nie było pewności, że będzie tą samą matką, żoną, wnuczką i przyjaciółką oraz pielęgniarką, co wcześniej. Oczywiście, jak zawsze nie do końca jej to wyszło i kiedy mogła zająć się innymi: robiła to natychmiast i ochoczo. – Nagram się jej – szepnęła w końcu bardzo smutno, zrezygnowana, bowiem czuła, że nie skończy się na jednym nagraniu i faktycznie będzie one dotyczyły najbliższej przyszłości, ale całego życia jej ślicznej, niewinnej i zasługującej na szczęście Roselyn Irisbeth, która czekała na swoją mamusię i tatusia w Boscastle, zdecydowanie woląc być z nimi, niż, pomimo całej swojej wielkiej sympatii, z wujostwem, również dlatego, że nierzadko Josephine i jej straszy syn prowadzili ze sobą karczemne awantury i długie, nieprzyjemne przepychanki. – Wolałabym jednak… aby nie m usiała za mną tęsknić, wiesz? – Rozkleiła się nagle w jego objęciach, cała drżąc: myślenie o tym, że najbliższy poniedziałek może być ostatnim poniedziałkiem, kiedy obudzi męża, zrobi mu kawę, przyniesie do ich łóżka córeczkę i zjedzą wspólnie śniadanie było dla niej bezbrzeżnie przerażające. – Dobrze, dobrze, nagracie – chwyciła jego przystojna twarz w swoje obie dłonie i uśmiechnęła się smutno przez łzy. – Nagrajcie mi siebie – pociągnęła nosem i ponownie skryła się w połach jego swetra na torsie, aby dopiero po chwili, również pobudzona przez wizję, że gdyby jednak o nich zapomniała, to może ciągłe odtwarzanie kaset pomogłoby jej przypomnieć sobie wszystko, zasugerować spacer i wyjaśnienie mu wszystkiego, co związane było z ewentualnymi pooperacyjnymi powikłaniami, które przecież mogły mieć miejsce; wolała jednak myśleć o nich w kategoriach nie bardzo pozytywnych, jak on, tylko bardziej brać je jako pewnik, aby później nie doświadczyć kolejnego, bolesnego rozczarowania. Dlatego mówiła mu o wszystkim, co mogłoby się stać, o każdej, najdrobniejszej rzeczy, dając różne przykłady i możliwość i tego, jak wyglądałoby jego i jej życie, gdyby chociaż odrobinę neurochirurgowi omsknęła się ręka, a przy tym absolutnie nie owijała w bawełnę i nie poszukiwała łagodnych słów, ba!, nawet czasem w sposób przerysowany używała tych mocniejszych, aby w pełni uświadomić byłego profesora ONMS z Hogwartu, na co się tak właściwie piszą, a jednocześnie wiedząc, że cały ten medyczno-łaciński bełkot w ogóle by jej w tym nie pomógł. – Słucham – szepnęła w końcu, po paru minutach ciężkiej ciszy, gdy skończyła mówić i obydwoje trawili jej historię. Ona natomiast odwdzięczyła mu się tym samym: uważnie przyjmowała do wiadomości wszystko, co mówił, chociaż nie zawsze się z nim zgadzała. – Connor – przerwała mu jednak gwałtownie i ostro, kiedy się zagalopował. – Nie porównuj mnie do siebie, ty jesteś ważniejszy – stwierdziła lodowato, z przekonaniem. – Mój Boże, nie wiesz, co mówisz. Budzić się obok mnie, która cię nie pamięta? To byłoby gorsze… gorsze niż najgorsze – skwitowała pewnie, wzdychając rozdzierająco. – Bierzesz mnie pod włos – stwierdziła nagle – i stawiasz w sytuacji… Dobrze – przytaknęła w końcu – ale zabijesz mnie, jeśli nie będę was pamiętać – zastrzegła.

    bardzo pewna swoich racji i wymagająca tej przysięgi, VERA

    OdpowiedzUsuń
  55. — Owszem, ważniejszy – przyznała niczym niezrażona Vereena, w ogóle nie dostrzegając idiotyczności i kompletnego braku zasadności swoich słów. W swoim bowiem bardzo zmęczonym umyśle ubzdurała sobie, że jeżeli należałoby wskazać, czyje życie z ich dwójki jest ważniejsze, ona zawsze wybrała Connora i brała to za taki pewnik, że w ogóle tej sytuacji nie rozumiała, że to działa w obie strony: że jej mąż myśli w ten sam sposób o niej, co ona o nim i to doprowadza do wyjątkowo nieprzyjemnego napięcia pomiędzy nimi, które trudno im było okiełznać. Obydwoje mieli swoje racje i w ogóle nie chcieli dopuścić do głosu tej drugiej osoby, a tym bardziej uznać, że mogą się mylić. – Boże no! – Tupnęła w związku z tym zirytowana pół-wila, kiedy jej małżonek zarzucił ją wizjami, w których zamieniają się miejscami i to on traci pamięć. – Nie rozumiesz… nic nie rozumiesz… – kręciła z niedowierzaniem srebrną głową. – Nie stałbyś tutaj, jako ja – zaczęła ostro, pochylając się do przodu, mocno gestykulując i utrzymując groźny płomień w swoich fiołkowych tęczówkach – bo nie jesteś tak żałośnie słaby, jak ja. Nie masz w swojej informacji genetycznej zapisanego jakieś cholerstwa, które czyni cię… czyni cię żałosnym, a spójrz na mnie! – Zaśmiała się histerycznie, nerwowo, bardzo nieładnie, wymachując ramionami, jakby pokazując mu się w całości. – Nie człowiek, nie wila, a na dodatek kurdupel z cukrzycą i jakimś gównem w mózgu! – Zawyła i uderzyła się piąstką w czoło, w idiotycznym geście próbując sobie wybić oponiaka spod czaszki. – Dlatego masz mnie zabić, jakby nie pamiętała, bo dość się z Rosie wycierpieliście patrząc na to, jak sobie z niczym nie radzę! – Wykrzyczała mu w twarz. Nie spodziewała się jednak przy tym, że jej mąż zareaguje tak spokojnie i łagodnie, dotykiem jej bladej, przerażonej twarzy i czułym szeptem, który poskromił skutecznie jej emocje. Zdezerterowała więc, odetchnęła ciężko i ponownie wsłuchała się w jego cudowny, głęboki głos, który niezmiennie wprawiał ją w zachwyt, a gdy wyznał jej swoją miłość, pochwyciła jego dłoń, gdzie błyszczała obrączka ślubna na palcu serdecznym, z odciśniętymi liniami papilarnymi jej opuszków, i ucałowała ją: tym samym niewerbalnie wyznawała, co i ona do niego czuje, ale była zbyt rozbita, aby użyć do tego słów. Później jednak nie było wiele lepiej, bowiem były nauczyciel Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie tylko przyznał się, że bezczelnie brał ją pod włos, ale mówił tak piękne rzeczy, że nie minęła chwilka, a jego małżonka rozpłakała się ze wzruszenia. Nieważne, że jej odmawiał luksusu odejścia z tego świata, gdyby faktycznie wszystko postanowiło się przeciwko nim skrzyknąć i nie miała mieć po operacji żadnych wspomnień ani o nim, ani o ich słodkiej Roselyn Irisbeth. Liczył się zaś jedynie fakt, co i jak jej przekazywał: mówił o swojej miłości w sposób tak pewny, pełen oddania i zachwytu, że pod Verą z wrażenia uginały się kolana. Wizją przyszłości, w której musiałaby ją na nowo rozkochać, a ona wiedziała, ze przepadłaby dla niego z kretesem, skoro wystarczył jeden jego uśmiech, aby wariowała, nie mogąc odsunąć od niego wzroku. – Nie zasługuję na ciebie – załkała i to było pierwsze, co powiedziała, gdy skończył oraz ostatnie na bardzo długi czas, który spędziła szlochając w poły jego swetra, trzymając go za niego kurczowo, jakby w obawie, że zaraz rozpłynie się jej w powietrzu, a ona go przecież potrzebowała: rozpaczliwie, do oddychania, do życia w ogóle. Po tym natomiast, co jej wyznał, o wyprawach, o tym, jakby się nią zaopiekował i o tym, jakby ją zdobywał wiedziała, że nie może się poddać, ze to właśnie dla niego, dla tego dwumetrowego wilkołaka o zapachu cedrów po deszczu, świeżo przekopanej ziemi i imbiru nie ma prawa się poddać. – Strasznie też z was upierdliwy stworzenia – zaśmiała się przez łzy wzruszenia i przyciągnęła go do siebie, aby połączyć ich usta. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Connor… wszystko, co mogę, bo kocham cię nad życie, wiesz? Bardzo cię kocham…

    nadal przestraszona i wciąż przybita, ale w końcu napompowana nadzieją, VERA

    OdpowiedzUsuń
  56. — Czasem się boję, ze nigdy nie będzie… dobrze – wyznała cichutko Vereena, szeptem zduszonym przez gruby materiał swetra Connora, który trzymał ją mocno w swoich żelaznych objęciach i nie tylko nie pozwalał jej upaść, ale także rozpaść się. – Bo teraz… teraz wcale nie jest dobrze. Mam ciebie i jest lepiej – dodała natychmiast, aby nie miał wątpliwości – ale i tak… i tak czuje, że jest zwyczajnie źle, że moje życie to jedna wielka czarna dziura rozpaczy, którą na was, na moje piękne, cudowne światełka – spojrzała z zachwytem w jego księżycowe tęczówki – notorycznie ściągam – wyszeptała z bólem i żalem do całego świata. – To więc, że jesteś… mój Boże, Connor… to że jesteś, to jest… t-to jest cud, to moje największe szczęście – zapewniła poważnie, chociaż przez łzy. Naprawdę była mu nieopisanie wdzięczna za wszystko: od tego, że jej nie zostawił, przez to, że się nie poddał, a skończywszy na tym, że udało się mu ją przekonać do swoich racji: do tego, że da radę mimo wszystko i nie powinna się poddawać za żadne skarby świata, bo ma o co walczyć. Chociażby o ten zachwycający uśmiech na jego przystojnej twarzy, przez który ugięły się jej nogi w kolanach. – No, no, nie awansuj się tak, wielkoludzie – w związku z tym nie powstrzymała się od kpiarskiego żarciku, po którym chętnie oddała jego całusa; nie było idealnie i pewnie jeszcze długo nie miało być, ale najważniejsze było to, że pół-wili powróciła nadzieja i chęć do tego, aby ciągle brnąć przez życie, nieważne, jak wielkie pola minowe miały stanąć jej na drodze do ostatecznego spokoju i radości. – Twoja mała dziewczynka tu jest i nigdzie się nie wybiera – dodała jeszcze z szerokim, chociaż wciąż bladym, uśmiechem. – Pokonamy – obiecała wzruszona i dorzuciła jeszcze: – Razem.
    Pewność jej zapewnienia rozbrzmiała tysiącem słodkich dzwoneczków wokół nich i sprawiła, że obydwoje, w tej samej chwili odetchnęli pełną piersią – tak, jakby przez ostatnie dni w ogóle nie potrafili chwycić powietrza w płuca i dopiero wtedy, w tym londyńskim, zamglonym zaułku, wielkie kamienie spadły z ich dotychczas mocno uciskanych klatek piersiowych. Oczywiście, pewnie Vera powinna odnieść się do większości słów męża, ale zwyczajnie nie potrafiła – nie była w stanie zmusić się do odpowiadania, bowiem uważała, że wszystko, co z siebie wyrzuci nie będzie wystarczająco silne i dobre, odpowiednio wielkie i piękne, wobec tego, co jej przekazał. Dlatego też jedynie patrzyła na niego z miłością i wdzięczność we fiołkowych tęczówkach, z których powolutku znikał strach i niechęć – na ich miejsce wchodziła zaś determinacja i ogień walki: miała zamiar kochać, uśmiechać się, żyć i być dla swojego wilkołaka i dzięki temu pokonać to cholerstwo, które wyrosło jej w mózgu. Pełna nadziei więc, raz jeszcze porosiła go o krótki spacer – potrzebowała chwilowej zmiany otoczenia, a także paru momentów na ułożenie sobie wszystkiego w głowie oraz rozplanowanie najbliższej, trudnej przyszłości; w końcu bardzo lubiła, kiedy wszystko działo się według jej wcześniej ustalonej, dokładnej koncepcji.
    Do Boscastle wrócili w związku z tym nieco później, niźli zakładali, ale mając świadomość że ich słodka Roselyn Irisbeth jest bezpieczna – przynajmniej względnie, bo niestety mała dziewczynka wciąż mocno chłonęła kłótnie Josephine i Daniela, który nie akceptował ani Felixa, ani swego młodszego brata – nie chcieli się popędzać. Dzięki bowiem spokojnemu błądzeniu meandrami brukowanych uliczek stolicy Anglii, udało im się dojść do porozumienia w kilku kwestiach. Przede wszystkich zadecydowali, że pani Thornton oraz Hawthorne’om – którzy przecież byli przyjaciółmi rodziny i zasługiwali na prawdę w równej mierze, jak prababcia młodej pielęgniarki – powiedzą o jej stanie zdrowia w sobotę, podczas wspólnego obiadu. To Vereena uznała, że lepiej to zrobić trochę później, bo chociaż szok będzie większy, to żadne z nich nie zdąży okazać jej litości, czy współczucia oraz nikt nie będzie jej męczył głaskaniem po głowie, bo tego obawiała się najmocniej –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – potrzebowała wokół siebie twardych skał, które pomogą jej przejść ten ciężki okres, a nie płaczu, żalu i pustych zapewnień. Uznali także, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli jednak jej głowa zostanie ogolona i nie będę korzystali z magii, aby miała włosy – w końcu przed i po operacji w szpitalu nie będzie mogła tego robić, także zdrowiej dla niej byłoby się przyzwyczaić. Miała jednak przy tym jeden warunek: Connor miał to zrobić w niedzielę wieczorem. Co prawda, nie znaleźli rozwiązania w kwestii wyjaśnienia wszystkiego córeczce, ale obydwoje żarliwie modlili się o jakąś opatrzność i pomoc z Góry, kiedy już zaczną dyskusje z ich szkrabem – nim jednak to miało nastąpić, czekało ich jeszcze parę dni. Weterynarz miał pracować do końca tygodnia, a jego małżonka – pojawić się w przychodni tylko w czwartek.
      Na szczęście doktor Carter był naprawdę wyrozumiały i nie zrobił jej problemów, dzięki czemu cały piątek mogła poświęcić – podczas gdy były profesor ONMS z Hogwartu był w pracy – na nagrywanie filmików i pisanie listów. Te natomiast powstały na każdą okoliczność z życia Rosie i Connora, na ich okrągłe urodziny, rocznice, święta i inne najważniejsze wydarzenia; musiała to zrobić, żeby mieć pewność, ze dopilnowała wszystkiego, aby nigdy o niej nie zapomnieli. Później zaś zapłakana schowała je do kolorowego pudełeczka opatrzonego inicjałami „R&C”, pachnącego intensywnie bzem i agrestem. Oczywiście, nie było jej łatwo oszukiwać ukochanego, ale dzięki temu, że ten miał pełno pacjentów tego dnia, a ona musiała uwijać się jak w ukropie przed sobotnią kolacją – nie poznał po niej, że coś jest nie tak. I dobrze, bowiem wystarczyło, że już następnego dnia musiała przejść przez prawdziwe piekło, znosząc płacz babci i przyjaciół, którzy, jak każdy człowiek, w pierwszy odruchu zareagowali rozpaczą i gdyby nie pan domu i jego warknięcia oraz ostre spojrzenia – raczej by się nie opanowali. Niemniej, wszystko to sprawiało, że ostatecznie jednak i ona płakała – całą noc w objęciach swego mężczyzny, aby rano w niedzielę obudzić się z paskudną migreną, która nie odpuszczała przez kilka dobrych godzin.
      — Skarbie… – zagaiła jednak w końcu, niedługo przed obiadem; akurat siedział na podłodze wśród zabawek Roselyn Irisbeth, która podawała mu herbatkę wraz z innymi księżniczkami. Zaśmiała się perliście i zaszła go od tyłu, aby następnie czułym gestem zebrać w długie, jasne palce jego ciemne, miękkie włosy i spiąć je w kok różową gumeczką otrzymaną właśnie od ich uroczej dziewczynki, która dreptała, nalewając swoim misiom i ojcu wyimaginowanej herbatki. Na koniec pocałowała go w czubek głowy. – Powiemy jej, że się przeziębiłam, dobrze? – Zapytała nagle szeptem, gdy akurat mała miała odwróconą uwagę od rodziców. – Powiemy… – ze świstem nabrała powietrza w płuca, klęcząc za nim i opierając brodę o jego silne ramię, jednocześnie obejmując go mocno – powiemy, że nie upilnowałam się, dlatego muszę iść do szpitala, gdzie mi pomocą i że… chyba lepiej będzie, jak nie będzie mnie odwiedzała, bo to bardzo zakaźne i… i powiemy, że jak ma katar i mamusia mówi, że piła rosołek, to musi, bo inaczej będzie źle, dobrze? – Mówiła dalej, powoli, niepewnie, uważnie dobierając słowa. – Jak zapyta, co z chustką na głowie – przełknęła głośno ślinę, chyba nadal nie będąc gotową na golenie – to powiemy, że to właśnie dlatego, że jestem przeziębiona i muszę uważać, i mocno chować uszy przed zimnem – kontynuowała, z trudem powstrzymując się od załamania. – N-no i… no i jeśli – podkreśliła, z chrząknięciem – wszystko się uda i wrócę, to wtedy od razu zrobimy coś z moimi włosami, dobrze? Wezmę do szpitala parę ksiąg, może coś znajdę… jakiś eliksir, z-zaklęcie… – cała drżała, ale uznawała, że właśnie tego Connor potrzebował: w zasadzie to dla niego też szukała rozwiązania, związanego z jej srebrnymi lokami. – Czemu milczysz? – Niemal załkała.

      rozkojarzona, przestraszona i zestresowana VERA THORNE, która nie jest na nic gotowa…

      Usuń
  57. Czuła się naprawdę okropnie. Nie chodziło nawet o to, że Vereena bała się pobytu w szpitalu – chociaż ich nie lubiła, co naprawdę było dziwne, bo jednak swoje życie związała z zawodem nierozerwalnie połączonym z placówkami medycznymi; zwyczajnie jednak wolała w nich przebywać jako osoba, która niesie pomoc, niźli ta, która takowej wymaga, jako pacjentka – ale o to, że już poprzedniego dnia musiała się zmierzyć z nieopisanym wręcz smutkiem swojej wspaniałej babci oraz przyjaciół, którzy faktycznie w pierwszym odruchu mieli Greybackom za złe, że ukrywali w ogóle taki straszliwy fakt, jak to, że pół-wila będzie musiała się poddać operacji, bo ma oponiaka, który zagraża jej życiu i wzorkowi, który tak bardzo się jej pogarszał, a echo tej rozmowy jeszcze dobrze nie rozbrzmiało na farmie Trenwith i rozbrzmieć nie miało, bo już czekała ją kolejna – w zasadzie jeszcze cięższa, bo prowadzona z niespełna dwuletnią i niewinną Roselyn Irisbeth, która potrzebowała swojej mamusi cały czas obok do normalnego funkcjonowania – dyskusja, w której miała zawalić nieco światopogląd swojego dziecka. Miała przy tym też wrażenie, że będzie ją oszukiwała, bo przecież nie mogła wprost powiedzieć, co ją czeka, a lawirowanie między prawdą, a pół-prawdą oraz kłamstewkami było przecież najgorszym, co mógł zrobić rodzic – rzucić wprost, że istnieje możliwość, że nigdy już się nie spotkają, albo co gorsza, ona nie pozna ani swojej córki, ani Connora, wydawała się równie beznadziejną opcją. Sytuacja była więc patowa, ale wiedziała, że im dłużej będzie to odwlekać D tak samo, jak ogolenie głowy – tym miało być tylko gorzej. Dodatkowo też wszystkie te wymiany zdań związane z jej chorobą odczytywała podświadomie, niejako w formie pożegnań– a żyć przecież chciała bardzo, mając dla kogo.
    — Nie, Connor, nie wiem, czemu milczałaś – odparła cichutko Vereena – ale bardzo chętnie się dowiem – wyszeptała, ale przestała go przytulać: usiadła obok niego, na klęczkach, z pośladkami na piętach. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Powiem szczerze… wolałabym, abyś nie milczał, w takich chwilach – dodała jeszcze, nieco pusto, mało wyraźnie, zanim pozwoliła mu podjąć. Wysłuchała go jednak bardzo dokładnie, chłonąc każde słowo, które jej przekazywał i mając wrażenie, że zaraz znowu się rozpłacze: zdecydowanie zbyt wiele razy w ciągu ostatnich dni roniła łzy i już zwyczajnie szczypały ją coraz gorzej widzące oczy. Rzecz jasna, tym razem nie chciała się poddać smutkowi, czy żalowi, ale zwyczajnemu wzruszeniu, niemniej irytowało ją to, jak wielką beksą się stało. Odetchnęła więc ciężko, aby się opanować i powstrzymać. Niemniej, jej mąż mówił tak pięknie i cudownie, że przycisnęła policzek do jego wielkiego ramienia, nieco się przechylając. – Wystarczyłoby… „kocham cię, Vera”, wiesz? – Wyszeptała radośnie i wsunęła dłoń pod jego koszulkę na plecach, aby paznokciami czule, w odcinku lędźwiowym, tam gdzie najbardziej lubił, przesunąć po jego skórze. To właśnie była miłość: świadomość, gdzie najbardziej lubi być drapana ukochana osoba. – Kochanie, ale to żaden problem – wyprostowała się nagle jak struna. – Naprawdę nie ma problemu, ja chętnie… – urwała, zmarszczyła czoło, po czym westchnęła z zachwytem. – Och, najdroższy – pocałowała go czule, rozumiejąc, o co mu chodzi. – Dziękuję – tchnęła w jego wargi. – Dziękuję, Connorze Greyback, bo bez ciebie nie potrafiłabym istnieć. Nie żyłabym bez ciebie. Dziękuję – ponownie zamilkła i tym razem pozwoliła łzom płynąć po jej bladych policzkach, nie będąc w stanie dodać nic więcej w sprawie swojego wyglądu, bo całkowicie ją oczarował, a tym samym zamknął usta. – Nagrałam wczoraj dla niej filmy; są w komodzie… tej z moimi rzeczami – mówiła o tej części kaset, które były na najbliższy czas, w innym miejscu, niźli te „na wszelki wypadek, na przyszłość”. – To tak, gdyby chciała pogadać, a ja bym nie mogła – uśmiechnęła się blado, milknąc na moment. – Powiemy jej po, czy przed goleniem?

    nieco uspokojona VERA, która nie poradziłaby sobie bez wilczka…

    OdpowiedzUsuń
  58. — Nie wystarczyłoby – odparła cichutko, ale całkowicie poważnie Vereena, z leciutkim uśmieszkiem błąkającym się po jej bladych wargach, gdy spoglądała z miłością na Connora, zapewniając, że samo „kocham cię” skierowane do niego nie wystarczyłoby, aby opisać siłę oraz prawdziwą magię ich uczucia. – Drugą lepszą? Żartujesz? Jestem drugą, małą i tą bardziej wadliwą – poprawiła go z kpiarsko, wzdychając ciężko, ale zatrzymując go blisko siebie: po prostu potrzebowała go objąć, przytulić, poczuć blisko siebie, gładząc go delikatnie i czule po wielkich, silnych ramionach, w których czuła się naprawdę bezpieczna i najważniejsza. Wspaniale było należeć do tak idealnego mężczyzny. – Mam ich bardzo dużo, skarbie, ale nie byłyby niespodziankami, gdybyś o nich wiedział – ucięła szybko jednak temat kaset, nie chcąc się w żaden sposób zagalopować i nie daj Boże palnąć, że przygotowała dwa pudełka. Dobrze więc, że sprawnie ponownie wrócili na tory kwestii ich słodkiej, biegającej po domu Roselyn Irisbeth, której musieli jakoś przekazać, że na trochę, albo na zawsze, mamusia zniknie z jej życia. – Nie wiem, skarbie – przyznała rozdygotana coraz mocniej, bo żadna opcja nie wydawała się być odpowiednia. – N-naprawdę… naprawdę nie mam pojęcia, co powinniśmy zrobić… – wyjęczała, przymykając zmęczone, ociężałe powieki i milknąc.
    Długo siedzieli w ciszy – jednak nie tej męczącej – zanim Vera wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i zerknęła raz jeszcze głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki ukochanego, kiwając leciutko srebrną głową – jakby ostatni raz, w jej jasnych puklach zatańczył ogień z kominka – po czym uznała, że najlepszym rozwiązaniem będzie w pełni pokazanie ich córeczce, że jest chora. Zadecydowali w związku z tym, że przekażą małej, że przez fakt, że mamusia się nie pilnowała i była bardzo niegrzeczna oraz nieuważna, musi wyjechać do specjalnego miejsca, aby ją wyleczono – mieli wówczas dodać, że to dla dobra jej i tatusia, bo może ich zarazić. Kłamanie, co prawda, ani trochę się pół-wili nie podobało, ale też nie bardzo mieli wyjście: musieli wybrać pomiędzy byciem całkowicie szczerymi, a chronieniem słodkiej i niewinnej Rosie, a jako rodzice, logicznym było, że wytypowali tę drugą, chociaż wzbudzającą olbrzymie wyrzuty sumienia, opcję. Tym samym więc poświecili kilkanaście kolejnych minut tylko i wyłącznie dla swojej księżniczki, która akurat wróciła z Panem Gadułą, który faktycznie pragnął napić się wyimaginowanej herbatki, a następnie spokojnie zjedli obiad – ulubioną pieczeń pana domu; w połowicznie świadomy, a trochę nie, sposób, młoda pielęgniarka niejako się żegnała i z nim, jak i z ich dzieckiem.
    — No dobra – wieczorem jednak przyszedł krótki kryzys; nie płakała, nie uciekała, nie panikowała, a zwyczajnie drżała niczym osika, gdy stawała w progu ich sypialni, już po kąpieli w szlafroku, z golarką i ostrymi nożyczkami w rękach. Spoglądała na swojego ukochanego uważnie i badawczo, ale nie był w wiele lepszym stanie od niej blady, załamany i dziwnie przybity. Dobrze, ze chociaż Roselyn Irisbeth wciąż była nieświadoma tego, co czeka ją w najbliższych dniach i w tamtej chwili po kolejnej porcji zabaw z ojcem, oglądała, już tradycyjnie, ulubioną bajkę. Małżeństwo miało w związku z tym chwile dla siebie, którą postanowiło wykorzystać na, niestety niezbyt przyjemne, obowiązki. – Chyba… ch-chyba jestem gotowa – westchnęła przeciągle, bardzo rozdzierająco: wcale nie była gotowa, ale wiedziała, że im dłużej będzie odwlekała cały zabieg, tym będzie jej trudniej. Ponadto, musiała myśleć o swojej córce, której należało wszystko spokojnie wyjaśnić, a nie było wiadomym, ile czasu może im na to zejść. – A ty, jak, kochanie? – Zagaiła smutno, zbliżając się powoli i przytulając go do swojej piersi. – Już dobrze, będzie dobrze… to tylko włosy, prawda? – Zaśmiała się niemrawo. – Odrosną, albo… albo coś wymyślimy – z trudem chwytała oddech, gdy spoglądała na swoją toaletkę, gdzie miało się dokonać dzieło.

    dość mocno przestraszona i niepewna oraz zwyczajnie smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  59. Czuła się złą matką, a do tego wszystkiego miała przestać czuć się, jak kobieta – być może nieco przesadzała w swoich osądach, bo przecież, jako rodzic pragnęła jedynie chronić swoje dziecko, a stracić miała jedynie włosy, co relatywnie, w porównaniu z utratą kończyny na przykład, wyglądała jak zupełne nic, ale było w nich coś prawdziwego: jakaś cząstka, która mocno ją wypalała i wyniszczała, sprawiając, że zupełnie nie chciało się jej brnąć dalej przez ten okrutny świat. Co gorsza, pobrzmiewała w tej smutnej sytuacji – jakby bowiem nią patrzeć: dla całej rodziny i bardzo wyniszczającej, przy okazji, co podkopywało i wrzucała w depresyjny, ciemny dół jeszcze mocniej, bo przecież jej nadrzędnym celem była ochrona jej bliskich, toteż do tej całej beznadziei dochodziła jeszcze straszliwa świadomość, że niejako zawiodła najważniejsze osoby w swoim życiu – jakaś groteska. W końcu Vereena nigdy wcześniej w swoim życiu nie przejmowała się wyglądem – skupiała się na tym mocniej, bo jednak jeśli chodziło o Roselyn Irisbeth, to podjęła wspólnie z Connorem decyzję, którą obydwoje uznali za najmniej inwazyjną, a kolec wbity w jej serce i podszeptujący, że jest złą matką, bo nie mówi prawdy maluszkowi, chował się i nie sączyła tak intensywnie jadu, właśnie dlatego, ze zgadzał się z nią ukochany – a nagle niemalże rozklejała się na myśl, że musi pozbyć się swoich długich, miękkich i lekko kręconych pukli w niespotykanym kolorze srebra. Możliwe, rzecz jasna, że olbrzymi wpływ na to miał fakt, że jej przyszłość stała pod wielkim znakiem zapytania i nieważne, co były profesor ONMS jej mówił, ona nie potrafiła wyrzucić z głowy myśli, że od środy może nie istnieć: albo umrzeć, albo nie pamiętać swojej księżniczki i ukochanego. Golenie zaś miało być preludium do tego.
    Dlatego też, kiedy przyszło, co do czego, Vera stała w rogu swojej pięknej sypialni na farmie Trenwith, jak zawsze pachnącej świeżymy kwiatami, oddychając ciężko i spoglądając z przerażeniem na toaletkę z trzyskrzydłowym lustrem. Jej cienki szlafrok w kolorowe wzory w ogóle nie pasował do jej samopoczucia i nastroju – gryzł się z wyrazem jej twarzy i pustką we fioletowych oczach oraz namacalnym smutkiem wokół wilkołaka.
    — Tylko… – powtórzyła więc cichutko, niepewnie, głośno przełykając ślinę i niespokojnie szurając nogą. – Tylko włosy – raz jeszcze na głos wypowiedziała te znamienne słowa, po tym, jak ciężko odetchnęła i chrząknęła, aby dodać sobie sił. – Nie, nie rób tego, dobrze? – Przerwała mu jednak nadzwyczajnie ostro, kiedy zasugerował w domyśle, że i on jest gotów pozbyć się swoich ciemnych, cudownych pukli. – Kocham je – musnęła wymownie czarne loczki, spięte w tamtej chwili w kitkę – i… i nie rób tego dla mnie, dobrze? – Uśmiechnęła się czule, po czym ze świstem nabrała powietrza w płuca. – Tak, tak… dobrze… Tak – wydukała, jakby myślami była naprawdę bardzo daleko od niego, w jakiejś odległej galaktyce, gdzie nie było potrzeby jej golenia. Pewnie więc gdyby nie jego gest, w których chwycił jej zimną, trupioblada twarz w swoje dłonie, jeszcze dłużej zachowywałaby się tak, jak gdyby w ogóle nie było go obok. – J-ja… ja tak, tak, Connor, tak, wrócę – powiedziała, ale nie wierzyła w to tak do końca: jego zapewnienia były piękne i pełne determinacji, dlatego też w całkiem innych, normalnych okolicznościach uwierzyłaby mu, ale w tych, w których się znaleźli, było jej doprawdy ciężko. Nie wiedziała siebie w przyszłości: ta była jedną, wielką, mętna plamą. – Zawsze będę przy tobie – dodała, w zawoalowany sposób dając mu do zrozumienia, że nawet, jakby umarła, nigdy nie opuściłaby jego serca i wspomnień. – Tak… tak, jak mówiliśmy… jeśli ktoś ma ściąć mi włosy, to tylko mój wspaniały mąż – uśmiechnęła się niemrawo i przysiadła na miękkiej pufie przed toaletką; na jej blacie ułożyła drżące dłonie, on natomiast uklęknął za nią. – No… kończ waść – zaśmiała się i nagle zacisnęła powieki. – A-ale… b-będziesz mnie kochał? – Zapytała jeszcze.

    rozdygotana i przestraszona oraz smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  60. Bała się, och, Boże!, jakże ona panicznie się bała. Nie samego aktu ścięcia włosów – w końcu już wyszukała odpowiednie zaklęcia i eliksiry, które dałyby jej szanse kryć fakt, że straciła swoje piękne, srebrne pukle, i dawać poczucie, jakoby miała je na swoim miejscu, podczas gdy odrastałby jej spokojnie; w nieco oczywiście szybszym tempie dzięki wykorzystaniu magii, bo tak, była tym razem była tak zdesperowana, że była gotowa jej użyć, mimo że po tym, co się wydarzyło z Geraldine Nott, co nadal rzutowało nieco na jej zdrowie psychiczne, również obawami, że jej wpływowi rodzice w końcu poruszą całe Ministerstwo Magii i zwyczajnie zniszczą jej bliskich – a tego, co on początkował. Kiedy bowiem Vereena miała stracić ostatni kosmyk swoich loków, miał nastać najcięższy bodaj czas w jej życiu – nawet gorszy niż ten, który przypadał na rozłąkę, natomiast w tamtej chwili, siedząc w swojej jasnej, przestronnej sypialni na farmie Trenwith: miała cudownego męża, śliczną, niewinną i słodką Roselyn Irisbeth, która nie zasługiwała na jakiekolwiek cierpienie, cudowną babcię oraz oddanych przyjaciół i odejście lub zapomnienie o nich było po prostu przerażające. Oto przecież wkroczyć musiała do świata operacji, leżenia w szpitalu, do świata bez swoich największych skarbów, pozbawionego większej radości – do świata, gdzie królować miało pikanie aparatury i kroplówki oraz ludzie w kitlach oraz jej przykucie do łóżka.
    — Nie kłam kochanie, tylko nie kłam – pociągnęła nosem jednak i uśmiechnęła się słabo, ale nieco ponaglająco, kiedy zapewniał, że cały zabieg będzie dla niego zaszczytem: chyba chciała mieć to wszystko za sobą byle szybciej, ponieważ im dłużej czekała, tym bardziej chciała uciec, najlepiej jak najdalej od The Royal London Hospital, do którego miała już następnego poranka trafić. Niestety, odwlekanie okazało się mieć na nią poważny wpływ i nim się obejrzała, patrzyła na swój gruby warkocz w wielkich, mężowskich dłoniach, mając ochotę położyć się gdzieś na ziemi i płakać do śmieci. Bolało zdecydowanie zbyt mocno, aby mogła normalnie funkcjonować i przez ten ból właśnie, co chwilę upewniała się, czy na pewno miłość wilkołaka wobec niej się nic nie zmieni; nie potrafiła przy tym znaleźć słów, aby wyrazić mu swoją wdzięczność, za całą cierpliwość, jaką jej okazał. – Na dłużej, niż na zawsze… – wyszeptała, chwyciła jego rękę i ucałowała obrączkę. – Będziesz ją zawsze nosił? – Wbiła w niego błagalne spojrzenie swoich wielkich, smutnych i załzawionych, fiołkowych tęczówek. Później natomiast ponownie zerknęła w trzyskrzydłowe lustro swojej toaletki. – Przyszłość… okej, przyszłość – drżała cała, ale kiwnęła głową na znak, że czas zaczynać. Później długo obydwoje nic nie mówili: obydwoje jedynie cierpieli, szlochali w tych samych moment i patrzyli, jak srebrne niteczki opadają bezszelestnie na podłogę wokół nich. – No dalej, skarbie, jak nie ty, to nikt… tylko ty masz do mnie prawo. Tylko ty masz prawo do moich włosów… – wydukała, patrząc, jak wypuszcza z dłoni spleciony, ucięty warkocz i włącza golarkę, które dźwięk wzbudzał w niej wymioty. Siedziała jednak i tylko jej trupioblada twarz zdradzała, jak bardzo jest przejęta i zmarnowana; jak trudno się jej oddycha. W końcu jednak kiedy zobaczyła, co się z nią stało zwyczajnie zapadła się w sobie. – Nie mogę – wydukała załamana, kiedy weterynarz poprosił ją, aby spojrzała na niego. – Nie jestem w stanie… nie mogę… n-nie… – pochylała coraz mocniej głowę i trzęsła się niczym osika poruszana na lodowaty wietrze. – Nie już. Nie… Boże… – nagle odsunęła się od byłego profesora ONMS z Hogwartu, jakby nie widząc jego uśmiechu i nie słysząc jego cudownych, pokrzepiających słów, i zataczając się, jak pijana, rzuciła się do wcześniej przygotowanej, sporej apaszki, zdobionej w gałązki bzu i agrestu, otrzymanej kiedyś od niego, którą próbowała założyć natychmiast na swoją, jakkolwiek to strasznie brzmiało, łysą głowę. – Cholera jasna! – Zawyła i padła na kolana, kuląc się, kiedy nic jej nie wychodziło. – Jezus Maria… – zawyła.

    załamana i spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  61. Umierała. Żadnej innej rzeczy w tamtej chwili Vereena nie była tak pewna, jak tego, że właśnie umierała – na kolorowym dywaniku swojej jasnej sypialni na piętrze białego budynku farmy Trenwith. Do niczego bowiem nie można było przyrównać tego uczucia, które ogarnęło ją w tamtej chwili – nie brała oczywiście pod uwagę sytuacji o tak silnym ładunku emocjonalnym, jak te związane na przykład ze śmiercią swego potomka, bo to było coś, co w ogóle nie podlegało żadnej, najmniejszej kategorii, dzięki której dałoby się cokolwiek zaszufladkować: tamten rodzaj bólu był zupełnie inny i taki, że tracenie życia niejako się dokonywało; wyrywana była cząstka serca, która znikała wraz z maluchem, bo jak powszechnie było wiadomo, kiedy umierało dziecko, umierała również matka – i dosłownie wyniszczało. Swoją mocną przygniotło ją do tego stopnia, ze potrafiła jedynie klęczeć i próbować za wszelką cenę zakryć swoją głową – brak włosów był dla niej informacją, że oto w zasadzie znalazła się nad grobem: że niedługo ktoś będzie grzebał w jej mózgu i w tym wszystkim najgorsze nawet nie było to, że operacja nie mogła się powieść do tego stopnia, że jej organizm przestałby na dobre funkcjonować, a to, że przestałby funkcjonować w jakiejś części i stałaby się dla Connora ciężarem lub nie pamiętałaby ani jego, ani ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth. Owszem, jeśli chodziło o wilkołaka, ten na pewno by sobie jakoś poradził, ale ich córeczka już niekoniecznie – była za malutka, aby cokolwiek zrozumieć, dlatego przecież też okłamywali ją w kwestii zdrowia pół-wili, i taka trauma na pewno odbiłaby się na jej psychice. Niemniej to wszystko, wraz ze świadomością, że przestała być kobieca – jakkolwiek to było próżne – zdołował ją do tego stopnia, że nie mogła oddychać.
    — N-nie… nie… proszę… nie! – Łkała więc, nie radząc sobie z materiałem apaszki, którą bardzo chciała szybko owinąć to, co utraciła, bojąc się, że im dłużej ktokolwiek będzie na to patrzył, tym będzie gorzej: tym nagle jej ukochany stwierdzi, że faktycznie jest obrzydliwa i nie powinna przebywać w jego ani ich księżniczki otoczeniu i lepiej będzie, jak oddadzą ją do jakiegoś hospicjum, gdzie będzie mogła wyczekiwać na śmierć. Nie spodziewała się dlatego też, że nagle to jego wielkie, silne ramiona wyciągną ja z otchłani czystej rozpaczy, obejmując mocno: zupełnie tak, jakby trzymały nie tylko jej kołatające serce, ale i w ogóle całe ciało w ryzach, żeby się nie rozpadła na drobne kawałeczki. Zawyła rozdzierająco. – Zostaw! – Załkała, szarpiąc się niczym wyrzucana gwałtownym szarpnięciem wędki na brzeg ryba, ale wtedy wrzasnął na nią tak, ze aż ją zmroziło. Uchyliła z wrażenia usta, mrugając powiekami, dzięki czemu kilka łez osiadłych na gęstych firankach jej rzęs spadło na blade policzki, ale spojrzała na niego z trudem, acz posłusznie, po czym w szoku dokładnie go wysłuchała: jego krzyk przebił mur, jaki wokół siebie zbudowała, dzięki czemu każde słowo trafiało do niej i drążyło głęboki tunel nie tylko w jej zmęczonym umyśle, ale i cierpiącym katusze sercu, nieco zaleczając niektóre rany i skazy. Trzęsła się jednak cały czas monologu, jaki prowadził były profesor ONMS z Hogwartu, ale nie uciekła, kiedy pocałował ją w czubek łysej głowy. W końcu jednak przełknęła ślinę, zwilżyła usta i pociągnęła nosem, a szepnąć: – Naprawdę kochałbyś mnie nawet z irokezem? – Zapytała nieśmiało, z bladym uśmiechem, ale dziwnie spokojna, a przy tym bardzo wdzięczna mężowi za to, co z nią zrobił. Westchnęła długo, ciężko, rozdzierająco, ale gdzieś za tym kryła się również niewysłowiona ulga. – Dziękuję – dodała jeszcze ciszej i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, na moment zamykając oczy. – Jestem twoja, tylko twoja. Twoja na zawsze – zapewniła głośno. – Och… Connor – jęknęła i rzuciła mu się na szyję – nie poradziłabym sobie bez ciebie – zapewniła całkowicie poważnie i bez ogródek, aby następnie spojrzeć głęboko w jego oczy. – Kocham cię, wielkoludzie – niepewnie musnęła go w usta.

    nadal nieco roztrzęsiona, ale już pełna nadziei VERA

    OdpowiedzUsuń
  62. — Wręcz przeciwnie kochanie… – przerwała pełne czułości wywód Connorowi, kiedy ten zapewniał, że nie zrobił nic specjalnego: nie w mniemaniu zakochanej w nim po uszy, pełnej wdzięczności Vereeny, w której została tchnięte niejako nowe życie dzięki temu, co zrobił; mimo że w był ostry i gwałtowny, to potrzebowała takiej terapii szokowej, aby się opanować i nie doprowadzić do jeszcze większej tragedii – nie ma słow, którymi mogłabym tobie podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś – zapewniła poważnie, z miłością na niego patrząc i gładząc go po zarośniętym policzku, aby następnie już niknąć w jego objęciach, gdzie zbierała nowe siły do walki. – Przepraszam – dodała nagle z cichutkim westchnieniem, w którym pobrzmiewał lekki żal i zwyczajnie zmęczenie, które ją niszczyło – po prostu… tego jest dość dużo, wiesz? – Wyszeptała i wcale nie można było się jej dziwić: faktycznie przeszła bardzo wiele i kompletnie niezaskakującym było, że miała swoją chwilę kompletnego załamania, szczególnie, jeśli brało się pod uwagę to, że już następnego poranka miała się na przynajmniej dziesięć dni rozstać ze swoją córeczką, a na dodatek ją oszukiwać. – Seksowny tyłek? Oj, chyba ostatnimi czasy dość mocno spasiony – zdobyła się nawet na szczery, radosny żart, szczypiąc go w bok, niby to chwytając go za powiększone boczki.
    Nie spodziewała się jednak, że jej drobny pocałunek, który złożyła na jego ustach, aby pokazać, że już jest względnie – bo chyba do czasu, aż miała usłyszeć od doktor Morris, że nie tylko wycięto z jej głowy tego sukinsyna, który zabierał jej wzrok, w całości, ale także leczenie przyniosło oczekiwane efekty, a więc jest całkowicie zdrowa i może podjąć próbę naprawy swoich oczu, co jednak nie miało być znowu takie łatwe, ale to już byłaby pestka w porównaniu z tym, co ją czekało w najbliższych dniach, nie miało być w pełni w porządku – dobrze i jednocześnie dać znać, że pomimo chwilowego, głębokiego załamania, wciąż tam jest: ta sama, odważna i niepoddająca się pół-wila, przerodzi się w coś równie namiętnego i ognistego, jak pieszczota, która sobie zaserwowali. Nie minął moment, a Verze już kręciło się w głowie – w tamtej jednak chwili była piękna i wciąż miała włosy, bowiem idealnie wykrojone wargi profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu skutecznie odbierały jej zdolność do racjonalnego myślenia – a jej ciało płonęło z rozkoszy, natomiast oddech ugrzązł gdzieś w gardle. W związku z tym, kiedy skończyli, cudem się od siebie odsuwając, jej fiołkowe oczy były wesołe, acz zamglone i wbijały w ukochanego maślane spojrzenie, podczas gdy ona dyszała ciężko ze słodko zarumienionymi policzkami.
    — Cholera jasna, wielkoludzie – sapnęła, śmiejąc się cichutko i obejmując go mocno. – Zabijesz mnie kiedyś – stwierdziła z przekonaniem, po czym odetchnęła ciężko i jeszcze raz się w niego wtuliła. – Ech… a zawsze marzyłam, żeby polecieć na Jamajkę i zapuścić dredy… – zakpiła, po czym zaciągnęła się jego zapachem; lasem cedrowym po deszczu, świeżo przekopaną na wiosnę ziemią i intensywnym, świeżym imbirem. – Wezmę tę koszulę ze sobą, dobrze? – Poprosiła, gdy tak trwali na ziemi, spleceni ze sobą mocno – Chce cię czuć przy sobie, nawet jeśli akurat nie będziesz mógł i… i Connor – nagle się odsunęła, chwytając jego przystojną twarz w drobne, chłodne i wciąż lekko drżące ze zdenerwowania dłonie – mam prośbę. Jest dla mnie ważna, naprawdę – patrzyła mu głęboko w oczy, milknąc na moment. – Masz spędzać większość czasu z Rosie – nakazała. – Nie teleportuj się do mnie codziennie, bo się wykończysz i to jest mój warunek, żebym w ogóle jutro poszła do szpitala, dobrze? – Mówiła powoli, łagodnie, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu, a nawet dość apodyktycznym. – Poradzę sobie bez ciebie tę parę dni i hej, wyjdę na Mikołajki – uśmiechnęła się szeroko i pięknie – ale ona sobie nie da rady bez obojga rodziców. Masz więc przysiąść, że nigdy – podkreśliła – nie przedłożysz mnie nad Roselyn – nakazała ostro.

    mówiąca całkowicie poważnie i szczerze, wymagająca tej obietnicy VERA

    OdpowiedzUsuń
  63. — Dziękuję – szepnęła pełna ulgi i radości Vereena, kiedy usłyszała, że jej wspaniałym idealny Connor zgadza się na jej decyzję. Dobrze zrobił, bowiem zwyczajnie nie wyobrażała sobie innej opcji, niźli tak, którą proponowała: zmienienie jej, pozbawiłoby ją resztek spokoju, który przecież był jej niebywale potrzebny w tych ciężkich, nadchodzących dniach, które miała spędzić w szpitalu. – Pamiętaj, że normalnie nie zmusiłabym ciebie do tego – dodała jeszcze szybko, aby nie miał wątpliwości, jak ważna była to dla niej kwestia. Prawdą przecież było, że bardzo rzadko zwracała się do niego apodyktycznym, nieznoszącym sprzeciwu tonem, dlatego powinien dostrzec, jak niesamowicie istotne to dla niej było. – Pamiętaj, tez że… że bardzo cię kocham, dobrze? – Posłała mu promienny uśmiech, chcąc, aby właśnie taką ją zapamiętał: radosną i spokojną oraz najlepiej ze swoimi długimi, gęstymi i miękkimi włosami o niesamowitym kolorze srebra. – Och, nie musisz do mnie wpadać, skarbie, bo… bo zawsze jesteś przy mnie, o, tutaj – chwyciła jego wielką dłoń i wsunęła za poły szlafroka, aby dotknął jej lewej, nagiej piersi, gdzie biło serce, faktycznie pracujące tylko i wyłącznie dla niego oraz ich słodkiej Roselyn Irisbeth. – Mikołajki będą wspaniałe – sprostowała, naprawdę potrzebując uwierzyć, że da rady, aby do nich dotrwać.
    Oczywiście, ich względnie dobry humor wcale nie znaczył, że ból minął, a wręcz przeciwnie: ten zdawał się narastać z każdą chwilą zbliżającą ich do wyjazdu do szpitalu, a tym samym rozdzielenia się, a w konsekwencji – do ciężkiej operacji. Najpierw jednak czekała ich jeszcze jednak wyjątkowo ciężka przeprawa, kiedy z dołu dobiegł ich krzyk ich niewinnej, nieświadomej niczego córeczki, która zakomunikowała, że bajka się skończyła – wówczas ojciec zszedł po nią, obiecawszy się zająć małą, a tym samym wykąpać ją i przebrać w piżamkę, podczas gdy jej matka posprzątała swoje obcięte pukle, przy czym jeden owinęła fioletową wstążką i położyła na stoliku nocnym po stronie męża, a następnie zawinęła głowę w apaszkę. Dzięki temu, kiedy przyszły do niej jej skarby mogła spokojnie w pieleszach zgrywać chorą, co na szczęście jej córeczka przyjęła – przysięgając solennie, że już będzie nosiła czapeczkę, a jak trzeba będzie, to będzie i jadła rosołek oraz oczywiście będzie we wszystkim słuchała się rodziców, aby nie mieć już kataru; dobrze, że nie chciała sprawdzić, z dziecięcą ciekowością, co się kryło pod apaszką w bez i agrest na głowie młodej pielęgniarki – chociaż nie obyło się bez jej żałosnego płaczu, w którym prosiła, aby nie odchodziła i szybko wróciła – przysięgała jej to, ale czuła się z tym paskudnie, bo przecież nie mogła być pewna, czy mówi prawdę. Niemniej, cudem udało im się i ten kryzys zażegnać, a dziewczynka została z nimi do rana – wówczas delikatnie została przeniesiona do swojego pokoiku, a jej rodzice oddali się cielesnym przyjemnościom. Później zaś bardzo niechętnie wygrzebali się z ciepłych pieleszy, aby przeżyć jeszcze jeden wspólny – i, och Boże!, jakże ona marzyła, aby nie ostatni… – poranek w rodzinnym, ciepłym i szczęśliwym gronie.
    — Zawsze będę cię kochać – przysięgła natomiast solennie pół-wila, kiedy stali w kuchni i przygotowywali śniadanie: miała wrażenie, jakby robili to po raz ostatni; jakby wszystko co tego listopadowego poniedziałku robili było w pewnym sensie pożegnaniem. W zasadzie, też owe słowa o miłości wyrwały się jej, a ona nie mogła nad nimi zapanować: również i one brzmiały zupełnie, jak zawoalowane „żegnaj, najdroższy”, mimo że bardzo nie chciała tego robić. Udało się jej jednak to tylko przez następna godzinkę, kiedy to przybyła jej babcia, dla której zrobiła się jeszcze silniejsza, bo staruszka zbyt wiele w życiu przeszła, aby jeszcze musieć patrzeć, jak jej wnuczka się rozpada na kawałki; zresztą nie mogła zostawić córeczki pod opieką rozbitej kobiety, a ta niechybnie wpadłaby w histerie widząc, że Vera sobie również nie daje rady. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Cz-czas? – Udawała więc, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumiała, co przekazywał jej mąż, ale w końcu musiała kiwnąć głową. Odchrząknęła, odetchnęła ciężko i zawołała do siebie Roselyn Irisbeth. – Mamusia musi jechać maluszku – szepnęła jej do uszka. – Zajmiesz się babcią i tatą, prawda? Hej, hej, bez płaczu, obiecałyśmy sobie, nie będziemy płakać – chwyciła jej śliczną buźkę w dłonie i pocałowała w nosek. – Jesteś super-dzielne i nigdy się nie poddamy, prawda? – Uśmiechnęła się szeroko, sztucznie, ale na szczęście dziewczynka tego nie zauważyła. – Będziemy dzielne, będziemy silne i niedługo do siebie wrócimy, bo się kochamy. Kochamy się bardzo mocno, Różyczko – szeptała dalej, powstrzymując łzy, napływające do jej fiołkowych oczu; nie pozwalała ani na chwilę się jej odsunąć. – Nie, proszę… jeszcze chwilka, Connor – spojrzała błagalnie na męża, ale wyraz jego twarzy jasno świadczył, że nie mają ani sekundy i muszą już ruszać.
      Londyn, jego mgły, watr i deszcz, tak obcy, zimniejszy i paskudniejszy niż ten, który szalał po kornwalijskich klifach w końcu czekały – a wraz z nim wielki, ponury budynek szpitala. Z trudem więc odsunęła od siebie córeczkę i ostatni raz musnąwszy jej czółko podała ją pani Thronton – z nią już wcześniej szybko się uścisnęły, bowiem obie wiedziały, że dłuższy moment pożegnań zwyczajnie je zniszczy – po czym, jak najprędzej opuściła biały dom na farmie Trenwith, po drodze chwytając płacz i będąc odprowadzaną przez smutne nawoływania swojego największego skarbu. Zjawa zamiauczała żałośnie smutno. Miała wówczas wrażenie, że jest boleśnie rozdzierana na miliony piekących kawałeczków i tylko cud – oraz jak zawsze wspaniały oraz niezawodny Connor, który mocno ją objął, przytulił i skorzystał z teleportacji, ponownie wystawiając się na szwank; naprawdę nie miała pojęcia, jak mu się za to wszystko odwdzięczy – sprawił, że wylądowała w jednym kawałku w mroźnym i nieprzyjemnym – ale wyjątkowo bezpiecznym, bo zamieszkałym jedynie przez szczuty i stare koty – zaułku nieopodal The Royal London Hospital, gdzie kilka, zdecydowanie zbyt krótkich minut, wtulała się w męża, chłonąc jego ciepło i zapach, a tym samym zbierając siły, zanim wyruszyli, mocno trzymając się za ręce, do placówki medycznej.
      Niewiele pamiętała z samego aktu przyjmowania jej. Najpierw weszła do środka i zawirował jej w nosie intensywny zapach środków dezynfekujących, a później wszystko działo się niczym we śnie – miała wrażenie, że w żadnym wydarzeniu nie bierze tak do końca udziału i jest niczym nieproszony gość na widowni zamkniętego spektaklu, który miał zadecydować o jej być lub nie być. Przedpołudnie było więc dla Vereeny skryte jakby za mgłą i dopiero kiedy nadszedł czas pożegnania z wilkołakiem, została jakby wyrwana z ciężkiego letargu – wcześniej nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się w we flanelowych szortach o piżamy i jego koszuli, którą, jak poprzedniego dnia zapowiedziała, wzięła, aby móc go czuć cały czas obok, nawet jeśli akurat go nie było. Co gorsza, czuła że nie wsparła go odpowiednio silnie i nie przygotowała na spotkanie ani z seniorką rodu, ani z ich słodką Roselyn Irisbeth, przez co popołudnie spędziła wyrzucając sobie swoje zachowanie – nie pomogły nawet księgi, które pomimo zakazu męża, ze sobą wzięła i niestety w ogóle nie spała: miała wrażenie, że ciągle słyszy jęki umierających ludzi. Wtorek zaś nie był wiele lepszy, chociaż dzięki wideo-rozmowie z córeczką ponownie na jej bladych ustach zagościł leciutki uśmiech, a po południu – niemalże zapiszczała z radości, bo okazało się, że Hawthorne’owie, jak zawsze wspaniali, dali Connorowi szansę odwiedzenia żony: wspólne trzydzieści minut oraz fakt, że dotrzymywał słowa i większość czasu poświęcał ich księżniczce, sprawiły, że w panią Greyback wstąpiła energia, która pozwoliła jej przetrwać przedoperacyjną, ciężką noc oraz środowe wyczekiwanie na pojawienie się swojego dwumetrowego promyka słońca o księżycowym spojrzeniu i przepięknym uśmieszku.

      Usuń
    2. — Zamawiałam, a jakże… jednego, dużego męża z dostawą na wynos – zaśmiała się wesoło, wystawiając do niego chude ramionka, ponakłuwane już i sine niemalże. – Ojej, jakie cudowne! – Zachwyciła się szczerze widząc zdjęcie, której jej przyniósł i jej fiołkowe oczy rozbłysły jeszcze bardziej radośnie. – Czyżby Rose poznawała tajniki rękodzieła? – Zachichotała uroczo, spoglądając na najpiękniejszo-najbrzydszą ramkę świata i dotykając jej czule, niemalże z pietyzmem. – Dziękuję – szepnęła wzruszona i przycisnęła prezent do piersi. – Cześć wilczku – szepnęła i z zaskoczeniem przyjęła fakt, że nie chciał jej pocałować w usta, a w czoło. Dzielnie jednak udała, ze wcale jej to nie ubodło ani nie zaniepokoiło, tylko dalej się uśmiecha; co prawda, wewnętrznie drżała ze strachu, że oto spełnia się jej największy koszmar i ukochany jednak postanowił nie przywiązywać się do kogoś, kto w głowie miał tykającą bombę zegarową, a na dodatek niemalże nic nie miał wspólnego z kobietą. Przełknęła głośno ślinę i zamrugała powiekami, aby powstrzymać łzy. – Też tęskniłam, bardzo – przyznała cichutko, skubiąc rąbek kołdry. – Jak tam babcia? Mała? Wszystko dobrze? Farma stoi? – Szybko zmieniła temat, nie odpowiadając na jego wyznanie miłości: to byłoby bowiem niczym ostateczne pożegnanie, a tego j e s z c z e nie chciała.

      mocno podłamana, dość gwałtownie przygaszona i zwyczajnie bezdennie, bezbrzeżnie smutna VERA THORNE, która panicznie się boi, jest zraniona, ale wszystko to ukrywa, bo wilczek jest ważniejszy niż cokolwiek innego

      Usuń
  64. Naprawdę czuła się paskudnie słabo. Co gorsza – Vereenie wcale nie chodziło o samopoczucie związane z myśleniem „przedoperacyjnym”, tak częstym zjawiskiem u osób nawet najbardziej zdeterminowanych aby pozwolić się wsunąć pod skalpel. Owszem, to miało jakiś tam wpływ na to, że pod krzywym kątem patrzyła na to, co ją otaczało – podświadomy strach, obawa przed tym, że się nie obudzi, albo, co straszliwsze!, bo naprawdę to było dla niej owo większe zło, niźli śmierci, obudzi się, ale nie będzie pamiętała, kim są jej bliscy – ale w głównej mierzw zgoła inna kwestia na nią oddziaływała. Jeszcze natomiast mocniej przerażającym był fakt, że determinantą jej widzenia świata stało się ubzduranie sobie, jakoby Connor wcale nie chciał być obok w niej – obok, możliwie, widzianej ostatni raz żony w The Royal London Hospital; że zwyczajnie nastawia się na możliwość, bardzo zresztą prawdopodobną, że już nigdy więcej nie będą rozmawiać. Z jednej więc strony absolutnie mu się nie dziwiła – z drugiej natomiast rozpaczliwie wręcz potrzebowała czegoś zgoła innego: namiętnego pocałunku, przytulenia, pogładzenie jej po głowie i zapewnienia, że jest piękna; rzecz jasna, było to chwilowe, bo nigdy nie pragnęła ciągłych komplementów dotyczących jej urody, ale odkąd musiała pozbyć się włosów sytuacja uległa diametralnej zmianie. Nie czuła się kobietą po prostu. Jasnym przy tym było, że to wszystko miało minąć, ale w tamtej konkretnej chwili pół-wila widziała, jak wykres satysfakcji jej istnienia leci na łeb na szyję, przypominając zwis samego Merlina. Dlatego też z takim wielkim trudem przychodziło jej odwzajemnianie uśmiechów, nawet jeśli wilkołak wspominał o ich słodkiej – i jak się okazywało, rozwijającej artystyczne pasje – Roselyn Irisbeth, która była jej promyczkiem.
    — O nie, nie, ja już wolę, żeby została malarką, albo rzeźbiarką, niż pielęgniarką, albo weterynarzem – przerwała jednak ukochanemu, siląc się na spokój oraz radość. – Och – westchnęła na wspomnienie pani Thornton – no tak… babcia zawsze próbowała ze mnie zrobić kogoś, kto będzie miał mało odpowiedzialny zawód, ale będzie robił ładne rzeczy – zażartowała. – Załamała się, jak się dowiedziała, że chcę pracować w służbie zdrowia, ale!, kiedy otrzymała list z Hogwartu była wniebowzięta – sprostowała szybko. – Uważała to za bardzo romantyczne – zachichotała słodko, czule kciukiem gładząc ramkę od córeczki. – Chciałabym móc być obok i im pomagać, wiesz? – Szepnęła nagle, ponownie bardzo mocno przybita i zwyczajnie smutna. Później odwróciła fiołkowe oczy mokre od łez wzruszenia i żalu, tym razem gryząc policzek od środka, skoro nie mogła memlać w dłoni kołdry, którą pochwycił były profesor ONMS. – Kupimy jej tego pieska, co? – Szepnęła rozdygotana, z trzęsącym podbródkiem, który świadczył, jak bardzo powstrzymuje płacz. – Zjawa się nie obrazi, chyba… – przełknęła głośno ślinę i ze świstem wciągnęła powietrze w płuca. – Powiedz… powiedz, że jak tylko mamusia wróci, to cię przekona, dobrze? – Zerknęła na niego z nadzieją w oczach i nagle się rozpłakała. Na szczęście pan Greyback zareagował szybko i rozpoczął opowieść o tym, co podczas jej nieobecności działo się nie tylko na farmie Trenwith, ale i w Boscastle, dzięki czemu nieco ją opanował i odciągnął myśli z dala od ciemnych i zimnych obszarów. – Wiesz, że nasza córka jest w tobie tak zakochana, że w niczym by ciebie nie-oprotestowała? – Zapytała więc w końcu łagodnie, gładząc go czule po policzku. Od razu zatem wyczuła, że jego księżycowe tęczówki spoglądają na nią znacznie bardziej intensywnie, ale kompletnie nie spodziewała się namiętnego pocałunku. – Mój Boże… Connor, zgorszysz pracownice… – wydyszała, ale kiedy się odsunął, natychmiast przyciągnęła go z powrotem do siebie: trochę tak jakby pieścili się po raz pierwszy, po raz setny, ale i po raz ostatni. – W sumie możesz je gorszyć, bo… bo też cię kocham, ale… cśśś… nic nie mów, błagam – tchnęła w jego wargi, potrzebując rozpaczliwie jego bliskości.

    próbująca nie myśleć o tym, co nastąpi, przestraszona VERA

    OdpowiedzUsuń
  65. — Lubię gorszyć z tobą pielęgniarki, wiesz? – Zagaiła nadal przybita, ale nie odsuwając ust od jego idealnie wykrojonych, tak wspaniałych i odurzających w smaku, warg, Vereena, spoglądając na Connora a takim ładunkiem miłości, jak nigdy. Może i zachowywała się zupełnie tak, jakby chciała się pożegnać, ale naprawdę nad tym nie panowała: to wszystko przychodziło samoczynnie, jakby jej podświadomość oraz serce działały za nią i nie pozwalały się jej opanować, tylko kierowały jej ciałem oraz słowami na takie tory, aby udało się jej jeszcze przed potencjalną, i bardzo prawdopodobną niestety, śmiercią wszystko mu powiedzieć. W rzeczywistości jednak: w ogóle nie było to możliwe, ponieważ tego, co czuła do swojego męża nie dało się ubrać w żadne ramy ani skorzystać z odpowiednich określeń, bo żadne nie były wystarczająco wielkie i piękne, aby móc się nimi posłużyć, aby wspominać o tym, co ich łączyło. W związku z tym szepnęła jedynie, raz jeszcze: – Kocham cię, wilczku – wplotła palce w jego szorstką gęstą brodę i posłała mu jeden z tych swoich promiennych uśmiechów, a później tylko milczała, zamiast niepotrzebnie nie mówić o miłości, aby jej nie profanować: milczała i patrzyła głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki, które w najgorsze dni jej życia zawsze prowadziły ją po ciemnych odstępach do bezpiecznego domu; do jego silnych ramion. Coraz jednak mniej wierzyła, że za parę godzin ponownie w nie trafi i chociaż najpewniej był to jakiś zespół stresu przedoperacyjnego, to zwyczajnie powoli traciła wszelką nadzieję, przez co wyrwało się jej: – Tutaj w szafce jest mój notatnik, ten który dostałam od ciebie jeszcze w Hogwarcie, nie, cśśś, nie przerywaj – szybko go upomniała. – Weź go, w razie czego, dobrze? – Otworzyła szufladkę, zerkając na niego wyczekująco.
    Dopiero kiedy pochwycił przepiękny notatnik, pół-wila odetchnęła z ulgą i zrobiła mu miejsca na łóżku obok siebie – co prawda, wiedziała, że rzeczy, jakie znajdzie wewnątrz nie spodobają mu się do końca ani także to, że doprowadzą go ostatecznie do nagrań, które stworzyła na potrzeby przyszłych lat dla niego oraz ich słodkiej Roselyn Irisbeth, której nie mogła niestety uściskać, bowiem obydwoje uznali, że przecież i tak wróci, mimo że to absolutnie nie było takie pewne, a szpital to nie jest dobre miejsce dla niespełna dwuletniej dziewczynki, to musiała, „tak na wszelki wypadek”, powiedzieć mu o tym: musiała iść na tę cholerną operację z przeświadczeniem, że uczyniła przynajmniej większość, aby jej bliscy nigdy o niej nie zapomnieli i wiedzieli, że do końca i jeszcze dłużej kochała ich do szaleństwa. Vera jednak wyraźnie poprosiła, aby o tym nie dyskutowali, toteż do momentu operacji po prostu leżeli obok siebie, mocno spleceni – on zsunął z jej głowy apaszkę i całował ją raz po raz, ewidentnie nie przejmując się tym, że nie ma już swoich srebrnych, miękkich loków, a ona objęła go mocno i wsłuchiwała się w bicie jego wielkiego, dobrego serca; dźwięk ten zaś miał jej towarzyszyć nie tylko w trakcie samego trudnego zabiegu, ale i po nim. Niestety, szybko okazało się, że nieważne, ile czasu by im ofiarowano – tego i tak miało być za mało, a kiedy przyszły pielęgniarki informujące, że wybiła godzina zero, pani Greyback niemal zaniosła się płaczem i chciała czym prędzej uciec: na to jednak nie pozwolił jej ani personel, ani ukochany, który trzymając ją za rękę, pod wykonaniu pierwszych przygotowań, odprowadził ją na blok, a ona wiedziała, doskonale wiedziała!, że ledwo się trzymał, ale starał się. Dla niej. Dlatego ona chciała postarać się dla niego i ich córeczki.
    — Ona wróci, obiecuję to – zanim zatrzasnęły się drzwi od sterylnego korytarza odgradzającego salę, gdzie miano zajrzeć do wnętrza głowy Vereeny od reszty The Royal London Hospital, doktor Morris wystawiła swoją ciemną głowę i spojrzała z determinacją na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu; Sanders ani razu nie pojawił się przy pacjentce, nie będąc dobrym kompanem do jakichkolwiek rozmów. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Słowo – rzuciła jeszcze i wówczas zniknęła, aby nie pozwolić, żeby jej przysięga została złamana. Problem w tym, że o ile na początku wszystko szło zgodnie z planem, pomimo tego, co działo się z mężem dziewczyny leżącej na stole, tak mniej więcej w połowie całego zabiegu wszystko zaczęło się walić na łeb na szyję: krew lała się dosłownie wszędzie i była na każdym, a parametry życiowe młodej kobiety nagle spadały gwałtownie, nie pozostawiając złudzeń. Robiło się coraz gorzej i lekarka żałowała, że sama nie może pójść do Connora i z nim porozmawiać, tylko wysłać swojego mało empatycznego asystenta, który w zaaferowaniu nie potrafił dobierać odpowiednich określeń, a, delikatnie rzecz ujmując, walił prosto z mostu, co mogło się skończyć drugą tragedią. Sama się dziwiła, że tak nie było, bowiem kiedy zobaczyła mężczyznę, ten wyglądał niczym żywy trup: blady i rozdygotany, z poranionymi od uderzania ścian kłykciami. – Panie Greyback? – Zagaiła jednak czule po wielu, dłużących się godzinach. – Przykro mi – wręczyła mu kubek z dobrą kawą, a nie tą lurą z automatu i podjęła próbę względnie delikatnego wyjaśnienia, jakie mogą być konsekwencje powikłań usunięcia oponiaka w tak trudnych warunkach. – Niech pan do niej po prostu idzie i mówi, ale… ale przepraszam, naprawdę, bardzo pana przepraszam… – zakończyła z bólem.
      Pogładziwszy go więc po ramieniu, nakazała wpuszczenie go do żony, a sama udała się do swojego gabinetu, targana paskudnymi wyrzutami sumienia: czuła bowiem, że zawiodła nie tylko Verę, ale przede wszystkim jej bliskich, którzy oczekiwali jej powrotu – nie to jednak w tamtej chwili było najistotniejsze, a dokładne monitorowanie pół-wili, której stan zakrawał o pomstę do nieba. Informacje lekarzy nie były dobre, a fakt, że im dłużej pozostawała nieprzytomna, tym większe rosło ryzyko tego, że nie tylko nie będzie pamiętała nikogo ani niczego, gdy ewentualnie się obudzi, ale że zwyczajnie może dojść do śmierci mózgowej – doktor Morris była zaś tą, która musiała przekazać wilkołakowi informację, że jego ukochana podpisała dokument powszechnienie znany, oczywiści w świecie mugolskim, jako DNAR, czyli jeden świstek papieru, który zabraniał reanimowania; miało to ją uchronić przed byciem dla swojej rodziny ciężarem, jako osoba niezdolna do czegokolwiek dosłownie. Nim jednak w ogóle jakieś kroki w tym kierunku miały zostać podjęte, młodziutka pielęgniarka musiała przejść przez kilkadziesiąt godzin koszmarów – złych snów o tym, jak bardzo staje się dla wszystkich uciążliwa i beznadziejna; wyobrażeń podłego świata, w którym nikt jej nie chce ani nie potrzebuje, bo jest kulą u nogi, która nie pozwala się cieszyć tych, których kocha; obrazów, mówiących jakoby jej partnerowi byłoby znacznie lepiej z charłaczką Chloe. Dużo czasu minęło, zanim te zaczęły ustępować innym wizjom: tym, gdzie była szczęśliwa z przystojnym Connorem, uroczą Roselyn Irisbeth i dobrą panią Thornton oraz wspaniałymi Hawthorne’ami – wizjom prawdziwym, które przeżyła, które sama stworzyła i które ostatecznie nie pozwoliły się jej poddać, mimo olbrzymich ku temu chęci.
      — Mmm… mm… – wyburczała więc nagle, jakby nawet zirytowana tym, że nie może nic normalnego powiedzieć. Poruszyła jednak delikatnie palcem, ale jej usta wciąż pozostawały sklejone: nie mogła nic zrobić, ponadto bolało ją gardło i chyba coś w nim miała, a do tego piekły ją ramiona, a głowa zdawała się być ściskana imadłem. – Mmm! – Chciała wyć, krzyczeć, chciała się wydostać, nagle przerażona zapachem wokół i faktem, że leży. Gdzieś z oddali usłyszała głos Connora, ale nie widziała: nie widziała dosłownie nic, oprócz mrugającej, fosforyzującej, szpitalnej lampy nad nią, która kręciła młynki, sprawiając, że zbierało się jej na wymioty. – Mmm! – Pragnęła więc wrzasnąć rozpaczliwie, ale nic to nie dawało, a później znowu nie było niczego oprócz chwilowej ciemności, a następnie ulgi w krtani oraz nosie, a także jeszcze większego rwania w okolicach czoła.

      Usuń
    2. Tym jednak razem powoli uniosła ołowiane powieki, oddychając z trudem: zrozumiała, że miała rurkę resuscytacyjną. – J-a… – podjęła próbę wyrzucenia z siebie czegokolwiek, ale przerwał jej mąż, który natychmiast zasypał ją pocałunki, dziękując jej oraz Bogu za to, że się obudziła. Ona zaś przyjęła jego pocałunki i słodkie słówka, aby później nagle wypalić zachrypniętym, paskudnie nieprzyjemnym w odbiorze, ale śmiertelnie poważnym głosem: – A kim pan jest? – Nie przemyślała tego, a jej zamroczony umysł uznał to za dobry żart; jeszcze bowiem nie wiedziała, że była naprawdę na skraju śmierci i takie dowcipy w ogóle nie były na miejscu. Wyraz jego twarzy, nagle pobladłej i przerażone, uświadomił jej, jak wielki błąd popełniła. – Hej… żartowałam – zapewniła cichutko, chrapliwie, z trudem artykułując wyrazy, po czym uśmiechnęła się bardzo szeroko i słodko, tak jak zawsze to robiła, gdy patrzyła na swego ukochanego. – Słyszałam wszystko, co mówiłeś, wilczku – sapnęła żałośnie słabo, wygięła się lekko i zamknęła powieki: agonia, jaka ją ogarniała, coraz mocniej z każdą chwilą, była nie do zniesienia. – Oczy… Boże… jak pieką, wszystko… boli… ale twój głos… mów do mnie, Connor, mów jeszcze – wydyszała dosłownie błagalnie, coraz bardziej ściszając mocno głos; jej rzężący oddech był przerażający, ale najważniejsze, że w ogóle wciąż b y ł .

      wymęczona psychicznie i fizycznie, niemająca pojęcia, co się stało VERA THORNE, które jednak jest mimo wszystko pełna nadziei i wiary, a przede wszystkim miłości, do pewnego kolesia z futerkowym problemem

      Usuń
  66. — Widzisz, jak się przestraszyłeś? – Chociaż zmęczona Vereena zamknęła mocno piekące oczy z ociężałymi powiekami, to uśmiechnęła się lekko: był to jednak bardziej grymas bólu i smutku, ale miał w sobie również coś, co mówiło jasno „a nie mówiłam?”, odnoszące się do tego, że gdyby faktycznie zapomniała, kim byli jej bliscy, to Connor ewidentnie by sobie z tym nie poradził. Nie dlatego, że był słaby, czy niezdolny, ale zwyczajnie, że tego, szczególnie dokładając do całej takiej, na szczęście hipotetycznej, beznadziejnej sytuacji, wychowanie i opiekę nad słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth, byłoby dla niego zbyt wiele: był człowiekiem, jakby nie patrzeć, pomimo swojego futerkowego, comiesięcznego problemu, i też miał swoje limity. Ona zaś to doskonale rozumiała, dlatego też poprosiła przed operacją doktor Morris, aby przygotowała srosowne dokumenty, niejako nakazujące eutanazję pacjentki, gdyby stwierdzono śmierć mózgu. Nie chciała być kłopotem i ciężarem ani żałosnym niemal-trupem, podtrzymywanym sztucznie w nic nieznaczącej egzystencji i zawieszeniu przez maszyny. – Opowiedz mi wszystko – poprosiła jednak, nie chcąc kontynuować, przynajmniej jeszcze, tego tematu. – Mów, proszę, twój głos w końcu wrócił mnie do życia – dodała nieco bardziej niemrawo, z westchnieniem.
    Niestety, nie miała szansy dowiedzenia się czegokolwiek ani pocieszenia się jego słowami – w końcu to właśnie tylko dzięki niemu: dzięki temu, że był obok, przekazywał jej historyjki dnia codziennego oraz wspierał, a także prosił, aby wróciła, tak naprawdę wciąż jeszcze była i się nie poddała, mimo że miała ku temu szansę. W niemalże w tej samej chwili, w której rozbrzmiała ostatnia, słaba, wyrzucona z jej piersi głoska, w sali pojawiła się doktor Morris z naręczem pielęgniarek, a sama pół-wila została poddana wstępnym badaniom, które miały ustalić jej stan – ten niestety nie był najlepszy, bo, jak się okazało i co dal głównej zainteresowanej było olbrzymim zaskoczeniem, była nieprzytomna niemalże czterdzieści osiem godzin i fakt, że mówiła, widziała, słyszała i była w stanie reagować na bodźce dotykowe, był doprawdy zdumiewający i można go było podpiąć pod kategorię istnego cudu. Dla niej jednak był równie przerażający, co napełniający nadzieją – z jednej bowiem strony jej ukochany mógł przecież przeczytać wszystkie notatki, które zawarła w swoim pseudo-pamiętniczku, a tym samym odkryć jej pożegnania, a z drugiej: okazywała się jednak nie być tak słabą, jak sądziła. Niemniej, konkluzja zawsze była taka, że bez swojego małżonka nie poradziłaby sobie, dlatego, jak tylko była w stanie – spoglądała na niego z wdzięcznością.
    — Chyba jeszcze trochę nie będzie, hm… lepiej – uśmiechnęła się nieco krzywo, próbując jakoś rozładować ewidentnie napiętą atmosferę, przez którą odnosiła wrażenie, że Connor wcale tak bardzo się nie cieszył na to, że się obudziła; nie brała pod uwagę szoku, zmęczenia, a także wielu godzin wyczekiwania i pewnie tracenia powoli nadziei na poprawę jej stanu. Nie chciała, co prawda, marnować tych trzydziestu minut, które im dano, na smucenie się, ale patrząc na jego pobladłą, dziwnie pustą, ale wciąż przystojną twarz, nie mogła się nie stresować: czuła się, jakoby weszła mu czymś w paradę i w ogóle nie pojmowała, co się wokół niej działo. Rzecz jasna, starała się to usprawiedliwić tym, że i ona ma zakrzywiony kąt widzenia, ale wcale nie było to proste. – Wrócę, wrócę – przytaknęła jednak, pomimo wszystkiego, całkiem ochoczo, wciąż obawiając się poruszać głową, która nadal ją ćmiła i pulsowała nieprzyjemnie. Odetchnęła ciężko. – To jak? Powiesz mi, co się działo… z Rosie, z babcią… z tobą – uśmiechnęła się czule – kiedy mnie… no nie było – nie mogła znaleźć odpowiednich słów, aby nagle zamrzeć zaskoczoną. – Postaram się, Connor, postaram się – nie umiała mu przysięgnąć, że nigdy więcej do tego nie dopuści, ale szybko chwyciła go za wielką dłoń. – Też cię kocham, dlatego tu jestem – zapewniła poważnie.

    zmęczona i obolała VERA, która chciałaby do domu…

    OdpowiedzUsuń
  67. — Spokojnie, wezmę się do pracy – zapewniła szczerze, chociaż wciąż bardo słabiutko Vereena, spoglądając ciepło na Connora; tylko on jednak mógł zobaczyć w jej fiołkowych tęczówkach, jak bardzo była zmęczona: zupełnie, jakby ktoś ją chwycił, wrzucić do wielkiego młynka, a następnie przezuł i wypluł, aby na koniec jeszcze przydeptać brudnym butem. Mniej więcej właśnie tak się czuła, otumaniona przez leki i oszołomiona przez ból oraz załamana widokiem swoich wręcz sinych zgięć łokciowych, z powbijanymi igłami, połączonymi z rurkami prowadzącymi do kilku torebek złowieszczo dyndających, niczym wisielcze sznury, na metalowych, obdrapanych stojakach. – Ale… – zmarszczyła lekko jasne brwi – jutro – dodała pół-żartem, a pół-serio, bo faktycznie: w tamtej konkretnej chwili nie miała nawet sił, aby myśleć o kolejnych walkach, które ją czekały. Wciągnęła głośno powietrze w płuca, ale jasnym było, jak trudno jej się oddycha; jak nadal bardzo mocno piekło ją gardło i jak wycieńczyły ją ostatnie dwa dni, gorsze nawet, niźli sama operacja. – Wiem – sapnęła niewyraźnie, nieco zirytowana tym, że znowu jej przypomina, jak blisko śmierci się znalazła: sama miała tego pełną świadomość i to o n a odczuwała tego fizyczne skutki. – Wiem naprawdę więcej, niż myślisz – rzuciła jeszcze enigmatycznie.
    Następnie w pełni oddała mu głos: on więc mówił, a ona z przymkniętymi, ołowianymi powiekami, które w ogóle nie chciały z nią współpracować – tak samo jak kończyny i usta, czy język oraz cała krtań, jakby zalana żrącym kwasem – słuchała go uważnie, rozkoszując się tonem jego głosu; nie było najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on i jego determinacja oraz wszystko to, co dla niej zrobił sprawiły, że podjęła kolejną potyczkę z samą sobą. Co prawda, trochę dziwiło ją to, że nie wspominał nic o sobie podczas całej opowieści, jaką snuł – a przecież doskonale wiedziała, że był obok cały ten czas, gdy znajdowała się w stanie śpiączkowym; była zwyczajnie tego pewna i nie potrzebowała żadnych, werbalnych potwierdzeń, ale zdawało się jej, że jest to coś, czego się wstydził – ale nie przerywała mu ani nie dopytywała, czy też na nic nie naciskała. Zdecydowanie wolała dać się otulić jego cudownym, głębokim głosem i wizjami tego, jak sobie radzi ich słodka i dzielna Roselyn Irisbeth – za którą tęskniła tak bardzo, że aż ją wypalało i samo wspomnienie o córeczce sprawiło, że po jej bladych, zapadniętych policzkach, popłynęły strumienie łez – oraz bezsprzecznie nieugięta pani Thornton, czy też odważna Josephine i dobry Felix, a także bardzo, jak się okazywało, pomocny pan Thomas Rochefort. To pomagało jej przetrwać.
    — Wiem, że tu siedziałeś – w końcu jednak wpadła ukochanemu w słowo, uśmiechając się blado. – Wiem to… czułam to i… i wszystko słyszałam – tym razem to ona mówiła: bardzo cichutko i mało wyraźnie, a przy tym mocno zachrypniętym, a przy tym nieprzyjemnym w odbiorze, oraz wilgotnym od wzruszenia, które w niej narosło, gdy usłyszała, co codziennie robiła jej księżniczka, głosikiem. – Nie mów mi o wycieczkach, Connor, bo płynie we mnie krew wili i ja czuję oraz widzę więcej – zaśmiała się krótko, nieco ironicznie, na myśl o swoich zdolności pseudo-profetycznych, po czym jęknęła gwałtownie; miała wrażenie, że ktoś wbija dłuto w jej głowę. – Byłeś najlepszy – sprostowała szybko i całkowicie szczerze – ale teraz spójrz mi w oczy – dosłownie go błagała. – Spójrz mi w oczy, Connor – nacisnęła nad wyraz ostrym, apodyktycznym tonem, niepasującym do jej stanu zdrowia; jej białka były przekrwione, a pod pustymi, fiołkowymi tęczówkami, malowały się pasujące kolorem sińce. – Dziękuję – szepnęła na początek, mocniej, chociaż wciąż niczym piórko, ściskając jego wielką dłoń i posyłając mu blady uśmiech. – Teraz… t-teraz więc mi powiedz, co cię trapi i nie oszukuj mnie – warknęła szybko, ostrzegająco – bo jestem twoją żoną. Wiem naprawdę, naprawdę – podkreśliła wymownie – dużo. – Zakończyła ostro.

    mocno pewna swoich racji, chociaż bardzo słaba, ale kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  68. Miała wiele wad. Naprawdę – jeśli spojrzeć na jej półtorametrowe ciałko, to wypełniało je w głównej mierze przywary, a nie zalety i Vereena doskonale zdawała sobie z tego sprawę, co również było jednym z powodów, dla których tak bardzo była wdzięczna Connorowi za to, że w ogóle był obok i wciąż z niej nie zrezygnował, tylko trwał przy niej, a na dodatek gotów był jej pomagać bez względu na wszystko. Jeśli jednak miał wymienić jeden – ze swoich nielicznych – walorów, to na pewno byłaby to miłość do tego cudownego wielkoluda o miękkich, ciemnych włosach i zachwycających, księżycowych tęczówkach – którymi patrzył na nią tak, że robiło się jej gorąco, a jednocześnie wspaniale, bowiem wiedziała wówczas, ze do niego należy w pełni – oraz uśmiechu tak cudowny, że nie tylko roztapiających niewieście serca, ale i zwyczajnie powalającym na kolana; tym uśmiechu, który potrafił ją zawsze przekonać i pocieszyć, a także sprawić, że czuła się po prostu ważna. Bo taka była prawda: to, co żywiła wobec byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu definiowało ją, jako piękną kobietę, jako odpowiedzialną matkę, jako troskliwą żonę, a nawet jako wybitną pielęgniarkę, czy zwyczajnie dobrego człowieka. Wcale się zaś tego nie wstydziła, ba!, była dumna z faktu, że przed nim nie było niczego – tak samo, jak nic nie miało już nastąpić po nim. Nieważne, że niektórym mogło to uwłaczać – ona nie uważała, aby prawdziwa miłość, a więc właśnie ta, którą dzielili, była powodem do wstydu. Owszem, czasem bywała męcząca i wyniszczająca, a niekiedy zwyczajnie irytująca – w głównej jednak mierze można było ją opisywać w samych superlatywach: na przykład w tak potężnej więzi, która pozwalała pół-wili wyczuć, co się akurat działo z jej ukochanym.
    — Pewnie, że wiem – odparła w związku z tym całkowicie swobodnie i cicho zaśmiała się na wspomnienie o wycieczkach. – Mówisz? Pozwolisz jednak, że… że jak już będę mogła chodzić – nie chciała mówić, że „o ile będzie mogła chodzić”, chociaż jasnym było, że to właśnie subtelnie próbowała im przekazać doktor Morris, wspominając również, że nie jest pewnym, czy jej wzrok się polepszy, pomimo wycięcia oponiaka – to odpuszczę sobie wycieczki po szpitalu, co? – Mocniej wcisnęła obolałą głowę w poduszkę, jakby licząc, że to nieco zniweluje ból: niestety wcale się tak nie stało, a chyba jedynie pogorszyła swój stan, w niedługim czasie pojękując żałośnie i nienawidząc się za to, ze ponownie doprowadza swojego męża do szaleństwa z troski o nią. – Nie, Connor, nic, po prostu… wiesz, wywiercili mi dziurę w głowie – próbowała zażartować, ale z doprawdy miernym skutkiem. – Proszę jednak, nie mówmy o mnie i nie wykręcaj się, dobrze? – Zerknęła na niego wymownie, nie przyjmując do wiadomości tłumaczeń ani uników, mówiących jakoby to nie było czas ani miejsce na takie poważne rozmowy. Problem w tym, ze czuła, iż tę sprawę muszą załatwić jak najprędzej, bowiem inaczej ona urośnie i ich zwyczajnie pożre. – Nie śpiesz się – dodała jeszcze tylko, zanim na dobre zamilkła, aby go wesprzeć i napompować otuchą. Następnie zaś tylko słuchała, a później długo milczała, pozwalając, aby jego słowa rozbrzmiały w salce szpitalnej. – Och, Connor… – jęknęła i na moment przymknięta dotychczas bystrze wpatrzone w niego, fiołkowe oczy. – Wiesz o mnie wszystko – zaprzeczyła mu twardo – a to, co przed tobą ukryłam – odchrząknęła niepewnie, bo nie wiedziała, o czym konkretnie mówią: czy tylko o dokumentach, czy o notatniku, czy o filmach, czy o wszystkim razem wziętym – było… było nie oznaką braku zaufania, czy chęcią odsunięcia ciebie ode mnie, ale… ale czymś – dobrze że pośpieszył jej z zawoalowanym wyjaśnieniem, że kwestia odnosiła się tylko do jej potencjalnej eutanazji. – Connor – przyłożyła jego dłoń do swojej lewej piersi, gdy po jej cichutkiej prośbie wrócił do niej – nie odsunęłam cię, po prostu znam cię i wiedziałam, że nigdy się nie poddasz, że kochasz mnie tak bardzo, jak ja ciebie i byś mnie nie zostawił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oboje byśmy się męczyli, a ty nawet nie chciałeś podjąć o tym rozmowy. Dlatego… postanowiłam, że nawet jeśli nie chcesz być uratowany, ja to zrobię. Dla twojego i Rosie dobra – wyjaśniła spokojnie i łagodnie. – Właśnie dlatego to zrobiłam – dodała spokojnie. – Kochanie… n-nie… nie mówisz poważnie, prawda? Nie uważasz, że to, że nie chciałam być problemem, kulą u nogi i cholernym warzywem, które gniłoby w szpitalu, a ty marnowałabyś czas, który musiałbyś poświęcić opiece i wychowaniu naszej – nacisnęła – córeczki, jest oznaką tchórzostwa? Naprawdę, Connor? Naprawdę… t-tak nisko mnie cenisz? – Naciskała. – Nie chciałam się zabić – powtórzyła jednak, siląc się na opanowanie – a jedynie oszczędzić ci kłopotu, Boże, Connor, ja ciebie tak dobrze znam i tak dobrze wiem, ze ty być nigdy – podkreśliła – nie odpuścił. – Chodź do mnie – nakazała nagle. – Cholera, jasna, no rusz się! – Wystawiła do niego chude ramionka i lekko przesunęła się, z głuchym jękiem na wąskim, niewygodnym, szpitalnym i mocno, ale tak nieprzyjemnie, trzeszczącym łóżku. – No, już… – objęła go mocno i tum razem przycisnęła jego głowę do swoich piersi. – Płacz, jeśli musisz… jeśli potrzebujesz, płacz kochany, bo mam nadzieję, że te łzy zmyją wszystkie te myśli, że chciałam cię zostawić, że chciałam się poddać, że chciałam stchórzyć – szeptała.

      pełna miłości i zrozumienia oraz olbrzymich pokładów czułości VERA, która nie chciała, aby to wszystko wyszło w taki sposób i zakończyło się tragedią…

      Usuń
  69. Oczywiście, bzdurnym było założenie Connora, jakoby nie miał prawa głosu w dyskusji z Vereeną, bo było zgoła inaczej i w znakomitej części to jego zdanie było tym decydującym – niezależnie, czy waga kwestii była mała, czy duża, czy też średnia: to on był tym bardziej decyzyjnym w ich związku i to jemu ufała bardziej, niźli samej sobie, toteż do niego należało zazwyczaj ostatnie słowa. To zaś, że kroki w sprawie złożenia dokumentacji, która miała jej zapewnić spokojną śmierć – a jemu spokojnie życie, bez nieprzytomnej, bezwolnej żony w szpitalu, na którą trzeba byłoby łożyć całe góry pieniędzy, bo przecież utrzymanie osoby w stanie, w jakim mogła się znaleźć, gdyby operacja wycięcia oponiaka się nie powiodła, nie było tanie – podjęła samodzielnie, absolutnie nie wynikało z tego, że się nie znali, czy nie obchodziła jej opinia męża: wręcz przeciwnie, była dla niej niezmiennie ważna, ale już ją poznała. On nigdy nie zgodziłby się dobrowolnie z niej zrezygnować i tym samym zaniedbałby ich niewinną Roselyn Irisbeth lub, co było znacznie bardziej prawdopodobne, całkowicie by się wykończył, czego naprawdę chciała mu oszczędzić – tak samo, jak patrzenia na nią dzień w dzień, ciągle tracącego nadzieję – ona na przykład nie wierzyła, że w jej wypadku zdarzyłby się tak rzadki cud zakończenia śpiączki, skoro nawet świat magiczny nie miał na to konkretnej recepty – na to, że kiedykolwiek do niego wróci. Wolała więc to załatwić bez niego, ale mieć pewność, że zrobiła wszystko, aby ułatwić jemu i ich słodkiej córeczce względnie normalną przyszłość – z pamiętaniem jej, jako normalnej, radosnej kobiety o wdzięcznym głosie, pięknych srebrnych włosach i zalotnym spojrzeniu fiołkowych oczu, a nie łysego, wychudzonego, bladego pacjenta z kilkunastoma rurkami w ciele.
    Niestety, wilkołak zdawał się w ogóle nie pojmować toku rozumowania pół-wili, co mocno ją martwiło. Co gorsza, nie mogła mu też powiedzieć, że nigdy nie odeszłaby bez pożegnania, bo przecież wszystko zapisane było w jej notatniku, który od niego otrzymała, i nagrane na kasetach – tej kwestii wolała jednak dla ich bezpieczeństwa i zdrowia psychicznego nie poruszać, a skupić się na gładzeniu go, podczas gdy płakał w jej ramionach.
    — Kochanie, ale ostatecznie nie straciłeś – próbowała go zmusić, aby spojrzał na całą sprawę z niego bardziej pozytywnej perspektywy. – Wyszło na twoje – zaśmiała się nawet, czule bawiąc się jego ciemnymi, gęstymi włosami – i jestem tutaj. Znowu wygrałeś – kontynuowała dalej radosnym, ale wilgotnym od płaczu wzruszenia głosem. – Miałeś rację, Connor – dodała po chwili całkowicie szczerze – jestem silna i się nie poddaje. Musiałam to wiedzieć od początku, wiesz? – Stwierdziła nagle. – Gdybym tego nie wiedziała, gdybym nie wierzyła, że wrócę… nie podpisałabym tych papierów, bo jestem zbyt wielkim tchórzem – z zaskoczeniem odkryła, że to faktycznie może być prawda. Później jednak ponownie zamilkła, dając mu całkowitą możliwość mówienia. – Kochanie, ale – pochwyciła jego twarz w swoje dłonie i zmusiła, aby spojrzał jej głęboko w oczy – ale nie musiałeś go uszanować – podkreśliła twardo. – Ojej, skarbie, ja tylko żartowałam, ja… ja nie sądziłam, że doktor Morris, och, wybacz mi – prosiła, ale jednocześnie widać było, ze jest całą tą sytuacją równie mocno zirytowana, co przybita. – Nie możesz się cieszyć, że… że jesteśmy? – Zapytała w końcu z lekkim żalem, a w końcu opadła z sił. Wcisnęła pulsującą nieprzyjemnie głowę w poduszkę, westchnęła głośno i załkała. – Dlaczego się nie cieszysz? – Odparowała mu bardzo długiej chwili ciszy, przerywanej jej chrapliwym oddechem, którym chciała opanować łzy i szloch. – D-dlaczego… czy… dlaczego mi wypominasz coś, czego dla siebie nie chciałam? Dlaczego nie mogę być w niczym egoistką? D-dlaczego… – urwała, nie mogąc powstrzymać dłużej płaczu. Było jej beznadziejnie źle i wcale nie chodziło o fizyczność, a o pogruchotaną psychikę. – Traktujesz mnie tak, jakby cię nie kochała, a ja to zrobiłam z miłości do ciebie!

    kompletnie załamana i bezdennie smutna, coraz mniej chętna do życia VERA

    OdpowiedzUsuń
  70. W głębokich zakamarkach wymęczonej podświadomości, Vereena doskonale zdawała sobie sprawę, że nie powinna była się zachować w taki – bardzo zły i nieadekwatny, zwyczajnie paskudny i robiący z niej pępek świata, którym nigdy nie była i być nie miała –sposób w stosunku do Connora, który przecież ewidentnie cierpiał – owszem, i ona odczuwała nieopisany wręcz ból fizyczny, związany z konsekwencji operacji, która rozłupała jej czaszkę, oraz psychicznie, na co wpływ miało to, że nie potrafiła w żaden sposób pomóc ukochanemu. To też był powód, dla którego podjęła takie, a nie inne kroki w tamtej chwili – zwyczajnie zmęczona i znajdując się na skraju stanu agonalnego, nie potrafiła niczego logicznie ocenić, co doprowadziło ją do histerii. Ta natomiast napędzała jej beznadziejnie samopoczucie i świadomość, że zawiodła swego męża – mężczyznę, który zasługiwał na wszystko, co najlepsze, a nie na podłą, podejmującą za jego plecami ważne kroki żonę-egoistkę. Każde jej słowo więc dyktowane było nie rzeczywistym stanem rzeczy, a tym że po prostu sobie nie radziła i wszystko wylewało się z niej – chociaż nie miało prawo odbijać się na kimś tak wspaniałym, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu – ale niekoniecznie odnosiło w najmniejszym stopniu do sytuacji z cudownym wilkołakiem.
    Pół-wila zwyczajnie pozbywała się wszelkich negatywnych emocji, nagromadzonych w ostatnich dniach, ściśle połączonych z pobytem w The Royal London Hospital, jak i z narastającym od wielu miesięcy poczuciem beznadziejności. W niczym, w związku z tym, nie było jego winy – to ona była jedną, którą można było oskarżać o to, co się z nimi działo, mimo że w momencie podpisywania dokumentów u doktor Morris była niepodważalnie pewna słuszności swoich decyzji. Obecnie jednak, po rozmowie z nim – i zobaczeniu, do czego doprowadziła – jej światopogląd gwałtownie się zmieniał i obracał szybko. Powoli zaś dochodziło do niej to, że tak naprawdę Connor czuł się odrzucony i nieważny, jeśli chodzi o ich wspólne życie – że widział ją, jako kogoś, kto pozbawił go jakichkolwiek praw do niej, co było bzdurą, bo przecież należała do niego na dłużej, niż na zawsze. Dlatego tak bardzo się rozbiła i zaczęła rzewnie szlochać oraz ronić krokodyle łzy – zamiast jednak przyznać się do winy, usilnie chciała przekonać i siebie, i jego, że to ona postąpiła słusznie. Co gorsza, odebrała mu tym samym możliwość mówienia o sobie i o swoich uczuciach, co było zwyczajnie ohydne – zanim jednak do wszystkiego doszła, jeszcze bardziej pogrążyła ich małżeństwo i zniszczyła swego Bodu ducha winnego męża.
    — Przepraszam… – wydusiła więc w końcu, głośno przełykając ślinę. Przymknęła na moment ołowiane powieki, wzięła kilka głębokich wdechów, aby się jeszcze mocniej opanować, ale niestety, kiedy podjęła, głos wciąż jej drżał: – J-ja… ja naprawdę myślałam – podkreśliła wymownie, aby nie miał wątpliwości, iż w pewnym sensie pojmuje swój błąd i beznadziejne zachowanie, jakiego się dopuściła, gdy w tajemnicy podpisała dokumenty dotyczące niejako eutanazji jej osoby, w razie gdyby po operacji zapadła w śpiączkę i lekarze stwierdzili śmierć mózgu – n-naprawdę myślała, ze to dobry pomysł, że… że cię uratuję, że zapewnię Rosie więcej ojca, tobie spokój… j-ja… wybacz mi, Connor, błagam – spojrzała na niego prosząco i bardzo smutno, ze szczerą skruchą. Chwilę milczała, zanim sapnęła płaczliwie: – Przytul mnie, proszę – załkała, a kiedy ją objął mocno na wąskim łóżku, jeszcze bardziej się rozpadła, ale to miało jej ostatecznie pomóc pozbierać się w całość. – Nie jesteś słaby, kochanie – zapewniła go poważnie. – J-jesteś… jesteś najsilniejszy… to ja byłam słaba i to moja wina, i… i przepraszam, przepraszam Connor, bo ja chcę żyć, obok ciebie… na zawsze, wiesz? – Wyszeptała czule do jego ucha, wciskając się w niego kurczowo i rozpaczliwie. – Kocham cię i… i masz rację. To było złe, co zrobiłam – przyznała.

    pełna skruchy oraz miłości VERA, która liczy na przebaczenie

    OdpowiedzUsuń
  71. Naprawdę czuła się paskudnie – ale tak naprawdę, bardzo paskudnie, bowiem dopiero w tamtej chwili zorientowała się, jak wiele złego uczyniła swojemu wspaniałemu ukochanemu i jak mocno go zawiodła. Oczywiście, jasnym przy tym było, że Vereena nie zrobiła tego absolutnie specjalnie – że nigdy w życiu nie uczyniłaby Connorowi takiego świństwa, do jakiego się dopuściła, a to, że podjęła takie, a nie inne decyzje, prowadzące w ostatecznym rozrachunku do prawdziwej katastrofy małżeńskiej, która mogłaby się skończyć tragicznie, gdyby nie cierpliwość i wielkie serce wilkołaka, który postanowił odstawić na bok swoje cierpienie, aby skupić się na ich obopólnym dobru, było wynikiem jej, jak wówczas uważania, myślenia o nim właśnie: o jego przyszłości, o zapewnieniu jemu i ich słodkiej oraz niewinnej Roselyn Irisbeth szczęścia i spokoju, którego na pewno by nie mieli, gdyby pozostała bezwolna i wiecznie śpiąca na szpitalnym łóżku; owszem, ludzie się budzili z takich sytuacji, ale pół-wila, jako pielęgniarka, widziała przecież więcej przypadków, gdy tak się nie działo, nawet w świecie czarodziejów. Niemniej, doprowadziła do tego swoim kompletnym brakiem myślenia – bo inaczej nie można było nazwać jej zachowania, niźli chwilową pomrocznością-jasną, która przecież mogła się jeszcze fatalniej na nich odbić i wcale nie dziwiłaby się swemu mężowi, aby po tym wybryku nie zechciał z nią rozmawiać; to zaś, że wciąż przy niej trwał tylko ją utwierdzało w przekonaniu, że wygrała istny los na loterii i powinna za niego każdego dnia dziękować, a nie wykręcać mu takie numery – i było jej za to niepomiernie wstyd. Liczyła więc, że oboje jej wybaczą – ona musiała przecież przede wszystkim odpuścić samej sobie i to był klucz, chociaż nieprosty, do sukcesu i naprawy.
    — Nie jest w porządku – odparła więc smutno, wzdychając ciężko, ale wciąż mocno się do niego tuląc: niemalże kurczowo oraz rozpaczliwie, jakby panicznie się bała, że zaraz zmieni zdanie i zniknie. – Kocham cię, Connor, tak bardzo… b-bardzo cię kocham i… i p-przepraszam… bardzo – wydukała jeszcze, zanim na chwilę ponownie się rozpłakała, niczym małe dziecko, nie dając sobie rady z niczym dosłownie. – Było złe. Było paskudne! Było okropne i nigdy, przenigdy – zarzekała się całkowicie szczerze – nie zrobię tego więcej. Nigdy! – Dosłownie wykrzyczała uroczyście, szczerze tak myśląc. – Podrę, och, Connor, kochany mój, podrę, nawet natychmiast… ach… – już nawet chciała się podnieść, ale ból głowy skutecznie ją powstrzymał. – Ale jutro – zaśmiała się nerwowo, niepewnie. – Dziękuję – dodała cichutko, całując go w miękkie, ciemne włosy i rozkoszując się jego wspaniałym zapachem, który jak zawsze przywodził jej na myśl dom. Później zaś na długo zamilkli, czerpiąc od siebie siły, a Vera nadal obiecywała, że już nigdy nie postawi go w takiej sytuacji i słowa miała zamiar dotrzymać. – Postaram się – szepnęła, ale o tym nie mogła go zapewnić: nie myślenie o wszystkim, co mu uczyniła, nie było bowiem wcale takie łatwe. – Wspaniała wieczność – sprostowała go jednak ochoczo, gładząc po zarośniętym policzku. – Ech… muszę ci przystrzyc brodę – westchnęła teatralnie, a następnie skupiła się na jego słowach. – Oj, ja… j-ja nie wiem, czy przyprowadzenie Rosie tutaj – miała na myśli placówkę medyczną – to taki dobry pomysł – stwierdziła poważnie. – Może na razie telefon, co? Bo… bo chyba nie wyglądam najlepiej, nie chciałabym jej przestraszyć, mimo ze tka bardzo, bardzo za nią tęsknie – podzieliła się z nim swoimi bolączkami, aby następnie uświadomić sobie, że są pewne rzeczy, których nie może odkładać, bo później ich zjedzą, jak ta dotycząca dokumentu o eutanazji. – Connor? – Zagaiła więc. – W zeszły piątek, kiedy nagrywałam dla Rose bajeczki i w ogóle… nagrałam pożegnania. Chciałabym je spalić, jak wrócę do domu i chciałabym, abyś ich nie oglądał, bo ja się nigdzie nie wybieram – powiedziała twardo. – To… to był błąd – nie żartowała ani tym bardziej nie kłamała – o którym chcę zapomnieć.

    wciąż pełna skruchy i miłości do wilczka VERA

    OdpowiedzUsuń
  72. Oczywiście, to nie było tak, ze Vereena nie zdawała sobie sprawy z tego, że The Royal London Hospital i kilkanaście minut po przebudzeniu się – na szczęście, doktor Morris widząc, że małżeństwo Greybacków się tuli i ewidentnie ma sobie wiele do powiedzenia, postanowiła nieco odsunąć w czasie dokładniejsze badania pacjentki po wycięciu oponiaka, toteż zakochani zyskali paręnaście dodatkowych minut, które mogli spożytkować na załatwianie kilku, palących spraw – nie były ani odpowiednim miejsce – bowiem wypełnionym chorymi i umierającymi oraz cierpiącym ludźmi w różnym wieku, różnej maści i o różnych schorzeniach, nierzadko bardzo nieprzyjemnych wizualnie – ani również odpowiednim czasem – bo tez i główna zainteresowana nie była w pełni sił, ale też sam Connor wyglądał jak ktoś, kto nie spał kilka dni i żył w chronicznym strachu oraz stresie; tak też w zasadzie było, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło z jego żoną – na takie dyskusje. Młodziutka pielęgniarka jednak obawiała się – dosłownie paniczne, czemu nie można było się jej dziwić, wziąwszy pod uwagę to, jak skończył się ostatni raz, kiedy coś odwlekała lub ukrywała – dłużej trzymać w sekrecie informację o zapisach w notatniku, który otrzymała przed niemal dwoma laty w Hogwarcie od swojego ukochanego oraz o nagraniach, które schowała na dnie szafy i do których, w razie jej śmierci, miały go doprowadzić jej sporządzone wskazówki. Nieważne już było dla niej, że robiła je z myślą o nim oraz o ich słodkiej Roselyn Irisbeth – nie liczyło się to, ponieważ pojęła, jak nierozsądny i zwyczajnie nie odpowiednim zachowaniem to było: jak bardzo pokazała, że jest tchórzem i nigdy nie miała ochoty walczyć. Dlatego też chciała, aby wiedział o nich i wraz z nią się ich pozbył.
    Musiała więc niestety tymczasowo na boczne tory zrzucić samą ich córeczkę, bowiem połączeniu obu tych kwestii było mocno problematyczne – niemniej nie zapomniała o niej ani o tęsknocie, jaka się w niej nasilała każdej sekundzie. Jednakowoż, chociaż słowa ukochanego, że mała nie przejęłaby się jej wyglądem oraz bardzo chciałaby się z nią zobaczyć, mocno ją podbudowały, to jej wycieńczony umysł nie był w stanie się rozdwoić.
    — Nagrałam – przyznała więc cichutko, niepewnie, bardzo przestraszona, jak w ogóle wilkołak zareaguje na takie rewelacje. – Tak, kochanie, nagrałam, bo… b-bo naprawdę wtedy się bałam i… – urwała, orientując się, że mężczyzna zdecydowanie potrzebuje chwili na przetrawienie takich rewelacji, toteż postanowiła dać mu chwilkę na uporanie się z własnymi myślami, cały czas jednak go przy tym obejmowała, aby czuł jej miłość oraz ciepło. Kiedy natomiast w końcu się odezwał, Vera poczuła, jak z jej wątłej piersi spada olbrzymi kamień. Odetchnęła z ulgą. – Nie, Connor, nie umiem ci powiedzieć, czy kocham cię za mocno, bo… hah, każdego dnia kocham cię coraz mocniej – wyszeptała szczerze, ze wzruszeniem, cieszą się, że nie jest zły ani zraniony, usłyszawszy o wszystkim. Później ponownie dała mu szansę wypowiedzenia się, całkowicie pojmując punkt jego widzenia. – Po prostu… wtedy tak bardzo się bałam, że mogłabym odejść, a nie chciałam robić scen przed operacją – zaśmiała się nerwowo – z pożegnaniami i w ogóle… dlatego wszystko przygotowałam. Dlatego chciałam, żebyście mogli mnie oglądać, z włosami, uśmiechniętą… słuchać bajek… chciałam, abyście mnie zapamiętali inaczej, niż w białej pościeli – wyszeptała ze skruchą, po czym wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Lubię, jak chodzisz za mną, jak cień – skwitowała wesoło, chociaż cichutko i mocniej splotła ze sobą ich dłonie. – Och Boże, Connor – jęknęła, gdy się rozpłakał nagle. – Ćśśś… kochany, cichutko… – uspakajała go, ale na szczęście nie trwało to długo, bowiem nagle połączył ich usta w pocałunku. – Wariat – skwitowała radośnie, po czym westchnęła. – Żadnych więcej sekretów – przysięgła – a ja myślę, że masz rację: przywieź mi jutro Rosie, co? – Poprosiła wesoło.

    zdecydowanie już opanowana i żałująca za grzechy, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  73. — Rozpatrzę twoje podanie o pracę – zaśmiała się w odpowiedzi, znacznie już spokojniejsza Vereena, spoglądając na, również znacząco uspokojonego, Connora z miłością oraz oddaniem. – Musisz mi tylko przynieś je w trzech egzemplarzach i przejść wstępną rekrutację. Później załatwię ci trzymiesięczny okres próbny, no a następnie… się zobaczy – puściła mu perskie oczko, co nie do końca było dobrym pomysłem, bowiem taki ruch doprowadził ją do mroczków i jeszcze większego bólu głowy. Jęknęła przeciągle i odetchnęła bardzo ciężko, wręcz rozdzierająco. Na szczęście nie zmieniło to absolutnie faktu, że ostatecznie cały czas się uśmiechała, mimo że dopiero rozpoczęła swoją ciężką drogę rekonwalescencji do wyzdrowienia. – Z mojego powodu jesteś wariatem? No wiesz… – prychnęła teatralnie, ale żartobliwie. – Czuję się obrażona i wykorzystywana do tłumaczenia twoich niecnych występków i… cholera, podoba mi się to – pokazała mu język, po czym jeszcze mocniej go objęła: kurczowo, tęsknie, rozpaczliwie, naprawdę go potrzebując do tego, aby w ogóle funkcjonować. – To było głupie – podjęła nagle, ponownie temat – i bardzo… bardzo tchórzowskie – bardziej mówiła do siebie, niźli do męża, próbując się uporać ze swoim zachowaniem. W końcu jednak westchnęła ciężko. – Bardzo cię kocham, wiesz?
    Zagaiła jeszcze – i dobrze zrobiła, bo już po chwili do sali, gdzie leżała przyszła pani Morris, prosząc o chwilę dla niej, aby móc przeprowadzić dokładne badania – w obawie, że powtórzyła mu to zbyt mało razy: nigdy więcej już nie chciała być postawiona w sytuacji, w której musi na przykład nagrywać filmiki pożegnalne, bo czuła, że nie okazywała mu wystarczało wiele, jak bardzo za nim szaleje. Później zaś niechętnie poddała się wszystkim testom w rękach pielęgniarek – nie zawsze miłych, nie zawsze uczynnych i nie zawsze troskliwych, co ją, jako wykonującą ten sam zawód mocno dziwiło, dlatego nie omieszkała tego skomentować, robiąc sobie tym samym wrogów: uznano ją za pacjentkę wyjątkowo wybredną i ostentacyjnie unikano; nie przejmowała się tym jednak specjalnie, bo miała swojego wilkołaka, własny rozum i przede wszystkim satysfakcję, ponieważ miała również rację – które miały ocenić stan jej zdrowia. Ich wyniki co prawda nie były dobre, ale przynajmniej zadowalające – jak stwierdziła jej lekarz prowadząca, jednocześnie dodając, że nie ma czym się przejmować na zapas, ponieważ jednak przeszła trudną operację wycięcia oponiaka, która nie przebiegła bez komplikacji, a na koniec dwa pełne dni znajdowała się niejako w śpiączce, dlatego to, że w ogóle rozmawiała i widziała było doskonałym znakiem.
    W związku z tym w niedługim czasie Vera nie tylko zniszczyła oficjalnie dokument dotyczący eutanazji, w razie gdyby doszło do śmierci jej mózgu, a później wypuściła byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, aby zadzwonił do pani Thornton i przekazał jej wszystkie wieści – woleli to zrobić po badaniach, aby seniorka rodu miała pełny obraz tego, co działo się z jej wnuczką; chcieli ją pocieszyć po czterdziestu ośmiu godzinach odchodzenia od zmysłów. Jak zaś że mimo wszystko to on był obecnie tym silniejszym w ich małżeństwie, przyjął na siebie pierwszą falę pytań kobiety, dopiero później oddając babcię do telefonu pół-wili – cudownie znowu było usłyszeć jej głos, pełen dobra, ciepła i miłości. Jeszcze jednak cudowniej stało się, gdy w słuchawce rozległ się radosny głosik stęsknionej, niewinnej Roselyn Irisbeth i tylko istny cud przekonał je obie, że należy się jeszcze rozstać, bo mamusia – co było niestety prawdą; przekonała je tylko wizja rychłego spotkania – była wykończona i potrzebowała jeszcze czasu, aby wrócić do siebie; płacz córeczki jednak łamał jej serce, gdy się rozłączała, przez co ponownie jej partner musiał stanąć na wysokości zadania i ją opanować. Na szczęście, względnie bez większych problemów udało mu się to, jak i namówienie jej do tego, aby się chociaż trochę zdrzemnęła.
    Kiedy natomiast otworzyła oczy, dowiedziała się, że zadzwonił do Hawthorne’ów, którzy mieli ją odwiedzić w najbliższy poniedziałek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i zapewnił ją czule, że już następnego dnia – czyli w sobotę – przywiezie z samego rana najważniejsze kobiety jej życia, od razu poczuła się lepiej. Naprawdę miała wrażenie, jakby wstąpiły w nią nowe, nieopisanie wręcz wielkie siły, które pozwalały jej przetrwać kolejne ciężkie godziny, kiedy jej organizm próbował się w jakiś, najmniejszy nawet, sposób zregenerować po bardzo ciężkiej operacji oraz powikłaniach z nią związanych. Na szczęście, jeszcze w piątek nie było problemów – także z powodu silnych leków, jakie jej ciągle dawkowano – dlatego wieczorem odesłała Connora do domu – nie mogła patrzeć na sińce pod jego pięknymi, księżycowymi tęczówkami ani poszarzałą skórę i nakazała mu regenerację na farmie Trenwith w wietrznym Boscastle. Oczywiście nie zostawił jej chętnie, ba!, był ewidentnie przerażony, że jak tylko opuści The Royal London Hospital, to jego żona zniknie – ona wówczas raz jeszcze solennie mu przysięgła, że nie ma takiej opcji, a przecież nie zwykła łamać raz danego słowa. Następnego dnia zaś pomalowała się i niemalże drżała z ekscytacji wyczekując – ciągle opóźniającego się, bo niestety stricte mugolskiego – przyjazdu swoich najbliższych.
      Chciała przy tym wyglądać, jak najlepiej, dlatego doktor Morris nie miała z ni ą łatwego życia, co chwilę wołana, aby Vereena mogła się upewnić, ze prezentuje się odpowiednio, ale ostatecznie i to poszło w niepamięć, kiedy w progu jej salki stanęła babcia i słodka księżniczka, którą w ostatniej chwili, pomimo bólu, pochwyciła w objęcia – długo leżały: ta mniejsza, na tej większej, wtulona i dosłownie wczepiona w nią mocno i uspokojona gładzeniem po pleckach przez matczyne dłonie. W związku z tym otwieranie prezentów – wspaniałych, dodających jej siły i przypominających, że ma o co walczyć potworków – było problematyczne, ale niezmiernie miłe, co rzecz jasna w momencie pożegnania – czas zdecydowanie zbyt szybko umykał im przez palce, mimo że ostatecznie i tak wszystko wydłużyło się do niedzielnego poranka – zakończyło się morzem wylanych łez i nieopisanym wręcz smutkiem związanych z rozstaniem, ponownie na dłużej, bowiem Londyn znajdował się zdecydowanie zbyt daleko, jeśli chodziło o podróże dla starszej pani i malutkiej dziewczynki. Od tamtej pory czekały ją głównie rozmowy telefoniczne, ale także wizyta Jo i Felixa – to natomiast mocno jej pomagało stanąć na nogi i chociaż w poniedziałek, gdy jej przyjaciele wyjechali miała poważny kryzys, który zapowiadała doktor Morris, po odstawianiu części leków przeciwbólowych, jakoś dała sobie radę. Czas do piątku umilany był jej więcej przez video, które co chwilę nagrywała dla niej Rosie oraz spotkania z Connorem, który pomimo jej próśb – z troski, że się przemęcza – codziennie po południu chociaż na moment się do niej teleportować, aby piątego grudnia wziąć wolne i wszystko dla niej przygotować.
      — Jeszcze trochę, a bym złamała – zaśmiała się radośnie Vereena po namiętnym pocałunku, jaki złożył na jej ustach, kiedy wpadł do niej niczym burza, podczas gdy ona już powoli przygotowała się do wyjazdu. – Prawie mnie udusiłeś wielkoludzie – zachichotała słodko i pogładziła go po zarośniętym policzku; zdecydowanie wolała, kiedy był taki radosny i podekscytowany, mimo że wtedy nie bardzo nad sobą panował i dosłownie go nosiło po całej, małej salce szpitalnej. – No wiesz… z trym powrotem do zdrowia, to bym tak nie szalała – zaśmiała się, zapinając guziczek od spodni, które jej przywiózł. Nadal niestety miała problemy z widzeniem i chodzeniem oraz w ogóle z percepcją, a bywały moment, że ból i pulsowanie głowy dosłownie zwalały ją z nóg. – Nie mów „hop”, bo jeszcze w domu nie jestem – próbowała go nieco opanować, ale wychodziło jej to z doprawdy miernym skutkiem. – Boże, Connor, pomóż mi z tą koszulą, co? – Poprosiła go w końcu, aby go czymś zająć i nałożywszy na siebie pudrowo-różowy materiał spojrzała na niego wymownie; małe guziczki których nie mogła chwycić w miękkie palce dodatkowo rozmazywały się jej przed zmęczonymi, fiołkowymi oczami. – Głupi jesteś…

      szczęśliwa V.

      Usuń
  74. — Twoje „prawie” było bliższe do „całkowicie”, niż w innych wypadkach, wilczku – zaśmiała się jeszcze Vereena, kiedy podekscytowany Connor podkreślał, że owszem ich pocałunek był długi, gorący i namiętny, ale ostatecznie nie wyrządził jej żadnej, najmniejszej krzywdy. Było to oczywiści prawdą, aczkolwiek najwidoczniej w tamtej chwili wszelkie próby podroczenia się z nim miały spełznąć na niczym, bowiem za mocno skupiony był na tym, aby wariować po małej salce The Royal London Hospital i niemalże po niej skakać ze szczęścia. Ona natomiast nie miała serca mu tego odbierać: szczególnie nie po tym, przez co przyszło im przejść i co musieli pokonać, aby ostatecznie piątego grudnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku znaleźć się na etapie powrotu do Boscastle, do pięknej miejscowości wbijającej się zatoką Oceanu Atlantyckiego w kornwalijskie, wietrzne klify i na ich piękną farmę Trenwith, gdzie czekał biały, ciepły dom. – Wiem, kochany… wiem doskonale – przyznała szczerze, kiedy zapewniał ją o tym, co tak naprawdę chciał osiągnąć. – Tak, niedługo będę – szepnęła jeszcze z przeciągłym westchnieniem, faktycznie już bardzo chcąc się znaleźć wśród najbliższych. Niestety, najpierw musiała opanować swojego partnera, wykorzystując do tego szczypanie w bok. – Nie fair to jest to, że mnie nie słuchasz!
    Zaśmiała się wesoło i pokazała mu język, a później na moment zamarła, zamiast przystąpić do reszty czynności przygotowawczych, trochę nie mogąc uwierzyć, że to już. Patrzyła na niego i po prostu nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Nie mogła uwierzyć, że trafił się jej tak idealny mężczyzna, że trafił się jej tak dobry i cierpliwy mąż, że trafił się jej ktoś, kto zawsze ją wspiera, że trafił się jej najlepszy przyjaciel pod słońcem, który zawsze wysłucha i będzie miał odpowiednią radę, że trafił się jej tak szalony kochanek, niosąc jej nieopisaną wręcz rozkosz odbierającą wszelkie zmysły, że trafił się jej chodzący perfekcjonizm, na dodatek zamknięty w cudownej, powalającej na kolana powłoce przystojnego wilkołaka – że trafił się jej Connor Greyback, jej miłość, jej szczęście, jej życie. Chociaż więc naprawdę nadal czuła się kompletnie wypruta z sił – co dziwne, bo głównie ostatni tydzień leżała i ograniczała się jedynie do krótkich spacerków do bufetu wraz z ukochanym, który i tak w głównej mierze ją nosił; stała się w związku z tym potwierdzeniem reguły, że pobyt w szpitalu wykańcza nawet najmocniejsze osoby – cały czas się uśmiechała, cieszą się niesamowicie, że ponownie na jego przystojnej twarzy zagościła taka radość: ta radość, która sprawiała, że budziły się w niej nowe pokłady energii i chęci do walki.
    — Brawo, guziczki – zakpiła jednak z niego wesoło, kiedy nagle zorientował się, o co go prosi. – No dziękuję – ironizowała dalej, bawiąc się w najlepsze, chociaż jednocześnie żałując, że nie jest w stanie sobie sama poradzić z tak doprawdy prozaiczną czynnością, jak ubranie koszuli i wyglądanie, jak człowiek; widocznie jednak zakładanie chustki na głowę wymęczyło ją do tego stopnia, że kolejne inne czynności stały się dla niej wysiłkiem porównywalnym do zdobycia Mount Everest. – O panie, Connor, ja widzę podwójnie, ale ty? – Zachichotała chwilę później, pragnąc podtrzymać dobrą atmosferę, kiedy i jemu nie bardzo wychodziła walka z jej strojem. W końcu jednak można było uznać cały zabieg za zakończony sukcesem, a ona skradła mu krótki pocałunek. – Nie, skarbie, ty nawet ich rozpinać nie umiesz… – przyznała, nie bez drwiny, lekko się przy tym rumieniąc, bowiem przypomniała sobie, jak potrafił gwałtownie rozerwać to, co miała na sobie, kiedy przychodziło do wybuchów ich namiętności. Później na moment zamilkła. – Tak… ch-chyba tak… – przyznała niepewnie, wzdychając ciężko. – Felix będzie czekał? – Zagaiła jeszcze: prosiła w końcu ukochanego, aby ściągnął ich przyjaciela do pomocy przy teleportacji jej toreb. – Boję się, Connor… – szepnęła nagle. – Boję się… b-boję, ze coś będzie nie tak…

    przerażona tym, jak sobie poradzi, wciąż obolała i chwiejąca się VERA

    OdpowiedzUsuń
  75. Chociaż wewnętrznie Vereena dosłownie skakała z radości nad tym, co miało nastąpić, a więc nad rychłym powrotem na kornwalijskie klify, do cudownego, małego Boscastle i na duża farmę Trenwith z białym domkiem wśród, obecnie niestety wymarłego, zazwyczaj kwiecistego ogrodu – zewnętrznie przypominała kogoś, kto w ogóle zapomniał, co to jest szczęście i spokój. Wpływ, rzecz jasna, miał to półtoratygodniowy pobyt w The Royal London Hospital, ciężka operacja oraz fakt, że zwyczajnie się bała, ale faktycznie: nie było w niej na pierwszy rzut oka ani krzty wesołości, a jedynie puste fiołkowe oczy, poszarzała skóra i drżące dłonie. Co gorsza jednak, psychicznie także nie było z nią najlepiej tak do końca – owszem, nie mogła się doczekać, aż wreszcie z Connorem zapadną się w swoim małżeńskim, ciepłym łóżku, z ich słodką i niewinną Roselyn Irisbeth, której nie widziała już prawie siedem dni i wariowała za nią z tęsknoty, niemniej: panicznie bała się tego, co miało nastąpić. Nie była przecież w stanie normalnie chodzić, nie widziała dobrze – i doktor Morris podkreślała, że jeśli chodzi o poprawę wzorku pacjentki zalecana jest kolejna operacja, której pół-wila nie chciała, w obawie przed ponownymi powikłaniami, śpiączką, albo faktycznie śmiercią, bo znając los, który lubił sobie płatać jej kosztem figle, nie było mowy o gładkim przejściu przez zabieg, nieważne, jak byłby prosty, czy skomplikowany – i każdy minuta sprawiała jej nieopisane wręcz cierpnie – głowa pulsowała jej paskudnie i silnie, sprawiając że odechciewało się jej dosłownie wszystkiego. Dlatego też, chociaż wiedziała, że to głupie, obiecała wilkołakowi pełnię szczerości i podzieliła się z nim swoimi obawami – w podtekście również tymi dotyczącymi jej słabości i zajmowania się domem, czy opieki nad ich córeczką.
    — Przeszłam badania – poprawiła w związku z tym wymownie męża, aby nie miał wątpliwości, że to, że pozwalają jej w końcu wyjść z placówki medycznej, wcale nie oznacza, że jest dobrze i wszystko się natychmiast ułoży: jej wyniki były bowiem względnie poprawne i niezagrażające życiu w warunkach domowych, ale na pewno nie była okazem zdrowia, na który próbowano ją kreować. Ne, Vera nagle nie wpadła w hipochondryzm i nie miała zamiaru cierpieć na wapory przez resztę życia, leżąc w pieleszach, użalając się nad sobą. Ona po prostu znała realia i bała się, że znowu coś spieprzy. Nie chciała być ciężarem, naprawdę: nie chciała i pewnie dalej pogrążałaby się w tych mrocznych odmętach swoich myśli, gdyby nie to, ze były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, jak zwykle stanął na wysokości zadania i pomógł się jej opanować; przynajmniej względnie i tymczasowo. – Pokonaliśmy – uśmiechnęła się nawet blado, aby później faktycznie skupić się na bardziej przyziemnych sprawach, takich jak organizacja powrotu do siebie. Z zaskoczeniem odkryła, że wówczas jej ukochany spiął się jeszcze mocniej, niźli dotychczas; ściągnęła brwi i wpatrywała się w niego uważnie, aby ostatecznie uśmiechnąć się pobłażliwie, kiedy wyjaśnił jej całą sytuacją. – Mój kochany, uroczy, panikujący wielkolud – pogładziła go kciukami po zarośniętych policzkach. – Spokojnie, najwyżej się zdrzemnę, co? – Zasugerowała, bo chociaż bardzo chciała się już znaleźć w Boscastle, to weterynarz miał rację: teleportacja mogła ją całkowicie zniszczyć i pozbawić resztek wątłych sił. Była, rzecz jasna szybsza, ale faktycznie, jej skutki mogły być opłakane, biorąc pod uwagę, ze młoda pielęgniarka nie tak dawno miała rozłupywaną czaszkę i grzebano jej w mózgu. – Nic się nie stało. Jeśli uznałeś, że to będzie dla mnie najlepsze, to naprawdę… nie przejmuj się niczym Connor. Przecież mnie kochasz i nie zrobiłbyś niczego, aby mnie zranić – powiedziała całkowicie poważnie. – Kochanie – chwyciła go za wielkie dłonie – nic się nie stało, naprawdę. Masz rację, będzie lepiej, jak pojedziemy samochodem, a teraz – wystawiła do niego chude ramionka – pomożesz mi wstać? – Zapytała wstydliwie i bardzo nieśmiało.

    niezadowlona ze swoich słabości, ale pełna miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  76. — Och, kochanie… – westchnęła w odpowiedzi na jego słowa, kompletnie oczarowana Vereena, patrząc głęboko, w zachwycające, księżycowe tęczówki Connora, uśmiechając się, pomimo bólu i zmęczenia, szczerze i szeroko. – Nie, nie jestem najlepsza – zaprzeczyła mu poważnie, szczerze tak uważając: jeśli ktoś był tym lepszym w ich relacji, to był to na pewno on; mężczyzna dobry i cierpliwy, a także o wielkim, gołębim w sumie sercu, potrafiący wybaczać dosłownie wszystko, czego dowód przecież dostała nie tak dawno temu, kiedy to przyjął jej, absolutnie niefałszywe, przeprosiny dotyczące podpisania dokumentów związanych niejako z eutanazją na życzenie, w razie śmierci pnia jej mózgu oraz zrozumiał, że była w prawdziwym dołku, dlatego nagrała wszystkie pożegnalne filmiki dla niego oraz ich słodkiej Roselyn Irisbeth, której zobaczenia nie mogła się już doczekać, i napisała listy na najważniejsze wydarzenia z ich życia. – Ty jesteś – sprostowała wesoło i musnęła jego idealnie wykrojone wargi, przymykając powieki i rozkoszując się jego smakiem, jego zapachem i jego ciepłem: tęskniła za nim tak mocno, że sprawiało jej to dosłownie fizyczne cierpienie; przez ostatnie niemal dwa tygodnie miała zaś wrażenie, że w ogóle nie sypiała, bo nie budziła się w jego silnych, bezpiecznych objęciach, które notabene pomogły się jej w niedługim czasie utrzymać w pionie. – Ojacie… – sapnęła z krzywym, przepraszającym uśmieszkiem, kiedy się okazało, że jej nogi nie do końca chcą z nią współpracować; co gorsza, okazało się, że niepotrzebnie wstawała, bo już po sekundzie wstała doktor Morris, z którą niestety nie była w stanie prowadzić ożywionej rozmowy, co robił za nią jej, zawsze gotowy do działania i stojący na posterunku, mąż; ona jedynie poddawała się wszystkim, mocno nieprzyjemnym zabiegom, w tym zdjęciu szwów i próbowała zapamiętać, że ma się w ciągu tygodnia zgłosić na kontrolę. – On naprawdę tego dopilnuje, a ja nie będę miała życia – skwitowała jedynie zapewnienie ukochanego, że będzie dbał, aby się nie przemęczała, co zresztą pokazał w następnej sekundzie, kiedy bezczelnie i bez ostrzeżenia wziął ją bez trudu na ręce. – Ojej, Connor, Connor… – skwitowała wesoło, acz z dużym niedowierzaniem.
    Nie dodała jednak nic więcej, bowiem nie do końca miała do tego siły i po prostu wtuliła się w niego mocno, przyjmując tę samą postawę, co wilkołak – nie liczyło się nic wokół, oprócz nich samych; oprócz ich miłości i oprócz szczęścia na myśl, że już niedługo znajdą się w wietrznej Kornwalii, a później w pachnącym solą Boscastle, aby na koniec trafić do swojego białego, ślicznego i emanującego wesołością domku na obszernej farmie Trenwith, gdzie czekała na nich rodzina. Co prawda, nieco przerażało ją to, że Connor, kiedy mówił o pilnowaniu jej i przykuwaniu do łóżka, czy naleganiu na odpoczynek, nie mówił tego na pokaz przy doktor Morris, ale rzeczywiście miał dotrzymać słowa i jakiś czas, może nawet dość długi, nie dawać jej literalnie żyć swoją nadopiekuńczością i troską; Vera nastawiała się mimo tego pozytywnie, bowiem jeśli wszystko to miało sprawić mu radość, to ona miała zamiar to znosić z szerokim uśmiechem na ustach. Zasługiwał przecież na to, aby było mu dobrze i ona miała zamiar tego dopilnować. Nim to jednak miało nastąpić, czekała ich dość długa podróż we wściekle pomarańczowym pickupie, gdzie tylko parę razy musiała poprosić byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, aby się zatrzymał i dał jej odpocząć, gdy za mocno telepało i klekotało samochodem – w ostatecznym rozrachunku mogła uznać to, że dojechali w jednym kawałku, a ona po drodze nawet zdobyła się na nawiązanie swobodnej rozmowy, po której jednak zasnęła: otulona kocem przypominającym jej bezpieczną oazę, na poduszce i w temperaturze, która przyjemnie rozleniwiała, na dodatek świadoma, że to wszystko było dla n i e j , co tylko podnosiło ją na duchu. Kiedy natomiast się obudziła – dzięki cudownemu pocałunkowi swojego przystojnego weterynarza, na którego zawsze mogła liczyć –– okazało się, że byli już na ostatniej prostej –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – wilkołak zatrzymał się na wzgórzach, z których rozpościerała się przepiękna panorama na ich miasteczko. Wtedy tez pół-wila uśmiechnęła się szeroko i już nie zamknęła oczu – chłonęła widok tak dobrze znanej sobie okolicy, ciesząc się niczym małe dziecko i nie dorywając nosa od szyby. Nie mogła się doczekać, kiedy znajdą się na miejscu i dosłownie drżała z ekscytacji, zapominając przy tym, że nie tak dawno przeszła poważną i skomplikowaną operację mózgu, która nie zakończyła się tak do końca sukcesem w pierwszej chwili – bo owszem, wycięto jej całego oponiaka, ale nie nikt nie mógł obiecać, że jej wzrok się poprawi, a też przecież paręnaście godzin leżała niemalże bez życia – i kręciła się oraz wierciła, dosłownie szalejąc i poprawiając chustkę w gałązki bzu i agrestu oraz nakładając sobie na bladą twarz makijaż, aby lepiej wyglądać.
      — Na pewno jest dobrze? – Upewniała się więc po raz tysięczny, gdy zmieniała kolor szminki; w końcu chciała się prezentować doskonale, aby nie przestraszyć swojej uroczej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która przecież ledwo już znosiła rozłąkę z matką, co wynikało z zawoalowanych wypowiedzi jej ojca, toteż Vereena naprawdę wolała uniknąć, aby jej księżniczka jeszcze dodatkowo się przejmowała jej sińcami, czy bladością, ani też pani Thornton, której wiek nakazywał raczej ciszę i spokój, a nie ciągłe denerwowanie się o stan zdrowia wnuczki, co mogłoby się skończyć dla starszej kobiety tragicznie. – Chodźmy, chodźmy! – Zapiszczała, kiedy w końcu zajechali na podjazd; nawet z początkiem grudnia, który przyniósł na klify pierwszy szron, ich posiadłość prezentowała się zachwycająco; chociaż możliwe, że dla młodej pielęgniarki wszystko, co nie było The Royal London Hospital, miało być wprost idealne. – No… n-no nie, ej, chce iść! – Poskarżyła się obruszona, kiedy mąż nakazał się jej czekać, ale posłuchała go z rozsądku: była zbyt słaba, aby się poruszać samodzielnie, a jego pomoc była nieoceniona. – Będzie na swoim miejscu – poprawiła go zaś po słodkim pocałunku – kiedy już znajdziemy się w naszym łóżku… razem… z Rosie i przyniesiesz nam lody… i w ogóle… – snuła swoje odważne plany na wieczór, powoli postępując do przodu. – Przepraszam, jeszcze trochę ciężko mi się chodzi – musiała się zatrzymać, łapiąc zadyszkę. – Okej, salon – zaśmiała się nerwowo, bo dla niej ta odległość była niczym pokonanie Mount Everest. Dlatego też padła w wygodny fotel z nieukrywaną ulgą i w chwili, w której chciała poprosić o herbatę, obskoczyła ją cała chmara krzyczących radośnie, pełnych miłości i ulgi ludzi, którzy rzucili się na nią, porywając ją w objęcia. W pierwszym odruchu krzyknęła nieco przestraszona, ale szybko na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. – O. Mój. Boże. – Wysapała oczarowana, oszołomiona, ale i zwyczajnie szczęśliwa. – Już, malutka, już cię biorę – szybko pomogła niespełna dwuletniej dziewczynce wspiąć się na jej kolana i mocno ją przytuliła, zaskoczona rozglądając się po twarzach swoich bliskich. – Niespodzianka… wiedziałeś o tym, co? – Załkała wzruszona, patrząc na ukochanego. – Nigdy byś mnie nie przestraszyła, kochanie – szepnęła, trzymając ją tak mocno w objęciach, jakby się bała, ze zaraz się rozpłynie. – Tęskniłam, malutka, bardzo – wyszeptała z ustami w jej ciemnych loczkach, po czym rozpłakała się na dobre. – Tak, Rosie, tak, wróciłam już na dobre. Na zawsze i już nigdy, przenigdy was nie zostawię – szybko obsypała jej śliczną buźkę milionami pocałunków, zanim pochwyciła ją w swoje dłonie. – Byłaś taka dzielna, kruszynko. Tatuś mówił, że we wszystkim mu pomagałaś. Dziękuję… ojej, Rose… – znowu ją przycisnęła do swoich piersi. – Makijaż mi się rozmazał, co? – Zaśmiała się chwilę później dla rozładowania atmosfery, faktycznie mając czarne smugi pod zmęczonymi, ale w końcu pełnymi szczęścia, fiołkowymi oczami. – O, i moje ulubione baloniki z wąsami – skwitowała jeszcze weselej, dostrzegając co miała przywiązane jej córka.

      kompletnie zachwycona i zaskoczona VERA THORNE, która wierzy, że już teraz musi być tylko lepiej w ogóle nie ma innej opcji

      Usuń
  77. — Na dobre, na dobre, na dobre-dobre, malutka – poprawiła usłużnie Vereena swoją słodką i uroczą Roselyn Irisbeth, której radości nie było granic, gdy dowiedziała się, że mama już nie opuści; przynajmniej taki był plan: już nigdy więcej nie miała zamiaru tak ciężko chorować ani tym bardziej myśleć o swojej śmierci, a tym samym tworzyć jakiś niepotrzebnych filmów, czy też listów, skoro jej celem było spędzenie reszty życia ze swoimi skarbami. Tym malutkim, który niczym małpka wczepiał się w nią kurczowo i z tym większym: niemalże dwumetrowym, przystojnym i wspaniałym, chociaż groźnie wyglądającym, Connorem, zawsze gotowym jej pomóc. – Tatuś obiecał, ze mnie przypilnuje – zachichotała jeszcze, zerkając z miłością na męża. – No a przecież wiesz, jaki jest tatuś, nie? – Spojrzała czule na śliczną buźkę swojego dziecka. – On nigdy nie odpuszcza, jak się uprze – owe zapewnienia, ewidentnie uspokoiły niespełna dwuletnią dziewczynkę. – Mówisz? – Udała, ze się zastawia, gdy mała stwierdziła, że jej ojciec również był dzielny. Chwilę podziwiała jej laleczkowatą urodę. Westchnęła z zachwytem. – No… skoro mówi tak moja księżniczka, to chyba muszę uwierzyć, co? – Zaśmiała się wesoło i ani myślała jej wypuszczać z objęć: za bardzo za nią tęskniła i musiała się nacieszyć jej obecnością. Później natomiast Vereena skupiła się na balonikach z wąsikami, które były przecież jej riddikulusem; chociaż tego nie mogła być pewna, bo równie dobrze teraz, po tak długim czasie, dobry duszek mógł przyjąć postać jej małżonka trzymającego w wielkich ramionach i nowo narodzone maleństwo siedemnastego marca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. – No wiesz… ciocia jest wspaniała, Rosie, ale to wiemy wszyscy – z wdzięcznością i czule chwyciła dłoń Josephine, aby krótko ją uścisnąć i tym samym pokazać, jak wiele dla niej znaczy to, co zrobili Hawthorne’owie pod jej nieobecność i że bardzo im dziękuje za wszelkie wsparcie. – Babciu, nie trzeba – przerwała nagle młoda pielęgniarka, spoglądając na równie mocno zapłakaną panią Thornton, które próbowała pozbyć się w policzków wnuczki czarnych smug po tuszu. – Wiem, ze wyglądam, jak panda, ale myślę, że ani Rose, ani Jake nie mają nic przeciwko – stwierdziła wesoło, swobodnie, jakby nic się nie stało przez ostatnie dwa tygodnie: jakby wszystko zawsze było na swoim miejscu; piękne i radosne. – Och, skarbie, na pewno mamusia i ciocia Jo robią tak samo ładne kokardki – próbowała uratować niekomfortową sytuację, których przecież było wiele, biorąc pod uwagę, że do czynienia mieli z naprawdę małą dziewczynką, w której się na moment znaleźli: na szczęście, zastępczyni burmistrza w ogóle nie wydawała się być urażona, dzięki czemu Vera odetchnęła z ulgą i mogła skupić się na słowach byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. – Kochanie, trzeba zjeść obiad. Wszystko, co babcia zrobiła, bo babcia przecież gotuje najlepiej na świecie, nie pamiętasz? – Upomniała łagodnie jeszcze tylko swoją księżniczkę, aby nie myślała, ze skoro matka wróciła po kilkunastodniowej nieobecności, to nagle zmienią się zasady panujące w ich domu, a później podchwycić słowa weterynarza. – Ooo… coś znowu dla mnie zrobiłaś? – Szybko podchwyciła temat, aby wykaraskać się od trudnych pytań i jeszcze trudniejszych odpowiedzi, które na pewno miały nastąpić. – Hm, czy to nie ty jeszcze rok temu wspominałeś coś spychotechnice? – Zadrwiła, puszczając mu perskie oczko i znowu orientując się za późno, że popełniła błąd: zakręciło się jej w głowie, ale ukryła to, aby nie martwić nikogo z bliskich, po czym z wdzięcznością i godnością przyjęła koronę, aby znowu zostać przejętą przez Roselyn Irisbeth. – Och, ojej… tyle się dzieje – westchnęła zaś moment później, gdy w końcu, niestety, dla niej to było wybawienie, bowiem wciąż nie doszła do siebie po operacji i taki natłok myśli, głosów i osób zwyczajnie ją zgniatał i wymęczał, została tylko z mężem i ich szkrabem, który nie chciał jej w ogóle puścić. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Mam nadzieję, ze babcia zrobiła coś dobrego, bo po tym szpitalnym żarciu mam dość. Spójrz – teatralnie pokazała wychudzony nadgarstek – cała opadnę i przestanę być ładna, przez… Connor, co ty robisz? – Zaśmiała się histerycznie, urywając w pół zdania, kiedy ten niemalże dwumetrowy siłacz padł przed nią na kolana i wręczył jej pudełko. – Skarbie, ale ja już jestem twoją żoną, nie musisz mnie prosić o rękę… j-ja tylko byłam w szpitalu… – miotała się i dużo czasu minęło, zanim chwyciła kartonik w drżące dłonie. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, zanim uchyliła wieczko, a kiedy to zrobiła: dosłownie się zachłysnęła własnym oddechem. – O panie… – sapnęła oczarowana, spoglądając na przepiękny medalion. – Connor – zerknęła na niego z miłością, ale i niedowierzaniem – dziękuję – pogładziła go po policzku, przyciskając do miejsca, gdzie biło jej serce, śliczny prezent – ale nie trzeba było, wiesz? Kompletnie zwariowałeś, wariacie mój zwariowany – zaśmiała się radośnie, wzruszona i musnęła go w usta, co spotkało się z piskiem radości ich córeczki. – Hej, kochanie, a poszłabyś dla mamusi po jakąś herbatkę, hm? Babcia albo ciocia ci pomogą – uśmiechnęła się słodko i pocałowała w policzek dziewczynkę, po czym ta czym prędzej pognała do kuchni. – Za bardzo mnie kochacie – stwierdziła nagle.

      kompletnie zachwycona, mocno zszokowana, pełna nadziei oraz głęboko wierząca w lepsze juto VERA, która kocha swoją rodzinę, a szczególnie wilczka ponad wszystko i nie wie, jak im dziękować

      Usuń
  78. Patrzyła na swoich bliskich i nie mogła uwierzyć w swoje nieopisane wręcz szczęście. Naprawdę: Vereena musiała wygrać, pomimo wszelkich perturbacji losowych, jakiś los tam na Górze, skoro w udziale przypadł jej ktoś tak wspaniały na męża, jak Connor, który zawsze gotów był jej pomóc, niezależnie od sytuacji, a miłość do niej wylewała się z niego dosłownie kaskadami; ktoś tak idealny na babcię, jak pani Thornton, której uśmiech i dobre rady zawsze się jej przydawały; ktoś tak ciepły, jak Hawthorne’owie – zorganizowana Josephine i radosny Felix – którzy nigdy nie odmawiali im udzielenia swoich rąk w razie potrzeby; ktoś tak uczynny, jak pan Thomas Rochefort, który dosłownie oczarowywał swoim maślanym wzorkiem wbitym straszą w żonę latarnika; ktoś tak słodki i uroczy, jak Roselyn Irisbeth – promyczek słońca swoich rodziców, najpiękniejsza dziewczynka na świecie i prawdziwa księżniczka, posiadająca olbrzymie, kochające serce. Niczym więc dziwnym nie było, że kiedy wilkołak wręczył pół-wili jeszcze podarunek – ta już nie była w stanie w żaden sposób powstrzymać swoich łez wzruszenia i zachwytu. Oczywiście, jak to na nią przystało – w ogóle nie czuła się godna podarku, jaki otrzymała: tego cudownego, srebrnego medalionu z wytłoczoną gałązką bzu i zdjęciami najważniejszych dla siebie osób w środku, które już zawsze mogła, dosłownie, nosić blisko serca. To wszystko dla młodej pielęgniarki było tak piękne, że wydawało się aż nierealne – podświadomie nawet nieco się obawiała, że zaraz wizja, w której się znalazła, pęknie niczym bańka mydlana. Na szczęście, nie zrobiła tego, tylko nieco sprowadziła ją na ziemię i ponownie skierowała jej myśli na przyjemne tory, cudownym, głębokim głosem jej ukochanego. Spojrzała głęboko w jego oczy.
    — Jest – przerwała mu jednak, poprawiając go, cichutko, acz dość ostro. – Och, Connor… jest – załkała oczarowana i pociągnęła nosem. – Przede wszystkim za to, że w ogóle jesteś, wielkoludzie, że mnie nie zostawiłeś, ze… – urwała na moment, gdy łzy zaczęły zbyt szybko spływać po jej bladych, zapadniętych policzkach. – Za to, że mnie kochasz. Dziękuję – uśmiechnęła się lekko. – Przestań, ja mam taką euforię za każdym razem, kiedy cię widzę – skwitowała spokojniej, ale szczerze i radośnie. – Nie pokazuję jednak tego ciągle, bo jeszcze byś obrósł w piórka i nie dostawałabym takich pięknych prezentów, prawda, Rosie? – Zagaiła dwulatkę, gdy ta piszczała, obracając w łapkach medalion. – Hej… nie mówi tak, proszę – dosłownie błagała go zaś chwilę później, gdy mówił, że nie doczekałby się pocałunku, gdyby nie jego podarunek. – To nie tak… – przez moment chciała się tłumaczyć, wierząc, że naprawdę tak uważał: na szczęście jego księżycowe tęczówki szybko rozwiały wszystkie wątpliwości. Dzięki temu mogła się skupić ponownie na ich dziecku, które ewidentnie miało potrzebę poczucia się ważną, toteż Vera poprosiła ją herbatę. – Nie, to nie spychotechnika, ale… ale chwilę chcę być tylko twoja. Na moment – chwyciła jego wielką dłoń i ucałowała jej kłykcie, w niedługim czasie stwierdzając, że jej bliscy zdecydowanie kochają ją zbyt mocno ergo: ona na nich absolutnie nie zasługuje; nie po tym, jak była tak beznadziejnie słaba. Rzecz jasna, mąż jej nie odpuścić i niejako się nad nią jeszcze pastwił, opowiadając o tym, jak bardzo szaleje za nią Roselyn Irisbeth. – Boże, tak bardzo za nią tęskniłam… – sapnęła nieco przytłoczona ogromem czułości miłości, która tylko wzrosła, gdy i on wyznał jej swoje uczucia. – Zabawny fakt, Connor: też cię kocham codziennie mocniej i chyba niedługo od tej miłości eksploduje mi serce – zaśmiała się czule i pokręciła przecząco głową: nie narzekała. – Lazania? – Oczy się jej zaświeciły. – Matko-Bosko, biegnę… Boże, normalnie jedzenie! – Prawie załkała z zachwytu. – Weeeź mnie – zajęczała, wystawiając do niego chude ramionka. – Daj mi jeść. Jeeeść i bajki, i lody, i wszystko. Daaaj – marudziła, całkiem uroczo, przynajmniej na krótką metę, i wesoło.

    totalnie kupiona i maksymalnie przekonana VERA, która się cieszy, jak dziecko, mimo zmęczenia

    OdpowiedzUsuń
  79. — Przestanę kochać, jak nie weźmie mnie do lazanii – zapowiedziała całkowicie poważnie Vereena, spoglądając na Connora tak, jakby odpowiedzialny był przynajmniej za globalne ocieplenie i śmierć foczek oraz pingwinków. – Jedzeeenieee… – jęczała mu więc dalej, wyginając pełne, malinowe usta w podkówkę i machając chudymi ramionkami na znak, że w tej chwili ma ją wziąć na ręce i przenieść tam, gdzie pachniała pięknie potrawa jej wspaniałej babci. – Przysięgam, jak mnie zaraz nie weźmiesz do jedzenia, to ze sobą skończę, o! – Zapowiedziała, brzmiąc całkowicie poważnie i w zasadzie takową będąc: po szpitalnym jedzeniu i dietach przed oraz pooperacyjnych naprawdę miała ochotę w końcu na coś smacznego, a doskonale wiedziała, że jeśli pani Thornton coś przygotowuje, to na pewno jej kubki smakowe zwariują ze szczęścia. – Cooonooor… – zajęczała, patrząc na niego nieco ze złością, trochę z rozbawieniem, ale przede wszystkim: z nieopisaną wręcz miłością, kiedy nadal się z nią droczył. – O szczeniaczku pogadamy później – na moment zmieniła ton głosu, absolutnie zapominając, o czym wspominał jej mąż, kiedy była w The Royal London Hospital: mieli się razem zastanowić, czy należy ofiarować Roselyn Irisbeth małego pieska i czy Zjawa, ciągle ocierające się o jej nogi, go zaakceptuje. Najpierw jednak chciała jeść.
    Wilkołak miał więc szczęście, że ostatecznie zdecydował się – chociaż nie omieszkał przy tym jeszcze paru kwestii skomentować, a ona na złość mu nie sprostowała, że przegrywał z posiłkami seniorki ich rodu; cóż, faktycznie w tamtej chwili konkurował o ósme miejsce z lodówką na liście jej priorytetów – wziąć ją na ręce – wcześniej, rzecz jasna, kradnąc jej czuły pocałunek, przez jej blade policzki zapłonęły zdrowym, słodkim rumieńcem – i przenieść do jadalni, gdzie czekała na ich reszta ich bliskich – a wokół pachniał magicznie podtrzymywany przy życiu bez – a w zasadzie rodziny, bowiem Hawthorne’owie byli z nimi tak związani, że u niektórych więzy krwi nie były tak silne, jak ich wzajemna przyjaźń, szacunek i oddanie. W związku z tym, niczym dziwnym nie było, że obiad powitalny na cześć Very, jak się śmiano, wyszedł dosłownie znakomicie. Nie tylko z powodu prawdziwej, przygotowanej uczty, opiewającej na wspaniałą lazanię i pyszne lody oraz genialne wręcz ciasto agrestowe, ale także – i przede wszystkim – na cudowną atmosferę przy stole. Co prawda, pół-wila nie mówiła wiele, wolała słuchać, trochę nadal oszołomiona i zmęczona, ale cały czas spoglądała na zgromadzonych maślanym, pełnym zachwytu spojrzeniem, błyszczących ze szczęścia fiołkowych tęczówek. Dawno nie była tak szczęśliwa, jak wtedy.
    — Najedzona, uszczęśliwiona – przytaknęła więc wesoło, gdy mąż zapytał, czy wszystko dobrze, pochylając się do niej – i zakochana – pogładziła go czule po policzku. – Skarbie, nie musisz się o mnie martwić… – próbowała mu przerwać, szybko orientując się, do czego tak właściwie zmierza. – Naprawdę, wszystko dobrze – uśmiechnęła się radośnie i podała córeczce swoją dłoń z pierścionkiem zaręczynowym i obrączką, które mała lubiła obracać wokół matczynego palca. – Connor – mruknęła na niego ostrzegawczo, kiedy wciąż nie ustępował. – Jestem zmęczona, oczywiście, że jestem. Byłam dwa tygodnie w szpitalu i rozłupywali mi czaszkę. Byłam później czterdzieści osiem godzin w śpiączce – wymieniała – a później prawie nic nie jadłam, teraz napchałam się lazanii za pułk wojska, mój organizm jest ociężały i zaczyna trawić, ale nie – nacisnęła mocno – nie chcę stąd iść. Chcę z wami zostać – musnęła go w zarośnięty policzek, ku uciesze zgromadzonych przy stole na farmie Trenwith. – O panie – zachichotała na jego sugestię. – Słuchaj – tym razem to ona się mocniej przysunęła – b-bo… bo ja wcześniej nie pomyślałam. Co z prezentami na Mikołajki? – Zapytała szeptem i ze wstydem oraz żalem do siebie samej. – To już jutro, a no… no nic nie mam. Nic – odetchnęła ciężko, aby nie zacząć histeryzować nad swoją beznadziejnością.

    zaniepokojona swoim nieprzygotowaniem, ale szczęśliwa i spokojna VERA

    OdpowiedzUsuń
  80. Po długim i jakże męczącym pobycie w The Royal London Hospital, który niósł ze sobą wiele nieprzyjemności, Vereena nauczyła się jednak w tym wszystkim jednej, zasadniczej i bardzo ważnej rzeczy – nauczyła się nie ignorować tego, jak się czuje, szczególnie po tak skomplikowanym zabiegu, jaki przeszła, który niósł ze sobą wiele innych lawinowych, niekoniecznie miłych, przypadków, ale na szczęście, ostatecznie, za co była niebywale wdzięczna doktor Morris, jej sprawnym dłoniom oraz losowi, zakończył się sukcesem. Rzecz jasna, duży wpływ na to miało – odrobinę może zbyt nadopiekuńcze i troskliwe – podejście Connora, który nie pozwalał jej ukrywać przed samą sobą – co przecież robiła swego czasu notorycznie – ani tym bardziej przed nim – a on natomiast zdawał się ją znać lepiej, niż ona sama siebie – co się z nią dzieje, bo każdy objaw, najmniejszy symptom, czy drobniutka zmiana, mogły mieć znaczenie: jeśli nie dla jej życia, to na przykład chociażby wzroku, które odzyskanie znajdowało się na liście jej priorytetów, jeśli chodziło o jej organizm, na drugim miejscu; na pierwszym było wrócenie do stanu względnej używalności, co niejako było ze sobą powiązane. Rzecz jasna, jak zawsze na przedzie ustawiali się jej bliscy, dla których niezależnie od sytuacji i tego, co z nią było, zawsze była gotowa do największych poświęcić, ale, dzięki Bogu, tymczasowo nie musiała się o to martwić – ani jej mąż, ani jej słodka i niewinna Roselyn Irisbeth, która wciąż powtarzała, jak bardzo cieszy się z powrotu matki, ani tym bardziej pani Thonrton, Hawthorne’owie lub pan Thomas, nie wyglądali na ludzi, którzy potrzebują pomocy: wręcz przeciwnie – zadawali się być pełni energii i euforii, prezentując się niczym prawdziwe, wesołe okazy zdrowia.
    To zaś, w połączeniu także z tym, co dla niej przygotowali, wzbudziło jednak w pół-wili poważne wyrzuty sumienia, ponieważ zupełnie nic – oprócz siebie – nie miała dla nich. Żałowała strasznie, że mając tak dużo czasu podczas długich, samotnych godzin – na własne życzenie, toteż nie miała nikomu tego za złe, absolutnie – spędzonych w szpitalnym łóżku, nie pomyślała ani przez moment, że do domu wróci już dzień przed Mikołajkami.
    — Connor, to nie są żarty – burknęła więc, kiedy jej ukochany zdawał się jej nie słuchać, tylko skupiać, przynajmniej na początku, na próbach namówienia jej do szybkiego trafienia do łóżka w jego objęciach; pewnie, było to mocno kuszące, ale mogło wejść w życie dopiero wtedy, kiedy młoda pielęgniarka miała mieć pewność, że odwdzięczy się tym, których kochała najmocniej za wszystko to, co dla niej zrobili. – Chciałabym… chciałabym móc wam coś dać… tak bardzo – poskarżyła się, dzióbiąc placami serwetkę, ale uśmiechając się słodko, kiedy Josephine zerknęła na nią zaniepokojona: udawała, ze wszystko jest dobrze. – Myślisz, że możemy jej dać szczeniaczka? – Zapytała całkowicie poważnie: Rosie oczywiście na swój wiek była bardzo odpowiedzialna i grzeczna, kochała zwierzęta i byłą także znacznie mocniej rozwinięta, a ona i pół roku młodszy Jake to w ogóle była ogień i woda, ale wciąż miała niespełna dwa latka i do tego jeszcze była Zjawa, która lubiła swoje terytorium, nie chcąc się nim z nikim dzielić. Vera więc odetchnęła ciężko. – Kochanie, to tylko dziecko… nie traktuj jej jak dorosłej. Ona naprawdę powinna móc celebrować odpowiednio – podkreśliła – Mikołajki – westchnęła ciężko. – Dlaczego mnie nie słuchasz? – Wygięła ponownie usta w podkówkę i spojrzała na niego z wyrzutem. – To naprawdę jest takie łatwe, a ja szukam dziury w całym? – Naciskała, chcąc znać szczerą odpowiedź, której nie dane jej było od razu uzyskać, bowiem w tej samej chwili Felix i jego małżonka podnieśli się od stołu, celem wyjazdu do domu, aby dać Greybackom chwilę dla siebie. – Daj spokój, Jo – szybko powstrzymała przyjaciółkę przed zbieraniem talerzy – ja pomyję – zapewniła, ignorując warknięcie ukochanego. – Dziękuję wam bardzo – próbowała się podnieść.

    bardzo słaba, ale bardzo szczęśliwa VERA, która bardzo potrzebuje mężowskiego ramienia

    OdpowiedzUsuń
  81. Jeśli na świecie było coś, co sprawiało, ze Vereena czuła się dobrze – ale tak naprawdę dobrze: jako w pełni kobieta, jako w pełni partnerka, jako w pełni matka, jako w pełni pielęgniarka i jako w pełni człowiek w ogóle – to był właśnie Connor. Może było to dość patetyczne, możliwe również, że przesadzała, a wśród niektórych – silnych i niezależnych kobiet, nazywających się tak dumnie, ale w rzeczywistości będących słabymi i potrzebującymi ciągłej pomocy oraz wsparcia – uznana byłaby za wyjątkowo beznadziejną, bo zależną od mężczyzny. Nikt jednak nie pokusiłby się przecież na dokładne przyjrzenie się ich relacji – na dostrzeżenie tego, co kryło wnętrze, warstwy, którymi się otulali przed obcymi, aby ci ich nie skrzywdzili i nie zniszczyli. Pod nimi zaś kryła się prawda: fakt, że to ona tak naprawdę była wystawiana w tej relacji na piedestał przed niego, a on przez nią; fakt, że dogadywali się bez słów i nie było mowy o autorytaryzmie; fakt, że tylko razem potrafili być odpowiedzialnymi rodzicami, przyjemnymi znajomymi i pełnymi empatii wnuczętami. Oczywistym więc było, że wilkołak definiował ją na każdej płaszczyźnie, a ona sama była narkomanką, jeśli o niego chodziło – przede wszystkim jednak byli partnerami i potrafili każdy problem wspólnymi siłami rozwiązać. Byli niejako dogmatem prawdziwej miłości.
    — Przestań, bo się zarumienię – odparła więc radośnie i znaczniej spokojniej, kiedy jej ukochany cały czas we wspaniały sposób przekonywał ją, ze jest dla ich bliskich całym światem, a fakt, że nie przygotowała żadnego fizycznego, rzeczowego prezentu na Mikołajki dla żadnego z nich, nie miało najmniejszego znaczenia, bo przecież była w szpitalu i nie miała obowiązku o wszystkim myśleć, zwłaszcza że dzień przed szóstym grudnia dopiero opuściła mury The Royal London Hospital. Co jednak ważniejsze: wiedziała, że były nauczyciel Opieki nad Magicznymi Stworzeniami mówił całkowicie poważnie i rzeczywiście uważał, że nie było niczego istotniejszego dla tych, dla których była ważna, ponad to, że wróciła do domu. Oczywiście, nie zmieniło to w niej za bardzo poczucia, że jednak powinna była się na tym, a nie na użalaniu się nad sobą, skupić, ale mężczyzna skutecznie skierował jej myśli na inne tory. Westchnęła przeciągle. – Wrócimy do tego – obiecała, jeśli chodziło o kwestie szczeniaczka dla ich córeczki oraz tego, jak wyglądać miał następny dzień i dobrze zrobiła, bowiem niemalże w tej samej chwili Hawthorne’owie zdecydowali, ze to czas wrócić do siebie. – Oboje, oboje… – przedrzeźniała radośnie ukochanego, ale zdawała sobie sprawę, ze tej bitwy nie wygra, dlatego poruszyła jedynie kwestie wspólnej kawy: – Oczywiście! Koniecznie! – Niemalże błagała, ożywiona wizją kolejnego wieczoru z przyjaciółmi, których w następnej kolejności pożegnała i została przeniesiona do salonu, podczas gdy weterynarz i pan Rochefort udali się zmywać naczynia, a ona z Rosie i swoją babcią otrzymały chwilę tylko dla siebie, która pewnie trwałaby jeszcze dłużej, gdyby nie to, że wszyscy spostrzegli, jak bardzo Vera była już zmęczona i nadal oszołomiona wszystkimi przeżyciami. – Nie przyzwyczajaj się tylko skarbie, bo niedługo wrócę do pracy – skwitowała w związku z tym spokojnie, gdy mąż do niej zagaił. – Kochanie mnie, nieważne jak słuszne oraz mądre – zachichotała – nie jest wymówkę do ubezwłasnowolnienia – dodała żartobliwie, szczypiąc go w bok. – Och… no dobra, długo już wytrzymałeś. Kąpiel, łóżko, nasza księżniczka, Zjawa i kakao, umowa? – Wyszczerzyła się do niego, nie chcąc aby jakkolwiek się martwił.
    Nie skomentowała jego nadopiekuńczości – nie było sensu, bo chociaż ewidentnie nie chciał jej ranić, to z nadmiernego troszczenia się o nią również nie miał zamiaru rezygnować, co pół-wila zdecydowanie musiała przyjąć na przysłowiową klatę. Tym samym więc w ciągu chwili najpierw z naleźli się w łazience i tym razem, zdecydowawszy się na kostiumy kąpielowe, zabrali do wielkiej wanny Roselyn Irisbeth, która była zachwycona robieniem białej brody z piany ojcu, a następnie wylądowali we troje w łóżku –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Connor przeniósł telewizor, bardzo rzadko u nich w domu używany, do sypialni na piętro, aby mogli obejrzeć ulubione bajki ich księżniczki. Kiedy zaś zasnęła wysunęli się na trochę z pieleszy, aby przygotować wszystko, nim ich mały, słodki potworek się obudzi, dzięki czemu o poranku dziewczynka mogła w butach znaleźć cały zapas słodyczy, jaki był na Trenwith i jak się okazało – jej ojciec miał całkowitą rację: nie potrzebowała żadnych wielkich prezentów na Mikołajki, aby być szczęśliwą. Ta noc jednak nie niosła ze sobą tylko ustalenia planu na szóstego grudnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku, ale także decyzję o przygarnięciu na drugie urodziny panny Greyback szczeniaczka dla niej – oczywiście po konsultacji ze Zjawą – oraz, i przede wszystkim, spokojny sen dla całej, zmęczonej, ale szczęśliwej rodziny.
      Rzecz jasna, nie mogli liczyć ani na chwilę wytchnienia, bowiem oto już po południu faktycznie wpadli ich przyjaciele oraz pani Thornton wraz ze swoim – jak sama określała – kolegą na kawę. Co prawda to, że wszyscy przynieśli prezenty dla niej i dla jej męża oraz dla ich córeczki, absolutnie nie podobało się pani Greyback, ale udało się jej jakoś przełknąć tę gorzką pigułkę. Przywdziała w związku z tym jeden ze swoich olśniewających uśmiechów i dzielnie znosiła to, że sama o tym nie pomyślała, chociaż to wcale nie oznaczało, że były profesor ONMS z Hogwartu, nie musiał jej raz jeszcze, w sobotni wieczór uspakajać i przekonywać, że materialne upominki nie są najważniejsze, a fakt, że była przy nic, znowu się śmiała, a jej fiołkowe oczy błyszczały – skupienie się zaś na tym, że ponownie spali we troje, nieco ją opanowało i dało wypocząć. Rzecz jasna, nie bardzo miała ani po czym, ani przed tym, bo chociaż grudzień rozpoczął się na dobre i przyniósł silne oziębienie oraz śnieg na kornwalijskie klify, to wilkołak zajmował się wszystkimi pracami i przez pierwszy tydzień jej pobytu w domu nawet nie pozwalał jej jeździć z nim na zakupy, co – u bardzo energicznej, młodej kobiety – budziło jej złość i poczucie beznadziejności. O dziwo jednak, kiedy trzynastego dnia ostatniego miesiąca roku w końcu zdobyła się na rozpalenie ogniska w ich ogrodzie na farmie Trenwith i spalenie litów oraz nagrań – ich ilość niestety zatrważała – wszystko wróciło do względnej normy, bowiem oto nie było niczego, co niejako mogłoby ją powstrzymać od walki. Czas do dziewiętnastego był więc znacznie spokojniejszy niźli ten po piątym – przynajmniej dopóki znajdowali się konsultacji lekarskiej dalej niż bliżej – i przeznaczyli go na pierwsze, nieśpieszne przygotowania do świąt Bożego Narodzenia.
      Rzecz jasna, kiedy wybił przysłowiowy „dzień zero” obydwoje byli kompletnie roztrzęsieni – gdyby się bowiem okazało, że badania histopatologiczne cokolwiek wykryły, Vera musiałaby najpewniej poddać się kolejnej tomografii, to zaś oznaczałoby najpewniej, że rak zżera całe jej ciało i najpewniej nie ma szans na przeżycie; a przynajmniej tak to sobie wyobrażała. Co gorsza jednak, wszystko to sprowadzało się do wyjazdu samochodem, a więc dwóch dni nieobecności – była wciąż zbyt słaba, aby mogli sobie pozwolić na teleportację i równie beznadziejnie bez energii, aby pokonywać tego samego dnia trasę w jedną i w drugą stronę, toteż czekało ich pięć godzin jazdy do Londynu i tyleż samo do Boscastle oraz pozostawienie słodkiej i przerażonym całym tym zajściem, bowiem mającej wciąż w głowie nieobecność matki, Roselyn Irisbeth pod opieką prababci oraz Hawthorne’ów. To zaś bolało najmocniej. Na szczęście, w The Royal London Hospital, gdzie przyjęła ich doktor Morris – najpierw robiąc bardzo smutną minkę, której się przerazili, ale która później okazała się być spowodowana tym, ze będą się często oglądać, a pani Greyback była jej ulubioną pacjentką – wszystko okazało się być dobrze i po wszelkich badaniach i testach, otrzymali jedynie skierowanie na rozpoczęcie dwutygodniowego cyklu radioterapii, mającej na celu całkowitej wykluczenie z organizmu pół-wili jakichkolwiek komórek nowotworowych.

      Usuń
    2. Wszystko więc zmierzało do cudownej normy, a oni – mimo że dziewczyna była nieco przerażona leczeniem – skupili się w pełni na nadchodzących świętach, rozpoczynając prawdziwe szaleństwo. Tym razem młoda pielęgniarka nie dała się uziemić i to ona gotowała, sprzątała i zmuszała ukochanego, aby jeździł z nią po różnych zakątkach Kornwalii w poszukiwaniu prezentów.
      — Ojej… – tym westchnieniem skwitowała więc cztery dni ciężkiej pracy, kiedy dwudziestego trzeciego grudnia układała się wygodnie na łóżku. Byłoby idealnie, gdyby nie to, że nadal spali z Connorem w piżamach, a ona nie zdejmowała swojej chustki; nie mogła do czasu zakończenia terapii w szpitalu pozwolić sobie na wyczarowanie włosów, bo byłoby to zbyt podejrzane. Nieważne jednak, ile miała zajęć i jak bardzo próbowała o tym nie myśleć, czuła się żałośnie i kompletnie niekobieco: fizycznie było z nią już naprawdę świetnie, bo przecież miała dla kogo się starać, ale psychicznie z dnia na dzień jej stan zdawał się pogarszać. – Dobrze, że robimy Wigilię składkową, bo bym jeszcze nie wyszła z kuchni – zaśmiała się do czytającego małżonka; w rzeczywistości i tak ledwo zmieścili wszystko to, co ugotowała, do lodówki. – Byłeś dzisiaj dzielnym drwalem najdroższy – dodała, przerzucając przez niego chude ramię, odnosząc się do jego wycięcia wielkiego świerku, którego prawie nie dało się ulokować w salonie; pomógł rzecz jasna jeszcze w pstrokatych dekoracjach wnętrza i obejścia Trenwith. – Kocham cię… – szepnęła, a jej dłoń, wiedziona tęsknotą za bliskością, zsunęła się niżej: po jego brzuchu aż do linii spodni. Powstrzymał ją dość gwałtownie i ucałował kłykcie. Ona zaś zamrugała powiekami, wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i ledwo powstrzymując płacz, usiadła obok. Cała drżała, przekonana, że stała się dla niego kompletnie nieatrakcyjna i fakt, że nawet nie próbował inicjować zbliżeń w ostatnim czasie był na to jasnym dowodem: nie chciał jej. – Nie pragniesz mnie, prawda? – Zapytała roztrzęsiona, po chwili ciężkiego milczenia, nagle zsuwając z głowy chustkę i oddychając szybko i ciężko. Pytała jednak z kurtuazji, swój wyrok już wystawiając.

      bardzo mocno zraniona i przerażona odpowiedzią swojego wilczka VERA THORNE, która naprawdę uważa, że nie jest dla niego w żadnym stopniu pociągająca i boi się przyszłości…

      Usuń
  82. Naprawdę nie miała pojęcia, co ma dalej robić – z jednej oto strony otrzymywała od swojego ukochanego wszystkie znaki na Niebie i Ziemi, świadczące o tym, ze jest dla niego najważniejsza, a jego zachowanie, a więc nadmierna troska, wynikają z miłości i chęci pomagania jej. Z drugiej zaś – odpychał ją. Vereena nie potrafiła bowiem w żaden inny sposób określić tego, co zrobił w tamtej chwili – wieczorem, dwudziestego trzeciego grudnia dwa tysiąc dwudziestego piątego roku – Connor, kiedy ona pragnąc go – i pragnąc jednocześnie, nieco egoistycznie, udowodnić sobie, że wciąż jest kobietą: jego żoną, jego przyjaciółką, jego kochanką – próbowała dać mu – może mało subtelnie – znać, że naprawdę go potrzebuje nie tylko już na płaszczyźnie psychicznej – czułych słówek i pokrzepiających stwierdzeń – oraz tej dotyczącej wspierania jej, wyręczenia jej i pomagania jej, ale także na tej, która odnosiła się do ich fizyczności – nieograniczającej się do pocałunków, czułych i miłych, ale mało namiętnych i gorących, czy tez bezpiecznego tulenia się – dotyczącej ich seksualności sensu stricte. Okazywało się jednak, że jej małżonek ani myślał wrócić do normy we wszystkich aspektach, a jedynie w tych, w których było mu wygodnie – inaczej bowiem nie potrafiła wyjaśnić tego, co się wydarzyło: tego, że kiedy ona chciała rozpocząć przyjemny taniec ich ciał, a przynajmniej sprawić mu przyjemność swoimi długimi, chłodnymi, acz sprawnymi palcami, on zwyczajnie się wzdrygnął i powstrzymał ją przed jakimikolwiek ruchami. Zabolało więc jeszcze mocniej, gdy uświadomiła sobie, że miał do tego pełne prawo – była łysa, wychudzona, niezdrowo blada: daleko jej było zawsze od standardowych piękności, a w tamtej chwili na dodatek była ledwie cieniem samej siebie. Nienawidziła się.
    — J-ja… ja… n-no… – moment próbowała podjąć temat, ale ostatecznie zbojkotowała, nie bardzo nawet wiedząc, co powinna była powiedzieć. Przecież, brzydziła się sobą, nie mogła patrzeć w swoje odbicie w lustrze, nie umiała się nadal pogodzić z tym, jak się prezentuje, toteż nie miała najmniejszego prawa oczekiwać, że jej partner nie będzie tego robił. Dlatego też finalnie szepnęła, jakby ignorując swoje pytanio-stwierdzenie, że nie pociąga już w ogóle ukochanego, śmiejąc się nerwowo: – Ech, nic, zapomnij – próbowała całe zajście zbagatelizować i zepchnąć na margines, a tym samym pozwolić, aby sączyło jad w najbliższym czasie i kompletnie ją wyniszczało. – Pójdę się napić wody, co? – Czym prędzej chciała wstać z łóżka, ale ledwo zaczęła się podnosić, wilkołak znalazł się za nią i zmusił, aby spojrzała w jego piękne, księżycowe tęczówki. Przełknęła głośno ślinę, jeszcze bardziej się gubiąc w tym, co się wokół wydarzało, a kolejne słowa byłego profesora tylko większy mętlik wprowadziły do jej zmęczonego umysłu, a chaos do serca. – Z-zwariowała? – Powtórzyła więc po nim głucho, mrugając gwałtownie powiekami i kompletnie nie nadążając za tokiem jego myślenia, co nie świadczyło o niczym dobry. – O-o czym… o cz-czym ty mówisz… – jąkała się coraz mocniej, aby wciągnąć gwałtownie powietrze w płuca, kiedy ni z tego, ni z owego położył jej drobną dłoń na swojej twardej męskości. Ponownie głośno przełknęła ślinę, a jej policzki spłonęły rumieńcem. – Nie mów tak – załkała jednak, kiedy powtarzał „nie pragnę”, bowiem chociaż podświadomość mówiła jej, że robił to specjalnie, mimo wszystko bolało ją to stwierdzenie. Później długo milczała, podczas gdy on mówił. – Będę szczęśliwa przy tobie… – wyszeptała, gdy skończył mówić. – Będę szczęśliwa… nie czuję się kobietą, Connor – podzieliła się z nim swoimi przemyśleniami. – Łysa – nerwowo, a nawet nieco histerycznie, przetarła dłonią głowę, gdzie już widać było srebrny meszek – szara, zapadnięta – zaśmiała się gorzko. – Nie możesz mnie chcieć – wysupłała się z jego uścisku. – Rozumiem – dodała szybko – i poczekam. Poczekam na ciebie, kochany – zapewniła, licząc, że kiedy włosy jej odrosną i przybierze na wadze, znowu będzie atrakcyjna.

    smutna, załamana i czująca się beznadziejnie brzydką VERA

    OdpowiedzUsuń
  83. Rzecz jasna, niewątpliwym było, że to właśnie obecność Connora w, beznadziejne pustym do momentu jego poznania, życiu Vereeny, definiowała ją i kształtowała, jako piękną kobietę. Nie znaczyło to, oczywiście, że po tym, jak straciła włosy i spędziła tak dużo czasu w nieprzyjaznym – bo żadna placówka medyczna, nieważne, jak bardzo personel by się starł, aby panowała tak przyjemna atmosfera, to nie była miejscem przyjaznym, bowiem ludzie tam przechodzili ciężkie operacji, słyszeli paskudne diagnozy i nierzadko umierali; pół-wila na przykład, nie wyobrażała sobie, aby móc urodzić tam dziecko: dać początek nowej, ślicznej i niewinnej istotce w budynku, który niósł ze sobą tyle paskudnych skojarzeń – The Royal London Hospital, a tym samym nosiła na głowie nieładną bliznę, a do tego poszarzała i schudła – z jednym próbowała walczyć makijażem, co miało nawet nie tyle na względzie kwestie estetycznie, a bronienie jej bliskich, jak na przykład malutka Roselyn Irisbeth, czy ciągle zamartwiająca się pani Thornton, przed jej rzeczywistym, mało zdrowym wyglądem, a z drugim natomiast: napychaniem się jedzenie, co zbyt rozsądne nie było i nierzadko kończyło się różnymi ekscesami jej żołądka, które napędzały spiralę troszczenia się o nią, an której przedzie stal były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Co jednak niesamowite, ona naprawdę dotychczas w ogóle nie przejmowała się swoją prezencją w takim stopniu – dbała o siebie, chodziła w czystych ubraniach, ale niekoniecznie modnych, a kiedy trzeba było ubierała odświętne sukienki, szpilki i spinała włosy w finezyjne fryzury, dodając do tego piękną biżuterię, którą w głównej mierze dostała od swojego wilkołaka i malowała na intensywną czerwień usta. Zabieg wycięcia oponiaka zaś wiele zmienił.
    To z jego powodu tak bardzo ubolewała nad brakiem srebrnych pukli, to z jego powodu tak rozpaczliwie potrzebowała, aby ludzie na się nie gapili – a gapili się zawsze i wydawało się, że ukochany pomógł się jej z tym pogodzić – ze idiotycznie się zakrywała, to z jego powodu nie czuła się kobietą i za wszelką cenę chciała to sobie znowu udowodnić. Miała więc wrażenie, że cały jej plan, o które powodzeniu marzyła, zakończył się wielkim fiaskiem.
    — Przynieś ci coś z kuchni? – W związku z tym zmieniła ton i próbowała przenieść środek ciężkości dyskusji na inne tory, ale nim się obejrzała, nagle leżała na łóżku, przykryta potężnym i silnym, dosłownie perfekcyjnym, ciałem swojego męża. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, ale nim zdążyła jakkolwiek zareagować, on już miał ją na rękach i niósł przed lustro, nakazując niejako patrzenie na swoje, niezbyt ładne, w jej opinii, odbicie. Spoglądanie na tę łysą głowę, szare, zapadnięte policzki i pustkę we fiołkowych tęczówkach było tak silnym i nieprzyjemnym doświadczeniem, że milczała, podczas gdy w kącikach oczu zbierały się jej łzy. Connor więc miał szansę powiedzenia wszystkiego, co, rzecz jasna, przebijało się do świadomości jego żony, ale było tak piękne, że nie mogła uwierzyć w tego prawdziwość. – Nie – skwitowała ostatecznie jego słowa. – Nie, tu nie ma nic pięknego. Nic – chciała mu się wyrwać, ale skuteczni ją powstrzymał, klękając za nią i muskając palcami jej kostki, jej łydki, jej uda. Przełknęła głośno ślinę. – Problem w tym, że… że ostatnie tygodnie nie patrzyłeś na mnie, jak na kobietę – powiedziała w końcu, pozwalając, aby słone krople spłynęły po jej jasnej skórze. – Patrzyłeś na mnie, jak na obowiązek, na coś, czym trzeba się opiekować i pilnować, żeby nie zrobiło niczego głupiego, a ja… ja chciałabym być twoją żoną… bardzo. – Załkała, a jej ciałem wstrząsnął silny spazm rozpaczy. –Znowu na chwilę zapanowała między nimi cisza, podczas której Vera trawiła wszystko, co usłyszała i próbowała poradzić sobie sama ze sobą. – Nie umiem, Connor… nie umiem… jestem słaba, jestem – nagle chwyciła swoją głowę w dłonie i pochyliła się do przodu, szlochając żałośnie: chciała ukryć to, co zrobiła z nią choroba, a czego się brzydziła.

    nienawidząca siebie i bardzo smutna, ale wciąż kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  84. Prawda była taka, że nieważne, jak Connor by się starał – a starał się naprawdę mocno, co doceniała, mimo że nie do końca potrafiła to okazać – jak wiele rozumiał i jak mocno pragnął pomóc swojej żonie – Vereena była ze wszystkim sama: sama ze swoją nienawiścią do siebie; sama ze swoją niechęcią do swojego niezbyt urodziwego obicia; sama ze złością na siebie o to, że jej wygląd ma wpływ na to, jak się czuje, co tym samym odbijało się na jej wspaniałych bliskich, którzy absolutnie na to nie zasługiwali. To więc ona sama, we własnym zakresie musiała się uporać z demonami, które pożerały ją wewnętrznie, toczyły jad do jej pokiereszowanego – jakby nie patrzeć od wielu lat: odejściem ukochanego, który po sobie pozostawił na jej lewym ramieniu nieładne blizny, doprowadzeniem do śmierci swojego synka, innymi perturbacjami, między innymi w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart, czyli chociażby konfrontacją z charłaczką Chloe, byłą partnerką jej wilkołaka, czy pobytem w areszcie Ministerstwa Magii, będąc w ciąży z córeczką oraz późniejszym poronieniem i wieloma innymi rzeczami, które pozostawiały głębokie rany w psychiczne pół-wili – serca i zmęczonego – równie mocno i kompletnie pozbawionego energii do pracy, co jej organizm – umysłu. Prawda więc była tak, że jak długo sama miała spoglądać z odrazą – tak długo pożycie małżeńskie Greybacków miała w zasadzie nie istnieć, bo nawet gdyby weterynarz z ochotą przystąpił do działania tych kilkanaście minut wcześniej, to ostatecznie ona i tak odczytałaby jako akt łaski, a nie chęć do obcowania z nią; bo jakże ktoś równie perfekcyjny, jak on mógł pragnąć kogoś równie beznadziejnego jak ona? Nie wyobrażała sobie tego i to bolało najmocniej – sprawiało, że miała ochotę leżeć, płakać i pogrążać się w ciemności.
    — Nie chcę już tu stać… – poskarżyła się w związku z tym żałośnie, zaciskając mocno powieki i chcąc czym prędzej odejść od lustra, co niestety stało się niemożliwe, bowiem mężczyzna szybko zmienił pozycję i zablokował jej przejście swoim silnym, wielkim ciałem. Kiedy zaś ją przytulił: Vera nie wytrzymała i kompletnie się rozkleiła, płacząc żałośnie i rzewnie, całkowicie obrzydzoną swoją osobą nie tylko na tle fizycznym, ale i psychicznym i wcale jej nie pomagało to, że mąż scałowywał jej łzy z policzków. Czuła się przez to bowiem jeszcze słabiej. – P-proszę… proszę zostaw… zostaw mnie… – wyjęczała żałośnie słabo, drżąc niczym osika poruszana przez zimny wiatr. Nieistotnym dla niej był niestety w tamtej chwili to, jak bardzo czuły był jej ukochany, jak bardzo się martwił i jak bardzo próbował podnieść ją na duchu: ona utknęła w strasznej otchłani, z której nie było żadnego wyjścia ani ratunku. – Connor… proszę… proszę cię… – błagała, aby się opanował, ale w ogóle nie słuchał: ponownie podjął swój monolog, pełen pięknych, mocnych słów, które w normalnych okolicznościach przyniosłyby jej ukojenie, ale wówczas była tak rozbita, że nie było najmniejszej możliwości, aby zadziałały. – Nie jestem zaszczytem, Connor – wyjęczała – jestem problemem, brzemieniem… n-nie… nie mów, że j-jestem… – urwała, przez szloch, który dosłownie ją zaczął dusić; rozpaczliwie wciągnęła powietrze w płuca. – Nie… ty jesteś cudem, ty… dlaczego to mówisz… j-ja… – nie mogła mówić przez płacz, który nią notorycznie wstrząsał. – Connor, t-ty… no ty sprawiasz, że m-moje życie jest piękny, a ja t-twoje niszczę… niszczę je – przylgnęła policzkiem do jego szerokiego torsu, słuchając bicia jego serca. – Jak ja mogę ciebie podniecać? Ja? – Uniosła na niego wielkie, fiołkowe oczy, spoglądając na niego z nadzieją, która nagle przemieniła się w ogień związany z wybuchem pożądania, które zainicjował pocałunek wilkołaka. W połączeniu zaś ze wszystkim, co jej powiedział, pani Greyback nie tylko poczuła się znacznie lepiej, ale i pewniej. – Connor – pochwyciła czule jego przystojną twarz w swoje trzęsące się, drobne dłonie – będziesz się ze mną kochał, mimo tego, jak wyglądam? – Zapytała zduszonym ze stresu i strachu głosem.

    obawiająca się odpowiedzi ukochanego VERA, która znowu uczy się, jak być kochaną

    OdpowiedzUsuń
  85. Cóż, jakby nie patrzeć, pytanie, które zadała Vereena było bardzo niebezpieczne i tak w zasadzie nie posiadało żadnej dobrej odpowiedzi, na co pewnie zwróciłaby normalnie uwagę – będąc jednak tak stęsknioną za Connorem i oszołomioną jego bliskością, nie potrafiła w żadne sposób oceniać w sposób logiczny ani w ogóle, nawet względnie, racjonalnie rozumować i podejmować odpowiednie kroki. Niemniej, to co powiedziała, absolutnie nie było proste – sytuacja, w jakiej postawiła męża, i to dosłownie, zdawała się być niemożliwa do wybrnięcia i z góry skazana na porażkę: gdyby odpowiedział „tak”, dając znać, ze chce się z nią kochać, mogłaby przecież uznać to za akt litości dla brzydkiej, chorej kobiety, aby się odczepiła od niego raz na dobre i dała mu tym samym spokój; gdyby natomiast odpowiedział „nie”, pół-wila jeszcze bardziej pogrążyłaby się w swoim smutku i niechęci do siebie, całkowicie i niepodważalnie wierząc w to, że jest zwyczajnie brzydka i ukochany wcale jej nie zechce. Konkluzja więc była taka, że nieważne, jakich słów użyłby były profesor ONMS z Hogwartu, ona i tak w ostatecznym rozrachunku miała być wręcz niepomiernie złamana i czuć się odrzuconą – nie była tylko pewna, czy bardziej przerażałaby ją skrajne współczucie, czy bolesna prawda o tym, że nie była już dłużej ani trochę kobieca. O dziwo jednak, zamiast pójść w którymkolwiek z tych kierunków – co naprawdę było zaskakujące, biorąc pod uwagę jej beznadziejny stan – Vera po prostu zaśmiała się wzruszona i pozwoliła łzom szczęścia płynąć po swoich bladych zapadniętych policzkach, kiedy wilkołak zapewnił, ze chce tego samego, co ona: rozpoczęcia poszukiwania ich nagich ciał, które spleść się miały w namiętnym tańcu uniesień. Jęknęła oczarowana tym pięknym faktem.
    — B-będziesz… och, Connor… będziesz… – powtórzyła po nim kompletnie zachwycona i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, aby chociaż trochę się opanować, co jednak nie było proste: targała nią cała gama emocji, od bezdennego niedowierzania, poprzez nieopisane wręcz szczęście, na nieokiełznanym pożądaniu skończywszy. – Naprawdę będziesz? – Nie powstrzymała się jednak od cichutkiego, pewnie nieco żałosnego, upewnienia się, że na pewno wyraził na to zgodę i chęć. Wówczas zaś zamilkła i uważnie słuchała tego, co jej przekazywał, a mówił długo, cudownie i czule; tak, że młodziutka pielęgniarka miała wrażenie, że unosi się kilka centymetrów nad ziemię, co zresztą po chwili stało się realne, kiedy mąż pochwycił ją mocno w objęcia w taki sposób, że musiała go objąć nogami w pasie, a tym samym poczuła, jak bardzo gotowy do działania był. Zarumieniła się leciutko. – Podjęłam się tej walki, bo wiedziałam, że ją wygram – odparła nagle dziwnie tego pewna, uśmiechając się z miłością. – Podjęłam się jej, bo wiedziałam, że wy nie pozwolicie mi się poddać. Pamiętaj więc, Connor – spojrzała głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki – nigdy ta walka nie zakończyłaby się moim, a w sumie naszym, zwycięstwem, gdyby nie ty, kochany – zapewniła poważnie i pisnęła wesoło, gdy padli na łóżko, czerwieniejąc po sekundzie niczym piwonia, kiedy otulał ją swoimi mało grzecznymi słówkami oraz doprowadzał do szaleństwa sprawnymi, dużymi dłońmi. – Nie jestem pewna, czy powinieneś mi wszystko subtelnie dawkować, czy… czy od raz no… no wiesz, zabrać się do roboty – zaśmiała się nieco nerwowo, zszokowana intensywnością pieszczot, takich jak pocałunek, który odebrał jej dech. – Kocham cię, Connor – jęknęła zaś chwilę później i długi czas było to jedyne, co powiedziała: skutecznie swoimi zabiegami odbierał jej rozum: nie było to jednak zaskakujący, biorąc pod uwagę, że doskonale wiedział, co najmocniej ją pobudzi i właśnie to jej serwował. – Zgadzam się na wszystko – wydusiła z siebie z niemałym trudem, układając drżące, chłodne dłonie po jego bokach i zsuwając je niżej, do linii jego spodni. – Ufam ci, Connor. Jesteś moim wszystkim… wszystkim, Connor… och, Connor… – szeptała.

    ubezwłasnowolniona przez swoje własne podniecenie, zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  86. Vereena wiedziała. Wiedziała, że Connor by jej nigdy nie skrzywdził, wiedziała, że zawsze zrobi wszystko, o co poprosi, wiedziała, że w łóżku – i w innych tak naprawdę życiowych sytuacjach – ostatecznie zdanie należy tylko i wyłącznie do niej – chyba że akurat nie była absolutnie decyzyjna, to chętnie oddawała pałeczkę swojemu ukochanemu, któremu ufała bardziej, niźli sobie – wiedziała, że przy nim niczego dosłownie nie musi się obawiać, bo on ją ochroni i wyciągnie z najciemniejszych otchłani, prowadząc ku przyjemnemu, ciepłemu światłu w swoich szerokich objęciach. Wiedziała więc też, że w sytuacji, w której od tak wielu tygodni nie obcowali ze sobą fizycznie, pomimo swych wielkich rząd, pragnień i już obudzonej, płomiennej namiętności, a także bolesnej wręcz tęsknoty – gdyby powiedziała „stop”, czy „dość”, on chociaż cierpiąc, postawiłby ją na pierwszym miejscu i nigdy nie dałby jej poczucia, że jego spełnienie jest ważniejsze niż jej, a co dopiero istotniejsze od tego, aby było z nią po prostu dobrze. Dlatego też niczym dziwnym nie było, że nieco – dopóki wilkołak skutecznie nie rozproszył jej uwagi swoimi mało grzecznymi słówkami, swoimi sprawnymi, wielkimi palcami i swoimi idealnie wykrojonymi wargami, wzniecającymi płomień w każdym miejscy, którego dotknęły na jej skórze – wyrzucała sobie, że nie zaufała mu wcześniej: że dała się tak pogrążyć przez swój własny smutek, zaogniany ciągle myślami o tym, że jest nieatrakcyjna, że nie zwróciła uwagi, że faktycznie dla swojego partnera w ogóle się nie zmieniał. Bez włosów, bez kilku kilogramów, bez kolorów – zawsze miała być jego żoną, matką jego dziecka, partnerką, kochanką i przyjaciółką. To natomiast sprawiało, że znowu czuła się tak, jak powinna – jak prawdziwa, silna, bo szczerze kochana, kobieta.
    — Wiem najdroższy, wiem – wyszeptała więc czule, w odpowiedzi na jego zapewnienia i objęła go mocno, chwilę się do niego tuląc i zbierając z jego silnych objęć energię, zanim pozwoliła mu wziąć się do pracy, całkowicie mu się oddając i ufając mu przy tym bezgranicznie. Rumieniła się słodko, widząc jego zuchwały uśmieszek, bowiem zdawała sobie doskonale sprawę z tego, do czego on był preludium. – O Boże! – Wyrwało się jej żałośnie, kiedy wsunął w nią palce i zaczął nimi poruszać, rozgrzewając ją i przygotowując na przyjęcie jego męskości w sobie. Wygięła się w łuk i najpierw szarpnęła na kołdrę pod sobą, a następnie wbiła paznokcie w jego ramię, dając mu tym samym niewerbalny znak, że jakkolwiek zabieg ten był przyjemny, ona potrzebowała czegoś znacznie intensywniejszego; i większego przy okazji. – A ja potrzebuję ciebie… – wydukała słabiutko, czerwona na twarzy, spoglądając na niego roziskrzonymi, fiokowymi tęczówkami, z trudem chwytając oddech, co po chwili było jeszcze bardziej utrudnione, bowiem były profesor ONMS z Hogwartu, wbił się w nią, powoli i tak, że była w stanie jedynie wydawać z siebie głuche pojękiwania i wić się pod nim, rozpaczliwie pragnąc „więcej” i „mocniej”. Nie potrafiła jednak wydusić z siebie ani słowa. Przyjęła go natomiast całego, oplotła nogami w biodrach i wcisnęła pazurki w jego łopatki i istnym cudem było to, że oddawała jego namiętne, głębokie pocałunki. Niby pokazywała mu, że wolałaby, aby był szybszy i silniejszy, ale robiła to w tak zawoalowany sposób, że minęło dużo czasu, oni już prawie umierali, spoceni i zmęczeni od wstrzymywania swoich rząd, a ona nadal miała ściśnięte gardło. Dopiero usłyszawszy jego bałaganie, zmusiła się do rozmowy: – Przewróć mnie na brzuch – nakazała ostro, pomiędzy urywanymi krzykami rozkoszy. – Boże, Connor, ogłuchłeś?! – Warknęła na niego, gdy nie zareagował od razu, a kiedy to zrobił, a ona leżała do niego plecami, natychmiast uniosła pośladki, aby było mu łatwiej ją posiąść. – Szybciej, kurwa… – wydukała, ściskając w placach poduszkę, a sekundę później wrzasnęła przeciągle, gdy ją wziął tak, jak należało: dogłębnie i ostro. – Kocham cię, wilczku… o Jezu… jak ja cię kocham… – wydyszała pomiędzy pchnięciami.

    rozgrzana, rozpływająca się z rozkoszy, rozdygotana z podniecenia, VERA

    OdpowiedzUsuń
  87. — T-tak… tak… t-tego sobie życzę… tak… – wydukała oszołomiona doznaniami Vereena, z trudem chwytając oddech i spoglądając na Connora tak, jakby to, co zaraz miało nastąpić, miało zaważyć na jej życiu lub śmierci i w zasadzie tak niejako było: pragnęła go do tego stopnia i była za nim tak mocno stęskniona, że nie wyobrażała sobie, aby miał jej w tamtej chwili odmówić przyjemności płynącej z ostrego zbliżenia, szczególnie, że chwilę wcześniej zapewniał, ze wystarczy jej jedno słowo, aby zrobił dla niej dosłownie wszystko: od przerwania, które w ogóle nie wchodziło w grę, poprzez zwolnienie, gdyby nie czuła się najlepiej, co również było zwyczajnie niemożliwe, bo przecież kochała się z kimś, do kogo w pełni należała, na przyspieszeniu ruchów swych bioder właśnie skończywszy. – Proszę! – Jęczała żałośnie, kiedy on zamiast od razu wziąć się do pracy, czego rozpaczliwie wręcz potrzebowała, gładził dłonią jej plecy i dawał klapsy, które jednocześnie denerwowały ją, jako niepotrzebny wypełniacz czasu, a z drugiej strony: podniecały jeszcze mocniej. Usłyszawszy jednak jego zwierzęcy, pierwotny warkot, odetchnęła z ulga, a po sekundzie dosłownie wrzasnęła przeciągle, gdy wziął ją brutalnie, ale wciąż w granicach rozsądku i dobrego smaku. – Kocham cię wilczku… – wyspała, chwytając jego dłoń i gryząc kciuka.
    Było szybko, ostro, gwałtownie i spazmatycznie, a nawet nieco nerwowo i może histerycznie – obydwoje bowiem wariowali z rozkoszy i potrzebowali czym prędzej osiągnąć szczyt: cudowne, silne i obezwładniające spełnienie, z którego musieli dotychczas rezygnować ze względu na jej zdrowie, toteż tęsknota tylko wszystko intensyfikowała do tego stopnia, że nie do końca panowali nad tym, co robili i co mówili. Wszystko to jednak sprowadzało się do bezdennej, płomiennej rozkoszy i miało na celu zawiedzenie ich na sam wierzchołek uniesienia, które faktycznie przybyło niespodziewanie, a swoją mocą pozbawiło ich na długo tchu – padli, dysząc ciężko, spoceni w skotłowaną pościel, wciąż będąc jednością. Chwilę im zajęło wrócenie do stanu względnej używalności, ale kiedy tylko to zrobili – natychmiast wykorzystali powrót energii do dalszego nadrabiania straconego czasu i już w łaziance raz jeszcze ich ciała wpadły w wir namiętnego tańca, podczas którego się odnalazły i wspólnie przeżyły najsilniejszą ekstazę, co zaowocowało tym, że kiedy wylądowali w łóżku – w końcu nadzy, co akurat w ich wypadku było normą, a spanie w ubraniach chorym odstępstwem od normalności, którego nienawidzili – natychmiast zasnęli, aby dwudziestego czwartego grudnia obudzić się zmęczonymi, ale bardzo szczęśliwymi.
    Wigilijny dzień rozpoczęli więc od jeszcze jednego zbliżenia – tym razem powolnego i subtelnego, skoro nocą udało się im zaspokoić, przynamniej częściowo, ich pierwotne żądze, toteż mogli się wówczas skupić na tym, aby po prostu nieś sobie przyjemność: blisko, ocierając się skóra o skórę, jasna o ciemną, i co chwilę całując się wydyszeć wyznania miłości w momencie osiągnięcia spełnień; mój Boże, jakże Vera tęskniła za tym cudownym, obezwładniającym uczuciem, kiedy to były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zalewał ją nasieniem, tym samym czyniąc ją swoją kobietą. Tego dnia, po tym, jak cudem pokonała swoje kompleksy było to zaś dla niej tak ważne, że z wrażenia się wzruszyła i moment im zajęło, aby się opanowała – dopiero wtedy ruszyli do swoich obowiązków, a tych niestety nie mieli mało. To w końcu w ich białym domu, na ich dużej i pięknej farmie Trenwith – co chyba miało się już stać swoistą tradycją, na co absolutnie nie mieli zamiaru narzekać, bo obydwoje zawsze marzyli o pełnej, głośnej i szalone rodzinie i takową otrzymali: w końcu przecież w ogóle nie liczyły się więzy krwi, kiedy grupa ludzi kochała się ponad wszystko i była gotowa dla siebie do największych poświęceń – odbywać się miała pierwsza część celebracji Świąt Bożego Narodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czekało ich więc dopięcie na ostatni guzik kwestii związanych ze stroikami – a więc, między innymi, odpowiednim nakryciem stołu, który łączył w sobie zieleń gałązek świerku, czerwień i złoto oraz zapach pomarańczy i goździków, czy też upewnieniem się, że Zjawa oraz urocza i sprytna Roselyn Irisbeth nie pościągały bombek z choinki – jak i z jedzeniem, które należało podgrzać, doprawić, albo po prostu – co pół-wila robiła nad większością półmisków – po prostu popłakać, wymyślając sobie, że nie wyszło. Na szczęście, obok zawsze miała swoich ulubionych krytyków kulinarnych, a więc małżonka i ich córeczkę, którzy skutecznie wybijali jej z głowy przejmowanie się na zapas, skoro wszystko było – jak zawsze, bo wcześniej sobie idealnie logistycznie rozpracowali – przygotowane. Dlatego też, kiedy nadjechali Hawthorne’owie, a tuż za nimi pan Rochefort wraz z panią Thornton – oczywiście Josephine i seniorka rodu przywiozły po kilka półmisków i ciast, co zaowocowało tym, ze stół Greybacków dosłownie się uginał pod naporem pyszności, które znikały w zastraszającym tempie, a wszystkim wydawało się być mało. Dobrze, w związku z tym, że w planie na Wigilie mieli również przedkolacyjny spacer, dzięki czemu zrobili sobie trochę miejsca, a Connor mógł w tym czasie poukładać z Felixem prezenty pod drzewkiem.
      Tych natomiast była cała sterta – różnej wielkości, maści, treści, w różnych torebkach, kartonikach i kolorowych papierach, z różnymi podpisami, ze śmiesznymi życzeniami i uroczymi kokardkami – przy okazji zajmująca znakomitą część, naprawdę pokaźnego, salonu Greybacków. Kiedy Vera więc je zobaczyła, aż zachłysnęła się z wrażenia, a później miało być tylko gorzej – czy dokładniej rzecz ujmując: lepiej. Oto bowiem, kiedy jej małżonek, przywdziawszy strój mikołaja – notabene bardzo seksownego, czego nie omieszkała mu powiedzieć, jednocześnie zapowiadając, ze wieczorem zrobi z kostiumu użytek – zaczął rozdawać upominki okazało się, że zdecydowanie musiała być kochana. Oprócz bowiem ulubionych płyt, książek, perfum i ślicznej apaszki w różyczki – tak a propos imienia jej córeczki oraz babci – otrzymała także i przede wszystkim od swojego ukochanego zeszyt z nutami melodii na wiolonczele, nowy smyczek, specjalny, wygodny fotel do grania, którego rozpakowywanie bardzo przypadło do gustu Rosie i Jake’owi oraz odnowienie jej ukochanego instrumentu, który natychmiast wykorzystała do przytoczenia kilku kolęd, co wcale takie proste nie było, biorąc pod uwagę jej wzruszenie. Za to wszystko zaś bardzo namiętnie odwdzięczyła mu się, gdy tylko goście wrócili do swoich domów i zostali sami.
      To natomiast, co otrzymał pan Greyback mieli wykorzystać już w weekend od dziewiątego do jedenastego stycznia dwa tysiące dwudziestego szóstego roku, bowiem był to podarek, który opiewał na dwie noce „all inclusive” w londyńskim hotelu The Rubens at the Palace, gdzie wynajęła Apartament Królewski, oraz na wypadający dziesiątego, w sobotę wieczorem, koncert w Royal Albert Hall, zatytułowany Tribute to the Legends of Rock – a jak powszechnie było wiadomo, wilkołak był fanem starego, mocnego i dobrego uderzenia. Toteż ledwie tydzień po Sylwestrze – podczas którego postanowiła sobie, że wiolonczela musi ich na trochę na urlop, bowiem każdy ją namawiał do wydawania z jej strun dźwięków – który spędzili wespół z Hwathorne’ami i mniej-więcej tyle samo po pełni jej ukochanego, przywdzieli przetarte dżinsy i stare skórzane kurtki, zasiedli wygodnie w swoim wściekle pomarańczowym pickupie i wyjechali do stolicy Wielkiej Brytanii – już w piątek rano, łącząc przyjemne z pożytecznym i spotykając się przed południem z doktor Morris, która przedstawiła im dokładny plan radioterapii pół-wili, która z czerwoną bandamą idealnie wpisywała się w stylizacje prezentu dla męża, która miała mieć miejsce od dwunastego do dwudziestego czwartego dnia pierwszego miesiąca roku i, co było dla nich miłym zaskoczeniem, miejscem przyjmowania leczenia miało być niedalekie Bodmin, do którego można było się dostać promem.

      Usuń
    2. Było to zdecydowanie pocieszające i jeszcze bardziej poprawiło im humory, zanim kompletnie wyrwani z kontekstu udali się do luksusowego, bogatego hotelu – to miał być ich weekend i chociaż udawało im się z niego korzystać, to i tak co chwilę wydzwaniali do pani Thornton, aby się upewnić, że wszystko dobrze.
      Były to jednak także ostatnie dni przed kolejną ich ciężką próbą, która rozpoczęła się w najbliższy poniedziałek, kiedy razem – Connor musiał jej jednak obiecać, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy jedzie wraz z nią, bowiem nie mógł już dłużej zaniedbywać obowiązków związanych z opieką nad zwierzętami w swojej klinice i kolejne razy towarzyszyć chorej będzie jej babcia, podczas gdy Roselyn Irisbeth miała przebywać parę godzin, podczas nieobecności ojca z dziećmi z grupy żłobkowej w przedszkolu Felixa – pojechali do szpitala na pierwszą dawkę promieniowania. Ku ich zaś wielkiemu szokowi, ta została przez organizm Vereeny przyjęta całkiem nieźle, podobnie zresztą, jak druga, ale niestety – przy trzeciej zaczęły się schody, a równia pochyła zaczęła lecieć na łeb na szyję, sprawiając, że młodziutka pielęgniarka była coraz słabsza, bledsza i chudsza, przebarwienia na jej skórze natomiast większe i intensywniejsze, a żołądek coraz częściej odmawiał posłuszeństwa. Chroniczne wyczerpanie więc doprowadzało do tego, że większość dni, które spędzała na Trenwith przesypiała i już nie była w stanie wykonywać żadnych obowiązków domowych – jej pożycie małżeńskie leżało więc odłogiem, za co szczerze się nienawidziła, bo jej ukochany nie na taką partnerkę się pisał. Co gorsza, ostatnia radioterapia wcale nie zakończyła problemów. Zdążył zacząć się luty, a jej stan zdrowia wciąż pozostawiał wiele do życzenia i jakkolwiek próbowała być silna – nie była często nawet w stanie iść się umyć; dobrze, że po dwudziestym trzecim mogła spokojnie skorzystać z pomocy magii, na której naukę poświęciła siedem lat, i zmusić srebrne pukle do szybszego wzrostu, co psychicznie ją podnosiło na duchu. Przynajmniej taki miała jasny punkt w całej swojej beznadziejności.
      — O jaki biedny. – Skwitowała więc zirytowana Vera, której już nawet nie pomagało to, że ona i Roselyn Irisbeth, mogły bawić się jej lokami, kiedy szóstego lutego, w piątek, jej ukochany zaczął marudzić na ilość pracy, której ona na przykład w ogóle nie miała i odczuwała jej poważny, wyjątkowo bolesny brak. Ciągnęło już ją do robienia czegokolwiek, oprócz siedzenia i czytania. – Przykro mi z powodu psa Youngów – dodała jeszcze, nieco ironicznie, chociaż wcale nie chciała, bo faktycznie było jej mocno żal zwierzęcia, ale tak bardzo zazdrościła mężowi, że ten robi coś pożytecznego, a ona może jedynie ograniczać się do podgrzania obiadu zrobionego przez panią Thornton, że nie była w stanie okazywać najmniejszej empatii wobec czegokolwiek. Dlatego na wszelki wypadek nie komentowała nic więcej. – Sprawdzam, czy wszystko jest dobrze rozliczone, czy jest sprzęt, karma, leki, bandaże i inne przedmioty, które są potrzebne do tego, aby twoja – podkreśliła ze złością; próbując ukryć pomiędzy papierkologią dotycząca przychodni weterynaryjnej, dokumenty od doktora Cartera, do którego w desperacji zadzwoniła błagając o wakat – klinika odpowiednio funkcjonowała. – Zerknęła na niego spod byka. – Robię to po raz dziesiąty – dodała kpiarsko, ale nie żartowała i wcale nie ucieszyła się, kiedy mocno ją objął, a przy okazji dostrzegł pierwsze kroki, które powzięła, aby nie zgnić na ich ślicznej farmie. – Dlatego że chcę wrócić do pracy – doparła, uznając, że nie ma co go oszukiwać. – Dlatego, że mam dość siedzenia w domu i dlatego, że teraz jest okres grypy i Carter potrzebuje pomocy – wyjaśniła całkiem spokojnie, chociaż zaciśnięte dłonie w pięści jasno świadczyły, że jest skrajnie zdeterminowana i odwiedzenie jej od tego szalonego pomysłu graniczyło z cudem.

      zmęczona i znudzona, a z tego powodu bardzo zła VERA THORNE, która kocha i wie, ze brzydko się zachowuje ♥

      Usuń
  88. Rzecz jasna, to nie było tak, ze Vereena nie miała pojęcia, jak bardzo źle i nieodpowiednio się zachowuje – szczególnie względem Connora, który wykazywał wobec niej nieopisane wręcz pokłady cierpliwości i dobroci; który przełykał każdą gorzką pigułkę, jaką mu serwowała, a tych przez to, że była zmęczona totalnym nic nie robieniem, zirytowana faktem, że ciągle jest otaczana nadmierną troską, przez którą nie ma prawa wykonywać najdrobniejszych prac domowych, oraz wiecznym, takim straszliwie ludzkim i beznadziejnym, znudzeniem, było doprawdy wiele. Oczywiście, doceniała jego podejście i to, że umiał zacisnąć szczęki, znosić ją oraz jej paskudne wybuchy, a na koniec nawet objąć ciepłymi ramionami i zapewnić, że nic się nie stało, obracając cała nieprzyjemną sytuację w żart – nie potrafiła jednak tego tak co dzień okazać, a wiedziała, jak bardzo istotne to było dla dobrego funkcjonowania zgodnego małżeństwa: nie mogła tylko od niego brać, siły, czy dobroci, ale powinna też dawać, a przynajmniej pokazywać, jak bardzo mu dziękuję za każdą rzecz, jaką robił. Nie zmieniało to natomiast faktu, że czasem jego nadopiekuńczość była zdecydowanie przesadna i tutaj ponownie pojawiał się problem – mając świadomość, że nie jest ani należytą żoną, ani namiętną kochanką, ani nawet miłą przyjaciółką, czy partnerką w ogóle, nie czuła się godna, aby móc mu wspomnieć, że przesadza. Tym samym nakręcała tę chorą spiralę milczenia, która pchnęła ją do wykonywania desperackich kroków pokątnie i w tajemnicy przed najważniejszym mężczyzną jej życia, co w ogóle nie było dopuszczalne, biorąc chociażby pod uwagę, co przysięgali sobie trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku podczas ich pięknego ślubu. Kłopot w tym, że miała dość tej beznadziei.
    Siedzenie zaś na farmie Trenwith i ciągłe skupianie się na tym, aby dosłownie nawet nie kiwać palcem – on sprzątał i zajmował się wespół z Hawthorne’ami ich słodką Roselyn Irisbeth, natomiast pani Thornton codziennie przyjeżdżała z panem Rochefortem na obiadki, które oczywiście już miała gotowe i to na parę dni. Była zbyt energiczną osobą, aby wytrzymywać psychicznie taki żałosny marazm, który męczył bardziej niż triatlony.
    — Tak, do pracy – nie siliła się więc na ładne słówka, czy odpowiedni ton, a że zawsze wyznawała zasadę, ze najlepiej wszystko przekazać prostymi, dosadnymi określeniami, w połączeniu z jej niezadowoleniem, wyszła doprawdy nieprzyjemna mieszanka: kobiety chorobliwie dumnej i ambitnej oraz wściekłej, niczym Bazyliszek z hogwarckich kanałów, co absolutnie nie wróżyło niczego dobrego. – O, jeśli rozumiesz, to wspaniale. Ja na przykład rozumiem, ze pies Youngów po raz trzeci rozdarł sobie łapę i musiałeś go zszywać, więc ponownie nie było cię na obiedzie – odparowała, zdecydowanie zbyt opryskliwie i kompletnie nie w porządku wyciągając kwestie wspólnych posiłków na wierzch, zbierając wszystkie papiery do kupy i wstając z krzesełka, aby nie czuć się jeszcze mniejszą, niż była w rzeczywistości. Spojrzała na wilkołaka wzywająco, zadzierając nosek. – Nie potrzebuję więcej odpoczynku – przerwała mu szybko ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Odpoczywam od cholernego listopada i mam dość – zapowiedziała, a swoim postanowieniu była tak pewna, że tylko kulą do wyburzania można byłoby ją przestawić. Oczywiście, doceniała, że były profesor ONMS zachowuje spokój i nie chce prowadzić do kłótni, co i ją opanowywało, ale jednocześnie: naprawdę była na skraju załamania nerwowego. – Connor, cholera, życie nie jest łatwe! – Uniosła się, zaczynając się niespokojnie kręcić p kuchni. – Nic nie jest łatwe. Nic, a to… t-to że jestem tu zamknięta jest straszne, Connor, rozumiesz? Straszne. – Mówiła poważnie. – Urodziłam się nie po to, żeby trwać, ale żeby coś zrobić ze swoim życiem – emocjonowała się, a w jej fiołkowych oczach stanęły łzy. – Więc daj mi tę szansę – poprosiła rozpaczliwie, chwytając go za wielkie dłonie.

    bardzo pragnąca cokolwiek zrobić VERA, która jednakowoż potrzebuje akceptacji swojego pomysłu

    OdpowiedzUsuń
  89. Jasnym było, ze Vereena nieco przesadzała i cała ta jej histeria tak naprawdę wcale nie musiała mieć miejsca, gdyby nie to, że od wielu tygodni, notorycznie się nakręcała – najpierw jako chodząca beznadzieja, kiedy zdiagnozowano u niej oponiaka, później jako wrak człowieka i w ogóle nie-kobieta, kiedy musiała ogolić włosy, następnie pogrążała się w nienawiści do swojego wyglądu, robiąc z siebie próżną i doprawdy małą inteligentną osobę, która się skupia jedynie na tym, co na powierzchni, a nie we wnętrzu, aby na koniec zwyczajnie wmówić sobie wielki problem. Owszem, faktycznie dość dla niej – a przede wszystkim: dla jej psychiki – kłopotliwym był fakt, że według swoich najbliższych powinna notorycznie wypoczywać: że byli tak przekonani o tym, że jej jedynym obowiązkiem jest leżenie i wracanie do zdrowia, że odbierali jej dosłownie wszystko. Connor cichcem ścierał kurze, mył podłogi, a nawet – z nieopisaną pomocą seniorki rodu – nauczył się – względnie przynajmniej, bo nadal jego małżonka znajdowała białe bluzki będące w tęczowych smugach – obsługiwać pralkę. Felix codziennie zabierał słodką Roselyn Irisbeth do przedszkola, gdzie – co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – było jej dobrze i bezpiecznie, a sama dziewczynka miała kontakt z rówieśnikami oraz Jacobem Ivanem, dla którego była prawdziwym autorytetem. Josephine i pani Thornton zaś prześcigały się w przywożeniu jej obiadków i wykonywaniu drobnych prac na Trenwith przez jedną, gdy druga próbowała ją zagadywać. Przez to zaś wszystko w pewnym momencie Vera w ogóle nie czuła się wspierana, a wręcz osaczana – jakby dawano jej do zrozumienia, że i tak do niczego się kompletnie nie nadaje, więc najlepiej byłoby, gdyby żadnej rzeczy wokół siebie nie dotykała.
    Tym sposobem uznała, że to powrót do pracy zawodowej – tej związanej z przychodnią doktora Cartera nieopodal małego, głównego ryneczku w Boscastle – jako jedyny był w stanie uratować ją od zwariowania z permanentnego marazmu, nieróbstwa i ubezwłasnowolnienia oraz poczucia, że jest tak bardzo żałosna, że n i c jej nie wolno. Miała zamiar więc walczyć o to bardzo zacięcie i nie dać się przekonać do zmiany zdania.
    — Nie „cholera kochanie”, tylko „tak Vero, idź i spełniaj się” – załkała w odpowiedzi na komentarz ukochanego, mimo że doskonale wiedziała, dlaczego tak stękał: nienawidził jej łez, tak samo jak ona jego. – Nie… nie! Nie, nawet nie kończ, zabraniam ci! – Uniosła się zaś gwałtownie, kiedy rozpoczął mówić od wyznania miłości: po jego księżycowych tęczówkach poznała, że dalsza część tego zdania w ogóle się jej nie spodoba. Uparł się jednak i dokończył, czym doprowadził swoją małżonkę do wewnętrznego szaleństwa i tylko fakt, że ich córeczka, podrzucona jak zawsze przez Hawthorne’ów, którzy również przypadkiem zrobili dla Greybacków zakupy, bawiła się ze Zjawą w salonie, powstrzymał ją przed ciskania w niego naczyniami. – Świwtnie… wspaniale wręcz! – Prychnęła, kwitując ze złością jego decyzję. – Nie będę żyła pod kloszem, mam dość, Connor – ostrzegła go lojalnie, grożąc palcem. – Nie przypominaj mi ciągle o radioterapii, bo tak się składa, że pamiętam doskonale – zakpiła okrutnie. – Boże Święty i wszyscy Archaniołowie, ty naprawdę masz mnie za idiotkę niezdolną do samodzielnego życia – stwierdziła, patrząc na niego, jak na kompletnego obcego. – Niemożliwe… Jezu… niewiarygodne – kręciła srebrną głową, nieco egoistycznie rozkoszując się dotykiem miękkich, długich pukli na chudych ramionach. – Czuję się świetnie i wiedziałbyś to, gdybyś ze mną rozmawiał, a nie przykuwał mnie do cholernego grzejnika w naszej sypialni, każąc leżeć w bezruchu! – Rozdarła się tak, że aż ją samą zabolały bębenki. – Wracam do pracy. Wracam! Czy tego chcesz, czy nie! – Zapowiedziała ostro, żwawo kierując się do zaniepokojonej atmosferą w domu, płaczącej Rosie i natychmiast zmieniając przy niej ton: – Już, już malutka… mamusia jest obok…

    zawiedziona na wilczku, bardzo na niego obrażona, dumna VERA

    OdpowiedzUsuń
  90. Ewidentnie nikt wokół Vereeny nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką trudnością było dla niej usiedzenie w domu i nic nie robienia, do którego była przez wszystkich swych bliskich – a w czym zdecydowany, irytujący prym wiódł Connor – zmuszana, dosłownie siłą i podstępem, co denerwowało ją tym bardziej: do pasji doprowadzał ją fakt, że zapewniano ją – od małżonka, poprzez przyjaciół, aż do babcia – że wcale nie chodzi o to, aby w ogóle się nie dotykała czegokolwiek, a o drobne wyręczenie jej w niektórych kwestiach. Takie białe kłamstwo było zaś gorsze niż najczarniejsza prawda, którą – przynajmniej tak wynikało, z obserwacji jej wymęczonego od ciągłego, przymusowego braku wysiłku, umysłu – zdecydowanie było przekonanie byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, starszej pani Thornton, energicznym Hawthorne’ów, a nawet pana Rocheforta, że kompletnie do niczego się nie nadaje. Czuła się więc beznadziejnie słaba i coraz bardziej podminowana, a co grosza – w tej jednej, ale jakże ważnej kwestii, nie miała oparcia w swoim ukochanym, ba!, on stał po przeciwnej stronie barykady i gotów był walczyć o swoje racje – tak jak ona o własne – do ostatniej kropli krwi. Co gorsza – powoływał się na obietnicę złożoną w The Royal London Hospital, której jednym z zapewnień było, że zawsze będzie brała jego zdanie pod uwagę. Problem w tym, że jak najbardziej brała wszystko, co mówił pod rozwagę, o ile było to logiczne i jakkolwiek wytłumaczalne – natomiast jednak jego próby zatrzymania jej na farmie Trenwith były ponad jej siły i nawet nie miała zamiaru o tym słuchać nigdy więcej. Nie aby robić mu na złość, ale zwyczajnie miała swoje limity, które się właśnie kompletnie i nieodwracalnie wyczerpały.
    Stąd też wynikał jej wrzask – żałosny, niemy, bo niesformułowany wprost, krzyk, którego w żaden sposób nie mogła zatrzymać wewnątrz siebie: obrazował on bowiem to, jak się czuła przez ostatnie tygodnie i pewnie gdyby nie płacz smutnej i samotnej oraz zaskoczonej matczynym wybuchem Roselyn Irisbeth, wylewałaby z siebie głośno żale dalej, jednocześnie pokazując siłę swych płuc. Była po prostu skrajnie wyczerpana bezsilnością.
    — Daj mi spokój – rzuciła więc jeszcze jedynie, zanim w pełni skupiła się na córeczce i z weterynarzem dopiero znalazła się w jednym pomieszczeniu wieczorem, kiedy ona szła do łazienki po utuleniu ich księżniczki, a on zajmował się konstrukcją z pociętego drewna przy kominku. – Śpi – odparła, a w zasadzie burknęła, nadal na niego wielce obrażona. – Była – odpowiadała na wszystko, co dotyczyło Rosie, ale lakonicznie i monosylabicznie, nie mając zamiaru wciągać się w głębsze dyskusje z mężem, za bardzo wciąż na niego obrażona i zbyt zraniona jego zachowaniem. Nie skomentowała jednak jego próby rozładowania atmosfery, tylko najpierw napiła się wody, a później nerwowo zaczęła przestawiać ich zdjęcia na komodzie, układając je w coraz bardziej dziwaczne kompozycje. – Położę się – burknęła i już chciała odejść, kiedy wilkołak, jak gdyby nigdy nic stwierdził, że uwielbia widok trzaskającego ognia w kominku. – Ha… no widzisz – zakpiła – ja na przykład lubię widok powiększających się sum pieniędzy an naszym koncie, kiedy mam w tym swój udział – powiedziała ostro, stojąc do niego plecami. – Lubię też – odwróciła się i spojrzała na niego ostro – widok pacjentów, którzy przynoszą mi bombonierki za to, że… cholera, nakleiłam im plaster na zadrapanie. Lubię też – zbliżyła się do niego, spoglądając w jego księżycowe tęczówki z wyrzutem – czuć się ważna i potrzebna, a nie jak żałosna kula u nogi, która nic nie umie robić – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Dlatego nie, nie Connor, nie jest nic – podkreśliła z emfazą – w porządku – zakończyła, ale nie tonem, który wskazywał na awanturę, ale po prostu zrezygnowana i bezdennie smutna. – No ale… cóż – zaśmiała się nerwowo. – Pójdę na górę i odpocznę od odpoczywania – wyszeptała z żalem.

    mająca dość awantur, ale wciąż mocno załamana i podminowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  91. Na pewno Vereena w tamtej chwili całkowicie przesadzała, ale nie umiała już inaczej – zwyczajnie miała dość i oto w tamtej chwili wszystkie jej tamy pękły, a złość, irytacja i cały żal wylewał się z niej wielkimi falami, wartkimi strumieniami i niszczycielską siłą żywiołu. Jasnym jednak było, że owy żal nie był per se skierowany na Connora, a bardziej na sytuację w jakiej się znaleźli – na to, że ona nie potrafiła usiedzieć w miejscu, a ona talk panicznie się o nią martwił; o to, że była zmęczona wiecznym odpoczynkiem, a on nie potrafił w żaden sposób odpuścić, każdą jej próbę podjęcia się jakiegokolwiek, najmniejszego zadania, traktując niemalże jako potwarz, a następnie ze wszystkich swych sił, w sposób bardzo irytujący, bowiem odwołujący się do jej zdrowego rozsądku, powstrzymując ją od nawet kiwnięcia palcem. Ona natomiast była zdecydowanie zbyt energiczna – co również nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – szczególnie wziąwszy pod uwagę to, przez co przeszła w ostatnim czasie, a do czego zaliczała się trudna operacja na otwartej czaszce, która niestety nie obyła się bez komplikacji. Wilkołak więc miał pełne prawo, aby się martwić o zonę, natomiast pół-wila miała zwyczajnie zapisane w swojej informacji genetycznej, że nie jest w stanie wysiedzieć w jednym miejscu i musi nieść pomoc innym ludziom, nawet za cenę własnego zdrowia. Po prostu – taka już była i taką ją pokochał i wziął, za całym dobrodziejstwem inwentarza. To zaś oczywiście działało w obie strony i młoda pielęgniarka dostrzegała to oraz w pełni doceniała – nie była ani ślepa, ani głupia i doskonale widziała, jak bardzo próbuje ją uszczęśliwić – ale czasem zwyczajnie bywało tak, że człowiek przekraczał wszelkie swoje limity zrozumienia do skrajnej nadopiekuńczości. Ona swoje straciła.
    — Ja… j-ja po prostu nie mam siły… – skwitowała więc jeszcze i naprawdę była gotowa, zgodnie z chęciami byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, udać się na piętro, do ich sypialni, gdzie ponownie miała przywdziać koszulę nocną i skulić się na swoim brzegu łóżka, następnie po prostu leżąc w bezruchu. Oczywiście, owa myśl była jedynie jej przeczuciem, a nie czymś pewnym, a wszystko to, co się na nią nakładało, a więc piżama i ograniczenie kontaktu, nie było przez Verę odczytywane jako kolejne wyrażanie chęci jakiegokolwiek opanowania jej, a tym samym pomocy w powrocie do zdrowia, a zwyczajnie odrzucenie, z czym przecież miała poważny problem od chwili, w której zdiagnozowano u niej oponiaka, a w konsekwencji ogolono głowę. Niemniej, kiedy tylko jej ukochany, bo miał nim pozostać niezależnie od wszystkiego, się odezwał, zatrzymała się w progu i nadstawiła uszu. – Co sugerujesz, przepraszam? – Wpadła mu jednak w słowo juz po pierwszym zdaniu, odwracając się ku niemu gwałtownie i zaciskając mocno usta w wąską linię; jej fiołkowe oczy chwilę ciskały gromy, ale im dłużej mówił, tym bardziej odpuszczała, a nawet wzruszała się. – Connor… – sapnęła żałośnie, dostrzegając jego łzy i już wyrwała się pół kroku do niego, do przodu, aby go objąć, pogładzić i ukoić, scałowując słone krople z jego policzków. Powstrzymała się w ostatniej chwili, nie czując się zwyczajnie godną, aby móc wykonać taki ruch. – Connor – powtórzyła, zapowietrzając się, kiedy stwierdził, że siebie nienawidzi. Na moment pociemniało jej przed oczami, a później świta wirował jej przed nimi w zastraszającym tempie. Ledwo trzymała pion. – Nie mów tak… – jęknęła w związku z tym cichutko, po czym ponownie się rozpłakała i tym razem nie namyślając się wiele, dobiegła do niego, padła przy fotelu na kolana i ułożyła srebrną głowę na jego udach. – Jesteś najlepszym mężem – wyszeptała poważnie i szczerze – a-ale… ale nie kochasz się ze mną, nie rozmawiasz, ciągle mi tylko czegoś zakazujesz i… i pozwalasz, żeby Jo i babcia robiły obiady, sam pierzesz i sprzątasz… nie mam już nic. Nic nie robię… Wariuję, Connor… wariuję – zakończyła z emfazą cała drżąc i również płacząc rzewnie.

    wiedząca, że wilczek ma rację, ale nadal źle się czująca z tym VERA

    OdpowiedzUsuń
  92. Oczywiście, w rzeczywistości wybuch Connora niewiele w sumie zmienił w podejściu Vereeny, oprócz tego, że kompletnie już, całkowicie załamała się i zaczął ją ogarniać jeszcze zimniejszy i straszniejszy smutek, z którym w żaden sposób nie mogła sobie poradzić – co gorsza, ten był podsycany przekonaniem, że jest zwyczajnie podłą i niewdzięczną żoną, która w ogóle nie zasługuje na nic dobrego, skoro nie potrafi docenić tego, co robił dla niej mąż, jak bardzo próbował ją wyręczyć i jak rozpaczliwie pragnął ją chronić; przed samą sobą nawet, co w zasadzie było całkiem słuszną decyzją, wziąwszy pod uwagę to, co wyczyniła w tamtej chociażby chwili. Niemniej, prawda była taka, że decyzja, jaką podjęła o powrocie do pracy w przychodni doktora Cartera w ich ukochanym Boscastle, była czymś, co naprawdę podniosło ją na duchu i pomogło powstać po wielu tygodniach trwania w marazmie i beznadziei – bo tak, niezależnie od kolejnych słów byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, ona nadal i niezmiennie uważała, że była zwyczajnie żałosna i dlatego należało wziąć ją na świecznik i ocenić tak nisko, aby wyręczać ją w każdych dosłownie czynnościach; na Boga, ona nawet nie mogła nosić na rękach swojej słodkiej i uroczej Roselyn Irisbeth, co było kolejną kroplą, która napełniała jej czarę goryczy. Rzecz jasna, rozumiała coraz bardziej – w zasadzie to chyba wiedziała to od początku, ale irytacja na samą siebie nakazywała jej spychać tę świadomość w głąb swego zmęczonego umysłu i cierpiącego, nad zawodem samą sobą, serca – dlaczego wilkołak podejmował takie, a nie inne decyzje i przyjmowała do wiadomości, że kierowała nią miłość. Wcale to jednak nie oznaczało, ze chciała – po raz kolejny notabene – rezygnować ze swoich marzeń.
    Niestety jednak, pan Greyback, pomimo swych najszczerszych chęci – w to absolutnie nie wątpiła – w ogóle nie pojmował jej punktu widzenia. Starał się, tulił i pocieszał, a nawet przepraszał, na pewno nie robiąc tego na pokaz, ale zupełnie nic nie pojmował, bowiem jak długo nie stał w jej butach – nie mógł tego uczynić. Świadczyło o tym chociażby to, że odwracał sytuację, opisując taką, w której to on był pacjentem po ciężkiej operacji.
    — Nie, Connor – wyszeptała więc z pełnym przekonaniem, unosząc na jego przystojną twarz smutne, pełne łez, fiołkowe tęczówki. – Nie przykułabym cię do łóżka i nie zakazałabym ci robienia czegokolwiek, przynajmniej po czasie. Owszem, zachowywałam się tak, kiedy miałeś rozorane plecy, ale… hej!, i tak mnie nie słuchałeś – dodała z wyrzutem i dosunęła się, siadając na piętach. – Jednak… jestem pielęgniarką i jestem twoją żoną, więc wiem, czego potrzebujesz, na co mogę ci pozwolić, na co nie, co powinieneś robić, a czego nie – wyjaśniła całkowicie poważnie. Na moment zamilkła: odetchnęła ciężko i przetarła bladą, zapłakaną twarz drżącymi dłońmi. – To nie jest też twoja dobra wola – skwitowała cichutko i nawet jego, całkiem dobry, żart, nie pomógł wrócić pół-wili uśmiechu na usta, które chyba zapomniały, jak się unosić i chyba już nie miały sobie przypomnieć, bowiem decyzja jej męża była jednoznaczna i nieodwalana: łaskawie mogła wrócić do obowiązków domowych, ale o pomaganiu ludziom, a więc robieniu tego, do czego była stworzona, miała zapomnieć, co grosza, na czas nieokreślony. Westchnęła długo, ciężko i rozdzierająco. Doskonale wiedział, gdzie nacisnąć i jakimi strunami poruszyć, aby mu uległa: manipulował nią perfidnie, a ona, chociaż w pełni tego świadoma, nie potrafiła się mu oprzeć. – Oczywiście, poczekam – wyszeptała całkowicie zrezygnowana i kompletnie uległa. Odetchnęła raz jeszcze i wstała powoli. – Nie będę rozmawiała ani z moją babcią, ani z Jo, ani z Felixem, ostrzegam jednak, jak którekolwiek z nich, albo ty – patrzyła na niego intensywnie – w czymkolwiek mnie wyręczyć, skończę to wszystko. Dobrze ci więc radzę, załatw to szybko – w swoim tonie nie potrafiła ukryć wściekłości oraz wielkiego żalu.

    bardzo smutna i zawiedziona VERA, która liczyła na coś więcej…

    OdpowiedzUsuń
  93. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że kompromisy były doskonałą sprawą – sprawiały, co prawa, że należało zrezygnować z części swoich pragnień, czy założeń, ale dzięki temu uszczęśliwiało się te drugą osobę, a kiedy kogoś się naprawdę kochało i rzeczywiście w relacji partnerskiej zależało na utrzymaniu dobrych stosunków i równości, dochodziło się na pewnym etapie wspólnego kroczenia przez życie, takiego systemu, dzięki któremu owy kompromis nie oznaczał tego, że ktoś musi z czegoś zrezygnować na dobre, a po prostu opierał się na wychodzeniu sobie na przeciw i spotykaniu się w połowie drogi. Problem leżał między Vereeną, a Connorem nie zaś w tym, że nie potrafili się w ogóle dogadać na żadnej płaszczyźnie i nigdy nie zmieniali czegokolwiek dla siebie – bo nierzadko nawet rezygnowali całkowicie ze swych pierwotnych planów, byleby tylko zobaczyć uśmiech tego ukochanego człowieka, czy też: istoty, jak w ich wypadku – ale o fakt, że praca pół-wili stała się kością niezgody nie tylko w ich małżeństwie, ale w całym otoczeniu: począwszy właśnie od nadmierne troskliwego wilkołaka, poprzez histeryzującą o swoją wnuczkę panią Thornton, którą ciągle wspierał pan Rochefort, a na zaniepokojonych Hawthorne’ach skończywszy – na nieco za bardzo wchodzącej w buty Greybacków, chociaż absolutnie niepragnącej źle, Josephine, która zwyczajnie nie umiała wyczuć sytuacji, oraz Felixa, który najwidoczniej cierpiał na jakieś poważne zaburzenia odczytywania emocji ludzkich i nigdy nie dostrzegł, jak bardzo niezadowolona młoda pielęgniarka była, kiedy zabierał jej słodką Roselyn Irisbeth do przedszkola i innych dzieci. Wszystko to więc eskalowało do nieopisanie wręcz wielkich rozmiarów, które wyrosły w górę tak, ze dosłownie ich przytłaczały.
    — Świetnie – skwitowała więc jedynie słowa męża, będąc przekonaną, że gdyby odmówił jej przejęcia pałeczki w poskromieniu ich bliskich, aby przestali ciągle kontrolować jej życia, niechybnie jego żywot dobiegłby końca. – Dobranoc więc – rzuciła jeszcze, nie ukrywając swojego żalu: była zła, ale zdecydowanie bardziej zraniona i wcale nie uznawała go za tyrana, tylko za zdecydowanie zbyt wielkiego panikarza z klapkami na oczach, ale faktycznie, zgodziła się na jego układ tylko i wyłącznie dlatego, ze chciała mieć w końcu święty spokój; dlatego, ze miała dość kłótni i niesnasek; dlatego, że wyglądało na to, że nigdy nie miała mu przemówić do rozumu, a on miał zawsze już stawiać na swoim, mimo że to ją notorycznie oskarżał o podejmowanie różnych kroków, bez konsultacji z nim. Nie zostało jej, w związku z tym, nic innego, jak jeszcze raz zajrzenie do swojej księżniczki, ucałowanie jej ciemnych loczków, a następnie umycie się, przebranie w znienawidzoną piżamę i owinięcie na brzegu olbrzymiego, małżeńskiego i paskudnie pustego łóżka. Absolutnie zaś przy tym nie sądziła, że były profesor ONMS zechce jeszcze z nią rozmawiać, skoro ostatnie dwie próby przyniosły jedynie spektakularne fiaska, dlatego jego szept przyjęła z zaskoczeniem. Uniosła się powoli, usiadła, ale nie spojrzała na niego. – Nie przepraszaj za coś, czego nie żałujesz, Connor – wyszeptała, kręcąc srebrną głową i wzdychając ciężko. – Słucham? – Chwilę natomiast później zerknęła na niego wściekle, spinając się cała. – Czy ty… Boże… ty naprawdę… ty zrobiłeś mi na złość – stwierdziła z gorzkim, nerwowym i nieładnym uśmiechem, uchylając z wrażenia usta. – J-jak… jak w ogóle możesz porównywać to, co się stało… nagrania… jak… – niedowierzała całkowicie temu, co słyszy i spoglądała na niego tak, jakby kompletnie go nie znała. Następnie zamilkła na dłuższy moment. – Nie, nie potrzebuję twojej łaski ani współczucia, czy litości. Powiedziałam ci to w lipcu dwudziestego trzeciego… wtedy kiedy się spotkaliśmy… wtedy, kiedy umieściłeś we mnie Rosie… – pociągnęła smutno nosem. – Nigdzie nie pójdę, bo wcale tego nie chcesz, bo nie robisz tego dla mnie, a dla siebie: robisz to, żeby poczuć się lepiej – skwitowała, oddychając głośno.

    zmęczona ciągłymi przepychankami VERA, której jest bardzo ciężko…

    OdpowiedzUsuń
  94. — No właśnie… no właśnie… – wyszeptała z olbrzymim smutkiem Vereena, spoglądając na Connora, który przyznawał, że miała całkowitą rację w swej ocenie jego podejście, a robiła to tak, jakby naprawdę zrobił jej nieopisaną wręcz krzywdę: też tak niejako było, bowiem brał ją pod włos i stawiał w sytuacji, która wyglądała mniej więcej, jako taka, w której ona kosztem jego spokoju i szczęścia ma się realizować, a każdy jej przejaw ambicji i chęci do robienia czegokolwiek, był odbierany jako próba zranienia go, co w zasadzie było wierutną bzdurą. Doskonale jednak wzbudzał w niej wyrzuty sumienia, które wygryzały ją powolutku i nie dawały odpocząć, toteż wolała zdecydowanie zrobić z siebie cierpiętnice, samo-karać się, byleby tylko nie iść przez życie, że krzywdzi swojego ukochanego, jakkolwiek to absurdalne było. Naprawdę, byłą dla niego gotowa do najwyższych poświęceń i oto dawała temu doskonały dowód. – Czy mamienie kłamstwami jest jakąś aluzją? – Zapytała cichutko, cała drżąc i przymykając powieki, pod którymi zbierały się jej gorzkie łzy: naprawdę odnosiła wrażenie, iż jej małżonek referuje do tego, co działo się w The Royal London Hospital, kiedy dowiedział się o tym, jakie dokumenty podpisała, a później o nagranych przez nią pożegnaniach. Jęknęła przeciągle. – Czuj się więc lepiej, kochany…
    Tym niebywale wypełnionym po brzegi żalem stwierdzeniem, pół-wila pragnęła skończyć ich dyskusję – bardzo nieprzyjemnie i zwyczajnie beznadziejnie. Niemniej, chyba nie było już zupełnie niczego, co mogłaby dodać do tego obrazu, bowiem nieważne, co by powiedziała i tak ostatecznie jej zdanie miało się odbić od wielkiego muru, jaki wybudował sobie były profesor ONMS z Hogwartu, chowając się za nim i broniąc tam swego zdania, które opiewało, nie nazywając niczego oględnie, a po imieniu, na trzymanie jej w zamknięciu i chronienie przed samą sobą. Uznała, w związku z tym, iż najbezpieczniejszą formą ucięcia tego wszystkiego, będzie po prostu przerwanie mu i położenie się – ku jej jednak bezdennemu zaskoczeniu, on mówił dalej i to w zasadzie nie takie znowu nieprzyjemne rzeczy. Dlatego też, chociaż Vera leżała na boku, tyłem do niego, słuchała go uważnie, analizując wszystko.
    — Problem w tym, że od wielu tygodni moje szczęście nie wydaje się być w ogóle ważne… – wyszeptała nagle, ze srebrnymi lokami rozkosznie rozsypanymi na jej i jego poduszce ich wielkiego, małżeńskiego łoża, które od bardzo długiego czasu wydawało się być puste i wyziębione; w zasadzie od Sylwestra, po którym przecież natychmiast wyjechali na koncert do Londynu, a następnie już rozpoczęła radio terapię, która z perspektywy czasu przypominała coś na kształt „początku końca”. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i podłożyła ułożone jak do modlitwy dłonie pod prawy policzek, leciutko drżąc, bo pomimo wszystkiego, część z wyznań wilkołaka była doprawdy piękna i bardzo podnosząca na ducha, ale mimo to, młoda pielęgniarka czuła, do czego tym samym zmierza: do całkowitego ubezwłasnowolnienia jej, a ona kochała go do szaleństwa i do tego stopnia, że gotowa była zgodzić się na każdą rzecz, byleby był spokojny; nie wierzyła, że to jej radość jest dominantą jego wesołości, bo gdyby tak było, odpuściłby jej już dawno. – Jest różnica między troską, a próbą przykucia mnie do grzejnika – upomniała go pustym, ale łagodnym głosem: brzmiała, jak ktoś, kto kompletnie nie ma już sił. – Nie, Connor, nie jesteś – westchnęła przeciągle, ze smutkiem. – Nie podoba ci się moja decyzja i… rozumiem. Uszanuję ją, bo widocznie na to zasłużyłam – przekręciła się i spojrzała na niego ze smutkiem, ale bez żalu czy wyrzutu. – Sam przyznałeś, że nie byłam lepsza… – uśmiechnęła się krzywo i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Połóż się już, Connor, dobrze? – Zasugerowała nagle, chcąc czym prędzej odrzucić ten temat, tak bardzo dla niej bolesny i nieprzyjemny. Naprawdę nie chciała już więcej płakać. – Skończmy to wszystko – dodała ciszej, z większym cierpieniem w głosie.

    bardzo smutna i zawiedziona VERA, która ma zwyczajnie dość…

    OdpowiedzUsuń
  95. — Zasłużyłam – przytaknęła wyjątkowo smutna Vereena, oddychając ciężko i pociągając nosem, aby powstrzymać płacz; fiołkowe tęczówki dosłownie piekły ją od łez, które gromadziły się pod jej powiekami, ale założyła sobie, że nie pozwoli im dać upustu, bowiem już wystarczająco dużo ostatnimi czasy płakała. Wiedziała zaś doskonale, jak takie okazywanie jej cierpienia wpływa na Connora i że najpewniej wówczas, aby przestała, uznając, że to wystarczy, zgodziłby się na wszystko, a nie chciała wyjść na manipulującą, podłą kobietę. Ponadto, takie okazywanie emocji było również dla niej oznaką słabości i beznadziei, bowiem pokazywało, jak bardzo z niczym sobie nie radzi, a tego miała zdecydowanie i definitywnie dość. – Sam powiedziałeś, że robiłam to samo – przypomniała mu, kiedy ewidentnie nie konweniował, o co może jej chodzić. – P-powiedziałeś… och – westchnęła ciężko – powiedziałeś, że zachowałam się tak samo. Ciągle wykopujesz tę sprawę z dokumentami… ciągle… wypominasz mi to i przyrównujesz wszystko, co robisz do tego, a n-nie… nie masz prawa, nie możesz – urwała, ledwo powstrzymując szloch dławiący ją w gardło. – Dobranoc – szybko w związku z tym zmieniła temat i skuliła się na swojej części, dużego, wyjątkowo chłodnego, łóżka w malutki, przepełniony żalem i zawodem embrion.
    Pozycja ta jednak w ogóle nie przyniosła jej poczucia bezpieczeństwa, bo jedynym, co to robiło, były wielkie, silne i ciepłe ramiona jej ukochanego, który na szczęście uszanował jej prośbę – w zasadzie nie mając innego wyjścia – urwał wraz z nią temat związany z jej powrotem do pracy – bo przyklepanym przez niego ostatecznie zostało, że nie ruszy się z Trenwith prawdopodobnie przez najbliższą przyszłość; przy okazji nie wierzyła, że cokolwiek załatwi z ich bliskimi, a wszystko to, co powiedział, uznała jako słowa niejako na pokaz, które miały ją wesprzeć, bo przecież i tak finalnie chodziło o to, aby zatrzymać ją w domu – i udał się pod prysznic. Pół-wila natomiast leżała i nie ruszała się całą noc, a kiedy wilkołak wyszedł z łazienki – udawała, że śpi, aby broń Boże nie zaczął raz jeszcze z nią tematu; co prawda, najpewniej wiedział, że nie odpoczywała de facto, bo przecież posiadał wyjątkowo wyczulony słuch, który był w stanie wychwycić bicie malutkiego serduszka, drobnego płodu na wczesnym stadium rozwoju. Wszystko to zaś sprowadzało się tylko i wyłącznie do jednego: do zawieszenia, do swoistego pokazania białych flag i wycofania się z pola bitwy, z poczuciem zimnego oddechu wroga na karku. Uczucie to było doprawdy nieprzyjemne, a Vera była przy tym pewna, że pewnego dnia owe demony ich zniszczą.
    O dziwo jednak, poranek przyniósł całkiem przyjemne – przynajmniej relatywnie, patrząc na obraz z perspektywy całości ostatnich tygodni – wiadomości. Okazało się bowiem, ze Connor – pomimo niesłusznej niewiary w niego i ku wielkiemu zaskoczeniu Vereeny – nie tylko załatwił sprawę z Felixem – pisząc mu wiadomość, że chociaż nadal Roselyn Irisbeth miała być zabierana do przedszkola, to on i Josephine powinni już sobie odpuścić z ciągłym wyręczeniem pani Greyback we wszystkim, szczególnie w zakupach i obiadach. To samo zaś, jeszcze przed obudzeniem się jego żony, przekazał pani Thornton. Oczywiście, zostało to docenione, ale biorąc pod uwagę każdą rzecz, jaka się ostatnimi czasy wydarzyła, nie można się było dziwić, że na niewiele się zdało – widocznie jeszcze wiele wody musiało upłynąć, zanim małżeństwo miało się dogadać; istniało rzecz jasna duże prawdopodobieństwo, iż nigdy do tego nie dojdzie, ale tego młoda pielęgniarka wolała nie brać pod uwagę. Przecież już i tak wystarczająco miała problemów na głowie i smutków w sercu, aby jeszcze się tym zadręczać – to natomiast sprowadzało się do tego, że sobota była jedną z najbardziej burzowych – chociaż niedosłownie – szarych i zimnych w jej życiu, a niedziela jeszcze gorsza: kategorycznie wówczas odmówiła wyjazdu do babci na tradycyjny obiad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Potrzebowała jednak tej namiastki wolności i poczucia, że to on a rządzi na Trenwith, jakkolwiek to było naiwne i zwyczajnie nie w porządku w stosunku do osób, które zwyczajnie chciały jej pomóc. Po prostu jednak musiała gdziekolwiek być panią, mimo że zanosiło się, iż nigdy nie będzie mogła tak naprawdę decydować w pełni o swoim losem, bo jednak choroba zaprzepaściła jej szanse na normalne funkcjonowanie – przynajmniej tak to odczytywała z zachowań chociażby weterynarza, czy jej przyjaciół i babci. Taki zaś rodzaj odpoczynku był dla niej na dodatek bardziej męczący, niźli najcięższa praca, za którą chętnie się zabrała, kiedy ostatecznie mogła znowu zostać królową w swej kuchni – otrzymać tę drobną namiastkę, ze nad czymś panuje. Następny więc tydzień od jej ciężkiej rozmowy z mężem na temat pracy opiewał głównie na unikanie go – czuła do niego olbrzymi żal i nie ukrywała tego, jak mocno ją zawiódł swoim podejściem – oraz na codziennym gotowaniu obiadów godnych najbardziej rozpieszczonych głów państw, składających się z trzech dań: zupy, głównego, mocno wymyślnego posiłku, i deseru. Ponadto, ciągle latała ze ścierkami, przestawiała różne pamiątki, przewieszała obrazy i cieszyła się, jak głupia z powodu tego, że sama może wstawić pranie i nikt nie sapie jej nad uchem, że nie powinna – byłoby więc idealnie, gdyby nie jest beznadziejna relacja z ukochanym. Co gorsza, kiedy dojrzała do tego, aby raz jeszcze z nim podyskutować – a było to w okolicach czwartku – i wyjaśnić wszystkie kwestie – naiwnie wierząc, że może pojmie, jak bardzo ważna dla niej była przychodnia w Boscastle – jemu na głowę spadły kłopoty ze zwierzętami. Tym sposobem w piątek spotkali się dopiero późnym wieczorem w łóżku, gdzie żadne z nich nie rozpoczęło dyskusji.
      — Connor? – W przeciwieństwie do niego zasnęła i nieważne, jak byłaby na niego zła, zawsze budziła się, kiedy wychodził z pieleszy lub był niespokojny. Tak też było i tym razem, ale niestety: odpowiedziała jej cisza, a ona, pomimo przejmującego niepokoju kotłującego się w jej sercu, ponownie przyłożyła policzek do poduszki. Niestety, tym razem już nie zmrużyła oka i chociaż próbowała sobie wmówić, że mężczyzna najpewniej jest w kuchni, nieubłagalnie mijające minuty, zaczynały ją coraz mocniej stresować. Przez chwilę nawet uważała, że zwyczajnie nie chce obok niej leżeć, co niemalże doprowadziło ją do płaczu: duma zaś nie pozwalała jej pójść za nim, dlatego też nie miała pojęcia, że akurat w tej samej chwili, koło piątej rano, ich słodka Roselyn Irisbeth przezywała istne katusze, trawiona przez wyjątkowo silną gorączkę, spowodowaną grypą, której nabawiła się w przedszkolu Felixa. O dziwo jednak, w końcu przysnęła, chyba wykończona pielęgnowaniem złości i źle zrobiła, bo już chwilę później drzwi do ich sypialni rozwarły się z hukiem, a rozpaczliwe nawoływanie jej imienia, natychmiast wyrzuciło ją spod kołdry. – Co się dzieje? – Zapytała, o dziwo, całkiem trzeźwo i logicznie. – Co? – Dodała jednak moment później, mrugając gwałtownie powiekami i zorientowała się, że coś faktycznie jest mocno nie tak, kiedy w jej ramionach wylądował malutki, rozpalony do czerwoności tobołek, którymi okazała się być jej cierpiąca i jęcząca, malutka córeczka. – Matko Bosko… Rosie… – wydukała, oszołomiona, a kiedy dotknęła ustami jej czółka: zawyła z rozpaczy. – Już dobrze, dobrze, maleńka… położymy się na chwilkę tutaj – ułożyła ją pomiędzy rodzicielskimi poduszkami. – Będzie dobrze, skarbie, będzie… Connor – chwyciła go za wielką łapę, gdy przyniósł zimne okłady. – Oddychaj, potrzebuję cię – spojrzała mu głęboko w oczy. – Połóż się obok niej, natychmiast – nakazała – i trzymaj ją mocno, nie daj jej zrobić krzywdy – mówiła z mocą, obawiając się o wysokość gorączki. – Spróbuję… s-spróbują ją zbić – wyskoczyła z łóżka i pobiegła do szafki, gdzie trzymała zioła. – Zaraza… – szybko zorientowała się, że nie zaglądała tam tak długo, ze niemal nic nie ma. – Kurwa mać – warknęła i z hukiem zamknęła szufladę, opierając się o komodę i dysząc ciężko. – Dobrze… dobrze – odetchnęła. – Najpierw okłady…

      V.

      Usuń
  96. — Powinnam była do cholery – zaprzeczyła ostro Vereena, święcie przekonana o tym, że jej obowiązkiem, jako wykwalifikowanej pielęgniarki było dostrzeganie takich rzeczy, jak rozwijająca się choroba u jej córeczki. W tamtej chwili bowiem zawodziła nie tylko, jako matka, ale także jako właśnie przedstawiciel służby zdrowia, tej magicznej i tej mugolskiej, co dawało jej solidne podstawy do myślenia, że Connor mógłby w przyszłości to wykorzystać, jako argument, aby nie poszła do pracy już nigdy więcej i została uziemiona na dobre na Trenwith. Oczywiście, szybko od siebie to odrzuciła, bo to było chore, marginalne obrazowanie wszystkiego wokół, a najważniejsza przecież była niewinna, malutka i niepomiernie cierpiąca Roselyn Irisbeth. – Na Boga i Ojca, dobrze, grypa grypą, ale ja jestem jej mamą, a ty jej ojcem i wiedziałeś… wiedziałeś, ze jest ta grypa i nie zabroniłeś Felixowi… nie pytałeś co z innymi dzieciakami w przedszkolu! – Oskarżała go, musząc się na czymś wyżyć, bowiem czuła się kompletnie bezsilna, biorąc pod uwagę, że nawet nie bardzo nie miała, jak pomóc swojej księżniczce, ponieważ nie posiadała odpowiednich lekarstw i ziół, w ostatnich tygodniach skupiona za bardzo na swojej chorobie lub na nienawidzeniu wszystkiego wokół. – Nie wiem, co to jest! – Załkała żałośnie słabo, padając ciężko na łóżko.
    Moment tkwili w ciszy – w ogóle nie przyjęła do wiadomości słów wilkołaka – przerywanej żałośnie ciężkim oddechem ich córeczki, która leżała, targana torsjami i wysoką gorączką, tulona przez ojca, podczas gdy jej rodzicielka załamywała się coraz bardziej, zanim sobie nie uświadomiła, jak paskudnym i zwyczajnie nie w porządku było oskarżanie męża o całe zło tego świata, bo to przecież jej wina, że ani razu w ostatnim czasie nie zerknęła do swoich zapasów – to ona powinna o takie rzeczy dbać i ich pilnować, a zamiast tego szukała powodów do awantur i wykłócała się z każdym z jej bliskich, że nie potrzebuje pomocy; najwidoczniej jednak potrzebowała, skoro ważniejsze było dla niej, aby odrosły na jej głowie srebrne loki, niźli mieć uzupełnioną w pełni apteczkę. Poczucie beznadziejności ci jednak ogarnęło ją tylko do pierwsze słabiutkiego szlochu maluszka, którego raz po raz zalewał pot, a zimne okłady na nic się nie zdawały – wówczas natychmiast zareagowała i ruszyła, żeby wypełniać kolejne działania mające na celu ulżenie Rosie w jej cierpieniu. Vera natychmiast rzuciła się jej na pomoc, rozdzielając działania i w popłochu zastanawiając się, gdzie i jak może zdobyć potrzebne składniki do odpowiednich, leczniczych wywarów – niestety, miała pustkę w głowie, która pogłębiała się z każdą mijającą, tak cenną dla nich, minutą.
    — Wiem, gdzie należy okładać chorego – burknęła więc niezadowolona, aby natychmiast rzucić ukochanemu przepraszające spojrzenie: nie zasłużył na takie traktowanie. – Co? – Mruknęła nieładnie zaś chwilę później, gdy Connor nagle przerwał opowiadanie historii Roselyn i coś zasugerował. Dopiero po chwili zorientowała się o czym mówi. – Jesteś geniuszem – stwierdziła i w zasadzie już nie słuchała niczego więcej, co mówił, bowiem miał całkowitą rację: w szklarni miała świeże zioła, które za pomocą magii mogła szybciej wysuszyć. – Nie, apteczka nie – odparła jedynie, bo tam znajdowały się jedynie medykamenty związane z jej oponiakiem, cukrzycą, reinopatią i radioterapią, a więc nic, co mogłoby pomóc przy grypie. – Zaraz wracam – zapowiedziała i nim się obejrzał, już zbiegała na dół, szybko naciągając ciężkie buty i owijając się jego płaszczem, aby po sekundzie wracać już z naręczem odpowiednich roślinek. – Potrzebuję godziny… może półtorej – wyszeptała, gdy ponownie znalazła się w ich sypialni. – Poradzisz sobie z opieką i zmianami okładów? – Upewniła się nie dlatego, ze mu nie ufała, ale wiedziała, jak ciężkie było zostawianie ich dziewczynki chociażby na sekundę samej. – Będę to robiła tutaj – wskazała głową na podłogę, po czym zziębnięta po biegu przez śnieg, rozłożyła się na dywaniku.

    czująca się winną zaniedbania, jako ta zła matka i żona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  97. — Problem w tym, że wcale – zaakcentowała przerażona stanem swojego dziecka Vereena, spoglądając, jak niewinna i biedna Roselyn Irisbeth, kompletnie niknie w silnych, zapewniających bezpieczeństwo ramionach Connora, i cierpi niepomiernie – nie jest „w porządku” – skwitowała mężowskie stwierdzenie, wzdychając niebywale ciężko, bowiem faktycznie: czas przygotowania odpowiedniego odwaru był dość długi, a ich dziewczynka zdawała się kompletnie sobie nie radzić z wysoką temperaturą, przez co targały nią nie tylko silne dreszcze, ale i wielki ból. Każda matka zaś zawsze w pierwszej kolejności, najszybciej pragnęła, aby jej dziecko przestało cierpieć i do tego zmierzała pół-wila, ale problem leżał w tym, ze miało jej to zająć godzinę: sześćdziesiąt minut udręki jej największego skarbu, nie mogąc niczego przyspieszyć. Ten rodzaj bezsilności był zaś znacznie gorszy od tego, który odczuwały cały czas, od chwili zdiagnozowania u niej oponiaka, gdy to wyręczali ją we wszystkim bliscy. – Tak? – Zapytała, o dziwo, pełna nadziei i wiary już chwilę później, gdy usłyszała, że mała robi się chłodniejsza i natychmiast się przy niej znalazła. – N-nie… nic nie czuję… och… no pewnie, że nie czuję – skarciła się i cofnęła dłoń z czółka dziewczynki. – Ty jesteś ekspertem w takich drobnych zmianach – zaśmiała się nerwowo i histerycznie.
    Nieważne, jak drobny był to gest i ile rzeczywiście było w nim prawdy – oczywiście, nie posadzała byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, że w jakikolwiek sposób przeinaczyłby rzeczywisty stan zdrowia swojej księżniczki, bo żadne z nich by sobie tego nigdy nie wybaczyło; w końcu chodziło o życie ich największej radości. Po prostu czasem różne rzeczy wydawały się ludziom w stanie wysokiego wzburzenia, czy wielkiego stresu, który niewątpliwie ogarnął małżeństwo Greybacków, które patrzyło, jak ich latorośl się męczy. Rzecz jasna ani myślała dłużej, niźli to konieczne, roztkliwiać się nad tym, bowiem miała zadanie do wykonania – to było zaś czasochłonne i pochłaniało wiele pracy oraz wywoływało zmęczenie, a pora była na dodatek nieludzka: musiała się jednak skupić i przystąpić do rozdzielenia odpowiednich dawek ziół w idealnych proporcjach do eliksirów bazowych, które posiadała, przynajmniej w większości. Następnie roślinki wyliczała ilościowo na dorosłego człowieka, a później – w zeszycie, w słupkach, aby mieć to zanotowane na przyszłość, na wszelki wypadek – przeliczała na niespełna dwuletniego szkraba. Nie było to jednak łatwe, bo ciągle wydawało się jej, że się myliła i wpadała w potężniejszą irytację, która pochłaniała coraz więcej cennych minut.
    — Dwie miarki… skorocelu… trochę… muszę mniej, cholera jasna… szczypta… suszonego szakłaku i… i jedno włókno z korzenia… mandragory… – burczała pod nosem, siedząc na podłodze, ze ściągniętymi brwiami i mocno skupioną miną. – Zaraza – sapnęła nagle. – Dziewięćdziesiąt dwa kilogramy, do dziewięciu i pół… – zamaszystym ruchem coś zanotowała, aby dopiero po chwili zorientować się, że wilkołak coś do niej mówi. – Hm? – Mruknęła w odpowiedzi, nie odrywając wzorku od kociołka, podgrzewanego sztucznym, magicznym ogniem; zastukała różdżką w jego brzeg: zabulgotało, zawrzało, jego zawartość się uniosła i chlupnęła nieładnie wewnątrz, na szczęście nie rozlewając się. Dziewczyna westchnęła przeciągle. – Jak mi idzie? Nie wiem, Connor… nie wiem, jak mi idzie, jestem przerażona, bo większość rzeczy robię na oko i nie jestem pewna… cholera, ona nosi w sobie skrajne geny dwóch istot, które… och, Jezus Maria, ja naprawdę nie wiem – uniosła na niego smutne spojrzenie fiołkowych oczu, dostrzegając wówczas, że coś jest nie tak. – Connor? – Szybko rzuciła się do łóżka i dotknęła Roselyn Irisbeth: parzyła. – Boże – załkała. – To jeszcze zajmie… Connor, zrób coś! – Dosłownie błagała, całując spoconą główkę córeczki. – Moja słodka, proszę, bądź dzielna, bo ja niczego nie przyspieszę … – zawyła żałośnie.

    przerażona, szukająca pomocy VERA, która naprawdę robi, co może…

    OdpowiedzUsuń
  98. — To nie jest takie proste! – Zawyła kompletnie zrozpaczona Vereena. – Na Boga, spójrz na nią! – Wskazała na spoconą, niezdrowo czerwoną i jęczącą oraz rzucaną w gorączkowych torsjach malutką, niewinną i słodką Roselyn Irisbeth, której nie pomagały żadne okłady, a na odpowiednie leki musiała jeszcze czekać, bo jej matce jakoś nie przyszło do głowy, aby wcześniej, w spokoju, kiedy miała multum wolnego czasu, usiąść nad tabelkami, i wyliczyć odpowiednie proporcje ziół i eliksirów dla całej ich rodziny, z uwzględnieniem różnego kodu genetycznego. Zamiast tego wolała się nad sobą użalać, za co nienawidziła się szczerze w tamtym momencie i nie zdziwiłaby się, gdyby i Connor przestał ją jakkolwiek szanować: truła mu i zmywała głowę od kilku tygodni i zamiast uczynić coś realnie produktywnego, wolała po prostu marudzić oraz najwidoczniej nie widzieć podstawowych rzeczy, takich jak rozwijająca się grypa u jej córeczki. To było doprawdy żałosne z jej strony i nie pozwalało jej dłuższą chwilę, dopóki mąż nie przywołał jej do porządku i nie postawił do pionu, opanować się. Dzięki zaś jego wierze w nią, szybko wzięła się z powrotem do pracy. – Poradzimy sobie. Musimy – zerknęła w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Musimy – dodała raz jeszcze z emfazą i powróciła na podłogę.
    Była jeszcze bardziej zdeterminowana i skupiona niż wcześniej, bowiem tez jej desperacja sięgnęła zenitu – również dlatego, ze spostrzegła, jak bardzo były profesor ONMS z Hogwartu mocno się tym przejął, mimo że ewidentnie starał się swoją panikę zatuszować. Nie dziwiła mu się jednak, bo sama była skrajnie przerażona, ale nic – dosłownie: n i c – oprócz działania na tle ważnie leków i zmieniania chłodnych okładów ich księżniczce, nie mogli zrobić. Niestety – czas mijał nieubłaganie, kurczył się, a tym samym wystawiał ich największy skarb na coraz większą krzywdę, czego, jako zakochani po uszy rodzice, kompletnie nie mogli znieść. Co gorsza, Vera była na tyle zdenerwowana, że wszystkie obliczenia przeprowadzała kilkukrotnie, w obawie, że się gdzieś pomyliła, a to przecież mogło zaszkodzić jej dziecku, jej słodkiej, malutkiej dziewczynce, która nie zasługiwała na taki ból. Nie minęła zaś chwila, a wszystkie jej tamy pękły – łzy płynęły po jej bladych policzkach, szloch dławił gardło, a trzęsące się dłonie nie chciały nic utrzymać w skostniałych palcach.
    — Nic mi nie jest! – Zawyła w odpowiedzi na zaczepkę ukochanego, kiedy miotała się po sypialni, szukając jakiegoś rozwiązania; obijała się od ścian i była gotowa rwać sobie włosy z głowy, na których myśl robiło się jej niedobrze: w końcu to one zdawały się być dla niej ważniejsze, niźli cała jej rodzina, a świadomość tego, że faktycznie tak się zachowywała, była najgorszą z możliwych. – Patrzę… Boże, patrzę – przycupnęła na skraju łóżka i delikatnie pogładziła po brzuszku swoją dziewczynkę, której oddech stawał się coraz cięższy. – Nie umiem, Connor… nie umiem – wydukała ze smutkiem, kiedy próbował ją przekonać, że powinna sobie zaufać. – Kocham cię, Connor – odparła jednak na jego pytanie, patrząc na niego z niepisaną wręcz wiarą, ale także nadzieją i chociaż szybko zorientowała się, co chciał uczynić, nie powstrzymała go: oto chwytali się ostatniej deski ratunku. – Was kocham – szepnęła do jego wielkich pleców, aby następnie, świadoma, że im dłużej zwleka, tym dłużej Roselyn będzie w zimnej wodzie, ponownie pochyliła się nad kociołkiem. Kiedy zaś dodawała jeden z ostatnich składników, nadal niepewna, czy go dobrze wyliczyła, usłyszała żałosne kwilenie maluszka, który był jej największą radością. Ostatkami zdrowego rozsądku zabezpieczyła miksturę, zostawiając ją za pomocą zaklęcia na ogniu o odpowiedniej temperaturze i pognała do łazienki, gdzie dosłownie pękło jej serce na widok męża i ich córki, leżących w wannie. – Jestem Rosie, jestem – dotknęła jej główki; mała próbowała się poruszyć, ale nie miała sił. – Nie wierć się, nie trzeba… jestem obok, maleńka moja – pocałowała ją w ciemne, mokre loczki i zerknęła na jej ojca. – Piętnaście minut – obiecała. – Wytrzymajcie piętnaście minut.

    V.

    OdpowiedzUsuń
  99. Dla każdej matki zdecydowanie najgorsze było cierpienie dziecka – ten rodzaj bólu u maluszka, z którym nie można było sobie w żaden sposób poradzić, który napawał bezdennym smutkiem i sprawiał, że nienawidziło się siebie z bezsilności, mając świadomość, ze skoro powołało się na świat tak niewinną i słodką istotkę, należało ją chronić za wszelką cenę, ze wszystkich sił, co sprowadzało się do myślenia o sobie, jako o beznadziejnym rodzicu, który nie zauważył w odpowiedniej chwili poważnych symptomów grupy na przykład. Tak też niestety było w przypadku Vereeny. Patrzyła ona bowiem na swoją śliczną, drobniutką Roselyn Irisbeth, całkowicie ginącą w wielkich, ojcowskich ramionach – nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że i Connor przeżywał swoją agonię, możliwe, że nawet silniejszą fizycznie, zważywszy na jego nieopisanie wręcz silną więź z córką, z którą posiadał, dosłownie, magiczne połączenie – drżącą, bladą, z niezdrowo czerwonymi policzkami i niebywale ciężko oddychającą. Stanowiła widok tak ciężki, że pół-wila, gdyby nie świadomość, że nie może jej pokazać, jak fatalnie jest – i jak chętnie wyjęłaby ją z zimnej wody i utuliła, wycałowując od paluszków stópek aż po końcówki ciemnych loczków – aby dodatkowo jej nie denerwować i nie stresować, co kompletnie było niepotrzebne. Przynajmniej jednak mogła przy niej chwilę posiedzieć – chociaż to było naprawdę ciężkie i wyniszczające, bo oznaczało, że jawnie godziła się na taki dyskomfort swego skarbu; nie pomagał nawet głosik mówiący, iż robi to dla jej dobra – podczas gdy w sypialni bulgotało lekarstwo dla dziewczynki. O tyle dobrze, że faktycznie byli bliżej niż dalej udzielenia jej pomocy i przynajmniej w tej kwestii – pierwszej od dawna – działali dzielnie i wspólnie.
    Niesamowitym było, jak w obliczu rzeczywistego i straszliwego zagrożenia, widma, które wisiało nad najważniejszą osobą w ich życiu – a takową, nie było wątpliwości, była dla nich ich księżniczka – potrafili się ze sobą zgrać i razem działać. Nie liczyło się wówczas nic innego, oprócz tego drobiazgu, który wydawał się jeszcze mniejszy i psychicznie wyniszczał ich swoim wyglądem – w duchu Vera modliła się o łaskę dla córki.
    — Jestem, śliczna, jestem – szeptała więc, gładząc plecki dwulatki i poszukując pocieszenia w księżycowych tęczówkach męża, który przypominał kogoś, kto nie spał od kilkunastu dni, a na dodatek był głodzony i torturowany: nie dziwiła mu się, bo pewnie sama nie prezentowała się wiele lepiej, zmarnowana, blada i zmęczona od kilkugodzinnego trwania w gotowości i próbowania okiełznania swych nerwów, aby móc skupić się na przygotowywaniu mikstury, która wymagała tyleż samo delikatności, co precyzji. – Och, maleńka, ale ty jesteś najgrzeczniejsza na świecie i najdzielniejsza, naprawdę. To nie jest kara, moje maleństwo, to nie jest kara, zobaczysz, jak tatuś tak cię potrzyma, to poczujesz się znacznie lepiej – nie była pewna, czy bardziej przekonuje ją, czy sama siebie; zgrabnie unikała odpowiedzi na żałosną prośbę panny Greyback o wyciągnięcie jej z wanny. – Tatuś ma rację, pośpiewam ci, hm? – Zasugerowała, natychmiast podchwytując sugestię wilkołaka, i pochyliła się leciutko, cichutko mrucząc jej ulubioną piosenkę, mimo że miała wrażenie, że jej serce toczy się w agonii po kafelkach. Problem w tym, że i ona nie miała sił na kolejne przyjemne przyśpiewki, a jej głos stawał się coraz słabszy i wilgotny oraz drżący od płaczu i strachu. – Chcesz, żebym jeszcze coś zanuciła, skarbie? – Musnęła ją w tył główki. – Rosie? – Zaniepokoiła się. – Rosie! – Zawyła, orientując się na raz z byłym profesorem ONMS z Hogwartu, że mała już się nie rusza i o ile normalnie uznaliby, że spała, tak w tamtej chwili każde takie zachowanie było dla nich niczym gwóźdź do trumny; oddychała, ale to było tak subtelne, jak trzepot skrzydełek motyla. – Jezus Maria – jęknęła zapłakana, nie wiedząc, co powinna zrobić, toteż rozpaczliwie i spanikowana, poszukiwała pomocy u Connora.

    umierająca ze strachu VERA, która kompletnie nie ma pojęcia, co dalej…

    OdpowiedzUsuń
  100. Autentycznie miała tego wszystkiego dość. Dość tak bardzo, że najchętniej w tamtej chwili znalazłaby się w Hogwarcie i rzuciłaby się w ciemną, nocną otchłań z Wieży Astronomicznej, aby tylko ukrócić swoje nieopisane wręcz męki – taki rodzaj bólu, którego nie dało się wyrazić żadnymi słowami, bowiem wynikał on z cierpienia własnego dziecka, niewinnej i słodkiej Roselyn Irisbeth, której nie mogła w żaden sposób bardziej pomóc: Connor ją tulił, ona śpiewała, a wywar, który powinien ją uleczyć, wciąż bulgotał na magicznie podtrzymywanym, i bezpiecznym dla całej farmy Trenwith, ogniu w ich sypialni. Czekanie natomiast było najgorsze – przynajmniej tak wydawało się jej do czasu, kiedy zrozumiała, jak bardzo słaby jest ten delikatny szkrab, leżący w ojcowskich ramionach, na jego szerokim torsie; jak z trudem oddycha i jak niezdrowo wygląda. To wszystko natomiast doprowadziło pół-wilę na skraj załamania nerwowego, za którym nie było nic, oprócz przepaści wypełnionej bezbrzeżnym smutkiem oraz żalem do całego świata za jego niesprawiedliwość. Skazywanie jej na nie było więc zwykłą podłością, szczególnie że rodzice dziewczynki zdawali się wyczerpać wszelkie pokłady nadziei oraz zasoby zdrowego rozsądku – owszem, pragnęli walczyć dalej, ale mieli dosłownie związane ręce, co w żadnym razie nie wpływało pozytywnie na całą tą sytuację. W związku z tym, obrazek ten spokojnie można było okrzyknąć mianem jednego z najgorszych w ich życiu.
    — Nic jej nie jest? – Histeryzowała więc Vera, kompletnie tracąc rezon: doszła już do takiego pułapu paniki o swoją latorośl, że nawet uwagi męża, który słyszał i widział więcej, dzięki swym wyczulonym zmysłom, nie były w stanie jej w żaden sposób przekonać do tego, że ma rację. Jakby odrzucała od siebie to, że jeszcze kiedykolwiek mogłoby być dobrze lub przynajmniej lepiej. – Jak nic jej nie jest?! – Naciskała, unosząc się coraz mocniej, dopóki dziewczynka, zaniepokojona podniesionym, ostrym głosem matki, nie poruszyła się niespokojnie. Wówczas młoda pielęgniarka wzięła głęboki wdech i pochyliła się nad nią. – Moja malutka… moja kochana – całowała jej spocone, ciemne loczki, martwiąc się coraz mocniej. – Osłabiona… Boże, Connor, czy ty widzisz… słyszysz? Na Boga, to nie jest – zaakcentowała z emfazą – tylko – podkreśliła – osłabienie… Connor… – załkała żałośnie, spoglądając głęboko w jego księżycowe tęczówki: jasnym było, że bała się najgorsze, chociaż wcale nie miała zamiaru tego nazywać po imieniu. Pozostało jej dlatego też tylko pokładanie w nim nadziei i na szczęście: ukochany po raz kolejny postanowił jej nie zawieźć. – J-ja… tak, tak, wierzę – przytaknęła, całkowicie o tym przekonana, pomimo ich niesnasek, które gromadziły się w ostatnich tygodniach. – Na Boga, Connor, nie jesteś, co to ma do cholery do rzeczy! – Krzyknęła natomiast, gdy wspominał o byciu potworem; nienawidziła, gdy tak o sobie mówił. – C-co… co – gubiła się coraz mocniej. – Kocham cię. Boże, oczywiście, że cię kocham, co ty chcesz zrobić? – Nie otrzymała odpowiedzi, nawet wówczas, gdy przechwyciła Rosie od niego i wzięła swoją różdżkę: dał ją jej dopiero, kiedy postanowił się przemienić, a ona w pełni pojęła, jaki był jego plan. – Nigdy nie kochałam cię mocniej – wyszeptała poważnie, mają wrażenie że jej serce urosło do niebotycznych wręcz rozmiarów gładząc go, pomimo tego, że już był w swej wilczej formie, po ramieniu. – Poczekamy z tobą – zadecydowała, znowu włączając u siebie tryb działania i odrzucając na bok swoją agonię. Liczyła się jej rodzina. – Connor – zagaiła zaś po niespełna kwadransie kołysania w ramionach rozpalonej, ale walczącej dzięki ojcu, córeczki – już możesz… już możesz, kochanie wrócić – namawiała go, niestety nie mogąc dłużej przy nim tkwić: musiała zaaplikować małej lekarstwo o paskudnym smaku i jeszcze gorszym zapachu. Zakończyło się więc tym, że kiedy ona poiła ich dziecko, były profesor ONMS starał się wrócić do swej ludzkiej powłoki. Na koniec zaś, niechętnie, zostawiła Roselyn Irisbeth owiniętą kołdrą na ich łóżku i wróciła do łazienki. – Chodź skarbie, pomogę ci…

    dzielna VERA

    OdpowiedzUsuń
  101. Nie było odpowiednio wielkich słów ani także na tyle wielkich określeń, aby móc opisać to, jak bardzo Vereena była wdzięczna – dozgonnie i bezbrzeżnie – wielkiemu i dzielnemu Connorowi za to, czego się podjął tego dnia: za to, jak postanowił położyć na szali swoje życie, a przynajmniej zdrowie i dobro, aby ratować ich słodką i niewinną, a także niestety w tamtej chwili wyjątkowo mocno cierpiącą, Roselyn Irisbeth. Jako matka był mu wdzięczna, ale jako żona – skrajnie więc o niego przerażona: zdawała sobie bowiem doskonale sprawę z tego, jak bardzo męczącym był cały proces, przez który przechodził, co miesiąc w ruinach kopalni Wheal Hope, a wymuszanie na sobie przemiany było jeszcze gorsze, niźli ten wpisany w jego geny zew natury, z którym musiał się borykać. Toteż z jednej strony pragnęła się zaopiekować, jak najlepiej i skrupulatniej, córeczką – utrzymaną we względnym stanie tylko i wyłącznie dzięki swemu szalonemu ojcu – podać jej leki, utulić i pozwolić tak naprawdę odpocząć po kilku wyczerpujących godzinach, kiedy to jej drobnym, słabiutkim ciałkiem targały torsje gorączkowe, które kompletnie ją wycieńczyły, a z drugiej natomiast – jej serce rwało się do skulonego i samotnego w wannie, pojękującego w agonii męża, który przypominał siedem, niemalże dwumetrowych, żałosnych nieszczęść. Musiała to jednak jakoś rozdzielić, a wiedząc, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie zazna spokoju, jak długo jego księżniczka nie będzie bezpieczna – to najpierw na niej skupiła pełnię swej uwagi; ponadto, nie mogła pozwolić, aby cały jego wysiłek poszedł na marne. Dopiero zaś mając pewność, że mała jest nieco spokojniejsza – skierowała się do przyległego do małżeńskiej sypialni na farmie Trenwith, pomieszczenia.
    — Zajęłam się nią, kochanie, zajęłam – zapewniła, w związku z tym czule i cichutko, gładząc go po zarośniętym policzku, kiedy uklękła obok. – Nie martwi się już niczym, dobrze? – Musnęła go w ciepłe czoło, wzdychając ciężko: nienawidziła, kiedy po przemianie jego temperatura tak gwałtownie skakała. – Connor, Rosie dostała lek, teraz leży i odpoczywa, zajęłam się nią i teraz kolej na ciebie, dobrze? Chciałabym cię zabrać do naszej córeczki, bo jako jedyny jesteś w stanie jej pomóc. Obiec się potrzebujemy silnego – wykładała mu spokojnie i łagodnie, mówiąc jednak całkowicie szczerze. – Jezus Maria, nie popisuj się wielkoludzie, co? – Zasugerowała z pobłażaniem, ale nie była na niego zła: zwyczajnie się bała. – Po to tutaj jestem, głuptasie, aby ci pomóc – zapewniła z lekkim uśmiechem, a następnie wykaraskała go z wanny, pomagając mu się utrzymać w pionie i pewnie trwałaby przy nim tak długo, jakby tego potrzebował, gdyby nie jęk Roselyn Irisbeth który na nich oboje zadziałał niczym zapalnik. – N-na pewno? – Jednakowoż, wcale nie chciała opuszczać ukochanego; jego pewne stwierdzenie przekonało ją jednak i czym prędzej znalazła się koło dwulatki w łóżku. – Mamusia już jest, aniołku – szepnęła jej, całując w policzki i skronie oraz natychmiast wyczuwając obecność męża w pokoju. – Dasz sobie radę? – Upewniła się z miłością. – Chodź do nas – wystawiła do niego dłoń, aby westchnąć z lekką ulgą, kiedy znalazł się tuż obok nich. Posłała mu pokrzepiające spojrzenie. – Jest spokojniejsza, to na pewno. Chyba spada jej gorączka, ale… ale dużo jeszcze przed nami, Connor, w-więc… więc zdrzemnij się, dobrze? Ja będę czuwała. Nie – przerwała mu, zanim nawet zaczął się odnosić i się burzyć. – Nie, Connor, teraz mnie posłuchasz i na parę godzin razem z nią zaśniesz, dobrze? – Pytała, ale w rzeczywistości bardziej nakazywała. – Musisz być silny, a nie jesteś. Dopiero co przeszedłeś przemianę, więc z łaski swojej: nie kłóć się z jedyną pielęgniarką w tym domu, okej? – Zasugerowała, bardziej kurtuazyjnie, a kiedy tylko ułożył się na boku, przykryła go szczelnie kołdrą, aby następnie również na moment jeszcze paść w pielesze obok swych skarbów. – Jesteś najlepszym ojcem na świecie – szepnęła nagle.

    zatroskana, kochająca i wdzięczna VERA, która staje na wysokości zadania

    OdpowiedzUsuń
  102. Od początku Vereena doskonale wiedziała, ze sugestia, aby Connor się położył i odpoczął – nieważne, jak bardzo słuszna i logiczna, wziąwszy pod uwagę, że z jego opowieści wynikało, że posiadał tak bardzo głęboką więź z ich słodką Roselyn Irisbeth, że nie spał w zasadzie całą noc, targany niepokojem i córeczkę, a następnie stresował się równie mocno, co ona, odczuwając z tego tytułu fizyczny ból, właśnie poprzez fakt tego magicznego powiązania z chorą dziewczynką, aby na koniec przejść przez ciężką, bowiem wymuszoną, a na dodatek skrajnie silnie kontrolowaną, celem uniknięcia wyrządzenia krzywdy swoim kobietom, przemianę – nie będzie przez niego przyjęta zbyt entuzjastycznie. Zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że jej mąż należał do mężczyzn, którym raczej nie w głowie relaks, kiedy jego dziecko cierpi, a tym bardziej: kiedy jego księżniczka przeżywa katusze, a żona pozostanie jedyną na posterunku, aby wszystkiego dopilnować – był przecież typem kogoś, kto woli działać, najlepiej dużo i z sukcesami oraz nie zrzucać ciężarów na barki innych, niezależnie jak jego, chociaż szerokie i umięśnione, mocno się uginały; takiego go zaś kochała najmocniej i doceniała niepomiernie, mimo wszelkich problemów. Niemniej, musiała podjąć próbę – o dziwo, w ostatecznym rozrachunku całkiem skuteczną – przekonania go do swoich racji, bowiem widziała – mimo że wzrok miała naprawdę nienajlepszej jakości – jak bardzo było z nim źle. Wykładała mu więc swoje – całkowicie racjonalne – argumenty spokojnie i łagodnie, jakby tłumaczyła małemu dziecku, dlaczego nie powinien wsadzać rączki do ognia, a tym samym odpowiadać na tysiące, mało mądrych, ale pełnych niewinnej i naiwnej ciekawości pytań pobocznych, co – dzięki Bogu! – ostatecznie się opłaciło.
    — Tak, kochanie, zawsze – dlatego też przytaknęła z uśmiechem, kwestię o jej racji, gładząc go po policzku. – W końcu ożeniłeś się z bardzo mądrą kobietą – puściła mu perskie oczko, a następnie pomogła mu się wygodnie ułożyć, znając na wylot jego przyzwyczajenia i ulubione pozycje, aby na koniec owinąć go szczelnie kołdrą, bo chociaż zazwyczaj był tym, który się wykopywał z pościeli w nocy, mimo że spali nago w znakomitej większości czasu, nie licząc ostatnich tygodni, to był mimo wszystko stworzeniem ciepłolubnym. – Jesteś nim, Connor… jesteś… – wyszeptała zaś jeszcze, całując go w czoło, a następnie po prostu leżała przy swoich największych szczęściach, niejako na straży ich snu; wyglądali przepięknie, aż coś ze wzruszenia ściskało pół-wilę w dołku. Trwało tak długo, jak Roselyn Irisbeth zaczęła się ruszać niespokojnie. Wtedy też Vera wzięła ją w swoje objęcia i delikatnie zaczęła kołysać, zupełnie jakby nadal była noworodkiem, i ciągle prosiła, aby jeszcze zasnęła i była cichutko, bo tatuś też musi odpocząć. Zbliżało się południe. Problem w tym, że ten się natychmiast obudził, gdy nie wyczuł ciałka córeczki pod palcami. – Spokojnie – powiedziała więc szybko, spostrzegając, jak mocno zakręciło się mu w głowie, co próbował ukryć. – No, Rosie, powiedz, jak się czujesz – zachęciła małą, a ta mruknęła znacznie bardziej żywotnie, niż przed paroma godzinami, że już tak jej nie boli. – Czyli znacznie lepiej – wyjaśniła z bladym uśmiechem i wbiła uważne spojrzenie w ukochanego. – Hej, nie masz za co. Mówiłam: potrzebuję cię silnego – zapewniła czule i szczerze. – Nie ma powodu do obaw, obydwoje chrapaliście, jak susły – zażartowała, całując dziewczynkę w czółko, aby następnie przekazać ją ojcu. – Nie, Connor, to nie tak… w ogóle byśmy sobie sami nie poradzili. Potrzebujemy się, to transakcja wiązana – musnęła jego usta. – Zajmiesz się nią? Ja się umyję w końcu – ziewnęła przeciągle i przeciągnęła się tak, że aż strzyknęło jej w bolących stawach. – Ojejej – sapnęła, jakby ktoś nagle spuścił całkowicie z niej powietrze; była skrajnie wręcz wyczerpana. – Później robię nam coś do jedzenia – stwierdziła, uprzytamniając sobie: – Rosie, kochanie, zjadłabyś rosołku? Mogę ci zrobić kluseczki – pogładziła ją po loczkach.

    zatroskana, ale znacznie już uspokojona, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  103. — Nasza malutka, dzielna, księżniczka – wyszeptała jeszcze, pełna ulgi oraz wzruszenia Vereena, spoglądając na niewinną Roselyn Irisbeth, wczepioną w wielkiego i silnego Connora, niczym małpeczka. Nie chciała co prawda jeszcze wierzyć, że najgorsze już było za nimi, obawiając się, że to czcze pragnienia i wszystko, jak to w ich wypadku bywało, paskudny, przewortny los obróci w perzynę, ale nie mogła się powstrzymać od tej przyjemnej, silnej i kolorowo-ciepłej wizji, w której ten słodki maluszek o ojcowskich oczkach, wraca do siebie: znowu staje się tą żywotną, roześmianą i bystrą dziewczynką, która sprawiała, że wszyscy wokół w ciągu sekundy się w niej zakochiwali po uszy. – Pewnie, że wiązana… hm, jak to było… – udała, ze się zastanawia a’propos transakcji wiązanej. – Nie ma mnie bez ciebie? – Pocałowała go w czoło, aby następnie rozpocząć snucie swoich planów, dotyczących najbliższej przyszłości: od kąpieli, która miała ją nieco orzeźwić do przygotowania rosołu na kurze dla ich córeczki. – Rosie, skarbie, musisz jeść, wiesz, o tym prawda? Lubisz przecież zupkę i kluseczki mamy? Przecież sama jesteś jak taka słodka kluseczka, co by tylko zjeść… – udała, że ją pożera, czym wywołała u niej odrobinę śmiechu i o to też chodziło: aby odwrócić uwagę dwulatki od cierpienia. Szkoda tylko, że jej ciało było znacznie bardziej zmęczone niźli umysł. – Daj spokój, Connor, proszę… – mruknęła więc wielce niezadowolona, kiedy były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu jęknął na dźwięk, jakie wydały jej stawy. – Muszę się tylko rozruszać – postanowiła zbagatelizować sprawę, puszczając mu nawet dla efektu perskie oczko. Prawdą też było, że nie bardzo się przejęła tym, co się dzieje z jej stawami: miała zresztą nieco istotniejsze kwestie na głowie, takie jak właśnie pomoc jej bliskim, bo nie wierzyła ukochanemu, że ten wypoczął wystarczająco po przemianie. Owszem, taki okres snu były satysfakcjonujący może, gdyby odbył się po przemianie w czasie pełni, a konkretniej: po tym, jak już zatargałaby go z Wheal Hope do łóżka na farmie Trenwith. Nie jednak, kiedy dokonał metamorfozy w pełny świadomie i do tego musiał pozostawać przy zdrowych zmysłach, aby nie spuścić bestii ze smyczy. Dlatego wolała, aby to on jeszcze chwilę poleżał z ich córeczką; również dlatego, że ich więź pomagała małej wrócić do normy. – Connor – jęknęła w związku z tym, kiedy się upierał, że powinna była teraz zamienić się z nim miejscami i samej odpocząć: nie mogłaby nic nie robić, podczas gdy jej skarby miały się borykać z różnymi nieprzyjemnościami – to będzie moment. Pokroję warzywa, rozmrożę kurczaka i… i no użyję magii – burknęła niezadowolona; nadal, po tym co wydarzyło się z Geraldine Nott, niechętnie korzystała z różdżki i czarów, toteż tylko najbardziej ekstremalne sytuacje mogły ją do tego zmusić. – Jeszcze chwilę zostańcie w łóżku, a ja się uwinę w ciągu godziny i z rosołem, i z kąpielą, dobrze? – Zasugerowała, aby szybko dorzucić: – Ba!, zrobię ulubione kluseczki dla najlepszej księżniczki – ponownie musnęła czółko Rosie, uśmiechając się pokrzepiająco. – Proszę, dość tkwienia w bezruchu przez moją osobę, okej? – Zasugerowała, znacznie ostrzej, bowiem sugestie męża od razu przywiodły jej na myśl te wszystkie chwile, kiedy po operacji tak gorliwie i zdecydowanie zbyt mocno się nią opiekował, aby dojść od tego stopnia, kiedy to zabronione było jej dosłownie wszystko: nienawidziła tego uczucia bezsilności. – Zmrużę oko później, proszę – brzmiała jednocześnie groźne i rozpaczliwie błagająco, aby odpuścił.

    zdeterminowana, gotowa do działania i nie marząca o niczym innym, aby pomagać swoim skarbom VERA, która raczej nie da się przekonać, sorewicz…

    OdpowiedzUsuń
  104. — Wiem, ze ci się to nie podoba, wiem – powiedziała nagle z głośnym przeciągłym westchnieniem Vereena, spoglądając nieco spod byka na ewidentnie niezadowolonego z obrotu, jaki przybrała ta sytuacja. Rozumiała jednak go doskonale, ale to wcale nie znaczyło, że jakkolwiek się zgadza z jego osądami: że akceptuje fakt, że mąż ponownie nie chce pozwolić jej działać, tylko oczekuje tego, że będzie odpoczywała, podczas gdy ona po raz pierwszy od kilku miesięcy poczuła dopiero, że tak naprawdę żyje: jakkolwiek to było okrutne, to taka była prawda. Co prawda, okoliczności pozostawały straszne i dramatyczne, bowiem odbijały się na jej słodkiej oraz niewinne Roselyn Irisbeth, ale pomagając jej oraz ukochanemu, warząc eliksir, walcząc i opiekując się swoimi skarbami, ponownie stanęła na nogi: znowu była ważna, potrzebna i bardzo użyteczne. Tego zaś najmocniej potrzebowała, aby wyzdrowieć w pełni. – Musisz – podkreśliła jednak z emfazą, chwytając go za podbródek i zmuszając, aby ich tęczówki, jego księżycowe i jej fiołkowe, skrzyżowały się w intensywnym kolorze – mi pomóc. Musisz – dodała jeszcze dobitniej i nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ucieszyła ją wiadomość, że ma, mimo wszystkiego, jego aprobatę. – Dziękuję – szepnęła w związku z tym jedynie, wzruszona.
    Następnie zaś nie dodała nic więcej – przytaknęła jedynie, że będzie uważać, ale też nie sądziła, ze miało się jej coś złego stać podczas robienia rosołu, na dodatek przy nieocenionej pomocy magii. Machnięciem różdżki posprzątała więc tylko kociołek i resztki ziół porozrzucane po sypialni, musnęła idealnie wykrojone usta męża praz jeszcze niestety rozpalone czółko córeczki, a następnie ruszyła najpierw o łazienki, aby nieco się odświeżyć, a później – do kuchni, gdzie uwinęła się faktycznie w ciągu chwili, nie potrafią wytrzymać dłużej, niźli to konieczne, bez swoich skarbów, którym przy każdej nadarzającej się okazji powtarzać, jak bardzo i dosłownie szalenie ich kocha. W związku z tym faktycznie, tak jak obiecała, szybko przygotowała zupę z kury, a nawet ulubione makarony domowej roboty, aby następnie, kiedy wywar był w pełni gotowy, przynieść tacę z ciepłym posiłkiem na piętro.
    — Ja za wami bardziej – dlatego też skwitowała z uśmiechem powitanie wilkołaka i przysiadła na skraju łóżka, po jego stronie. – Jak się czujecie? – Zapytała natychmiast zatroskana, całując go w silne, wielkie ramię i bawiąc się jego ciemnymi, miękkimi kosmykami włosów, zaraz po tym, jak przekazała mu srebrną paterę z trzema miskami rosołu, a on ponownie zajął miejsce obok ich największej, chociaż ciężko chorej córeczki.. Owszem, było po niej widać zmęczenie, ale też ulgę i radość w oczach, która wynikała właśnie z tego, ze ponownie mogła działać. Następnie przeniosła się na drugą stronę materaca, aby było im nieco łatwiej. – Kruszynko moja słodka – pogładziła dziewczynkę po brzuszku; ta niechętnie otworzyła sklejone oczka, w których czaił się nieopisany ból i smutek. – No przepraszam, że cię budzę, ale coś zjemy, hm? – Zasugerowała, siląc się na spokojny, a nawet wesoły ton; wiedziała, że nie powinna dziecku pokazywać zdenerwowania ani złości, czy żalu, aby to się bardziej nie stresowało. – No chodź – posadziła ją delikatnie. – Moja dzielna – odgarnęła jej loczki z czółka. – Nie, Connor, nie jest dobrze – odparła zaś ukochanemu, wymownie zerkając na małą. – Nienawidzę, kiedy choruje. Nienawidzę – wyszeptała i odetchnęła, aby nie dać się ponieść złości. – No nic… jemy? – Zasugerowała.

    wycieńczona i mocno zatroskana, ale pełna nadziei, VERA

    OdpowiedzUsuń
  105. Jasnym było, że Vereena nie powinna była się jeszcze przemęczać, ale problem leżał w tym, że dla niej to, co robiła tego dnia – bieganie między piętrami, pomaganie wyczerpanej, chorej i niewinnej Roselyn Irisbeth oraz wspieranie wielkiego, ale i tak już opadającego z sił Connora – było dla niej pełną definicją bycia dobra kobietą: odpowiedzialną matką, kochającą żoną, cierpliwą przyjaciółką, rozsądną pielęgniarką i troskliwą panią na Trenwith. Oczywiście, skutki tej dzikiej szarży miała jeszcze odczuć, ale nie przejmowała się nimi: liczyło się tylko to, że znowu nie była bezczynna i bezsilna, że mogła c o ś zrobić i to na dodatek coś wyjątkowo mocno użytecznego, że udowodniła sobie po raz kolejny, że faktycznie się do wszystkiego nadaje. Dlatego też fiołkowym – pełnym miłości, czułości i oddania – wzrokiem prosiła swego męża, aby nie komentował niczego; aby sobie tym razem odpuścił przynajmniej tymczasowo i pełnię swej uwagi przelał, skoro sam czuł się znacznie lepiej, na ich cierpiącą córeczkę, którą niestety wciąż trawiła gorączka; niestety, wywar który przygotowała nie działał gwałtownie, co z drugiej strony było bezpieczne, bowiem nie prowadziła do szoku termicznego. Niemniej, czekało ich jeszcze parę godzin obserwacji małej i modlenia się, aby rzeczywiście wszystko się skończyło dobrze.
    — Nie denerwuj się, skarbie – szepnęła więc do niej Vera, całując ją ponownie w rozpalone czółko, bowiem dziewczynka nie przypominała kogoś zadowolonego z tego, że jest budzony. – Zjesz coś i znowu wrócisz do odpoczynku, dobrze? – Zasugerowała spokojnie i dzięki, jak zawsze, nieocenionej pomocy wilkołaka, udało im się zmusić dwulatkę do tego, aby wychłeptała trochę rosołu z miseczki, którego nie udało się jej więcej wcisnąć mimo tego, że stawali w tej kwestii na głowie. Niemniej, darowali sobie, aby bardziej jej nie męczyć i kiedy kategorycznie odmówiła reszty zupy, matka wzięła ją do toalety, a następnie ułożyła na poduszkach, nucąc jej pod nosem piosenki i od czasu do czasu muskając dłoń ukochanego, okazując swoją wdzięczność i dumę, że chociaż on wsunął wszystko. – Hm? – W pierwszej chwili więc nie zrozumiała do końca, co chciał jej przekazać, a kiedy powtórzył, w jej oczach zalśniły łzy wzruszenia. – Wiem… wiem, Connor, nie myśl sobie, że ze mną nie jest tak samo, że… że nie zrobiłabym wszystkie, aby was chronić – wyszeptała ze smutkiem, że nigdy się jej to tak do końca nie udało. – Świat, magiczny, czy mugolski, nigdy nie był sprawiedliwy – skwitowała zaś mało optymistycznie, jednocześnie w zawalony sposób referując do całego zła, które ich spotkało, po czym nabrała głośno powietrza w płuca.
    Do końca nie była bowiem w stanie odpowiedzieć, czy zabranie Rosie do doktora Cartera było potrzebne lub czy w ogóle było odpowiednim pomysłem – jeśli już, to chyba wolałaby, aby ten przyjechał do nich, niźli, żeby targali małą samochodem, bo w jej stanie teleportacja niestety nie wchodziła w grę, do Boscastle, kiedy na zewnątrz panował mróz i co chwilę prószył śnieg. Chwilę więc musiała przetrawić pytanie męża, aż w końcu stwierdziła, że zadzwoni do okolicznego lekarza i zapyta, czy ewentualnie wieczorem, gdyby potwierdziła – co by oznaczało, że jej dziecku albo się pogorszyło, albo jej stan nie uległ najmniejszej poprawie – że potrzebuje jego pomocy, byłby w stanie przyjechać. Paręnaście minut później miała już odpowiedzi na wszystkie nurtujące ją pytania i jej były, i jak miała nadzieję również przyszły, szef, obiecał, że w gdyby coś się działo – będzie cały czas na posterunku. Ona natomiast dzielnie ukryła to, jak bardzo ubodła ją – pewnie niespecjalnie przez niego wypowiedziana – sugestia byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, którą odczytała jako oskarżenie, że sama sobie nie poradzi z chorobą własnego maluszka. Przełknęła jednak tę gorzką pigułkę, bo to nie był czas na kolejne kłótnie, czy niesnaski: musieli przecież się skupić na tym, aby ich księżniczka wracała do pełni zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście w okolicach szesnastej okazało się, że temperatura dziewczynki się zmniejszyła – nie jakoś wyjątkowo mocno, ale jednak na tyle, że jej rodzice odetchnęli z niemałą ulgą, kiedy rtęć w termometrze nie podskoczyła aż tak wysoko. Tym samym państwo Greyback odetchnęli z niemałą ulga, ale na wszelkie wypadek poprosili, aby doktor Carter – co prawda, Vereena zrobiła to tylko dlatego, że bała się, że faktycznie Connor jej nie ufał w kwestiach medycznych i wolała, aby miał pewność, że naprawdę zrobiła wszystko, co mogła, jak należało i co było potrzebne, aby pomóc niewinnej Roselyn Irisbeth, której kolory robiły się coraz zdrowsze – zerknął na ich córeczkę. Tak jak jednak podejrzewała: nie miał w zasadzie nic do zarzucenia i nie zasugerował żadnej nowej rzeczy, doskonale wiedząc, że jego była pracownica zrobiła wszystko, jak należy – nie omieszkał wówczas nadmienić, że posada wciąż na nią czeka, aż będzie w pełni sił oraz gotowości. Pół-wila jednak tego wówczas nie skomentowała, bowiem i tak nie miała na to ochoty – liczyło się tylko jej dziecko, którym przez cały weekend wspólnie się opiekowali, a pan domu nawet wziął sobie wolne w poniedziałek, aby pomóc żonie. Koło wtorku mogli więc przyznać z niemałą dumą, że wspólnymi siłami udało im się wyrwać swój największy skarb z łapsk ciężkiej grypy.
      Koło środy natomiast wielkie kamienie spadły z ich serc – dziewczynce został tylko lekki kaszel i katar, co sprawiało, że dopiero wówczas małżeństwo poczuło, jak bardzo było zmęczone. W związku z tym, kiedy weterynarz wrócił po ciężkim zabiegu na psiaku, którego głowa utknęła w dziurze w płocie w gospodarstwie nieopodal, a młoda pielęgniarka nakarmiła jego oraz ich córeczkę – która dzięki wszelkiej Opatrzności, wsuwała już wszystko z apetytem, ciesząc się, że może całe dnie spędzać w piżamce i szlafroczku – całą trójką padli jeszcze na trochę przed zmierzchem w pielesze i zasnęli snem sprawiedliwego, który nieco pomógł im się zregenerować. Fakt zaś, że w końcu w końcu odpoczęli, sprawił, że Vera przestała myśleć w złych kategoriach o sugestii ukochanego dotyczącej Cartera, a coraz bardziej zastanawiała się nad propozycją lekarza z Boscastle, którą jednak dopiero poruszyła w piątek wieczorem, kiedy uśpili Rosie, a sami siedzieli w salonie przy winie. Wtedy też ponownie zapowiedziała, że chciałaby wrócić do pracy w przychodni w miasteczku, ale tym razem zdecydowanie pilnowała słów i nie pozwalała sobie na nieodpowiednie określenia, co – ku jej bezdennemu zaskoczeniu ale również bezbrzeżnemu szczęściu – przyniosło oczekiwany, wspaniały skutek. Pojęła, że wilkołak nigdy nie pragnął jej ubezwłasnowolnić.
      Tym sposobem nie tylko podniosła się jej samoocena, ale miało to również wpływ na wszystkie inne sfery życia Greybacków, począwszy od tego, że znowu zaczęli ze sobą rozmawiać, a decyzję o jej powrocie do przychodni świętowali nie tylko dobrym alkoholem, ale także pierwszym od dawna zbliżeniem, które w konsekwencji przywróciło im spanie nago, za którym Vereena mocno tęskniła. Jej mąż natomiast widocznie pojął w pełni, jak ważne jest dla niej działanie i szybko doszli do kompromisów w ustalaniu grafiku: ona miała jeździć do Boscastle pięć razy w tygodniu na pięć godzin, od ósmej do trzynastej, ale w razie czego być dostępną „pod” telefonem również w piątkowe i sobotnie wieczory, kiedy to odbywały się tam ewentualne zabiegi; on natomiast miał otwierać swoją klinikę równo z wybyciem południa i działać na pełnych obrotach do siedemnastej. Co prawda mieli drobny problem z Roselyn Irisbeth, bo z jednej strony bali się nawrotu choroby w przedszkolu, a drugiej – nie chcieli z niej zrobić spłoszonego zwierzątka, zamkniętego z dala od ludzi. Umówili się więc, że mała będzie spędzała na początek tę jedną godzinę, która nakładała im się wraz z ojcem, pomagając Danielle, nowej pracownicy zajmującej, którą musiał zatrudnić do pomocy przy opiece nad zwierzętami, dokarmiać podopiecznych weterynarza.

      Usuń
    2. Następnie, co prawda, ich plan wymagał wprowadzenia zmian, ponieważ ich córka faktycznie miała wrócić do placówki Felixa, ale uznali, że nie będą jej tam wysyłać na całe dnie: wilkołak miał ją przywozić do Boscastle koło godziny dziesiątej, aby mieć jeszcze czas na ogarnięcie wszystkiego przed wywieszeniem tabliczki „otwarte”, a zaraz po pracy pół-wila miała ją odbierać. Oznaczało to więc, że mała spędzać miała poza domem trzy godziny, tak na początek, a jej matce należało kupić nowy samochód – teleportacje mogłyby w końcu zostać przecież zauważone, nie tylko przez mugoli, ale i przez Ministerstwo Magii, z którym już mieli na pieńku – co znowu nie było takie łatwe – potrzebowali bowiem pojazdu, który byłby względnie terenowy, względnie bezpieczny, a na dodatek względnie niedrogi i po kilku dniach poszukiwań najpewniej poddaliby się, gdyby nie przybył im z odsieczą pan Rochefort, którego znajomy miał na sprzedaż Range Rovera w – cudowno-paskudnym – krzykliwym, majtkowo-niebieskim kolorze z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego – długo się śmiała, że będzie jeździła swoim mężem, bowiem i auto, i on posiadali ten sam rok „urodzenia”. Dzięki temu natomiast wszystko mieli gotowe na ostatni poniedziałek lutego, dwudziestego drugiego, kiedy to miała pojechać po raz pierwszy po przerwie do pracy.
      Wszystko to natomiast zapoczątkowało cudowny okres, który dodawał im sił i energii, sprawiał, że budzili się zawsze gotowi do nawet najtrudniejszych zadań, niezależnie od sytuacji. Na dodatek, wiosna powoli zbliżała się do nich wielkimi krokami i mrozy lekko już odpuszczały skutą lodem, kornwalijską ziemię. Najważniejsze jednak, że ich małżeństwo przeżywało rozkwit – ponownie wspaniale się dogadywali, nocami kochali, a za dnia wykonywali większość czynności wspólnie, poświęcając Roselyn Irisbeth odpowiednio dużą ilość czasu, który nawet jeśli nie był pokaźny, to na pewno bardzo efektywny i przynosił im dużo radości. To zaś sprowadzało się do tego, że i sytuacja z zewnętrznym otoczeniem farmy Trenwith uległa znaczącej poprawie. Ułożyło się bowiem między nimi, a panią Thornton, która w pierwszej chwili, gdy usłyszała od Connora, że nie życzą sobie więcej napadów z obiadkami, była nieco urażona, szybko puściła to w niepamięć, kiedy powróciły niedzielne obiadki, a Hawthorne’owie znowu stali się częstymi gośćmi swych przyjaciół – było więc wspaniale, mimo że Josephine panikowała coraz bardziej o Jacoba, zazdroszcząc ewidentnie że Roselyn rozwija się znacznie szybciej i chyba nie do końca mogąc to znieść, przy czym Felix cierpiał na niedobór życia seksualnego. Niestety, Greybackowie nie mogli im pomóc.
      W ostatecznym rozrachunku nie było mowy o żadnych awanturach i kłótniach, zupełnie, jakby okres od listopada do lutego wyczerpał limit na ich sprzeczki – z czego bardzo się cieszyli. Oznaczało to bowiem spokój i samą radość, która ostatecznie zmusiła ich do rozmowy na temat wymarzonego prezentu dla córeczki – pieska. Samo to, że dziewczynka zdecydowanie zasługiwała na przyjaciela i doskonale wiedzieli, że poradzi sobie ze zwierzakiem – co udowodniała, pomagając ojcu w klinice weterynaryjnej – to problem pojawił się przy doborze rasy: ot, banał, który w ich wypadku wyrósł do rangi największego problemu świata. Nie chcieli „rasowca” z hodowli ani czegoś oczywistego i nawet nie wiedzieli, czego pragnęłaby Rosie i nie bardzo nawet mieli ją, jak zapytać, aby nie wzbudzać podejrzeń. Ostatecznie jednak ponownie mogli mówić o tym, że ktoś tam na Górze nad nimi czuwał i tydzień przed siedemnastym marca, Connor odebrał poród golden retrieverki: na świat przyszły cztery maluchy, w tym tylko jeden samczyk, który od razu skradł im serce, a których ojcem okazał się być husky. Dopełnić więc tego idealnego podarku miała prababcia księżniczki rodu, która specjalnie na tę okoliczność uszyła pluszowego psiaka, który był niemalże wierną kopią szczeniaka.

      Usuń
    3. W pierwszej kolejności, w związku z tym, w środę, w dniu drugich urodzinek, otrzymała właśnie zabawkę i parę słodyczy – które mogła zejść dopiero po śniadaniu – a clou programu miało wejść na salony wieczorem. Utrzymanie wszystkiego w tajemnicy nie było jednak znowu takie proste, tak samo krycie się z pieczeniem ulubionego brownie jubilatki, czy dekorowaniem jej pokoiku, czym zajął się jej ojciec, podczas gdy ona rozdawała cukierki w przedszkolu – w ich domu panowało wówczas istne szaleństwo.
      — Była wściekła, że zawiozłam ją do babci – stwierdziła zaś Vereena, kiedy po południu spotkała się z mężem w kuchni; umówili się, że Rosie zostanie tymczasowo u pani Thornton, która ją podrzuci z Thomasem o odpowiedniej godzinie, aby weszła w odpowiedniej chwili, gdy będą już Hawthorne’owie. – Miała ten taki… wiesz, pełen oburzenia wzrok i ciągle trzymała założone rączki – zaśmiała się, bo dziewczynka prezentowała się prześmiesznie zgrywając obrażoną małą-dorosłą. – Pluszak trochę ją opanował, ale powiem ci… współczuje babci – zachichotała, pilnując, aby ciasto się nie przypiekło; tego dnia akurat Connor nie przyjmował pacjentów, a jedynie doglądał tych, którzy już znajdowali się w jego przychodni. – Hej – nagle chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie, jednocześnie przerywając jego walkę z balonikami – kocham cię – pocałowała go czule. – Iii… i mamy – zerknęła na zegarek – jeszcze trochę czasu… no i – wymownie odpięła guziczek bluzeczki – i tak będziemy musieli wziąć prysznic i się przebrać, więc może… może zrobimy to już teraz? – Zasugerowała, wyłączając piekarnik; wiedziała, że to trochę szaleństwo, ale była tak w euforycznym stanie, że nie mogła się oprzeć. – Razem – dodała zmysłowym szeptem, patrząc na niego kusząco i przygryzając zalotnie dolną wargę.

      bardzo niegrzeczna, ale bardzo zakochana i bardzo szczęśliwa VERA (Greyback) THORNE, która znowu jest tą radosną, szaloną, małą dziewczynką, którą wilczek lubi najmocniej ♥

      Usuń
  106. — Hm, no nie, nie dziwię się – odparła całkowicie radosna i rozluźniona, mimo że w rzeczywistości byli daleko w polu z przygotowaniami niespodzianki na drugie urodziny ich córeczki, Vereena, spoglądając na Connora, jakby był jej ósmym cudem świata, co niejako było prawdą. Bez niego byłaby nikim. – Po prostu, bawi mnie, jak wtedy wyglądała, zupełnie, jak ty rano, kiedy uciekłam ci z łóżka – pokazała mu język, referując do tego momentu, w którym po złożonych życzeniach i wręczeniu mu białego kruka w postaci zapomnianej płyty winylowej Led Zeppelin, oraz słodkim pocałunku, którym pokazała swoją władzę na nim, sprawiając, że cały dzień nosił na wargach jej smak, stwierdziła, że musi czym prędzej zacząć się przygotowywać i ewentualnie zastanowi się nad „czym więcej” wieczorem, o ile nie padnie ze zmęczenia; rzecz jasna, żartowała i nie było opcji, aby nie obdarowała go dodatkowym prezentem na jego czterdziestą czwartą rocznicę przyjścia na świat. – Pozbyliśmy się, Boże, jak tak mówisz, to prezentujemy się jak najgorsi rodzice świata – pokazała mu język, aby chwilę później dosłownie porwać go namiętnej pieszczoty, szalonego tańca ich ust oraz języków, po której zaczęła mu proponować niekoniecznie grzeczne rzeczy. – Ja już nic nie mówię, bo jeszcze mi się zarumienisz, wielkoludzie…
    Śmiała się w najlepsze i bawiła doskonale, jakby ten okres kilku miesięcy w zaraz przed operacją wycięcia oponiaka – wiążącą się z ogoleniem jej srebrnych loków, co mocno przeżyła – oraz po niej, a także w trakcie radioterapii – przez którą jej ukochany wpadał w niepotrzebny popłoch i panicznie się o nią martwił, najchętniej pragnąc zamknąć ją na cztery spusty w pokoju i z niego nigdy nie wypuszczać, aby sobie ani innym, jak wówczas myślała, nie zrobiła krzywdy – nie istniał. Po prostu: jakby zawsze było dobrze. Wszystko bowiem już wróciło między nimi do normy, od kwestii związanych z dogadywaniem się – słuchali się uważniej i dzięki temu łatwiej im było dojść do porozumienia oraz konsensusu – poprzez te dotyczące ich obowiązków – a w tym również i pracy pół-wili w przychodni doktora Cartera w Boscastle, czy zajęć byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dotyczących kliniki weterynaryjnej – na kwestiach łóżkowych skończywszy – nie chodziło zaś jedynie o spanie nago, ale i kochanie się: o to, że ich ciała bez trudu się odnajdywały i wpadały w jeden rytm, który wiódł ich ku ekstazie. Zachowywali się też trochę przez to, jak para rozbuchanych hormonami nastolatków, nie do końca sobie radzących z rozłąką – nawet najkrótszą – oraz tęsknotą – nawet najmniejszą – których podniecały dosłownie najmniejsze gesty ukochanej osoby. Było tak, jakby dopiero się uczyli siebie od nowa – na pamięć, trochę nerwowo i rozpaczliwie, ale było w tym coś pięknego; coś, cos stawiała grubą kreskę między beznadzieją, która była, a cudnością, która dopiero nadejść miała. Niczym więc dziwnym nie było, że młoda pielęgniarka w pewnej chwili, będąc tak blisko ukochanego, zapłonęła ogniem podniecenia i pomimo świadomości, że muszą jeszcze wiele zrobić – prowokowała go.
    — No, no… kąpiel bardzo ważna – przytaknęła więc, ciesząc się, że podjął jej gierkę, mrużąc fiołkowe oczy chytrze i dłońmi sunąć po jego idealnie wyrzeźbionym, umięśnionym brzuchu, z zachwytem dostrzegając, że pomimo tego, że koszulka dzieliła jej opuszki od jego skóry, ta spinała się pod wpływem dotyku; lubiła tak na niego d z i a ł a ć ; było w tym coś na tyle podniecającego, że już po chwili nie liczyło się nawet to pyszne brownie, którego tak skrupulatnie dotychczas pilnowała: był tylko jej wspaniały wilczek, z którego miała zedrzeć ubrania i kochać się z nim w ich jasnej kuchni. – Bardzo, bardzo ważna, a… a jaka niebezpieczna, mój silny mężu – kpiła, żartowała i bawiła się w najlepsze, tym razem przenosząc palce na jego potężne ramiona. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi


    1. – Twojej małej żonce coś może się stać, a tego przecież nie chcemy… – mruczała dalej i nim się obejrzała, nie mając nawet szansy odniesienia się do słów mężczyzny, on już ją porwał w ramiona i posadził na pobliskim blacie, robiąc wokół niemałe pobojowisko. – Och, ależ panie Greyback! – Udała, że go karci; była radosna i szczęśliwa. – Teraz? Hym, hym, hym – udała, że się zastanawia. – No nie wiem, nie wiem… naprawdę nie wiem, co ja mam biedna począć? – Śmiała się, aby następnie długo oddawać i przedłużać pieszczotę, którą ją obdarzył. – No panie Greyback: stary, a głupi! – Zachichotała, gdy zerwał z niej koszulę, a później jęknęła przeciągle, gdy przez materiał stanika zaczął pieścić jej sutki. – O panie… ojej… z-zawsze mi to robisz… nie mogę przez ciebie oddychać ani myśleć… – skarżyła się z zachwytem, wplatając palce w jego miękkie, ciemne włosy. – N-no… och, jak ja mogę ci się oprzeć? – Sapnęła ostatecznie w odpowiedzi, gdy ściągnął z niej spodnie wraz z majtkami, toteż pozostała tylko w górze bielizny, nawet wówczas, kiedy Connor padł przed nią na kolana, co skomentowała odpowiednią pozycją dla każdego mężczyzny przed swoją kobietą, a następnie językiem zaczął drażnić jej najwrażliwsze miejsce. Wykrzyczała jego imię, niczym modlitwę. –Wejdź we mnie… proszę… proszę kochany… – wydusiła z siebie jednak po kilku minutach, wiedząc, jakie są jej największe pragnienia oraz potrzeby. Potrzebowała go najmocniej.

      zakochana i zachwycona, chociaż nieco zaskoczona VERA, która bez swojego wilczka w ogóle by nie istniała, wiecie?

      Usuń
  107. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż w zachowaniu państwa Greyback nie było ani krzty zdrowego rozsądku, którego w teorii należało wymagać od Vereeny, piastującej odpowiedzialną i poważaną społecznie funkcje pielęgniarki w rodzinnym Boscastle oraz od czterdziestoczteroletniego Connora, który swoim wiekiem – chociaż niekoniecznie wyglądem, który wciąż, pomimo siwych pasemek gdzieniegdzie w ciemnych włosach, czy gęstej, ostrej brodzie, miał w sobie coś z bezczelnego i chytrego, chłopięcego uroku, połączonego z enigmatyczno-groźną aurą, będącą jednak czystym pozorem, stwarzanym przez blizny i tatuaże – powinien już należeć do tego rodzaju grupy mężczyzn, którzy chodzą w źle skrojonych garniturach, koszulach z dusząco wykrochmalonym kołnierzykiem, zamaszyście machając wyświechtaną teczką na skrzypiącej rączce, i generalnie stracili radość życia, bowiem ich istnienie zostało sprowadzone do pozycji zarabiacza na chleb, a nie głowy rodziny; szyją w końcu zawsze była przecież żona. Obydwoje więc absolutnie nie wpisywali w ustalone normy, które panowały już od bardzo dawna wśród większości ludzi na całym świecie – byli kompletnym zaprzeczeniem tego, jak powinno wyglądać małżeństwo, posiadające dwuletnie dziecko i wymagające prace, które w teorii powinny wysysać z nich wszelkie siły witalne. Tak jednak nie było, bowiem jak długo mieli siebie obok, mogli się wspierać i wzajemnie sobie ciągle pomagać – tak długo mieli pełno energii do działania, toteż nie było możliwości, aby nagle ich, chociażby uznawane za temat tabu w takich miejscach, jak kornwalijska wieś, pożycie seksualne jakkolwiek wygasło; nie licząc tego strasznego okresu, kiedy zdiagnozowano u pół-wili oponiaka.
    Niczym w związku z tym dziwnym nie było, że Hawthorne’owie im zazdrościli – nie tylko słodkiej i pociesznej oraz mądrej Roselyn Irisbeth, ale także wewnątrz-związkowego dogania się i dopasowania na każdej płaszczyźnie. Co prawda – bardzo chcieliby pomóc przyjaciołom, ale na coś takiego, co oni stworzyli na farmie Trenwith nie było żadnej recepty ani instrukcji: to po prostu się działo, kiedy dwoje temperamentnych istot się kochało.
    — Nie mów do mnie… nie mów do mnie teraz… – jęczała natomiast dziewczyna, podczas gdy jej ukochany cudownie ją pieścił po najbardziej wrażliwym punkcie jej drobnego ciała, przez co całkowicie odbierał jej zdolność do racjonalnego myślenia, dlatego też kiedy nakazał jej się do końca rozebrać, stanik ściągnęła jak przez mgłę, chyba nawet wyrywając z niego haftki. Wtedy też całkowicie straciła nad sobą kontrolę i jedyne, czego pragnęła, to poczuć go w sobie do końca i stąd właśnie wynikał jej niemalże ostry rozkaz. Na szczęście, wilkołak miał na tyle rozsądku, aby jej posłuchać i szybko wstał na równe nogi: całował ją, dając jej spijając swoje podniecenie, szarpał za pasek od spodni, a ona rwała jego koszulkę na strzępy, jednocześnie zostawiając mu szramy po paznokciach, aby później, nagle, w obezwładniającej rozkoszy, stracić na dłużej dech. – Connor! – Wrzasnęła więc po chwili: objęła go mocno ramionami za szyję, a nogami w pasie. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem kochali się tak gwałtownie i namiętnie: nie pamiętała, żeby kiedykolwiek było jej tak dobrze, a biorąc pod uwagę, że czasem miała wrażenie, że umierała z przyjemności, to tamto zbliżenie było dosłownie czymś porównywalnym z dotknięciem przed Demiurga: w swoim szczycie tak silnym, że doprowadzającym ją do płaczu. Nie wiedziała, kim jest i gdzie jest oraz dlaczego targają nią spazmy ekstazy oraz czy aby nie zmienili w perzynę kuchni. To się nie liczyło: ważny był tylko jej małżonek. – Connor… – szepnęła z nabożną czcią, trzęsąc się w jego silnych objęciach; szumiało jej w uszach, również od ich własnych wrzasków. – Boże… Connor – zaśmiała się nieco nerwowo i zerknęła na niego. – Nie mogę oddychać przez ciebie – poskarżyła się, o ironio!, całkowicie radośnie, muskając czule jego usta.

    rozanielona i zachwycona VERA, która przez moment robiła „na” Aszję Ekspres, bo czemu nie, nie?

    OdpowiedzUsuń
  108. Vereena, jakby tak się nad tym zastanowić, nie mogłaby nigdy wskazać jednej rzeczy, której nie kochała w Connorze. Jakkolwiek brzmiało to nierealnie – taka była prawda. Kochała jego duże, nietypowe, księżycowe oczy, które nocami świeciły groźnie – dla innych ludzi, rzecz jasna – w ciemnościach; kochała jego idealnie wykrojone wargi – tak cudownie zabierające jej dech i rozum – które swoją miękkością i ciepłem przywodziły na myśl prawdziwy raj; kochała jego wielkie, spracowane łapy – na tyle potężne, że mogłyby ją bez trudu przecież złamać, niczym trzcinę – które pozwalał jej trzymać w swoich drobnych, gdy spacerowi pośród szumu wiatru, poruszającego wrzosami na kornwalijskich klifach, w zasadzie w ciszy, nie licząc huku fal, rozbijających się o ostre klify; kochała jego potężne, silne ramiona – przywodzące na myśl prawdziwego pół-boga mitycznego, który bez trudu mógłby cisnąć w nią ciężkim, dużym przedmiotem – w których odnajdywała bezpieczeństwo, a najbardziej lubiła, jak kryła się w nich słodka Roselyn Irisbeth, kompletnie tam niknąc; kochała jego blizny, jego tatuaże, jego znamiona – całą historię tego ciężkiego, czterdziestoczteroletniego żywota, która mała przywilej z nim w części dzielić – świadczące o tym, przez co przeszedł; kochała też jego spojrzenia – ciepłe, lekko pożądliwe, pełne troski, takie, o których marzyła każda dziewczyna – jego uśmiechy – będące połączeniem bezczelności małego chłopca i bagażu doświadczeń dumnego mężczyzny – a nawet kochała wszystkiego jego pieprzyki na plecach. Fakt natomiast, że raz w miesiącu musiała go wyciągać z podziemi Wheal Hope w ogóle jej nie przeszkadzał – niejako też go kochała, bo był nieodłączoną częścią istnienia jej męża. Niczym więc dziwnym nie było to, co robiła.
    — Właśnie słyszę – zaśmiała się zaś radośnie, chociaż cicho, z niemałym trudem, kwitując zachowanie wilkołaka: to, że i on miał olbrzymie kłopoty z oddychaniem po tym, co zrobili; po tym, jak zabrali siebie na szczyt przyjemności w ich kuchni na farmie Trenwith, na dłuższy moment zapominając o całym bożym świecie. – No jesteśmy – przyznała wesoło jeszcze, mocniej obejmując go nogami w pasie i chwytając jego przystojną twarz w swoje dłonie. Uśmiechała się rozanielona, a jej fiołkowe tęczówki skryte były za mgłą rozkoszy. – Dopiero teraz się zorientowałeś? – Zakpiła z niego żartobliwie i kiedy on skradł jej pocałunek, ona ukradła jeden jemu. – Oj… – sapnęła natomiast moment później, gdy wbił się w nią mocniej, tylko po to, aby ją unieść i spróbować przenieść do łazienki. Oczywiście, od razu zobaczyła, że jego nogi nie do końca współpracują z umysłem i dla bezpieczeństwa przesuwał się po ścianach, co oczywiście skomentowała cichym śmiechem, mocno wtulając się w niego, owijając ramionkami za kark i chowając zarumienioną z przyjemności twarz w zagłębieniu jego szyi. – Och, ojej, taki jesteś stary, kochanie? No nie… no to weź mnie postaw, ja pójdę po jakieś maści na ból stawów, może, hm? – Okrutnie z niego ironizowała, wiedząc, że jeśli tak go trochę ponakłuwa nieprzyjemnymi uwagi, natychmiast zrobi wszystko, aby udowodnić jej, że jest zgoła inaczej, niźli sugerowała. – Ojejej, Connor, naprawdę, ja się tobą zaopiekuję, trudno, zdziadziałeś, ale obiecałam przed Bogiem, że z tobą będę… hym, hym, hym, chyba nawet w łazience na dole mam suplementy diety dla staruszków, wiesz? – Zachichotała, w tej samej chwili piszcząc z zimna, kiedy jej plecy dotknęły zimnych kafelek prysznica na parterze ich domu; w sumie nie dziwiła się, że nie skierował na piętro, bo to faktycznie mogłoby się skończyć tragedią dla nich obojga. – Zacznij od włączeni cie… ciepłej, do cholery, Connor! – Zawyła z zimna, kiedy przekręcił nie ten kurek co trzeba. – Matko Bosko… – sapnęła żałośnie, wtulając się w niego mocniej i rozluźniła się dopiero wówczas, kiedy odkrył, które pokrętło służy do czego. – No dobra… to teraz – zbliżyła usta do jego ucha i szepnęła zmysłowo: – weź mnie od tyłu – zażądała.

    oni definitywnie powinny się leczyć mocno, czyli VERA ♥

    OdpowiedzUsuń
  109. W pierwszym odruchu Vereena pomyślała sobie, że w zasadzie całkiem logicznym byłoby, gdyby Connor zdecydował się na włączenie zimnej wody specjalnie – tylko po to, aby do niego mocniej przylgnęła, chwyciła go kurczowo i poszukiwała w jego silnych objęciach ciepła. W końcu nierzadko niby przypadkiem robił różne rzeczy, które ostatecznie na celu miały tylko i wyłącznie sprawienie, aby znalazła się go bliżej – aby mógł ją czuć całym sobą bez żadnych ograniczeń. Dobrze jednak, że względnie szybko się opanował i ciepła woda otuliła ich ciała, jeszcze bardziej ich relaksując i wzbudzając w pół-wili przyjemne mruczenie, po którym ostro niemalże wyjaśniła, co chce, aby było następne – w jaki sposób pragnie się kochać ze swoim wilkołakiem i co ma zrobić, aby uczynić ją szczęśliwą oraz spełnioną. Dobrze, ze wyważenie w kwestiach łóżkowych – o ile tak można mówić, bowiem niezależnie od wszystkiego, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, nawet będąc u kresu swej drogi ku spełnieniu, gdyby jego młodziutka pielęgniarka mu powiedziała, że ma przestać: zrobiłby to bez szemrania, toteż chociaż nie zawsze ona przejmowała kontrolę nad sytuacją, to realnie ona posiadała pełnię władzy – nie było więc dla nich niczym nowym i dziwnym, przez co mieli żadnych problemów: to był ten dzień, kiedy to pani Greyback miała być adorowana, kiedy to ona wymagała i kiedy to ona wybierała, co będzie po czym; rzecz jasna, wszystko miało ulec zmianie wieczorem, kiedy zwieńczyć miała ze swoim małżonkiem jego czterdzieste czwarte urodziny, oddając mu się w pełni we władanie i stawiając wyłącznie na jego rozkosz. Na razie musiał się jednak zadowolić tą płynąca z niesienia przyjemności jego drobnej żonce.
    — Nie przepraszaj, tylko… tylko bierz się do roboty, wielkoludzie – zasugerowała w związku z tym zmysłowo, nadgryzając płatek jego ucha i już czując, jak jej kobiecość robi się gorąca i wilgotna: sama myśl o tym, co zrobi weterynarz, podniecała ją do takiego stopnia, że z gorąca trudno jej było łapać oddech. Na szczęście posłuchał i już chwilę później dłońmi opierała się o kafelkową ścianę prysznica, wypinając ku ukochanemu biodra i jędrne pośladki: on ją zaś brał mocno, szybko, ostro, krótkimi, ale dogłębnymi i gwałtownymi ruchami, jednocześnie prowadząc na skraj szaleństwa z ekstazy za pomocą zwinnych palców, które drażniły jej twarde, różowe sutki. – Co… C-Connor… Connor, kochanie… – jęczała więc, kompletnie otumanione przez cudowne, obezwładniające uczucie, które swą kulminacje znalazło nagle i niespodziewanie oraz tak mocno, że aż zdarła sobie gardło i pewnie, gdyby nie silne dłonie męża, niechybnie obiłaby się, padając na kolana obezwładnione przez rozkosz. – Kocham cię… – dosłownie załkała, gdy całe jej ciało szczypało w cudowny sposób, zanim zabrali się do wzajemnego obmywania się, które zakończyło się zamoczeniem nie tylko łazienki, ale i salonu oraz kanapy w nim. – Serio się pytasz? – Zaśmiała się nieco kpiarsko, kiedy zapytał, jak się czuje. – A jak mogę, Connor? Właśnie mnie zerżnąłeś tak, że nie mogę chodzić i jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi, która musi to jakoś ukryć, żeby Jo, albo Felix tego nie zobaczyli, bo nie będziemy mieli życia – pokazała mu język, po czym musnęła go w zarośnięty policzek. – No wiesz, nie bardzo mieliśmy wybór w kwestii zostania rodzi… – urwała gwałtownie, podrywając się na równe nogi. – Zaraza i smrody Merlina, Jezus Maria, brownie! – Jak stała, jeszcze nieco mokra, pognała do kuchni, gdzie jej ciasto umierało śmiercią tragiczną. – Szlag. Szlag. Szlag. – Warczała, a kiedy otworzyła piekarnik, pomieszczenie wypełniło się ciemnym dymem. – No co stoisz, jakbyś się viagry nażarł?! – Warknęła na weterynarza, gdy ten pobiegł za nią. – Naciągaj gacie i leć do cukierni, bo nas Rosie zamorduje za brak tortu! – Wyrzuciła z siebie, klęcząc na podłodze nago. – Zajmę się balonikami – zapowiedziała i tymczasem po romantycznej atmosferze nie było śladu.

    przerażona wizją braku tortu, zmieniająca podejście jak w kalejdoskopie VERA

    OdpowiedzUsuń
  110. — Zabiłam brownie, to się stało – burknęła zdenerwowana Vereena, zerkając na Connora spod byka, jakby co najmniej to on był winien całemu, pełnemu dymu i smrodu spalenizny, zajściu. Co prawda, absolutnie nie była na niego zła i nie oskarżała go o nic złego, ale zwyczajnie myśl o tym, że mogła zawieść niewinną i słodką oraz zasługującą na wszystko, co najlepsze, Roselyn Irisbeth swoim niedopilnowanie kilku kwestii, a w tym wypadku jedynie zapomnieniem wyłączenie piekarnika, zanim zaczęła z ukochanego zrywać ubrania, kompletnie ją przerażała. Od razu w jej głowie pojawiały się wizje, jakoby nie była dobrą matką, bo niestety: to, co się działo od listopada zeszłego roku, do w zasadzie końca lutego, nadal poważnie odbijało się na jej psychice i nieważne, jakby obydwoje się starali, jeszcze dużo wody miało upłynąć, zanim miała wrócić do pełni władz mentalnych. – No kurdebalans, weź te majty i jedź no! – Poganiała go więc, spanikowana, że przyjęcie urodzinowe ich córeczki może nie wyjść tak, jak należy. – Nic mi nie będzie, zaraza, Connor, idź już, proszę – dosłownie trzęsła się, kiedy stał nago w miejscu, aby później jeszcze na moment zamrzeć i z niedowierzaniem i smutkiem wpatrując się w węgielek. – Kocham cię jednak, wiesz? – Szepnęła, kiedy podał jej sukienkę i pomyślał o pootwieraniu kilku okien.
    Oczywiście, w ostatecznym rozrachunku okazało się być to całkowicie zbędne, bo gdy tylko pół-wila się względnie opanowała – natychmiast chwyciła za różdżkę i ogarnęła biały dom na farmie Trenwith w kilku ruchach. Dopiero też wówczas sobie pomyślała, że mogła użyć magii, aby przygotować odpowiednie ciasto, ale w chwili stresu – co w zasadzie było dobrym objawem, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło przed niemal dwoma laty z Geraldine Nott – w ogóle nie myślała o tej swojej drugiej, czarodziejskiej naturze. Przez to jednak zyskała czas potrzebny na przygotowanie baloników, serpentyn i rozwieszenie w salonie wielkiego, kolorowe napisu „happy birthday Rosie”, czyli słowem: wyręczyła małżonka, który dzielnie walczył o uratowanie najważniejszego punktu programu, czyli ciasta; o szczeniaczka się nie martwiła, bowiem opiekowała się nim wspaniała Danielle.
    — Och, jak dobrze! – Nie znaczyło to jednak, że Vera nie odetchnęła z ulgą po godzinie, na dźwięk wściekle pomarańczowego pickupa, która uroczo prezentował się koło majtkowo-niebieskiego rovera na pojedźcie, oraz na skrzyp otwieranych drzwi i głos swojego wilkołaka, do którego natychmiast wybiegła. – Jesteś… Boże, wspaniale – zaśmiała się nerwowo i przejęła do niego kartonik z tortem: zerknęła do środka i się zachwyciła. Nie było to, co prawda brownie, ale pralinkowy majstersztyk z białymi, Czekoladowymi różyczkami. – Dziękuję – uśmiechnęła się do niego uroczo i poczuła, jak schodzi z niej stres. – Wywietrzone, nakryte i ozdobione – wymieniła z dumą, przekładając słodkości na szklaną paterę. – Nie, już wszystko kochanie – zapewniła łagodnie i zmarła na jego kolejne pytanie. – No chyba teraz to sobie żartujesz… – mruknęła niedowierzając. – Oczywiście, że nie jestem, Connor, skarbie – jęknęła. – Oj – sapnęła i spojrzała mu głęboko w oczy. – To nie jest twoja wina, obydwoje szalejmy za sobą i no… no fajnie by było, jakby nasz seks nie odbywał się kosztem urodzin naszej córeczki, ale ostatecznie… nic się nie stało – pogładziła go po policzku. – Chodź do mnie – przyciągnęła go i pocałowała czule. – Kocham cię i nie mogłabym być za to zła, że działam na ciebie, jak na napalonego nastolatka – zachichotała.

    już spokojniejsza, zadowolona i gotowa do działania, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  111. — No ale ja ciebie sprowokowałam do tego rzucenia się – odparła całkowicie swobodnie i radośnie Vereena, nieco się rumieniąc na wspomnienie tego, co przez ostatnie kilkadziesiąt minut wyrabiali z Connorem, nie tylko w kuchni, gdzie nie przypilnowali brownie, które nawet nie nadawało się do tego, aby dać je ptactwu, bo byłoby to zwyczajnie okrutne z ich strony karmić zwierzątka takim węgielkiem, ale także w łazience, kiedy to doprowadzili się na cudowny szczyt, obmywani przez ciepłą wodę. W takich tez chwilach pół-wila bardzo się cieszyła, że nie mają wokół siebie sąsiadów, bo najpewniej w innym razie już na progu ich domu stałby ksiądz gotowy do egzorcyzmów lub mugolska policja zaniepokojona donośnymi krzykami, które przez niewtajemniczonych mogłyby być postrzegane, jako oznaka katowania. – O, no dobrze, skoro mówisz, ze już odbębniłam tę część prezentu, to nie mam zamiaru się już niczym wieczorem przejmować – skwitowała wesoło, puszczając mu perskie oczko; jasnym było, że żartuje i ani myśli rezygnować z wieczornego zbliżenia, podczas którego planowała dać się rozpakować z nowej bielizny, niczym najważniejszy prezent. – Ciasto nie młodość, wróci – stwierdziła żartobliwie, nieco referując kpiarsko do jego wieku, wymownie spoglądając na cukierniczy pakunek.
    Tym sposobem po raz kolejny udało im się wspólnymi siłami zażegnać kryzys na farmie Trenwith, co niepomiernie cieszyło Verę i chyba jeszcze mocniej rozsadzało jej serce miłością do męża – oznaczało to bowiem, ze niezależnie od sytuacji, oni naprawdę potrafią się dogadać, że chociaż nierzadko mają różne zdania, czy zachowują się dziwnie w określonych chwilach, to i tak ostatecznie młodziutka pielęgniarka, byłą pracownica Skrzydła Szpitalnego w Hogwarcie oraz jej partner, zajmujący tamże kiedyś stanowiska profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, są dla siebie de facto stworzeni na dobre i na złe. Absolutnie jej zaś to nie przeszkadzało. Dlatego też, co nie było absolutnie niczym dziwnym, że chociaż czas im się kurczył, a oni najchętniej padliby sobie w ramiona – z uśmiechem na ustach skierowali się na piętro, aby się przygotowywać na przyjazd gości: w końcu drugie urodziny ich słodkiej Roselyn Irisbeth miały być, pomimo drobnych perturbacji, perfekcyjne. Ona zabrała się za makijaż w łazience, on natomiast próbował się ubrać elegancko w sypialni – cały czas rozmawiali i kiedy tylko dziewczyna usłyszała jęk zawodu ukochanego, wiedziała, co się działo: nie radził sobie ze spinkami, co zresztą chwilę później potwierdził. Zaśmiała się krótko pod nosem, wyprężając się w samych koronkowych majteczkach.
    — Poczekaj moment – mruknęła, wykańczając tuszowanie fiołkowego oka, po czym odwróciła się do niego z nieco pobłażliwą miną, kręcąc srebrną głową, ale natychmiast zamarła i pobladła. Głośno przełknęła ślinę: niesamowitym było, jak ten wielkolud na nią działał; jak niewiele potrzeba było, aby wariowała na jego punkcie. Ot, wiszące na biodrach spodnie, rozchełstana koszula i kawałek odsłoniętych, perfekcyjnie wyrzeźbionych mięśni. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Och – sapnęła, odchrząknęła i dopiero wtedy na sztywnych nogach się do niego zbliżyła. – No tak… eee… już pomagam, tak… – dukała, wciąż oszołomiona jego widokiem, co kompletnie nie było logiczne, bo przecież widzieli się większość czasu, spali nago i kochali się namiętnie niemalże każdej nocy: a jednak taka prezentacja, jaką sobą w tamtej chwili przedstawiał, całkowicie odbierała jej rozum. – Zaraza… – warczała więc chwilę później, również z tego wszystkiego nie będąc w stanie poradzić sobie ze spinkami do mankietów. – Usz… – burknęła, bo jego uwagi, jakkolwiek miłe, nie pomagały się jej wziąć w ryzy, a jedynie mocniej ją podniecały. – Connor – powiedziała w końcu dziwnie ostro, przymykając powieki i oddychając ciężko – strasznie cię kocham, ale jeszcze chwila, a zerwę z ciebie ubrania, wiesz? – Wydukała płaczliwie.

    pragnąca być rozsądną, ale zakochana po uszy VERA

    OdpowiedzUsuń
  112. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena tak bardzo szalała za Connorem, że dosłownie ogień pożądania, jaki w niej wzbudzał spopielał ją od środka, zabierał dech w piersiach o doprowadzał do słodkiego szaleństwa, z którym nie umiała sobie radzić. Był w końcu całym jej światem – wraz z ich słodką Roselyn Irisbeth, która jednakowoż pozostawała priorytetem jeśli o nich chodziło: niezależnie, jak bardzo siebie pragnęli, nie kochaliby się ani w kuchni, ani później w łazience, gdyby mieli pewność, że nie wyrobią się ze wszystkimi rzeczami, które miały uświetnić drugie urodziny ich córeczki i niejako również świętować dwudziesty czwarty miesiąc ich największej radości, czy jej; brownie zaś było drobnym efektem ubocznym i krótkim kryzysem, który wspólnymi siłami zażegnali, co chyba ostatecznie wyszło im na dobre, bowiem on załatwił tort, a ona wywalczyła zwycięstwo z balonika i serpentynami, do których jego wielkie palce się nie nadawały – i absolutnie się tego nie wstydziła. Owszem, niekiedy zachowywali się niczym napalone nastolatki, ale było w tym coś pięknego, bo zaraz po szaleńczym, ostrym seksie potrafili przecież poruszać tematy głęboko filozoficzne lub polityczne – wszystko u nich było odpowiednio wyważone i dopasowane tak, że absolutnie zaskakującym nie było to, że na widok pół nagiego, co chyba było jeszcze bardziej pobudzającej niż całkowita nagość, wilkołaka, jego drobna pół-wila straciła rezon. Obydwoje byli mile połechtani całą tą sytuacją.
    — Proszę cię, stój, gdzie stoisz… – burczała więc Vera, cofając się o krok, podczas gdy jej ukochany zbliżał się do niej, niczym drapieżnik, gotów doskoczyć do swej długo oczekiwanej, osłabionej dziką pogonią, ofiary. W tamtej chwili faktycznie nie chciała, aby był zbyt blisko niej, bo jego zapach i ciepło kompletnie by ją rozbili, a ich czas się diametralnie kurczył; wynikało to jednak nie z jej niechęci do niego, a z czegoś zgoła przeciwnego: z tego, jak na nią działał, z tego, jak bardzo go kochała, z tego, że doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli na nią naprze, ona mu się odda i cała impreza może nie wypalić. Matczyny rozsądek próbował w niej w związku z tym wygrać z dziewczęcym podnieceniem. – Jesteś okrutny, wiesz? – Burknęła w związku z tym na niego, spoglądając spod byka i gęstych firanek karbonowych rzęs, dodatkowo podkreślonych przez makijaż; jakkolwiek jednak chciała, aby w jej fiołkowych tęczówkach malowała się złość: zwyczajnie nie potrafiła jej z siebie wykrzesać, szczególnie kiedy policzki tak mocno ją paliły na wspomnienie tego, co zrobili i na myśl o tym, co jeszcze uczynią, kiedy goście pójdę. – Connor, miej, kurde, Boga w sercu, bo jak nie to przysięgam… – urwała, marszcząc czoło i przymykając powieki; ocierała udo o udo, czując, jak zalewa ją podniecenie, podczas gdy on roztaczał przed nią obrazy swej erekcji, gotowej na spenetrowanie jej. Z trudem chwytała oddech i pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie to, że nagle przerwał swój gorący wywód, który sprawiał, że miała ochotę rozpocząć wprowadzanie go w życiu w trybie natychmiastowym. – Znęcasz się – wydukała oszołomiona doznaniami, mimo że te skupiały się jedynie na wyobraźni, aby stężeć, kiedy w charakterystyczny sposób wciągnął powietrze w płuca. Tym razem więc wzrok, jaki w niego wbiła, był pełen niepokoju oraz uwagi. – Connor? – Ponagliła go subtelnie, nieco się denerwując, ale absolutnie nie spodziewając się, że jego odpowiedź będzie tak zatrważająca. – Cholera jasna, oni mieli mieć szybciej! – Zerknęła na zegarek i z przerażeniem odkryła, że Hawthorne’owie pół godziny przed umówionym czasem, czyli godzinę przed rozpoczęciem zabawy na cześć Rosie; najpewniej wpadli zaraz po pracy Josephine; wiedziała, że mężowskie „czysto hipotetycznie” jest „przerażająco rzeczywistością”. – Ja rozumiem, że oni nie mają swojego życia, ale żeby tak… tak nam tu… zapinaj gacie i idź do nich – nagle zniżyła głos do szeptu, jakby w obawie, ze usłyszą. – Umarłabym bez ciebie, wiesz? – Pocałowała go jeszcze na odchodne. – Czekaj, chociaż zapnij mi tę sukienkę!

    przerażona V.

    OdpowiedzUsuń
  113. Jeśli była jakaś rzecz, w którą jednakowoż, pomimo życia niejako w dwóch światach – tych magicznym, gdzie wszystko można było załatwić w zasadzie za pomocą różdżki, i tym mugolskim, gdzie także działy się rzeczy niestworzone, kompletnie jednak niezwiązane z magią – Vereena nie mogła uwierzyć, to na pewno była to środa, siedemnastego marca dwa tysiące dwudziestego szóstego roku, czterdzieste czwarte urodziny jej wspaniałego Connora – który uwijał się jak w ukropie, walcząc z małymi guziczkami i paskiem od spodni, co by nie gorszyć nikogo swoją niewątpliwą, powalającą na kolana urodą i muskulaturą – oraz druga rocznica przyjścia na świat ich słodkiej Roselyn Irisbeth, o którą w zasadzie był cały ten ambaras: pragnęli, aby miała urodziny prawdziwej księżniczki. To bowiem, co się wówczas działo urągało wszelkiej normalności i przyzwoitości. Inaczej bowiem nie można było wyjaśnić tego, że akurat wtedy podniecenie w małżeństwie Greybacków wybuchło silnym fajerwerkiem, spopielającym wszystko wokół i doprowadziło ich do istnego szaleństwa, w którym zapomnieli o piekącym się brownie – czyli ulubionym cieście i pana domu, jak i jego córeczki – co spowodowało lawinę niefortunnych, czyli w ich wypadku, wszystko wydłużających, zdarzeń. Otóż pewnie gdyby pan domu nie musiał pojechać do cukierni w Boscastle na pewno byliby już gotowi, a gdyby jego małżonka nie musiała wietrzyć domu i sama zajmować się ozdobami – od godziny mogłaby witać gości. W zaistniałej sytuacji obydwoje jednak byli w czarnej kropce, podczas gdy drzwi od samochodu Hawthorne’ów po kolei trzaskały. Pomysł z pisemnym przypomnieniem, dlaczego w ogóle się z nimi przyjaźnią, wydał się pół-wili bardzo adekwatny w tamtym momencie.
    — Wiem, że masz wszystko pod kontrolą – przyznała jednak w końcu, patrząc głęboko w księżycowe tęczówki małżonka i mówiąc całkowicie poważnie: gdyby nie on, jego spokój, jego zasadniczość i jego chęć do działania, niechybnie z niczym by sobie nie poradziła. Był jej skałą, na której stabilnie i bezpiecznie mogła stać, a na to nie było słów, które wyraziłby jej wdzięczność za to, że w ogóle był obok. – Umarłabym, Connor, umarłabym – zapewniła go więc raz jeszcze, odnosząc się nie tylko do tej chwili, ale do ogółu ich relacji. – Idź już wielkoludzie – dodała czule i klepnęła go w pośladek, spoglądając na jego potężne plecy i dziękując w myślach wszelkiej Opatrzności, że zesłała go na ziemię, aby ją uratował. W związku z tym dopiero po chwili udało się jej zebrać w sobie, dokończyć subtelny makijaż, układanie włosów w elegancki, ale dość skromny kok, który jej ukochany uwielbiał, a wszystko zwieńczyć granatowymi szpilkami, których stukotem zakomunikowała swoje zejście do salonu. – Jest, jest, spóźniona, ale jest! – Zaśmiała się. – Cześć, dzięki, że jesteście… och, Jo, wyglądasz wspaniale – mówiła szczerze, bo w końcu zastępczyni burmistrza postanowiła o siebie nieco bardziej zadbać, a nie przypominać smutną, stuletnią biurwę, która zapomniała, co to szampon do włosów. – Felixie, cześć – ucałowała go w oba policzki. – Witaj, Jake – ukucnęła przed chłopcem, ale ten natychmiast przeczołgał się, bo mimo półtora roku nadal nie chodził i nie mówił, bez słowa, spłoszony, za matczyne nogi. Udała jednak, ze nic się nie dzieje i ze śmiechem się wyprostowała. – Mamy wódkę, czy na kinderbalach to nie wypada? – Puściła mu perskie oczko; obydwoje wiedzieli, że chodziło o ich perturbacje z całego dnia. – To też twoje geny – wsunęła mimowolnie dłoń do tylnej kieszeni jego spodni, przejmując kieliszek z białym winem, na który Josephine nie zareagowała najlepiej – ale myślę, że babcia ją wprowadzi, zobaczy nas, tort, zdmuchnie świeczki, przyjmie resztę prezentów, a piesek pojawi się na koniec. Jest w dobrych rękach – zachichotała uroczo, wtulając się w niego mocno. – Nie, Felly, dzisiaj brownie nie będzie – odpowiedziała zaś chwilę później słodko zarumieniona na pytanie przyjaciela.

    kompletnie oczarowana, już spokojniejsza i super-szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  114. — Widzicie, co ja się z nim mam? – Zakpiła radośnie Vereena, odbierając kieliszek białego wina od Connora, która zasugerował, że chyba lepiej będzie, jeśli odpuści sobie mocne alkohole; jasnym było, że by nie wzięła wódki do ust i jedynie żartowała, bowiem przecież chodziło o idealne urodziny jej słodkiej Roselyn Irisbeth, toteż ani myślała się upijać ani nawet leciutko wstawiać; chyba że już późnym wieczorem, kiedy z ukochanym miała zatopić się w pieleszach, dumni, że wszystko wyszło, jak należy. Tymczasem jednak cieszyła się po prostu i śmiała ze wszystkiego, jakoś tak wewnętrznie czując, że wszystko będzie dobrze: że się ułoży i nic nie stanie na przeszkodzie do idealnej zabawy zorganizowanej na część ich córeczki. Co prawda, pytanie Felixa nieco ją zbiło z pantałyku, ale tylko na moment; zresztą, jak zawsze mogła liczyć na swojego ukochanego, który pośpieszył jej z pomocą. – No właśnie! Ileż razy można jeść to samo… – wyszczerzyła się głupawo, lekko szturchając byłego profesora ONMS z Hogwartu w bok, w zawoalowany sposób dając mu do zrozumienia, o czym akurat myślała; jej rumieniec mówił sam przez się i wiadomym dla nich było, ze referuje do ich namiętnego seksu. – Mam nadzieję, że nam wybaczysz – zaśmiała się i jeszcze raz zaproponowała Josephine lampkę; ta odmówiła.
    Ewidentnie coś nie tak było nie tylko pomiędzy Greybackami, a Hawthorne’ami, ale także – i przede wszystkim, co najpewniej odbijało się na relacji z przyjaciółmi – wewnątrz małżeństwa zastępczyni burmistrza z Boscastle oraz założyciela okolicznego, wspaniałego przedszkola, o którym Vera miałaby znacznie lepsze zdanie, gdyby nie nieodpowiedzialni rodzice, którzy puszczali chore dzieci do tych zdrowych, przez co jej księżniczka przed paroma tygodniami przyniosła do domu mocno rozwiniętą, wyniszczająca grypę, z którą musiała wespół z wilkołakiem walczyć kilka dni. Oczywiście, pół-wila, jak na dobrą przyjaciółkę przystało – pomimo natłoku obowiązków związanych z powrotem do pracy – starała się ze wszystkich swych sił wyciągnąć jakieś informacje od kobiety, ale wszystkie jej podejście spełzały dotychczas na niczym. Z tego zaś, czego dowiadywała się do męża – i jego kolega nie chciał mówić, co go gryzie, a coś robiło to, na dodatek bardzo mocno. Młodziutka pielęgniarka nawet podejrzewała, cóż mogło statecznemu małżeństwu z małym dzieckiem wejść na odcisk – brak pożycia seksualnego, związana z tym frustracja oraz fakt, że Jacob Ivan rozwijał się w nieco wolniejszym, ale nie jeszcze jakoś mocno niepokojącym tempie; do którego zresztą ponownie sprowadziła się rozmowa – ale milczała.
    — Myślę, że sama się zaraz schowam na piętrze… – wydukała mało elegancko, mimo wszystko, Vereena, kiedy po kolejnej tyradzie Josephine, która dopiero wygadawszy się, nieco się opanowała, miała wrażenie, że srebrna głowa zaraz jej pęknie. Jakkolwiek by jej nie kochała, to naprawdę niektórych kwestii miała serdecznie dość i dobrze, że mogła się zająć ostatecznym przyozdabianiem tortu, bo inaczej niechybnie oszalałby; cóż, przynajmniej nie musiała kłamać, że czas naglił i do przyjazdu ich księżniczki było coraz bliżej. – Connor… kochanie, no… – chichotała zaś chwilę później niczym podlotka, gdy mąż obejmował ją, muskał kark i ramionka, szepcząc jej przyjemne słówka do ucha, jednocześnie wzbudzając drżenie jej ciała, gdy wargami muskał jej małżowinę. – Connor, kochanie – mruczała wijąc się w jego silnych ramionach i rumieniąc niczym dojrzała piwonia. – Wiem, ze ładnie wyglądam, w końcu starałam się, dla ciebie – wyszeptała – ale sza!, bo jeszcze nas usłyszą… Connor, weź te wielkie łapy ze mnie… – bawiła się w najlepsze, aż wreszcie przekręciła się tak, aby móc patrzeć mu w oczy. – Teraz już tak – przyciągnęła go do siebie i pocałowała czule – ale… ale myślisz, że Jo i Felly potrzebują jakiejś no… interwencji? – Zerknęła, czy nie ma ich w pobliżu. – Nie jest z nimi dobrze, wiesz? – Stwierdziła smutno.

    przejęta losem wszystkich wokół, kochająca i dobra VERA

    OdpowiedzUsuń
  115. — Nie wiem, o co ci chodzi… nie wiem, o co chodzi… – kpiła w najlepsze Vereena, doskonale bawiąc się kosztem Connora, który ewidentnie również czuł się doskonale, mogąc ją skutecznie rozpraszać swoimi wielkimi, silnymi dłońmi, które tak przyjemnie sunęły po jej drobnym ciele, doprowadzając ją do szaleństwa i nie pozwalając jej ustawić równo świeczek na pięknie wyglądającym, cukierniczym majstersztyku dla ich Roselyn Irisbeth, którego pojawienie się w sumie wyszło an dobre, bowiem była pewna, ze swojego brownie nie udałoby się jej tak doskonale udekorować. – Taki stary, a taki głupi – pokazała mu język, już stojąc do niego tyłem; jej fiołkowe tęczówki lśniły chytrymi ognikami wesołości. – No tak, a jaki niewinny! – Zironizowała żartobliwie, zanim ubrudziła jego nos kremem i zorientowała się, że tak naprawdę nie powinni byli się tak zachowywać.
    Nie jednak dlatego, że generalnie było w tym coś złego – chociaż, co prawda, nie przystawało im już zachowywani się jak nastolatki, ale też nie mieli przecież zamiaru dać się pożreć konwenansom, czy sztywnych, głupim zasadom panującym u większości społeczeństwa mieszkającego w, nieco ksenofobicznym niestety, Boscastle, w którym nadal uważano ją za dziwaczkę-córkę mordercy w większości wypadków; dobrze chociaż że ona znała prawdę i mimo że kontakt z Robertem Thorntonem nieco się rozluźnił jej ostatnimi czasy, przez brak możliwości wizyt ze względu na jej kłopoty ze zdrowiem, to na cały czas utrzymywali listowną wymianę informacji – ale z powodu czających się w salonie Hawthorne’ów, których temat zresztą poruszyła. Dobrze, że nie była odosobniona w dostrzeganiu nieopisanych wręcz dziwactw i niespotykanej, nagłej zawiści Josephine, skierowanej na Greybacków, czy w tym, że Felix dziwnie przycichł i przygasł, niczym się już generalnie z nikim nie dzieląc – nie podejrzewała zaś, że wynikało to z braku zaufania, czy obsesyjnej chęci chronienia prywatności, a z tego, że była ona zwyczajnie niezbyt ładna. Nie ulegało więc wątpliwościom, że to małżeństwo ledwo się trzyma i to tylko przez osobę Jacoba Ivana, z którym również nie można było powiedzieć, że, relatywnie, działo się najlepiej.
    — To właśnie mnie przeraża najmocniej – wyszeptała w związku z tym bardzo smutno, wiedząc, że jej ukochany ma rację: nic nie można było w kwestii zastępczyni burmistrza i właściciela miasteczkowego przedszkola zrobić; żadna interwencja raczej by nie pomogła, a mogłaby tylko zaszkodzić, biorąc pod uwagę, jak ona reagowała na wszelkie uwagi oraz jak bardzo on pragnął, aby jego małżonka była za wszelką cenę szczęśliwa. – Och, ja od Jo to bym w ogóle nie zaczynała – podjęła jednak, szukając, pomimo wszystkiego, jakiegokolwiek rozwiązania w głowie, ale niestety: jej srebrna głowa była pusta od pomysłów, które mogłyby przybrać inny obrót, niźli obrócenie przyjaźni obu rodzin w niwecz. – Wiesz… naczytała się poradników, uważa, że skoro z Danem wszystko było dobrze, to i Jake w końcu wyrośnie, a nie rozumie, że niektórymi kwestiami należy się zająć teraz – podkreśliła z mocą – że teraz najwięcej się u niego kształtuje i – urwała. – No wiesz, o co mi chodzi. Wiesz, że wcale nie chodzi o ilość czasu poświęcanego dziecku – referowała do tego, że pani Hawthorne pracowała głównie w domu i to tez niezbyt efektywnie oraz efektownie – a o jego wykorzystanie. – Westchnęła ciężko i ułożyła dłonie po jego silnych bokach. – Próbowałam raz, to prawie mnie wyrzuciła z domu. Rozumiem ją oczywiście w pewnym sensie, jako matka chce dla dziecka, jak najlepiej i widzi w nim ideał, jak my w Rosie – uśmiechnęła się czule – ale bądźmy szczerzy… no masz rację – wzruszyła bezradnie ramionami. – Jest uparta, jak osioł, a Felix się jej boi – jęknęła i zamilkła na moment. – Nie wiem, Connor, naprawdę nie wiem, ale może… może spróbujemy na odwrót? – Zasugerowała, dostając nagłego olśnienia: on miał rozmawiać z Jo, a ona z jej mężem.

    całkiem zadowolona ze swojego pomysłu VERA

    OdpowiedzUsuń
  116. Zanim Vereena przeszła do wykładania Connorowi swojego planu, pokrótce wyjaśniła mu zawiłości – niejako przyznając rację jego osądom – wychowania dziecka. Przytoczyła do tego, w ramach ułatwienia, postać Roselyn Irisbeth, do której, w okresie jej najintensywniejszego rozwoju – ale i zresztą wcześniej – gadali, jak najęci do niej, niezależnie od tego, gdzie się znajdowali – niekiedy postrzegani przez to byli, jako wariaci, kiedy spacerowali po okolicy lub robili zakupy w Boscastle, a wielki były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, kategorycznie odmawiający korzystania z nosidełka lub wózeczka, co chwilę opowiadał coś ich drobnej córeczce, do której również co jakiś czas podchodziła matka, pokazując, że oto jest dom, drzewo, czy piesek. Do tego zaś szybko rozpoczęli z nią różne wspólne gry i zabawy, które z czasem przechodziły w bardziej wymagające i naukowe – wszystko to więc składało się na to, że mała panna Greyback rozwinęła się nie tylko doskonale, ale znacznie szybciej, niźli inne dzieci; owszem, czasem dla świętego spokoju pielęgniarka zapewniła Josephine, że to kwestia innych genów, jakie dziewczynka w sobie nosiła, ale raczej wątpiła, aby pół-wilkołactwo i ćwierć-wilstwo cokolwiek zmieniało: była po prostu zdolna, na co wpływ miało ich zaangażowanie. Hawthorne’owie natomiast, jakkolwiek by nie próbowali, nie byli zaangażowani w odpowiednim kierunku: Felix całkowicie podporządkowywał się żonie, a ta w jednej chwili wychodziła z założenia, że z Jacobem Ivanem należy ćwiczyć do upadłego, a innym, że lepiej zostawić sprawy losowi, przy czym ta druga opcja, niestety, zdecydowanie dominowała – w zależności, jaki akurat poradnik przeczytała. Nic więc nie zapowiadało żadnej poprawy.
    — Nie da rady jej przekonać. Nie, kiedy ja to robię – zakończył swój wywód, wzdychając ciężko i na chwilę przytykając policzek do jego torsu: bicie jego serca zawsze ją uspokajało. – Jakby… no to jest tak, jakby w chwili, w której zaczynam do niej mówić i sugerować, że Jake’owi jest potrzebne, hm, inne… takie podejście nieco delikatniejsze, skrupulatniejsze, ona się natychmiast burzy niczym piwo w kadzi – skwitowała ze smutkiem i ciężkim westchnieniem. – Dlatego myślę, że „na odwrót” – zakpiła nieco – będzie lepszą opcją… och, tak, Connor – mruknęła z irytacją – ty z porozmawiasz z Josephine, a ja z Felixem, ze na Boga i Ojca, jest przedszkolanką, to niech stosuje swoją wiedzę do własnego dziecka, a nie tylko do cudzych – niemalże się uniosła, bo bardzo denerwowało ją podejście przyjaciół do całej sprawy. – Nie wiem, kochanie, czy to coś da – przyznała jednak szczerze, gładząc go czule po policzku – ale nie przekonamy się, jeśli nie spróbujemy. Na pewno będzie ciężko i mało przyjemnie, ale jest szansa, że Jo się trochę ciebie boi – zachichotała uroczo – a Felly przecież nie obrazi się na swoją ulubioną pielęgniarkę – puściła mu perskie oczko i odetchnęła z ulgą: cieszyła się, że się zgodził na jej pomysł. – Oj, mój biedny, kochany wilczek – zadrwiła z niego dowcipnie i przytuliła się do niego mocno. – Rzucam się na pożarcie tylko jednej lwicy, więc nie przesadzaj – wsunęła obie dłonie do tylnych kieszeni jego spodni. – O panie, ależ ty jesteś czasem upierdliwy… – ścisnęła jego pośladek, po czym bez słowa wróciła do ustawiania świeczek na torcie. – Hym… zobaczymy. Do przyjazdu Rose nic nie róbmy – zadecydowała – a później, jak będzie nadal źle: interweniujemy – stwierdziła dziarsko. – Nam, wielkoludzie? No co ty, nim bym zdążyła przyjechać, już dawno byśmy się pozabijali – pokazała mu język i z dumą zaprezentowała swoje dzieło. – No, gotowe, teraz trzeba czekać, aż księżniczka się pojawi i modlić się, żeby wybaczyła nam wywiezienie jej do babci – zaśmiała się i zerknęła na zegarek. – Może zaraz jednak weźmiesz Danielle na górę, hm? – Zasugerowała, referując do jego wcześniej propozycji, w zasadzie czując, jak narasta w niej podekscytowanie na myśl o prezencie dla ich córeczki.

    zachwycona, szczęśliwa i już spokojniejsza VERA

    OdpowiedzUsuń
  117. — Och, no to oczywiste – prychnęła radośnie Vereena, jakby to faktycznie była najbardziej klarowna rzecz na świeci, po czym jeszcze raz objęła Connora; uwielbiała czuć go blisko, móc oddychać tym samym powietrzem, mieć szansę po prostu bycia obok i możliwości spędzenia z nim jak największej ilości czasu, który był dla niej nieopisanie cenny. Wszystko to zaś wynikało z jej nieopisanej miłości do niego: z tego, ze tak cudownie się dogadywali, pomimo wielkich burz, które przetoczyły się przez ich relacjię, a ślady której, tej chyba najpotężniejszej, wciąż nosiła na lewym ramieniu, generalnie jednak nie pamiętając o nich; blizny stały się częścią jej istnienia i tylko gdy ktoś się na nie gapił, zdawało się jej, jakby mąż ponownie się przemieniał i rozszarpywał jej skórę długimi pazurami. Na szczęście: wizje te równie szybko się pojawiały, co znikały. – Twój hart ducha zostanie bardzo, bardzo, ale to bardzo – droczyła się z nim, dając się pocałować – doceniony i może nawet otrzymasz ode mnie złote kalesony w prezencie – zakpiła wesoło, cieszą się, że udało się im dojść do porozumienia w kwestii Hawthorne’ów; liczyła, że i przyjaciołom uda się wypracować takie konsensusy i że już więcej nie będą musieli oglądać, jak Josephine i Felix ciskają w siebie gromy. – Jak ma wybaczyć – odnosiła się do Roselyn Irisbeth – to już idź po tego malucha.
    Dodawszy to, postanowiła, że oboje wrócą do swoich zadań. Rzecz jasna, nim jednak go wypuściła, skradła mu pocałunek, a następnie chwilę po prostu patrzyła, jak odchodził do starej szopy i powozowni, zmienionej na centrum medyczne dla zwierząt – pierwsze w okolicach Boscastle, odkąd zaprzestano używać do podróży koni – gdzie kryła się Danielle – ładna, młoda brunetka i mleczno-czekoladowym odcieniu skóry, kompletnie oddana swojej pracy, o którą Vera niekiedy bywała zazdrosna; cóż, tłumaczyło to sobie jednak tym, że o kogoś takiego, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, trudno było nie być zazdrosnym; w końcu należał do mężczyzn nadzwyczaj atrakcyjnych, którym zdecydowanie trudno było się oprzeć – ze słodkim, tygodniowym szczeniaczkiem, który kompletnie kupił ich serca i mieli nadzieję, ze i ich córeczka się nim zachwyci; w zasadzie, w ogóle się tego nie obawiali, bowiem dziewczynka zdecydowanie miała rozwiniętą empatię bardziej, niż ktokolwiek inny. Pełna więc dobrych przeczuć, powróciła do zastępczyni burmistrza i pana-przedszkolanka, wyczekując pojawienia się srebrnego samochodu pana Rocheforta na horyzoncie i dosłownie drżąc z ekscytacji – nie mogła się doczekać zachwytu swojej dziewczynki na widok dopieszczonej niespodzianki.
    — Ojej – sapnęła więc na dźwięk głosu Roselyn Irisbeth, pragnąc jak najprędzej wziąć ją w objęcia; dobrze się w związku z tym złożyło, że ukochany trzymał ją mocno, bo inaczej niechybnie wszystko by zepsuła. Tym sposobem jednak stała wraz z resztą gości w salonie, oczekując przybycia gwiazdy wieczoru, która od progu, zdejmując butki, tak jak była nauczona, krzyczała, ze stało się coś niesamowitego. Nie dane jej jednak było dokończyć, bowiem widok tylu ludzi skutecznie ją oszołomił i odebrał mowę, co dorośli oraz Jake, chociaż niemrawo i niewyraźne, wykorzystali do zaśpiewania jej „Sto lat”. – Wszystkiego dobrego, malutka – nie czekając, Vereena natychmiast padła na kolana i pozwoliła dwulatce paść w swoje ramiona; widok jej szczęścia niesamowicie, jak chyba każdą matkę, wzruszył. – Tak kochanie, to dla ciebie – przyznała z trudem powstrzymując płacz, kiedy wstała i pozwoliła jej z nieco większej wysokości podziwiać dekoracje. – Chcesz zdmuchnąć z tatusiem świeczki? – Zasugerowała, kiedy okropnie-cudowne fałszowanie dobiegło końca, a obok znalazła się również pani Thornton z przyjacielem. – Pomyśl sobie życzenie, skarbie… ty też, kochanie – ponad płomieniami tortu zerknęła z miłością na męża. – Głęboki wdech iii… – przesadnie nabrała powietrza w płuca i pomogła Rosie. – Brawo! – Zaśmiała się.

    zachwycona i zakochana po uszy VERA, dumna ze swoich słoneczek

    OdpowiedzUsuń
  118. — Dokładnie tak ślicznotko – radośnie przytaknęła rozanielonej wręcz Rosleyn Irisbeth, pytającej o to, która świeczka jest dla kogo, jej zachwycona matka; Vereena naprawdę nie mgła być szczęśliwsza bardziej, niźli w chwili, w której widziała, jak jej największy skarb się cieszy niepomiernie z tego, co właśnie zastała. Co jednak ważniejsze: doskonale przy tym wiedziała, że to nie koniec szczęścia i śmiechu, bowiem na piętrze wciąż czekało clou programu drugich urodzinek małej księżniczki. Następnie zaś wszyscy zebrani mogli zacząć klaskać donośnie, kiedy właśnie mała, wespół ze swoim tatą, zdmuchnęła małe płomienie. – Obydwoje pomyśleliście mam nadzieję – zaśmiała się pół-wila, dumna ze swoich bliskich, którzy wspaniale się prezentowali nad przepysznym tortem, wokół którego zgromadziła się reszta ich rodziny, która w znakomitej większości płakała wzruszona oglądając ten zachwycający obrazek. – Oficjalnie ogłaszam świętowanie drugiego roczku życia Rosie za rozpoczęte – wykrzyknęła uroczyście, tym samym faktycznie inicjując zabawę, której następnym punktem było wręczenie prezentów jubilatce. – Pamiętaj skarbie, za każdy upominek należy ładnie i grzecznie podziękować – upomniała jeszcze swojego szkraba, zanim puściła ją do gości, jednocześnie spoglądając wymownie na Connora.
    Jasnym było, że swoim zalotnym spojrzeniem fiołkowych oczu referowała do wieczoru, który dla niego przygotowała i liczyła, że i on równie ładnie – a najlepiej namiętnie – podziękuje jej za wszystko. Zanim jednak do tego etapu mieli dotrzeć, czekał ich istny huragan, który zapanował na farmie Trenwith – był to jednak żywioł równie silny, co zwyczajnie piękny, bowiem dominował w nim śmiech słodkiej, malutkiej dziewczynki o ciemnych loczkach i księżycowych tęczówkach, wypełnionych łzami radości. Tym sposobem kupki upominków rosły wokół gwiazd wieczoru – które zostały posadzone u szczytu stołu i każdy podchodził do nich niejako na audiencję; Roselyn Irisbeth była tym zachwycona, bowiem mogła spokojnie dyrygować berłem i chwalić prawdziwą tiarą, którą dostała od pana Rocheforta, a którą młoda pielęgniarka pozwoliła jej tymczasowo nosić, mimo że generalnie nie pochwalała tego typu prezentów, uznając je za zbyt mocno dominujące charakter dziecka i niepotrzebnie rozpuszczające oraz dające złudne poczucie wyższości – a wszyscy wokół cieszyli się coraz bardziej. Co jednak bardziej niesamowite i cudowne– już wówczas była tak bardzo rozanielona, że jej rodzice nawet obawiali się, że więcej bodźców może się skończyć dla niej tragicznie, a przecież czekało ją coś, o czym marzyła od dawien dawna.
    Może niezbyt rozsądnym było dotychczas spychać temat szczeniaczka na margines, ale naprawdę nie chcieli dawać złudnej nadziei córce – najpewniej przecież, gdyby nie przypadek tej pięknej mieszanki husky’ego oraz retrieverki, nie zdecydowaliby się jeszcze na psiaka dla niej, wiedząc, że ten nawet jeśli nieidealny, to miał być idealny: w ten magiczny sposób, tylko dla nich, który właśnie sprawił, że wybrali z całego miotu, właśnie tego rodzynka, który spokojnie spał w ozdobionym wiklinowym koszyku, pilnowany przez Danielle. Ponadto, chcieli zrobić jej niespodziankę z prawdziwego zdarzenia i jak się miało okazać już po chwili – miało im to wyjść dosłownie idealnie. W odpowiedniej więc chwili nagle i niespodziewanie, jako prawdziwy sklerotycy przypomnieli sobie o jeszcze jednym prezencie i wysłali dziewczynkę na korytarz – następnym zaś, co usłyszeli był jej spokojny głos, który padł po bardzo długiej chwili ciszy, aby maluszek uważał na siebie, bo takie przewracanie się nie jest zdrowe. Później natomiast juz niemal nie wypuszczała Pigleta – jak dumnie nazwała pieska – z objęć, chyba że po to, aby odpoczął, bo wiedziała, że nie można go męczyć zbyt długim noszeniem, czy przekazując Vereenie, aby pokazała jej, jak karmić butelką. Od razu w związku z tym Greybackowie mieli pewność, że to była dobra decyzja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie podzielali jej niestety co prawda Hawthorne’owie – a przynajmniej ich żeńska połowa – ale nie mieli zamiaru się tym przejmować. Liczyło się tylko to, jak Roselyn Irisbeth była radosna oraz dumna, a także – jak wielka mała-dorosła, pełna odpowiedzialności i delikatności się jej włączyła, toteż upominała spokojnie – co także nie odpowiadało Josephine, prychającej co chwilę pod nosem – niesfornego i nieposłusznego Jacoba Ivana, że nie należy co chwilę budzić Pigleta – który swoje dumne imię otrzymał po słynnym i ulubionym jubilatki Prosiaczku z „Kubusia Puchatka” – bo jest za malutki. Dobrze więc się stało, ze Felix dość szybko zarządził powrót do domu i chociaż Connor ewidentnie tego nie widział – i dobrze się stało; Vera z takiego obrotu spraw była zadowolona, bowiem to było jego święto i nie powinien był się niczym dosłownie przejmować – to mąż zastępczyni burmistrza dostrzegł, że jeszcze chwila, a jego małżonka wybuchnie. Wymówili się zaś kąpielą syna i porą na spanie. To natomiast uruchomiła lawinę powrotów, przez co całkiem sprawnie – dzięki Danielle, wspierającej dwulatkę, zapoznającą nowego przyjaciela z mało ufną, ale grzeczną Zjawą – uwinęli się ze sprzątaniem, położyli swoją księżniczkę spać, a następnie zabrali szczeniaka do swojej łazienki – w razie jego potrzeb fizjologicznych, czego wyjaśnienie nie było znowu takie proste – i ostatecznie mogli sobie paść w ramiona. Tym razem pól-wila zgodnie z poleceniem wilkołaka musiała zostać w swoim czarnym, koronowym kompletnie bielizny i tak właśnie się kochali: na tyle mocno i intensywnie że po wszystkim z trudem chwytali oddech, spleceni w czułym uścisku w skotłowanej pościeli. Młodą pielęgniarkę zaś rozpierała nieopisana wręcz duma ze wszystkiego, co osiągnęła.
      — Nie, nie Chryste, tylko twoja mała żonka – zaśmiała się więc radośnie, trzymając głowę na szerokiej piersi ukochanego i słuchając bicia jego serca; najpiękniejszej muzyki świata, której miała wrażenie, że słuchała całe życie: obecnie biło szybko, a jednocześnie spokojnie. – Hm, a może jednak nie, bo szczeniaczki co miesiąc to chyba dla mnie za dużo, wiesz? – Zażartowała. – Jednakowoż wolałabym nie mieć tutaj całego schroniska na stałe – dodała wesoło i przeciągnęła się rozkosznie, jednocześnie całując go w szyję. – Cieszę się, że ci się podobało – przyznała cichutko, z niemałą ulgą, po czym ponownie popadła w stan przyjemnego zawieszenia, przeżywając raz jeszcze w myślach cudowne spełnienie, które sobie zafundowali, niejako jako przypieczętowanie wspaniałego dnia. – Jejku-jej – westchnęła jedynie po jakimś czasie, rozmarzona i objęła go mocno, uśmiechając się całkowicie rozmarzona, dając tym samym znać, ze jeszcze nie śpi. To natomiast najwidoczniej zmusiło weterynarza do podjęcia próby dialogu z nią. – Myślę, że jak się bardzo postarać, to wszystkie – przyznała wesoło. – Oby tylko Rosie pewnego dnia się nie załamała, jak się okaże, że nie do końca właśnie tak działa magia marzeń, kiedy się dowie, kto stał za Pigletem… Piglet, Jezu, co za dzieciak… – zachichotała rozluźniona i radosna.

      zachwycona i szczęśliwa VERA THORNE, która cieszy się, jak dziecko, że urodziny jej skarbów wyszły, jak należy ♥

      Usuń
  119. — No, w granicach rozsądku – zaśmiała się radośnie Vereena na słowa Connora, który w zadumie powtórzył jej zapewnienie, że wszystkie życzenia pomyślane w trakcie zdmuchiwania urodzinowych świeczek, na pewno się spełniają. – Także nie szarżuj kochanie – zachichotała słodko i ugryzła go w szyję, z radością dostrzegając, że jej ząbki zostawiły na jego karmelowej skórze czerwony ślad. Wyszczerzyła się do niego w związku z tym szeroko, nieco głupkowato, ale bardzo radośnie, ponownie lądując głową na jego szerokiej piersi i rozkoszując się zapachem, którym ją otulał: cedrowym lasem po deszczu, świeżo przekopaną ziemią na wiosnę oraz świeżym, intensywnym imbirem. Westchnęła rozanielona. – Nie, nie, kochanie, nie o to mi chodzi – chociaż mówienie sprawiało jej trudności, bowiem nadal przezywała silne spełnienie, a jej ciało drżało, musiała mu wszystko wyjaśnić; splotła ze sobą ich palce – po prostu widzisz. Mówimy, że ma pomyśleć życzenie, to jest jej największym marzeniem, a my je spełniamy. Ma dwa latka, ale za będziemy pewnie musieli ją już niedługo nauczyć, że nie tak działa świat: że nie zawsze dostaje się to, co chce i zapewniam cię, jakkolwiek chciałabym dać jej prawdziwy pałac, to nie sądzę, aby zmieścił nam się w ogródku – stwierdziła na poły żartobliwie. – Już chyba powoli zapomina – dodała jeszcze.
    Faktycznie, Roselyn Irisbeth, z kompletnie niewiadomych i iście magicznych przyczyn, całkowicie przepadła na Pigleta, a co jeszcze bardziej zdumiewające – on również dla niej. Natychmiast bowiem połączyła ich nieopisanie silna więź, której nikt w ogóle nie potrafił wyjaśnić: po prostu się zdarzyła, trochę tak, jak ta, pomiędzy jej rodzicami. Oczywiście, nie przyrównywała przyjaźni – jakkolwiek głębokiej i pięknej oraz na pewno intensyfikowanej przez fakt noszenia w sobie genów wilkołaka i wilii – do prawdziwej miłości, ale przecież były to uczucia niemalże równie wspaniale. Ostatecznie więc, Vera niesamowicie cieszyła się nie tylko ze szczęścia córeczki, ale także takiego właśnie obrotu spraw, mimo że ten najpewniej oznaczał dla nich dużo walki – której preludium mieli przed położeniem jej spać – o to, aby wykonywała swoje obowiązki, a nie tylko pilnowała psiaka.
    — No, ale – uniosła się znowu leciutko, nie będąc w stanie zdecydować, czy woli słuchać bicia jego serca, czy patrzeć głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki – nie powiedziałeś mi… o co ty – podkreśliła – prosiłeś, Connor? – Pogładziła go czule po zarośniętym policzku, układając się tak, że jej piersi wbijały się w jego tors; uwielbiała z nim taką bliskość, po kochaniu się, gdy byli nadzy i tak swobodni. Nie spodziewała się jednak, że jego odpowiedź tak bardzo ją zaskoczy; może nawet, gdzieś w głębi, podświadomie nią wstrząśnie. Zamrugała gwałtownie powiekami. – P-przecież… a-ale… – dukała oszołomiona; wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, jakby przeczuwając, że kontynuacja wypowiedzi ukochanego ani trochę się jej nie spodoba. – Przecież już wszystko za nami – stwierdziła niepewnie, nieco nerwowo się śmiejąc. Przełknęła głośno ślinę. – Jestem zdrowa, aktywna, zawodowo i rodzinnie, więc… więc nie rozumiem… – urwała, zabarwiając swój ton na pytające, mimo że nie była pewna, czy chciałaby znać tę odpowiedź, którą jej ofiarował. – Jezu – sapnęła i stoczyła się z niego. Długo milczała, zapatrzona w belki sufitu. – Wystarczy, że zmienię okulary – warknęła. – Nie chcę lekarzy. Operacji. Nie, nie chcę! – Zawyła.

    gwałtownie spanikowana VERA i jej autorka śląca dużo miłości i sto lat dla wilczka! ♥

    OdpowiedzUsuń
  120. Niewiele było rzeczy na świecie, których Vereena by się panicznie bała. Na pewno było to śmierć – nie jednak jej własna: swojej śmierci się nie bała, ale tej, która mogłaby dotknąć jej wspaniałego Connora, czy idealną oraz słodką Roselyn Irisbeth, czy nawet jej babcię lub Hawthorne’ów, nieważne, jak mocno ją w tamtej chwili denerwowali swoim zachowaniem i tym, że nawet w dniu drugich urodzin swojej chrześnicy nie potrafili się poskromić wzajemnie, przy czym zdecydowany prym wiodła Josephine i jej histeryczno-nerwowe odzywki, połączone z przekonaniem o świętej racji swych osądów, tworzące mieszankę zdecydowanie wybuchową i straszną. Bała się także starego, strasznego Fenrira, mimo że ten już jakiś czas nie żył – myślenie o nim wzbudzało w niej dreszcze również dlatego, że to przez jego pojawienie się w Boscastle straciła swojego niewinnego maluszka, który rozwijał się pod jej sercem i nie miał szansy poznać swojej siostrzyczki, spoczywając pod cedrem na farmie Trenwith, ale także przez fakt, w jaki sposób po spotkaniach z nim, prezentował się jej ukochany. Bała się także tego, że Ministerstwo Magii kiedyś za mocno się nimi zainteresuje – że Saurasowie postanowią się zemścić, wszystko ze sobą, a więc zniknięcie Geraldine z wyjazdem do byłego profesora ONMS z Hogwartu, połączą Nottowie, a Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami zauważy, że złamali jedną z podstawowych konwencji, jakie zostały kiedykolwiek spisane: stworzyli niejako mieszankę dwóch gatunków, skrajnie się od siebie różniących. Od pewnego czasu bała się jeszcze jednej rzeczy – tak mocno, że wspominając o tym, aż skręcały się jej kiszki: rzeczą tą był szpital i operacje; nie lekarze. Te bowiem kojarzyły się jej jedynie z bólem i upokorzeniem.
    — Nie ma w ogóle takiej opcji – zarzekała się więc, podczas gdy jej małżonek próbował jej przemówić do rozumu. Owszem, wiedziała, ze chce dobrze: że jego propozycja zabiegu na jej coraz gorzej widzących oczach, czego nie dawało się już ukrywać ani bagatelizować, bo naprawdę było fatalnie, nie wynika z chęci zranienia jej, czy upodlenia, ale zasugerował to dlatego, że się o nią martwił i ją kochał; widział w związku z tym, jak fatalnie się czuje z tym, że jej fiołkowe oczy odmawiają posłuszeństwa i przestaje być tak sprawna, jakby chciała. Ponadto, nierzadko włączały się w niej obawy, że nie nadaje się do wykonywania swego ukochanego zawodu w przychodni doktora Cartera, skoro nie tylko ma kłopoty z odczytaniem nazw leków na paczkach, czy ampułkach, ale i wbiciu się odpowiednio w żyłę pacjenta chociażby. Okulary zaś były miernym pomocnikiem, ale jednak: dlatego już wolała nosić wielkie, ciężkie bryle, niż znowu dać się położyć na stole. – Przestań ze mnie kpić – sarknęła, coraz mocniej rozdygotana, przewracając się na bok i kuląc się mocno; dla efektu naciągnęła na siebie kołdrę, zasłaniając sobie wymownie uszy, bo naprawdę nie chciała nic słyszeć o operacji. – Ostatnio jak poszła do lekarza, okazało się, że mam jakieś gówno w głowie, muszę ogolić włosy i prawie umarłam an stole operacyjnym. No bardzo mnie kochasz! Bardzo się o mnie troszczysz! – Zakpiła z niego okrutnie i mocniej napięła mięśnie, mimo że argumenty jej ukochanego były całkiem logiczne. Na dłuższą chwilę zamilkła, nienawidząc, kiedy czegoś nie chciała, a Connor miał rację i wiedziała, że powinna była to zrobić. – Naprawdę to aż tak widać? – Zapytała więc w końcu głucho, wciągając ciężko, rozdzierająco, powietrze w płuca. – N-naprawdę… widzisz, że jest źle?

    nadal przestraszona, ale kierująca się już logiką VERA, która naprawdę musi wiedzieć, czy wszyscy wokół widzą, że ma problemy, bo jej źle i wstyd, i w ogóle to ona nie chce nigdzie iść, o

    OdpowiedzUsuń
  121. Po krótkiej chwili rozmowy, nie było wątpliwości, że Vereena wiedziała, iż absolutnie, pod żadnym względem nie zachowała się w porządku w stosunku do Connora – jakkolwiek nie podobało jej się to, co powiedział ani moment, kiedy to poruszył: uznawała, ze takich spraw nie powinni byli załatwiać w dniu jego czterdziestych drugich urodzin, a przy okazji drugiej rocznicy przyjścia na świat ich słodkiej Roselyn Irisbeth, szczególnie po tak udanej zabawie i namiętnym zbliżeniu, które sobie zafundowali na zwieńczenie tego wspaniałego dnia. Niemniej, jej histeria, nerwowość i zwykła panika były kompletnie zbędne, ale niestety zorientowała się już o tym poniewczasie – dobrze jednak, że w ogóle to zrobiła i nie pozwoliła, aby niechęć, czy złość tkwiły w niej ostrym kolcem, który sączył jad, i eskalował do niebywałych wręcz rozmiarów, który ostatecznie miał ich zniszczyć. Był to więc także dowód na to, że wiele rzeczy udało im się przepracować na tyle dobrze, że nie było możliwości, aby wracali w takich – dość nieprzyjemnych, szczególnie dla pół-wili – sytuacjach, do punktu wyjścia, sprzed chociażby zdiagnozowania jej oponiaka, który jeśli miał jakiś dobry wpływ na ich małżeństwo, to taki, że obydwoje mocno dojrzali: że faktycznie stali się partnerami na dobre i na złe; że łączyło ich coś więcej, oprócz namiętnej miłości, głębokiej przyjaźni i wspólnej historii, ale także niejako wspólne dorastanie na płaszczyźnie emocjonalnej, jak i relacji międzyludzkich, w tym wypadku zamkniętych w instytucji małżeństwa. Oczywiście, absolutnie nie oznaczało to, że chciała się zgadzać z były profesorem ONMS z Hogwartu – zwyczajnie jego argumentacja była tak silna i logiczna, że nie miała wyjścia, co mocno jej nie pocieszało. Naprawdę nie chciała iść na kolejną operację.
    — Nie wiem, jakim, ale nie podoba mi się to wszystko… – burknęła w związku z tym, kiedy ukochany zasugerował jej, że gdyby nie dostrzegał tego, jak źle jest z jej oczami, stałby się beznadziejnym parterem; chociaż podejście Very nieco się zmieniło i była znacznie spokojniejsza i łagodniejsza, to wciąż nie ukrywała niezadowolenia na myśl o wizycie w szpitalu, badaniu i narkozie nawet, która również ją przerażała, bowiem oznaczała wyłączenie mózgu na kilka godzin, a swój umysł dość mocno ceniła i nie chciała go w żaden sposób uszkodzić. Prawda też była jednak taka, że mocno szukała jakichkolwiek wybiegów, które stałyby się mocnymi argumentami przeciwko sugestii wilkołaka, ale niestety: ponownie została pokonana, zanim walka w ogóle się rozpoczęła, jakkolwiek okrutnie owo porównanie brzmiało. Ostatecznie musiała więc pozwolić mu nawet siebie nieco odkryć. Zacisnęła usta w wąską linię i słuchała go uważnie, niechętnie przyznając mu całkowitą rację we wszystkich osądach, jakie wygłosił. Znowu przewróciła się na plecy i jęknęła przeciągle. – Kochałbyś mnie nawet ślepą? – Zapytała w końcu cichutko, nie komentując jego słów, bo też nie było czego: wszystko to, co jej przekazał, było najprawdziwszą z prawda. Poczekała spokojnie na jego odpowiedź, która oczywiście nadeszła szybko, ale była dość długa, bowiem pełna czułości i oddania. – N-nie wiem… – skwitowała zaś na koniec. – Naprawdę nie wiem, co robić… – usiadła, objęła ramionami kolana, oparła o nie brodę, lekko drżąc. Przymknęła powieki i oddychała ciężko. – Wiem, ze to laserowy, szybko zabieg – rozpoczęła, zanim Connor podjął tłumaczenie zawiłości całej operacji, które ona oczywiście znała – a-ale… a co jeśli coś pójdzie nie tak? Co jeśli tym razem mój organizm nie da rady i no… – urwała.

    referująca nieładnie do dokumentów skazujących ją na śmierć VERA, która jednocześnie chciałaby widzieć, a z drugiej strony bardzo nie chce operacji…

    OdpowiedzUsuń
  122. Ciepły i spokojny głos Connora, pomimo mało przyjemnej sytuacji, jaka ich dotknęła – sprowokowanej zresztą nieco przez jego osobę – otulał mocno Vereenę, dosłownie wżynając się w jej jasną skórę i nakazując przemyśleć wszystko, co jej przekazywał, a przynajmniej uważanie go wysłuchać, bo – jak sama przyznała; na razie wprost przed sobą, a przed nim w mocno zawoalowany sposób, ale jak sam mówił: kochał ją i znał, toteż na pewno spostrzegł diametralną zmianę jej zachowania – znowu miał rację; znowu okazywało się, że jest tym lepszym, mądrzejszym i bardziej odpowiedzialnym. O ile zaś w normalnych okolicznościach nie wściekałaby się na to – warto nadmienić, że absolutnie nie denerwowała się na niego, tylko na siebie i swoją beznadziejność, której przeświadczenie atakowało ją ze zdwojoną siłą, właśnie w takich momentach – tak wtedy, kiedy naprawdę nie chciała się zgodzić z jego osądami: zalewała ją szewska pasja, którą trudno było stłumić, co jednak z wielkim wysiłkiem czyniła, bo ostatnią rzeczą, jaką pragnęła, była kolejna, karczemna awantura. W związku z tym, po prostu siedziała skulona na łóżka i jakkolwiek pragnęła odeprzeć argumenty ukochanego – te były zbyt logiczne, aby mogła tu uczynić. Co gorsza, pytanie o to, czy darzyłby ją miłością bez względu na wszystko, które miało być jej powodem, dla którego powiedziałaby, że nie podda się żadnej operacji – wiedziała bowiem, że były profesor ONMS z Hogwartu kochałby ją niezależnie od defektów – okazało się być ostatecznym wytrąceniem jej pewności siebie z dłoni: wilkołak tak sprytnie dobrał słowa, że zwyczajnie nie miała już szans mu odmówić i o dziwo, nie irytowało jej to. Ba!, wcale nawet nie postrzegała tego, jako porażki, co było olbrzymim krokiem do ich wspólnego sukcesu.
    — Wiem, że jestem miłością twojego życia – wyszeptała, kwitując tak właśnie pierwszą część jego wypowiedzi. Później zaś zamilkła na chwilę, przymknęła powieki i odetchnęła ciężko i głęboko. – Tak samo, jak ty moją – ponownie padła na poduszki i zapatrzyła się w belki na suficie, analizując wszystko, co jej przekazał i nieważne, jak bardzo mocno się jej t nie podobało, nie sposób mu było oddać nie tylko tego, że to on mówił, jak było, wszystko zgodnie z rzeczywistością, ale też wyrzucał to z siebie, nie dlatego, że chciał ją zranić, ale właśnie z powodu nieopisanie silnego uczucia, które ich połączyło. Znał ją przecież na tyle doskonale, widocznie nawet lepiej, niźli ona samą siebie, że dostrzegał, jak bardzo ciężko jej było ostatnimi czasy: jak bardzo cierpiała z powodu braku sprawności oczu, co przecież finalnie mogło się brutalnie odbić na ich rodzinie. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Nie, nie, Connor, nie o to cię oskarżam – powiedziała cichutko, kiedy ich rozmowa zeszła na tory powikłań po ostatniej operacji – a-ale… ale ja nie chcę, żebyś musiał się więcej bać i tak, zgadzam się – przyznała pewnie i donośnie – że operacja laserem na oczy nie jest tak skomplikowana, ale i tak coś może pójść nie tak. W szpitalach zawsze – podkreśliła z emfazą – może pójść coś nie tak – jęknęła i przetarła bladą twarz drżącymi dłońmi. Spojrzała na niego, ale w jej fiołkowych tęczówkach nie była ani złości, wyrzutu, czy też żalu: było oddanie, ciepło i olbrzymia wiara w jego zapewnienia, co stawiało go na mało komfortowej pozycji: ufała mu tak, że gdyby coś poszło nie tak, mógłby tylko siebie obwiniać. – No dobrze – jęknęła ostatecznie poddańczo – umówię się z doktor Morris i… i no zobaczymy, albo i nie – zaśmiała się gorzko, prezentując w całej okazałości swój mocno spaczony, czarny humor.

    gotowa na wszystko, aby uszczęśliwić swojego ukochanego VERA, która jednak nadal panicznie się boi wszelkich zabiegów i w ogóle, o

    OdpowiedzUsuń
  123. [Dziękuję pięknie, cieszę się, że Inanna i jej karta się spodobała :) A ja widzę Jasona w karcie, już masz moje serduszko *,* Chodź, napiszmy coś fajnego. Nana jak najbardziej uczęszcza na ONMS, na dodatek jest Ślizgonką, więc pewnie się dogadają i raczej będą panowały między nimi przyjazne stosunki. Na nic konkretnego jednak na razie pomysłu nie mam, może ty masz coś w zanadrzu? Jak nie, będziemy myśleć nad czymś wspólnie :)]

    Inanna

    OdpowiedzUsuń
  124. — No nie wiem – burknęła wciąż dość mocno niezadowolona Vereena, kiedy trwający w swoim świętym przekonaniu Connor, próbował ją przekonać, że wszystko skończy się dobrze. O ile w normalnych warunkach cieszyłaby się z jego optymizmu, bo to jednak on w ich relacji był bardziej tym, który patrzy l na szklankę, jako do połowy pustą, a nie pełną, to jednak w chwili, kiedy chodziło o jej zdrowie, nie tylko to fizyczne, a więc laserowy zabieg, ale również to psychiczne, które mogłoby być mocno nadszarpnięte przez kolejną wizytę w szpitalu, w ogóle nie była pocieszona z takiego obrotu spraw. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Statystycznie, to chyba ludzie częściej umierają w szpitalu, niźli w domu, nie uważasz? – Nie znała dokładnych badań, ale zwyczajnie chciała pokazać, że absolutnie nie zgadza z takim pełnym radości tokiem myślenia, bo jednak nie chodziło o kogoś obcego, a o nią właśnie. – Jak możesz być tego aż tak bardzo pewien? J-jak… jak możesz tak bezdennie wierzyć w to, że faktycznie się uda, mimo że nie mamy najmniejszej nawet gwarancji? – Dopytywała, ale w sumie nie oczekiwała odpowiedzi: wystarczyło, że spojrzała głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki. Kochał ją i musiała się z tym pogodzić. – Obyś miał rację, wielkoludzie, obyś miał rację… – westchnęła jeszcze ciężko.
    Nie dodała później nic więcej, bo też nie było czego – w końcu przyklasnęła niejako jego pomysłowi udania się na wizytę z doktor Morris i nawet nie upomniała go, że nie podoba jej się, że określa spotkanie z lekarką w The Royal London Hospital mianem rozmowy ze specjalistą, bo to nigdy nie były tylko i wyłącznie rozmowy: takie dyskusje zazwyczaj kończyły się albo wysłaniem na kolejne badania, albo postawieniem diagnozy, albo, jak w ich przypadku, podjęciem konkretnych kroków w celu przeprowadzenia zabiegu na bardzo słabo widzących oczach pół-wili. Niemniej, za późno już było na jakikolwiek odwrót – zresztą, gdyby taki próbowała wprowadzić w tę rozmowę, doprowadziłaby do kłótni, natomiast ten sam w sobie były całkowicie nielogiczny i zwyczajnie nieodpowiedni, zważywszy na twardą argumentację wilkołaka, której nie można było w żaden sposób zbić, a gdyby się jednak ostatecznie wycofał, to jego żona czułaby się podle: nie tylko by ich skłóciła, ale i jej pseudo-zwycięstwo byłoby bardzo gorzkie, bowiem pokazywałoby, że nie nadają się do wspólnych dyskusji, to nie było prawdą: od dawna przecież w ich małżeństwie panowała harmonia, nawet wówczas, kiedy się ze sobą nie zgadzali. Finalnie więc całkowicie zbojkotowała i ostatecznie absolutnie tego nie żałowała pod żadnym względem.
    Otóż, kiedy tylko Greybackowie doszli do pełnego porozumienia, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zainicjował zbliżenie: najpierw jedno, później drugie, które przypieczętowało jej los. O dziwo jednak, leżąc później w skotłowanych, pachnących miłością pieleszach, z ciemną głową ukochanego na piersiach, doszła do wniosku, że w zasadzie to, co zaproponował, nie było znowu ani głupie, ani złe – było nie tylko wyrazem jego olbrzymiego uczucia wobec niej, czyli chęci zapewnienia jej godnego, normalnego bytu i nie patrzenia na to, jak faktycznie nie może nawlekać nitki na igłę, czy nawet, co gorsza, czytać wieczorami, ale także sprawiło, że i ona zaczęła myśleć o sobie w kategoriach, że skoro jest zepsuta, to czas się naprawić, a nie ciągle trwać w smutnym constansie użalania się nad sobą. Dlatego jeszcze do piątku zadzwonili wspólnymi siłami do doktor Morris, z którą umówili się na siedemnastego kwietnia – w dniu urodzin jej ojca, co mocno nią poruszyło – w londyńskiej placówce medycznej. Wówczas też poprosiła Connora, aby spotkali się z Robertem w więzieniu w Bodmin – nie tylko ze względu na jego pięćdziesiątą dziewiątą rocznicę przyjścia na świat, ale także na fakt, że długo się nie widzieli, a kontakt listowny nie był przecież tym samym, co nawet najkrótsza rozmowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nim jednak dotarli do tego etapu – a więc początku czwartego miesiąca dwa tysiące dwudziestego szóstego roku – czekało ich dużo zmagań z życiem codziennym: pięknym, szalonym i kolorowym, coraz bardziej zachwycającym wkradającą się nieśmiało do ogrodu na farmie Trenwith wiosną, której krokusy i przebiśniegi zachwycały wszystkich domowników i fascynowały Pigleta, który próbował wszystko zjadać, ku uciesze Roselyn Irisbeth. Rzecz jasna, wciąż nie wyszli z szoku, w jaki wprowadziła ich córeczka, która zajmowała się szczeniaczkiem lepiej, niźli większość dorosłych ludzi, ale wciąż pozostawała jedynie dzieckiem, które samo nie znało pewnych zasad, toteż jej rodzice stali zawsze obok, na straży odpowiedniego zachowania i uczyli i ją, jak i jej małego, włochatego przyjaciela. Słodki mieszaniec natomiast odwdzięczył się im za poświęcany czas już dość szybko, bowiem w momencie, w którym Vereena i jej małżonek musieli wyjechać do Bodmin – ich księżniczka naprawdę nie lubiła zostawać bez nich na całe dnie, ale w sytuacji, w której miała swój wymarzony prezent przy sobie, nie robiła im żadnych problemów. Dziesiątego kwietnia, w związku z tym, wsiedli w pomarańczowego pickupa i w ciągu czterdziestu pięciu minut znaleźli się pod bramami mrocznego więzienia, poddając się wszelkim kontrolom.
      Jak zawsze rozmowa z panem Thorntonem była, dość powiedzieć, że dziwna. Oczywiście grzeczna i miła, w większości wypadków wydawał się być szczery – na pewno wówczas, gdy mógł obejrzeć i zatrzymać parę rysunków od swojej wnuczki i zdjęcia z jej urodzin, czy ważniejszych świat oraz wtedy, kiedy rozpłakał się ze szczęścia słysząc, że z jego córką jest już znacznie lepiej. Wciąż jednak on był skazanym, a ona jego dzieckiem – tą wyklętą przez niego, a później społeczeństwo dziewczynką – i cały czas przed oczami miała ten obrazek, kiedy wpadła do kuchni białego domku z latarnią na klifie i zobaczyła, jak Robert klęczy nad martwą, zakrwawioną, pchniętą wielokrotnie nożem Irisbeth. Pomimo upływu lat – wspomnienie tego nadal wywoływało w niej potężne mdłości, mimo tego, że naprawdę wierzyła ojcu, że to nie on doprowadził do śmierci swej żony; a przynajmniej tak sobie wmawiała. Co gorsza, za każdym razem, kiedy jechała do Bodmin okazywało się, że wcale nie przepracowała tej kwestii – że w zasadzie nie rozmawiała o niej ani z babcią, ani z mężem, ani z żadnym specjalistą i kiedy już była pewna, że chce prowadzić w życie Rosie dziadka, nagle orientowała się, że chyba wcale nie jest. Coś w nim było, co nakazywało się jej wycofywać – i szkoda, że nie przyznał się, że to skrywane wiadomości od Aglaïs Metz.
      Tym razem więc nawet spacer u boku ukochanego niespecjalnie jej pomógł, ale dzielnie udawała, że jest inaczej i nie zająknęła się ani słowem – później natomiast była już tak skupiona na radości swojej księżniczki i przewracającego się od merdania ogonem Pigleta, że nawet nie miała serca rozpoczynać tej nieprzyjemnej dyskusji. Wolała się zresztą skupić na tym, że już w odstępie siedmiu dni miała się stawić w The Royal London Hospital u doktor Morris. Ponownie jednak, do tego czasu pełnia jej uwagi poświęcona była Roselyn Irisbeth, jej wspaniałemu pieskowi oraz Zjawie, która coraz bardziej przekonywała się do nowego domownika oraz na tym, aby zacieśniać z Connorem swoją więź – nieważne bowiem, ile byli małżeństwem i jak dobrze dogadującym się, już dawno przecież spostrzegli, że wystarczy jedna rysa na idealnym szkle, aby to pękło, więc woleli wszystko pielęgnować tak, jak należy, co nie tylko było przyjemne, ale również pożyteczne. Dlatego też kiedy wyznaczonego dnia spakowali jej dokumentację lekarską i oddali swoją księżniczkę pod opiekę pani Thornton – która nadal się nie zdecydowała na wizytę u swojego syna z nieznanych nikomu przyczyn – nie czuła jakiegoś wielkiego stresu, nawet po teleportacji. Dopiero szpital zadziałał na nią, niczym uderzenie obuchem w tył głowy. Zmarniała nagle.

      Usuń
    2. — Hm? – Burknęła w związku z tym, siedząc na niewygodnym, plastikowym krzesełku i dopiero na głos męża orientując się, że robi coś głupiego: noga jej chodziła, jak opętana, stukając irytująco o linoleum przed gabinetem jej lekarki, która, wedle słów pielęgniarki, niedługo miała się pojawić; Vera nienawidziła czekać. – Kontrola i zebranie wiadomości… – powtórzyła zaś mało przytomnie, wciągając gwałtownie powietrze w płuca. – Pewnie, to tylko to… tylko to – nie chciała kpić ani ironizować, ale nie zabrzmiała także jako ktoś, kto był spokojny i opanowany, tylko jako faktycznie rozedrgana istotka. Niemniej, kiedy ukochany zmusił ją gestem, aby spojrzała na niego, nie opierała się: zasługiwał przecież na to, jak na dokładne wysłuchanie wszystkiego, co jej przekazywał. Nie zgadzała się z tym, że nie musi o niczym decydować. – Nie, nie jest dobrze Connor – odparła jednak szczerze.
      — Oho!, moja ulubiona pacjentka! – Ciepły głos doktor Morris nie pozwolił Vereenie dodać nic więcej, przerywając dość brutalnie początek wywodu, który opiewał na to, że chyba będzie musiała, po przekroczeniu progu gabinetu, podjąć jakieś kroki, bo po to tam przybyli: nie dla zabawy, nie dla rozrywki, nie dlatego, że im się nudziło. Mógł mówić co chciał, ale jasnym było, jakby był cel ich wizyty w The Royal London Hospital. – A już się bałam, że pani nie zobaczę – zaśmiała się i zaprosiła ich do swojego pokoju; pół-wila na końcu języka miała niezbyt miłe powitanie, opiewające na zapewnienie, że ona w sumie na to liczyła. Zamilkła jednak i powędrowała za wysoką, chudą kobietą, bez ogródek podając teczkę z dokumentami, podczas gdy to jej małżonek tłumaczył cel ich wizyty. – No dobrze… zobaczmy – zaczęła studiować wyniki pani Greyback. – Pilnuje pani dawek na cukrzycę? – Upewniła się. – Antykoncepcja? – Zerknęła w papiery; zacmokała. – Chyba trzeba będzie zrezygnować… przynajmniej do operacji, chociaż ja bym na pani miejscu chętnie się rozmnażała – zażartowała i wymownie spojrzała na jej partnera. – Widoczność prawego oka siedemdziesiąt dwa procent, lewego czterdzieści dziewięć, to o piętnaście i czternaście procent gorzej, niż przed dwoma laty. Pewnie trzeba będzie zrobić dwa zabiegi – skwitowała.

      milcząca i niezadowolona z takiego obrotu spraw, zestresowana VERA (Greyback) THORNE oraz pełna optymizmu doktor Morris, która jest w sumie spoko lekarzem, o

      Usuń
  125. W przeciwieństwie do doktor Morris – rozgadanej i radosnej, a w tym wszystkim lekarsko spokojniej i konkretnej w swych opiniach oraz pewnej tego, że niezależnie, z czym przyszli do niej Greybackowie, wspólnymi siłami sobie jakoś poradzą, bowiem niewątpliwa i silna była miłość łącząca małżeństwo – skulona na krzesełku Vereena, była cicha i przerażona: dygotała dosłownie, nie będąc pewną, czy chciałaby usłyszeć, że jej oczy nie mają szans na zabieg, a więc poprawienie jej – i jej bliskich, bo jakby nie patrzeć, jej beznadziejność i defekty oraz niepełnosprawność, mocno oddziaływały na całą jej rodzinę – ogólnego samopoczucia i komfortu życia, czy że właśnie istnieje duża możliwość, że wszystko się uda. Była kompletnie zagubiona w postrzeganiu świata i tego, czego od niego właściwie oczekiwała – szpitale tak nieprzyjemnie na nią działały, sprawiały, że chociaż buła wykwalifikowaną pielęgniarką, to traciła język w gębie i nie miała zielonego pojęcia, co mówić i jak się zachowywać; zdecydowanie pozycja pacjenta nie była stworzona pod żadnym pozorem dla niej właśnie. Ona leczyła ludzi, a nie sama poddawała się leczeniu. Przez to też niestety to Connor musiał być tym, który wszystko tłumaczył i wykładał patykowatej kobiecie siedzącej za biurkiem – struny głosowe pół-wili całkowicie odmówiły posłuszeństwa.
    Nie pamiętała więc w sumie wiele z – jak się później okazało – ponad półgodzinnej wizyty, podczas której jej małżonek dyskutował z panią Morris o wszystkich ewentualnościach, a ta sugerowała – co udało się jej wychwycić – zrezygnowanie z antykoncepcji – która zagrażała lekom, jakie miała dostać po laserowym usunięciu wady wzorku; przeraziło ją to, ale nie można było się temu dziwić, bowiem nie była gotowa na kolejne dziecko: nie tylko dlatego, że chyba nadal nie pogodziła się z poronieniem, mimo że minął prawie rok, ale również z powodu niedawanego dopiero powrotu do aktywności zawodowej – i proponowała rozłożenie całej procedury na dwa spotkania. To zaś opiewało najpierw na zajęcie się lewym okiem, które straciło ponad połowę funkcjonalności, a następnie prawym, z którym relatywnie aż tak źle nie było, oraz poprawienie działania tego poprzedniego. Vera wychwytywała więc ledwie strzępki informacji i tak naprawdę z letargu ocknęła się dopiero wtedy, kiedy wręczone jej zostało do, podobno, wybitnego specjalisty – z londyńskiej kliniki okulistycznej – który miał ich wprowadzić w szczegóły; z tego co jednak się orientowała, jej lekarka wyjawiła ich większość: kilkanaście dni zasłoniętych oczu, później kilak tygodni ciemnych okularów na nosie i uważanie na wszystko dosłownie.
    — Dz-dziękuję… – wybąkała więc jedynie na koniec, przełykając głośno ślinę i nie odwzajemniając ciepłego uśmiechu kobiety, czym prędzej opuściła jej gabinet. W zasadzie to nawet nie wiedziała, czego w rzeczywistości się obawiała, bo faktycznie cała procedura wydawała się być banalnie prosta i szybka. Może przerażało ją grzebanie przy oczach, może zwyczajnie nie chciała nigdy więcej wracać do szpitala, a może po prostu była chora psychicznie, co wyniszczało ją i sączyło jad. Nie wiedziała i nie dowiedziała się nawet wówczas, kiedy z mężem znaleźli się w ogrodzie na tyłach budynku. – Nie wiem, co myślę – przyznała całkowicie szczerze i poważnie. – Nie mam pojęcia – wzruszyła chudymi ramionkami, którymi się mocno obejmowała. – Connor – zatrzymała się gwałtownie – m-możemy jednak stąd pójść? Chodźmy do jakiejś kawiarni, restauracji, cokolwiek… błagam, byle z dala od… o-od tego – brodą wskazała na gmach The Royal London Hospital. – Nie jestem w stanie się tu skupić – dodała z żalem i faktycznie, kiedy zagubili się w uliczkach stolicy Anglii i trafili na uroczą herbaciarnię, do raz zrobiło się jej lepiej. – Poddam się temu zabiegowi – szepnęła znad kajmakowego ciastka, do tamtej pory milcząc. – Poddam się – westchnęła rozdzierająco – ale wcale nie jestem z tego zadowolona – wyszeptała jeszcze.

    zgadzająca się na wszystko z miłości do wilczka, VERA

    OdpowiedzUsuń
  126. [O raju, dziękuję za miłe słowa! I wybacz mi ten poślizg, trochę się zamotałam w euforii powrotu do blogowania. :D Na ONMS to sama bardzo chętnie bym poszła... zatem do tego pana już mam słabość i jeśli się zgodzisz, z przyjemnością zaproszę Cię na wątek!]

    Mary V.

    OdpowiedzUsuń
  127. Jakiekolwiek – najbardziej zielone i kolorowe oraz pachnące czymś innym, niźli leki i środki dezynfekcji – otoczenie nieopodal wszelkich większych placówek medycznych, nie było dla Vereeny niczym miłym. Rzecz jasna, absolutnie nie miała za złe Connorowi, że wybrał akurat ogród tuż przy The Royal London Hospital – relatywnie, całkiem przyjemny i przyjazny, nie licząc kręcących się po nim ludzi na wózkach, o kulach, czy tych siedzących na białych, obdrapanych przez warunku atmosferyczne, ławeczkach, którzy przypominali małe duszki: na skraju śmierci łapali po raz ostatni promienie, przyjemnego kwietniowego słońca – bowiem ten najpewniej wydał się mu odpowiednim miejscem do prowadzenia rozmów; doceniała, że i tak nie zatrzymał jej wewnątrz przesiąkniętego śmiercią budynku. Niemniej, wcale to nie oznaczało, ze i tam – również z powodu pacjentów, jak i bliskości gmachu – nie czuła się dobrze, a skoro mieli przedyskutować bardzo istotne dla nich kwestie – bo i dla niej to było ważne, skoro stało się tak palącym dla jej ukochanego – to musiała się skupić nad nimi i potrzebowała strefy, w której będą mogli to zrobić spokojnie, bez ciągłego widma lekarzy i operacji, wiszącego nad jej srebrną głową. Dlatego tak naciskała na zmianę krajobrazu na taki, który nie przypominałby jej notorycznie o własnej beznadziejności.
    Niezmiennie ucieszył ją więc fakt, że ukochany zgodził się na to, o co prosiła. Co prawda, nawet nie zdążyła go opanować – a przejął się niezmiennie, i nie potrzebnie przy okazji, o czym świadczyły chociażby jego słowa – a już ciągnął ją w głąb stolicy Anglii, spacerując po meandrach brukowanych uliczek, w poszukiwaniu odpowiedniego lokalu, gdzie byłoby ciepło i przytulnie. Na szczęście, nie zajęło im to dużo czasu, a kawiarnia, stanowiąca niejako memoriał najjaśniejszych gwiazd kina, muzyki i kultury w ogóle ubiegłego stulecia, dosłownie ich przyzwała – co ważniejsze, natychmiast nieco poprawiła humor Verze, która do środka weszła bardziej optymistycznie nastawiona do świata, chociaż wciąż nieco niepewna wszystkiego, co usłyszała i co miała zamiar zrobić. Była więc, mimo wszystko, kompletnie zagubiona w informacjach – niczym małe dziecko w gęstej, niczym mleko, mgle.
    — Byłabym zadowolona, gdybym nie musiała się poddawać żadnej operacji – odparła, w związku z tym, bez ogródek na pytanie zadane przez męża po jej nagłym wylewie emocji, szczelnie owijając placami elegancki, wysoki kubek z obrazem Klimta, wypełniony parującym latte. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i ułamała kawałek babeczki, jakby ta zrobiła jej jakąś straszną krzywdę. – Wiem, że to głupie – dodała po chwili milczenia – ale w ogóle nie podoba mi się wizja tego zabiegu. Wiem, ze to skończony kretynizm, wiem – uciszyła na wszelki wypadek wilkołaka ruchem dłoni; nie chciała, aby jej przerywał w tamtej chwili. – Wiem, że to ma mi pomóc i wiem też, że to absolutnie nie jest nic – podkreśliła – inwazyjnego, ale… a-ale no nie chcę. No nie chcę – westchnęła rozdzierająco. Ponownie zapanowała pomiędzy nimi ciężka cisza. – Chciałabym nie być tak beznadziejna. Chciałabym się urodzić zdrowa. Chciałabym nie mieć cukrzycy. Chciałabym mieć dobry wzrok i chciałabym nigdy nie mieć tego gówna w głowie – na koniec mówiła bardzo cichutko, płaczliwie, wbijając pusty wzrok w widelczyk, ledwo powstrzymując łzy kotłujące się w jej fiołkowych oczach. – Chciałabym nie być dla ciebie problemem, Connor. Tego bym chciała – zakończyła żałośnie słabo, rozdygotana. – Dlatego – nacisnęła – poddam się operacji.

    robiąca wszystko dla ukochanego wilczka, mocno smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  128. Gdzieś podświadomie Vereena czuła, że nie powinna mówić Connorowi tych wszystkich rzeczy dotyczących jej pragnień – w głębi jej serca kiełkował właśnie ostry cierń, wbijający się w owy organ brutalnie i niepozwalający jej jednak myśleć do końca logicznie: uwolnił on zapadkę, zza której wylały się silną falą tsunami wszystkie kotłujące się w niej od dawna emocje, z którymi nie do końca sobie radziła. Naprawdę bowiem czuła się w tym wszystkim żałośnie beznadziejna. Nieważne, co jej ukochany mówił i jak się zachowywał – to działało jedynie doraźnie. Owszem, wówczas było cudownie: samoocena pół-wili skakała gwałtownie do góry, na jej pełnych, malinowych wargach pojawiał się szeroki uśmiech, a ona sama odnosiła wrażenie, jakby tchnięta w nią została nowa siła do działania – rozsadzała ją energia tak wielka, że radośnie wykonywała, szybko, acz dokładnie, wszystkie rzeczy.
    Niestety, trwało to ledwie moment. Zazwyczaj bowiem, niedługo później pojawiało się coś – jakaś sytuacja, jedno słowo wystarczyło, czy krzywe spojrzenie – a młoda pielęgniarka, pomimo najszczerszych i najbardziej namolnych – nie jednak denerwujących – prób wilkołaka, ponownie zapadała się w sobie, kompletnie przestając w siebie wierzyć; przy absolutnie nie było w tym winy byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. On wszystko robił idealnie – to z nią był największy problem. Ten zaś w jej umyśle eskalował do takich rozmiarów, że zdawał się być całkowicie niemożliwym do pokonania – szczególnie, że z czasem pojawiała się w niej myśl, że gdyby mogła go przemóc, już dawno by to zrobiła, a fakt, że ten nadal ją męczył, musiał tylko świadczyć o tym, ze dosłownie do niczego się nie nadawała; tkwiła więc w samonapędzającej się machinie, w wielkiej spirali złożonej z nienawiści do siebie, żalu do świata i z beznadziei również, ale tej wynikającej z jej osoby, a z podejścia, jakie prezentowała. Z niego także wynikały wszelkie jej niepewności i brak decyzyjności w kwestii operacji, a to wszystko zaś pchnęło ją do wyznania swoich pragnień, co, jak się okazało, było olbrzymim, kardynalnym wręcz, błędem, biorąc pod uwagę to, jak jej małżonek zareagował – jak się spiął i rozdygotał na jej słowa.
    — Prosiłam cię już dawno temu, abyś nie porównywał tych dwóch kwestii, bo one nie mają ze sobą zupełnie nic wspólnego – przerwała mu nad wyraz ostro, ale w ogóle nie zwrócił na to najmniejszej uwagi: kontynuował swój wywód, nie reagując na jej słowa, mimo że te były dla niej bardzo ważne. Pokręciła więc z niedowierzaniem głową, głośno odkładając na spodeczek łyżeczkę. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i zacisnąwszy usta w wąską linię, zerknęła na ukochanego z wyrzutem, bo ten naprawdę nie pojmował różnicy między dostaniem w spadku genów likantropii po paskudnym ojcu, a byciu zwyczajną pomyłką ewolucyjną, jak ona; zawsze sobie bowiem wmawiała, że gdyby w udziale przypadła jej jedynie cukrzyca, to by sobie poradziła, ale dochodzące do tego problemy ze wzorkiem i oponiak oraz poronienie nakładały się na siebie i sprawiały, że postrzegała siebie jako coś, co nie powinno było zaistnieć i tylko niepotrzebnie pchało się na ten świat. – Na miłość Boską, Connor, skończ! – Uderzyła piąstkami w stół, zwracając na moment na nich uwagę innych klientów. – Troska i kochanie mnie, wcale nie muszą i iść w parze z tym, że jestem, kurwa, żałosna – wysyczała cicho, patrząc głęboko w jego księżycowe tęczówki. – Mam rozumieć, że bez tego gówna, które mi się przytrafiły, to kochałbyś mnie mniej, bo ja już nic nie rozumiem, Connor. Nic – podkreśliła z emfazą i przetarła drżącymi dłońmi twarz. Dłuższy moment milczała, spoglądając za okno, na brukowaną, londyńską uliczkę, skąpaną w słońcu, zanim podjęła cichutko: – Też cię kocham – była szczera – ale skończmy ten temat – zmieniła nagle font, wiedząc że i tak nie dojdą do porozumienia na tej płaszczyźnie – bo i tak poddam się temu zabiegowi: właśnie dlatego, że cię kocham – zakończyła, leciutko drżąc od emocji.

    wierząca w swoje osądy, niedająca się przekonać, chociaż kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  129. Czasem zdecydowanie byli siebie warci. Co gorsza – nie zawsze objawiało się to na pozytywnej płaszczyźnie i niekiedy „byli siebie warci” również pod tymi negatywnymi względami, tak jak w tamtym momencie, kiedy siedzieli na przeciwko siebie, przy kolorowym stoliku, przykrytym szydełkowaną serwetką, w niepasujących do siebie fotelach jednej z londyńskich, retro-memoriałowych kawiarni, które z miejsca kupowały serca gości. Vereena bowiem mówiła jedno i Connor zdawał się jej nie słuchać, po czym Connor mówił drugie i to Vereena zachowywała się tak, jakby jego słowa jednym jej uchem wlatywały, a drugim wylatywały – traktowali siebie nieco bez szacunku i kompletnie niedojrzale, chociaż to wcale nie było ich intencjami: zwyczajnie gdzieś po drodze z The Royal London Hospital ich nogi się powykręcały i rozeszły. Byli od siebie tak daleko, że ledwo się widzieli.
    Uświadomiwszy zaś to sobie, pół-wila wpadła w niemałą panikę. Nie o to przecież walczyli, nie po to pokonywali wszystkie przeciwności losu i nie po to tak mocno się starali, aby nauczyć się rozmawiać ze sobą w taki sposób, aby przyswajać i przetrawiać wszystko, aby dopiero później, po analizie – nawet najkrótszej; każda była dobra w tak zwanej kryzysowej sytuacji, a w takiej niewątpliwie się w tamtej chwili znaleźli – zdecydować się wymienić poglądami. Kompulsywnie, histerycznie i nerwowo zadecydowała, że czas zakończyć tę dyskusję, bo do niczego nie prowadziła, a mogła jedynie pogorszyć sytuację między nimi – ta natomiast już zdawała się wisieć na cienkim włosku. Jej ulga zaś, kiedy wilkołak uszanował jej prośbę, była wręcz nieopisana – naprawdę bała się, że jeszcze chwila takiej wymiany zdań, a już przenigdy się nie pogodzą, mając kompletnie odmienne spojrzenie na kwestię jej zabiegu. Ponadto, gdzieś w głębi serca malowała się świadomość, że gdyby były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie czuł, że to będzie najlepsze rozwiązanie dla kogoś, kogo kochał tak szaleńczo, jak ją – to nigdy by jej nie próbował do tego namówić. Ufając mu więc bardziej, niźli sobie – i dążąc wielką miłością – przystała na jego sugestię, jakkolwiek – jeszcze przynajmniej – ta się jej nie podobała.
    — Dziękuję – szepnęła w związku z tym na koniec, ostatecznie przekreślając te wymianę zdań. Uśmiechnęła się do niego ze szczerą wdzięcznością we fiołkowych tęczówkach, po czym dokończyła ciasto. Atmosfera była jednak gęsta i mocno napięta, czego nie dało się przeskoczyć, dlatego też pomysł spaceru wydał się jej idealny: na tyle doskonały, że w ciągu chwili kompletnie się rozluźnili i odetchnęli, zaczynając od swobodniej dyskusji, poprzez nieśmiały żarty, a na zaczepianiu się i śmianiu do rozpuku skończywszy. Widocznie jednak ich uczucie miało pokonać wszystkie dosłownie przeciwności losu. Ostatecznie, udało im się nawet kupić śliczne wdzianko dla Roselyn Irisbeth i przejść się do parku, czując, że powoli zbliża się pora powrotu na Trenwith. – Cudownie – jej odpowiedź mogła być więc tylko jedna: pełna spokoju i radości, podczas gdy jej jasna twarz łapała promienie kwietniowego słońca. – Och, co? Mówiłeś coś? Książki? – Spojrzała na niego ze skruchą i słodkim uśmiechem, który zawsze go przekupywał. – Hm, nie… w sumie nie… Connor, możemy gdzieś jeszcze iść na słońce? Po operacji będą musiała uważać, no a… a za dużo było mroku w naszym życiu ostatnimi czasy – wyszeptała, wzdychając rozdzierająco. – Kupimy jeszcze lody i… i po prostu posiedzimy? – Poprosiła, mocniej chwytając go za rękę.

    spokojniejsza i znacznie bardziej radosna, bo pełna wiary, VERA

    OdpowiedzUsuń
  130. Biorąc pod uwagę to, jak dotychczas zachowywała się Vereena, trudno było się nie dziwić Connorowi na jego reakcję, która ewidentnie wyrażała głęboki szok i kompletne niedowierzanie – w końcu oto nagle z przybitej, cichej i smutnej oraz generalnie niezadowolonej z życia oraz pobytu w Londynie, a w szczególnie w Królewskim Szpitalu owego mglistego, deszczowego miasta, stała się całkiem spokojna, ba!, nawet radosna i pełna werwy do działania oraz chęci do korzystania z dobrodziejstw kwietniowego słońca. Dysonans był więc potężny. Niemniej, wcale to nie oznaczało, że jakkolwiek był zły – świadczył tylko i wyłącznie o tym, że faktycznie Greybackowie dorośli i dojrzali, wspólnymi siłami osiągając ten pułap, kiedy faktycznie są w stanie bez awantur przepracować wszystkie niemalże tematy; tego bowiem, co się wystarczyło w placówce medycznej, czy później w kawiarni, nie można było nazwać kłótnią: był to raczej niemy krzyk dwojga zakochanych w sobie ludzi, którzy chcieli zrobić dla tej jedynej, wspaniałej, drugiej połówki wszystko, ale jednocześnie nie mieli ochoty na podejmowanie pewnych kroków – on wycofania się, ona poddania się operacji. Dobrze jednak, że tym razem rozsądek – czyli wilkołak – wygrał nad strachem – sączącym jad w pół-wilii – i ponownie doszli do porozumienia. Ona zaś postanowiła to uświetnić jeszcze chwilą na powietrzu – w pięknym parku, gdzie akurat byli ludzie: ale nie gapili się i nie oceniali, biegli w swoją stronę, ale byli i chyba tego potrzebowała. Na farmie Trenwith była tylko z mężem i córeczką, w Boscastle zaś ciągle mijała te same, znane twarze i chociaż generalnie kochała tę ciszę, spokój i stabilność – tym razem pragnęła wokół siebie harmidru miasta, gwaru ludzi i szumu metropolii w ogóle.
    — Tam jest budka z lodami – wskazała więc mocno ucieszona, kiedy ukochany zgodził się na jej sugestię i już chciała go pociągnąć w odpowiednie miejsce, kiedy powstrzymał ją gwałtownie bardzo dziwnym wyrazem twarzy. Zamrugała powiekami, przełknęła ślinę, po czym ściągnęła brwi, wpatrując w niego mocno oszołomiona: nie rozumiała w ogóle jego postawy, a pytania, jakie jej zadawał, wydały się jej tak absurdalne, że przez moment pomyślała, że ktoś się pod niego podszył, wypijając Eliksir Wielosokowy. – C-Connor? – Wydukała, a on spoglądał na nią tak, jakby przybyła z innej galaktyki i próbował się dowiedzieć, czy wszystko z nią dobrze. – T-tak… tak, czuję się dobrze… d-dobrze, chyba… – wybąkała, kompletnie nie dostrzegając w jego zachowaniu żartu i poczuła się naprawdę podle: musiała być okropną żoną, skoro uznawał, że takie zachowanie nie było dla niej normalne: że widocznie ktoś musiał ją podmienić, bo jego partnerka na pewno nie byłaby taka radosna i swobodna. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i chociaż ostatecznie przyjęła do wiadomości, że się z niej zgrywał i zaśmiała się nerwowo, a nawet odegrała z nim kilka scenek z bajek, dała się pocałować i ukryła dzielnie żal, to i tak bolało ją bardzo. – Też cię kocham – na wszelki wypadek wypowiedziała szczere i prawdziwe stwierdzenie, nie komentując nic więcej, aby nie musieć kłamać. W związku z tym ruszyli najpierw do budki z lodami, gdzie pan Greyback wziął większość smaków, a następnie nad Tamizę. – Hm, co? – Na moment wyłączając się od wszystkiego, z trudem jej było zrozumieć, co mówił do niej wilkołak. – Ach, tak, tak, chciałabym spróbować – przyznała, a następnie liznęła parę smaków z jego kupki. – Przepraszam… ch-chyba wszystko mnie trochę przytłoczyło – przyznała ze wstydem, uśmiechając się smutno. Nabrała głośno powietrza w płuca i mocniej się do niego przytuliła, wdychając jego cudowny zapach. – Zastanawiam się, co powiemy Rosie, wiesz? – Zagaiła, próbując jednocześnie nie upaćkać się słodyczami. – Powiemy prawdę? Że mama ma problemy z oczami, czy… cz-czy znowu ją oszukamy? – Skrzywiła się; jakkolwiek takie zagrywki były bezpieczne, to wcale się jej nie podobały.

    mocno przejęta, na poły nerwowo, na poły spokojna, VERA

    OdpowiedzUsuń
  131. W żadnym razie nie chodziło o to, że Vereena źle oceniała zachowanie Connora, ba!, w innych okolicznościach pewnie byłaby równie radosna i wesoła, co on, ale biorąc pod uwagę, że ten nieszczęsny dzień zmieniał się, niczym w kalejdoskopie, a ona nie mogła sobie zwyczajnie z tym poradzić, przytłoczona nawałem informacji i rzeczy, które widziała oraz odczuwała, a które nierzadko były boleśnie skrajne – zwyczajnie źle odczytywała niektóre kwestie, aby później tylko się dobijać roztrząsaniem tego: myśleniem nad tym, jak musi być beznadziejna, jak żałosną żoną jest, skoro nie umie docenić faktu, że jej małżonek staje dosłownie na głowie, byleby tylko ją uszczęśliwić i zobaczyć uśmiech na jej pełnych, różowych wargach. Niepotrzebnie rzecz jasna to robiła, co jednak zawsze – ale to cholernie zawsze! – uświadamiała sobie poniewczasie: już po tym, jak kompletnie się w sobie zapadła. Co gorsze, doskonale zdawała sobie sprawę, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, jakkolwiek ona próbowała to ukryć, dostrzegał więcej, niźli chciała, znając ją najwidoczniej lepiej, niż ona samą siebie. Wszystko to natomiast sprowadzało się do tego, że potrzebowała dłużej chwili ciszy i spokoju, aby ułożyć sobie każdą kwestię w głowie, a tym samym niestety – coraz mocniej się odsuwała od ukochanego. Niemniej, wcale nie miała złych zamiarów – po prostu pragnęła się opanować, co na szczęście ostatecznie jej wyszło i mogła spokojnie podjąć z nim na nowo rozmowę, bez już większego bagażu nieprzyjemności, nie licząc wstydu, że wcześniej nie zachowała się odpowiednio. Dzięki Bogu jednak, jej partner był faktycznie najwspanialszym stworzeniem chodzącym po Matce Ziemi i rozumiał każdą rzecz oraz wybaczał jej wspaniałomyślnie.
    — Och, mam… mam, kochanie – przerwała mu jednak, zaprzeczając słowom, jakoby nie miała mu za co przepraszać. – Może i spadło, może nie – wzruszyła obojętnie chudymi ramionkami – ale ty jesteś dla mnie zdecydowanie zbyt dobry – pocałowała go w ramię i przymknęła powieki, ledwo powstrzymując łzy wzruszenia: naprawdę wygrała los na loterii, poznając go i pozwalając mu się rozgościć w swoim życiu. Później zaś na moment zamilkli, zanim Vera zdecydowała się podjąć kolejny nurtujący ją temat, tym razem dotyczący ich słodkiej Roselyn Irisbeth, którą na okoliczność oponiaka musieli oszukać, nie chcąc przedstawiać jej drastycznych szczegółów z operacji matki i jej powodów w ogóle. Tym razem sprawa była nieco trudniejsza: ich córeczka rozwijała się bardzo szybko i rozumiała znacznie więcej, niż pół roku temu, przez co znacznie łatwiej rozróżniała białe kłamstwa lub pół-prawdy u rodziców. Ci natomiast za każdym razem, kiedy nie mogli, ze względu na jej dobro, jakkolwiek idiotycznie to brzmiało, przedstawić pełnego obrazu, czuli się zwyczajnie podle. – Oczywiście, że wie – przyznała z lekkim uśmiechem, bowiem faktycznie ich księżniczka była mądrym maleństwem – a-ale… ale wiesz, jak ona reaguje nawet na to, jak ty masz katar – przypomniała. – Martwi się, stresuje, denerwuje… jak mogę jej powiedzieć, że idę na zabieg? Jak mogę jej nie – podkreśliła z emfazą – powiedzieć? – Patrzyła głęboko w jego oczy; westchnęła rozdzierająco. – Przestań, Connor – sarknęła zaś ostro, gdy zaczął mówić, że wszystko zależy od jej samopoczucia. – To nieprawda – burknęła, niezadowolona z takiego toku myślenia. – Tu chodzi o naszą Rosie. O nią, nie o mnie, dobrze? – Nacisnęła. – Zróbmy tak, żeby… ż-żeby ona czuła się dobrze, bezpiecznie i… i żeby była szczęśliwa, po prostu – wyznała całkowicie szczerze i poważnie, bo to właśnie to, jako dla prawdziwej matki, było sensem jej istnienia: chronienie swego dziecka i pilnowanie, aby to zawsze się uśmiechało. – Ja… j-ja zwyczajnie się boję, ze ona się za mocno przejmie… wiesz, że ma tendencję do wyolbrzymiania takich spraw… jak ja – zakończyła, nieco żartobliwie, chcąc rozładować atmosferę i licząc, że mąż zrozumie przekaz.

    mająca nadzieję, że już w końcu wszystko się ułoży, zmęczona, acz kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  132. Nie miała pojęcia, czym sobie zasłużyła na swojego ukochanego. Był to kolejny raz, kiedy Vereena słuchała spokojnego, głębokiego głosu Connora i nie mogła uwierzyć, że ten mężczyzna naprawdę należy do niej – że są razem, że tworzą rodzinę, że codziennie wspólnie budują przyszłość i że codziennie może go podziwiać, dotykać i po prostu być obok, co było dla niej największym, najpiękniejszym prezentem od losu. Wszystko bowiem, co robił i co jej przekazywał sprawiało, że utwierdzała się w przekonaniu, że ktoś z Góry musiał go zesłać na Ziemię, aby wyciągnąć ją z mroku – robił to przecież w pocie czoła, nieustannie od nieco ponad dwóch lat i wcześniej, pomijając trzyletnią rozłąkę, którą na szczęście również już przepracowali i ta nie wracała do nich, jak na początku prób tworzenia ich relacji, niczym bumerang, za każdym razem, kiedy było ciężko. Wszystko natomiast, co jej przekazywał, nie tylko podnosiło ją na duchu, ale także wpompowywało ją w nią nowe siły oraz wiarę w szeroko pojęte lepsze jutro, które w tamtej chwili zamykało się do postaci ich słodkiej oraz niewinnej Roselyn Irisbeth, której obydwoje chcieli zapewnić poczucie bezpieczeństwa i pełnię szczęścia, na które przecież zasługiwała. Dlatego też cieszyła się, że jej małżonek mimo wszystko podszedł do sprawy z perspektywy rodzina, a nie partnera.
    — Dobrze więc – przytaknęła nieco bardziej rozluźniona, z uśmiechem błąkającym się po jej pełnych ustach, bowiem jej ukochany miał całkowitą rację: ich córeczka była mądrą dziewczynką, na dodatek an tyle kochaną, że na pewno nie tylko doceniłaby całą prawdę, ale także zrozumiałaby, gdyby ubrali ją w odpowiednie, jak sugerował słowa, ją w pełni, nie mając niczego za złe swoim rodzicom. – Tak zrobimy – obiecała, całując go w zarośnięty policzek, a następnie szybko łapiąc na język spływającego po jego dłoni, rozpuszczone lody. – Uważaj – zaśmiała się i spojrzawszy mu głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki, szepnęła oczarowana: – Kocham cię bardzo, bardzo, bardzo mocno, wiesz? – Przytuliła się z powrotem do niego mocno, rozkoszując się jego zapachem, bliskością i cudownym głosem. – Myślę, że powiemy jej na niedługo przez wyjazdem do szpitala – zasugerowała nagle, wystawiając jasną twarz ku kwietniowemu słońcu. – Kiedy będziemy mieć pewność, ile cały zabieg zajmie czasu, jak długo będę musiała mieć opatrunek i kiedy będzie następny termin – referowała do, całkiem rozsądnego i logicznego, rozłożenia w czasie naprawy jej oczu, co zasugerowała wspaniałomyślna doktor Morris. – Wtedy wszystko jej powiemy i wyjaśnimy jak mówisz – uśmiechnęła się ciepło. – Ruzmiesz, o co mi chodzi? Chcę jej dać konkrety, zamknąć jej możliwość lawirowania pytaniami. Chcę, aby od początku do końca miała pewność, że to, co się stanie, nie jest niczym złym i mi pomoże, a na koniec będę mogła jej więcej czytać – pogładziła go po zarośniętym policzku i zerknęła na zegarek. – Cholera. Późno już – stwierdziła i wstała powoli. – Connor? – Zagaiła go, kiedy trzepał swoją marynarkę. – Dziękuję – w tym jednym słowie zawarła całą swoją wdzięczność: za dosłownie wszystko; za oddanie, za miłość, za to, że był obok i za to, że ją znosił oraz za to, że zawsze gotów był jej pomóc. Następnie spletli ze sobą mocno palce i skierowali się do zaułka niedaleko The Royal London Hospital, gdzie przeteleportowali się na farmę Trenwith, gdzie, gdy tylko dwuletnia dziewczynka ich dostrzegła, natychmiast się ku nim rzuciła. – Musimy później pogadać z babcią – zdążyła jeszcze szepnąć i zaśmiała się: – Cześć malutka!

    znacznie spokojniejsza, radośniejsza i pewna siebie VERA, która ufa swojemu wilczkowi

    OdpowiedzUsuń
  133. Nieważne, jak wielkie Vereena odczuwałaby zmęczenie fizyczne z tytułu chodzenia po stolicy Anglii i The Royal London Hospital, zintensyfikowane wycieńczeniem psychicznym – przez fakt wizyty w szpitalu i obowiązku przyswojenia niebywale więc dużej, niekoniecznie zaś przy tym przyjemnej, ilości informacji – za każdym razem, kiedy widziała słodką i mądrą Roselyn Irisbeth, ktoś wpompowywał w nią nową, wspaniałą siłę. Mogła być smutna, przemaglowana przez wszystkie zawodowe oraz rodzinne wydarzenia i zwyczajnie lewo żywa – uśmiech jej dziecka, jej beztroska i radość, skutecznie jednak ją rozweselały, zbierały w całość i sprawiały, że znowu bardzo chciało się jej żyć. Nic więc nie uległo zmianie tego kwietniowego, późnego popołudnia, kiedy znalazłszy się na farmie Trenwith ze wspaniałym zawsze ją wspierającym Connorem, dostrzeli sunącą ku nim małą księżniczkę z zabawnym i uroczym szczeniaczkiem. Naprawdę, był to jednej z najpiękniejszych obrazów świata, którego nic nie mogło zakłócić, nawet świadomość, ze ponownie czeka ją rozmowa z babcią, która ledwo poradziła sobie z pierwsza operacją wnuczki – owszem, tamta była znacznie cięższa, opiewała na inwazyjne działania wewnątrz srebrnej głowy dziewczyny i wiązała się, z całkiem logicznymi w takich przypadkach, problemami i komplikacjami.
    Tym natomiast razem – co również, śladem byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, próbowała sobie wmówić młoda pielęgniarka, aby nie zwariować – miało być znacznie łatwiej i przyjemniej, chociaż wcale to nie ułatwiało przekazania tego starszej, mocno panikującej, pani. Nim jednak miało do tego w ogóle dojść, czekała ją długa zabawa z córeczką i bystrym Pigletem, a następnie przepyszna kolacja przygotowana przez seniorkę rodu, po której pan domu udał się do pokoju ich skarbu, aby przygotować ją do snu. W tym czasie zaś Vera podjęła pierwsze próby dyskusji z panią Thornton, nie mówiąc jej rzecz jasna niczego niemal, czego dowiedzieli się w szpitalu, bo chciała mieć w tym decydującym momencie męża przy boku, ale starając się ją nastawić psychicznie na kolejne rewelacje, co jednakowoż nie wyszło jej do końca tak, jakby chciała.
    — To dobrze – przyznała jednak z radosnym uśmiechem, kiedy wilkołak ponownie pojawił się na dole, w salonie, gdzie natychmiast zrozumiała jego niemy przekaz: wstała i pozwoliła się wziąć na jego kolana, po czym natychmiast wtuliła się kurczowo w jego szeroki tors, otulając się mocno jego ciepłem oraz zapachem, które zawsze, niezależnie od wszystkiego, przynosiły jej ukojenie. – Zasługuje na odpoczynek… jak my zresztą – zaśmiała się i pocałowała go w szyję, rozkoszując się tym, że ma go tak blisko, że jest jej i że zawsze stoi za nią murem. Odetchnęła ciężko i zamilkła na moment, szukając w głowie odpowiedniej odpowiedzi na zadane przez ukochanego pytanie. – W zasadzie… w sumie t-to nie wiem, wiesz? – Wyszeptała w końcu, odsuwając się lekko, aby spojrzeć głęboko w jego, niezmiennie ją zachwycające, oczy. Zmarszczyła brwi. – Nie powiedziałam jej nic, co związane byłoby stricte ze szpitalem – zapewniła – ani z operacją, czy czymś, a-ale… ale, cholera, Connor, ona chyba zaczęła myśleć, że jestem w ciąży – wyznała ze wstydem. – Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale od słowa do słowa, a j-ja… ja próbowałam wiesz, tak lawirować i no… i, zaraza – jęknęła, nieco ze strachem, ale trochę ze śmiechem nad absurdalnością tej sytuacji. – Co teraz? – Zapytała w końcu, zażenowana swą porażką.

    niezadowolona z braku umiejętności rozmowy z własną babcią, VERA, która w sumie narobiła przypału, sorewicz

    OdpowiedzUsuń
  134. Gdyby ktokolwiek wypytywał Vereenę – ba!, gdyby jej groził nawet najgorszymi torturami – jakim cudem jej babcia doszła do wniosku, że jej wnuczka jest w kolejnej ciąży – a tak właśnie było: w umyśle pani Thornton ni z tego, ni z owego, pojawiło się silne przekonanie, iż rodzina się jej powiększy – ta nie miała pojęcia, jak miałaby na to odpowiedzieć: nie wiedziała, kiedy przegapiła moment, w którym starsza pani doszła do takich wniosków ani co ją do nich pchnęło. Nic bowiem, o czym rozmawiały – tak się przynajmniej pół-wilii wydawało – nie mogło w jakikolwiek, nawet najmniejszy sposób sugerować, iż oczekuje maluszka, że pod jej sercem rośnie nowe, piękne życie, które powołała na ten świat wespół ze swoim wspaniałym Connorem, który tulił ją mocno i samym tym, niby zwyczajnym, gestem, mocno ją wspierał. Owszem, w związku z tym, że dużo były kwestii mocno niepewnych, młoda pielęgniarka mogła się mylić, jeśli chodziło o swoje oceny – to jednak było najmniej prawdopodobne ze wszystkich opcji: co, jak co, ale imienniczkę swej córeczki znała lepiej, niż własną kieszeń i dokładnie pamiętała, jak seniorka rodu wyglądała i zachowywała się, kiedy – a był to przecież czas, gdy z ówczesnym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie łączyły jej żadne, ciepłe relacje i raczej się od niego dystansowała, bowiem był wtedy mężem Chloe, toteż sądziła wówczas, że zostanie samotną matką – dowiedziała się o tym, że pod sercem obecnej pani Greyback rosła malutka, niewinna istotka: śliczna Roselyn Irisbeth, obecnie śpiąca spokojnie na piętrze. W zasadzie jednak, w ogóle nie znajdowała rozwiązania na inną zagwozdkę: co sprawiało, że tak się denerwowała. Nie była w ciąży, nikogo nie okłamała, była szczera – więc co?
    — To nie jest zabawne, Connor – upomniała dlatego też męża dość ostro, kiedy ten sobie żartował; jakoś ona nie potrafiła przejść wobec tego wesoło i dowcipnie, tylko coraz mocniej się nakręcała, chociaż nie znała ku temu powodów; tak samo tych, które doprowadziły jej babcię do takiej, a nie innej oceny sytuacji, którą tylko potwierdziło, jej wyjście do łazienki, gdzie, najpewniej, chciała przy odkręconej wodzie wyrzucić z siebie radosne emocje i wrócić, udając, ze wciąż nic nie wie. Dziewczynie ani trochę się to nie podobało, ponieważ gdzieś w głębi serca czuła, ze zawodzi nie tylko panią Thonrton, ale i swojego ukochanego. Nagle więc i ona pojęła, skąd ej nerwowe, pełne paniki podejście: bała się być w błogosławionym stanie. Zwyczajnie, bała się, że znowu mogłaby poronić, tak okrutnie, niespodziewanie i krwawo, jak spoczywającego pod cedrem na ich posesji „Toddlera”. Z drugiej zaś strony: tak bardzo, bardzo pragnęła kolejnego skarbu, podobnego do jej wilkołaka lub ich córeczki. W związku z tym, w jej sercu i umyśle panował niemały mętlik. – Nie chodzi o to, że nie zrozumie i nie wybaczy – podjęła w końcu, uświadomiwszy sobie w pełni, o co właściwie chodzi. – Nie chodzi też o to, że babcia nie chce dla mnie najlepiej, albo mnie nie kocha… nie – pokręciła srebrną głową i z nieznanych sobie przyczyn: zalała się łzami. – Po prostu będę musiała ją zawieść – wydukała z trudem. – Będę musiała zawieść ciebie… – dodała, gwałtownie wciągając powietrze w płuca; w jej ciele walczył strach, że właściwie tabletki antykoncepcyjne mogły nie zadziałać i mogła już być, górnolotnie rzecz ujmując, przy nadziei, ale także żal, że nie zamiast tego, będzie musiała seniorce rodu powiedzieć o kolejnej operacji. – O Boże, Boże, Boże… – wyjęczała jeszcze.

    bardzo niepocieszona, zwyczajnie smutna i załamana całą sytuacją VERA, która nie potrafi się zdecydować…

    OdpowiedzUsuń
  135. Rzecz jasna, gdzieś podświadomie, Vereena doskonale wiedziała, że jej strachy i żale są kompletnie nieuzasadnione – że przecież ani Connor, ani jej wspaniała babcia, nie byli ludźmi, którzy robiliby jej wyrzuty o brak dziecka; może maż, gdyby się starali, gdyby go jakkolwiek oszukiwała, że nie bierze tabletek antykoncepcyjnych, a jednak by je notorycznie łykała, dając mu złudną nadzieję. W sytuacji jednak, w której nie planowali kolejnego dziecka, ba!, robili – przynajmniej na razie: ze względu na jej kłopoty ze zdrowiem, powrót do pracy zawodowej pół-wili w przychodni doktora Cartera w malutkim Boscastle, czy też dużej ilości obowiązków byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu w jego przychodni weterynaryjnej oraz dla dobra małej Roselyn Irisbeth, którą chcieli się zająć, poświęcić wśród obowiązków, również tych domowych, więcej czasu i która już rok wcześniej przyzwyczaiła się do myśli o byciu starszą siostrą, a którą przecież ostatecznie nie mogła zostać, co się na niej także odbiło – wszystko, aby zapowiedz jego pojawieniu się, nie było możliwość – a przynajmniej tak uważała – aby się na nią denerwował. Owszem, czasem nachodziła ją niepokorna myśl, że wcale nie chce zabezpieczeń, że ukochany robi to wszystko tylko i wyłącznie dla niej, bo ona go o to poprosiła niedługo po poronieniu, samemu spychając na bok swoje potrzeby – przy czym jedną z nich na pewno było powiększenie rodziny – ale liczyła, że to był tylko wymysł jej umysłu. Emocji jednak kotłowało się w niej doprawdy wiele i niczym dziwnym nie było, że w pewnym momencie osiągnęła taki pułap zmęczenia i stresu, że zwyczajnie nie była sobie w stanie z nimi poradzić – dlatego też jej organizm zareagował sam i postanowił znaleźć najlepsze ujście dla tej bomby: płacz i szloch.
    — O-ona… d-dlatego… ona… – chlipała więc żałośnie słabo, nie umiejąc się w żaden sposób uspokoić, chociaż to wcale nie pomagało w rozmowie z wilkołakiem. Później chwilę milczała, dając wyraz swojemu smutkowi poprzez ronienie łez i zawodzenie bez ładu i składu, aby dopiero po kilku głębokich wdechach, wydusić z siebie: – Ona po prostu wierzy, że będziemy mieli dziecko i… i ja widziałam, jak jej się oczy zaświeciły i ja zawiodę… zawiodę ją, Connor, bo ona… och, ona naprawdę w to wierzy – wyrzuciła z siebie, z niemałymi kłopotami, aby pamiętać, że powinna oddychać przy mówieniu. Znowu na chwilę zamilkła, ale tym razem, kiedy podjęła, pozostał jej tylko czerwony nos, przekrwione oczy, smugi po łzach na bladych policzkach i drżąca dolna warga oraz podbródek. – Connor, a ty to chciałbyś mieć jeszcze dziecko? N-nie… nie, czekaj – przerwała mu szybko, w zasadzie zanim zdążył podjąć. – Szczerze – nacisnęła. – Boże, ja muszę wiedzieć, d-dlaczego… Connor, a myślisz czasem o… o-o… no wiesz… o tym maluszku i… – zacisnęła powieki i wtuliła się w niego kurczowo. – Nie wiem, czy bym wolała być w ciąży, czy wolałabym… nie wiem – zakręciła się, zaciukała i ponownie rozpłakała rzewnie. – Chciałabym być zdrowa i chciałabym być gotowa na dziecko, chciałabym… och, chciałabym, żeby to wszystko było prostsze, a teraz… teraz babcia jeszcze myśli, że dam jej prawnuka, a ja jej powiem, nie!, nie babciu!, idę znowu do szpitala, bo… bo jestem beznadziejna – wisiała w jego silnych objęciach, przypominając nieco szmacianą lalkę bez życia. Stanowiła rozdzierający widok, który mógł poruszyć nawet najbardziej zatwardziałym sercem. – Muszę się uspokoić, och, Boże… – jęknęła i wstała, chwytając wino i wypijając kieliszek na raz, co niewiele pomogło.

    przejęta, smutna, zagubiona i chyba w ogóle na wszystko niegotowa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  136. Oczywiście, z perspektywy czasu, Vereena miała dojść do wniosku, że zachowała się przynajmniej nieodpowiednie – że jej podejście, jej strach, panika oraz jej żal o to, że nie jest w ciąży i będzie musiała zawieść swoją wspaniałą babcię, było kompletnie zbędne, bo faktycznie otaczali ją najlepsi ludzie na świecie: dobra i ciepła pani Thornton oraz wspaniały, oddany i pełen miłości oraz cierpliwości wobec niej Connor, który zamiast ją wyrzucić ze swoich objęć, kiedy opowiadała głupoty, próbował ją nadal uspakajać swoim cudownym dotykiem. Nie wiedziała, jak miała mu za to dziękować – ale niestety: wszystko to maiło dotrzeć znacznie później, a szkoda, bo pewnie gdyby się nieco opanowała i spostrzegła, jak wszystko wygląda, to an pewno uniknęliby większości nieporozumień, które mocno ich wyniszczały. Dlatego też w tamtej chwili kontynuowała swój pełen nerwowości wywód.
    Pytała o ciężkie sprawy, wymagała trudnych odpowiedzi, które w zasadzie nie istniały i w zasadzie – to ukrywała to, jak bardzo sobie z niczym nie radzi. Widać jednak było po jej fiołkowych tęczówkach, ze naprawdę znalazła się na skraju załamania nerwowego, co jednak wynikało w głównej mierze z jej zmęczenia i ilości wiadomości, jakie musiała sobie tego nieszczęsnego dnia przyswoić – zwyczajnie jej babcia, swoim niesłusznymi obserwacjami, uruchomiła lawinę, która kotłowała się w jej wnuczce od dłuższego czasu. Kiedy natomiast były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu podjął – rozpłakała się raz jeszcze, rzewnie, z trudem utrzymując pion, ale nie dlatego że to, co mówił ją krzywdziło: po prostu było tak piękne, że nie powstrzymywała wzruszenia, szczególnie kiedy wspominał o ich tragicznie zmarłym dziecku, jak i zapewniał, że jest bardzo silna.
    — Ojej, czym ja sobie na ciebie zasłużyłam… – wydukała więc, kwitując na początek część jego słów. Gwałtownie otarła policzki i ponownie wsunęła się na jego kolana i dała się objąć silnymi ramionami. – On na pewno jest naszym aniołkiem… i czuwa nad nami – wyszeptała przekonywująco, przymykając na moment powieki. – Jak ty ze mną wytrzymujesz, co? – Zapytała w końcu, gładząc go po zarośniętym policzku: patrzyła długo w jego cudowne, księżycowe tęczówki i napawała się jego bliskością, wiedząc, że gdyby nie on, na pewno by sobie nie poradziła; niechybnie rozbiłaby się na drobne kawałeczki i dosłownie nikt nie byłby w stanie jej pozbierać. Dlatego też szepnęła w końcu. – No to… to powinnam jej powiedzieć? Jak to ubrać w słowa? – Zagaiła zestresowana, naprawdę pragnąc oraz potrzebując jeszcze chwili takiej wywarzonej dyskusji, ale nie miała na to szans.
    — Ooo, a już myślałam, że Connor zasnął z małą – zaśmiała się, wchodząca do salonu pani Thornton, specjalnie akcentując na prawnuczkę i nie zdając sobie sprawy, że przez nią pół-wila nie zdążyła dokończyć rozmowy z mężem. – Ja tam zawsze przy niej usypiam. Takie szkraby mają niesamowitą moc przyciągania – skwitowała wesoło i usiadła przy stole, szczerząc się radośnie i wpatrując się w małżeństwo Greybacków wyczekująco.
    — Babciu – nikt nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko było Vereenie podjąć, szczególnie, że musiała „iść na żywioł”; chwyciła dłoń starszej pani – dzisiaj byliśmy w szpitalu w Londynie – zaczęła bardzo powoli, bardzo spokojnie i niemalże infantylnie: jakby tłumaczyła małemu, opóźnionemu w rozwoju dziecku, ile to jest dwa plus jeden; Roselyn prychnęła zirytowana i przewróciła ostentacyjnie ciemnymi, poczciwymi oczami: naprawdę wierzyła, że zaraz usłyszy, że jej rodzina się powiększy, dlatego niczym dziwnym nie było, że kiedy młoda pielęgniarka wyznała prawdę, ta nie uwierzyła: – dlatego, ze mam duże problemy z oczami i chcę… chcemy – spojrzała czule na wilkołaka – je naprawić. W przyszłym miesiącu będę miała zabieg, babciu – wyznała, nie wiedząc, skąd wzięła na to siły, które uleciały dość szybko, gdy pani Thornton zaśmiała się nerwowo, z niedowierzaniem.

    mocno zestresowana i smutna VERA oraz jej kompletnie zszokowana babcia

    OdpowiedzUsuń
  137. Chyba nigdy już nie mieli się dowiedzieć, jak to się stało, że z mało zobowiązującej rozmowy z wnuczką, dotyczącej dnia Roselyn Irisbeth, jej pracy w przychodni doktora Cartera w Boscastle, czy też kliniki weterynaryjnej pana Greybacka, pani Thonrton – sama chyba w końcu niewiedząca, dlaczego – nagle wywnioskowała, że Vereena może być w ciąży. Może to była kwestia jej święcących fiołkowych oczu, gdy wspominała o córeczce lub cudownym, dzielnym Connorze – który wówczas ją usypiał – a może słodki chichot, którego od dawna u niej nie słyszała –czego nie powiązała z ciężkimi tygodniami, wizytami w szpitalu i operacjami – a może fakt, że tak oszczędnie piła wino, które było jej ulubionym trunkiem alkoholowym – to natomiast sączone było bardzo powoli i małymi łyczkami. Stało się jednak i natychmiast pokochała tę wspaniała myśl o większej rodzinie.
    To był więc tez powód, dla którego nagle udała się do łazienki – zgodnie zresztą z przewidywaniami swojej wnuczki – aby nieco odsapnąć i odetchnąć, aby się opanować i móc wrócić do młodego małżeństwa, udając, ze wcale niczego nie podejrzewała; jakoś była święcie przekonana, ze właśnie za moment z ust pół-wilii padnie to magiczne stwierdzenie, mówiące o tym, że oczekuje kolejnego dziecka, toteż to, co rzeczywistości usłyszała, kompletnie zbiło ją z pantałyku i było tak abstrakcyjne, że w ogóle nie przyjęła tego do wiadomości. Vera natomiast miała wrażenie, że jej serce zaraz pęknie na miliony kawałeczków, bo naprawdę nie tego oczekiwała – jej małżonek wydawał się być przy tym równie skonfundowany, co ona, przez co oboje długo po prostu milczeli, próbując jakoś przetrawić to, co się stało, a co w ogóle nie było zgodne z ich optymistycznymi założeniami.
    — No dajcie spokój, nie zgrywajcie się… – kontynuowała zaś pani Thornton, nadal się uśmiechając i uważając, że Greybackowie sobie perfidnie żartują z niej, uznając to za dobrą zabawę kosztem starszej pani. – Przecież… Vercia, proszę cię, no już powiedz mi, przecież wiem, jaka jest prawda – zaśmiała się, ale znacznie mniej pewnie, jakby już podskórnie czując, jaka była prawda. – Dziecko, no powiedz mi wprost, że jesteś w ciąży!
    Brzmiała trochę tak, jakby chciała przekonać i siebie i siedzącą przed sobą parę, co do słuszności swojego osądu – bardzo mocno chciała w to wierzyć i dopiero niestety wówczas, po czasie, zauważyła, jak wielkie i paskudne faux paux popełniła. Wyraz twarzy Vereeny mówił sam przez ciebie: została skrzywdzona dogłębnie i pewnie gdyby nie będący obok, wiernie przy niej trwający Connor, na pewno rozpadłaby się w swoim salonie na farmie Trenwith na drobne kawałeczki. Na szczęście, jak zawsze mogła na niego liczyć i to on stanął an wysokości zadania, pomagając jej opanować nieco babcię i przywołując ją do porządku dość skutecznie – szok nadal jednak nie zniknął jej twarzy, czemu jednak nie można było się absolutnie dziwić. Otrzeźwienie zaś było samo w sobie bardzo dla niej bolesne i ciężkie oraz sprawiało, że dłuższą chwilę nie była w stanie wyrzucić z siebie żadnego dosłownie dźwięku.
    — Babciu, ale to nic złego, naprawdę! – Milczenie starszej pani wykorzystała więc Vera, która szybko podjęła, mocno ściskając dłoń ukochanego i dając mu tym samym znać, że jest najlepszym, co ją w życiu spotkało oraz wspaniałym partnerem. – N-naprawdę… t-to… to taki krótki, laserowy zabieg, który przywróci mi dobry wzrok. Na pewno będzie idealny i będę musiała uważać, bo mam retinopatię i… i no dopóki ktoś nie wymyśli leku na cukrzycę, to tak już będzie – próbowała żartować – a-ale… ale to pójdzie szybko i… i przepraszam, że nie jestem w ciąży – nagle kompletnie się rozsypała, ale o dziwo, pani Thornton natychmiast na to zareagowała: wstała i tak jak wilkołak tulił pół-wilę z jednej strony, tak ona objęła wnuczkę z drugiej i pocałowała ją w czoło szepcząc, że to wspaniale, że wzięła się za swoje zdrowie. Podziękowała również ciepłym spojrzeniem weterynarzowi.

    nadal rozedrgana i załamana VERA oraz jej pełna skruchy i miłości babcia

    OdpowiedzUsuń
  138. Nie było najmniejszych wątpliwości, że Vereena zachowywała się dość dziwnie – przynajmniej dla obejmującego i niepozwalającego jej upaść Connora oraz dla swojej, wciąż jeszcze mocno oszołomionej, babci, której było niebywale głupio, że z nieznanych sobie i innym przyczyn doszła do winsoku, że jej wnuczka może oczekiwać przyjścia na świat kolejnego dziecka. Główna zainteresowana zaś czuła się z tym paskudnie, bo – co było niesamowite, że dotarło do niej właśnie w tamtej chwili – ona wcale nie chciała powiększać rodziny, ba!, nie była pewna, czy w ogóle kiedykolwiek się na to zdecyduje, skoro ledwo udawało się jej uchronić Roselyn Irisbeth przed złem tego świata, a pierwszy raz, przy wychowywaniu jej, zawiodła już trzy tygodnie od jej narodzin, kiedy to z kołyski wyrwała ją straszna Geraldine Nott, której kosteczki teraz pewnie ogryzały rybki w jeziorze, na którym stał strzelisty, magiczny budynek Warleggan Tower Castle. Ponadto, panicznie obawiała się kolejnego poronienia, skoro z poprzednim uporała się ledwo, a tym razem dochodziło do tego wszystkiego nagromadzenie nieprzyjemnych rzeczy związanych z jej chorobą i operacjami. Dlatego czuła, że zawiodła swoich bliskich – to właśnie z tego powodu przepraszała i tak się trzęsła: pewnie niepotrzebnie i głupio, ale szczerze była rozhisteryzowana i przerażona.
    — Kochanie, ale naprawdę, przestań – w tym czasie pani Thornton mówiła do niej łagodnie, próbując zwalczyć swoje potężne wyrzuty sumienia, bowiem wiedziała, że to ona doprowadziła swoją wnuczkę do takiego stanu i chciała zrobić w tamtej chwili dosłownie wszystko, aby jej w jakiś sposób pomóc. Niestety, absolutnie nie było to łatwe, bowiem pół-wila była kompletnie rozbita emocjonalnie i w tamtej chwili nie była nawet pewna tego, jak się nazywa. – Wszystko dobrze, a będzie jeszcze lepiej, dziecinko, zobaczysz! – Zapewniała ją solennie, gładząc ją to po policzkach, to po chudych, drżących ramionkach. – Będziesz dobrze widziała, znowu będziesz szczęśliwa i spokojna – przekonywała, próbując odciągnąć jej i swoje myśli od tego, co powiedziała, w czym niewątpliwie pomagał jej były profesor Opieki na Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. – O, słyszysz? Bedzie… – urwała.
    — P-proszę… przestańcie… – wyjęczała w końcu Vereena, jeszcze bardziej się trzęsąc i rozglądając się po swoim pięknym salonie na farmie Trenwith, jakby za możliwością ucieczki od swoich bliskich, których, miała wrażenie, ciągle zawodziła. Okazywało się bowiem, że w zasadzie, jak zwykle, jej małżonek miał rację i rozmowy pomagały, a ona za bardzo i zbyt długo się przed nimi wzbraniała i oto musiała zbierać ich żniwo: brak jakiegokolwiek przepracowania ciężkich, wyniszczających kwestii, które potrzebowały malutkiego punktu zapalnego, aby wybuchnąć spopielającym wszystko fajerwerkiem. Chyba nawet na moment straciła dech. – Przestańcie – dodała nieco głośniej i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, przymykając powieki. Delikatnie, acz stanowczo, bez nerwowych, o dziwo, ruchów, wyswobodziła się z ich uścisku i chwilę chodziła wokół stołu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. – Wiem, że macie tego dość– podjęła drżącym głosem, oddychając szybko i płytko. – Ja też mam dość, Boże, mam strasznie tego dość! – Rozemocjonowała się na moment, ale szybko, ku swemu zaskoczeniu, poskromiła się sama. – Nie jest dobrze, Connor i… przepraszam – cudem zachowywała spokój – bo też chciałabym, żeby ten koszmar się skończył. Naprawdę – przekonywała ich, uważając, że nie wierzą w jej dobre intencje.

    potrzebująca jeszcze chwili na ogarnięcie się, VERA

    OdpowiedzUsuń
  139. Wszystko, co działo się wokół było dla – zmęczonej i zwyczajnie przybitej – Vereeny zdecydowanie zbyt skomplikowane i ciężkie, aby mogła sobie z tym ot tak poradzić, nawet wówczas, kiedy otrzymywała nieopisane wręcz wsparcie od swojej wspaniałej babci i jeszcze lepszego, pełnego cierpliwości i miłości Connora, który nigdy, nieważne, co by się działo, nie opuścił jej i zawsze ją wspierał, podnosząc nawet po najcięższym upadku. Miała więc, za co dziękować. Problem leżał w tym, ze była tak mocno przytłoczona, że nie do końca potrafiła to zrobić ani odpowiednio się zachować mimo pełnej świadomości ranienia swoich bliskich – oczywiście, żadne z nich nie pokazało tego po sobie, ba!, pani Thornton w rzeczywistości uznała, że właśnie na to zasłużyła: na ten ból spowodowany patrzeniem na coraz bardziej załamującą się wnuczkę; uważała, że to tylko z jej winy doszło do tak nieprzyjemnej sytuacji, także obie panie były siebie warte i wzajemnie się w zasadzie nakręcały. Owszem, ciepło rodziny pół-wilii nieco ją wspierało i podnosiło na duchu, ale jak długo nie miała się uporać ze wszystkim wewnątrz siebie – tego natomiast było dość sporo i musiała to robić małymi kroczkami, aby nie doznać szoku. Na początek więc postawiła na opanowanie się i próbę podejścia do całej sprawy z dystansem, co wcale nie było łatwe.
    — Dość – przytaknęła jednak cicho, łagodnie, trochę jak nie ona: odlegle. – Dość tego wszystkiego, co się dzieje – jeszcze raz wyłożyła, chociaż mówienie sprawiało jej dosłownie fizyczny ból, o co jej tak właściwie chodziło i absolutnie nie spodziewała się, że jej małżonek odbierze to zgoła inaczej, niźli ona. Wysłuchała go jednak uważnie, marszcząc czoło i mrugając gwałtownie powiekami, bowiem jego słowa uderzały w nią, niczym obuchy w głowę, wyrzucając spod jej srebrnowłosej czaszki idiotyczne pomysły jeden po drugim. Nie wiedziała, jakim cudem to osiągnął, ale kiedy skończył mówiąc, ona ponownie się rozpłakała: tym razem ze wzruszenia, bowiem poczuła, jak z jej piersi spada olbrzymi ciężar, a jej drobne ciało owijała cudowna mgiełka nieopisanie wielkiej i silnej ulgi, która miała jej pomóc w przyszłości i poradzić sobie z innymi problemami, które na nich czekały. – A-ale… ale przecież wy… choroba… – urwała, widząc ostre spojrzenie księżycowych tęczówek byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, które jasno mówiło, że lepiej, aby w tamtej chwili zamilkła. Zacisnęła usta w wąską linię. – Przepraszam – szepnęła więc jedynie – ale za to – dodała szybko i donośne – że czasem cie nie słucham – uśmiechnęła się blado, nieśmiało, licząc, że faktycznie jej zmęczony umysł zapamięta to, co powiedział.
    Dzięki zaś jego płomienistemu dialogowi, udało się jej względnie się opanować, a owocem tego natomiast było ponowne zasiądziecie przy stole, z kolejną butelką wina, która skutecznie ich rozweseliła i rozluźniła na tyle, że zaraz po tym, jak wyjaśnili pani Thronton wszelkie zawiłości związane z zabiegiem oczu, jaki miała mieć przeprowadzony Vera – ona również wtedy uwierzyła w powodzenie całej akcji i przestała się jakoś tego obawiać; owszem, wciąż tliła się w niej olbrzymia niechęć do tego, aby w ogóle udać się do The Royal London Hospital, bowiem wciąż placówki medyczne wywoływały u niej dreszcze, ale tym razem miała pewność, że nie może się nie udać, bowiem cała procedura była prosta i niemalże stuprocentowo skuteczna, co oznaczało, że najpewniej pod koniec maja miała już doskonale, a przynajmniej niepomiernie lepiej niż obecnie, widzieć – skupili się na znacznie przyjemniejszych tematach Chociaż więc poruszali zagadnienia dotyczące dzieci – a konkretniej tego jednego: słodkiej, uroczej i bystrej Roselyn Irisbeth, aktualnie spokojnie śpiącej na piętrze – nie skierowali dyskusji na tory ciąży i powiększenia rodziny, niejako specjalnie, aby młoda pielęgniarka nie czuła się zaszczuta i w jakikolwiek przymuszana, a tym samym wbijająca sobie do głowy, że zegar biologiczny jej tyka i że kogoś zawodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki natomiast temu – finał tej przemiłej rozmowy, która zakończyła się dopiero koło pierwszej w nocy, dla zakochanego w sobie po uszy małżeństwa Greybacków, odnalazł się w ich wielkim, wygodnym łóżku, gdzie kochali się namiętnie, ciało przy ciele, skóra ocierająca o skórę i sprawiając, że dwa serca biły niczym jedno: taniec ich organizmów przyniósł zaś cudowny, chociaż donośny finał, którymi o dziwo absolutnie się nie przejmowali, mimo obecności pani Thornton w sypialni gościnnej. Liczyła się tylko ich miłość oraz fakt, że dojrzeli – że nauczyli się przepracowywać nawet najtrudniejsze rzeczy i sytuacje, pokonywać największe problemy i patrzeć zawsze optymistycznie w przyszłość, mimo ze czasem, tak przysłowiowo, jedno musiało kopnąć drugie w rzyć, aby się opamiętało. Niemniej ostateczny wynik był całkiem na ich korzyść i dzięki temu zasnęli spokojni, aby obudzić się w doskonałych humorach – co prawda, nie rozmawiali o reakcji Very na sugestię jej babci, że jest w ciąży, jednak to wynikało niejako ze wstydu dziewczyny, że w ogóle mogła pomyśleć, że ukochany odrzuci ją, kiedy pozna jej podejście. Sobotni poranek zaczął się więc dla nich całkiem przyjemnie i owy doskonały nastrój utrzymywał się przez weekend, ba!, nawet poniedziałkowa rozmowa z okulistą, doktorem Kray’em, nie popsuła im humorów.
      Stało się tak także dlatego, że specjalista miał do nich dobre wieści i już w najbliższą środę przyjął panią Greyback w swojej prywatnej, londyńskiej klinice – obydwoje uznali, że lepiej posłuchać pani Morris, która proponowała im prawdziwego geniusza w swoim fachu, nawet jeśli to oznaczało zapłacenie sporej sumy pieniędzy: wszystko to bowiem zapewniało im pewność, że na pewno będzie lepiej traktowana, lepsze zdecydowanie warunki oraz personel, który ciągle się uśmiechał, bo nie musiał zaharowywać się na śmierć przy nierzadko niezbyt estetycznych i higienicznych pacjentach – celem krótkiego, acz konkretnego przebadania jej przez zabiegiem. Ku natomiast wielkiemu zaskoczeniu pół-wilii i wilkołaka, lekarz okazał się być bardzo młodym i bardzo przystojnym mężczyzną, o kojącym, głębokim głosie, w którym ciągle pobrzmiewały szczere, wesołe nutki, sprawiające, że natychmiast było się gotowym oddać się w jego duże, ale delikatne dłonie. W jakiś sposób oczarował Vereenę, dlatego kiedy podał jej termin zabiegu – poniedziałek, jedenastego maja, podkreślając, że to odpowiedni termin, bo akurat oko zdąży wrócić do względnej używalności przed Wielkanocą, datowaną na siedemnasty dzień piątego miesiąca dwa tysiące dwudziestego szóstego roku; rzecz jasna, podkreślił, iż nie ma prawa się przemęczać – zgodziła się bez szemrania, zupełnie, jak nie ona: garnęła się na fotel i pod laser, co nie pasowało do jej wcześniejszego podejścia. Niestety, to spotkało się ze sporą niechęcią Connora – nie dlatego, że była taka podekscytowana na całą procedurę poprawy wzorku, a przez fakt, że w doktora Kray’a patrzyła niczym w obrazek i ósmy cud świata, co jej weterynarz odebrał jako potwarz i na biedka w białym kitlu niemalże cały czas warczał.
      Nie wynikało to jednak z tego, że podniecał ją jako mężczyzna – jakże mógłby, skoro obok niej żył ktoś taki, jak były profesor ONMS ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa: wielki, silny, wspaniały oraz tylko i wyłącznie, nie licząc ich córeczki, jej – ale zwyczajnie zachwycał, jako lekarz z powołaniem. Oczywiście – jej małżonkowi same słowne tłumaczenia nie wystarczyły. Znała jednak doskonały sposób na przekonanie go do swoich racji, który notabene zaprezentowała mu wieczorem po powrocie z Londynu i kolejnego dnia, i następnego, i jeszcze raz, i tak w zasadzie udowadniała mu, że jest całym jej światem i nie może bez niego żyć, aż do niedzieli, dziesiątego maja, która zaskoczyła ich z nagła i niespodziewanie. Nim się bowiem obejrzeli nastał piąty miesiąc roku, ogród na farmie Trenwith rozszalał się feerią barw oraz zapachów, oni musieli powiadomić Roselyn Irisbeth –

      Usuń
    2. – co okazało się wcale nie być takie trudne, jak myślała jej matka, bo mała wszystko pojęła – i resztę bliskich o terminie i zasadach operacji, Piglet urósł tak, że już niemal nie mieścił się do łóżeczka Rosie, a Josephine i Felix pogłębili kryzys w swoim małżeństwie, kiedy w końcu za namową Greybacków udali się z Jacobem Ivanem do specjalisty, którzy orzekł, że faktycznie z ich synkiem jest coś nie tak. Słowem: wokół dział się istny, szaleńczy Armagedon.
      — Rosie, skarbie, musimy już iść – szeptała więc w poniedziałek rano Vereena, próbując się odsunąć od dziewczynki, która co chwilę wymyślał coś, aby zatrzymać ją w domu: jakkolwiek bowiem przed paroma tygodniami rozumiała powagę zabiegu, który ma być zrobiony na oczkach jej mamy, tak już po takim czasie, kiedy przypomniała sobie, że przed świętami też była tylko chora, a nie wróciła przez tydzień do niej i mogły się komunikować tylko za pomocą komórki: wpadła w typową, dziecięcą panikę. – Kochanie, mamusia wróci za parę godzinek, tak? – Mówiła poważnie, bowiem laserowa korekta wzorku, nawet tak ciężka, oznaczała niecałą godzinę przygotowań przed zajęciem się gałką oczną, paręnaście minut grzebania w niej oraz około czterech do pięciu kwadransów pozostania na obserwacji. – Zrobisz z babcią kolacje i akurat na nią wrócimy, wiesz? – Denerwowała się coraz bardziej, bowiem czekały ich cztery i pół godziny podróży pickupem, bowiem obawiali się, że teleportacja może nadwyrężyć ją za mocno, u doktora Kray’a mieli być na trzynastą, a dochodziła już ósma, co oznaczało, że muszą ruszać. – Nic mi nie będzie, jejku – ledwo powstrzymała się od syknięcia „Jezu”, ale uczyli ją akurat, że tak nieładnie jest mówić – kochanie – porwała ją w ramiona. – Wrócę do ciebie z tatusiem, niedługo, słowo…

      dość mocno zestresowana, trochę nieogarnięta, ale pełna nadziei i miłości VERA (Greyback) THORNE, która nie bardzo umie sobie w chwili zdenerwowania poradzić z już tęskniącą córeczką, ale kocha mocno wszystkich, bo będzie dobrze, o ♥

      Usuń
  140. Z małymi dziećmi bywało tak, że kiedy się coś do nich mówiło – coś ważnego, coś istotnego i coś, co naprawdę miało olbrzymie znaczenie, bo miało im, między innymi, zapewnić spokój ducha i opokę w razie jakiś nieprzyjemności, takich jak operacja mamusi – to wówczas wszystkie te słowa wpadały jednym ich uszkiem, a drugim natychmiast wylatywały. Kiedy natomiast dorośli rozmawiali – nawet najcichszym szeptem, zdawałoby się: dosłownie bezdźwięcznie i to w innym pokoju – o rzeczach, które kompletnie nie powinny leżeć w kręgu zainteresować milusińskich – takich jak przekleństwa, kwestie erotyczne, czy nawet wyzwanie imienia Pana Boga na daremno, czego oduczana była właśnie panna Greyback – to i tak te sprytne szkraby wychwytywały dosłownie wszystko, niezależnie od sytuacji, a następnie zawstydzały swoich bliskich – bo oczywiście zagwozdki typu „co znaczy, że tatuś cię zerżnie jak na księżyc i z powrotem?” – zadając, kompletnie wyrwane z kontekstu, wyduszone słodkimi głosikami z pełnymi fascynacji spojrzeniami, pytania – bo jakżeby inaczej: potrzebna była publiczność – wśród innych, obcych nierzadko osób. Wówczas oczywiście próbowano żartować, zbywać temat, a następnie udawać, że nic się nie stało, chociaż prawda była taka, że takie wsie, jak Boscastle, miały już swoją pożywkę.
    Co gorsza, dosłownie na sekundy przed nerwowym, planowanym wyjazdem do Londynu na zabieg, Vereena musiała się mierzyć z tym pierwszym przypadkiem, jeśli chodziło o słodką i uroczą Roselyn Irisbeth, która postanowiła nagle zapomnieć o tym, co przekazała jej z Connorem, a co opiewało, między innymi, na zapewnienia, że niedługo przecież wróci na farmę Trenwith i będzie – po tym, jak jej oczka się zagoją – już tylko lepiej. Niestety, do małej absolutnie to nie trafiało i postanowiła za wszelką cenę zatrzymać matkę przy sobie, przypominając sobie, jak bardzo za nią tęskniła w grudniu oraz jak bardzo długo się nie widziały; jak bardzo brakowało jej ramion kobiety oraz jej ciepłego głosu, który długo nie mógł jej śpiewać kołysanek na dobranoc. W tym wszystkim zaś, główna zainteresowana, a więc pół-wila, nie potrafiła się wysilić na kolejne, łagodne i dokładne wyjaśnienie córeczce, dlaczego raz jeszcze musi wyjechać – zaczynała powoli panikować, bowiem czas ich gonił i chociaż warunki pogodowe zdawały się być idealne, to i tak przecież na drogach mogło zdarzyć się dosłownie wszytko. Obie, w związku z tym, cały czas się nakręcały, doprowadzając siebie do coraz większego stresu i pewnie nawet młoda pielęgniarka wycofałaby się ze wszystkiego, gdyby nie odpowiednia interwencja jej ukochanego.
    — Tak, tak… koniecznie, kochanie, pokaż mi to, co ma się mną zająć – uśmiechnęła, całkiem szczerze, szeroko i ciepło, kiedy wilkołak zasugerował ich dwuletniej dziewczynce, aby pobiegła na piętro po maskotkę, którą już przed pół rokiem raz wręczyła swej rodzicielce, żeby ta ją wspierała podczas pobytu w szpitalu. Kiedy natomiast jej kroki ucichły na schodach, Vereena odetchnęła z niemałą ulgą. – Dziękuję – spojrzała na Connora z nieopisaną wręcz wdzięcznością oraz miłością, odnajdując jego wielką dłoń i ściskając ją mocno, a tym samym dając mu znać, że cieszy się, że jest zawsze obok, gotów ją wspierać bez względu na wszystko. Wciągnęła głośno powietrze w płuca i uśmiechnęła się czule. – Wiem, że trochę wariuję, a-ale… ale no… – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, a następnie ze świstem wypuściła je przez usta. – Wiem, że zdążymy – sapnęła. – Z-znaczy… znaczy nie wiem, bo wiesz… różne rzeczy się dzieją, a-ale… ale mam nadzieję – westchnęła ciężko. – Chodzi o to, że nie chcę, żebyś szarżował, a nie chcę się też spóźnić i się denerwuje i… i przecież doktor Kray nie będzie na mnie czekał godzinami i no… – urwała, bo znowu usłyszała tupot małych stópek. – O, pan Ogórek, najlepiej! – Udała, że nic się nie dzieje, a następnie, udając, że mówi maskotką dodała: – Mamusia na pewno szybko wróci, Rosie!

    nadal mocno zestresowana, ale już nieco spokojniejsza, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  141. Definitywnie z minuty na minuty robiło się coraz ciężej i nie była to nawet wina słodkiej oraz mocno zatroskanej własną matkę Roselyn Irisbeth, a tego, co siedziało w samej Vereenie – tego, że nienawidziła na coś czekać, czegoś nie być pewną i mieć nad sobą widma spóźnienia się gdziekolwiek, a w tamtej chwili wszystkie trzy te jej strachy wisiały nad jej srebrną głową. Oto bowiem wyczekiwała operacji na swoim oku, dzięki której miała lepiej widzieć – uświadomienie sobie tego, jakiś czas temu, sprawiło, że naprawdę cieszyła się na zabieg u doktora Kray’a, oczywiści zdając sobie sprawę z tego, że im mocniej to odwleka, tym trudniej będzie jej wejść do odpowiedniego gabinetu już w klinice; zawsze tak z nią było, nieważne, że wiedziała, że to niesamowicie głupie podejście – jednocześnie nie będąc jednak pewną, czy na pewno uda im się zdążyć na czas – a taka możliwość wciąż istniała, niezależnie od zapewnień Connora – co właśnie powodowało kolejne fale paniki, zalewające zimnymi potami i dreszczami jej chude plecy: nienawidziła być gdzieś po wyznaczonej, umówionej godzinie, nawet jeśli opiewało to na pięć czy dziesięć minut. Tym samym wpadła w coraz większa panikę, samej się nakręcając i nie potrafiąc w żaden sposób opanować, nawet przy wsparciu ukochanego, córeczki oraz babci – za mocno bowiem pragnęła mieć już to wszystko za sobą i dobrze widzieć, a tym samym mieć szansę na normalne funkcjonowanie. Dobrze więc, że ostatecznie, ponownie były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wziął sprawy w swoje ręce i nie tylko udało mu się opanować ich księżniczkę, ale również – co prawda w miernym stopniu, ale jednak: była nieco mniej roztrzęsiona i spanikowana, chociaż wciąż bliska zawału – swoją małżonkę.
    — Wrócimy niedługo – zapewniła raz jeszcze, w związku z tym, siląc się na spokój, Vera, dodają następnie, że nie odpuściłaby kolacji, co oczywiście potwierdził wilkołak, po czym oddali małą, jak i Pigleta i farmę Trenwith w stare, spracowanie dłonie pani Thornton, zawsze skorej do pomocy. W tym wszystkim zaś, pół-wila w ogóle nie spodziewała, że ukochany jeszcze raz ją zaczepi; nieco spłoszona zatrzymała się i spojrzała na niego uważnie, jasno przekazując mu swoimi fiołkowymi tęczówkami, że kolejne cenne sekundy umykają im przez palce i chociaż robiła wszystko, aby nie wyglądać ostro, chyba wyszło jej to z raczej miernym skutkiem. – Tak, doskonale to pamiętać, Connor, dlatego proszę, pakuj swój szanowny, piękny tyłek do auta i jedźmy, dobrze? – Zasugerowała tonem nieznoszącym sprzeciwu, będącym nieco przy tym przesłodzonym; miała wrażenie, że w ogóle nie pojmuje powagi sytuacji. Co gorsza, snuł mało optymistyczne plany i chociaż nie powinna się na niego za nie boczyć, bo nie była wiele lepsza, to nieco ją zmroził. – Świetnie – sarknęła więc. – Przeniesiesz mnie zaklęciem, zostawisz samą, cudownie – burknęła kompletnie niepocieszona z takiej perspektywy. – Może zamiast myśleć o tym po prostu w końcu ruszymy, co? I nie, Connor, cztery godziny to za mało. O tej porze będziemy jechać przynamniej – podkreśliła z mocą – cztery i pół – uświadomiła mu. – Chodźmy już, proszę – nacisnęła, ale nawet będąc już we wściekle pomarańczowym pickupie, nie odetchnęła z ulgą, niemniej, chwyciła dłoń swojego partnera, próbując się skupić na tym, co mówił, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że chce jej jedynie pomóc. – No tak – uśmiechnęła się niemiarowo, z trudem odrywając wzrok od migających obrazów za oknem; nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła je spokojnie obserwować, bez ciągłego rozmazywania się ich. Uważnie mu się przyjrzała. – Naprawdę chciałbyś w tym roku wyjechać? – Upewniła się, a kąciki jej ust zadrgały radośnie. Na moment ponownie zamilkła. – Cóż… – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Prawdę mówiąc, trochę obawiam się kolejnego urlopu u Cartera, bo on naprawdę w końcu mnie wymieni – zauważyła rozsądnie, ale smutno.

    trochę zestresowana, trochę przestraszona i mocna zakochana VERA, którą dopadła dorosłość, lel

    OdpowiedzUsuń
  142. Nie lubiła być niekiedy racjonalna. Owszem, w większości wypadków pomagało to Vereenie zachować siebie, czy swych bliskich przy życiu – w kwestii jednak robienia szalonych rzeczy, takich jak spaniała wycieczka po Europie w ich pięknej przyczepie kempingowej, zdecydowanie wolałaby się dać ponieść chwili. Niestety, dorosłość miała to do siebie, że nie pozwalała w głównej mierze na spontanicznie zachowania i wszystko, co chciałaby zrobić, musiała skrupulatnie planować – nawet kosztem marzeń swoich i Connora, któremu wizja opuszczenia Kornwalii w takim wspaniałym celu, ewidentnie odpowiadała. Cóż, nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że i ona była tą wizją zachwycona – naprawdę chciałaby zobaczyć te wszystkie wielkie, cudowne miasta i zachwycające kraje, właśnie u jego boku, z ich słodką i rezolutną Roselyn Irisbeth oraz radosnym Pigletem biegającym między ich nogami, a także z dumną Zjawą, panoszącą się po stołach, jak po własnych królestwie. Problem jednak leżał w tym, ze w Boscastle miała swoje obowiązki. Fakt zaś, ze spędziła większość czasu, który powinna przepracowywać w klinice doktora Cartera, na ciągłych zwolnieniach, wcale nie ułatwiał jej decyzji o urlopie – w końcu nawet wówczas, gdy jechali swoją pomarańczowym pickupem do Londynu, musiała wziąć kolejny wolny poniedziałek, aby zająć się sobą. Jej pracodawca natomiast raz po raz zostawał sam, z problemami i pacjentami, a to, że nadal nie kazał jej nigdy więcej nie wracać do swego przybytku, był prawdziwym cudem. Mógł przecież znaleźć kogoś na jej miejsce, bo lepiej nawet było mieć pomocnicę cały czas, niż wybitną pielęgniarkę od wielkiego dzwonu –wiedząc o tym, nie była w stanie się zdecydować na podjęcie kroków ku wakacjom.
    — Ja natomiast naprawdę chciałabym móc ci to dać – wyszeptała więc ze smutkiem pół-wila, wciągając głośno powietrze w płuca. Zwiesiła srebrną głowę i zaczęła bawić się brązowym paseczkiem od torebki; tej samej, którą miała w lipcu dwa tysiące dwudziestego trzeciego, gdy przybyła do Hogwartu, aby podpisać dokumenty, umożliwiające jej prace w Skrzydle Szpitalnym i wpadła na niego, pierwszy raz od trzech lat, na zielonych błoniach. Uśmiechnęła się lekko do swoich wspomnień. – Och, Connor, nie, nie, tak nie będzie rozmawiać – nagle się spięła i uniosła. – On jest właścicielem, ja pracuję, czy… czy ty myślisz, że jakikolwiek mugolski pracodawca zgodziłby się na taką ilość nieobecności w pracy? – Spojrzała na niego tak, jakby zobaczyła ducha. – Zapewniam cię, że nie – powiedziała dość ostro, marszcząc jasne brwi. – Connor – sarknęła, kiedy nadal kontynuował swój wywód, w pełni przekonany, że właściwie nie ma problemu. – Przykro mi, ale nie. Nie w tym roku, nie… nie po tym… choroby Rosie, długie pełnie, poronienie… później ten cholerny oponiak i jeszcze dzisiaj: nie ma opcji, żebym go zostawiła samego. – Odetchnęła ciężko. – To nie jest zwykła praca, to też powołanie, a ja… ja się zachowuję, jakbym jej straciła, więc jak beznadziejną pielęgniarką mnie to czyni? – Nie oczekiwała od niego odpowiedzi, co jednak nie zmieniało faktu, że faktycznie miło byłoby mieć wolne nie z powodu choroby, czy kłopotów prywatnych, a tylko i wyłącznie po to, aby odpocząć i odetchnąć. Nie miała jednak szans się nad tym zastanawiać, bo wpadli nagle w prawdziwy Armagedon; przynajmniej z punktu widzenia pielęgniarki. – Nie zdążymy… nie… nie damy rady – kwitowała, jakby w ogóle nie słuchając męża: już się cała trzęsła i nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Była kompletnie spanikowana. – Ufam ci! – Wykrzyknęła. – Ufam – dodała znacznie ciszej, speszona swoim nieodpowiednim zachowaniem – ale to nie znaczy, że nie jestem przerażona… korki, światła. Jezu – jęknęła żałośnie słabo i oparła czoło o szybkę samochodu. – Szyyybcieeej – zawyła, mając wrażenie, że czas umyka jej przez palce. – Wyjdę i pójdę na pieszo! – Zapowiedziała się, odgrażając się w zasadzie powietrzu.

    zestresowana, spanikowana i coraz bardziej rozemocjonowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  143. Owszem, prawo pracy regulowało również kwestie związane z posadą Vereeny, na stanowisku pielęgniarki w Boscastle – problem leżał w tym, że zatrudniona była na pół etatu, nie wyrabiała żadnej normy godzinowej w zasadzie, a na dodatek: zwykła przyzwoitość nie pozwalała jej nawet myśleć o pozostawieniu doktora Cartera ze swoim przybytkiem samego. Dlatego też, chociaż istniała duża możliwość, że przysługują jej jeszcze dni wolne z urzędu – właśnie do wykorzystania na odpoczynek, a nie na leczenie, czy zajmowanie się dzieckiem – to i tak nie była pewna, czy chce tak bardzo nadwyrężać cierpliwość swojego szefa. Prawda była bowiem taka, że de facto nie miał prawa jej nawet zatrudnić, bo – w mugolskiej teorii rzecz jasna – nie odbyła stażu w szpitalu. Sytuacja była na tyle skomplikowana, że gdyby nagle jej pracodawca zaczął grzebać i szukać – okazałoby się, że szkoła, jaką ukończyła, w ogóle nie istniała, a ona sama w rzeczywistości nie ma najmniejszych kwalifikacji. Co oczywiście, było całkowitą bzdurą – pani Greyback nigdy nie naraziłaby na szwank nikogo, nawet obcych; no chyba że ci zagrażali jej bliskim. Niemniej, faktycznie dobrze się stało, że nie mogli dokończyć tej dyskusji Connorem, bo biorąc pod uwagę poziom stresu w ich pomarańczowym pickupie – mogłoby się to skończyć tragedią.
    Wcale to jednak nie oznaczało, że kwestie, na których musieli się skupić, były w jakikolwiek sposób przyjemniejsze – te bowiem opiewały na doprowadzający Verę do zawału korek, który rozpoczął się na długo przed tym, jak Londyn nawet przed nimi zamajaczył: skoro już po kilkunastu minutach do wyjechania z farmy Trenwith mieli mieć kłopoty na trasie, to aż bała się myśleć, co będzie później. Zwyczajnie zaś nie chciała zaprzepaścić szansy na naprawienie swoich oczu, skoro po tylu perturbacjach, już się na nie zdecydowała – owszem, mogła zadzwonić do doktora Kray’a, ze istnieje możliwość, że się spóźnią przez warunki, które absolutnie im nie sprzyjały, ale panicznie się tego bała: nie chciała usłyszeć, że lepiej będzie, jeśli zawrócą i przyjadą w innym terminie. Wiedziała, że jest tak słaba, że wówczas już nie podejmie takich kroków i na zawsze pozostanie niemalże całkowicie ślepa.
    — Do licha ciężkiego, nie bierz mnie pod włos, proszę cię bardzo – burknęła więc jeszcze bardziej roztrzęsiona, kiedy jej małżonek zaczął mówić o zawierzeniu mu: zaufanie przecież nie miało nic do rzeczy, jeśli chodziło o korki, przebudowy, rewitalizacje, światła, czy wypadki. Mimo jednak tego, dała mu uścisnąć swoją dłoń. – Kocham cię – szepnęła w końcu, na moment zwieszając głowę i próbując się opanować: zawsze, aby się uspokoić, otulała się jego miłością i sprowadzała się powoli na ziemię, głębokimi wdechami. Tym jednak razem, wcale nie było to takie proste. – Wiem, wiem… po prostu, och – odpięła się z pasów, usiadła bokiem, podkładając jedną nogę pod pośladki; dzięki temu wygodniej patrzyło się jej w jego przystojną twarz, a wiedziała, ze i tak stoją lub niemożliwie wręcz wolno jadą, toteż pozwoliła sobie na takie fanaberie. – Ja po prostu się boję, że jak mnie dzisiaj nie przyjmą, to nie przyjmą nigdy i to nie dlatego, że się spóźnimy, a oni uznają, że to brak szacunku, nie – wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Chodzi o to, że ja się boję, że nigdy już bym tam nie wróciła, wiesz? – Przyznała ze wstydem. – Po prostu… mam ten termin i tak bardzo chciałabym, aby już było po wszystkim – dodała jeszcze, nieco płaczliwie, po czym na trochę zamilkła, dzięki czemu mówić mógł weterynarz. – Pieprzyć sygnalizację – skwitowała jego zapewnienia. – Nie o nią tutaj chodzi, a… – urwała, śmiejąc się do rozpuku, kiedy dotarło do niej stwierdzenie o torebce. – Prędzej wiosna/lato, ale jestem pełna podziwu dla mojego małżonka, który zaczyna się interesować modą, no, no… może minąłeś się z powołaniem – pogładziła go czule po policzku – i powinieneś zostać projektantem, hm? – Zaśmiała się z niego perfidnie, kładąc dłoń na jego udzie. – Dzięki – szepnęła nagle, czule.

    dzięki swojemu wilczkowi, znacznie spokojniejsza i pełna nadziei, VERA

    OdpowiedzUsuń
  144. — Hm… no cóż, jak już zaczniesz szyć kiecki, to w sumie byłoby miło, abyś wiedział, kiedy warto obszyć je futerkiem, a kiedy byłoby to co najmniej passé – zakpiła jeszcze raz, znacznie bardziej rozluźniona Vereena, doskonale bawiąca się ze Connorem, który wyjątkowo skutecznie odciągał jej myśli od tego, co działo się na drodze, co stało się doskonałym posunięciem, bo gdyby orientowała się we wszystkich światłach, postojach i ekipach naprawiających oraz przebudowujących drogę, niechybnie posiwiałaby na miejscu ze stresu, że faktycznie nie dotrą do Londynu na czas. Dzięki jednak ukochanemu, mogła się chociaż trochę zrelaksować, wyobrażając sobie, jakby wyglądał, jako stereotypowy projektant mody. – Rozumiesz – podjęła tonem znawcy, zabawnie wymachując połączonymi placami: wskazującym i kciukiem – każdy sezon haute couture, czy kolekcja prêt-à-porter, muszą być dostosowane do konkretnego sezonu… a jednocześnie musisz wyczuć potrzeby klientów, wyprzedzać trendy… może faktycznie żółć będzie nowym czarnym na zimę? – Ledwo powstrzymywała śmiechu – Musisz się stać… chodzącą awangardą, kochanie – stwierdziła z przekonaniem i tonem tak miękkim, jakby nie tylko się na tym znała, ale osiągnęła w owych kwestiach poziom mistrzowski, a sugestie ukochanego, brała całkowicie na poważnie.
    Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż wspaniale było móc po prostu siedzieć obok swojego mężczyzny i śmiać się wraz z nim – żartować z przyziemnych sprawy, czasem nawet z siebie i sprawiać, że czas mijał znacznie przyjemniej oraz szybciej, mimo wyczekiwania na niezbyt przyjemny, przynajmniej w początkowej fazie, bo żadne zabiegi nie były przyjemne, finał. Dzięki temu, nim Vera zdążyła się nawet zorientować – już opuścili drogowy Armagedon i kierowali się statecznie, ale sprawnie do Londynu, gdzie co prawda ponownie złapał ich drobny zastój, ale nie było to niczym zaskakującym na zapchanym o każdej porze dnia i nocy Tower Bridge, po którym niemalże natychmiast znaleźli się przy klinice doktora Kray’a, długo przed czasem. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że to przyniosło pół-wili niebywałą ulgę i zrzuciło kamień z serca – była coraz bliżej sukcesu.
    — No, to nie ma odwrotu – skwitowała, wciągając głośno powietrze w płuca i uśmiechając się lekko, mimo że od ciągłych salw śmiechu, jakie panowały w ich pomarańczowym pickupie, aż bolały ją policzki; nie było w tym jednak nic zaskakującego, biorąc pod uwagę jej bujną wyobraźnię, która co chwilę podsuwała jej radosne, pstrokate i mało męskie wizję jej męża w modnych ubraniach, wśród modelek, które przyodział w swe projekty, które przypominały, w jej srebrnej głowie, rzecz jasna, bardziej przemaglowane i zniszczone obrazy Salvadora Dalego, niźli funkcjonalne stroje. – Ojej… – westchnęła ciężko, wciągając głośno powietrze w płuca i odnajdując wielką, ciepłą dłoń ukochanego. – Zaprowadzisz mnie? W sensie… nie puszczaj. Nie puszczaj mnie, dopóki nie powiedzą ci, że masz wyjść z sali, dobrze? – Posłała mu błagalny, ale wciąż piękny uśmiech i gdy tylko opuścili samochód, przylgnęli do siebie mocno, kierując się do wyznaczonego gabinetu, gdzie przyjąć ich miał lekarz. Po drodze, bowiem był to spoty kompleks medyczny, minęli przychodnię położniczo-ginekologiczną. – Wyobrażasz sobie, żebym rodziła w szpitalu? – Zagaiła nagle, nie chcąc się skupiać na tym, co ją czeka, bowiem im bliżej było „godziny zero”, tym bardziej się denerwowała, mimo że doskonale wiedziała, iż nie miała, o co.

    troszkę-bardzo zdenerwowana, ale kochająca VERA, która potrzebuje drobnego kopniaka

    OdpowiedzUsuń
  145. — No wiem – burknęła, nieco speszona Vereena, kiedy to Connor zareagował śmiechem na pytanie dotyczące szpitalu i porodów, co faktycznie było niemałym zaskoczeniem, szczególnie, że chwilę wcześniej omawiali strategię pijarowską nowego domu mody Greybacków. Ze wstydu poczerwieniała i zagryzła dolną wargę, zwieszając nos, a więc i całą, srebrną głowę, na kwintę. – Tak się pytam… – dodała mało pewnie i udała, że nic się nie stało, dlatego sporym dla niej szokiem było to, że ukochany jednak postanowił kontynuować temat; nie do końca jednak takiej odpowiedzi oczekiwała. – Hm, rozumiem… – westchnęła i faktycznie z jednej strony w pełni pojmowała, dlaczego odpowiedział jej w taki, a nie inny sposób, ale z drugiej: wcale nie była pocieszona wizją, że w ogóle brał pod uwagę, że mogłaby przy, ewentualnej i mocno potencjalnej, ciąży, musieć urodzić w placówce medycznej. Owszem, to, jak wydała na świat Roselyn Irisbeth było szaleństwem, ale ich własnym i prywatnym, intymnym, a przy tym nieskończenie pięknym. Niemniej, nie naciskała na kontynuacje tej rozmowy, tylko uśmiechnęła się wdzięcznie za zapewnienie, że będzie jego księżniczką; po prawdzie, była nią każdego dnia w jego silnych, ciepłych objęciach. – Wiem, kochanie, wiem, że będziesz – wyszeptała, kiedy weszli do poczekalni.
    Jeśli bowiem pół-wila była czegoś pewna bardziej, niż swego życia – był to właśnie jej wspaniały, wielki wilkołak, który, zgodnie ze swą zapowiedzią, wspierał ją, niezależnie od wszystkiego. Ona natomiast była mu za to nieopisanie wdzięczna, chociaż w klinice doktora Kray’a, przez przyjęciem przez lekarza, nie potrafiła tego w odpowiedni sposób okazać, za mocno się denerwując, chociaż faktycznie – sama obecność byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu działała na nią kojąco. Nie przypuszczała tylko, że nagle postanowi zmienić scenerię i emocje wokół sytuacji, chwytając ją za rękę i wyprowadzając za przyciemnionego korytarza, gdzie akurat nikt zupełnie się wokół nie kręcił – w oszołomieniu nie potrafiła nawet zaprotestować pół słowem i po prostu pozwoliła ze sobą zrobić dosłownie wszystko, jakkolwiek było to dla niej oszałamiające.
    — Kochanie… Connor… – wymruczała, orientując się w sytuacji dość późno i ponownie płonąc rumieńcem: tym razem z podniecenia. – Co też chodzi po tej twojej pięknej głowie, co, wilczku? – Zaśmiała się cichutko, aby następnie pozwolić mu się pocałować: najpierw delikatnie i czule, subtelnie, niczym dotyk skrzydełek motyla, a później pogłębić pieszczotę, czego finiszem był namiętny, gorący i pogłębiony taniec ich warg i języków. Cała czułostka trwałaby na pewno znacznie dłużej, gdyby nie to, że nagle w korytarzu padło ich nazwisko, nawoływane ciepłym głosem pana Kray’a. – Wariat – skwitowała radośnie, chcąc brzmieć ostro i karcąco, ale oczywiście jej nie wyszło. Nie pozostało jej więc nic innego, jak poprawić sukienkę i włosy, a następnie skierować się pod ramię z mężem do gabinetu lekarskiego, gdzie jej doktor już czekał z odpowiednią dokumentacją. – N-no… no więc ja dzisiaj mogę wrócić, tak? – Upewniła się po pół godzinie przedstawiania regulaminu, zasad, ewentualnych komplikacji oraz korzyści płynących z zabiegu. – Nie żeby presja, czy cos… – uśmiechnęła – ale w domu czeka na mnie dwuletnia księżniczka, z którą obiecałam zjeść kolację – zachichotała, a w sercu Michaela Lucasa Kray’a, coś się ścisnęło; przerażało go, jak ta kobieta go fascynowała od ich pierwszego spotkania. – Ach!, no i czy mogłabym dostać opaskę pirata? Najlepiej dwie… wie pan, takie dla dzieci – spojrzała czule na weterynarza. – Rosie się ucieszy, że jest z mamusią piratkami – skwitowała wesoło, w taki właśnie sposób się pocieszając i dodając sobie otuchy na nadchodzące godziny. – Hej, też masz taki kapelusz… pamiętasz, kupiłam ci na pierwsze wspólne Halloween… taki z piórkiem – kontynuowała, jak gdyby nigdy nic. – Będziemy rodziną korsarzy! – Szczerze się ucieszyła.

    szczerze mająca nadzieję, że wszystko będzie dobrze, zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  146. Generalnie, nie było potrzeby, aby Connor czuł się zagrożony, jeśli chodziło o innych mężczyzn – generalnie. Nie ulegało bowiem najmniejszym wątpliwościom, iż Vereena na żadnego przedstawiciela płci brzydkiej nie zwraca uwagi, w sposób stricte erotyczne. Owszem, potrafiła docenić czyjąś urodę, nawet głośno wyrazić swój zachwyt, ale nieważne, na jak przystojnego samca trafiłaby – przechodziła wobec niego zobojętniała, bo wszystko, czego chciała i co uważała za najlepsze oraz najpiękniejsze, miała w zasięgu swoich ramion: tego niemalże dwumetrowego, silnego i groźne wyglądającego, z bliznami i tatuażami, wilkołaka, który kompletnie zawrócił jej w głowie i zawracał w niej za każdym razem, gdy na niego patrzyła. Codziennie zakochiwała się w nim od nowa – przy tym, gdy dźgała go łokciem w bok, za poranne chrapanie; przy tym, jak przewalał ją swoim wielkim ramieniem, żeby od niego nie odchodziła i została w łóżku, mimo że nie mógł żyć bez jej kawy; przy tym, gdy próbowała go obudzić, kiedy po ciężkim dniu i krótkim odpoczynku musiał wstać do swoich obowiązków; przy tym, jak wsuwał się nieprzytomny do kuchni w dresowych spodniach i z westchnieniem padał na krzesło; przy tym, jak przyciągał ją na kolana, gdy robiła mu kanapki i mówił, że ją kocha, zanim szedł po ich słodką Roselyn Irisbeth.
    Jakże więc mogła w ogóle skupiać się na innych, skoro w rzeczywistości żaden nie mógł interesować jej ani fascynować, jeśli chodziło o kwestie fizyczności – nikt nie mógł konkurować z jej mężem. Odpowiedź, w związku z tym, dla pół-wili była prosta i banalna, jednak bardzo niebezpieczna, szczególnie biorąc pod uwagę, że była na tyle atrakcyjna, że – wbrew swej opinii – zwracała uwagę w pozytywny sposób i właśnie to zrobiła przy pierwszej wizycie u doktora Kray’a: była tym typem kobiet, który pojawiał się raz i nigdy nie znikał z umysłu: wżynał się w niego swoimi fiołkowymi oczami i srebrnymi puklami oraz tym uśmiechem, który powalał na kolana. Problem w tym, że może gdyby spostrzegła w porę, co się dzieje na jej widok z trzydziestosześcioletni okulistą, nie byłoby problemu – w zaistniałej sytuacji ten jednak narastał i stawał się coraz bardziej poważny, gdy lekarz dla niej przepadał.
    — Nie śmiej się ze mnie – zdecydowanie zaś wolała poświęcać w tamtej chwili pełnię uwagi panu Greybackowi, który został pacnięty w ramię za karę, chociaż wszystko to odbywało się w atmosferze czystej radości i śmiechu jego małżonki, która również była niebywale wręcz dumna ze swojego pomysłu, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, że takie zabiegi pomogą całej ich rodzinie wrócić do normy. – Hm, w zasadzie to masz tych swoich parę strasznych koszul z mrocznych czasów przede mną, których nie pozwalasz wyrzucić, więc nie musimy nawet daleko szukać – w odwecie skrytykowała wesoło jego garderobę. – No widzi pan, co ja się z nim mam? – Zwróciła się nagle do doktora Kray’a, któremu gwałtownie zrobiło się gorąco; poczerwieniał i poprawił kołnierzyk białej koszuli, która dziwnie go uciskała. – Nagle moja troska o to, żebyś dobrze widział, to taki grzech, tak? – Zakpiła żartobliwie, całując go w policzek nagle. – To, jak, da się załatwić tę opaskę? – Upewniła się jeszcze u lekarza, zanim mogli przystąpić do rozpoczęcia przygotowań do zabiegu, który miał Verze zwrócić wzrok. Następnie więc skierowała się na wygodny, miękki fotel, gdzie zaaplikowano jej krople znieczulające. – W końcu ktoś traktuje mnie odpowiednio, skoro w domu nie mam, na co liczyć – pokazała mu język, rozluźniona.

    spokojna, ale trochę niemogąca się doczekać finału, VERA

    OdpowiedzUsuń
  147. — Jaka riposta? – Udała, całkowicie rozluźniona Vereena, że kompletnie nie wie, o co może też chodzić Connorowi, kiedy w tak zabawny sposób unosił brwi, mrużył księżycowe tęczówki, które wzbudzały dość duże zainteresowanie, czego nie do końca lubiła, bo naprawdę nienawidziła, kiedy ktoś się gapił: jeśli chodziło o nią, to jakoś sobie dawała z tym radę, jednak w kwestii ej bliskich, a więc czy to małżonka, czy ich słodkiej i roztropnej Roselyn Irisbeth, zwyczajnie dostawała szału. Niemniej, w tamtej chwili absolutnie nie miała zamiaru skupić się na tych kwestiach, nie tylko z powodu zbliżającego się zabiegu, ale również dlatego, że zdecydowanie wolała cieszyć się obecnością ukochanego. – Żadna riposta, toć to prawda najprawdziwsza, tak zwany… fakt autentyczny! – Zażartowała radośnie, aby następnie z trudem powstrzymać wybuch śmiechu, gdy zaczął wypominać, co dla niej robił. – No ja właśnie też nie wiem – bezradnie, acz teatralnie i w ciąż w atmosferze dowcipu, rozłożyła ręce, szczerząc się jak głupia, kiedy zapytał, kto inny mógłby znieść tyle przyjemności, jakie on serwował jej. – Musze być jakimś robotem, skoro to wszystko znoszę… może, jak umrę, wyniosą mnie nawet za to na ołtarze? – Zastanawiała się na głos, chwytając wielką dłoń wilkołaka. – Kocham cię – skwitowała jednak, z uczuciem, na koniec.
    Nie przerwała jednak ich droczenia się – którego głównym celem było właśnie skierowanie myśli na przyjemne tory, a nie roztkliwianie nad zbliżającym się meritum, dla którego przebyli całą tę trasę z Boscastle do Londynu – dlatego że ją męczyło, czy stawało się nieprzyjemne – ba!, wręcz przeciwnie: dopiero się rozkręcali i jasnym było, że gdyby mieli więcej czasu, to zaprezentowaliby cały wachlarz swoich umiejętności, jakie nabyli na drodze zbierania doświadczenia w tych obszarach wspólnego życia – a zwyczajnie wiedzieli, że zabieg zbliża się coraz większymi krokami i chociaż nie odmówili sobie jeszcze paru docinków – przy czym były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wiódł prym w robieniu z siebie uroczego, potężnego głupka – to pojawienie doktora Kray’a – dosłownie zwijającego się z zazdrości – skutecznie im uniemożliwiło resztę zabawy. Lekarz bowiem – w opinii Very, co prawda, zbyt opryskliwie – przypomniał, że należy się już powoli żegnać; cóż, pół-wila czuła to, bowiem jej oczy coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Co prawda, absolutnie nie była zadowolona z faktu, że jej mężczyzny nie będzie obok, ale rozumiała, że takie są procedury i miała się zamiar do nich w pełni stosować: od początku do końca, a więc dbać o siebie, skoro to miało podnieść komfort jej i jej bliskich życia.
    W związku z tym pożegnała się z Connorem – przypominając mu jednocześnie, że nie musi wszystkim wokół grozić, aby się nią odpowiednio zajęto, co wzbudziło chichot większości pielęgniarek, które jakkolwiek miłe i wspaniałomyślne oraz bardzo uczynne, zdecydowanie zbyt często i na zbyt długo zawieszały wzrok na kornwalijskim weterynarzu. Nie ulegało jednak najmniejszym wątpliwościom, że cała przychodnia okulistyczna była nie tylko profesjonalna, ale i czysta, a przede wszystkim – posiadała bardzo wykwalifikowany oraz ciepły personel, który dbał o odpowiednio przyjemną atmosferę wokół, dzięki której pacjenci, płacący, co prawda, niemałe pieniądze za różne korekty, czuli się doskonale i bezpiecznie. Tym sposobem więc, zanim pani Greyback została zabrana do odpowiedniej sali, dostała wodę do picia w eleganckiej szklance, cichą muzykę w tle i kocyk na nogi, bo w procesie bezwładu te mogły jej szybko zmarznąć – czuła się więc całkiem dopieszczona, co wpłynęło również na kompletny brak strachu przed godziną zero, kiedy miało się rozpocząć gmeranie w jej oczach. O ile jednak sama myśl o tym nie była straszna ani deprymująca, tak już brak ukochanego nieco obniżył jej próg wytrzymałości i kiedy położono ją, przygotowując sprzęt, czuła, jak zlewa ją zimny pot, a dłonie się trzęsą: zalewała ją panika.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miała być małą, dzielną dziewczynką swojego wilkołaka – a okazała się być histeryczką i pewnie gdyby nie doktor Kray, niechybnie uciekłaby ze stołu operacyjnego; ten natomiast uwierzył, że mógł zwrócić na siebie uwagę Very w innym stopniu, niźli dobrego i odpowiedzialnego lekarza, który zajmuje się w sposób odpowiedni i delikatny, dostosowany do potrzeb każdego pacjenta indywidualnie. Cóż, zrobił to bardzo niepotrzebnie, bowiem młoda pielęgniarka naprawdę świata poza swoim ukochanym nie widziała – a od tamtej pory miała widzieć przecież jeszcze lepiej! – i nie było w ogóle opcji, aby jakikolwiek inny mężczyzna zwrócił na siebie jej uwagę. Oczywiście, absolutnie tego nie dostrzegła, również dlatego, że za bardzo skupiona była na zabiegu, który nie była ni trochę przyjemne – chyba zdecydowanie wolała nie być świadoma podczas niego i z trudem powstrzymywała się od ucieczki, bowiem chociaż absolutnie jej nie bolało: to zwyczajnie doprowadzało do szału. Co gorsza, nie miała szans trzymania za rękę swojego ukochanego, a to niewątpliwie podniosłoby ją na duchu – niemniej, jakoś udało się jej zacisnąć szczęki i przetrwać cały proces, po którym pozwoliła sobie na zapadnięcie się w materacu, nawet niespecjalnie, ogłupiona i oszołomiona, reagując, kiedy już Connor pojawił się obok niej, aby ją wesprzeć.
      Godzinę spędzili niemalże w ciszy, zanim stwierdzono, że pani Greyback może zacząć się podnosić z łóżka – pierwsza próba stanięcia na nogach zakończyła się fiaskiem. Później jednak, dzięki nieocenionej pomocy męża, udało się jej jakoś dotrzeć do samochodu – wcześniej perfidnie zignorowała swojego lekarza, skupiając się na zabawnej, pirackiej opasce – gdzie rozsiadła się wygodnie, w lekko położonym fotelu, z wdzięcznością przyjmując niespodziankę muzyczną od wilkołaka. Co prawda, większość trasy niewiele mówiła, a raczej dziękowała monosylabami za wszystko, co dla niej robił – łącznie z fastfoodowymi przekąskami, które uwielbiała – próbując poradzić sobie z podanymi jej preparatami, które odpuściły dopiero niedaleko Boscastle, do którego dojazd jeszcze był możliwy ze względu na suszę; nie łudzili się jednak, że przy pierwszym deszczu zostaną odcięci od świata.
      — Nie jest późno? – Upewniła się, nieco mało przytomnie, mając wciąż zamknięte oczy, Vereena, ziewając przeciągle; chociaż kontakt był z nią już znacznie lepszy, to odbijało się na niej jeszcze zmęczenie, zintensyfikowane laserowym zabiegiem na jej oku. Nie można było się jej więc dziwić, że takie trywialne sprawy, jak określenie, która była godzina, nie leżały w kręgu jej zainteresowań na tamten moment. W końcu jednak przeciągnęła się i otworzyła oko wolne od opatrunku i zerknęła na zegarek. – No faktycznie… dobry masz czas kochanie – uśmiechnęła się czule i ułożyła dłoń na jego udzie. – Wspaniale… – sapnęła, znowu mrucząc, nadal mocno ociężała, aby następnie dokładnie wysłuchać, jaka była jego propozycja: całkiem przyjemna, musiała przyznać. – Hm… no nie wiem… – niemniej, nie oznaczało to, że chce dłużej trzymać babcię, do której co prawda zadzwonili z Londynu, ale wiedziała, jak długo pani Thonrton jej nie zobaczy, to nie uwierzy, że jest dobrze, oraz ich córeczkę w niepewność. – Och, no dobra – zaśmiała się, bowiem faktycznie: dawno nie byli przy chatce górnika na klifie nieopodal kopalni, mimo że Wheal Hope odwiedzali regularnie. – Pojedźmy tam – zadecydowała w końcu, zapewniając jednocześnie, że chcieli dziecko, to mają dziecko i nie jest winą Roselyn Irisbeth, że jest przywiązana do swojej super mamy. Od tamtej chwili, atmosfera w pickupie jeszcze bardziej się rozweseliła i dziesięć minut do wyznaczonego celu spędzili na głośnym śmiechu, który ustał dopiero wtedy, kiedy wiatr obwiał ich twarze przy kamiennym budyneczku. – Jezu – westchnęła nagle poruszona dziewczyna – wiesz, że przed dekadą stanęłam na progu tego domu, z psem i… Connor, to już dziesięć lat – wydukała całkowicie wzruszona i zachwycona.

      oczarowana i szczęśliwa, pełna wiary oraz nadziei VERA (Greyback) THORNE, wypełniona ogromem miłości

      Usuń
  148. Trudno było uwierzyć – nie jednak dlatego, że to było coś złego, ale właśnie z powodu piękna tej sytuacji, bowiem większość swego życia sądziła, że dobre rzeczy po prostu się jej nie przytrafiają – Vereenie, że właśnie w tym roku, dwa tysiące dwudziestym szóstym, w lipcu, minie dokładnie dekada, odkąd po pierwszy trafiła na Connora na swojej drodze – na tego wielkoluda, pełnego blizn, tatuaży, o groźnym spojrzeniu księżycowych tęczówek, tych samych, które w ciągu sekundy dosłownie powaliły go na kolana, który patrzył na cały świat spod byka, przypominając kogoś, kto ma ochotę zabić każdego, kto nie jest psem, kotem lub innym stworzonkiem. Dekada odkąd stali się – nie poznali się, a stali się właśnie, bo potrzeba im było kilkunastu sekund wymiany wzorkowej, aby byli pewni: ot tak, co się nie zdarza często, trafili na kogoś, przy kim chcieli spędzić życie, mimo że na długo pozowali sobie relatywnie obcy: ona była za młodziutka, a on zbyt dziwnym odludkiem. Niemniej, oto mogli świętować dziesięć lat od pierwszego uśmiechu, dotyku pocałunku: dekadę kłótni, wzajemnych pretensji, wielkich awantur i trudnych wymian zdań. Dekada wielkiej, nieustające miłości, bezdennej, czasem wyniszczającej w swej ogromie czułości oraz magnetycznego przyciągania, od którego nie można było się uwolnić. Dekada niekiedy irytujące troski i nadopiekuńczości, myślenia o sobie wzajemnie i robienia wszystkiego, aby ta druga osoba była szczęśliwa i bezpieczna. Relatywnie – była to przecież też dekada lojalności, oddania i wierności, bo nawet jeśli nie tej stricte fizycznej, biorąc pod uwagę ich różne wysoki, które z perspektywy czasu można było nazwać „próbami zapomnienia”, to nigdy nie zdradzili się na tej intymnej, mentalnej płaszczyźnie. To była i c h dekada.
    — Ojej… – raz jeszcze westchnęła z wrażenia: z zachwytu oraz wzruszenia, uświadomiwszy sobie to wszystko i mocniej owinęła chude ręce wokół silnego, potężnego ramienia męża. – No prawie cała – poprawiała go, nie bez smutku, bo faktycznie te trzy lata rozłąki były dla niej prawdziwą udręką, z którą chyba nadal nie mogła sobie poradzić: nie oskarżała jednak o nic ukochanego, nie wypominała ani nic w tym rodzaju, ale zwyczajnie żałowała, że zmarnowali tak wiele czasu, który był doprawdy cenny, biorąc pod uwagę dwa światy, te mugolskie i czarodziejskie, w których przyszło im egzystować, a które wcale nie były bezpieczne i przyjemne. – O, to miło że we mnie wierzysz i ja wiem, że jesteś długowieczny i wiecznie piękny oraz młody – ostatnie dwa przymiotniki dodała z żartobliwą ironią – ale ja niekoniecznie – pokazała mu język i zatrzymała się w odpowiednim miejscu. Nie mogła co prawda podziwiać dosłownie zachodu słońcu, musząc uważać na oko, ale wystawiła do niego jasną twarz, dzięki czemu ciepłe promienie przyjemnie smagały jej skórę. – Cieszę się, że jednak nikt tego nie zrobił, bo w sumie… to zadowolona jestem z tego, co mamy – skwitowała wesoło, aby następnie go radośnie poprawić: – Psi urok, psi, kochanie – wyszczerzyła się, ale nie potrafiła dodać wiele więcej: oczarowanie i łzy szczęścia skutecznie dobierały jej zdolność mówienia. Kiedy natomiast stanął przed nią, ułożyła drobne dłonie w jego pasie i uśmiechnęła się słodko. – Dziękuję, że jesteś, Connor – wyszeptała w odpowiedzi i przylgnęła do jego torsu. – Możesz mi obiecać, że naprawdę – podkreśliła z emfazą – na zawsze będziemy razem i nic ani nikt nas nie rozdzieli? Że… ze naprawdę czekają nas kolejne wspólne dekady, że… że skoro zrobiłeś mi jedną córeczkę, to zrobisz kolejną, że skoro kupiłeś jednego psa, to kupisz jeszcze jednego, ze… no może domu kolejnego nie potrzebuję, ale gdyby coś na Trenwith się zepsuło, to będziesz zawsze – nacisnęła – obok, żeby to naprawić? B-bo… bo – urwała, jeszcze bardziej rozemocjonowana i wzruszona – ja sobie bez ciebie nie poradzę, wiesz? – Mówiła cichutko, rozkoszując się jego powalającym na kolana zapachem oraz bliskością. – Też cię kocham, wilczku, bardzo mocno – zakończyła.

    no taka trochę rozmaślona i rozmarzona VERCIA, no…

    OdpowiedzUsuń
  149. — Nie przeszkadza mi, kiedy płaczesz – uśmiechnęła uroczo, ale delikatnie i kobieco Vereena, szepnęła owo szczere wyznanie , z nutkami wesołości, w odpowiedzi na, rzecz jasna całkowicie żartobliwe marudzenie Connora, który próbował nerwowo otrzeć łzy z policzków. Wyręczyła go, oczywiście, delikatnie kciukami zsuwając z jego karmelowej, ciepłej skóry słone krople w czułym, pełnym oddania geście, cały czas patrząc mu głęboko w oczy. – Wiesz… – zaśmiała się nawet krótko – lubię, jak to robisz. Lubię, że się przy mnie nie wstydzisz – wyszeptała poważnie, bardzo doceniając to, że nie krył przed nią żadnych stanów: od szczęścia, poprzez złość, aż do wzruszenia właśnie. – Lubię, że ja nie muszę się wstydzić przy tobie – jakby na potwierdzenie tych słów, z jej zdrowego, a przynajmniej jeszcze niezabandażowanego, fiołkowego oka, po jasnym policzku, spłynęło kilka łez, które szybko połączyły się z pełnym szczęścia śmiechem, kiedy ukochany zaczął ją zapewniać, że każda jej prośba i nadzieja zostanie spełniona. – No… może nie teraz – zaśmiała się, szczypiąc go lekko w bok, kiedy zaczął przypominać trochę napalonego nastolatka; co było w sumie miłe – ale… musimy o tym porozmawiać – wyszeptała i tylko w kwestii potencjalnego, drugiego dziecka, wpadła mu w słowo, aby resztę przyjąć z zachwytem i radością.
    Później po prostu dłuższą chwilę patrzyła w jego piękne, księżycowe tęczówki – te same, które niemalże dokładnie przed dekadą całkowicie ją oczarowały i dzięki którym poznała smak prawdziwej magii: nie tej, która pojawiała się przy odpowiednim machnięciu różdżką, połączonym z wypowiedzeniem z dokładną intonacją inkantacji, która miała pomóc, lub po prostu przynieść, zamierzony efekt, a tej, która po prostu tkwiła w każdym człowieku, a oni, Greybackowie, mieli to szczęście, że trafili na siebie – na dwie połówki jednego jabłka, które się uzupełniały, mimo że nie do końca do siebie pasowały i nie mogły w rzeczywistości bez siebie istnieć – i byli nielicznymi z tych szczęściarzy, którzy mogli iść przez życie, należąc do kogoś. Niczym więc dziwnym nie było, że Verę ogarniało nie tylko tak silne wzruszenie, ale i duma, że ten przystojny wielkolud był jej – na zawsze i na wieczność.
    — Kocham cię, Connor – nie było w z związku z tym lepszego skwitowania nie tylko tej rozmowy, którą odbywali przy, dla nich ważnej sentymentalnie, chatce górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, podczas pięknego zachodu słońca nad kornwalijskimi klifami, ale ogólnie: do całego ich życia. Jakby bowiem nie patrzeć, ta miłość definiowała ich na przeróżnych płaszczyznach i wcale nie było w tym niczego złego. Następnie, aby nie nadwyrężać swojego oka przez ostre światło, wcisnęła twarz w mężowski tors: miała wrażenie, że całe swoje życie słuchała bicia jego serca, będącego najpiękniejszą muzyką świata; wówczas biło spokojnie i miarowo, wystukując cudowny rytm opowiadający o ich nieopisanym uczuciu. Odetchnęła głęboko, ale nie ciężko: zwyczajnie szczelniej otuliła się jego oszałamiającym zapachem. – Może zamiast kolejnego psa kupimy, hm… papużki… a-albo… ja zawsze chciałam mieć świnkę, wiesz? Taką miniaturkę, czarną – wyznała z lekkim wstydem, dopiero po chwili unosząc na wilkołaka wzrok, po czym zaśmiała się długo, perliście. – Straszne rzeczy, straszne choroby, straszne wspólne życie – pokazała mu język i przesunęła dłonie na jego plecy. – Ojej… – zachwiała się jednak nagle, niebezpiecznie: zabieg i leki wciąż dawały się jej we znaki. – Wybacz – sapnęła nerwowo, ze skruchą.

    mocno osłabiona, ale szczęśliwa i wierząca w poprawę VERA, która kocha i naprawdę cieszy się z kolejnych dekad ♥

    OdpowiedzUsuń
  150. — Nooo… świnkę! – Potwierdziła wesoło Vereena, spoglądając na Connora z olbrzymią nadzieją, że nie wyśmieje jej dziwnego pomysłu; cóż, nigdy przecież nie należeli pod żadnych względem do osób sztampowych, a razem tworzyli mieszankę prawdziwie wybuchową. Niemniej, zawsze marzyła o takim zwierzątku, a dotychczas dostała jedynie od babci analogiczną maskotkę, która zajmowała honorowe miejsce na ich kanapie w salonie na farmie Trenwith; aż dziw, że jej ukochany nie zainteresował się historią tej zabawki, bo przecież u nich w zasadzie każdy jeden przedmiot miał swoje tło i przejścia: od zastawy stołowej, która pamiętała czasy dziadków pani Thornton, poprzez dębowy stół, otrzymany w prezencie od pana Rocheforta, przy którym podobno jadła kiedyś Margaret Thatcher, gdy przybyła zamykać kornwalijskie kopalnie, aż po bogato zdobione płaskorzeźbą florystyczną lustro w hallu, które kupili na pchlim targu. – Tak! Czarną świnkę miniaturkę – zastrzegła, niemalże klaszcząc w dłonie z radości, kiedy spostrzegła, że mąż wcale nie ma zamiaru deprecjonować jej pragnienia i namawiać jej na porzucenie go. – Dziękuję! – Rzuciła się mu na szyję, ale chociaż stała na palcach i tak w swojej drobności, nie dotarła do jego ust, dopóki się nie pochylił. Później jednak kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie i bardzo szybko.
    Na szczęście, finałem jej zachwiania się, było wylądowanie w silnych objęciach byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który bez trudu ją w nich trzymał – chociaż, co prawda, okoliczności nie były najlepsze, to jak zawsze jego bliskość dodawała jej sił. Niemniej, wcale to nie oznaczało, że nie było jej głupio, że nadal jest tak wybitnie słaba, że nie jest w stanie się utrzymać na własnych nogach – właśnie za to go przepraszała i w taki właśnie sposób mu to wyjaśniła, szybko będąc, rzecz jasna, uciszoną: nie lubił przecież, kiedy uznawała siebie za winną czegoś na co nie miała wpływu, nawet jeśli to związane było ściśle z jej organizmem. Następnie zaś została przeniesiona do samochodu, a stamtąd prosto zabrana do domu – co, musiała przyznać, mocno ją ucieszyło: była już wystarczająco zmęczona i otumaniona oraz oszołomiona lekami oraz wyjazdem do Londynu.
    — Nie ma piękniejszych zachodów słońca niż tutaj… niż w naszym – podkreśliła z miłością – Boscastle – wyszeptała, ostatni raz zerkając na purpurowo-pomarańczową łunę, chowającą się za coraz bardziej granatową linią Oceanu. Później natomiast przy mknęła powiekę, odetchnęła ciężko i z uśmiechem na ustach, zrelaksowana, czekała, aż znajdą się na Trenwith. Co zabawne, nie powiadomienie ukochanego wyrwało ją z letargu i relaksu, a pisk radości ich malutkiej księżniczki, toteż nim Vera zdążyła wyjść z pickupa, Roselyn Irisbeth biegła już w jej kierunku, a za nią podążała jej prababcia, złorzecząc, że jej nie upilnowała i nawet nie zdążyła ubrać butków, przez co biegła prze kwitnący oraz pachnący i nawet o zmierzchu ciepły, ogród. – Ja o tobie zawsze pamiętam, wielkoludzie – zapewniła całkowicie poważnie wilkołaka pół-wila, zanim uklękła na trawie i rozłożyła ramiona, aby jej córeczka mogła w nie wpaść. – Cześć, maluszku – szepnęła wprost do jej uszka, co chwilę drapiąc radosnego, skaczącego wokół Pigleta za uchem. – Mamusia zawsze dotrzymuje słowa, bąbelku – dodała wzruszona, jeszcze mocniej ją obejmując i dopiero po chwili pozwalając się obejrzeć w pełnej krasie. – Arrr… pewnie, ze jestem, młoda damo! Jestem piratką, najstraszliwszą ze strasznych i kapitanem statku Zgniły Ząb, na który zaciągam dziewczynki, które dokładnie nie szczotkują ząbków, arrr! – Wygłupiała się, bawiąc się w najlepsze i na dłuższy moment zapominając o zmęczeniu i wszystkim tym, co przeszła i ile wysiłku w to włożyła. – Cześć babciu – posłała seniorce rodu uśmiech. – Pójdziemy jeść? – Zasugerowała Rosie, kiedy starsza pani przypomniała o lazanii w kuchni. – Connor – zerknęła na weterynarza – pomożesz mi wstać? – Poprosiła czule, ale z lekkim wstydem i zażenowaniem.

    zdecydowanie zrelaksowana i wierząca, że będzie dobrze, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  151. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń