8 grudnia 2000

YOU BREAK – IT'S TOO LATE FOR YOU TO FALL APART


CONNOR  EVAN  GREYBACK
17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III 

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (zarówno w starej, jak i w nowej karcie) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Ponadto: pod rzymską jedynką na końcu karty kryje się link do jej pierwszej odsłony. Chodźcie! :3

204 komentarze:

  1. [Pierwsza! ♥ ♥ ♥ ]

    Nie było odpowiednich słów, które mogłyby opisać to, co czuła w tamtej chwili Vereena. Z jednej bowiem strony wypełniała ją olbrzymia radość i wzruszenie – patrzenie na wysokiego Connora trzymającego w swoich wielkich, silnych objęciach, w tych żelaznych ramionach i potężnych łapach, które przecież mogły w ciągu chwili zabić, który tak czule zajmował się – jak gładził, jak całował, jak szeptał – ich maleńką i kruchą oraz niewinną Roselyn Irisbeth, sprawiało, że serce młodziutkiej pielęgniarki dosłownie rozpływało się z zachwytu. Wbijała więc przez to fiołkowe spojrzenie w swoje dwa największe skarby i co chwilę wzdychała oczarowana, ale wnikliwy obserwator lub ktoś, kto ją doskonale znał, mógł bez trudu spostrzec, że na dnie jej serce i duszy, które swoje odbicie znajdowały właśnie w odbiciu jej niespotykanych oczu, znajdowało się coś jeszcze. Był to strach. Wielkie przerażenie o przyszłość, które wcale nie chciało zniknąć, pomimo wspaniałych słów i czułych zapewnień ukochanego – owszem, wiedziała, ze o n nie pozwoli jej skrzywdzić, ale w tym wypadku w grę wchodziła okrutna matka natura i ich drobna córeczka, której nie wiedzieli, jak pomóc. Nie chodziło więc absolutnie o brak zaufania do narzeczonego – bo zawierzała mu bardziej, niż sobie – ale o zwyczajną, acz wyniszczającą, matczyna panikę.
    — Nigdy się nie poddamy – dopowiedziała więc na głos, jakby chcąc siebie przekonać do jego słów i musnęła w czółko księżniczkę, która otoczona miłością i bezpieczeństwem, w ogóle nie zdawała sobie sprawy, jakie widmo nad nią wisi. Oni zaś chyba woleliby jej zbyt szybko nie uświadamiać, dlatego też Vera z wdzięcznością przyjęła fakt, że profesor OMNS podjął zmianę tematu. – No, to żeśmy się dobrali, ty próżny, ja niewdzięczna, co z tej małej wyrośnie – zaśmiała się radośnie. – Chociaż faktycznie… prezent przedni, postarałam się – pokazała mu język, po czym lekko pacnęła go w ucho, kiedy zdecydowanie zbyt bardzo się puszył. – Już mógłbyś przestać, wielkie mi mecyje, odebrać poród, ha – kpiła z niego i żartowała, ale jasnym było, że nie mówi tego poważnie i jest z niego niebywale dumna oraz bardzo mu wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił. Dlatego też, po słodkim pocałunku, jaki sobie zaserwowali, sądziła że natychmiast wrócą do łóżka i chociaż spróbują się zdrzemnąć, ale Greyback ją zatrzymał. Wysłuchała go uważnie i dopiero wówczas postanowiła odpowiedzieć. – Naprawdę, Connor? – Zironizowała. – Ty – podkreśliła – dziękujesz mnie? To głupota, czy naprawdę jesteś tak kurtuazyjny, hm? – Pochyliła się i raz jeszcze musnęła jego wargi. – Nie masz mi za co dziękować – pochwyciła jego przystojną twarz w swoje dłonie i zachichotała uroczo. – Ona jest gorsza, niż ty – skwitowała, gdy Rosie domagała się uwagi. Podniosła się później z lekkim trudem i skierowała się do łóżka, gdzie natychmiast się rozleniwiła, mając obok swojego wilkołaka i drobny skarb, owinięty kocykami. – Hmm? – Zamruczała więc w pierwszej chwili niezbyt mocno kontaktując. Uniosła na niego zmęczone oczy, zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się szeroko, gdy dotarł do niej sens jego słów. – Oczywiście, że masz siłę i moc – zapewniła, splatając ich dłonie na ciałku córeczki – i razem poradzimy sobie ze wszystkim – mówiła dalej, chociaż strach wcale nie chciał odejść – ale o złotej klatce zapomnij i śpij – skwitowała na koniec. – Kocham cię, wielkoludzie, ale teraz masz już wolne, należy ci się – dodała czułym szeptem i posławszy mu ostatnie, pełne miłości spojrzenie, przymknęła powieki.
    Zasnęła niebywale szybko, czemu zresztą nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia, jakie w ostatnim czasie ich dotknęły oraz permanentne zmęczenie, niewynikające nawet z posiadania noworodka – bo budzenie się, aby karmić swojego szkraba nie było dla niej problematyczne – ale bardziej z ilości emocji zmieniających się, jak w kalejdoskopie:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. strach, szczęście, radość, smutek, spokój, złość – to wszystko sprawiało, że Vereena była wykończona bardziej psychicznie, niż fizycznie, na co również składało się to, że nadal bolała ją większość ciała; co również zaskakujące nie było, biorąc pod uwagę jej drobne gabaryty. Niemniej, unosiła się bez trudu, kiedy tylko jej córeczka zapragnęła przylgnąć do jej piersi, aby się pożywić – nierzadko już tak z nią zasypiając, o co później musiał dbać jej narzeczony – ale o dziwo, o poranku obudziła się w całkiem dobrym nastroju, pomimo ewidentnego wycieńczenia malującego się na jej bladej twarzy. Wpływ na to miało to, że pierwszym, co zobaczyła, był Connor, który swoją przystojną, zrośniętą twarz wtulił się w malutką Roselyn Irisbeth i nakrył jej brzuszek swoją wielką dłonią, jakby chcąc ją bronić za wszelką cenę. Ponownie utwierdziła się w przekonaniu, że nie było piękniejszego widoku, który oczywiście uwieczniła na cudownym, mugolskim zdjęciu na pamiątkę.
      Niczym dziwnym więc nie było, że wraz z pierwszymi promieniami słońca i oni natychmiast się rozpromienili – wilkołak posiadając wyostrzone zmysły musiał się bowiem zorientować, że jest obserwowany. Wtedy też otrzymał jakże ważne zadania zajęcia się swoją księżniczką – co opiewało na zajęcie pozycji na plecach i wzięcie jej na tors i krótką, wspólną drzemkę – podczas gdy jeszcze-panna-Thorne udała się do kuchni przygotować kawę dla ukochanego i śniadania dla ich obojga, które bez pośpiechu zjedli w łóżku właśnie, ciągle adorując Rosie i zabawiając ją, bo mimo że taka kruszyna, to bez trudu całkowicie ich absorbowała. Nawet takie drobne czynności, jak zmiana pieluszki, czy ubieranie jej w jeden z pięknych zestawów przygotowanych przez jej prababcię – pani Thornton uszyła rzeczy przeznaczone dla płci żeńskiej i męskiej, uznając, że skoro młodzi się tak kochają, to nieważne, co się urodzi, to i tak w przyszłości n i c się nie zmarnuje. Oczywiście, tu pojawiał się drobny problem z Greybackiem, który bał się, że zrobi jej krzywdę swoimi potężnymi paluchami, ale finalnie i tak udało mi się ją ubrać w kremową sukieneczkę nałożona na jasne body, a nawet zdecydować, że powinna mieć na sobie czapeczkę z kokardką, co uargumentował tym, że przecież idą na obiad do seniorki rodu, więc trzeba się prezentować.
      Vera nie była zła. Ona po prostu nie nadążała za tym, co się dzieje i dłuższą chwilę zajęło jej zrozumienie, co właśnie usłyszała od ukochanego – okazało się bowiem, że Roselyn, kiedy poprzedniego dnia była odprowadzona do domu przez wilkołaka, została zapytana o błogosławieństwo dotyczące oświadczyn, co przyjęła z radością i wzruszeniem, oczywiście nawet namawiając Connora, aby poprosił młodziutką pielęgniarkę o rękę, a także zaprosiła ich na posiłek po południu, aby wspólnie świętować to wspaniałe wydarzenie. Jej wnuczka dowiedziała się jednak tylko o tej drugiej części niecnego planu najbliższych jej osób – o obiedzie właśnie. Niemniej, kiedy minął szok, w zasadzie się ucieszyła, bo to tez oznaczało, że nie musi się martwić sama o gotowanie, dlatego też zarządziła wielkie przygotowania, wysyłając ukochanego do Boscastle po butelkę ulubionego brandy jej babci oraz czekoladki – nie wypadało przyjść z pustymi rękoma, bo ona już czuła, że jest w niewielkiej posiadłości z latarnią gościem, a to chatka na klifie nieopodal Wheal Hope jest jej prawdziwym domem. Na szczęście, nawet jeśli słyszała jakieś sprzeciwy, to jest skutecznie ignorowała, zajmując się przygotowaniem siebie, aby nie wyglądać na taką kompletnie zmarnowaną oraz córeczki, którą ubrała w ciepły kombinezon i owinęła kocykiem, co nie było tak do końca konieczne, bo i tak mała wylądowała pod ojcowskim płaszczem, gdzie co chwilę jej nosek był pukany, celem upewnienia się, czy nie jest jej za zimno. Wiklinowy koszyk mający służyć za nosidełko, został wykorzystany zaś w formie siatki na prezenty, które przydały się mocno, bowiem babcia pół-wili nienawidziła spóźnień, a oni byli chwilę po czasie przez fakt, że jeszcze-panna-Thorne musiała iść bardzo wolno i robić częste postoje.

      Usuń
    2. — No, jesteście! – Starsza pani już wyskoczyła na taras, witając wielkiego mężczyznę, który jedną dłonią trzymał pod połami swojej kurtki córeczkę, a na drugim silnym ramieniu pozwolił się uwiesić swojej drobnej, zziajanej partnerce; nie mogli przecież skorzystać z teleportacji. – Już się bałam, że was tam zasypało! – Zaśmiała się, wskazując na pola wokół, gdzie wciąż zalegał w niektórych miejscach śnieg, który jak nagle się pojawił przed dwoma dniami, szesnastego marca, tak szybko zniknął. – Chodźcie, chodź, a kto to tu jest? A kuku ślicznotko! – Od razu zagaiła do maleńkiej prawnuczki, której łapkę w rękawiczce Connor próbował schować, ale z miernym skutkiem; była równie uparta co babcia. – Wspaniale wyglądacie – stwierdziła, kiedy już zamknęła za nimi drzwi i rzuciła się, aby odebrać Rosie, żeby jej rodzice mogli się rozebrać. Vereena od razu zauważyła, że coś jest nie tak, bo jej babcia, chociaż zawsze radosna, nie bywała aż tak egzaltowana i niemalże nerwowa w swojej wesołości, śmiechu i żarcikach; spojrzenia rzucane ukochanemu pozostawały jednak bez echa. – Ojej, zaraz cię z tego wyciągnę malutka, już-już – szczebiotała w tym czasie staruszka, która ułożywszy na kanapie dziewczynkę rozpinała jej ciepłe ubranko. – Jakaż ona jest piękna… – wzdychała przy tym, kompletnie oczarowana. – No, gdzie wolisz iść, do mamusi, czy do tatusia? Och, Vereczko – nagle objęła mocno dziewczynę – tak bardzo się cieszę, tak bardzo wam gratuluję, ojej, jak ty się czujesz dziecko? – Pochwyciła bladą twarz pielęgniarki w swoje spracowane dłonie. – Nie przejmujcie się żadnym księdzem ani nic, ja to załatwię, jeśli chcecie i oczywiście całą resztę też, jeśli mi pozwolicie, nawet już zdecydowałam, że sprzedam dom, żebyście mogli…
      — Stop. – Przerwała nagle babci pół-wila, w kompletnym szoku; patrzyła na nią wielkimi, pełnymi zaskoczenia i niedowierzania fiołkowymi oczami, marszcząc czoło i ściągając brwi, więc dobrze, że jej narzeczony podszedł do ich córeczki, aby ją przypilnować; chociaż najpewniej po prostu nie chciał przebywac od niej z dala dłużej, niż to było bezwzględnie konieczne. Wybuchy radości starszej pani to było bowiem jedno, zachwycanie się Rosie to drugie i w ogóle niezaskakujące, jednak wspominanie o księdzu, zabawie i przeprowadzce do jakiejś kamienicy w „wiejskim centrum” Boscastle, to była zupełnie inna para ciżemek, której nie do końca ogarniała. – O czym ty mówisz? – Zerkała to na seniorkę rodu, to na Greybacka, który w najlepsze szeptał coś do swojego dziecka, zostawiając ją na lodzie. – Jaki kościół? Jaka sprzedaż? Na Boga, babciu, czy ty się dobrze czujesz? Oj, przestań – odskoczyła, kiedy Roselyn zapewniła, ze z nią wszystko dobrze, ale to świeżo upieczona matka nie wygląda najlepiej; nie było to akurat coś, co chciałaby usłyszeć po nakładaniu makijażu i układaniu włosów w dziewczęcy kok oraz zakryciu luźną tuniką swoich nieprzyjemnych, poporodowych krągłości. – Nie zmieniaj tematu o czym… – urwała gwałtownie, widząc wymowny uśmieszek Connora i jego zabawne poruszanie brwiami. – Świetnie, ugadujecie się za moimi plecami teraz? – Spytała mrużąc oczy, ale nie była zła: bardzo by chciała, ale zwyczajnie nie potrafiła. Tak po prawdzie, rozpierała ją nieopisana wręcz radość. – Nie, nie, babciu, spokojnie – szybko przytuliła staruszkę, która natychmiast się zdenerwowała. – Nic się nie stało, po prostu… mój narzeczony, co już zdajesz się wiedzieć – pokazała jej piękny pierścionek, która natychmiast się nim zachwyciła – że czekają nas drobne zmiany w życiu – pocałowała ją w czoło. – Nie rozumiem jednak, dlaczego chcesz sprzedać dom… to w końcu twój – podkreśliła – dom – patrzyła na nią wyczekująco, nie spodziewając się, że czuje się względem tej budowli tak, jak ona: od kilku lat obco i nieprzyjemne. – No chyba żartujesz, dom Connora nam wystarczy! – Przerwała gwałtownie, gdy pani Thornton wspomniała o powiększeniu ich dobytku za jej pieniądze.

      Usuń
    3. — Vercia – westchnęła przeciągle. – Na razie wam wystarczy, ale tam nie ma nawet odpowiedniej łazienki ani drugiego pokoiku, a Rosie – zerknęła na słodką prawnuczkę, która leżąc na plecach na ramieniu ojca machała bez ładu i składu nóżkami i rączkami – będzie go w końcu potrzebowała. – Wykładała łagodnie, prowadząc zmęczoną dziewczynę do kanapy, gdzie usiadły, splatając mocno dłonie; Vereena w tym czasie spoglądała na wilkołaka wyczekująco, licząc, ze ją poprze: zdawał się jednak być bardziej przychylny słowom starszej pani. – A tutaj – westchnęła przeciągle i rozdzierająco, rozglądając się po salonie – nic już nie ma. To mauzoleum starej baby, która jest samotna w zdecydowanie zbyt dużym domu. W Boscastle można kupić dwupokojowe mieszkanie na parterze za marne grosze, które mi wystarczy, no i… będę miała bliżej do koleżanek na kastę – uśmiechnęła się wesoło. – ten dom to już wspomnienie, puste, beznadziejne wspomnienie, a ja jestem za stara, żeby żyć tylko wspomnieniami, dlatego chcę go sprzedać i dać ci pieniądze, nie, nie dziecko – uciszyła młodą matkę, gdy ta ponownie chciała jej przerwać. – Pieniądze ci się należą, przynajmniej połowa, a resztę, która mi zostanie, będzie w przekazana wam w formie prezentu dla Rosie – skwitowała, biorąc pielęgniarkę pod włos i wiedząc, że tego argumentu nie da się zbić.

      kompletnie zaskoczona, zszokowana i oszołomiona VERA THORNE, która mimo wszystko jest naprawdę szczęśliwa, pełna miłości i zachwycona oraz emanująca dobrocią i chęcią pomocy Roselyn, po uszy zakochana w swojej rodzinie, dla której gotowa jest na wszystko oraz ich zachwycona autorka, bo tak

      Usuń
  2. — Powinieneś stać po mojej stronie, Connor, wiesz? – W odpowiedzi na słowa ukochanego, Vereena spojrzała na niego nieco spod byka, niezadowolona z takiego obrotu spraw, w którym stał po stronie jej ewidentnie szalonej babci, która gotowa była do największych poświęceń w imię dobra swojej rodziny, które osobiście uważała za całkowicie niepotrzebny na tamtą chwilę luksus, mogący zostać odroczony w czasie, aż odłożą odpowiednią ilość pieniędzy, a nie wykupywany w trybie natychmiastowym i to jeszcze za oszczędności starszej pani. Nie widziała, że była przy tym niebywale do niej podobna i również zrobiłaby każdą rzecz, byleby uszczęśliwić swoich bliskich, zapewnić im godny byt i dać bezpieczeństwo oraz stabilizację. – Babciu, błagam cię, przemyśl to… w końcu to – zamachnęła ramieniem – to twój dom! – Przekonywała gorliwie, patrząc na nią błagalnie, mimo że w głębi serca doskonale rozumiała jej podejść: ten biały budynek z niewielką latarnią morską nad klifem zatoki Oceanu Atlantyckiego nie kojarzył się zbyt dobrze, odkąd jej ojciec dokonał mordu na swojej żonie w kuchennym zaciszu. Niemniej, pomysł ze sprzedaniem tego dobytku nieco ją przeraził, bowiem obawiała się, że pani Thornton nie poradzi sobie w nowym miejscu. – Na Boga, Connor, ja wszystko zrozumiem, ale…
    — Kochanie – pani Roselyn przerwała swojej wnuczce, która chciała powiedzieć, że o ile mogła zaakceptować fakt, że najbliższe jej osoby ugadywały się za jej plecami w kwestii zaręczyn, czy wspólnego obiadu, co było niepomiernie miłe, to już popieranie starszej kobiety w jej szalonym pomyśle przeprowadzki, zakrawał o jakiś absurd, a o jeszcze większy: wyrażenie zgody na przyjęcie pieniędzy, co Greyback zaakcentował. – Vero – mocniej ścisnęła w swoich pomarszczonych dłoniach, delikatną, zadbaną dłoń dziewczyny – przecież ani ja, ani tym bardziej on – spojrzała wymownie na wielkoluda, stojącego po przeciwległej od kanapy stronie saloniku, z maleńką dziewczynką na rękach, od którego wprost biła nieopisana miłość, czuła troska i zachwycające uwielbienie względem swych kobiet – nie chcemy ci zrobić na złość, wiesz? – Założyła jeden kosmyk srebrnych, miękkich włosów pielęgniarki za ucho, który wypadł z jej koka. – Wszystko to, co sugeruję – podkreśliła to w taki sposób, że jasnym było, że jej pomysły zostaną w najbliższym czasie wdrożone w życie i są kompletnie nieodwołalne – i na co twój narzeczony – uśmiechnęła się szeroko, ze szczęścia – bardzo mądrze – zerknęła na niego, nieco groźne; gdyby nie był po jej stronie, najpewniej miałby długoterminowy szlaban na jej słynne pralinki z brandy – się zgadza, ma na celu wam pomóc. To też są w połowie twoje pieniądze, bo ten dom należał do twojego ojca po śmierci jego ojca, rozumiesz? Mi to wszystko przypadło przypadkiem, przez to… przez to, c-co się stało z Bobby’m – zakończyła cichutko, krzywiąc się na wspomnienie syna. Odetchnęła ciężko, aby nie wpaść w niepotrzebną histerię. – Pomyśl o przyszłości, skarbie, bo przecież… no spójrzcie na siebie, na pewno postaracie się o kolejną taką ślicznotkę! – Zaśmiała się.
    — To nie jest zabawne, babciu wiesz? – Odparła zaś jeszcze-panna-Thorne, pochmurniejąc jeszcze mocniej i ciągle spoglądając na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dość groźnie: naprawdę, wolałaby, aby pomimo całkiem rozsądnej argumentacji, był po jej stronie. Problem jednak w tym, ze to ona najmniej rozumiała ze wszystkich, co się dzieje i nie potrafiła zaakceptować kolejnej zmiany w tak krótkim czasie, podczas gdy jej babcia, czyli niejako główna zainteresowana oraz prowodyrka całego zamieszania, czułaby się doskonale w końcu zmieniając otoczenie i nie musząc sprzątać pustych pokoi, na których ogrzewanie wydawała krocie, czy wchodzić po schodach celem umycia okien. – Ale ja jeszcze nawet nie jestem w stanie i trochę czasu musi minąć i… i no… –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – zakręciła się, bo prawda była taka, że jeszcze jakoś tak nie wypadło, aby mogli porozmawiać spokojnie z ukochanym o przyszłości ich rodziny oraz jej ewentualnym powiększeniu, co było bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę ich namiętność. Niemniej, ciągle było coś: a to uczniowie, a to pacjenci, a to Ministerstwo Magii, a to Uxbal, a to w końcu narodziny ich córeczki, której chciała się na razie w pełni poświęcić. – Na razie się nie spieszymy – dopowiedziała – chyba – dorzuciła jeszcze niepewnie, nieśmiało spoglądając na wilkołaka, ale natychmiast ponownie skupiła się na seniorce rodu. – Babciu, a-ale… – nie słuchała już jednak, przyklepując wszystko z Greybackiem i zapowiadając, że za moment wróci, tylko wyjmie kaczkę z piekarnika, tym samym kategorycznie odmawiając pomocy, której chciała jej udzielić wnuczka, niegotowa na konfrontacje ze swoim mężczyzną. – To nie jest dobry pomysł – powiedziała z westchnieniem, bo chociaż bardzo chciała się mocniej złościć, to widok, jak zajmuje się Rosie, skutecznie roztapiał jej serce. – Connor – jęknęła, przecierając oczy dłońmi – nie potrzebujemy większego domu i… cholera no. Dlaczego tego nie przemyślałeś, tylko do razu się zgodziłeś? – Spytała z żalem, bo naprawdę zdawało się, że wszystko ugrał już z panią Thornton. – Pięknie z nią wyglądasz… – wyrwało się jej pomimo wszystko, kiedy ich córeczka ziewnęła słodko w objęciach ojca, a ten ją podrapał brodą.

      najpierw niezadowolona, później zwyczajnie zrezygnowana VERA oraz jej szczęśliwa babcia, bo mogła pomóc swoim bliskim i zrobiła smaczny obiad

      Usuń
  3. — Też racja – zgodziła się bez ogródek, mimo całego zamieszania, całkiem szczęśliwa Vereena; radosna, bowiem naprawdę miała szansę podziwiania jednego z najpiękniejszych widoków świata, który stanowił jej ukochany mężczyzna, zajmujący się ich maleńką córeczką. Odetchnęła ciężko, ale z zachwytem, wciąż nie mogąc uwierzyć, ze udało im się powołać do życia coś równie idealnego, co właśnie ta krucha, słodka dziewczynka. Niemniej, dobry humor dość szybko znikał, kiedy przypomniała sobie, co właśnie zostało przeforsowane, mimo jej najszczerszych oporów. – Brawo, Connor – odparła w związku z tym, nie powstrzymując się od zgryźliwości. Nie chodziło już jednak o sam fakt, że pani Thornton sprzedawała dom swego męża z latarnią morską, która przez wiele dekad oświetlała drogę rybakom wracającym z połowów do ich rodzinnego Boscastle, bo tego miała dokonać, znając ją, bez względu na wszystko i największe próby odwiedzenia jej od tego, jakby nie patrzeć, w jej wieku, dość szalonego, pomysłu. Młodziutka pielęgniarka nie była w stanie pojąć, jak mógł z taką lekkością zgodzić się, aby wziąć pieniądze od starszej kobiety. – Racz mi to wszystko wyjaśnić, co? – Zakpiła z niego, nieco perfidnie. Pewnie, w tej kwestii również mógł uznać, ze i tak Roselyn jest równie uparta, co jej wnuczka, i pomimo wszelkich tłumaczeń, dokonałaby dzieła. Niemniej, w tym jednak względzie panna-jeszcze-Thorne miała dużo argumentów, których zbić by się nie dało, a nie miała nawet szansy ich wyartykułować, bowiem całkowicie odebrano jej głos: w końcu kilka dodatkowych funtów przydałoby się na nowe leczenie cukrzycy dla seniorki rodu, albo na ewentualną pomoc wykwalifikowanej, mugolskiej pielęgniarki, bo przecież Vera nie miała mieć tyle czasy, aby zajmować się domem, dzieckiem, mężem, pracą i jeszcze babcią i zdecydowanie też wolałaby spędzać z nią czas, niźli upewniać się, czy wzięła leki. – Jej ośli upór nie powinien być powodem, dla którego powinniśmy – podkreśliła, wymownie dając mu doz rozumienia, ze naprawdę liczyła na jakiekolwiek wsparcie z jego strony, którego brak bardzo ją ubódł – przestać z nią walczyć. Connor, na Boga, w jej wieku przeprowadzka jest niewskazana. Boscastle… pewnie, może tam ma większą ilość ludzi, którzy potencjalnie mogliby zareagować – zrobiła skwaszoną minę: nie wierzyła, że ktokolwiek pokonałby ogólnie panująca znieczulicę – ale z jakiegoś powodu nie namawiam cię, żebyśmy się tak wprowadzili, mimo że dla Rosie byłoby to perfekcyjne rozwiązanie. Sklep, lekarz, apteka, szkoła, kościół: wszystko pod ręką – wstała, a gestykulacja jej rąk jasno wskazywała, jak podenerwowana była. – Problem w tym, że Thorntonów się w Boscastle nienawidzi, nie szanuje i w ogóle uważa za zło wcielone. Słaby rybak, zbyt wesoła żona, syn-morderca i zdziwaczała wnuczka – wyjawiła zgryźliwie. – Ona tam sobie nie poradzi – ponownie opadła na fotel, bo zdecydowanie podróż, jaką odbyła tego dnia, wymęczyła ją do granic możliwości, a że wciąż się goiła: nadal mocno cierpiała. – Och, Connor, przestań – jęknęła żałośnie, gdy usłyszała, jakoby nie był w stanie dać swojej rodzinie bezpiecznej ostoi i dlatego też przystał na sugestię Roselyn. – Zbudowałeś dla nas dom, w swoich silnych ramionach, nie rozumiesz? – Zapewniła go całkowicie szczerze; jakby na potwierdzenie ich słów, osesek w jasnej sukience zamruczał coś pod noskiem, ziewnął i ponownie usnął. – Jesteś całym moim światem, ja naprawdę nie potrzebuję już więcej niż to, co mamy – przekonywała, ale całkowicie na próżno. – Nie bierz mnie pod włos – burknęła chwilę później i zamilkła na moment: miał całkowitą rację, bowiem gdyby zaszła taka potrzeba, zrobiłaby wszystko dla swojej rodziny. Czasem nie lubiła jednak, gdy ową rację posiadał. Podniosła się raz jeszcze i zbliżyła się do narzeczonego. – Kocham cię, wiesz? – Pogładziła go po policzku. – I wciąż uważam, że nie potrzebuję niczego… niczego więcej niż to, co mam – westchnęła ciężko – ale… ale może pomoc finansowa się nam przyda, jednak… najpierw mieszkanie babci, później zabezpieczanie jej na wypadek leczenia, a dopiero później my, dobrze?

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  4. — Connor, kochanie, to jest fifty-fifty – westchnęła ciężko, rozdzierająco Vereena, kiedy wspomniał, że życie jej babci w Boscastle może potoczyć się zgoła inaczej, niż wróżyła jej to niezadowolona z takiego obrotu spraw wnuczka. – Z jednej strony wszystko może się ułożyć, bo owszem, ma na miejscu kilka koleżanek, ale… ty nawet nie wiesz, jak ludzie na nas patrzą, kiedy idziemy do sklepu – skrzywiła się nieładnie. – Najgorsze jest to, że wcale już nawet nie chodzi o to, że przez ogół społeczeństwa uznana zostałam za dziwaczkę, ale to, że w ich spojrzeniach widać… widać to coś, co mówi matka mordercy i córka mordercy. Ciągle przypominają nam o tym, co zrobił ten – podkreśliła, nienawidzą nazywać Roberta Thorntona mianem swego ojca – człowiek – odetchnęła głęboko i na chwilę zamilkła, jeszcze raz przetwarzając wszystkie rewelacje, których dowiedziała się tego dnia. – Pewnie, każdy zasługuje na drugą szansę, skarbie, ale… widzisz, nie każdy ma takie dobre serce, jak ja, aby ową drugą szansę komukolwiek dawać – wyszeptała w końcu, nieco zgryźliwie, ze smutnym uśmieszkiem, po czym musnęła go w silne ramię, spoglądając przy okazji na spokojną i bezpieczną Rosie, naprawdę uważając, że nie potrzebuje niczego więcej, niż ona właśnie i jej wspaniały tata. Dla młodziutkiej pielęgniarki to oni byli najwyższą wartością, największym skarbem i najbardziej cennym majątkiem, o jakim kiedykolwiek mogłaby marzyć i trochę ją ubodło, że jej wilkołak ewidentnie nie uwierzył w jej zapewnienia. Dobrze, że przynajmniej zgodził się na wszystkie jej warunki dotyczące ewentualnego przyjęcia od Roselyn wsparcia finansowego. – Och, wiem, Connor, wiem – przyznała w związku z tym nieco spokojniejsza, mimo że nadal przerażona zbliżającymi się, wielkimi zmianami, kiedy zapewnił ją, że nigdy nie skrzywdziłby ani jej, ani nikogo z jej bliskich; miała nadzieję, ze uwzględnił w tym zestawieniu przede wszystkim siebie, bo jego cierpienie znosiła najgorzej, co pewnie miało ulec zmianie, gdyby, nie daj Boże, coś stało się ich księżniczce, jednak w jej wypadku w grę wchodziła kruchość, niewinność i oczywiście matczyna miłość, zupełnie inna niż tak, którą żywiła do Greybacka. – Wiesz, że nadal nie podoba mi się ten pomysł, ale nie mam innego wyjścia, bo po pierwsze i tak już podjęliście decyzje, a po drugie… macie całkiem logiczne argumenty, które odwołały się do mojego rozsądku – zapewniła swobodniej, a jej fiołkowe oczy znowu zabłysły. – Nie, nie jestem zła – dodała w związku z tym całkowicie szczerze – po prostu się boję, ale mi przejdzie – zapewniła i pokiwała głową. – No bo… macie rację. Macie rację, że byłoby dobrze mieć większy dom, żeby Rosie miała w przyszłości swój pokój, ale… ale jeszcze jej nie przeniesiemy, prawda? – Spytała nagle z przestrachem. – N-nie… nie włożymy jej do kołyski i nie wyniesiemy do innego pomieszczenia, prawda? – Mimowolnie ułożyła jedną dłoń na ciałku córeczki i dopiero kiedy były profesor ONMS zapewnił ją, że do niczego takiego w najbliższym-najdalszym czasie nie dojdzie, uspokoiła się, a następnie uważnie go wysłuchała. – Ale… a-ale ty robisz wszystko odpowiednio. No spójrz… przyjąłeś poród swojego dziecka, zajmujesz się nią, opiekujesz się też mną… dbasz o nas, naprawdę to wszystko – nacisnęła – czego potrzebuję do szczęścia: wy – urwała, marszcząc czoło, gdy pojęła dalszą część jego wypowiedzi. Zaśmiała się perliście. – Mój kochany romantyk – przyciągnęła go za kark i pocałowała czule w usta. – Masz szczęście, że nie dostałeś czarnej polewki – puściła mu perskie oczko i pokiwała głową na znak, że rozumie. – Kochanie, wiem, jaki jesteś… nie zrobiłbyś tego i nie musisz mi się tłumaczyć, naprawdę – pogładziła go po policzku, a po chwili w jej oczach stanęły łzy wzruszenia. – Ona mnie kocha za mocno i to jest problem… nigdy nie myśli o sobie – niemalże tupnęła nogą ze złością, ale nie mogła się nie zgodzić z jego obserwacjami. – Hola, hola, a ty jej nie za długo trzymasz, hm? – Zagaiła nagle w kwestii ich księżniczki właśnie.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  5. Jakkolwiek sytuacja się uspokoiła, a atmosfera znacząco poprawiła, Vereena wciąż nieco obawiała się przyszłości – postanowiła jednak nie uzewnętrzniać się ze swoim strachem więcej, aby nie denerwować ani babci, ani Connora, który ewidentnie próbował myśleć w jasnych barwach, całkowicie pozytywnie. Zresztą, nie mogła mu się dziwić – biorąc pod uwagę, jak wiele ich dotknęło, mógł pójść w jej kierunku, czyli całkowitego czarnowidztwa, albo po prostu liczyć na to, ze los się w końcu odmieni w ich przypadku, co było doskonałym podejściem, bowiem kiedy byli razem, wszystko się u nich idealnie wyważało: ich relacja nie była w związku z tym ani skrajnie pesymistyczna, ani też naiwnie optymistyczna. Wprost idealna. Niemniej, jej obawy wciąż miały w niej pozostać do dnia, w którym będzie już całkowicie pewna, że Roselyn nic nie grozi i jest szczęśliwa z powodu wprowadzonych zmian. Do tego czasu jej wnuczka miała się notorycznie stresować, dlatego bardzo dobrze, że jej narzeczony był obok, gotów w każdej chwili poprawić jej humor i rozbawić, aby nie chodziła smutna – pomóc w tym też miała ich słodka księżniczka, która ewidentnie owinęła sobie ojca wokół palca. Patrząc więc na nich, młoda pielęgniarka również zaczynała powoli się przekonywać do lepszego jutra, którego tak rozpaczliwie wyczekiwali.
    — Mówisz? Uff… dobrze, że babcia tego nie zrobiła – zakpiła więc radośnie, gdy się naśmiewali z ewentualności czarnej polewki, która była raczej nikła, biorąc pod uwagę, że starsza pani Thornton doskonale wiedziała, jakie uczucie łączy młodych; a przynajmniej względnie młodych, bo biorąc pod uwagę różnicę ich wieku można było z tym stwierdzeniem polemizować. Nie jednak w latach mierzyło się miłość. – Nie, Connor, nie musisz mi mówić – pewnie ku jego niemałemu zdziwieniu przyznała rację jego żartobliwym słowom – bo ja wiem, że mnie kochasz. Pokazują to twoje piękne oczy, pokazuje to twój cudowny uśmiech, pokazuje to twój każdy czuły gest – zapewniła szczerze i wesoło, chwytając go za rękę, aby ucałować jego kłykcie – więc nie, skarbie, nigdy, przenigdy – podkreśliła z mocą – nie najdą mnie już najmniejsze wątpliwości co do tego, że ja i ta księżniczka – pogładziła dziewczynkę po główce, poprawiając jej czapeczkę – jesteśmy dla ciebie najważniejsze. – Dokończyła radośnie i szczerze, po czym pokiwała niechętne głową. – Och, no dobra, jabłko nie pada aż tak daleko od jabłoni, chociaż mam nadzieję, ze nie sprawdzi się to z genami mojego… – ugryzła się gwałtownie w język. – Syna mojej babci – wybrnęła, krzywiąc się na samo wspomnienie tego, czego dopuścił się Robert. Na szczęście, jak zawsze mogła liczyć na swoich bliskich, a jej córeczka skutecznie zaabsorbowała całą jej uwagę i zdecydowanie poprawiła humor, chociaż walka z jej tatą o możliwość ponoszenia jej wydawała się z góry przegrana. – Nie, nie zauważyłam – zakpiła z niego, mrużąc śmiesznie oczy, kiedy wspomniał, że ten maluch jest także jego. – Tak, pasuje ci idealnie, ale wiesz… też bym chciała… no Connor, no! – Zaśmiała się, kiedy wilkołak niemalże uciekł z ich córeczką, jak najdalej od niej. – Moja kochana Rosie! – Zaklaskała w dłonie widząc, co robi ich kruszyna, która zdecydowanie zrobiła się głodna. Czym prędzej Vera przeniosła się na fotel i z dumą przejęła śliczny skarb w swoje objęcia. – A dzień dobry głodomorku – zakwiliła i pocałowała ją w nosek, policzki i czółko. – No, już, już – rozpięła jedną dłonią koszulę, pomagając małej chwycić sutek w usteczka. – Aha… nie zgadzasz się – wymruczała powoli, podczas gdy jej babcia zachwycała się w najlepsze przepięknym obrazkiem rodziny prawie-Greybacków. – No dobrze Connor – lekko wzruszyła ramionami – następnym razem ty dziewięć miesięcy nosisz nasze dziecko pod sercem, rodzisz je kilka godzin w nieopisanych bólach, a później karmisz nabrzmiałymi, szczypiącymi piersiami, z których niekontrolowanie wylewa ci się mleko. Mamy umowę, jak dla mnie bomba! – Żartowała sobie z niego w najlepsze.

    wesoła i ironiczna VERA, która kocha mocno

    OdpowiedzUsuń
  6. — Przez to, jak się zachowujesz, to niezbyt szybko – parsknęła, niczym rozjuszona kotka, Vereena, ciskając jednocześnie ukochanego pieluszką, która służyła jej do wycierania bródki córeczki, która spokojnie ssała jej pierś. Musiała jednak przyznać, że spodobało się jej, jak łatwo spacyfikowała Connora, roztaczając przed wizje tego, co musiałby przejść, aby nie musieć ani na chwilkę wypuszczać Rosie, czy ich kolejnego, potencjalnego dziecka, z objęć. Co prawda, łapanie za słówka nie bardzo jej odpowiadało, ale nawet nie dlatego, że nie chciała powiększyć z nim rodziny, czy nie była jeszcze na to gotowa, na najbliższy czas mając plan, aby poświęcić się ich księżniczce oraz ewentualnemu poszukiwaniu odpowiedniej pracy, która nie wymagałaby od niej opuszczania bliskich: najlepiej, jakąś mugolską; może nawet w Boscastle. – Masz szlaban Greyback – burknęła, co jej babcia skwitowała perlistym śmiechem: znała swoją wnuczkę doskonale i widziała, jak ta szaleńczo jest zakochana w Connorze, przez co nie miała najmniejszych wątpliwości, że owy zakaz wcale nie potrwa tak długo. – Myślisz, że buziaczki mnie przekupią, ha? – Zakpiła, ale natychmiast się rozchmurzyła, kiedy połączył ich usta w czułym pocałunku. – Nie powinnam ubierać białej, przecież grzeszę – zakpiła cichutko, acz wesoło, bo wcale tak nie myślała.
    Swojej miłości do tego wielkiego wilkołaka, czy poczęcia ich słodkiej księżniczki nie mogła bowiem podpinać do kategorii czynu zakazanego z wielu powodów: przede wszystkim właśnie z powodu uczucia, które ich łączyło. Dlatego też ciągle uśmiechała się słodko i uroczo, nie mogąc przestać się cieszyć – tak zwyczajnie i po ludzku. Wszystko to zaś tylko się pogłębiało z każdą minutą, którą spędzała w domku Roselyn, bo chociaż dobytek ten niedługo miał być sprzedany – decyzja ta, co było jasne, jak letnie słońce oblewające zielone, kornwalijskie klify, była już nieodwołalnie podjęta – i może niekoniecznie ostatnim czasy kojarzył się zbyt dobrze, to przecież nie miejsce czyniło atmosferę, a ludzie: a ci byli wprost wspaniali. Jej wspaniała, kochana babcia, która gotowała najlepiej na świecie – odnotowała sobie w pamięci, że musi pobrać kilka lekcji od niej, aby nie zagłodzić swojego przyszłego męża; och!, jakże pięknie to brzmiało – oraz narzeczony, który jak nikt na świecie zajmował się ich dzieckiem, od którego wprost nie mógł się odlepić i gdy tylko mała skończyła jeść, natychmiast przechwycił ją w swoje silne ramiona. Słowem: było idealnie i dla takich chwil Verze zdecydowanie chciało się żyć – dla chwil pełnych spokoju i uśmiechu oraz wybornego jedzenia; dla chwil, które kształtowały ją na dobrego człowieka, lepszą matką i oddaną żonę.
    — Na Boga i Ojca, Connor, czy ty przestaniesz ją rozpieszczać? – Zachichotała słodko, kiedy po raz kolejny były profesor ONMS z Hogwartu pochylił sie, aby pocałować w czółko ich niebywale spokojny skarb, który tym razem wtulał się w jej piersi; ona też jej potrzebowała i jasnym było, że nie ma mężczyźnie nic za złe, tyle że wyglądało to dość zabawnie i nieco abstrakcyjnie, gdy patrzyło się na tego siłacza, który z takim pietyzmem podchodzi do opieki nad ich kruszynką. – Hym, hym, hym… tradycja mówisz… – udała, ze się zastanawia, ale w końcu spojrzała ciepło na straszą pani ą Thornton. – Dobrze, pod warunkiem, ze obiady będą odbywały się u nas co niedzielę, a ty będziesz odpoczywała – zastrzegła, bo też miała prawo stawiać warunki, szczególnie jeśli te miały nieco odciążyć jej ukochaną rodzinę. – Ty już tych czekoladek nie zjesz – szybko zabrała z rąk babci tacę z pralinkami wypełnionymi brandy. – Jeszcze się upijesz i będę musiała targać i ciebie, i małą do domu – zażartowała, po czym oddała mu słodkości, a następnie niechętnie puściła Roselyn po herbatę. – Hm? – W pierwszej chwili nie pojęła więc, co mówił do niej Greyback; dopiero spojrzenie na zdjęcie ją uświadomiło. – Och… mówisz… trzynasty lipca? – Zmarszczyła czoło. – Och… kochanie moje, Connor, jesteś pewny? – Jej fiołkowe oczy zabłysły radośnie.

    przeszczęśliwa, zachwycona pomysłem wilczka VERA

    OdpowiedzUsuń
  7. Tak po prawdzie, to Vereena nie bardzo zastanawiała się jeszcze nad datą ślubu – nie bardzo zresztą miała jak. Zaręczyny w końcu, jakie sprezentował jej Connor, były całkowicie niespodziewane i nastąpiły w niedługim czasie po ciężkim porodzie ich księżniczki, dlatego też w zasadzie niczym dziwnym nie był fakt, że zwyczajnie w ogóle nie miała czasu, aby się nad tym zastanowić. Sama ceremonia, ponadto, wydawała się jej wydarzeniem jeszcze bardzo mocno odległym – w końcu Roselyn Irisbeth miała ledwie dwa dni i to na niej skupiona była cała, matczyna uwaga; nie na liście gości, doborze kościoła, wyborze sukienki, czy tym, co pojawi się na stołach podczas imprezy. Parę godzin to było zdecydowanie zbyt mało, aby mieć sposobność na takie wybieganie wprzód, szczególnie, że, niestety relatywnie rzecz ujmując, miała nieco bardziej palące sprawy na głowie, do których doszła nawet przeprowadzka jej babci i myślenie o nowym domu. Owszem, czuła się tym wszystkim w ostatecznym rozrachunku wyjątkowo mocno przytłoczona, ale jednocześnie, biła też z tego także, i przede wszystkim, nieopisana wręcz radość i szczęście. Co prawda, wolałaby pewnego wieczoru po prostu usiąść z narzeczonym i przedyskutować z nim wszystko to, co związane nie tylko z powiedzeniem sobie sakramentalnego „tak”, ale również z ich idealnym miejscem do życia, w stworzeniu którego miała pomóc im starsza pani Thornton oraz w ogóle – o ich rodzinie, wychowaniu córeczki, czy innych mniej lub bardziej ważnych sprawach, które warto byłoby rozwiązywać razem. Nieco więc ją ubódł fakt, że to on pomyślał o odpowiednim dniu, niemniej jednak: żal szybko minął, gdy zorientowała się, że nawet przy czymś takim, zawsze stawia ją na pierwszym miejscu.
    — Bardzo przyjemna luźna myśl – zapewniła go więc szczerze, z ciepłym, szerokim uśmiechem, bowiem faktycznie, coś w tej dacie było magicznego: coś, co widać było każdego dnia w ciemnych oczach seniorki rodu; coś, co sprawiało, ze Vera zawsze zazdrościła babci tej wielkiej miłości, którą czuła do dziadka, a kiedy odnalazła podobną, to marzyło się jej być takim przykładem, jak małżeństwo Thorntonów seniorów. Trzynasty lipca wydawał się być więc perfekcyjną datą dla jej ślubu z Greybackiem, bowiem miał upamiętniać właśnie wielkie uczucie pewnego latarnika i jego uroczej małżonki, którego echo wciąż unosiła się po klifach wokół Boscastle. – Nie, Connor, nie wyglądasz na kogoś, kto się waha, po prostu… znam cię i wiem, ze zawsze jesteś gotów postawić mnie nad sobą, bez względu na wszystko – zapominała, że to działało obustronnie – i po prostu chcę, abyś był także szczęśliwi. Zapomnij więc o mnie na moment i pomyśl sobie, czego ty najmocniej pragniesz, dobrze? – Poprosiła go łagodnie, bez złości, czy żalu: ot, pragnęła, aby to sobie przemyślał. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu jednak zamiast zamilknąć i rozważać to, co powiedział, nagle znalazł się przy niej, klękając i ujmując jej jedną dłoń w swoją. – Och… – wyrwało się jej w oczarowaniu na jego gesty. – Boże, gdzie ty się nauczyłeś tak pięknie mówić, co? – Zapytała cichutko, ze wzruszeniem, dopiero wtedy, kiedy skończył mówić; pozwoliła, aby łzy ciurkiem płynęły po jej policzkach, a w tym czasie Roselyn elegancko na chwilę wycofała się z powrotem do kuchni, również chlipiąc ze szczęścia, bowiem usłyszała część rozmowy zakochanych: tę partię, w której ustalali, że to trzynastego lipca się pobiorą, a wilkołak komplementował jej faktycznie piękne, chociaż równie niestabilne i pochłaniające bez reszty, co Ocean Atlantycki, małżeństwo. – Mam, Connor, mam – pochyliła się, opierając swoje czoło o jego i tym samym sprawiając, ze ich malutka córeczka znalazła się tuż przy ojcowskiej twarzy. – Mam tak samo i… i dziękuję kochany – pocałowała go we włosy – jesteś najlepszym, co mnie spotkało, wiesz? Dlatego… och tak, po tysiąckroć tak: zgadzam się na wszystko… oprócz urodzenia ci drużyny Quidditcha! – Zastrzegła żartobliwie.

    całkowicie wzruszona i kompletnie oczarowana VERA, która jest zachwycona pomysłem wilczka

    OdpowiedzUsuń
  8. — Ustalone – przytaknęła radosna Vereena, czując wewnętrznie, że jest to jedna z lepszych decyzji, jaką w życiu podjęli. Nieważne, że o tak ważnej dacie, która miała w zasadzie zaważyć na całej ich przyszłości, decydowali z nagła i niespodziewanie, w przypływie nagłej łaski, czy też pod wpływem silnego, acz niespodziewanego impulsu, który mimo wszystko był jednak czymś pięknym, bowiem całkowicie wypełnionym miłością i oddaniem: nie tylko ich, ale także tym uczuciem, które łączyło, i niejako na zawsze łączyć miało. Liczyło się jedynie to, że byli w tej kwestii całkowicie zgodni nie mieli najmniejszych wątpliwości względem dnia, który wyznaczyli, jako ten, w którym przed Bogiem wstąpią w związek małżeński. Niczym dziwnym więc nie było, ze wciąż trwała blisko Connora, nie chcąc się od niego na moment odsuwać, niepomiernie zadowolona z takiego obrotu spraw. – Jak to nie ma, jak jest? – Obruszyła się jednak na poważnie, kiedy obniżał rangę swoich dokonań, co absolutnie się jej nie podobało, po czym nie powstrzymała wybuchu perlistego śmiechu, gdy wspomniał o gromadce dzieci. – Skarbie, tak jak wspominał: jak jesteś gotów być w ciąży, rodzić i karmić piersią, to możemy mieć nawet i dwie drużyny Quidditcha – zażartowała i musnęła go w czoło. – Zawsze będę obok – zapewniła cicho, ale poważnie.
    Wydawało się, że wszystko ustalili i tylko niepokoiła ich nieobecność Roselyn.
    — J-ja… ja przepraszam – dukała niedługo później starsza pani, którą odnaleźli w korytarzu, zapłakaną, a przy tym niepomiernie rozradowaną, stojącą przy komódce, o którą się opierała z wrażenia, a na której leżała taca z jej słynnymi pralinkami oraz dzbanuszkiem herbaty. – Po prostu… och – drżącymi palcami próbowała ocierać nerwowo łzy, które ciągle płynęły po jej pomarszczonych policzkach; o dziwo, ciemne oczy, mimo jej sędziwego wieku, wciąż pozostawały bystre i radosne, jakby całkowicie młodzieńcze. Chwilę musiała jednak milczeć, aby móc się opanować, podczas gdy jej wnuczka delikatnie gładziła ją po ramieniu, zaniepokojona nagłą zmianą humory u babci; ta jednak bardzo szybko się wyjaśniła i była doprawdy cudowna. – Nie chciałam podsłuchiwać… a-ani… po prostu tak wyszło, że usłyszałam, jak mówiliście o ślubie i… ajajaj… nawet nie wiecie, jak wam dziękuję! – Wykrzyknęła nagle i ni z tego, ni z owego, wtuliła się w wielkiego wilkołaka, w obawie, że gdyby tak mocno objęła jeszcze-pannę-Thorne, to mogłaby zrobić krzywdę jej lub jej córeczce, która wciąż spała spokojnie w jej ramionach. – Alexander byłyby pewnie jeszcze bardziej dumny, niż ja – pogładziła młodą pielęgniarkę po jasnym policzku. – Naprawdę żałuję, że nie mogłaś go poznać, ale! – zaśmiała się – mam coś, co wam pokażę…
    Z niespotykaną wręcz zwinnością i szybkością, czmychnęła zgrabnie do salonu.
    Młodzi pozostali na chwilę w pełnym osłupieniu, zanim zorientowali się, co się dzieje. Całkowicie oszołomieni ruszyli, a kiedy dołączyli do seniorki rodu – okazało się, że ta wyciągnęła stare pudła, w których przechowywała pamiątki z całego swojego życia. Naprawdę: było tam dosłownie wszystko – od zdjęć z wesela jej rodziców, poprzez jej własne, wraz z aktami urodzenia połowy bliskich, do tego dochodziły pamiątki z różnych wycieczek, te należące do jej męża i związane z Royal Air Force, gdzie służył, aż do rzeczy ściśle związanych z Vereeną lub jej ojcem; wiedziała, że kiedyś leżała tam też jedna, jedyna fotografia jej matki, która spoczywała bezpiecznie w jej notesiku, gdzie skrupulatnie zapisywała swoje postępy w kwestii poszukiwania skupisk wili na świecie i odkryła w tamtej chwili, że fakt zaniechania przez nią tego procederu ani trochę jej nie zabolał, czy nie wzbudzał wyrzutów sumienia, bowiem przecież miała swoją własną rodzinę i nie potrzebowała do szczęścia kobiety, która ewidentnie jej nie chciała. W tym przekonaniu zaś utwierdziły ją kolejne długie godziny na przewalaniu zawartości pudeł – długie rozmowy, wybuchy radosnego śmiechu i pełne miłości spojrzenia, które cała trójka rzucała sobie lub najmłodszej członkini domu oraz właśnie słodka Rosie, drzemiąca na ojcowskim ręku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki temu wszystkiemu ogarnął ją jakiś nieopisany sposób oraz pewność.
      Nie miała bowiem najmniejszych wątpliwości, że oto nastał jeden z piękniejszych etapów jej życia: pełen spokoju i radości, który najchętniej przedłużałaby we wspaniałą nieskończoność, ciągle wypełniając ją swoim olbrzymim uczuciem, które żywiła do babci – z którą pożegnanie dziewiętnastego marca wieczorem było niebywale trudne, ale niestety wymagane, bo chociaż i tak mieli wracać po ciemku, to bali się ewentualnej zmiany pogody, która w Kornwalii przychodziła w tej konkretnej porze roku bardzo niespodziewanie oraz oziębienia, które nie wpłynęłoby dobrze na ich córeczkę – narzeczonego – na którego mogła zawsze liczyć, we wszystkich dosłownie sytuacjach, a który wykazywał się niebywałą troską i czułością wobec niej, nawet w czasie ich wędrówki do domku górnika przy Wheal Hope – oraz księżniczki – która samym tym, że była i oddychała czyniła świat swej matki piękniejszym. Każdy kolejny dzień tylko potwierdzał jej myśli, mimo drobnych przeciwności losu – takich chociażby, jak przeniesienie ich rzeczy z Hogwartu do Boscastle, co okazało się dla Connora nie lada wyzwaniem, a ona wcale mu się nie dziwiła: teleportacja wymagała dużo skupienia, a tym samym energii, natomiast ich ubrań, sprzętów, czy kosmetyków było tak dużo, że musiał to robić na kilka tur, co dodatkowo go wykańczało.
      O dziwo jednak – największy problem okazał się mieć z upartą Zjawą.
      Według relacji Greybacka bowiem, kotka nie tylko postanowiła się na niego śmiertelnie obrazić i uciec, ale także zamknięcie jej w specjalnej klatce graniczyło dosłownie z cudem, którego dokonanie stało się dla niego istną katorgą. Niemniej, kiedy już to osiągnął – jego czworonożna podopieczna nie wykazała się nawet odrobiną wsparcia, czy też wdzięczności, tylko z wrodzoną nonszalancją i dumą, pozostawiła go za swoimi plecami, pałętając się po tak dobrze jej znanej chatce górnika i – ku zaskoczeniu wszystkich – uspokajając się dopiero wtedy, gdy natrafiła na Verę i Roselyn Irisbeth, którą z miejsca – czym wzbudziła olbrzymią ulgę u rodziców – zaakceptowała i od tamtej chwili dosłownie nie opuszczała jej na krok. Oni zaś ufali jej na tyle mocno, że nawet kiedy musieli wykonywać jakieś drobne prace w obejściu – naprawcze, czy te zapewniające ład i porządek lub takowe, dzięki którym nie przymierali z głodu – zostawiali swoją królewnę w wyściełanym miękko wiklinowym koszyku z nową przyjaciółką, która zawsze ich informowała, gdy coś było nie tak. Stanowili, zdawałoby się, całkowicie normalną, angielską rodzinę – niestety, w tak małej wsi, w której żyli, ciężko im było zachować anonimowość oraz spokój, bo chociaż nie nachodzono ich ani nie przeklinano na mszach, to czuli te wszystkie nieprzyjemne spojrzenia.
      Pomimo wszystkiego jednak, czas upływał im całkiem spokojnie i radośnie.
      Nie znaczyło to rzecz jasna, że było łatwo. Wręcz przeciwnie – obowiązki piętrzyły się wokół nich i wcale nie dotyczyły tylko z dnia na dzień coraz więcej rozumiejącej i coraz mocniej zachwycającej córeczki, która była perfekcyjna w każdym względzie i absorbowała skutecznie długie godziny ich życia, gdy zamiast, założywszy sobie odpoczynek, poczytać książkę w pieleszach, oni po prostu zabawiali malutką dziewczynkę, do której tak się przywiązali, że stała się dosłownie istotniejsza dla nich, niźli powietrze. Do tego bowiem dochodziło także sprawy związane ze sprzedażą domu starszej pani Thornton – co wcale takie proste nie było, zważywszy na niechlubną historię oraz sąsiedztwo latarni morskiej, które tylko dla prawdziwych miłośników takich budowli było nie lada gratką, a dla większości osób zwyczajnym, niepotrzebnym kłopotem – oraz znalezieniem jej nowego mieszkania z Boscastle – co także nie należało do najprostszych zadań, bowiem Roselyn, jak i oni, mieli swoje wymagania: okolica musiała być mila, budynek niezbyt stary,

      Usuń
    2. pomieszczenia niezbyt duże, ale na pewno jasne oraz całość miała znajdować się na parterze i wydawałoby się, że w tak małej miejscowości nie będzie trudno wyeliminować wszystkie opcje i wybrać tę idealnie-najlepszą, a jednak srogo się pomylili – i poszukiwaniem miejsca dla siebie.
      Ostatnie kwestia zdawała się być niewykonalna i spędzała im sen z powiek.
      Nic nie było takie, jakby chcieli: za małe, za duże, za stare, zbyt nowe, z niejasną historią, bez duszy, za blisko, za daleko, bez prądu, bez wody, za nowoczesne, drewniane, betonowe, bez ogrodu, w okolicach miasta – kręcenie nosem i przeglądanie kolejnych ofert dosłownie doprowadzało ich do szewskiej pasji i coraz mocniej zniechęcało Verę, która gromadziła takie zapasy gazet, że podgrzewanie chatki górnika w ogóle przestało być problemem nie tylko dlatego, że zdążyli w międzyczasie powitać zmienną, ale pachnącą przyjemnie wiosnę, która rozkwitła feerią krokusów i przebiśniegów na łąkach obrastających klify. Oczywiście, nie zmieniało to faktu, że byli po prostu szczęśliwi i wprost oczarowani każdym postępem ich malutkiej córci, która nadal – mimo mijających już powoli dwóch tygodni życia; odkryli to z nieopisanym wręcz przerażeniem, jak w zastraszającym tempie uciekły im te wesołe dni przez palce – spała między nimi. Czas zaś przynosił nie tylko korzyść w postaci podziwiania ich skarbu, ale także pogodzenia się młodziutkiej pielęgniarki ze swoim ciałem, bo to zaczęło powoli wracać do normy po ciężkim porodzie i niemalże już wcale nie było widać, ze kiedykolwiek ta drobna dziewczyna była w ciąży – to zdecydowanie zaś poprawiało jej komfort życia oraz samopoczucie i dodawało sił do walki.
      Te zaś były jej bardzo potrzebne, gdy Salvador donosił jej co parę dni pocztę.
      Robert wciąż bowiem do niej pisał. Informacje raz dłuższe, raz krótsze, czasem pełne prośby, czasem żalu wylewającego się na nią lodowatymi wiadrami, a czasem przesączone beznadziejną upadku mężczyzny, który na własne życzenie stracił dosłownie wszystko, zalegały coraz większymi stosami na dnie jej prywatnej szufladki po stronie łóżka, którą zajmowała – nadal nie chciała nic powiedzieć Connorowi, ale doskonale wiedziała także, że nie może tego zostawić tak po prostu, samemu sobie, bo sprawa tej rangi nie rozwiązałaby się samodzielnie, bez jej udziału. Niemniej, na pewno nie chciała w nią mieszkać swojego ukochanego, który zdecydowanie był zbyt pochłonięty wesołością związaną z ich wspólnym życiem – mimo że jedyną rzeczą, jaką zrobili w kwestii ślubu było zastanawianie się Vereeny nad doborem sukienki, w czym pomagała jej Roselyn i szukanie odpowiedniego kościółka do ceremonii – a którą odnalazł zbyt późno, za długo żyjąc w mroku swego ojca. Nie miała więc serca mu tego odbierać. Dlatego też zdecydowała, że pod pretekstem spotkania z babcią, celem powitania kolejnych potencjalnych nabywców jej domu, weźmie ze sobą całą pocztę od ojca – której nawet bała się w głównej mierze otwierać – i przedyskutuje ze straszą panią, co powinna uczynić z tym fantem i jak się zachować.
      Poszukiwała bowiem wsparcia u swojego największego autorytetu.
      Szkoda, ze przy okazji czuła się podle, oszukując najważniejszego mężczyznę swojego życia. Odwrotu jednak nie było i piątego kwietnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku – kiedy wiosenne słońce przyjemne słońce przygrzewało jej srebrną głowę, a ciepły wiatr niósł zapach Oceanu – w ogóle nie spodziewając się innych, nieprzyjemnych wydarzeń niż tych związanych z potencjalnych wyznaniem narzeczonemu prawdy, wybrała się do seniorki rodu. Niestety – spotkanie to nie było ani trochę przyjemne, więc do domu wracała w wyjątkowo podłym nastroju, bowiem według starszej pani Thornton powinna się spotkać ze swoim rodzicielem i porozmawiać: wyjaśnić kwestie, które poruszał w wiadomościach, które jej notorycznie wysyłał, a które w końcu w całości został przeczytane, dzięki uporowi Roselyn.

      Usuń
    3. Denerwowało ją przy tym, że miała całkowitą rację – gdyby Verze nie zależało na niczym, tak jak deklarowała, to spaliłaby każdą kopertę, a nie je chomikowała. Absolutnie jednak nie podobał się jej ten pomysł – jakże mogła dowiedzieć kogoś, kto tak naprawdę zniszczył jej życie, przed niemal czterema laty początkując serię wyjątkowo niefortunnych zdarzeń, które zakończyły się dla niej tragicznie. Wolała więc sobie w drodze powrotnej wmówić, że przez jej babcię przemawia matczyna miłość, odbierająca rozum.
      Maszerowała ogarnięta przez wściekłość, wymachując zamaszyście koszykiem.
      — Szlag, szlag… szlag! – Warczała przy tym malowniczo pod nosem i nim się zorientowała, już była przy chatce nieopodal ruin kopalni Wheal Hope, a następnie na tarasie, a w chwili, w której sięgała po klucze; licząc, że jej ukochany pamiętał, aby się zamknąć na skobelek, gdyby postanowił, tak jak miał to w zwyczaju odkąd powrócił do siebie po marcowej pełni i niemalże rozpłakał się, jak dziecko widząc, ile stracił z życia córeczki, zdrzemnąć się z Rosie; zostać owiniętą silnymi, szerokimi ramionami, które tak doskonale znała. – Connor… – westchnęła z niemałą ulgą. Trwało to jednak niestety ledwie chwilkę, bowiem równie szybko przypomniała sobie, że powinna z nim w trybie natychmiastowym porozmawiać w kwestii Roberta i błagać o wybaczenie za zatajenie wszystkich informacji. Coś jednak w jego zachowaniu pozwoliło jej myśleć, że albo wydarzyło się coś strasznego, albo już wiedział o tym, że złamała dane mu słowo i nie mówiła prawdy. – Connor… Connor, na Boga, co… co z Rosie?! – Wykrzyknęła nagle i gwałtownie się od niego odsunęła, rzucając się do izby sypialnianej; niemalże upadła na kolana z ulgi, gdy spostrzegła, ze mała śpi spokojnie w kołysce. – Boże – sapnęła żałośnie słano i zerknęła na narzeczonego: jego bladość była niebywale wręcz podejrzana i przerażająca. – Kochanie, co się dzieje?
      Czuła, że nie jest ani trochę dobrze – w powietrzu unosił się smród zagrożenia.

      całkowicie skonfundowana, ale wyczuwająca, że coś jest mocno nie tak VERA (jeszcze) THORNE, która chyba nie ma już siły na kolejne wielkie awantury i problemy i chciałaby trochę więcej spokoju oraz stabilizacji…

      Usuń
  9. Czasem, głównie w bardzo smutnych i nieprzyjemnych momentach życia, Vereenę nachodziła wyjątkowo mroczna refleksja, że jeśli cokolwiek uda się jej osiągnąć ciężką pracą, wespół z Connorem i liznąć odrobinę szczęścia, spokoju i stabilizacji, czyli trzech czynników odpowiedzialnych na dobre i godne życie, które wspólnymi siłami bufowali, chcąc zapewnić jak najlepszy byt dla swojej ślicznej córeczki, to natychmiast musi pojawić się coś, co sprawia, że w ciągu chwili każda ich konstrukcja obraca się w perzynę, nie tylko załamując ich psychicznie, ale także dobijając fizycznie – wysiłek, jaki wkładali w to, aby im wyszło idzie na marne, a oni są niemalże skrajnie wyczerpani, a mimo to podnoszą się, otrzepują z kurzu, liżą głębokie rany i brną dalej. Po kolejną porażkę. Beznadziejność oraz siła owej konstatacji – co gorsza, odnalezionej w chwili, gdy spoglądała na spokojnie śpiącą, słodka Roselyn Irisbeth w pięknej kołysce, którą dostała od ojca, z jedną rączką w górze: czyli podczas patrzenia na coś całkowicie perfekcyjnego – uderzyła w nią tak mocno, ze aż ugięły się pod nią kolana, do tego stopnia, ze gdyby nie szybka reakcja jej ukochanego, niechybnie padłaby na ziemię z wrażenia. Zwyczajnie przytłoczyła ją świadomość, jak blisko znajdują się niebezpieczeństw, gdy są po porostu weseli – niesprawiedliwość tego zaś tylko mocniej ją dobijała, bo to oznaczało, że powinni całe życie cierpieć, a przecież tego by nie zniosła; szczególnie w kwestii swoich bliskich. Wyczulona jednak na wszystkie takie sytuacje, natychmiast zrozumiała, że coś się dzieje nie tak, jak powinno – pewnie zareagowała zbyt emocjonalnie, ale nie można było się jej dziwić: instynkt rzadko ją zawodził. Niekiedy jednak zdecydowanie wolałaby, aby było zgoła inaczej i się myliła w pewnych kwestiach.
    — Och… ojej… och… – wysapała w końcu oddychając ciężko, mrugając gwałtownie i potrząsając głową, niczym pies otrzepujący się z wody: próbowała tym sposobem dojść jakoś ze sobą do ładu, ale nie wychodziło jej to najlepiej. Duszny swąd grozy wciąż wżynał się w jej nozdrza i co chwilę wzbudzał w niej nieprzyjemne drgawki; na wszelki wypadek upewniła się, że z Rosie wszystko dobrze. Jakby wyczuwając napięcie, obok małej natychmiast pojawiła się Zjawa i położyła się w jej nóżkach, ale i ona była dziwnie nastroszona, co tylko bardziej zestresowało i rozbiło pannę-jeszcze-Thorne. – Usz – odetchnęła ciężko – nic się nie stało – obróciła się powoli i pogładziła wilkołaka po zarośniętym policzku; uśmiechała się lekko, ale była nadal blada niczym ściana, przypominając żywego trupa, niźli młodą matkę, która wróciła z pogawędki, jak mu zapowiedziała, ze swoją babcią. – Trochę wariuję, wiesz… hormony, pierwszy raz rozstałam się na tak długo z księżniczką – nie do końca to stwierdzenie było kłamstwem, bowiem faktycznie: mocno się na niej odbiło to, że musiała zostawić córeczkę na parę godzin i wcale nie chodziło o to, ze nie ufała jej ojcu, bo zawierzała mu bardziej niż sobie samej, ale o fakt, że zwyczajnie tęskniła, a owa tęsknota sprawiała jej ból. Niemniej, głównym powodem jej zachowania były myśli kręcące się wokół Roberta Thorntona. – Martwiłeś? O mnie? – Zapytała w związku z tym podejrzliwie, wciąż się bojąc, że się dowiedział prawdy. Po chwili chyba jednak zdecydowanie wolała, aby powiedział, że zdaje sobie sprawę, co przed nim ukrywała, niż usłyszeć to, co jej przekazał. – Geraldine – powtórzyła głucho, znowu się zachwiała, ale tym razem czmychnęła przed dotykiem byłego profesora ONMS. Patrzyła na niego pusto, obco, nieswojo: wynikało to z tego, że wiedziała, kim była panna, jak przypuszczała, Nott i do czego była zdolna oraz jak wielką zazdrość w niej wzbudzała. Miała w końcu wątpliwą przyjemność parokrotnie spotkać, a nie były to spotkania ani trochę miłe, panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii oraz wiedziała, co łączyło ją z Greybackiem i jakie wobec nich plany mieli jej i jego rodzice, co kompletnie nie podobało się młodej pielęgniarce. Zazgrzytała zębami. – Co tutaj robiła? –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Warknęła ostro i niemalże groźnie, ściągając pełne usta tak, jak miała to w zwyczaju, gdy ogarniała ją złość. – Ale co ty w ogóle do mnie rozmawiasz? – Przerwała mu gwałtownie, przecierając drżącą dłonią twarz. – Była tu, cholerna Geraldine Nott, a ty mi mówisz, ze nic się nie stało? Na Boga i Ojca, Connor, sam fakt, że… że… Jezus Maria – rzuciła się do córeczki i szybko pochwyciła ją w ramiona. – Ona się zbliżyła do naszego dziecka – wyszeptała oskarżycielsko, oddychając szybko i płytko. – Nic nie jest dobrze! – Uniosła się, ale nie do krzyku; w końcu trzymała nieco ponad dwutygodniowego malucha w objęciach. – Boże, Boże, Boże… kręciła się po pomieszczeniu chwilę, zanim oklapła ciężko na łóżko. – Czego chciała? Co tu robiła… jak ona w ogóle cię znalazła? – Pytała rozdygotana, ale już nie było w niej wściekłości, tylko przerażenie. – Connor, co oni chcą ci zrobić? – Wydusiła z siebie w końcu, wyjawiając, co tak naprawdę najmocniej leżało jej na sercu. – Tylko błagam – jęknęła szybko, zanim zdążył podjąć – nie mów mi, że nic, bo oboje wiemy, że Geraldine Nott nigdy nie robi niczego – podkreślała wymownie – bez przyczyny. Ona nawet palcem nie kiwa bez powodu – wzdrygnęła się. – Myślisz, że to twoi rodzice? – Z jej fiołkowych oczu wylewała się panika.

      kompletnie rozdygotana wilczkowymi rewelacjami VERA, która wolałaby, aby to był jej koszmar, albo żeby dowiedział się prawdy o jej ojcu…

      Usuń
  10. Patrzyła na Connora i kompletnie nie pojmowała, jak mógł mówić, że pojawienie się Geraldine Nott w ich domu – w zasadzie na końcu świata, w Boscastle, czyli miejscu, które z zasady odstraszało bogatych czarodziejów, preferujących wielkie posiadłości w okolicach Londynu, nawet jeśli pałali olbrzymią nienawiścią do mugoli – można uznać za wypadek, który nic nie znaczył. Dla Vereeny był to bowiem istny koniec świata, najpewniej związany z jego paskudnym – gotowym na wszystko, aby upokorzyć i skrzywdzić swego syna na najgorsze sposoby – ojcem lub matką, która przecież całe życia próbowała wepchnąć go w ramiona córki „przyjaciół” rodziny, o ile można było mówić o jakiś ciepłych relacjach w środowisku Śmierciożerców. Dlatego też nikt nie powinien się jej dziwić, że wpadła w taką straszną panikę, kiedy dowiedziała się o nieproszonym gościu, który ich nawiedził. Nie chodziło jednak o nią – na chwilę też odsunęła od siebie ewentualne zagrożenie, które wisiało nad Roselyn Irisbeth, którą czasem lubiła nazywać dwoma imionami najsilniejszych i najlepszych kobiet, jakie kiedykolwiek znała, jakby chcąc małej ciągle przypominać, o co powinna walczyć – a właśnie o jej ukochanego, który znalazł się na pewno w jakimś strasznym niebezpieczeństwie, bo takie osoby, jak elegancka i groźna pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć nie pojawiała się nigdzie bez przyczyny i – jak już wspomniała rozemocjonowana – nie wykonywała najmniejszych ruchów, o ile nie miała dobrego powodu, który miał jej przynieść korzyść. Młodziutką pielęgniarkę przerażało zaś to, że były już profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, zdaje się w ogóle nie dostrzegać pewnej analogii, a tym samym – widma, które nad nim zawisło. Ignorancja była natomiast najgorsza.
    — Dobrze… dobrze, że nie zbliżyła się do Rosie – przytaknęła, oddychając ciężko i nieco mocniej przycisnęła do siebie słodki tobołek – a-ale… ale zbliżyła się do ciebie. To straszne – dosłownie jęknęła przestraszona i wbiła w niego pełne smutku spojrzenie: naprawdę wolałaby, aby nic złego już się w ich życiu nie działo, albo przynajmniej, aby owo zło dotyczyło tylko jej, a nie jej ukochanym skarbów. Odetchnęła jednak ciężko i szepnęła ze skruchą: – Przepraszam, w ogóle nie powinnam była insynuować, że nie dopilnowałeś naszej córeczki… – powiedziała, czując się doprawdy paskudnie, ze taka myśl przeszła jej przez głowę. – Chodź do mnie – poprosiła w końcu, namawiając go, aby usiadł obok niej na łóżku, a kiedy to zrobił, podała mu ich księżniczkę, aby miał pełnię świadomości tego, że nie jest na niego zła, czy o cokolwiek go obwinia, a jedynie się straszliwie martwi, bo kocha ich ponad wszystko. – Nie jesteś – przytaknęła poważnie i jeszcze – bo jesteś najlepszym mężczyzną na ziemi, najwspanialszym ojcem po tej stronie galaktyki, najbardziej czułym człowiekiem, jakiego znam – zapewniała, absolutnie nie żartując i nie kłamiąc: uważała tak w dwustu procentach. Później na moment zamilkła i dała mu wszystko wyjaśnić i wyłożyć; żadna jednak z tych rzeczy ani trochę się jej nie podobała. – Przepraszam, to przeze mnie oni wiedzą… no wiedzą o twoim comiesięcznym, futerkowym problemie – pocałowała go w wielkie, silne ramię. – Gdybyś wtedy nie przyszedł… do mnie, jak… och, Connor, byłbyś bezpieczny – załkała żałośnie i wtuliła się w niego, jakby chcąc go chronić, a następnie ponownie zamilkła, podczas gdy wilkołak poruszał najczulszymi strunami, jakie posiadała. – Geraldine Nott nie odpuszcza – tylko w tej jednej kwestii go poprawiła i westchnęła ciężko oraz rozdzierająco. – Ona… ona będzie o ciebie walczyć, ona nie skończyła, czuję to – zadrżała, ale jego błagania wróciły jej rezon: on był dla niej najważniejszy. – Nie odpycham. Nie mogłabym. Nigdy. – Zapewniła poważnie, niemalże oburzona, że mógł tak uznać, a później dłuższy moment wpatrywała się w niego uważnie. – Ojciec do mnie ciągle pisze – wyznała, namówiona jego pięknym wyznaniem, do szczerości.

    rozdygotana i spanikowana VERA, której nie da się tak łatwo przekonać

    OdpowiedzUsuń
  11. — Proszę cię tylko o jedno Connor – nagle, nieco nadal rozdygotana, Vereena wstała i chwyciła jego przystojna twarz w swoje chłodne, drobne dłonie, nie będąc wcale wyższą, mimo że on wciąż siedział na łóżku; patrzyła głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki mężczyzny, którego kochała najmocniej na świecie – chroń Rosie bez względu na wszystko, dobrze? – Poprosiła go cichutko, dosłownie błagalnie. – Nie jestem ważna ja ani nikt inny, tylko ona, rozumiesz? – Była pewna, że rozumie, chociaż jednocześnie posiadała nieprzyjemną świadomość, że wilkołak najchętniej za cenę własnego życia obroniłby je obie: prawda była zaś taka, że ona nie miała sobie bez niego poradzić, zresztą tak jak on bez niej. Znajdowali się więc w patowej sytuacji, bo chociaż ich miłość faktycznie mogła pokonać wszelkie przeciwności, to mogła być dla nich wyniszczająca i zabójcza, niemniej jednak: przepiękna i silna, godna pozazdroszczenia. Obawiała się w związku z tym, że k t o ś , a w tym wypadku Geraldine Nott, mógłby im pozazdrościć tego, co udało im się już budować i co nadal tworzyli, nieco zbyt mocno. Przełknęła głośno, ze strachu ślinę i pocałowała ukochanego w czubek głowy, na długo zatrzymując usta przy jego miękkich, ciemnych włosach. – Nie masz mi za co dziękować – stwierdziła poważnie i szczerze – bo to ty jesteś tym, któremu ja powinnam dziękować zawsze… za wszystko – zapewniła z lekkim uśmiechem, ponownie padając na materac obok i mocno się w niego wtulając: trzymała go za ramię niemalże tak kurczowo, jakby obawiała się, że zaraz się rozpłynie w powietrzu. Chwilkę milczała, zanim podjęła cichutko: – Byłbyś teraz bezpieczny – nie ustępowała: naprawdę, wolałaby zgnić w Azkabanie, albo zostać zdezintegrowaną, niźli żyć ze świadomością, że wyciągnięcie jej z łap autorów, więzienia lub nawet śmierci, poskutkowało niebezpieczeństwem ciążącym nad jej narzeczonym. Myśl ta kompletnie ją przerażała i paraliżowała. – Też cię kocham, dlatego… och Connor, kocham cię – urwała, nagle zmieniając front, bowiem zdecydowanie zbyt ciężko się jej mówiło o tak nieprzyjemnych sprawach. Boże, jakże ich życie byłoby nieskończenie łatwiejsze, gdyby już dawno uciekli, gdyby wszyscy wokół dali im spokój, gdyby nie byli czarodziejami; właśnie przez takie chwile jeszcze-panna-Thorne szczerze żałowała, że nosi w sobie magię, bo gdyby tak nie było, żadne cholerne Ministerstwo i jego pracownicy nie byliby w stanie ich z taką łatwością znaleźć. – Jeśli się do ciebie zbliży, zabiję ją – złość, jaka w niej zakipiała, znalazła ujście w tym solennym postanowieniu: nie miała zamiaru nikomu pozwolić zabrać ani skrzywdzić swoich skarbów i gotowa była dla nich na dosłownie wszystko, chociaż mocno doceniała zapewnienia mężczyzny. Nie znaczyło to, rzecz jasna, że jej późniejsze wyznanie było jakkolwiek prostsze: w zasadzie to myślała, że zemdleje, gdy wyjawiała Greybackowi powód swojej wizyty u babci. – Nie denerwuj się kochany… naprawdę, nie ma o co – rzuciła szybko, gdy dotarły do niego jej słowa o Robercie Thorntonie. Odetchnęła ciężko i raz jeszcze rozpoczęła: – Chce wszystko wyjaśnić. W swoich listach sugeruje, że… że śmierć Iris – skrzywiła się, a w jej oczach zabłysły łzy – nie była jego winą. Nie jestem pewna, jaką ma wymówkę, skoro trzymał nóż, którym ją dźgnięto… paręnaście razy – zadrżała gwałtownie – a-ale… ale ciągle to powtarza. Chce się spotkać i… – ponownie przerwała, blednąc, a jej oddech przyspieszył. – Wysyła do mnie różne notki od… od kilku miesięcy – wyznała ze wstydem, ale szybko dodała: – Nie mówiłam ci, bo nie chciałam cię denerwować, wiem, jak na niego reagujesz – zerknęła na niego błagalnie: w końcu panowie nie lubili się na długo przed sprawą z macochą Very. – Tak dużo działo się w naszych życiach, że nie chciałam jeszcze tym ciebie obarczać – wyszeptała ze wstydem. – Proszę, nie złość się na mnie Connor, bo nie zrobiłam tego dla własnego widzimisię – dosłownie go błagała o zrozumienie.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  12. — Wiem, że powinnam była – przyznała ze szczerą skruchą Vereena, nabierając gwałtownie powietrza w płuca i przypominając kogoś całkowicie zrezygnowanego. Naprawdę bowiem uważała, z perspektywy czasu, że zdecydowanie lepiej byłoby wyznać Connorowi prawdę dotyczącą jej ojca, bo na pewno odnalazłaby w nim oparcie, opokę i wsparcie, którego tak rozpaczliwie potrzebowała. Z drugiej jednak strony, doskonale wiedziała, jaki miał on stosunek do Roberta Thorntona i miała świadomość tego, ze osąd mógłby być mocno zakrzywiony przez niechęć do starego latarnika. Co prawda, to, jak całość sytuacji postrzegała jej babcia, również nie była do końca pozbawiona naleciałości przeszłości, bo w końcu Roselyn występowała w roli matki, a te przecież kochały swoje dzieci bezwarunkowo, ponad wszystko i młoda pielęgniarka od trzech tygodni notorycznie się o tym przekonywała. Niemniej, czuła się doprawdy podle, że ukrywała przed swoim narzeczonym tak istotny aspekt swojego życia. – Nie zasługuję na ciebie… – skwitowała wszystkie swoje przemyślenia rozpaczliwie smutno i na chwilę zacisnęła powieki, próbując opanować żałosny płacz: rzeczywiście czuła się go kompletnie niegodna. – Och… t-tak… tak bardzo… j-ja… przepraszam – pociągnęła nosem, wyrzucając sobie w myślach, że była tak bardzo nierozsądna, że uznała, iż lepiej zatajać to, co się z nią działo i cierpieć w samotności niż pozwolić mężczyźnie, którego kochała ponad wszystko i który i ją kochał do szaleństwa pomóc sobie i nieco zdjąć ciężar z jej chudych ramion. – Och, wiem, skarbie, wiem – przyznała ze szczerą skruchą, gdy kontynuował – a ja zgadzając się zostać twoją żoną, otworzyłam ci wszystkie furty, tyle że… t-ta już była zamknięta na taki wielki skobel i nie mogłam nic z tym zrobić. To trwało już zbyt długo – podkreśliła, patrząc mu głęboko w oczy; westchnęła rozdzierająco. – Wiem, o co prosiłeś, bo wiem też o co ja prosiłam i czego pragniemy oboje, d-dlatego… och, tak mi głupio, Connor. Powinnam była ci powiedzieć – powtórzyła raz jeszcze, oddychając ciężko. – Nie, kochanie, nie przejmuj się mną, naprawdę, nie przejmuj, nie ma czym! – Wybuchła nagle, błagając go, aby zepchnął ją na margines, bo to nie ona była w tamtej chwili ważna. – Nie cierpię, ale… zwyczajnie no… no dobrze, może trochę boli, bo każdy jego – nie umiała go nazywać swobodnie per „ojcem” – list rozdrapywał stare rany. Przypominał, co widziałam – zadrżała i wcisnęła się w jego bok mocno. Ponownie na moment zapadła między nimi cisza, zanim Vera szepnęła: – Jesteś najlepszy, wiesz? – Posłała mu czuły uśmiech i pocałowała go delikatnie w usta. – A-a… ale… a-ale j-jak… och. – Wybąkała, gdy zapytał o Roselyn: znal ją jednak na wylot i był wyjątkowo inteligentny, więc nie było mu się trudno najwidoczniej domyślić, ze tego dnia była u seniorki rodu nie w sprawie zakupu jej domu. Pokręciła głową zaskoczona, a następnie odpowiedziała na jego pytania – Babcia uważa, że powinnam się z nim spotkać – przyznała niechętnie. – Myśli, że musi mieć jakiś powód, dla którego pisze te listy… chciała to ubrać delikatnie w słowa, ale mam wrażenie, że wszystko to, co przeczytała, sprawiło, że zaczęła wierzyć w jego niewinność, a to nie ona do cholery widziała, co zrobił z Iris! – Wybuchła nagle i pozwoliła kilku łzom potoczyć się po jej policzkach. Pociągnęła żałośnie nosem. – Cholera, jasna! – Podniosła się gwałtownie. – Całe życie traktował mnie, jak kule u nogi… j-jak piąte koło u wozu, niby byłam jego córką, niby byłam ważna, a zawsze… zawsze mnie nienawidził za moją matkę – w złości kręciła się po pokoju, nieco denerwując ich córeczkę – a teraz pewnie jest chory, albo samotny i… i nagle przypomniał sobie o mnie. Po prawie trzech, kurwa, latach – dosłownie załkała, ale opanowała się natychmiast, gdy spojrzała na swoich bliskich. – Nie wiem, czego chcę – wyznała, nie kłamiąc – ale jeśli zdecyduję, będziesz wiedział pierwszy, Connor – zapewniła poważnie. – Dziękuję – uśmiechnęła się słodko przez łzy.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  13. [Dublin to piękne miasto...to moje pierwsze skojarzenie. Drugie to norweskie fiordy, wiatr we włosach, sól drażniąca nozdrza i te widoki...rozmarzyłam się
    Dziękuję za powitanie oraz komplementy (jednak moja ocena została niezmieniona). Taki ciekawy i intrygujący, aż chciałoby się go bliżej poznać, dotrzeć do niego i zobaczyć co kryje. Nie wiem ale odniosłam wrażenie, że mimo wszystko jest bardzo tajemniczy. No i jego metody- uczniów nie powinno się faworyzować, to złe, ale pomijając to myślę, że przypadłby mi do gustu. Z pewnością. Nic dodać nic ująć fajny on oj fajny. A zdjęcie jest wisienką na torcie. Jaram się nim. ]

    Ronnie

    OdpowiedzUsuń
  14. — Naprawdę… nie wiem, co powinnam zrobić – wyznała wyjątkowo mocno zasmucona Vereena, spoglądając głęboko w oczy swojego ukochanego. – Connor… ja nie wiem – wzruszyła ramionami, okazując to, w jak patowej i beznadziejnej sytuacji się znalazła oraz fakt, że chyba zwyczajnie nie ma sił na walkę ze swoim ojcem; na spotkanie z nim, na słuchanie go, na spoglądanie na niego i na próby pojęcia, o co mu właściwie chodzi. W końcu dopiero niedawno udało się jej pogodzić z tym, do czego doszło na początku lipca dwa tysiące dwudziestego roku, kiedy powróciwszy po Owutemach z Hogwartu zastała Roberta Thorntona w kuchni, klęczące z zakrwawionym noże w brudnej dłoni, nad podziurawionym niczym durszlak ciałem swojej małżonki, kochanej i dobrej Iris. – Nie wiem, co mam zrobić, czego nie mam robić, jak powinnam się zachować – wymieniała dalej mocno roztrzęsiona, niepomiernie mu jednak wdzięczna, za to, że w ogóle jest obok i jest gotów ją wspierać na każdej płaszczyźnie, za każdym razem; doskonale wiedziała, że jego słowa nie są jedynie czczym gadaniem, ale faktycznie dotrzyma ich, gdyby nadeszła taka potrzeba. – Och, kochanie – westchnęła więc finalnie oczarowana – dziękuję – pogładziła go po zarośniętym policzku, wzruszona nie tylko tym, co jej powiedział, ale także troskliwym zachowaniem. Nie było dlatego też dziwnym, że kiedy to Greyback spokojnie wykładał jej, że pojechanie do więzienia może nie być takim głupim pomysłem, wcale się na niego nie zezłościła, jak na babcię. – Cz-czyli… czyli myślisz… – westchnęła rozdzierająco, nieco jednak uspokojona jego silnymi ramionami. – Przemyślę to, obiecuję – zapewniła szczerze i chwilę później już śmiała się wraz z nim. – Ojej… naprawdę ślicznotko? Upiekłaś z tatusiem ciasteczka?
    Jak zawsze – Connor i Roselyn Irisbeth nieśli młodej pielęgniarce pocieszenie i radość, które były wprost niemożliwe do opisania. Byli jej światełkiem, każdym oddechem i pojedynczym biciem serca, sprawiając, że świat wokół wypełniał się ciepłem i jasnością, której tak bardzo potrzebowała podczas swoich mrocznych rozmyślań o swoim, jak jeszcze wówczas uważała, podłym ojcu. Dlatego też była nieopisanie wdzięczna byłemu profesorowi Opieki nad Magicznym Stworzeniami – którego profesja niewiele miała się zmienić, bo przecież założyli sobie nie tak dawno, że kiedy tylko znajdą już odpowiednie miejsce do uwicia ich wspaniałego, bezpiecznego gniazdka, on otworzy praktykę weterynaryjną, chociaż znając jego renomę w półświatku czarodziejskim, odwiedzać mieli go również magowie ze swoimi istotkami i pupilami, nierealnymi i pozostawiającymi w sferze bajek i baśni dla mugoli, a ona żyć jako przykładna pracownica lokalnej przychodni, albo, o czym jeszcze nikomu nie wspominał, nauczycielka w szkole, co było kiedyś jej marzeniem; Szpital Świętego Munga był zdecydowanie zbyt daleko – za to, że w ogóle był i potrafił ją za każdym razem rozbawić. Kierował ich rozmowy tak, że finalnie cała okalająca ją czerń czmychała, nie mogąc znieść cudownej aury, jaką promieniował wraz z ich słodką, głodną córeczką.
    Oczywiście, że nie było tak, że zaraz i natychmiast wszystko wróciło do normy. Fakt, że udało im się zażegnać oba kryzysy – bo i ten związany z Geraldine, jak i ze starym Robertem – wcale nie oznaczał, że zostały one w jakikolwiek sposób rozwiązane. W kwestii panny Nott bowiem, Vera nadal notorycznie się denerwowała: bała się, że pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii została nasłana do Boscastle, na jej rodzinę, właśnie przez Fenrira i jego równie podłej – a może nawet i jeszcze bardziej, bo kobieta owa była cicha i wszystkie swoje plan realizowała powoli, cierpliwie, skrupulatnie i jeszcze okrutniej, bo na płaszczyźnie psychicznej – małżonki. Jeśli zaś chodziło o jej ojca, to wciąż pozostawało, jeśli o spotkanie chodziło, więcej pytań, niż odpowiedzi, co całkowicie wytrącało ją z równowagi i pewnie gdyby nie to, że musiała zajmować się niespełna trzytygodniowym maluszkiem i jej wspaniałym rodzicielem –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – który skutecznie ją zachwycił swoimi popisowymi czekoladowymi ciasteczkami, które resztę wieczoru pałaszowała wpatrzona w film, którego nie do końca pamiętała; również dlatego, że Greyback zachowywał się dziwnie, co nie umknęło zakochanej w nim kobiecie – to niechybnie oszalałaby z rozpaczy: nienawidziła, gdy nie wiedziała, na czym stała oraz co ją czekało.
      Niemniej, w ostatecznym rozrachunku pierwszy kwietniowy weekend mogli zaliczyć do całkiem udanych, także z powodu wizyty seniorki rodu w niedzielę – co z wcześniejszymi słowami jej ukochanego stało się ich swoistą tradycją, podczas której świętowali każdy kolejny tydzień życia ich słodkiej księżniczki – na obiedzie. Podczas posiłku jeszcze raz przedyskutowali sprawę Roberta i Vereena doszła do wniosku, że jednak powinna się z nim spotkać – że wszystkie te listy mają w sobie zbyt dużo żalu, bólu i skruchy, aby mogły być tylko wymuszonym marudzeniem człowieka, który obudził się pewnego dnia całkowicie samotny i porzucony, wykluczony nie tylko przez społeczeństwo, mimo że swego czasu posiadał sporą renomę, ale także z kręgu najbliższych, którzy, jak jego córka przez większość czasu, pogardzali nim i zwyczajnie się go brzydzili za paskudny czyn, jakiego się dopuścił. Ostatecznie więc, tych kilka godzin ze straszą panią przebiegło we wspaniałej atmosferze, podczas której ta namiętnie opiekowała się prawnuczką i niechętnie wypuściła ją z objęć, gdy zaczęło zmierzchać – musiała wówczas zostać odprowadzana do domu przez wilkołaka, nie chcąc wędrować po ciemku. W tym czasie młoda pielęgniarka posprzątała, a następnie poczekała z umyciem Rosie i położeniem jej spać na narzeczonego.
      — Hym, hym, hym… no i co kruszynko? Gdzie ten twój tatuś? – Pytała dziewczynkę niedługo później, gdy zdecydowanie Greyback wsiąkł, niczym kamfora; mała była już w piżamce i owinięta kocykiem po raz ostatni tego wieczora ssała jej pierś, już czyściutka i gotowa, aby oddać się w ciepłe objęcia Morfeusza. Siedziała spokojnie na brzegu łóżka, czekając na niego, aby przejął od niej córeczkę do odbicia, ale jakoś nie kwapił się wyjść z łazienki, z której ciągle dochodził szum wody. – Chyba będę musiała go pogonić, wiesz? – Pocałowała ją w czółko i jeszcze nie zapominając męskiej koszuli, którą ukradła swojemu mężczyźnie, przeszła się z ich księżniczką, a kiedy ta dokonała ostatniego punktu przed uśnięciem, włożyła ją do kołyski, którą delikatnie puściła w ruch. – Będziesz chwilkę grzeczna? Pewnie, ze będziesz… – zaśmiała się, pukając ją w nosek, a następnie, z nadal rozchełstanym materiałem, który pokazywał jej pełne, nabrzmiałe od pokarmu piersi, skierowała się do sąsiedniego pomieszczenia, wcześniej nakazując Zjawie pilnować największego rodzinnego skarbu. – Connor? – Zapukała, ale odpowiedziała jej cisza. – Cooonooor… kochanie… – przyłożyła ucho do drewna i wtedy usłyszała dziwne odgłosy. – Connor? – Zaniepokoiła się i mimowolnie nacisnęła na klamkę: o dziwo zamek ustąpił, a jej oczom ukazał się oparty o umywalkę, niemalże dwumetrowy facet, który z frustracją i pełnymi niezadowolenia jękami próbował się doprowadzić do spełnienia. Zaskoczenie, które pojawiło się w pierwszym momencie szybko jej minęło, bowiem wiedziała, jaki był: napięcie seksualne sięgnęło u niego zenitu, a on nie chcąc jej urazić lub skrzywdzić, postanowił zaspokoić się sam. – Ja widzę, Greyback, że żona to ci chyba tylko do prania, sprzątania i gotowania potrzebna, co? Nie… do gotowania też nie, bo przeżyjesz na mielonkach – zagaiła go i przewróciła ostentacyjnie oczami, gdy odwrócił się do niej gwałtownie zażenowany, ze wstydu zarumieniony, zaspany i zwyczajnie spłoszony. – Och, na Boga, Connor – nie namyślając się wiele, żwawo się do niego zbliżyła, pocałowała go najpierw w usta, a następnie padła na kolana. – Masz mówić o takich rzeczach – zapowiedziała ostro.

      urażona milczeniem narzeczonego VERA THORNE, która ma zamiar wziąć sprawę w swoje ręce i no… wiadomo…

      Usuń
  15. — Na Boga, Connor – parsknęła perlistym śmiechem Vereena, gdy zaczął się głupio i zupełnie niepotrzebnie tłumaczyć. – To nie tak jak myślę? – Kpiła z niego wesoło w najlepsze, wiedząc, ze zachowuje się okrutnie oraz zwyczajnie perfidnie, bowiem był już wystarczająco zawstydzony i zażenowany swoim zachowaniem, które w teorii nie przystawało czterdziestodwuletniemu, statecznemu mężczyźnie, ojcu, przyszłemu mężowi i byłemu profesorowi w renomowanej placówce oświatowej dla młodych czarodziejów. – Kochanie, bywam naiwna i doprawdy, wmówić mi można wiele, ale chyba umiem rozpoznać, kiedy mój – podkreśliła z lubością – mężczyzna jest tak podniecony, że już nie wytrzymuje, a przy tym jest tak dobry i kochany, że nie chce mnie stawiać w nieprzyjemnej i uwłaczającej, w jego opinii, sytuacji – nie miała wątpliwości, że właśnie o to chodziło: o to, że jej pragnął, czym mocno jej schlebiał, ale bał się prosić, aby mu z tym pomogła, aby jej nie zranić, czy nie upokorzyć – bo mnie kocha ponad wszystko – uśmiechnęła się czule – więc woli kryć się po kątach, niczym napalony nastolatek i robić sobie dobrze ręką, chociaż przecież nie marzy o niczym więcej, niż o moich miękkich ustach i sprawnym języku, prawda? – Spytała, krzyżując ręce pod pełnymi, jasnymi piersiami, tym samym tylko mocniej je eksponując.
    Wiedziała, że miała rację. Dlatego też nie dodała nic więcej, tylko po prostu – jak na zakochaną i oddaną kobietę przystało – wzięła się do działania. Nie słuchała już jego plątania się ani nie chciała też brać nawet pod uwagę jego próśb, aby nic nie robiła – miała zamiar mu się sprzeciwić chociażby dlatego, ze nic jej nie powiedział, a sam mówił, że powinni sobie bezgranicznie ufać i wyjawiać sobie swoje największe sekrety, grzeszki, ale również potrzeby i bolączki, a tą niewątpliwie musiał być dla niego brak zbliżeń, czemu dziwić się nie można było, gdy wzięło się pod uwagę ilość testosteronu, jaką był naładowany, a także tę jego zwierzęcą naturę, która również miała niekiedy duży wpływ na jego zachowania łóżkowe; nigdy oczywiście nie zrobił jej krzywdy, ale niekiedy opanowywał się w ostatnim momencie. Za to więc – jak i za fakt stawiania jej dobra i samopoczucie na pierwszym miejscu – Vera postanowiła mu się odwdzięczyć w najlepszy sposób, jaki wówczas przychodził jej do głowy. Owszem, pewnie znakomita większość kobiet, które trzy tygodnie wcześniej w bólach wydały na świat dziecko byłaby skłonna zrugać swego partnera, wręczyć mu szklankę wody i opuścić w stanie podniecenia, ale nikt nigdy nie powiedział, że zachowywałaby się też tak – ta konkretna – pół-wila, gotowa dla swego wilczka na wszystko.
    — Ćśśś… – w końcu jednak nie wytrzymała i postanowiła o uciszyć, gdy strumieniem zimnego powietrza na początek owiała jego męskość. – Connor – na chwilę padła na pięty i zadarła głowę do góry, aby móc patrzeć mu w oczy – o co ci chodzi? Jesteś… jesteś miłością mojego życia, ojcem mojej córeczki, moim całym światem i przyszłym mężem, a zachowujesz się, jakbyś się wstydził przyjąć ode mnie coś, co chce ci ofiarować? Nie lubisz moich warg? Nie lubisz moich pocałunków? Nie lubisz, jak… – zamknęła wokół główki jego penisa na moment swoje usta, wykonując ruch, jakby pompowała – tak robię? – Uśmiechnęła się chytrze, biorąc go, niemalże dosłownie, pod włos. – Nie przepraszaj mnie za nic, po prostu… czuj, dobrze? – Uśmiechnęła się słodko. – Kawałem gnoja będziesz, jak moje klęczenie przed tobą pójdzie na marne… do czego to doszło Greyback, żeby baba prosiła faceta, żeby mu zrobić dobrze, ha? – Zakpiła, zamykając temat i biorąc się do działania: zmieniała tempo ruchów, pocałunków, a nawet pieszczot zębami oraz językiem, a tym samym ich intensywność, a kiedy był na skraju, pozwoliła mu szczytować głośno, wbijając paznokcie w jego brzuch. – Jeszcze trzy tygodnie, a dojdziesz gdzie indziej… – wyszeptała zadziornie, dumna ze swoich wyczynów, oblizując kąciki ust i patrząc mu wyzywająco w oczy.

    bardzo zadowolona z siebie, pełna miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  16. Uwielbiała jego smak. Nie wiedziała, jakim cudem, ale działał na nią niczym najlepszy afrodyzjak, któremu nie umiała się oprzeć i szczerze w tamtej chwili żałowała, że tak rzadko w przeszłości niosła mu przyjemność ustami – było to bowiem oszałamiające, o dziwo właśnie nie tylko dla niego, ale również dla niej: coś w jego jękach i przekleństwach, w jego silnych reakcjach, w jego napinaniu mięśni i niemożności zdecydowania, co powinien zrobić z rękoma oraz w jego sposobie wykrzykiwania jej imienia sprawiało, że Vereena dosłownie wariowała. Pewnie była to kwestia tego niewiarygodnego, uzależniającego poczucia władzy – w końcu to ona decydowała, bo on kochał ją zbyt mocno, aby cokolwiek jej narzucać i zachowywać się, jak większość mężczyzn w takiej sytuacji, czyli władczo i ostro, zwyczajnie paskudnie, jakie tempo nadać swoim ruchom i kiedy dokładnie ma osiągnąć spełnienie – jakie nad nim w takich momentach posiadała, a może właśnie tego, że uwielbiała sprawiać mu przyjemność. Niemniej, wszystko to składało się na fakt, że przyjmowanie szczytowania Connora doprowadziła jego narzeczoną do stanu upojenia, mimo że wiedziała, że nie dostanie – bo też nie mogła – nic w zamian. Chyba jednak właśnie na tym polegała prawdziwa miłość – na tym, że cieszyło się z dawania i nie miało się potrzeby brania.
    — Podobało ci się – nie pytała więc, a stwierdzała, wciąż wbijając pazurki w mięśnie jego brzucha, dostarczając mu tym samym dodatkowych, oszałamiających bodźców, które mocniej go nakręcały. Rzecz jasna, nie byłaby sobą, gdyby jeszcze trochę się z nim nie podroczyła i patrząc głęboko, acz wyzywająco, w jego schowane za mgłą rozkoszy księżycowe tęczówki, uśmiechnęła się zalotnie, nie tylko zapowiedziała, że za niedługo nie będzie musiał posiłkować się jej ustami, a i ona coś dostanie w nagrodę, ale i oblizała bardzo wymownie wargi, na których czuła smak jego nasienia; bardzo przyjemny smak. – Widzisz? Błagałeś… błagałeś i wybłagałeś – zaśmiała się krótko, po czym musnęła go we włoski tuż nad jego męskością i wstała, podpierając się o pralkę; wciąż niestety, mimo trzech tygodni, skutki ciąży i porodu niekiedy się na niej nieprzyjemnie odbijały, sprawiając jej ból: na szczęście już lekki i nie aż tak uciążliwy, jak na początku. Dobrze więc, że jej wilkołak, mimo skonfundowania tym, co przeszedł dzięki niej, pomógł jej utrzymać równowagę i ukrył ją w swoich silnych ramionach, aby następnie, co nieco ją zszokowało, pocałować ją namiętnie, dziękczynnie. – Oho… wystarczyło, że zrobiłam ci dobrze, a ty mi nagle takie wyznania? No wiesz – prychnęła żartobliwie, doskonale się bawiąc, gdy kpiła z niego w najlepsze. – Kochasz mnie tylko w takich sytuacjach, ha? – Zachichotała i uszczypnęła go w bok wesoło, a następnie połączyła ich spojrzenia. – Też cię kocham… gdyby tak nie było, nigdy bym tego dla ciebie nie zrobiła, wiesz? – Ujęła jego twarz w swoje dłonie, a na jej wykwitł wyraz błogości i radości oraz nieopisanej wręcz miłości. – A że dzisiaj mamy, hm… – zaśmiała się raz jeszcze – dzień dobroci dla zwierząt – podkreśliła, ale wcale nie mówiła poważnie, mimo że specjalnie użyła takiego określenia – to chodź – szybko odkręciła miedziany kranik i do balii zaczęła nalewać się woda – umyję cię – pogładziła go po silnym torsie, a następnie musnęła miejsce, gdzie miał tatuaż z jej inicjałem, aby nagle wybuchnąć wesoło i długo. – O Boże… jesteś gorszy, niż napalony nastolatek, tak… zdecydowanie – szturchnęła go lekko łokciem, kręcąc z niedowierzaniem głową, ale jasnym było, że się zgadza na taki układ. – No, wskakuj – zachęciła go, ale zanim przystąpiła do działania, upewniła się, że Rosie śpi spokojnie w kołysce. – Twoja córka ma tak mocny sen, jak ty – stwierdziła rozanielona i zamoczyła gąbkę, którą następnie delikatnie obmywała jego cudowne ciało: żelazne mięśnie, szerokie ramiona, karmelową skórę i kark, który całowała. – Kocham cię wielkoludzie – szepnęła nagle, wzruszona zachwytem, jaki wywołała w niej ta prosta czynność.

    oczarowana i całkowicie zatracona w wilczku VERA

    OdpowiedzUsuń
  17. — Ho, ho, ho, jaki ciebie żartowniś Greyback, no boki po prostu zrywać – zakpiła z niego, przybierają zabawną minę, gdy ewidentnie naśmiewała się z jego żarciku, który rzecz jasna ją rozbawił, ale Vereena nie miała zamiaru tego okazywać, aby nie dać Connorowi satysfakcji. Zemściła się jednak na nim okrutnie, zalewając jego plecy zimną wodą, kiedy znalazł się już w balii, co było tylko spotęgowane różnicą temperatury z gorącą kąpielą, której zażywał spokojnie, podczas gdy ona niespodziewanie go zaatakowała. – Teraz cierp – stwierdziła jeszcze na domiar złego dumnie i wyszczerzyła się radośnie, aby następnie przygryźć płatek jego ucha, doskonale zdając sobie sprawę, jak to na niego zadziała: jak bardzo lubił takie zaczepki podczas pieszczenia się przed lub po zbliżeniu, do którego niestety jeszcze nie mogło między nimi dojść. Nie trwało jednak i mimo wszystko długo, zanim w pełni oddała się swojemu postanowieniu i zaczęła go obmywać. – Ano jest… jest i nawet nie wiesz, jak się cieszę, że właśnie tak – podkreśliła wymownie w kwestii Rosie – jest – uśmiechnęła się czule, a następnie dała się opanować całkowitemu wzruszeniu: naprawdę byli prawdziwą rodziną i właśnie takie drobne gesty oraz czynności utwierdzały ją w tym przekonaniu i dodawały sił. – Ćśśś… nic nie mów, bo się rozpłaczę… – szepnęła czule.
    Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, ze to, co ich połączyło było wprost magiczne – że właśnie ich relacja, budowana powoli, sukcesywnie i skrupulatnie, a więc posiadające silne fundamenty, dzięki którym mogli wznosić najwyższe wieże symbolizujące ich miłość, była dowodem na istnienie prawdziwych czarów, a nie jakaś różdżka, czy kilka formułek, których uczyli się w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Niczym dziwnym w związku z tym nie było, że Vera zwyczajnie się wzruszyła, kiedy właśnie myła silne ciało ukochanego po tym, jak przyniosła mu spełnienie – a tym samym i pomogła mu zwalczyć frustrację seksualną, nagromadzoną przez ostatnie tygodnie, która, jakby nie patrzeć, mocno jej schlebiała, bo to jednak o n a , nikt inny, była powodem jego „wstydliwego” problemu – bowiem to był kolejny dowód na to, że pasują do siebie idealnie: że wystarczy coś tak prozaicznego, jak on rozwalony w balii, a ona siedząca na jej brzegu i sunąca gąbką po jego mięśniach, aby zwyczajnie roztapiać się oczarowana. Absolutnie więc zaskakującym nie było to, że ten wieczór – oczywiście zakończonym padnięciem w pielesze z malutką Roselyn Irisbeth pomiędzy nimi, do której kruchego ciałka ciągle przytulona był ojcowska twarz – był wspaniały, a poranek: zwyczajnie cudowny i ciepły, bynajmniej nie z powodu pogody.
    Co prawda, nowy dzień – a był to wietrzny, czyli niemalże szewski, jak głosiło przysłowie, poniedziałek, ósmego kwietnia – oznaczał, że zakochani będą musieli się na parę godzin rozstać. Oto bowiem działa się rzecz będąca niejako kamieniem milowym ich relacji i początkiem wprowadzania w życie decyzji o asymilacji z mugolskim społeczeństwem – nie do końca świadomie podejmowali wszelkie kroki, które prowadziły ich ku odcięciu się o półświatka magicznego, który niósł ze sobą zdecydowanie zbyt wiele niebezpieczeństw; nie tyle mieli zamiar zrezygnować z czarów całkowicie, ale ograniczyć je, aby nie wzbudzać zainteresowania Ministerstwa lub też groźnego Fenrira – bowiem Connor miał odebrać w Boscastle czteroosobowego, idealnego na ich rodzinę – licząc seniorkę rodu – pomarańczowego pickupa. Co prawda, jego prawo jazdy nie było do końca legalne i tylko młoda pielęgniarka, za namową babci w wieku lat szesnastu zdała egzamin, jednak na pewno pojazd miał się im przydać – w końcu nie wszędzie mogli i powinni się teleportować, szczególnie że posiadali drobniutkie dziecko, któremu taki rodzaj transportu lub też poruszanie się za pomocą sieci fiuu mogło poważnie zaszkodzić. Ponadto, dzięki autu, mieli wyglądać na całkowicie normalną, kornwalijską rodzinę, a nie jakiś dziwaków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozstali się więc w całkiem przyjemnej, chociaż już mocno wypełnionej tęsknotą, atmosferze. On najpierw przeniósł się do pani Thornton, aby upewnić się, ze niczego nie potrzebuje, a następnie do wsi, na spotkanie z sędziwym, uroczym, ale przy tym mocno gadatliwym, sprzedającym, prowadzącym swego czasu jedyny w okolicy warsztat samochodowy, który przejął po nim jego syn i wnuk. Ona zaś poświęciła kilkadziesiąt minut, podczas których jej córeczka nie spała, na rozmowy z nią i pokazywanie jej świata: przyzwyczajała ją do swojego głosu oraz brzmienia poszczególnych słów, aby po nakarmieniu jej i przewinięciu, zabrać się za przygotowanie obiadu, podczas którego jej serce ścisnął dziwny, chłodny niepokój, które w ogóle nie rozumiała. Jakkolwiek jednak próbowała go zignorować – on nie chciał ustąpić. Ostatecznie zaś w ogóle na niczym nie mogła się skupić: ani na gotowaniu, ani na sprzątaniu, ani na przeglądaniu anonsów związanych ze sprzedażą ziemi, czy domu, lub tych dotyczących kupna domu, ani nawet na czytaniu książek, czy opiekowaniu się Rosie. Coś wisiało w powietrzu i Vereena doskonale to czuła, wiedząc, że instynkt – chociaż bardzo by chciała – n i g d y niemalże jej nie mylił. Z godziny na godzinę robiło się coraz gorzej, a Connor ciągle nie wracał. Wiatr zaś dudnił coraz mocniej.
      To właśnie przez niego – a konkretniej przez okiennice szaleńczo uderzające o kamienne ścianki domku na klifie – nie usłyszała skrzypiących zawiasów do drzwi frontowych. Poczuła zaś lodowaty podmuch, który owiał jej szczupłe łydki, ale w momencie w którym się odwróciła, jej ciało odmówiło posłuszeństwa: cholerne, jedno zaklęcie, a ona już nic nie mogła robić i nawet oddychanie przychodziło jej z trudem. Co gorsza jednak – wszystko widziała i słyszała; wdziała więc, jak Geraldine Nott wchodzi nonszalancko, jak zawsze elegancka, do środka, wymachując różdżką i mając taki wyraz twarzy, że jeszcze-pannie-Thorne zrobiło się niedobrze. Na tym jednak nie poprzestała: pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii widocznie postawiła sobie za cel upodlenie młodej pielęgniarki i wlanie jej tyle paskudnego jadu do umysłu i serca, ile to było tylko możliwe. O ile jednak to mogłaby jakoś znieść, tak tego że ta podła kobieta mówiła o jej księżniczce i zbliżyła się do niej – tak spokojnej, słodkiej i śpiącej w pięknej kołysce od ojca – już nie. Włożyła całą swoją siłę oraz energię, aby się poruszyć i ku swemu zaskoczeniu odkryła, ze zaklęcie puściło. Rzuciła się natychmiast w kierunku sypialni, gdzie zmierzała smukła brunetka, aby zamrzeć w progu: kobieta trzymała w ramionach kremowy tobołek.
      — Nie! – Ryknęła przerażona Vera, mając wrażenie, że jej ciało raz jest polewane żrącym kwasem, a po chwili mrożone kawałkami lodu, które przy okazji cięły jej delikatną skórę. Ledwo chwytała z wrażenia oddech. – Nie, błagam! Błagam, tylko nie Rosie! Nie zabieraj mojej Rosie! – Nie obchodziło jej, czy i jak się upokarza i upodla: liczyła się tylko jej niebywale smutna córeczka, która zanosiła się żałosnym płaczem, a którą miała przecież chronić, która była całym jej światem i która w swojej niewinności uwierzyła, że matka zawsze obok, gotowa odegnać wszelkie zło i niebezpieczeństwo. Widocznie jednak panna Nott musiała mieć rację: była beznadziejna. – Nie! Odłóż ją, odłóż ją błagam! Zabij mnie do cholery, ale został moją dziewczynkę, błagam cię… błagam cię Geraldine, ona ma tylko trzy tygodnie! – Łzy zalewały jej bladą z paniki twarz, ale nie ruszało to okrutnej panie Sekretarz.
      Nie wiedziała nawet, kiedy rozjuszyła się ją do tego stopnia, że cisnęła ją zaklęciem na pobliską ścianę – w locie widziała tylko jej pełen satysfakcji uśmiech, a później dwukrotnie ją zabolało: raz, gdy gruchnęła i huknęła plecami o półkę z książkami, a drugi raz – kiedy owe tomiszcza zwaliły się na nią. Nic jednak nie mogło się równać z bólem, który zagościł w jej sercu, bo chociaż natychmiastowo straciła przytomność –

      Usuń
    2. – echo płaczu Roselyn Irisbeth, niejako nawołującego o pomoc mamusi, która przecież była tuż obok, a nic nie zrobiła, było najgorszym, czego młoda pielęgniarka doświadczyła. Nie wiedziała w związku z tym, ile czasu minęło, jak długo leżała w tej dziwacznej, powykręcanej pozycji, która chyba na stałe miała się odbić na jej stawach i mięśniach oraz, co się dział przez ten cały okres – była jedynie pewna, że jest niepomiernie wręcz fatalnie, bo dała się podejść okrutnej kobiecie i pozwoliła jej porwać swój największy skarb. Nie wierzyła, aby Greyback zdołał jej kiedykolwiek wybaczyć, dlatego też, kiedy poczuła szarpnięcie za ramiona oraz kilka mokrych kropli na policzkach i usłyszała jego głęboki, nawołujący, pełen strachu głos, pokręciła przecząco srebrną głową – nie chciała budzić: nie chciała się konfrontować z jego wyrzutami i żalem oraz złością, a także własnymi, zżerającymi wyrzutami sumienia.
      — N-nie… nie… nie – szeptała, jak w letargu: jakby trawiła ją wysoka gorączka, z którą jej organizm nie był w stanie sobie poradzić. – Boże… Connor – w końcu uchyliła powieki i wbiła w niego błagalne i przepraszające spojrzenie fiołkowych oczu, wypełnionych natychmiast łzami, których nie umiała opanować. Jej ciało mniej więcej w tym samym czasie wpadło w drgawki, spowodowane strachem o swoją dziewczynkę. – Connor! – Jęknęła żałośnie i uniosła się, natychmiast ponownie padając i obijając się mocno w potylicę: zebrało się jej na wymioty i gdyby nie szybka reakcja ukochanego, niechybnie ubrudziłaby siebie i jego; dzięki niemu jednak, zdążyła skorzystać z miski. – Nie wiem, gdzie ona jest… n-nie wiem… nie wiem Connor… zabrała ją, ta kurwa ją zabrała – nagle chwyciła go za ramię, patrząc na niego jak szaleniec; wolną dłonią otarła jednak jego łzy. – Geraldine zabrała Rosie! – Dosłownie zawyła, dusząc się własnym szlochem i łkaniem, co świadczyło o tym, w jak fatalnym stanie się znajdowała. Nigdy bowiem wcześniej, nawet kiedy umarł Liev, bowiem było to coś, czego nie dało się odwrócić i niejako, nie miała już w pewnym momencie, jak temu zapowiedz, nie była w tak złej kondycji. – Ona ją zabrała! Connor, nie upilnowałam naszej córki! – Jej krzyki mogłyby poruszyć nawet najbardziej zatwardziałym sercem.

      kompletnie spanikowana, maksymalnie przerażona i całkowicie załamana VERA (jeszcze) THORNE, która zaraz zwariuje z rozpaczy, tęsknoty i nienawiści do siebie…

      Usuń
  18. — Geraldine – było to jedyne, co Vereena była w stanie powtórzyć na głos, po tym, jak Connor ściągnął z niej resztę książek i tym samym nieco ułatwił jej ruchy; w całym swoim oszołomieniu nie zrozumiała, że to właśnie ciężkie tomiszcza ją najmocniej krępują fizycznie; psychicznie bowiem pętał ją nieopisany wręcz strach matki, która straciła z oczu swojego maluszka, tylko dlatego że była nieodpowiedzialna, nieodpowiednia do zajmowania się dzieckiem i zwyczajnie beznadziejna, czym tyko potwierdzała podłe i jadowite słowa panny Nott, która wtargnęła do życia rodziny Greybacków niczym huragan, przewracając go do góry nogami. Młodziutkiej pielęgniarce pozostały więc niemrawe modły wysłane do jakiegoś okrutnego, bo przecież gdyby był stwórcą dobrym, łaskawym i miłosiernym, to nigdy nie zesłałby na nich takiego bólu spowodowanego porwaniem ich największego skarbu, Demiurga, aby nie zniszczyła tego, co już zbudowali: aby nie krzywdziła Roselyn Irisbeth, której cierpienie byłoby końcem jej rodziców. Co gorsza jednak, Connor zamiast zrobić coś, dosłownie cokolwiek, mimo że sama nie wiedziała, co tak właściwie powinien był uczynić, postanowił poddać jej zeznania pod wątpliwość, jakby nie miała własnego umysłu i oczu. – Nie rób ze mnie kretynki! – Ryknęła i odepchnęła go gwałtownie. – Widziałam ją! Cholera jasna! Stała tutaj przede mną! Stała, najpierw mnie taktując Drętwotą, a p-później… póź-niej… później poszła do Rosie! – Zawyła rozdzierająco i nie zważając na rwanie każdego kawałeczka organizmu oraz paskudne zawroty głowy i migocące, rozpraszające i doprowadzające ją do mdłości mroczki przed oczami, rzuciła się do kołyski, chwytając rozpaczliwe kocyk dziewczynki. – Jak możesz coś takiego mi mówić?! – Spojrzała na niego oskarżycielsko, a w jej fiołkowych tęczówkach zabłysło szaleństwo. Chwilkę po prostu łkała żałośnie, chowając twarz w ciepłym, puchatym materiale, który przesiąknięty był słodkim zapachem jej malutkiej różyczki. – Przepraszam Connor – wyszeptała nagle, kompletnie się załamując: gdyby była rzeźbą, mógłby oglądać, jak niewidzialne dłuto przebija ją na wskroś i kruszy na miliony piekących kawałeczków. Zdawało się, że nie ma już dla niej ratunku: jak długo jej kruszyny nie było obok, ona miała być w stanie zawieszonym między życiem, a śmiercią oraz zamknięta w malutkim, śmierdzącym i mrocznym pudełku, gdzie kąsały ją wyrzuty sumienia: to ona przecież była mamą i to o n a , nikt inny, powinna chronić maleństwo, które wydała na świat. – N-nie… nie wiem… Jezu… nie wiem – dusiła się własnymi gorzkimi łzami, silnym szlochem i głośnym łkaniem, które ściskało jej gardło. Dłuższy moment, tak cenne minuty, które mogliby poświęcić na poszukiwania Roselyn Irisbeth, co później miała sobie wyrzucać, zmarnowała na uspokajanie się. – Chciała udowodnić, ze jestem złą matką – podjęła jednak w końcu, wkładając wszystkie swoje siły w to, aby w ogóle mówić – i jej wyszło – dodała gorzko, dotykając czule przewróconej kołyski; pozwoliła mu chwycić swoją bladą twarz w wielkie dłonie. – Przecież próbuję! – Zawyła rozdzierająco, a słone krople ponownie zalały jej twarz. – Próbuję na Boga, Connor, próbuję!- Dyszała ciężko. – Przyszła. Po prostu tutaj weszła, kiedy stałam przy piecu… weszła tutaj i… i nim zdążyłam… – mówiła chaotycznie, przerażona – już nie mogłam się ruszyć, a-a… a później wzięła Rosie, naszego małego aniołeczka i… m-mówiła coś o was, o… o tym, że będzie ci z nią lepiej i byłoby ci z nią lepiej – była o tym święcie przekonana – p-później zaklęcie puściło, podbiegłam, ale… ale on machnęła różdżką i… – spojrzała wymownie na połamaną półkę; koszula na jej plecach była rozdarta, a skóra rozcięta i na jasny materiał sączyła się krew, do tego miały zostać jej siniaki. – Zawiodłam ją – stwierdziła, ponownie się rozklejając. – Coś pisała – gwałtownie oprzytomniała i poderwała się na równe nogi, jakby wracając do żywych i rzeczywistości. – Zostawiła ci jakąś kartkę – podbiegła do komódki.

    spanikowana i załamana VERA, z którą nigdy nie było aż tak źle

    OdpowiedzUsuń
  19. Miała wrażenie, że zaraz naprawdę zwariuje. Vereena bowiem nigdy – naprawdę: przenigdy, bo ani w chwili, kiedy Connor ją zranił, ani kiedy okazało się, że ją opuścił w Świętym Mungu, ani wtedy, kiedy jej malutki synek zmarł, ani nawet w momencie, kiedy wisiało nad nią widmo Azkabanu lub dezintegracji czarodziejskiej – nie byłatak przerażona i załamana. Oto bowiem ewidentnie chora psychicznie kobieta – bo inaczej nie można było określić kogoś, kto wchodzi z butami do czyjegoś radosnego, poukładanego i bezpiecznego, wydawałoby się, świata i zabiera z niego największy skarb, który przy tym jest kompletną niewinną i słodką kruszynką, zasługującą na najlepsze – zabrała jej maleńką córeczkę, którą powinna była – i nikt nie mógł jej wmówić, nawet były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, że było zgoła inaczej: to ona była odpowiedzialna za to, że nie upilnowała dziewczynki i nie pozbyła się ani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii; najlepiej raz na zawsze, jak sobie brutalnie, nieco niezgodnie ze swoją dobrą z reguły naturą, uświadomiła – chronić za wszelką cenę. Najgorszy jednak w tej sytuacji był fakt, że nawet nie wiedzieli od czego zacząć. Finalnie znalazła się więc w takiej kropce, że raz panikowała i histeryzowała, a raz była zdeterminowana i gotowa do działania.
    — Jestem okropną matką! Co ze mnie za matka, jeśli nie umiałam… jeśli… j-jeśli nie dałam rady ochronić naszej księżniczki… c-co… co – ledwo chwytała w związku z tym oddech: zbyt wiele emocji się w niej kotłowała. Były one przy tym zaś tak skrajne, że głowa pulsowała jej tępym bólem: od strachu o swoje maleństwo, poprzez nienawiść do siebie, że w ogóle straciła je z oczu, aż do nienawiści do tej podłej baby, która gdzieś przetrzymywała najważniejszą istotkę w jej życiu. – Walczyłam… Connor, walczyłam – mówiła po chwili, jakby pragnąc przekonać i siebie, i jego, a przypominała przy tym szaleńca, który był gotów powiedzieć mu, żeby szedł i zabił pannę Nott czym prędzej, bo ta faktycznie nie zasługiwała na życie po tym, czego się dopuściła: nie chodziło jednak absolutnie o nią, a o to, że wyrwała trzytygodniowe dziecko z przyjaznej, ciepłej kołyski w domu wypełnionym miłością do niej. Popadała w coraz większą rozpacz i traciła powoli zmysły, aż finalnie, zgodnie z namowami narzeczonego, skupiła się na odtworzeniu wydarzeń sprzed, jak się okazało niespełna godziny, co było całkiem dobry znakiem, gdyby byli mugolami. W tym wypadku niewiele im to dawało, ale młoda pielęgniarka musiała się tego pochwycić i znaleźć tę nieszczęsną karteczkę. – J-jest… jest… mam! – Zamachnęła świstkiem papieru z początkową ulgą.
    Ta jednak bardzo szybko minęła. Okazało się bowiem, że wiadomość zostawiona przez Geraldine nie była za bardzo pomocna – w rzeczywistości, była całkiem mocno, ale oni pochłonięci przez żal, gorycz oraz zwykłą wściekłość, nie potrafili z niej wyczytać tego, co było im potrzebne – co na moment tylko mocniej ich rozbiło; szczególnie Verę, która pochyliła się do przodu i dyszała ciężko, ledwo chwytając oddech: sposób, w jaki kobieta zwracała się do j e j mężczyzny, jak mówiła o j e j dziecku i jak bardzo chciała zniszczyć j e j rodzinę sprawiał, że dostawała torsji. Greyback zaś wyładował swoją złość w zupełnie inny – i jak sądziła, lepszy sposób – bowiem rzucił się do stolika i go przewrócił, klnąc i wyjąc, niczym prawdziwy potępieniec. Dziewczynie nie przeszkadzał jego warkot ani niszczenie wszystkiego wokół – naprawdę całkowicie to rozumiała, ale zdecydowanie wolałaby podjąć jakiekolwiek działanie: zrobić cokolwiek, aby odnaleźć słodką Roselyn Irisbeth, która znajdowała się Bóg jeden raczył wiedzieć gdzie; jasne, mieli napisane, że chodzi o „zamek dla prawdziwej księżniczki”, ale też nie mogli być pewni, czy nie było to ironiczne stwierdzenie, mającego na celu wyniszczenie ich, a ich maluszek przebywał w jakiejś rozwalającej się, śmierdzącej i gnijącej, zimnej chatce, która trzeszczała ze starości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W końcu jednak to Vereena podeszła do trzęsącego się Connora i położyła dłoń na jego ramieniu – skoro on, kiedy była tak załamana przed paroma minutami był z nią i dla niej, to w tamtej chwili ona musiała być z nim i dla niego. Pragnęła go uspokoić, bowiem bez jego względnego chociażby opanowania, nigdy nie mieli odnaleźć swojego skarbu. Finalnie na szczęście udało im się częściowo poskromić emocje i skupić się na treści wiadomości zostawionej przez smukłą pracownicę Ministerstwa Magii – nienawidziła szczerze coraz mocniej tej instytucji, która już po raz kolejny dążyła najwidoczniej do tego, aby wpakować ją do grobu, bo w końcu gdyby nie ona, nigdy nie zostaliby odnalezieni w miasteczku na końcu świata. Do wniosków doszli natychmiastowo: obydwoje postanowili na początek rozpaczliwie chwycić się tropu wielkiej budowli wspomnianej w informacji i rzucili do siebie nazwy ruin, znajdujących się w okolicy. Natychmiast, jeszcze-panna-Thorne, wyciągnęła z szafki różdżkę, przywołała mapę i zakreśliła kilka punktów na niej: podjęli decyzję o rozdzieleniu się i teleportacji w poszczególne miejsca, znajdujące się nie dalej, niż parę godzin drogi od ich domu – zabójczym byłby taki środek transportu na większa odległość dla noworodka i modlili się, aby akurat panna Nott do tego nie dopuściła.
      Rozdzielili się z ciężkimi kamieniami przygniatającymi ich serca. On bardziej na zachód, ona na wschód – chociaż bardzo chciałaby być wraz z nim i szukać u niego oparcia, zdawała sobie sprawę, że tak będzie lepiej: bowiem szybciej. Ustalili sobie jednak, że po trzech sprawdzanych punktach, mając wrócić do domu i zdawać sobie relację – było to o tyle też dobre, że mogli wówczas wziąć oddech, nieco odpocząć i czerpać do siebie siły. Okazało się także, co było mocno pocieszające, że pomimo pierwszego rozbicia emocjonalnego, udało im się przenosić w różne miejsca, ale to tylko dzięki temu, że mieli wspólny cel – musieli uratować swoją Rosie z łapsk szalonej kobiety i to pomagało im się skupić na tyle, że mogli zrobić rajd po zamkach lub ich resztkach w pewnym promieniu od Boscastle. Szaleli więc od jednego miejsca do drugiego – biegali pomiędzy kamieniami, rozpadającymi się murami, mrocznymi łukami oraz ramami bez okien, nawołując swoją córcię i za każdym razem, kiedy wracali do punktu zbiórki, mieli coraz bardziej nietęgie miny, a chłód oraz wiatr przenikały ich do szpiku kości, zmieniając ich w kostki lodu. Mijały więc godziny, a oni nawet odrobinę nie przybliżyli się do odnalezienia drobnej księżniczki, która była całym ich światem – która musiała być głodna i zmarznięta, a przy tym bardzo samotna bez swoich rodziców.
      — Connor… – szept dziewczyny zagłuszony został przez fale rozbijające się o klif, na którym stał ich domek. Odwróciła się do niego powoli i spojrzała na niego udręczona, blada i przeraźliwie smutna; w połączeniu ze swoimi srebrnymi włosami wyglądała niczym ktoś, kto właśnie umarł i stał się duchem, szczególnie na tle ciemnego, wzburzonego Oceanu Atlantyckiego. – Och mój Boże – nie musiał nic mówić: wiedziała; wiedziała, że i jego poszukiwania nie przyniosły oczekiwanych efektów i jeszcze nigdy nie czuła się tak bliska śmierci. Zawiodła go, siebie, a przede wszystkim: zawiodła swoje niewinne dziecko. Żałosny szloch, płacz i wycie cierpienia ukochanego tylko ją w tym utwierdziło i mocniej dobiło; zachwiała się niebezpiecznie w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Skończyły się im zamki, skończyły się im pomysły, skończyła się im nadzieja, a tym samym: byli coraz bliżej zakończenia swoich żyć, bowiem Vera nie miała najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie odnaleźli Roselyn Irisbeth, albo co gorsza, odnaleźliby ją potraktowaną okrutnie w akcie zemsty i nienawiści Geraldine, niechybnie pękłyby im serce i to dosłownie. – Przepraszam – szepnęła z nieopisanym smutkiem i poczuła, jak wciąga ją czarna maź: to smutek i rozpacz zaciskały wokół niej swoje zimne łapska, dusiły ją i nie dawały odpocząć, kompletni ją wyniszczając.

      Usuń
    2. Co gorsza: patrzenie jak jej wilkołak cierpi było jeszcze bardziej ponad jej siły. – K-kochanie… kochanie, proszę – próbowała go opanować, znaleźć coś, cokolwiek, co pomogłoby im odbudować w sobie wiarę, ze jeszcze spotkają swoje dziecko, ale nie mogła mu przemówić do rozumu: zresztą, absolutnie się mu nie dziwiła, bo sama była na tym etapie, że najchętniej rzuciłaby się ze skały w morską otchłań. – Boże, Connor! – Wrzasnęła i dopadła do niego, kiedy wylądował na kolanach; szybko pochwyciła jego ręce, gdy zaczął sobie rwać włosy z głowy. – Connor, skarbie… skarbie, błagam – szeptała, a on zdzierał sobie gardło, a ona chociaż milczała, to równie mocno złorzeczyła do Boga, co ukochany. – Jezus Maria, nie zostawiaj mnie! – Spoliczkowała go gwałtownie, gdy poczuła, jak wiotczeje, ale to nie jej reakcja go poskromiła, a równie załamana Zjawa, która pojawiła się znikąd, ale wynikało z tego, że i ona szukała najmłodszej przedstawicielki ich rodziny. – C-co… co, o czym… o czym mówisz? – Chwilę później patrzyła na mężczyznę w pełnym osłupieniu, podczas, gdy on mówił coś, czego w pierwszej chwili nie pojmowała i dopiero, kiedy dotarł do niej sens jego chaotycznej wypowiedzi, wydarła się: – Leć tam do cholery! Już! – Zarządziła ostro i pomogła mu w stać. – Znajdź ją – błagała jeszcze, oddychając płytko.
      Potrzebowała chwili, aby opanować wszelkie emocje, bo w takim stanie teleportacja nie była w wskazana – zapewniła go jednak, że jak tylko nieco się ogarnie psychicznie i fizycznie, dołączy do niego w Warleggan Tower Castle, w którym rzeczywiście, zgodnie z przewidywaniami Connora, przebywała Geraldine i ich Rosie. Panna Nott – tak jak wcześniej wspominała Vereena – nie dobrała miejsca do ukrycia się przypadkowo, bo ona faktycznie: niczego nie robiła bez powodu. Zamek-wieża z szaro-błękitnego kamienia, na którym piął się zielony bluszcz, był jednym z najlepiej zachowanych zabytków w okolicy. Legenda zaś głosiła, że przed trzema wiekami, możnowładca ziem wokół wsi Blisland, Charles George Warleggan lord Lettenhove – który wsławił się dobrą opieką nad terenami mu powierzonymi w ręce – zamknął w postawionym na obrośniętym gęsto stawie – do którego ciężko było się dostać przez ciemny, niespotykany w okolicach las; był to dowód dla wszystkich, że mężczyzna nie był zwykłym bogatym mugolem – budynku swoją córkę, która chciała wyjść za biednego rybaka, po czym popełniła krwawe samobójstwo. Mówi się, że od tamtej chwili wieża – połączona z lądem niewielkim, łukowym mostkiem – jest nawiedzona i nikt w zasadzie nie wie do dziś, jakim cudem utrzymuje się na zasilanym przez strumień nazwany Warleggan River, zbiorniku ochrzczonym Warleggan Pond o niespotykanym, turkusowym kolorze – wszystko nazwane na jego cześć, za zasługi, jakich dokonał. Niemniej, całość sprawiała wrażenie bajkowości, którą podsycając kaczeńce i nenufary unoszące się wokół oraz ogólna, niespotykana nigdzie indziej aura – to Geraldine wystarczyło: oto ukryła się w „idealnym zamku dla księżniczki”: zimnym, strasznym i wyjątkowo mrocznym.
      — Sądziłam, że zajmie mu to nieco mniej czasu – stojąca przy łukowym oknie w najwyższej komnacie, smukła, elegancka kobieta w eleganckim płaszczu, uśmiechnęła się pod nosem. Jej głos był nieprzyjemny, mimo że zwracała się do trzytygodniowej, malutkiej dziewczynki, która otwierała rozpaczliwie usteczka w niemym krzyku: pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć zamiast pomóc kruszynie się uspokoić, przewinąć ją, nakarmić, czy zwyczajnie okryć czymś ciepłym, rzuciła na nią zaklęcie wyciszające, będąc w stanie takiego szaleństwa, że nawet nie myślała o tym, aby rozgrzewać i ją, oprócz siebie. Rosie więc leżała samotnie w wielkiej, strasznej i czarnej kołysce, wykonanej z metalu, który układał się w przedziwne, pseudo-florystyczne wzory i całość mogłaby być ładna, gdyby dodano do niej trochę materiału, przemarznięta, bo wyjęta z ciepłej kołyski jedynie w cienkim kocyku i piżamce, co mogło się skończyć dla niej tragicznie, głodna i rozpaczliwie tęskniąca za bliskością, głosem oraz zapachem rodziców. –

      Usuń
    3. – Może jednak mu tak nie zależy? – Zerknęła z szaleństwem w oczach na ledwo i ciężko oddychające dziecko, którego blada buźka była całkowicie zalana łzami. Jednym machnięciem różdżki zdjęła zaklęcia ochronne, założone na wypadek, gdyby jednak ta „głupia pół-wila” znalazła się tam pierwsza, przez które Greyback wylądował znacznie dalej od budynku, niż pewnie by sobie tego życzył, a następnie okręcając w dłoni magiczny kawałek drewienka, uśmiechnęła się okropnie: podle, z satysfakcją i stanęła po środku okrągłego, pełnego pajęczyn, kurzu i brudu pomieszczenia, gdzie tylko miejsce pod oknem było wysprzątane; jak najdalej od dziewczynki znajdującej się pod wilgotną ścianą; jakoś nie przyszło jej do głowy, że tym samym wydała na siebie wyrok śmieci. – Bravissimo, bravissimo – zakpiła, gdy usłyszała stukot ciężkich buciorów na stu siedemdziesięciu jeden schodkach prowadzących na sam szczyt Warleggan Tower Castle, po drodze rozróżniając rozpaczliwy wrzask wilkołaka oraz huk otwieranych drzwi do poszczególnych pokojów. – Stęskniłeś się, Connor? – To było pierwsze, co powiedziała, kiedy w końcu dotarł do niej; jej tęczówki płonęły szaleństwem. – Bo my bardzo – postąpiła kilka kroków, ale nie była głupia; w ostatniej chwili zamiast rzucić się na niego, podeszła do Roselyn Irisbeth i wycelowała w nią różdżkę; miotała się między chęcią posiadania go, zwykłego zranienia go i tej jego „idiotki-kurwy”. – Jak widzisz, świetnie sobie dałyśmy radę – naprawdę była przekonana, że nie zrobiła dziewczynce nic złego – ale jednak miło, że w końcu wpadłeś. Teraz wrócimy do Londynu – zapowiedziała z dumą i tonem nieznoszącym sprzeciwu; nie brała go pod uwagę.

      kompletnie załamana, bliska szaleństwa VERA THORNE, która potrzebuje jeszcze chwili na opanowanie się oraz zdeterminowana, ewidentnie szalona Geraldine, gotowa dosłownie na wszystko i niemyśląca o konsekwencjach

      Usuń
  20. Geraldine postradała zmysły – nie ulegało to najmniejszym wątpliwościom – i samym swoim wyglądem pokazywała, jak w bardzo złym – chociaż zło, jeśli o nią chodziło, było pojęciem względnym, bowiem to, czego się dopuściła, było ponad wszelkie możliwe ramy, w których można było zamknąć podłość, okrucieństwo i zwyczajnie paskudne zachowanie – stanie psychicznym. Chociaż bowiem wciąż była nieopisanie elegancka oraz pociągająca – jej ciało wysokie, strzeliste, smukłe, odpowiednio zaokrąglone w strategicznych miejscach, co podkreślał wyjątkowo drogi i schludny ubiór – to coś w jej twarzy się zmieniło: dotychczas piękna, acz chłodna, emanowała zawsze urodą niedostępności, a jednocześnie nigdy nie sprawiała wrażenia niemiłej, a zwyczajnie wycofanej i dumnej, do czego zresztą miała powody, biorąc pod uwagę jej status społeczny – nieważne, że załatwiony pokrętnymi drogami i nepotyzmem – obecnie padł na nią cień szaleństwa, czyniąc ją zwyczajnie brzydką i wyjątkowo pospolitą. Nie panowała nad swoimi mięśniami i nie pilnowała się, aby przybierać odpowiednio wyniosłą minę, chować się za maską i zachwycającą fasadą, która powalała na kolana – oto w Warleggan Tower Castle stała zdesperowana kobieta, gotowa dosłownie na wszystko i przekonana o swojej wyższości: mieszanka najniebezpieczniejsza na świecie.
    Podczas jednak, gdy panna Nott znęcała się fizycznie – co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, biorąc pod uwagę beznadziejny stan malutkiej Greybackówny: jej bladość, jej zimne nóżki i rączki, którymi rozpaczliwie machała, czerwony nosek i blade, zapłakane policzki oraz czerwone oczka, z których ciągle toczyły się łezki – nad Roselyn Irisbeth, matka dziewczynki próbowała jakoś złapać oddech i opanować się przynajmniej względnie, aby móc się teleportować w wyznaczone przez Connora – którego była przyjaciółka z dzieciństwa próbowała za wszelką cenę przeciągnąć na swoją stronę, czy raczej: była już pewna, że to już uczyniła – miejsce, gdzie – jak miała nadzieję; modliła się, aby instynkt nie zawiódł jej narzeczonego, a więź, jaką posiadał z ich córeczką była silniejsza, niż wszystkie inne paskudne przeciwności losu, z którymi musieli się mierzyć – teoretycznie powinna znajdować się jej kruszynka. Nie było to jednak wcale takie proste i frustracja, jaka ogarniała Vereenę sięgała już takiego zenitu, że gotowa była iść na piechotę do Blisland – było więc wprost tragicznie, dlatego w sumie dobrze, że nie widziała, co pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć robi z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami oraz ich dzieckiem. Wówczas pielęgniarce niechybnie pękłoby serce.
    — Swoimi wrzaskami pobudziłeś zmarłych – niezrażona niczym panna Nott kontynuowała swój paskudny wywód, w chwili, kiedy rodzice porwanego przez nią malucha dosłownie odchodzili od zmysłów: nie jednak w taki sposób, w jaki zrobiła to ona – a przecież naszej małej księżniczce – uśmiechnęła się tak ohydnie, ze chyba samemu Lordowi Voldemortowi zrobiłoby się słabo; pogładziła dziewczynkę po gołej, zimnej główce – nic się nie stało – zapewniła tonem równie lodowatym, co arktyczny wiatr, który owiewał rosłego wilkołaka oraz jego córkę. – Nic jej nie zrobiłam, skarbie. Nic, a nic… ja nic nie zrobiłam – mówiła, raz bardzo wyniośle i rzeczowo, tak jak przystało na przedstawicielkę starego, czystokrwistego rodu czarodziejskiego, a po chwili powtarzała słowa, plątała się, jakby odzywała się w niej druga, głupsza i niemalże spłoszona, a jednocześnie zdeterminowana natura: Geraldine naprawdę przypominała kogoś gotowego na dosłownie wszystko. – Ty jej za to zrobiłeś. I ta głupia pół-wila. Wy ją skrzywdziliście… to maleństwo – nagle przytknęła różdżkę do brzuszka dziewczynki. – To przez was coś jej się stało – zapewniała, aby nagle zaśmiać się głośno i przejmująco: tak, jakby dokonała najgorszej zbrodni świata i była z tego faktu niebywale zadowolona. – Nic jej nie robię. Nic jej nie zrobię, Connor, to od ciebie wszystko zależy, och, nie przejmuj się, nic jej nie jest –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – ucałowała ją w czółko i wtedy, sama nie była pewna, jak, zdjęła zaklęcie wyciszające z Rosie, której żałosny płacz poniósł się po okrągłej komnacie znajdującej się na szczycie Warleggan Tower Castle. – Zmilcz! – Ryknęła i mocniej wcisnęła w nią koniec magicznego drewienka. – Ty też! – Wrzasnęła na wilkołaka. – Nie mów, mi, co mam robić! Nie kłam mi! – Darła się, co chwilę rzucając mordercze spojrzenia na przemarzniętą kruszynę w czarnej, metalowej i bardzo mrocznej kołysce. – Chcę rodzony – nagle się uspokoiła i spojrzała na niego, marszcząc brwi. – Chcę… jesteś? Jesteś – jej twarz przybrała jeszcze bardziej nieprzytomny wyraz. – Nie! – Krzyknęła nagle, a w tym czasie dziewczynka zamilkła: głodna, wyczerpana, śpiąca i zziębnięta nie miała już najmniejszych sił; z jej księżycowych oczek płynęły tylko łzy, ale robiła to w przejmującej, przerażającej ciszy, tak nienaturalnej dla słodkiego, trzytygodniowego dziecka. – To ja potrzebuję pomocy! Nie ten bachor! Ona powinna umrzeć! Ona jest problemem! – Zawodziła tak, jakby faktycznie cały jej świat się walił na głowę, nie orientując się, z w tym czasie do wieży weszła kolejna osoba: wściekła, zdeterminowana i kochająca całym swoim serce Vera, która stojąc za plecami ukochanego, jednym zaklęciem wytrąciła pannie Nott różdżkę z dłoni.


      gotowa walczyć o swoich bliskich do ostatniej kropli krwi VERA, która cudem się opanowała oraz zwariowana Geraldine, zaskoczona swoim brakiem zmyślności oraz całą tą sytuacją

      Usuń
  21. Znalazłszy się – po dość długiej i żmudnej walce ze sobą – pod Warleggan Tower Castle, natychmiast pokonała mostek, wpadła przez otarte drzwi i zachowując ciszę: wbiegła na samą górę. Słyszała więc większość rozmowy roztrzęsionego i spanikowanego, bliskiego histerycznego załamania – co natychmiast wyczuła po tonie jego głosu; jeśli kogoś kochała się tka mocno, jak ona jego, takie rzeczy się po prostu wiedziało – Connora z podłą i w ogóle niezdającą sobie sprawy z patowej sytuacji w jakiej się znalazła – nie ulegało wątpliwościom, że straciła rezon i coś poprzestawiało się w jej umyśle, czyniąc z niej z jednej strony kompletnie nieprzewidywalną, a więc niepomiernie niebezpieczną, a z drugiej: zwyczajnie prostą do spacyfikowania odpowiednim podejściem, bo też jej uwaga by la całkowicie rozproszona, o czym świadczyło chociażby to, że nie była w stanie podtrzymać czegoś równie łatwego, jak zaklęcie wyciszające – Geraldine. Nie wierzyła jednak ani w jedno słowo swojego narzeczonego – miłość do niego kazała jej wierzyć w to, że robi przykrywkę, aby rozproszyć swoją dawną przyjaciółkę, a tym samym uratować ich córeczkę – i nie mogła uwierzyć, że jest pochłonięta przez taką silną rządzę mordu – panna Nott bowiem wypisała na siebie, w chwili, w której położyła swoje długie, czerwone paznokcie na malutkiej, niewinnej i słodkiej Roselyn Irisbeth, wyrok śmierć i Vereena miała zamiar go dokonać. Nic się bowiem nie liczyło, oprócz jej chęci zadania pani Sekretarz wielkiego bólu – najlepiej takiego, jaki ona zadała jej córeczce oraz ukochanemu, który ledwo przecież stał na nogach. Wystarczyła zaś ledwie chwila, parę słów, jakie nieroztropna pracownica Ministerstwa Magii rzuciła, aby prawie-pani-Greyback zareagowała, zgrywając się w czasie idealnie ze swoim wilkołakiem.
    — Expelliarmus! – Ryknęła tak, że brudne okna w szprosowych, łukowych oknach aż się zatrzęsły; różdżka Geraldine wypadła jej z dłoni, a ona z niemądrą miną odsunęła się kawałek od strasznej kołyski; Vera starała się jednak nie skupiać jeszcze na takich rzeczach, kierując pełnię swojej uwagi na nienawiść i chęć zemsty na tej, która była gotowa na wszystko, aby zniszczyć jej rodzinę i skrzywdzić malutką, wyziębioną i głodną księżniczkę, której płacz rozdzierał jej serce. – Wara od mojego dziecka kurwo – syknęła, a na jej śliczną twarz padł cień grozy; zbliżała się powoli do spacyfikowanej kobiety, a jej srebrne włosy oraz poły ciemnozielonego płaszcza powiewały groźnie, wraz ze stukotem obcasów jej ciężkich butów. Wokół wieży wył przeraźliwy wiatr. – Jak śmiałaś pierdolona suka – wywarzała przez zaciśnięte szczęki, a kiedy panna Nott próbowała się rzucić, obita już przez byłego profesora ONMS, co na pielęgniarce w ogóle nie zrobiła wrażenia, bo dla niej nie była kobietą ani nawet człowiekiem, zaśmiała się gorzko: – Żartujesz chyba, szmato… Immobulus! – W roztrzęsieniu nie dokończyła ruchu nadgarstkiem, ale efekt był równie zadowalający: była przyjaciółka jej ukochanego na chwilę zamarła, po czym zwiotczała, a kiedy padła na kolana, zwymiotowała. – Jesteś żałosna – stwierdziła okrutnie, jednocześnie słysząc, jak Connor opiekuje się Rosie; kamień spadł jej z serca. Niestety Gerry nie należała do kobiet, które potrafią przegrywać i powstała na drżących nogach i obrażając ją. – Jestem pielęgniarką, zaraz zrobię tak, ze stracisz usta, potworze – zapowiedziała oschle i poważnie. Nottówna nie zamilkła jednak. Rozglądała się przerażona, wygrażając, że odbierze jej wszystko: dom i mężczyznę, a na koniec będzie kazała jej patrzeć, jak zabija jej, jak to ujęła „obrzydliwego, żałosnego bękarta”. Na pewno chciała dodać coś jeszcze, ale w Vereenie się zagotowało i po raz pierwszy żałowała, że jest tak dobra, że nie potrafi rzucić zaklęcia niewybaczalnego. Postanowiła jednak skorzystać z tego, którym sama została potraktowana. –EXPULSO! – Dosłownie zawyła, nie przewidując, że włoży to tyle mocy, że pani Sekretarz nie tylko przeleci przez komnatę, ale niefortunnie wceluje w okno, które bez problemu całym ciałem i siłą czaru zbije, a na koniec spadnie w dół.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogła przysiąść, że słyszała gruchot łamanego karku. Przełknęła głośno ślinę, ale nie poczuła wyrzutów sumienia i to chyba przestraszyło ją najmocniej: była dumna, zadowolona, pełna ulgi, ale wcale nie było źle za to, czego się dopuściła. – Mówiłam, że jestem gotowa zabić wszystkich tych, którzy wam grożą – wyszeptała dziwnie obco, podczas gdy wicher hulał wokół jej drobnego, drżącego od emocji ciałka; referowała rzecz jasna do Fenrira. – Mówiłam, Connor, jestem gotowa na wszystko – zapewniła cicho, acz z miłością, po czym odwróciła się do niego powoli i zobaczywszy wyraz jego twarzy, zamarła gwałtownie. – Zaraza… – sapnęła, zapowietrzając się, zorientowawszy się nagle, jakby trafiona tłuczkiem w głowę, co właśnie uczyniła zamarła i padła na kolana, oddychając ciężko. Paskudne wrażenie wytrąciło jej różdżkę z dłoni.

      oszołomiona tym, co zrobiła VERA, która kompletnie nie ma pojęcia, co i jak się wydarzyło

      Usuń
  22. — Jezus Maria – to było pierwsze, co udało się wydusić z siebie przestraszonej i oszołomionej Vereenie, kiedy w końcu wróciła jej władza nad ciałem i umysłem, a tym samym mogła powiedzieć cokolwiek. Słowa zaś, które padły, obrazowały to, w jak wielkim szoku się znalazła, ale także pokazywały, że wcale nie czuje się dobrze z tym, co uczyniła: że jest w zasadzie przerażona sytuacją, jaka wynikła, bowiem nieważne, jak podłą i bezwzględną kobietą musiała być Gerladine, co było jasne, biorąc pod uwagę, ze wyrwała trzytygodniowe maleństwo z bezpiecznych, rodzicielskich i ciepłych objęć, zabierając je do zimnego miejsca, bez pokarmu i czułości, to i tak młoda pielęgniarka czuła się paskudnie ze świadomością, że pozbawiła ją życia. Owszem, wchodząc na szczyt wieży, wiedziała, że o tego dojdzie i wcale nie miała zamiaru się wahać: nie żałowała, że dłoń jej nie drgnęła, ale zwyczajnie w całej swojej dobroci, to nie mieściło się w jej wyobrażeniach. Otrzeźwiło ją zaś spojrzenie na Connora: na jego przystojną, pełno ulgi, radości, ale i niedowierzania twarz; tę twarz, która była niejako jej odbiciem i właśnie mówiła, że postąpiła źle i dobrze jednocześnie. – Boże – sapnęła więc, jeszcze bardziej rozbita emocjonalnie. Rozejrzała się niespokojnie, niczym spłoszone zwierzę. – Och… och jejku-jej… och… – przypominała katowane długi czas dziecko, które zostało odnalezione przez dobrych ludzi i od nadmiaru szczęściu, który je przytłacza, woli uciekać, niźli dać się mu porwać. – Co ja zrobiłam – szepnęła, ale kiedy Greyback znalazł się blisko, musnął jej blady, zimny policzek i nakazał na siebie spojrzeć, zrozumiała, c o tak właściwie zrobiła i że chociaż kroki, aby to osiągnąć nie były odpowiednie, to faktycznie: uratowała mu życie i obroniła ich córeczkę, na której, gdy ta tylko znalazł się blisko, skupiła całą swoją uwagę. – Rosie… Rosie, moje maleństwo – zerknęła na nią i poczuła, jak jej serce dosłownie pęka na miliony kawałeczków: dziewczynka wyglądała bardzo źle: blada, zapłakana, a kiedy dotknęła jej policzka, okazała się przejmująca chłodna, mimo że jej ojciec dwoił się i troił, aby ją ogrzać. Wtedy również dotarło do niej, jak czule się zwracał do ich księżniczki, jak troskliwie ją tulił i jak piękne słowa jej mówił, a Vera wiedziała, że nie były one puste: ze wszystko, co wyszeptał do słodkiej, a w tamtej chwili żałośnie słabej, Roselyn Irisbeth było całkowitą prawdą, a każdą obietnicę, którą jej złożył, wprowadzi w życie. Trafiła na prawdziwy ideał: mężczyznę, który dbał o swoje kobiety i pomimo groźnej aparycji, zawsze się nimi zajmował delikatnie i z oddaniem. Ze wzruszenia aż załkała. – Mój Boże, Connor – tylko delikatnie palcem odsunęła jego skórzaną kurtkę, aby móc zerknąć na małą: oddychała ciężko i była przeraźliwie blada. – Jezu… zabierz ją stąd, zabierz w tej chwili, Connor – spojrzała głęboko w jego oczy, dosłownie go błagając, a kiedy stwierdził, że bez niej się nigdzie nie ruszy, nieomal wybuchła. Walki jednak prowadzić nie chciała, bo to zabrałoby cenny czas, tak ważny, aby pomóc ich skarbowi. – Dobrze, byle szybko! – Uległa, odrzucając na razie na dalszy plan fakt, że ciało Geraldine zostało pochłaniane przez otchłań Warleggan Pond; to nie ona się liczyła, tylko ich córeczka, z którą w niedługim czasie, dzięki Greybackowi, znaleźli się w swojej chatce, pozostawionej w malowniczym nieładzie. – Zabierz ją na łóżko – pomimo zawrotów głowy, szybko się podniosła i pobiegła do szafek z ziołami; wolała zostawić ją jemu, bo nie ufała swoim drżącym dłoniom. – Ma gorączkę? – Zagaiła, próbując odnaleźć odpowiednie składniki, a kiedy usłyszała, że jest rozpalona, aż wbiegła do sypialni, padając na materac obok drobnego ciałka. – Och… o mój Boże… o Boże – dotknęła policzka dziewczynki. – Przewiniesz ją? Ja… j-ja w tym czasie postaram się coś zrobić… – pewnie gdyby nie to, że musiała działać, aby ratować najcenniejszą istotkę na ziemi, niechybnie zwariowałaby od tego, co się działo wokół niej. – Connor, jesteś wspaniałym ojcem – szepnęła nagle i szczerze, przez ramię.

    spanikowana VERA, która podziwia wilczka całą sobą

    OdpowiedzUsuń
  23. — Connor – chociaż Vereena była już w drugim pomieszczeniu, cofnęła się nagle i przypadła do jego pleców: po prostu na chwilę przylgnęła do niego, obejmując go mocno za szyję. Nie trwało to jednak długo, bowiem gdyby sobie pozwoliła na jeszcze moment takich czułości, niechybnie rozkleiłaby się, a przecież nie mogła: musiała się zająć swoim maleństwem, które potrzebowała rozpaczliwie jej pomocy. Ona zaś pragnęła tylko odrobinę wsparcia i otuchy, które otrzymywała samym tym, że wilkołak był tuż obok i mogła chłonąć ciepło jego wielkiego ciała i cudowny, oszałamiający zapach przekopanej ziemi, lasu cedrowego po deszczu i imbiru. Kilkanaście sekund: tyle wystarczyło, aby młodziutka pielęgniarka pocałowawszy narzeczonego w kark udała się do kuchni, szepcząc po drodze: – Kocham was. Do szaleństwa – głos niemalże się załamał, ale dzielnie go opanowała. Cały czas jednak narastał w niej zupełnie nowy rodzaj niepokoju, który pojawił się w niej w chwili, w której dotknęła napiętych mięśni wilkołaka, czego skomentować jednak nie mogła, bo oto ważyły się przecież losy jej córeczki. Musiała więc działać. – Co z nią? – Dzięki pełnemu skupieniu, które doprowadziło ją do skrajnego wyczerpania, w niedługim czasie wróciła do swoich skarbów z buteleczką, mającą służyć Roselyn Irisbeth w przyszłości, kiedy miała przestać pożywiać się z piersi matki, specjalnego płynu, który miał pomóc jej zwalczyć chorobę i nieco pomóc jej wrócić do formy. – Och, moje maleństwo – wyszeptała z bólem, siadając na łóżku obok biskich. Szeptał jej i uspokajał ją, co niebywale jeszcze-pannę-Thorne wzruszało. – Chodź, chodź… wypijesz to, a później cię nakarmię, co? – Ledwo powstrzymywała wybuch płaczu i istnym cudem było to, że nie wpadła w histerię, kiedy się okazało, że jej córeczka nie ma siły chwycić za jej sutek. – Zwariuję – szepnęła zapinając roztrzęsiona koszulę, ale postanowiła się nie poddawać: wróciła do rozłożonych na stoliku ziół, dalej ważąc inne preparaty, który mogłyby pomóc noworodkowi, a w tym czasie opiekował się nią wilkołak. – Naprawdę… jesteś najlepszy – powtórzyła w pewnej chwili, gdy przechadzał się przed kominkiem; musiała przerwać, bo dłonie za mocno się jej trzęsły. – Uratowałeś jej życie, skarbie – zapewniła całkowicie poważnie i szczerze, po czym w końcu oderwała słaby wzrok, i nawet nie wiedziała kiedy cukrzyca wyniszczała jej oczy, od ksiąg spojrzała na niego uważnie, dostrzegając, że coś jest nie tak, ale w tej samej chwili Rosie zakwiliła niespokojnie: on zamarł, ona poderwała się na równe nogi. – Boję się o nią – wyszeptała płaczliwie po bardzo długiej chwili napięcia i ponownie opadła, bardzo ciężko, na krzesło. – Bardzo się o nią boję… – powtórzyła i pokręciła przecząco srebrną głową na jego kolejne słowa. – Nie ma we mnie żadnej szlachetności ani odwagi. Nie ma we mnie nic dobrego. Nic – zapewniła i wrzuciła kilka łodyżek do gotującej się na piecu wody, aby później wrócić z małą do sypialni, gdzie ułożyli ją na łóżku: podzielili się tak, żeby ciągle miała któregoś rodzica obok, gdy drugie będzie coś robiło; nie chcieli się przyznać, ale bali się, że ktoś znowu im ją ukradnie. – Cholera… nic jej nie spada – zerknęła na termometr, przerażona tym, że eliksiry tak wolno działają. – Connor? – Uniosła na niego smutne spojrzenie fiołkowych oczu, gdy nie zareagował na jej słowa. – Connor! – Po sekundzie już krzyczała, gdy on wybiegał jak stał z chatki an zewnątrz. – Przepraszam cię dziecinko, przepraszam – szybko chwyciła córkę i włożyła ją do kołyski, a następnie rzuciła się pędem za narzeczonym. – Connor… Connor, skarbie, co się dzieje? Jezus Maria… – jęknęła, kładąc dłoń na jego drżących od torsji barkach. – Ćśśś… kochanie moje, nic nie mów – gładziła go czule, podczas gdy on gwałtownie i nieprzerwanie wymiotował. – Spokojnie… spokojnie – zapewniała łagodnie, przytrzymując mu też włosy. – Chodź, no chodź – zarzuciła mu jedno ramię przez swoje ciałko i pociągnęła go do domu, gdzie zaraz padł w fotel; jej wycieńczenie sięgnęło zenitu. – Skarbie – padła przed nim na kolana, a jej tęczówki zalśniły od łez.

    V.

    OdpowiedzUsuń
  24. — Cśśś… ćśśś… kochanie, Rosie jest bezpieczna – nie wiedziała, jakim cudem, ale udało się jej powstrzymać drżenie głosu i zachować jego pewność. W rzeczywistości jednak: Vereena była całkowicie przerażona, bo oto w domku, w kołysce leżała jej córeczka, pewnie nadal wygłodniała, ale niemająca sił nawet się pożywić, trawiona przez gorączkę, a na zewnątrz, na silnym wietrze, który uderzał okiennicami o kamienne ściany chatki, wymiotował, z niewiadomych przyczyn, jej ukochany. Znalazła się więc w sytuacji całkowicie patowej, bo przecież nie mogła wybrać między dwoma osobami, które kochała najmocniej na świecie. Drżała przez to i denerwowała się tak bardzo, że aż kręciło się jej w głowie, ale musiała działać: świadomość tego pozwoliła się jej względnie opanować i zmusić wilkołaka, aby wszedł do środka. – Och, Connor, najdroższy, co się dzieje? – Zanim padła przy fotelu na kolana, układając w pełnym zdenerwowania geście drobne dłonie na jego udach, zerknęła, co się dzieje z ich córeczką: wciąż miała wysoką temperaturę, ale przynajmniej spała, co uznała za dobry znak i wykorzystała, aby zająć się Greybackiem. – Jest już bezpieczna, ale nie mogę tego powiedzieć o tobie – przyłożyła dłoń do jego policzka; również był rozpalony i spocony. – Na Boga i Ojca – jęknęła. – Nie ruszaj się! – Zastrzegła rozemocjonowana i zwyczajnie przestraszona. Nim jednak zdążył jakkolwiek zareagować: czym prędzej czmychnęła ku stołowi, gdzie wciąż miała rozłożone zioła, z których przygotowywała napary dla swojej kruszynki; w tamtej chwili musiała zrobić coś podobnego, ale dla swojego wielkoluda. Może więc nie było zbyt miłym z jej strony, aby kompletnie ignorować jego słowa, ale jeśli chciała mu pomóc, musiała się zabrać do roboty i nie rozpraszać. – Błagam cię – sarknęła jednak w końcu, kiedy nie ustępował i dosłownie zapadał się w meblu, blednąc tak, że serce się jej ściskało z bólu: nie była w stanie znieść, kiedy któryś z jej skarbów cierpiał. – Kochanie, mała śpi, odpoczywa i ty też musisz. Ja natomiast muszę wam pomóc! – Uderzyła piąstką w stół, unosząc się niepotrzebnie, dlatego natychmiast do niego podbiegła. – Przepraszam, mój Boże… przepraszam… tak bardzo przepraszam – szeptała, zasypując jednocześnie jego twarz tysiącami pocałunków i podstawiając mu miskę w razie czego. – Poczekaj – chwilkę później gnała już do łazienki, gdzie przygotowała mu ciepłą kąpiel. – Chodź, umyję cię i położysz się do łóżka, dobrze? Nie, Connor, to nie jest ważne – sarknęła, gdy zaczął ją prosić o wybaczenie – bo nie zrobiłeś nic – podkreśliła z mocą – złego. Nic – zapewniła z mocą. – Jestem prawie twoją żoną – uśmiechnęła się czule i chociaż nienawidziła się za to: zmusiła jego słabe ciało, aby wstało – i będę się martwić – miała nadzieję urwać ten temat, bo nie wyobrażała sobie, aby miała go opuścić. Dlatego też z trudem przetransportowała go do balii, wcześniej go rozbierając, co także zbyt łatwe nie było, bowiem był niemalże bezwładny, ale prawdziwy dramat przeżyła dopiero wtedy, kiedy nie był w stanie opuścić wanny, a na dodatek gdzieś po drodze Roselyn Irisbeth się rozpłakała i musiała nie tylko ją uspokoić, ale i nakarmić. Finalnie jednak, po ponad godzinie walki, najważniejsze istoty w jej życiu leżały otulone pieleszami. – Dobry wilczek – próbowała zażartować, mimo że padała z nóg, kiedy narzeczony wypił miksturę, którą udało się jej, chyba tylko dzięki Opatrzności Bożej, przygotować. Gładziła go po włosach. – Przytul się do niej, hm? – Zasugerowała, kiedy ich dziewczynka poruszyła się niespokojnie: wierzyła też, że więź między nimi wspomoże ich w regeneracji. – Przepraszam – kiedy więc wykonał jej prośbę, ona natychmiast przylgnęła do jego drżącym, owiniętych ciepłych swetrem pleców i objęła go mocno w pasie – nie powinieneś był się tyle teleportować… a na koniec jeszcze z nami… Wybacz mi, proszę, Connor… – musnęła go w kark, panicznie bojąc się o zdrowie jego, jak i Rosie: obydwoje wyglądali fatalnie; ona zresztą nie prezentowała się lepiej.

    wykończona, ale gotowa na wszystko dla swoich bliskich VERA

    OdpowiedzUsuń
  25. Przerażała ją ta kompletna słabość Connora. Nigdy bowiem – chyba nawet wtedy, kiedy odnalazła go w Zakazanym Lesie po ataku i paskudnego, potwornego Fenrira, znęcającego się wiele godzin and synem i sączącego mu jad do umysłu oraz serca – nie widziała go aż w tak fatalnym stanie – co oczywiście miało swoje usprawiedliwienie w licznych, bliższych lub dalszych, teleportacjach, całym stresie związanym z uprowadzeniem ich słodkiej Roselyn Irisbeth oraz konfrontacją z podłą i ewidentnie szaloną Geraldine – jak w tamtej chwili, gdy nie mógł powstrzymać drgawek, torsji i wymiotów, a gorączka go trawiła do tego stopnia, że na czole wystąpiły mu kropelki potu; przy okazji, zapamiętała sobie, że powinna później zmyć z kamiennego ganeczku, który okalał z dwóch stron chatkę górnika nieopodal Wheal Hope na kornwalijskim klifie, ale najpierw zdecydowanie wolała wtulić się w ukochanego i przynieść mu chociaż odrobinę otuchy i siły. Obejmowała go więc mocno, gładząc go po boku i umięśnionym brzuchu, modląc się, aby jej największe, najcenniejsze skarby czym prędzej wyzdrowiały, bo patrzenie, jak któreś z nich cierpi rozrywało jej łopoczące rozpaczliwie w piersi serce na drobne, piekące kawałeczki z żalu i rozpaczy – pragnęła przejąć cały ich ból na siebie, niźli widzieć, jak są słabi i przeraźliwie wręcz bladzi.
    — Wiesz, że będziesz musiał wypić jeszcze jedną porcję? – Spytała szeptem, z wielką nienawiścią do siebie, że zmusza mężczyznę w tak fatalnym stanie do rzeczy, których wcale nie chciał robić. – Rosie zresztą też… – dodała; skrzywiła się i zadrżała: myśl o tym, że będzie musiała wcisnąć to paskudztwo, bo wiedziała, jak ohydny był eliksir, który zrobiła, ale nie walory smakowe się liczyły, a skuteczność działania, córeczce, była jeszcze gorsza. – Nie dacie się. Wierzę w was – wbiła się w słowo wilkołakowi, musząc mieć tę nadzieję, bo w innym razie niechybnie zwariowałaby z paniki, na której skraju, jak i histerii, się już znajdowała; na co wpływ miało również jej skrajne wyczerpane. – Ojejej… – uniosła się nagle, gdy dziewczynka bardzo niespokojnie, jakby śniły się jej koszmary, zaczęła się poruszać, wydawać przepełnione dyskomfortem dźwięki i stroić niezadowolone minki; ciągle jednak miała zamknięte oczka. – Obejmij ją mocno. Ona potrzebuje tatusia – szepnęła łagodnie do mężczyzny i chociaż jego dotyk był przyjemny, to zdecydowanie wolała, aby skupił się na tym uroczym szkrabie. – J-ja… ja – zająknęła się nagle, czując, jak bliska jest rozklejenia się. – Wiesz… pójdę się umyć. Muszę to z siebie zmyć – pocałowała go w policzek i czym prędzej czmychnęła tak, aby nie widział jej białej niczym kreda twarzy. – Zajmijcie się sobą moje aniołki – rzuciła przez ramię, ale było to ostatnie, na co miała energię: całą zużyła właśnie na ową czułą prośbę. Dlatego też, kiedy zamknęła się w łazience, zatoczyła się; szybko włączyła wodę, zadrżała, załkała i osunęła się po drzwiach na podłogę, ukrywając twarz między nogami i szlochając żałośnie. Płakała z powodu tego, co stało się z jej dzieckiem i z powodu tego, co zrobiła jej panna Nott, a także z powodu tego, co działo się z jej ukochanym, aż wreszcie z powodu tego, czego sama się dopuściła. Nie pamiętała, jak się władowała do balii ani jakim cudem udało się jej umyć: ocknęła się z tego swoistego letargu dopiero w momencie, kiedy owinięta ręcznikiem przetarła drżącą dłonią lustro z pary. Obmyła smutną twarz zimną wodą i przykleiła sztucznych uśmiech, aby nie denerwować Greybacka już bardziej. – Czemu nie śpisz? – Zaniepokoiła się natychmiast, kiedy wróciwszy do niewielkiej sypialni spostrzegła, że były profesor ONMS nie odpoczywał, tylko pochylał się nad ich słodką dziewczynką. – Już lepiej? – Przysiadła na brzegu łóżka w luźnej, flanelowej koszuli i dotknęła brzuszka kruszynki, przy czym jęknęła rozdzierająco, kręcąc z niedowierzaniem głową, że takie maleństwo musi tak cierpieć. – Och, a jak ty się czujesz? – Musnęła czule i troskliwie jego policzek, aby nagle się poderwać: – Leki! – Krzyknęła.

    całkowicie wypompowana i zatroskana VERA

    OdpowiedzUsuń
  26. — Już jestem – odparła niczym niezrażona Vereena, która jednak wyczuwała, że Connor coś dostrzegł: w końcu kochała bardzo inteligentnego, zmyślnego mężczyznę, o niesamowitym wręcz instynkcie, co w tamtej chwili stawiało ją w bardzo niewygodnej sytuacji. Z jednej bowiem strony chciała się łudzić, że oszukując go, że wszystko jest dobrze, a przecież nie było, odbiera mu dodatkowe troski, kompletnie niewskazane w jego stanie zdrowia, który pozostawiał naprawdę wiele do życzenia, a z drugiej: czuła się podle, że nie mówi mu prawdy, bo jedno spojrzenie w jego błękitne tęczówki uświadomiło ją, że on i tak ją zna, a więc swoim unikaniem tematu lub jawnym mówieniem rzeczy niezgodnych z faktycznym stanem rani go dwójnasób. Mimo wszystko, musnęła go w czoło, licząc naiwnie, że sprawa rozejdzie się j a k o ś po kościach. – Możesz już odpocząć, naprawdę, ja przejmę wartę – zapewniła czule, ale i stanowczo: naprawdę, marzyła, aby już się położył i zasnął razem z ich córeczką. Na szczęście przynajmniej, jego głos brzmiał zdecydowanie lepiej, niż wtedy, kiedy go zostawiała. – Hej, kochanie, już dobrze – przyłożyła dłoń do jego policzka; grała i udawała, chowając się za fasadą spokoju, bo jej priorytetem nie był ból rozdzierający jej wnętrzności, a przyniesienie ukojenia swojemu mężczyźnie. – To dobrze, naprawdę…
    Skupiała całą swoja uwagę na Connorze i na malutkiej Roselyn Irisbeth, która bardzo ciężko i niespokojnie oddychała – najpewniej nie tylko od gorączki, ale także z powodu przeżyć, przez jakie przeciągnął ją los i które na pewno się na niej odbijały. Jej matce pozostawało w związku z tym jedynie wierzyć, że przez fakt, jak młodziutka była, to fatalne wydarzenie z Geraldine – do której nienawiść wyczuła w głosie Greybacka bez trudu, bo sama mówiła o pani Sekretarz równie niemiłym, pełnym pogardy tonem; co prawda, u niej jeszcze pobrzmiewały wyrzuty sumienia, bo jakby nie patrzeć: dopuściła się okropnego czynu – nie odbije się na jej psychice. Niestety, nie miała szans porozmawiać o tym z byłym profesorem, bowiem przypomniała się jej sprawa niecierpiąca zwłoki: podanie kolejnej dawki leków swoim skarbom. Dlatego też, chociaż jej narzeczony próbował ją powstrzymać i mówił cały czas, ona już gnała do kuchni, aby przelać do buteleczki miarkę dla córeczki i do dużego kubka – porcję dla ukochanego.
    — Moja kochana maruda – skomentowała jedynie wyczyny mężczyzny i musnęła go we włosy, a następnie przysiadła na brzegu łóżka. – Hej, malutka – delikatnie próbowała rozbudzić dziewczynkę, zgadzając się, aby to jej pierwszej zaaplikować lekarstwo; zresztą, on, pomimo jej strachu o brak sił, mógł wlać je sobie sam, co też szybko uczynił. – No chodź, chodź, przepraszam, że cię budzę – ułożyła ją sobie w ramionach – ale musisz być silna, kruszynko – niemalże siłą wcisnęła jej napój; w jej fiołkowych oczach pojawiły się łzy żalu i złości na świat. – Wiem, ze ci się nie podoba, tylko nie płacz… proszę – jęknęła, gdy Roselyn krzywiła się smutno, skryta w ojcowskich objęciach. – Zajmij się nią, ja trochę… – urwała, zaskoczona jego nagłą stanowczością i poleceniem. W oszołomieniu jednak przysiadła, uchylając z wrażenia usta, niczym ryba wyrzucona na brzeg. – No trzeba. Trzeba posprzątać na ganku, trzeba posprzątać w kuchni… rzeczy do prania przygotować i… i obiad… przecież nic nie jadłeś. Na Boga, Connor, mam pracę! – Chciała się podnieść, ale przytrzymał ją delikatnie, ale wymownie za rękę. Nie to ją jednak tak rozbiło i przeraziło, a jego pytanie, co tak właściwie jej dolega: sama przecież nie wiedziała, o co konkretnie chodziło; dlaczego była tak rozkojarzona i ciągle, zwyczajnie spanikowana, bowiem dopuściła się paskudnej zbrodni. Nagle skorupka jej maski pękła, a za nią nie kryło się nic, oprócz czarnej rozpaczy, której dała ujście z pomocą gwałtownego szlochu. – Zabiłam ją Connor… – wyszeptała w końcu, brzmiąc tak przeraźliwie pusto. – Boże… jestem mordercą… Connor, Ministerstwo… oni nas znajdą, twój ojciec… o Jezu… Boże, ja pójdę do więzienia! – Zawyła rozdzierająco.

    przerażona i smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  27. Nie wiedziała, co powinna była myśleć. Z jednej oto strony Vereena pragnęła grac silną i niezależną kobietę, odważną matkę i troskliwą narzeczoną, która żadnej pracy się nie boi i jest gotowa do największych poświęceń – a przy okazji również i zbrodni – aby chronić swoich najbliższych, którzy byli przecież całym jej światem: dosłownie, wszystko, co posiadała najcenniejszego zamykało się Roselyn Irisbeth oraz w organizmie Connora, do czego włączały się ich umysły oraz serca. Z drugiej zaś pielęgniarka była kompletnie załamana tym, przez co przeszła w ostatnich godzinach, a przeszłość – morderstwo macochy przez jej ojca w lipcu dwa tysiące dwudziestego, zaatakowanie przez ukochanego w sierpniu tego samego roku, porzucenie jej, stracenie synka oraz każda rzecz, która miała miejsce nie tak dawno: od ponowne trafienie na Greybacka, poprzez dowiedzenie się o Chloe i jej ciąży oraz jej śmierć, aż do wydarzeń w MM, Uxbalem i ponownym wylądowaniem u Munga – wciąż się w niej kumulująca, tylko intensyfikowała to, co uczyniła Geraldine Nott. Zrobiła zaś doprawdy okropnego i w całej swojej dobroci – zwyczajnie nie umiała się z tym pogodzić. Nie była w końcu t a k ą osobą, a kimś, kto nawet z racji pełnionego zawodu i funkcji społecznej miał nieść pomoc i ratować życia – nie je dobierać; nie być potworem, jak wówczas, w najwyższej komnacie Warleggan Tower Castle.
    — Mój Boże… Boże – jęczała więc, kompletnie sobie nie radząc z zaistniałą sytuacją i nie widząc z niej żadnego wyjścia; żadnego światełka na końcu tunelu. Co gorsza bowiem, już pomijając wszystkie jej rozterki wewnętrzne, faktycznie postawiła ich w stanie olbrzymiego niebezpieczeństwa: nie sądziła bowiem, aby zaginięcie tak wysoko postawionej czarownicy w administracji półświatka, z tak znamienitego rodu, przeszło bez echa. Na pewno więc upomnieć się mieli o nią współpracownicy oraz Nottowie, a jeśli ci wiedzieli, gdzie ich jedyna córka się udała, to na pewno tę informację posiadali także Greybackowie, a więc i Fenrir, który chyba za życiowy cel postawił sobie dręczenie własnego syna. Tym samym, zawisły nad nimi trzy widma: aurorów, którzy mogli ją zdezintegrować lub wpędzić do Azkabanu, a wystarczyłaby im ledwie mglista poszlaka, bowiem przecież była notowana, rodziców Geraldine, którzy pewnie nie mieli puścić płazem śmierci swego dziecka, nieważne, jakie uczucia wobec niej żywili, oraz przerażającego Śmierciożercy-wilkołaka, dla którego wojna się nie skończyła. – Jezus Maria – uświadomiwszy to sobie, Vera załkała rzewnie i rozdzierająco, przez co dała się pociągnąć na kolana narzeczonego; w innym razie bałaby się o jego zdrowie. – Connor, nie… n-nie… p-przecież… Boże… ja wydałam na nas wyrok śmierci! – Szlochała żałośnie, ale gdy poprosił ją, aby go wysłuchała, zrobiła to i chociaż bardzo chciałaby wierzyć w to, że jego słowa, chociaż prawdziwe, się ziszczą: nie potrafiła. Nie w ich wypadku. – Ona cię kochała, Connor – zaczęła rozdygotana – i wiedzieli pewnie o tym wszyscy. Wiedzieli o tym Nottowie i pewnie twoi rodzice. Ściągnęłam na nas ich i Ministerstwo. Czy ty to rozumiesz? Rozumiesz, że… że jej śmierć rozpoczęła efekt domina, który nas… który… Boże… który skrzywdzi ciebie i Rosie? – Zerknęła przerażona na maleńką dziewczynkę; nic jej nie uspokajało, nawet silne, szerokie ramiona byłego profesora. – Nie poradzimy sobie – stwierdziła ostatecznie, patrząc mu głęboko w oczy i będąc co do tego święcie przekonana – a ja nie pozwolę, aby coś ci się stało przez moje grzechy. Nic nie zrobisz. Nic – wpajała mu ostro – i jeśli to wyjdzie na jaw, to poniosę tego wszelkie konsekwencje, rozumiesz? – Przypomniała nieco szaleńca, który chciał przekonać kogoś całkowicie normalnego do swoich wierzeń. – Connor – tym razem to ona pochwyciła jego twarz w drżące dłonie; z jej fiołkowych oczu wciąż sączyły się łzy – obiecaj mi proszę, że nic – nacisnęła – nie zrobisz. Daj… daj temu być, a kiedy przyjdzie… przyjdą aurorzy, nic nie zrobisz, tylko zajmiesz się Rosie – błagała: naprawdę wierzyła, że zniszczyła ich rodzinę.

    załamana i spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  28. — Wiem, że nie dałeś i nie dasz jej skrzywdzić – zapewniła całkowicie szczerze, poważnie, ale i przy tym bardzo czule, Vereena, wpatrując się głęboko w zachwycające, księżycowe tęczówki swojego ukochanego, które ich córeczka odziedziczyła, co sprawiało, że była prawdziwą pięknotką, bystrze spoglądającą na świat i próbującą pojąć swoim trzytygodniowym umysłem to, co wokół niej się dzieje. Naprawdę zaś wierzyła w to, że Connor jest akurat tym typem męża, bo już przecież mogła go określać w takich kategoriach, mimo że oficjalnie i prawnie na ten etap relacji mieli wejść za jakiś czas, to ona już czuła jakby przysięgli sobie przed Bogiem wszystko, co trzeba, i ojca, który nie broniłby do ostatniej kropli krwi swoich bliskich. – Gdyby tu się zjawił – przerwała ostro i lodowato – zabiłabym go – zapowiedziała, wcale nie żartując i podkreślając to z mocą; jej płonące żądzą zemsty i nienawiści, fiołkowe oczy tylko dodawały intensywności temu zapewnieniu, tak samo jak to, co mu udowodniła już wcześniej: była gotowa na wszystko, aby chronić tych, których kochała najmocniej. – Och, Connor… – westchnęła jednak rozdzierająco na dalsze jego słowa. – Dzisiaj – jęknęła i przetarła dłonią twarz. – Dzisiaj… dzisiaj zabiłam człowieka. Zrobiłam to po raz pierwszy w życiu i… z-znaczy… nie pierwszy – skrzywiła się, referując do słodkiego Lieva, ale jednak był to inny rodzaj sytuacji, w jakiej się znalazła – ale no taki… bardzo fizyczny, mocno namacalny – próbowała wyjaśnić koślawo – i mam nadzieję, ze ostatni, bo chociaż oddałabym za ciebie życie, pozbyłabym się Fenrira, to… t-to wolałabym więcej tego nie czuć – zadrżała na wspomnienie owego swoistego obucha, który zdawał się uderzać ją w potylicę od chwili, kiedy zorientowała się, że urwała linię życia kobiety, co prawda nie niewinnej ani dobrej, ale jednak: człowieka. – Zrobiłam to i… i jest mi tak wstyd. – Przyznała w końcu. – Przed tobą, przed Rosie – musnęła brzuszek dziewczynki, nie mogą się od niej dokleić, jakby w obawie, że jeśli to zrobi, ona zniknie – bo… bo nie powinna mieć matki, która dopuszcza się takich czynów. – Odetchnęła ciężko. – Przede wszystkim jest mi wstyd przed samą sobą, bo to nie byłam ja. Ja ratuję ludzi, nie ich zabijam – wyszeptała z bólem, po czym dodała: – więc nie mów mi, że nie poniosę kary za coś, czego się nie dopuściłam: zabiłam Geraldine. Ja. Ja sama – powiedziała głośno, wyraźnie, jakby chcąc ściągnąć na siebie kłopoty: prawda była jednak taka, że był to dal niej rodzaj katharsis. Uśmiechnęła się bardzo smutno na kolejne wyznania Greybacka. – Skarbie… nikogo nie będzie obchodziło, dlaczego – podkreśliła – to zrobiłam. Liczy się fakt, że pozbawiłam życia panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć, wybitną czarownicę czystej krwi, jedyną córkę znamienitego rodu – wyliczała, coraz mocniej cierpiąc. – Connor – nagle usiadła na nim okrakiem i chwyciła jego twarz w swoje dłonie – Rosie najmocniej potrzebuje miłości. Niezależenie, czy tylko od tatusia, czy tylko od mamusi. Lepiej, żeby miała ojca, niż żeby w ogóle nie miała rodziców – wykładała mu spokojnie i łagodnie, z nieopisaną czułością, aby później wybuchnąć płaczem. – Nie chcę jej zostawiać , wiesz? Nie chcę! – Załkała żałośnie. – Nie chcę… nie chcę zostawiać ani ciebie, ani jej, ale… a-ale jeśli zajdzie taka potrzeba, oddam się w ręce władz, a ty im nie staniesz na drodze. Nie zrobisz tego Connor, bo za mocno nas kochasz – perfidnie brała go pod włos. – Nie będziesz zgrywał żadnego cholernego bohatera, rozumiesz? – Wciąż roniła łzy wzruszenia; nigdy nie słyszała równie pięknych rzeczy, jak tego, które powiedział jej narzeczony. – Błagam – jęknęła w końcu – bądź rozsądny. Z mojej różdżki popłynęło odpowiednie zaklęcie – wiedziała, w jak łatwy sposób to zweryfikować – to u nas ostatni raz była widziana Geraldine i… i to ja jestem notowana. To mnie kojarzą z morderstwem młodej, ciężarnej charłaczki – mówiąc to, dosłownie zawyła, bo wspomnienia ją zabijały. – Connor – oparła swoje czoło o jego – ty sobie poradzisz beze mnie – zapewniła – ale ja bez ciebie już nie – zakończyła.

    smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  29. Serce pękało Vereenie na milion kawałeczków, gdy słuchała, jak błagalnie Connor ją prosi, bojąc się, ze ją straci, aby nigdy nie zostawiała ani jego, ani ich słodkiej – obecnie już na szczęście nieco spokojniejszej, ale wciąż rozgorączkowanej – Roselyn Irisbeth. Ona oczywiście, nie miała najmniejszego zamiaru gdziekolwiek się wybierać, bo przecież w tamtej chwili – siedząc okrakiem na jego silnych udach i trzymając w drobnych i zgrabnych, delikatnych, ale wciąż nieco drżących od emocji dłoniach, jego przystojną twarz – miała w swoich rękach cały swój świat; włączała się do niego oczywiście córeczka, ale była na tyle blisko ojca, że nie traktowała ich w tym konkretnym momencie, jako suwerennych istot. Nie potrzebowała wiele do szczęścia: ani wymyślnych strojów, ani dużego domu z wielkim ogrodem, ani tego cholernego pickupa w kolorze disco-pomarańczy, który finalnie przecież nie zajechał pod ich dom, bo Greyback wyczuł, że coś się dzieje nie tak z jego dzieckiem i natychmiast przybył – i gdyby nie to, pewnie zakończenie tej historii nie byłoby chociaż by w połowie tak dobre, jak stało się obecnie, pomimo problemów z pogodzeniem się młodziutkiej pielęgniarki nad tym, co zrobiła Geraldine – ani nawet magii, bo to jej miłość do niego była magią. Jasnym więc było, ze ani myśli go zostawiać, ale kochała go przy tym tak mocno, że gdyby przyszło, co do czego, nie zgodziłaby się, aby – wzorem prawdziwych rycerzy, których czasem niepotrzebnie odgrywał, narażając się na niebezpieczeństwo – przyjął na siebie winę, do czego był całkowicie zdolny, mimo że w zaistniałej sytuacji, jedyną osobą, która powinna ponieść odpowiednie konsekwencje, adekwatne do swego czynu, była właśnie ona – dziewczyna, która po prostu chroniła swoich bliskich. Nieważne, jak złe by to nie było.
    — Och, skarbie, ja wiem – wpadła mu szybko w słowo, muszą się ustosunkować do nich – ale to nie jest usprawiedliwienie i to nie będzie – podkreśliła – okoliczność łagodząca. Cz-czekaj… słuchaj, ja nie mówię, że coś się stanie, ale gdyby… gdyby coś… – urwała; westchnęła ciężko, rozdzierająco. – Connor – podjęła po chwili – wiem, że lepiej by było, gdyby Rosie miała oboje rodziców i nie mam zamiaru pchać się do paszczy mantykory – miała oczywiście na myśli Ministerstwo Magii – mimo ze czuję, że jak moje sumienie czernieje i domaga się sprawiedliwości – uśmiechnęła się smutno, a następnie zamilkła, zszokowana jego jeszcze większym popadnięciem w czarną rozpacz. – J-jak… jak mogę… życzyć… co? – Dukała, kompletnie nie pojmując, co się dzieje, podczas gdy on dosłownie się załamywał. Przeraziła się tak, że na chwilę wstrzymała oddech, podczas gdy on mówił, dzięki czemu mógł spokojnie dokończyć. – Jezus Maria… – skwitowała wybuchając nagle pełnym wzruszenia, rzewnym płaczem i ni z tego, ni z owego, wtulając się w niego mocno, objęła go mocno za szyję i przycisnęła piersi do jego torsu, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi, a gdy objął ją szczelnie swoimi silnymi, szerokimi ramionami, załkała jeszcze głośniej i rozkleiła się całkowicie. Długo nie mogła się uspokoić, bowiem to, co jej przekazał było tak piękne, że aż przerażające, nie tylko dlatego, że czuł to wobec niej, ale również z powodu tego, że ona pałała wobec niego tożsamymi rzeczami. Byli siebie warci na każdym polu. – Kocham cię, Connor – wyszeptała, z trudem się opanowując i w końcu się od niego odsunęła. – Powiedziałeś mi – podjęła, drżąc od emocji – że jesteś twoim aniołem zesłanym na ziemię, aby cię uratować – przypomniała mu jego słowa sprzed kilku miesięcy – ale to kłamstwo. Byłeś w błędzie. To ty zostałeś zesłany – nacisnęła – i to ja – podkreśliła – potrzebowałam pomocy. Dałeś mi życie, dałeś mi szczęście, Connor, ja nie wiedziałam kim jestem i czego pragnę, dopóki cię nie zobaczyłam – kontynuowała, mimo że łzy zalewały jej fiołkowe oczy i blade policzki. – Szukałam cię całe moje życie i kiedy cię znalazłam… kiedy się znalazłeś i się… zdarzyliśmy –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – wydusiła z oczarowaniem; taka też była prawda, bo oni się nie poznali, nie zakochali się w sobie, bo te słowa były zbyt subtelne i za mało opisowe, nieodpowiednio nacechowane, aby opisać to, co ich łączyło: oni się zwyczajnie z d a r z y l i , na zawsze i na wieczność – zaczęłam oddychać i nie myśl sobie nigdy, że chciałabym się udusić – uśmiechnęła się blado, muskając opuszkami palców jego gęstą, szorstką i ciemną brodę, spoglądając na niego z uwielbieniem i oddaniem. – Kocham cię i nie mogę bez ciebie żyć – powtórzyła – ale to też… to też jest tak, że ja muszę mieć pewność, że gdyby przyszło mi zapłacić za moje winy, nie zrobisz nic, co by ciebie naraziło, bo och – przerwała, aby powstrzymać szloch. – Tylko przy tobie jestem najpełniejsza, rozumiesz? Moja miłość do ciebie to starzenie się u twojego boku najpełniej, korzystanie z życia najpełniej, uśmiechanie się najpełniej i patrzenie bez wstydu w swoje odbicie w lustrze, a finalnie… odejście z tego świata z uśmiechem na ustach, bo należałam do ciebie. Nie szłam przez ten paskudny świat samotnie. – Jej oczy błyszczały pięknie: mówiły to, czego słowa nie potrafiły zamknąć w swoich ramach, szeptały o rzeczach, o których wiedziało tylko serce i grały muzykę jej duszy, którą także oddała wilkołakowi. – Dlatego chciałabym… chciałabym, żebyś tu został, bo jesteś silny, Connor, silniejszy niż ja, bo to nie ja tobie daje siłę, tylko ty mnie – przekonywała – i wystarczy, że spojrzysz na swoje ramiona – rzuciła nieco żartobliwie i czule dotknęła jego perfekcyjne wyrzeźbionych mięśni – i uniesiesz siebie, Rosie – zerknęła czule na ich córeczkę, rozumiejąc, że miłość, jaką darzyli siebie, a którą czuli wobec dziewczynki, to były dwie różne kwestie – oraz naszą miłość – wyszeptała z zachwytem – w wieczność – była o tym święcie przekonana i dla niej ten fakt nie podlegał najmniejszej dyskusji.

      całkowicie zachwycona, wzruszona i oczarowana VERA, która kocha tak bardzo, że to aż boli oraz jej beznadziejna autorka…

      Usuń
  30. Słowa płynęły – po prostu: sunęły wokół nich, tworzyły pięciolinię, nuty, a finalnie najpiękniejszą muzykę świata; następnie łączyły się w ciasne sploty, które ich ciasno otulały i niosły ciepło, radość ukojenie. Kiedyś sądziła, że nie mają one mocy sprawczej, ale patrząc na to, jak reagował Connor – rzadko widziała go w stanie tak wielkiego poruszenia i zachwytu; z księżycowymi tęczówkami pełnymi łez i gardłem ściśniętym przez szloch; uwielbiała to, że przy niej się nie krygował na siłacza, bowiem ona wiedziała, ze jego siła płynie nie z mięśni, kamiennej postury i obojętnego wyrazu twarzy, a z miłości właśnie – biła się w pierś, ż kiedykolwiek wątpiła w te rzeczy; co prawda, nadal była zdecydowaną fanką okazywania swoich emocji poprzez czyny, ale on skutecznie ją przekonywał również ku drugiej opcji, kiedy fizycznie nie dało się nic zrobić, oprócz mówienia. Swoje źródło miały zaś w sercu Vereeny – w tym wielkim, kochającym sercu, które biło tylko po to, aby uszczęśliwiać swojego wielkiego ukochanego oraz malutką córeczkę; w tym sercu, które gotowe było umrzeć, aby chronić tych, którzy byli dla niej najważniejsi; w tym sercu, które nie potrafiło się pogodzić ze tym, jak potraktowała Geraldine i buntowało się przeciwko temu w bardzo bolesny i nieprzyjemny sposób. Niczym więc dziwnym nie było, ze były piękne i wzruszające – włożyła w nie całą siebie, każdy swój oddech i ogrom uczucia, jakim darzyła swojego potężnego wilkołaka, jednocześnie odkrywając z niemałym zaskoczeniem, że mimo jej największych, usilnych starań, one nie są odpowiednio wielkie, aby opisać to, co się w niej kotłowało. Liczyła w związku z tym, ze jej fiołkowe toczy dopowiedzą resztę pięknej prawdy – Greyback przecież zasługiwał na najlepsze, a ona miała zamiar o to walczyć. Mocno.
    — Dużo czytałam – odparła jednak żartobliwie, gdy stwierdził, że pomimo swoich obaw, młodziutka pielęgniarka umie pięknie mówić, chociaż łzy nadal toczyły się po jej bladych policzkach: wynikały one jednak czystego zachwytu nad potęgą ich miłości. Następnie zaś dłuższą chwilę milczeli, po prostu tuląc się do siebie i czerpiąc od siebie nieopisane pokłady siły, które pomagały im się zregenerować po tym, czego doświadczyli ze strony panny Nott, odganiały czarne chmury, które wisiały nad nimi w postaci ewentualnego spotkania z aurorami z Ministerstwem Magii, a także widmo konfrontacji z rodzicami Geraldine lub starymi Greybackami. Po chwili jednak odsunęła się i scałowała słone krople z jego policzków, ale nadal nie zeszła z jego kolan, wtulając się w silne ciało ukochanego niemalże kurczowo i ponownie ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi; jego zapach był całkowicie oszałamiający i upajający, a przy tym, wraz z cudownym biciem jego serca oraz ciepłem bijącym z karmelowej skóry, koił jej zszargane nerwy. – Nie będziemy myśleć – przytaknęła zduszonym, przez poły grubego materiału swetra, w który opatuliła mężczyznę, szeptem. – Będziemy cieszyć się każdym dniem i nie myśleć o jutrze – kontynuowała, całkiem zadowolona z tego pomysłu, mimo że wiedziała, że z jej obsesyjnym pragnieniem planowania wszystkiego, pewnie szybko będą musieli zaniechać owej praktyki. Niemniej: w tamtej chwili zdecydowanie tego potrzebowała; owego zapewnienia, że w końcu będzie dobrze. – Nigdy się nie poddamy – to jednak powiedziała głośno, wyraźnie i całkowicie szczerze, a nawet buńczucznie, jakby rzucając wyzwanie losowi, który lubił im rzucać kłody pod nogi. Pocałowała go na koniec w szyję. – Dziękuję, ze jesteś – dodała jeszcze cichutko. – Jesteś moją skałą, na której buduje nasz dom – objęła go za kark, ale nie trwało to długo: Roselyn Irisbeth domagała się ich atencji; dotychczas spokojna, chyba wyczuła, że jej rodzice doszli do porozumienia. – No i czego chcesz księżniczko, hm? – Zaśmiała się i zsunęła na łóżko, padając obok małej na materac i spoglądając na nią z zachwytem. – Connor – zagaiła jednak nagle – chciałabym tylko… pochować Geraldine – zasugerowała nieśmiało.

    spokojna i oczarowana VERA, która ma potrzebę pogrzebu, lel

    OdpowiedzUsuń
  31. — Nie masz mi za co dziękować, Connor – wpadła mu w słowa Vereena, która szczerze uważała, że nie zrobiła niczego, dzięki czemu mogłaby zbierać jakiekolwiek pochwały, czy wyrazy wdzięczności, ba!, biorąc pod uwagę ten felerny, wietrzny poniedziałek, zdecydowanie zakwalifikowałaby siebie do osób, które raczej wszystko niszczą i nie nadają się do współistnienia obok kogoś tak wspaniałego, jak ten wielki, silny i czuły wilkołak. Dobrze jednak, że nie dostrzegł krótkotrwałej zmiany wyrazu jej oczu, którą z trudem i w bólach udało się jej zwalczyć: w końcu obiecała mu, że nie będzie roztrząsała niczego ani wybiegała w przyszłość, jeśli widziała ją w ciemnych kolorach, gdzie były same złe aspekty ich życia, a zacznie skupiać się na przysłowiowym „tu i teraz”, które przecież było piękne i spokojne, przyjmując kształt trzytygodniowego słoneczka. – Moje maleństwo – szepnęła więc oczarowana, gładząc Roselyn Irisbeth po brzuszku, aby nagle zamrzeć; nie mogła pozwolić, aby dziewczynka kiedykolwiek tak do końca źle o niej pomyślała, a Geraldine, według jej opinii i wbrew tej, którą posiadał mężczyzna, zasługiwała na pochówek. Mile ją jednak zaskoczył swoimi słowami. – Widzisz? – Chwyciła jego wielką łapę i przyłożyła do ciałka córeczki. – To ja mam ci za co dziękować, nie ty mnie.
    Ciepły uśmiech, który wykwitł na jej twarzy nie był może i uśmiechem, którym obdarowywała go podczas tych cudownych dni, kiedy byli we trójkę – lub z jej babcią – podczas długich leniwych poranków, spokojnych popołudni, gdy przekomarzali się w kuchni oraz czułych wieczór, gdzie nad drobnym ciałkiem swojego skarbu patrzyli sobie głęboko w oczy, bo też i sytuacja była inna: pełna stresu, strachu i nieprzyjemności, odbijająca się poważnie na psychice młodej pielęgniarki. Niemniej, gest ten był doprawdy pokrzepiający i szczery – naprawdę była niebywale wdzięczna swojego partnerowi za to, że postanowił przystać na jej drobną prośbę zachowania chociaż resztek przyzwoitości, bowiem skoro mieli ukrywać zaginięcie panny Nott, co nie zostało ustalone wprost, acz wynikało z treści rozmów, jakie prowadzili, to przynajmniej pragnęła, aby nie obżarły jej ryby. Nieważne bowiem, co im uczyniła – była wciąż człowiekiem; złym, podłym i paskudnym, ale jednak: istotą żywą, a wobec takiej młoda pielęgniarka, również z racji swojego zawodu nie umiała przejść w żaden sposób obojętnie. Dlatego też, chociaż wtorek był nadal pełne napięć i nerwowego rozglądania się wokół – szczególnie za okno, w kierunku, gdzie zmierzało się do Londynu, tak już środka przyniosła zdecydowane ukojenie ich zszarganych nerwów i względny spokój.
    Wtedy także zdecydowali się, aby wybrać się do Boscastle – oczywiście, po krótkiej rozmowie oboje uznali, że lepiej nic nie mówić seniorce rodu o tym, co się stało z ich prawnuczką, bowiem wiek kobiety nie działał raczej dobrze w tak stresowych chwilach – celem upewnienia się – co prawda, Vera ciągle była zapewnienia przez Greybacka, że jest odpowiednio wykwalifikowana, ale ona sobie zdecydowanie już nie ufała – czy z małą Rosie wszystko dobrze; bała się, że nie, bo chociaż gorączka sukcesywne spadała, to kaszel małej dosłownie spędzał sen z powiek rodzicom, którzy nie mogli znieść, że taka kruszyna musiała tak cierpieć. Przy okazji i jej matka miała zostać zbadana przez doktora Cartera, któremu długo musieli tłumaczyć, że nie przyszli wcześniej, bo zajęła się nimi położona, co w końcu kłamstwem nie było, nie wspominając przy tym, kto w zasadzie odebrał poród, a jej ojciec – w końcu odebrać pickupa; dobrze, że poszła z nim, bo jej śliczny uśmiech i dobre spojrzenie udobruchały starego sprzedającego, gdy tłumaczyła, że jej męża, bo tak lubiła go oficjalnie nazywać, dopadła nagła grypa żołądkowa. Dzięki temu mogli spokojnie wrócić do chatki na klifie, obłożonego zaklęciami ochronnymi przez wilkołaka – pół-wila zaś odłożyła swoją różdżkę na dno szafy, bojąc się czarować; nie była pewna, czy na trochę, czy na zawsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopiero wówczas zajęli się sprawą Geraldine: musieli najpierw wyleczyć córeczkę, zregenerować Connora, którego teleportacje wycieńczały i narzeczona nawet zgłosiła się, że uda się do Warleggan Tower Castle samodzielnie, na co oczywiście się nie zgodził – chyba bojąc się, że stanie się jej coś nie tylko fizycznie, ale głównie psychicznie, kiedy spojrzy na wieżę na jeziorze, spostrzeże resztki wybite okno lub co grosza: znajdzie ciało martwej kobiety. Jej pozostawało więc zostanie z ich księżniczką – która z dnia na dzień rosła, przybierała na wadze i wykazywała coraz więcej uroczych, zabawnych funkcji, robiąc się coraz piękniejszą – na parę godzin w stresie i nie wiedzieć czemu, gdy jej ukochany wrócił i powiedział, że pomimo swoich najszczerszych chęci i poszukiwań, nic nie odnalazł, dziwny kamień spadł jej z serca: do głowy przyszła jej okrutna myśl, że jak nie ma ciała, nie ma morderstwa, po czym odetchnęła z ulgą, zapewniając go, że n i c się nie stało. Oczywiście, wyrzuty sumienia, niechęć do samej siebie i strach, że Ministerstwo Magii, stary Fenrir, czy Nottowie ich odnajdą, napadną i zniszczą, wciąż się w niej kotłował, ale w znacznie już mniejszym stopniu – widocznie jednak, takie wydarzenia po prostu miały być na zawsze i należało się z nimi nauczyć żyć. Taki też był jej zamiar – bo żyć miała dla kogo.
      Dzięki temu wydarzeniu udało im się wrócić do normalności. Udało im się, pomimo wszelkich przeciwności losu, budować normalną, szczęśliwą relację między sobą oraz ze słodką Roselyn Irisbeth, którą wszyscy – na czele ze straszą panią Thornton – się zachwycali; rzecz jasna, wycieczki do Boscastle, nawet kiedy podróżowali starym pickupem, którego funkcjonowania musiała nauczyć ukochanego Vereena właśnie, nadal wiązały się z wieloma krzywymi spojrzeniami i podszeptami. Pewnie, nieco obawiano się t e g o wielkoluda, który kroczył obok t e j dziwaczki, ale i tak niewielu to powstrzymywało od wyrażania komentarzy na przeróżne tematy – tego, że nie są małżeństwem; tego, jak trzymają dziecko; tego, gdzie mieszkają. O dziwo jednak – główni zainteresowani w ogóle się tym nie przejmowali za bardzo skupieni na swojej miłości i ich słoneczku, które absorbowało ich czas. Gadali do córki godzinami, jak najęci, śpiewali i nucili, a kiedy, pewnie nie do końca świadomie, śmiała się, albo wymachiwała rączkami i nóżkami – oni śmieli się wraz z nią, pełni wzruszenia i radości. Jednocześnie zasypywali ją milionami pocałunków i różnych pieszczot, nie chcąc jej wypuszczać z objęć – w czym prym oczywiście wiódł wilkołak i jego szeroki, nagi tors, który dziewczynka wręcz ubóstwiała i najchętniej tam właśnie spała.
      W tym wszystkim zaś tylko rosła ich namiętności. Mijały bowiem tygodnie od porodu i Connor w pewnym momencie, zbyt skupiony na sprawach dotyczących bliskich kompletnie zapomniał stawiania kresek, które odliczały dni dzielące go do ponownego obcowania ze swoją kobietą – oczywiście, fizyczność nie była najważniejszym aspektem ich związku, ale na pewno bardzo przyjemnym, a biorąc pod uwagę, jaki ideał udało im się dzięki temu spłodzić, nie ulegało wątpliwościom, że bardzo chcieliby do takiego wysiłku wrócić ponownie. O nich jednak pamiętała młodziutka pielęgniarka, w której – czego nie było widać na pierwszy rzut oka, spoglądając na jej słodką, anielską twarz i wielkie, dobre, fiołkowe oczy – również drzemał ogień pożądania. Dlatego też, gdy Longbottom, w trzecim tygodniu kwietnia, poprosił byłego profesora ONMS o sprawdzenie, co się działo ze zwierzętami, zobaczyła w tym możliwość zrobienia mu niespodzianki – zresztą, dyrektorowi za to, co dla nich zrobił, nie wypadało odmówić. Okresu rozłąki – poprzedzonego niesamowitymi czułościami – nie spędziła jednak na płaczu: spakowała swoją córeczką i babcię do auta, pojechała do miasteczka zrobić zakupy, a przede wszystkim: poddać siebie, straszą panią i Rosie badaniom kontrolnym, których wyniki były dla wszystkich kobiet pomyślne.

      Usuń
    2. — Ojej, czy ty słyszysz to, co ja, księżniczko? – Gadała, jak najęta, słysząc poruszenie przed domkiem, które oznaczało, że ktoś się teleportował. – Tatuś do nas wrócił, tak, malutka… tak – uśmiechała się szeroko, bowiem ten dzień naprawdę należał do wspaniałych; dziewczynka chwytała w małe piąstki matczyny palec. – Tutaj jesteśmy wielkoludzie – zakomunikowała ukochanemu, gdy ten wpadł do środka. – Ręcę – uprzytomniła mu, gdy on już wyciągał wielkie łapy po swojego szkraba; posłusznie je umył, przywitał się z małą, a następnie, gdy ta dzięki jego kołysaniu zaczęła przysypiać, ułożył ją w kołysce. – Och – wyrwało się pół-wili chwilę później, gdy gwałtownie porwał ją w swoje objęcia, nie dając jej szansy nawet, aby obdarować go swoim ślicznym, rozanielonym wyrazem twarzy. Później natomiast również nie była w stanie nic dodać ani wyjaśnić, bo on już przeszedł do konkretów i zadawał szczegółowe pytania dotyczące stanu zdrowia swoich kobiet; młoda pielęgniarka dzielnie omijała temat krążący wokół jej gojenia się, bo też nie miał pojęcia, że to był główny cel jej wizyty u Cartera, a nie sprawdzenie, jak się miewa jej cukrzyca, a ta zresztą nie miała się tak do końca świetna, bowiem przez ciążę pogorszyło się jej nieco, co objawiało się chociażby gorszym wzorkiem. Na szczęście, nie musiała tego drążyć, bo szybko nakrył jej stęsknione usta swoimi smakującymi tytoniem wargami, a pieszczota szybko przestała być „grzeczna”. Nie protestowała, nie przerywała, nie komentowała. – Jest problem – stężała nagle, układając dłonie na jego ramionach i chociaż natychmiast pożałowała takiego tonu i zachowania, widząc, jak strasznie się przejął i zaczął panikować, dzielnie kontynuowała: – nie chcę ci niczego wybaczać ani ciebie odsuwać, wiesz? – Uśmiechnęła się zadziornie i zerknęła na Rosie: spała, co dało jej pole do popisu. – W skali od jeden do dziesięć… umierasz z głodu, czy chwilę wytrzymasz? – Jej oczu zapłonęły, gdy zsuwała z siebie sweterek, pod którym miała tunikę i obcisłe spodnie, chociaż bardziej widoczne było to, czego nie miała: stanika. – Booo… wiesz – podjęła, wycofując się ku łóżku i kręcąc biodrami – Carter mi powiedział… że… – przeciągała – już mogę…

      również czekająca sześć tygodni, okrutna, zadziorna i szczęśliwa VERA THORNE, która kocha swojego wilczka tak mocno, że szaleje za nim pod każdym względem i pragnie go całego, teraz-zaraz-natychmiast

      Usuń
  32. — Och, Connor – jęknęła teatralnie Vereena, kiedy ten się kręcił, wiercił i nie potrafił wydusić z siebie zupełnie nic konkretnego, zachowując się troszeczkę, jak napalony nastolatek, który po raz pierwszy ma obcować z dużo straszą, doświadczoną kobietą, będącą obiektem jego westchnień już długi czas. – Co ty nie umiesz nagle mówić? – Kpiła z niego jawnie i okrutnie, rozpinając górny guziczek jasnej tuniki ze stójką; pokazała mu tym samym ledwie kawałeczek szyi i obojczyka, a już widziała, jak drży i wrze. Nawet sobie przy tym nie zdawał sprawy, jak bardzo się jej podoba to, jak się zachowuje: fakt, że tak mocno na niego działa, mimo że w zasadzie n i c nie robiła. – Zawsze tyle gadasz, gadasz i gadasz, a dzisiaj język stanął ci kołkiem, hm… chyba nie tylko język – zaśmiała się, wymownie spoglądając na wybrzuszenie na jego ciemnych spodniach, która sprawiało jej olbrzymią satysfakcję, po czym wybuchła perlistym śmiechem, kiedy gorączkowo przekonywał ją, że nie jest absolutnie głodny, co w zasadzie mogłoby być prawdą, bo to przecież ją w tamtej chwili pożerał intensywnym wzorkiem. – Czekam – ona zaś zamiast mu ulżyć, tylko mocniej go prowokowała, w zawoalowany sposób przekazując mu, że sześć tygodni, które im upłynęło na wzajemnym hamowaniu siebie, właśnie dobiegło końca i mogą spokojnie, chociaż w ich wypadku spokojnie na pewno być nie miało, przystąpić do nadrabiania tych wszystkich chwil napięcia, w których musieli sobie odmówić zaspokojenia. Nie przypuszczała tylko, że wilkołak zareaguje, aż tak gwałtownie i nim się obejrzała, cisnął ją na łóżko i sam się na nie rzucił; o ile w jej wypadku zrobił to całkiem delikatnie, ale też i jej waga była mała, tak jeśli chodziło o niego, impet, z jakim padł na materac był tak wielki, że stara, drewniana rama, rozpadła się w drobny mak. – Boże – sapnęła zszokowana, ale w jej głosie pobrzmiewały szczęśliwe nutki. Było to jednak ostatnie, co zdążyła powiedzieć, bo już chwilę później narzeczony wziął we władanie jej usta; przymknęła powieki i pozwoliła mu na wszystko: nawet na porwanie ubrania. – Ech… lubiłam tę bluzkę… – poskarżyła się, całkowicie oczywiście żartobliwie, bo w tamtej chwili naprawdę miała gdzieś, co się stanie z jej strojem, później tracąc rezon, kiedy zaczął pieścić jej jeden z najbardziej wrażliwych punktów: szyję. Westchnęła przeciągle, z przyjemnością, która pogłębiała się z każdą sekundą. Oto bowiem jej narzeczony dłońmi sunął po jej kusząco zaokrąglonym ciele, które nabrało cudownych kształtów po ciąży, przy czym prym wiodły jej pełne, ciężkie i wypełnione pokarmem piersi, wzniecając w niej pożar, który swoją kumulacje miał w jej podbrzuszu. – Ojej… t-tak… tak mi rób – wyszeptała, kiedy palcami musnął jej twarde, różowe sutki, a gdy przestał obdarzać ją atencją, aż warknęła z pełnego niezadowolenia. – Na Boga i Ojca, Connor, serio? – Burknęła na niego święcie oburzona, kiedy nagle zaczął się zastnawiać, gdy już rozpalił ją do czerwoności, czy na pewno może. – Powiedziałam ci już. Mógłbyś przestać pieprzyć i zacząć pieprzyć? – Zasugerowała, dość kpiarsko i nie słuchając reszty jego wywodu, zaczęła walczyć z guziczkami od jego koszuli. – Nic mi nie jest – przyciągnęła go do siebie i szarpiąc za pasek od jego spodni, a następnie rozporem, wniknęła dłonią do jego bokserek; tym razem jednak nie miała zamiaru dać tylko jemu ukojenia, ale dostać za to coś w zamian. – Czego nie można powiedzieć o łóżku… – zachichotała słodko i jasnym było, że nie maiła mu niczego za złe. – Oho… Jesteś gotowy – stwierdziła z zachwytem, sunąc placami po jego twardej męskości; podobało się jej, że mimo iż uległa po tym, jak wydała na świat ich idealną, piękną córeczkę, wielu zmianom, nadal tak mocno na niego oddziałuje; zastanawiała się, czy nawet nie bardziej, niż kiedykolwiek, jako matka jego dziecka, co tylko jej schlebiało i pobudzało do działania. – Connor – nadgryzła płatek jego ucha – sprawdź, czy ja jestem… przekonaj się, że chcę, że mogę… że pragnę – kusiła go, dociskając piersi do jego nagiego torsu.

    podniecona i zachwycona VERA

    OdpowiedzUsuń
  33. — Nie było zamierzone? – Burknęła zaskoczona i niezadowolona Vereena, mrużąc fiołkowe oczy i mocniej zaciskając w chłodnych, zwinnych placach jego męskość, aby dać mu do zrozumienia, że takie odpowiedzi w ogóle jej nie satysfakcjonują: że fakt, iż robi się na myśl o niej twardy i gotowy działania, schlebia jej, a nie w jakikolwiek sposób uwłacza, czy deprecjonuje; że jest to coś, co sprawia, że czuje się piękna, atrakcyjna i ważna, pomimo początkowych problemów z akceptacją zmian w swoim ciele po porodzie. – Przecież… i tak zmieniamy dom – zachichotała słodko, po czym uniosła się leciutko: – Connor – szepnęła wprost do jego ucha, przyspieszając swoje ruchy – jęcz dla mnie – prosiła, ale w jej głosie pobrzmiewały ostre nutki: jednocześnie błagała, aby pokazał, jak bardzo go podnieca samym tym, że jest obok i szepcze zbereźne słówka zmysłowym głosem, a z drugiej wręcz nakazywała mu uwolnić skrywane głęboko w jego szerokiej, silnej piersi reakcje: uwolnić głos z oków przyzwoitości i dać się ponieść chwili. – Tak… właśnie tak, mój miły… tak – wzdychała z przyjemnością, gdy on robił się coraz bardziej nabrzmiały i coraz mniej się powstrzymywał; uwielbiała, kiedy bywał wobec niej tak uroczo bezbronny. – Naprawdę chcesz, abym przestała? – Zapytała, a jej ręką zastygła, zakrywając jego penisa.
    Patrzyła mu wyzywająco w oczy – tak bardzo, że sama siebie zaskakiwała, ale przecież była kobietą: również miała swoje potrzeby, a na tamten moment jej największa potrzebą było poczucie, jak jej ukochany mężczyzna wbija się w jej chętne ciało, wilgotne w newralgicznym miejscu i wyjątkowo mocno stęsknione za wszelkimi jego pieszczotami; czy to tymi subtelnymi, czy to tymi gwałtownymi, bo kochała je wszystkie wiedząc doskonale przy tym, że n i g d y by jej nie skrzywdził. Dlatego też prowokowała go coraz mocniej i bezczelniej, z pomrukiem zadowolenia przyjmując fakt, że przypominał kogoś, kto ewidentnie traci kontrolę nad sobą – świadczyło o tym chociażby to, jak Greyback nerwowo ściągał z niej spodnie, zapowiadając, że je spali, mimo że przecież nie tak dawno stwierdził, że bardzo lubi, kiedy w nich chodzi; o ile nie pokazywała się innym mężczyznom. Ona oczywiście tego zadania absolutnie mu nie ułatwiała, pragnąc, aby się pomęczył, bo dzięki temu wszystko, co mieli razem osiągnąć, miało być jeszcze bardziej zintensyfikowane – czyli wręcz zabójcze, biorąc pod uwagę ich nieopisaną wręcz tęsknotę za bliskością, która wyrażała się na przykład żarem buchającym z jej kobiecości, której poświęcił uwagę. Vera wówczas krzyknęła parę niestosownych rzeczy, ledwo chwytając przez niego oddech i się rozpadając.
    — Twoja… tylko twoje – udało się jej tylko wyspać, gdy adorował także jej wrażliwą pierś, która pod wpływem stymulacji zaczynała kusić mlekiem. – Boże, Connor, przecież wiesz, że twoja! – Dosłownie zawyła sfrustrowana i zniecierpliwiona, gdy pochylał się nad nią: zapraszała go do siebie, rozkładała szeroko nogi, aby mógł zaleźć sobie pomiędzy nimi miejsce i w geście wyczekiwania, wbiła paznokcie w jego ramiona. – Weź mnie, proszę – tchnęła w jego wargi i połączyła ich usta w namiętnym tańcu, podczas gdy on powoli się w nią wsuwał; objęła go mocniej za szyję, przylgnęła do niego rozpaczliwie: jęknęła, sapnęła, skrzywiła się, a za pierwszą falą paskudnego bólu, pojawiła się olbrzymia fala, które uderzyła w nią tak silnie, że padła pod narzeczonym na poduszki, patrząc na niego wyzywając. Pochłonęła ją namiętność. – Kocham cię – nie musiała nic więcej mówić: całą swoją postawą mówiła jasno, że jest wszystko w najlepszym porządku. Spoglądała na niego tak, jakby był ósmym cudem świata: i w zasadzie tak niejako było; spojrzenie to jednak mówiło także znacznie więcej i domagało się od niego ruchu, który na szczęście wykonał. Miarowo, powoli, za każdym razem gdy ich biodra unosiły się i opadały byli szybsi, gwałtowniejsi, głośniejsi; on wciskał ją w materac, ona do drapała. – Connor – powtarzała, niczym mantrę.

    drobna i słodka VERKA, która kryje w sobie wulkan

    OdpowiedzUsuń
  34. — Nic z tobą nie robie, Connor… – wydukała rozgrzana do granic możliwości, pobudzona tak, że jej mięśnie aż drżały i podniecona do tego stopnia, ze jej namiętność mogłaby spopielić cała Kornwalię. – To… to po prostu to co nas łączy… to miłość – jęknęła głośno, gdy wbił się w nią pod nieco innym kątem: ich ciała unosiły i opadały w równym, ale coraz szybszym tempie, które odbierało im dech i zdolność do racjonalnego myślenia. – Ojej – sapnęła niedługo później, kiedy brał ją tak, jak marzyła: nieco władczo, ale wciąż czule, pamiętając, że to jej pierwsze od dawna zbliżenie po dość wyczerpującym porodzie. Następnie dłuższą chwilę nie potrafiła nic powiedzieć: po prostu czuła i było to tak wspaniałe doznanie, że niemalże kurczowo objęła nogami w pasie narzeczonego, krzyżując łydki na jego pośladkach; w tym czasie jej dłonie sunęły po jego silnych plecach, zostawiając mu przy okazji pełno szram po jej paznokciach, bowiem tylko tak umiała wyrazić to, jak było jej dobrze. – Och, zapewniam, że czuję… czuję bardzo mocno – wysyczała, przymykając powieki i odchylając głowę do tyłu: tym samym wygięła się w lekki łuk uwydatniając swoje piersi i zgrabną, długą szyję. – Chcę cię czuć jeszcze mocniej – zażądała, co zakrawało o jakiś absurd, biorąc pod uwagę, co już z nimi robiło to zbliżenie. Niemniej, Greyback postanowił nie próżnować i chwilę później ruchy jego bioder stały się silniejsze, szybsze i dogłębniejsze, do tego stopnia, że młodej pielęgniarce pozostawało jedynie wyrzucanie z siebie urywanych krzyków, nad którymi w żaden sposób nie była w stanie zapanować: świadczyły one jednak o jej nieopisanej wręcz przyjemności. Nim się zaś obejrzała, już klęczał, raz chwytając ją z całej siły za biodra i dosłownie nabijając na siebie z warkotem, a raz pieścił mocno i wyraziście jej piersi, które reagowały na to dość intensywnie; najbardziej jednak podnieciło ją to, gdy spił krople mleka z jej jasnej skóry. – Błagam, Connor… skończ… Jezus Maria… umrę! – Wrzasnęła nagle, kiedy spełnienie, którego dosłownie rozpaczliwie potrzebowała, nie nadchodziło. – Szybciej do cholery! – Znowu ją przygniatał, mocno wciskając w materac i przy każdym ruchu ocierając torsem o jej twarde sutki. – Zwariuję… – sapała, jęcząc tak, jakby faktycznie była na skraju śmierci, a jej drobne ciałko oblał pot, a kiedy już myślała, że znajduje się na skraju prawdziwej śmierci, poczuła tę cudowną kumulację ognia w podbrzuszu, który nagle wybuchł, co zgrało się wraz z zalaniem jej nasieniem wilkołaka, i zostało obwieszczone nieopisanie głośnym wręcz krzykiem obu kochanków. Padli na kompletnie połamane lóżko: ona na wznak, on na nią; ona objęła go za głowę, on wcisnął ręce pod jej plecy. Trzymali się mocno, kurczowo, dysząc ciężko. – Jejku-jej… – to było pierwsze, co powiedziała Vera, z trudem przełykając ślinę; wciąż byli jednością. Nie przeszkadzało jej, że ją zgniatał ani że była cała obolała: liczyło się tylko to, że oboje osiągnęli cudowne, mistyczne wręcz szczytowanie, które wypompowało ich, przynajmniej chwilowo, ze wszystkich sił. – Też cię kocham mój słodki wielkoludzie – zapewniła go więc całkowicie szczerze, ale cicho, bo jej gardło odmawiało posłuszeństwa; pogładziła go po zarośniętym policzku. – Coś się martwi? – Zaniepokoiła się, widząc ten charakterystyczny błysk w jego księżycowych tęczówkach, ale kiedy wyznał jej, co go martwi, ona również się spięła, ale odetchnęła ciężko i odparła spokojnie: – Kochanie, nie mógłbyś mi zrobić krzywdy… parę siniaków i szram, to nic, przecież nie zostałam ci dłużna – zapewniła szczerze, a on się z niej powoli niechętnie wysunął, aby ją objąć; obydwoje w tej samej chwili spostrzegli krew na jego męskości. – Nie przejmuj się! – Rzuciła szybko, jako pierwsza. – Tak się zdarza, spokojnie, zaufaj mi, jestem pielęgniarką – przekonywała, chociaż sama była nieco zaskoczona takim obrotem spraw. – Wszystko jest idealnie – przewróciła się na bok, krzywiąc się i zaczęła bawić się włoskami na jego torsie. – Nie psujmy tego – błagała po chwilce.

    pełna miłości i chęci na dalsze zabawy VERA

    OdpowiedzUsuń
  35. Zdecydowanie jej ukochany był panikarzem – ciche westchnienie, jakie wydała z siebie Vereena, było niczym uświadomienie sobie tego faktu, ale także swoistym objawem rezygnacji z walki z nim, bo było to niczym potyczki z wiatrakami, jak i pokazywało, że pogodziła się z nim: Connor nigdy nie miał już zachowywać spokoju, nieważne, jak niewielka krzywda się jej działa. Liczyło się dla niego tylko to, że coś jej dolegało i nie był w stanie już tego oceniać w kategoriach mniej lub bardziej, bowiem za mocno ją kochał – akurat tego mogła być pewna: pokazywał to całym sobą. Zresztą, ich relacja była niesamowicie niekiedy ciężka: każdy przejaw jego najmniejszego bólu wzbudzał w niej strach i potrzebę opiekowania się nim za wszelką cenę. Dlatego też nie potrafiła się na niego złościć ani dać mu do zrozumienia, że postępuje, źle czy głupio, bo pod wieloma względami byli do siebie zdecydowanie zbyt podobni i nie potrafili nad niektórymi sprawami przejść do porządku dziennego. Niemniej, młoda pielęgniarka wcale nie uważała, aby krwawienie – zdecydowanie niewielkie – jakie się pojawiło, było czymś niebywale istotnym i bardzo niebezpiecznym – co prawda, Greyback mógł się na nią zirytować, ponieważ ponownie wykazywała się nieopisaną wręcz ignorancją wobec własnej osoby i swego stanu zdrowia, przekładając jego nad siebie.
    — Tak, skarbie, nie przejmuj się – powtarzała więc, siląc się na spokojny i łagodny ton za wszelką cenę. – Nic się nie stało, naprawdę – zapewniała, szczerze tak uważając. – Proszę cię, spójrz na mnie – chwyciła jego przystojną twarz w swoje dłonie i spojrzała mu głęboko w piękne, księżycowe tęczówki. – Jesteś prawie dwumetrowym wilkołakiem, który właśnie uprawiał pełen tęsknoty i pożądania seks ze swoją malutką narzeczoną, pół-wilą, po ponad sześciotygodniowym okresie abstynencji – wykładała mu powolutku, z miłością – dlatego nie dziwi się proszę, że moje słabe, małe ciało sobie nie do końca poradziło z naszą pasją i namiętnością – aż zadrżała na wspomnienie momentu, w którym w niej szczytował; uwielbiała te chwile. – Proszę – nacisnęła, uśmiechając się słodko i przesuwając ręce na jego szyję i ramiona, gładząc idealnie wyrzeźbione ręce. – Zapewniam cię, a oceniłam to moim wprawnym, pielęgniarskim okiem – wyszczerzyła się radośnie, prężąc się dumnie – że to nic poważnego – powtórzyła z przekonaniem – dlatego bardzo proszę: zostańmy w tej naszej bańce, cieszmy się tym, co mamy… tym, że jest ciepło, że mamy siebie, że znowu możemy się kochać – nagle jej pazurki znalazły się na jego brzuchu – a Rosie jeszcze nie domaga się naszej uwagi, moich piersi, które w tej chwili należą tylko i wyłączni do ciebie – zadarła zadziornie jedną brew – ani twojego wielkiego torsu – musnęła go w miejsca, gdzie widniał tatuaż z jej inicjałem. – Connor, nie proszę o wiele – zaprzeczyła mu, ale bez zbędnego unoszenia głosu, czy denerwowania się: wciąż jej głos był bardzo przyjemny i delikatny oraz nieopisanie wręcz czuły. – Proszę tylko o celebrowanie tej magicznej chwili – musnęła go w usta, chcąc go przekonać na wszystkie sposoby; nie licząc się z tym, że niektóre były doprawdy nie w porządku: w końcu on zawsze jej ulegał. – Ooo… wynagrodzić mówisz! – Natychmiast podłapała, promieniejąc; jej akurat z niczym złym ta sytuacja się nie skojarzyła: ot, wypadek przy pracy. – Hm… na początek, to chciałabym się umyć, później poprzytulać, a później… kochać się z tobą do białego rana – zapowiedziała bardzo wesoło. – Jak widzisz, wielkoludzie – przewaliła się na plecy, zarzucając ręce nad głowę, przez jej piersi kusząca sterczały ku sufitowi i zapraszały go do siebie. – Posłałabym cię po jakieś lody, które chętnie później, hm… zjadłabym z innej powierzchni niż talerz, czy kubełek, ale wiem, jak nie lubisz teleportacji, więc zostańmy tylko przy kąpieli, tuleniu się i… i nadrobieniu czasu – przyciągnęła go za kark i wbiła się w jego usta, nagle sobie coś uświadamiając. Odsunęła go gwałtownie. – Chyba się brzydzisz – sapnęła ze strachem.

    przestraszona, że wilczek mógłby jej nie chcieć VERA

    OdpowiedzUsuń
  36. Mogła wyjść na nieco nieodpowiedzialną – szczególnie biorąc pod uwagę zawód, jaki wykonywała – ale Vereena zwyczajnie nie chciała – naprawdę: pragnęła tego ze wszystkich sił uniknąć – niszczyć tej cudownej atmosfery, jaka zapanowała między nią, a Connorem po sześciu tygodniach abstynencji od uprawiania miłości, co przecież, chociaż nie było najważniejszym czynnikiem ich relacji, na pewno było jednym z piękniejszych. W końcu jeszcze bardziej ich do siebie przybliżał i sprawiał, że ich uczucie dosłownie kwitło i nie potrafili z niego zrezygnować – owszem, kiedy wymagała tego sytuacja, umieli się chociaż względnie opanować, ale kiedy nie było takiej konieczności, co pokazywał chociaż tamten wieczór oraz połamane łóżko, nie powstrzymywali się przed namiętnością, która w nich szaleńczo buzowała i doprowadzała ich nierzadko na skraje wytrzymałości, z których później nie było odwrotu. Krwawienie więc może nie było dobrą oznaką w innych wypadkach, ale biorąc pod uwagę tę pół-wilę: nie było się czym martwić – ona była malutka, delikatna i krucha oraz nie tak dawno wydała na świat słodką córeczkę, a on wielki, silny i zwierzęcy, a do tego bardzo jej spragniony. Niemniej, bała się, ze to wydarzenie – w końcu niezbyt przyjemne w odbiorze – zaważy na tym, czy podoba się ukochanemu, czy nie.
    — T-tak… tak, no bo… brzydzisz, bo… – dukała, oszołomiona i przerażona tym odkryciem, święcie przekonana, ze ktoś taki jak jej wilkołak nie będzie chciał się zadawać z kimś tak słabym, jak ona. Zrozumiałaby to jednak i nie były to absolutnie puste zapewnienia: ona kochała go tak mocno, że wolałaby go puścić wolno, niźli kazać mu się kisić w małżeństwie, które na jakiejś płaszczyźnie go męczyła, nudziło, czy też wyniszczało. Dlatego szok, w jaki wpadła, kiedy powiedział jej te piękne słowa, a wiedziała, że takowych nigdy nie rzucał na wiatr i jeśli o czymś wspominał, to mówił to na poważnie i czasem tylko okoliczności go zmuszały do zaniechania wcześniej obiecanych rzeczy, czy też porzucenia złożonych zapewnień. W jej fiołkowych oczach, które na niego uniosła, zagościła zaś dzięki temu na powrót nadzieja i czułość, a zniknął strach. – Connor – uniosła się na łokciu i pochyliła się nad nim ta, aby jej pachnące słodkim bzem i cierpkim agrestem, srebrne włosy musnęły je policzki i czoło – a ty jesteś miłością mojego życia… nie, ty jesteś moim życiem. Całym światem – zapewniła i musnęła go czule w usta, nie chcąc dodawać nic więcej: wszystko zostało powiedziane, a ona chciała się cieszyć z tego, co udało im się wyrwać losowi; z tych kilku chwil, o które tak zaciekle walczyli. – Wiesz – padła na poduszki obok, ponownie słodko się prężąc i perfidnie go kusząc – chyba nigdy się nie nauczę, ze ktoś tak idealny, jak ty, chciał kogoś takiego, jak ja – uśmiechnęła się wesoło i przeciągnęła, wyginając swoje kuszące ciało w łuk. Następnie, pozwoliła się mu przenieść do łazienki, gdzie za pomocą magii, co nie do końca jej odpowiadało, bo wolała jej nie używać zbyt często, z wiadomych powodów, powiększył balię: wtedy byli jednak bardzo grzeczni: skupiali się na prowokacji i pieszczotach. Huragan miał zderzyć z wulkanem dopiero wtedy, gdy powróciła do łóżka. – Ej, ej, ej… nie, nie idź, Connor, wracaj, noga! – Protestował w związku z tym, gdy postanowił ją opuścić, kiedy rozwaliła się wygodnie na materacu, czekając na rozwój wypadków, a co gorsza: wrócić ze szpinakiem. – Co… – zaskoczona, uchyliła usta z wrażenia: jedno jednak proste zaklęcie zmieniło wszystko. – Jesteś okropny. – Mruknęła.
    Nie mówiła tego na poważnie, jakże mogłaby – skwitowała wszystko z miłością i zachwytem, chociaż faktyczne nie podobało się jej, że chowa przed nią jej ulubione lody waniliowe – och, jakże ona ich potrzebowała!; i to od kilku dni, ale jakoś się nie złożyło, aby je kupić – pod opakowaniem szpinaku, który przecież również nie był dla niej jakimś wielkim problemem, ale mogło, jak zauważyła, skończyć się zabawnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, nie omieszkała chwilę się awanturować i dać mu do zrozumienia, że absolutnie jej się taki pomysł nie podobał, ale robiła to z szerokim uśmiechem, a ostatecznie – nie tylko wsunęli kubełek, przy okazji brudząc swoje ciała, a tym samym ponownie pobudzając je do działania. Dlatego też w ciągu chwili połączyli się w pełnym pożądania uniesieniu, które niosło ich długo – bowiem postawili na powolne, dogłębne i wyniszczające ich ruchy – ku szczytowi, a dzięki temu ich spełnienie, które osiągnęli w swoich ramionach, gdy ona siedziała na nim okrakiem, było intensywne i dosłownie zabijające: cudowne. Po wszystkim zaś, zamiast grzecznie odpocząć – przynieśli sobie przyjemność ustami i dopiero wówczas raz jeszcze się obmyli, ledwo dysząc po tym, co sobie zafundowali, ale niestety: nadal nie mieli szansy odpocząć, bowiem ich córeczka, która grzecznie czekała cały wieczór, podczas gdy jej rodzice celebrowali moment, w którym mogli wrócić do kochania się, zaczęła domagać się ich pełnej atencji. Jak zawsze w wypadku małej wszystkie czynności zdecydowali wykonywać razem – nie licząc oczywistych, takie jak karmienie piersią, których Greyback nie mógł zrobić – aby finalnie owinąć ją kocykiem i położyć najpierw na ojcowskim torsie, gdzie usnęła, a później między sobą. Oni postanowili zaś pozostać nadzy – po raz pierwszy od sześciu tygodni.
      Cieplej robiło się więc nie tylko na dworze – co mieli zamiar wykorzystać w niedługim czasie, aby pokazać, coraz więcej rozumiejącej, Roselyn Irisbeth świat; która notorycznie była przez nich niebotycznie wręcz rozpieszczana i chociaż mieli tego pełną świadomość, nie potrafili się powstrzymać: była zwyczajnie zbyt piękna, zbyt słodka i zbyt urocza – gdy wiosna nabierała rozpędu, rzucając zachwycające kolory na kornwalijskie klify, ogrzewając je życiodajnym słońcem – które przy okazji prowadziło do coraz większych roztopów i Boscastle ponownie znalazło się w tym cyklu roku, kiedy to zostawało wyspą – i sprawiając, że Ocean Atlantycki skrzył się, niczym diamenty, ale także w ich sercach, chociaż zdawało się to już niemożliwe. Spokojnie minął im więc kwiecień, a kiedy nastał maj każdą wolną chwilę spędzali we troje, ucząc swoją księżniczkę wszystkiego, co było potrzebne – szczególnie upodobali sobie leniwe popołudnia nieopodal Wheal Hope, gdzie Connor wciąż znikał na okres pełni, skąd roztaczał się cudowny widok na okolicę. Co prawda, owych chwil relaksu mieli coraz mniej, bo niedługo po May Day, hucznie świętowanym przez całą Wielką Brytanię święcie pracy, znalazł się kupiec na biały domek na klifie, należący do rodziny Thorntonów – to zaś oznaczało wzmożoną pracę przy szukaniu mieszkanka dla babci.
      Osoba, chcąca zakupić posiadłość była Amerykaninem w podeszłym wieku, który od dziecka fascynował się latarniami morskimi i był gotów zapłacić nawet więcej, niż oczekiwali, kiedy zobaczył doskonały stan posiadłości; nie przeszkadzała mu nawet historia miejsca, którą uczciwie Vera przedstawiła – widocznie jednak oczarowany ją, nie zwrócił na to większej uwagi. Zapowiedział tylko, że chciałby się wprowadzić z małżonką już na początku czerwca, co dla szalonej rodzinki, w której skład wchodziła dwumiesięczna dziewczynka, pół-wila, wilkołak i starsza pani, było równoznaczne z szaleństwem, jakiego nie znał nikt. Na szczęście jednak, ich determinacja miała dobre efekty i już w połowie piątego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego czwartego, udało im się znaleźć idealne miejsca do życia dla Roselyn: młoda para z jedenastoletnim synem postanowiła wyprowadzić się do większego miasta i miała do sprzedania dwupokojowe mieszkanie na parterze, mające dostęp do ogródka, płożone w wyższej kondygnacji wsi, dzięki czemu nie było zagrożone zalaniem. Znajdowało się ono w kamiennym budynku, przeznaczonym do użytku na początku poprzedniego wieku dla górników – było ładne, ciepłe i zadbane, a do tego miało urocze, niebieskie okiennice, co sprawiło, że od razu się zakochali w tym niewielkim azylu.

      Usuń
    2. Ten zaś stał się znacznie przyjemniejszy, kiedy to udało im się do trzeciego tygodnia maja – nie obyło się oczywiście bez wsparcia magią, chociaż Vereenie nie bardzo się to podobało – udekorować tak, jak życzyła sobie seniorka rodu, a to oznaczało dużo ciepła, kolorów i zapachu chleba oraz ciastek. Rzecz jasna, zostali jeszcze wykorzystani do organizacji parapetówki, na którą zbiegła się połowa kobiet z Boscastle, które koniecznie chciały zabawiać się z Rosie, dotykać jej i całować, co jej ojciec – jako jedyny mężczyzna w całym tym babińcu – odbierał bardzo nieprzychylnie, chowając się z córeczką po kątach. Niemniej, udało się im to przeżyć, a po drodze nawet pozałatwiać kilka innych kwestii oraz powziąć pierwsze kroki w temacie organizacji ich ślubu, połączonego z chrztem ich słodkiego maluszka. Co prawda, największy problem mieli ze znalezieniem kogoś, kto zechciałby im tego ślubu udzielić – o ile bowiem bez trudu zdecydowali się na starą, kamienną kaplicę na klifie Fang, rzucający cień na wioskę, tak lokalny ksiądz nie był im przychylny. Czas im się zaś kurczył coraz mocniej, szczególnie że przeprowadzka pani Thornton pobudziła w nich jeszcze większą chęć znalezienia swojej ostoi i bezpiecznego portu, do którego zawsze mogliby wrócić – w ich chatce zalegały coraz większe stosy anonsów nieruchomości.
      Jeszcze nigdy nie byli tak zmęczeni i tak szczęśliwi jednocześnie. Z jednej bowiem strony wykańczała ich ilość obowiązków, a z drugiej – kiedy cokolwiek udało im się osiągnąć, postrzegali to jako kolejny sukces; jeszcze jeden wysoki stopień, który pokonali, wspinając się po szczyt swojej radości, spokoju i bezpieczeństwa. Zdawało się jednak, że los – chociaż nie chcieli zapeszać – zaczyna im sprzyjać i pewnego popołudnia Connor zapakował swoje kobiety do pomarańczowego pickupa i wywiózł je dwadzieścia minut drogi od miasteczka, w miejsce znajdujące się po środku, między Boscastle, a kopalnią Wheal Hope, którą wraz z chatką postanowili zatrzymać, na okoliczność pełni i przemian mężczyzny. Potężna połać ziemi – otoczona raz to kamiennym murkiem, raz drewnianym płotkiem, który należałoby wymienić – rozciągała się niemalże o brzegu wielkiej falezy, zahaczając od sosnowo-świerkowy las, z paroma cedrami, które pachniały jak jej ukochany, przy którego ścianie stał biały, kamienny domek z brązowym dachem i dwoma kominami. Był spory, na starych planach, które zdobył w lokalnej bibliotece, widniał z dużą ilością pomieszczeń, ale już snuł plany, że część ścian wyburzą, zaaranżują inaczej, a przy tym gorliwie zapewniał, że wcale nie jest drogie, a odkupione od gminy będzie ich na zawsze.
      Farma Trenwith – bo tak według wilkołaka się nazywała; a dowiedział się o niej przypadkiem, podsłuchując rozmowę w warzywniaku: dla wsi był tylko dziurą pochłaniającą pieniądze, bowiem według testamentu, nie można było jej wyburzyć – należała kiedyś do właściciela ziemskiego, z nadania Królowej Wiktorii, ale od wielu lat stało opustoszała. Od razu wiedziała, że to jest właśnie t o miejsce: ich idealny azyl do życia – co zresztą wyraziła radosnym piskiem. Nie protestowała więc – mimo że było to istne, spontaniczne szaleństwo – i jeszcze tego samego dnia kochali się w trawie w wielkim ogrodzie, który już marzyła, jak zagospodarować, podczas gdy mała Rosie spała w koszyku nieopodal – dwa dni później składali pierwsze dokumenty, mające pomóc im nabyć włości. Już wtedy też umówili się, że tylko w czasie remontu, ostatni raz, skorzystają z magii, a później odwieszą różdżki na kołek, aby nie kusić losu – ani Ministerstwa, ani starych Greybacków, ani też Nottów, bo przecież echo Geraldine, nadal odbijało się w sercu Very. Ostatecznie mieli się stać właścicielami cudownej okolicy, która zachwycała nie tylko soją przestrzenią, ale także florą i fauną – chociaż obejście było dzikie, przebijały tam krzewy agrestu i drzewka bzu. Po ślubie faktycznie mieli mieć to, czego potrzebowali do szczęścia: przede wszystkim siebie.

      Usuń
    3. Wówczas też przeprowadzili poważną rozmowę na temat zarobków. Connor zapewniał, że w świecie magicznym jest znany, jako doskonały opiekun wszelkich stworzonek, i nie byłoby problemów, jeśli chodzi o zlecenia, ale przyznał jej rację, że potrzebowali stałego zarobku – zdecydował że starą powozownię, która wpadła im w ręce wraz z całą farmą przerobi na gabinet weterynaryjny, bowiem najbliższy był dwie godziny drogi od ich miejsca zamieszkania. Ona natomiast, podczas rutynowej kontroli – swojej i córeczki – zapytała doktora Cartera, czy nie potrzebowałby pomocy pielęgniarskiej: wyraził zainteresowanie, co oznaczało, że znalazła pracę. Do tego obydwoje mieli jakieś oszczędności – głównie tych w banku Gringotta niestety – i mieli też sporo zaoszczędzić dzięki temu, że brali dom z żółtymi papierami, a nabywca latarni Thorntonów dał więcej, niż oczekiwali, dlatego nawet po kupnie mieszkania dla Roselyn i zapewnieniu jej stabilizacji finansowej, pozostało im całkiem dużo. Plan mieli w związku z tym całkiem niezły i pozostawało im tylko wdrożyć go w życie, co jednak okazało się nie być takie łatwe, szczególnie, że gdzieś w międzyczasie zapomnieli o tym, że ona powinna mieć sukienkę, a on garnitur na ślub – przynajmniej jednak wiedzieli, że to Trenwith będzie miejscem wyprawienia wesela.
      Rozpoczynał się drugi weekend czerwca – miesiąc dzielił ich do dnia, w którym przed Bogiem mieli sobie złożyć przysięgi – kiedy to uznali, że czas najwyższy dopiąć wszystko na ostatni guzik, mimo że od początku dosłownie wiedzieli, że zrobili błąd, przychodząc do burmistrza w piątek; musieli jednak w końcu załatwić kwestie związane z cywilnym ślubem i te dotyczące nowych i starych miejsc zamieszkania dopiąć do końca, aby nie rozpoczynać kolejnego etapu życia z długami, jakakolwiek ich forma by nie była. Kolejka była jednak wprost niebotyczna. Stanęli na jej końcu z cichym westchnieniem – ona w zwiewnej, kremowej sukience w duże, herbaciane róże, z odkrytymi plecami, on, wbrew jej namowom, w ciemnej koszulce i spodniach, z malutką, słodką i śliczną, dwunastotygodniową dziewczynką, która już potrafiła unosić główkę, kiedy leżała na brzuszku, w różowej sukieneczce, która wprost uwielbiała jego brodę. Czekało ich jednak bardzo długie przedpołudnie i zanosiło się, ze również popołudnie, ale nie mieli zamiaru się poddać – w końcu walczyli o swoją przyszłość. Hałas, gwara, przekrzykiwania się i przepychanki – po dosłownie piętnastu minutach srebrna głowa pulsowała jej tępym bólem, ale nie miała zamiaru zbojkotować, a myśl o tym, co ich czeka już niedługo, mocno podnosiła ją na duchu.
      — Jak jeszcze ktoś na nią spojrzy, to przysięgam, zrobię się niemiła – zapowiedziała w pewnej chwili Vereena, kiedy wszyscy wokół próbowali zaczepiać jej niewątpliwie śliczną córeczkę, która ginęła w ramionach swego taty, trzymającego ją mocno, ale i czule, dzielnie znoszącego to, jak mała szarpała go za włoski. Oczywiście, rozumiała, że Rosie jest wprost perfekcyjna, ze trudno się nie zachwycić taką laleczką o księżycowych oczkach i ciemnych włoskach, która ciągle wydawała się radosna i spokojna, co wynikało z troski, jaką ją otaczali, a także poczucia bezpieczeństwa. Niemniej, jej matka czuła się niekiedy skrępowana, a przede wszystkim była zła, gdy co rusz ktoś zaczepiał kruszynkę, albo próbował jej dotknąć, czy też nie dawał jej odpocząć, gdy już przysypiała na wielkim ramieniu Greybacka. – Nie patrz rak na mnie Connor – mruknęła – wiesz, o co mi chodzi – westchnęła ciężko i wtuliła się w jego bok mocno. – Będę musiała niedługo pójść ją nakarmić – zapowiedziała, gładząc i skarb po pleckach; zdecydowała, że przynajmniej do czwartego miesiąca jej życia będzie dawała jej ssać pierś, chociaż już powoli wprowadzali cichcem buteleczki. – Nie chcę tu być – wyjęczała, tupiąc nogami w miejscu ze zniecierpliwienia. – Jezu, chcę do domu – zapowiedziała, obrażona na ilość ludzi w „gmaszku” ratusza.

      Usuń
    4. — Connor… Connor? – Pewnie dodałaby coś więcej, gdyby nie to, że za ich plecami pojawił się ciepły, niski głos: jak na komendę odwrócili się. Przed nimi stał wysoki, szczupły mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich oczach oraz bardzo przyjemnym uśmiechu, a przy jego ramieniu stała przyjemnie zaokrąglona brunetka o ciemnych tęczówkach w dość mocno, wydawałoby się, zaawansowanej ciąży. – Na Merlina – sapnął, jeszcze mocniej promieniejąc; stare nawyki zostały – kopę lat! – Chciał uściskać przyjaciela, ale w porę się powstrzymał, spostrzegając maleńką dziewczynkę. – Och, wybacz… – zaśmiał się nerwowo. Cóż, Felix Hawthorne, mimo że w Hogwarcie był Krukonem, należał do osób dobrych i radosnych, bardzo otwartych, często nieco za zbyt rozemocjonowanych, dlatego też porzucił karierę aurora przed sześcioma laty, gdy jego żoną została mugolaczka, Josephine, starsza od niego o siedem wiosen, co niestety dość mocno było widać. On postanowił zostać przedszkolanką, ona natomiast, w wykształcenia politolog, chciała kontynuować pracę względnie w zawodzie: na stanowisku zastępcy burmistrza w Boscastle. – Nie poznałeś jeszcze Jo, miłości mojego życia – niewątpliwie jednak, szalał za nią niepomiernie; uśmiechnęła się miło, przyjemnie, dygnęła, witając się – dzięki której spełnię po raz drugi swoje największe marzenie – czule zerknęła na jej brzuszek, obejmując ją mocno; referował do syna z pierwszego małżeństwa kobiety. – Boże, stary – wzruszył się – nie mogę w to uwierzyć – wyszczerzył się jak głupi; cóż, nie można było się mu dziwić, bowiem kiedy ostatni raz widział Greybacka, musiał mu pomóc ratować życie przed Fenrirem. – Widzę, że u ciebie też się zmieniło! Boże, przepraszam – chwycił dłoń Very i ucałował ją elegancko.

      wykończona psychicznie i fizycznie, ale kompletnie zakochana i totalnie szczęśliwa VERA (już-niedługo!) THORNE oraz nowi przyjaciele rodziny, którzy na pewno się im przydadzą i będą niemałym wsparciem, a także ich autorka, która chyba przegięła z długością i wszystkim, ale kocha ♥

      Usuń
  37. — No mogliby, ale co zrobisz, pewnie ekspres do kawy im nie działa – warknęła coraz bardziej rozjuszona pół-wila, spoglądając na swojego wilkołaka smutno; nie była jednak na niego zła. – Przecież, to, że ktoś stoi godzinami w kolejce, to nic, bo trzeba ciągle opuszczać swoje stanowisko pracy, nie? – Zakpiła, spoglądając, jak jednak z pulchnych, wyfiołkowanych urzędniczek, wyjątkowo mozolnie, na niskich, głośnych obcasikach przemierza korytarzyk z jedną kartką papieru, która zdawała się w jej dłoni ważyć tonę, a ludzie rozstępowali się przed nią, niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Prychnęła wściekle. – To są jakiejś jaja, nie, kruszynko? – Zagadała do swojej księżniczki, która dosłownie ginęła w wielkich i bezpiecznych rękach ojca. – Gapią się, olewają i nic nie robią… tylko ty jesteś super. No i twój tata – zapewniła, muskając go w ramię ustami.
    Pewnie, może Vereena nie zachowywała się odpowiednio względem osób znajdujących się w budynku ratusza – bo gmachem, chociaż pan Chandler bardzo chętnie to podkreślał, z nieznanych nikomu przyczyn, bowiem to tylko odejmowało mu animuszu i powagi, brzmiąc zwyczajnie śmiesznie: była to zwyczajna, górnicza kamienica, która po prostu miała wysuniętą przybudówkę z kopułą, na której widniał herb Boscastle, jak i całej Kornwalii oraz powiewała flaga Wielkiej Brytanii; nic specjalnego – ale zwyczajnie nie lubiła, jak ktoś się gapił. W tamtej chwili zaś, gapili się dosłownie wszyscy: od najmłodszych – który skupiali się na tatuażach wilkołaka – poprzez tych starszych – w wypadku chłopców głównie wzdychających na widok pół-wili w zwiewnej sukience, przez co przypominała nimfę znaną z opowieści – aż do dorosłych – spoglądających krzywo na potężnego, silnego Connora i jego małą dziwaczkę od Thorntonów, którzy w ogóle, z racji różnicy wieku, jak i wielkości oraz ogólnej aparycji w ogóle do siebie nie pasowali – na staruszkach skończywszy – ci na szczęście kierowali swoje słabo widzące na oczy na prześliczną Roselyn Irisbeth, która w najlepsze ciągnęła brodę cierpliwego ojca. Zwyczajnie jednak czuła się całą tą sytuacją niemało skrępowana i postanowiła się podzielić tym spostrzeżeniem z ukochanym.
    Pewnie więc mówiłaby długo, namiętnie i bardzo mocno gestykulując, ale wciąż korzystając z konspiracyjnego, pełnego napięcia szeptu oraz spojrzeń spod byka na plecy osób stojących w kolejce – która za ich plecami robiła się jeszcze dłuższa, zakręcała w korytarzu i wychodziła w końcu na uliczkę miasteczka – gdyby nie fakt, że jej wywód – który miał na celu tylko pomóc jej wyrzucić z siebie negatywne emocje, bo tak naprawdę, nie działo się n i c złego, a ona wcale nie czuła się, aż tak paskudnie, ba!, całkiem schlebiały jej, słuszne zresztą, zachwyty nad jej idealną, piękną i słodką córeczką, która za wszelką cenę próbowała zjeść włosy swojego rodziciela i trzeba było ją od tego odciągać – został nagle przerwany. Dlatego też, gdy odwróciła się i spojrzała na mężczyznę, który wpadł jej w pół słowa, na początku zgromiła go obrażonym spojrzeniem fiołkowych oczu i dopiero dostrzegając, ze jego całkiem przystojna – ale nie tak, jak jej narzeczonego – miła twarz, promieniowała dziwną aura, którą mogłaby określić, jako magnes, z którego biło przeświadczenie, że jemu można ufać, uśmiecha się szeroko, a kobieta obok niego sprawia wrażenie równie ciepłej i wychowanej, cała jej złość minęła. Dobrze zresztą się stało, bowiem w niedługim czasie okazało się, że owy przybysz i Greyback najwidoczniej się znali.
    — Naprawdę, nie mogę w to uwierzyć! – Kontynuował, ten, którego określono mianem Felixa, kompletnie niezrażony wcześniejszym wywodem Connora, który świadczył o jego wielkim niezadowoleniu, a którym próbował pogonić pracownicę ratusza, z miernym niebywale skutkiem; mówił dużo u Vera poczuła, ze mogłaby go polubić. Jego partnera zaś stała skromnie na uboczu, spokojna i cicha, nie jednak nieśmiała, a bardziej elegancko wycofana, widocznie uprzedzona, że mąż właśnie rozpoznał starego przyjaciela. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Ty się postarzałeś – wyszczerzył się wesoło, po prostu ściskając jego ramię w miłym geście, gdy opanował pierwszy wybuch radości. – Tu siwe, tam siwe, ech, Greyback, Greyback – kręcił głową żartobliwie – co z ciebie wyrosło – żartował w najlepsze, a następnie objął czule brunetkę obok. – Tak, wiem, Jo zasługuje na ozłocenie – spojrzał na nią tak, jakby faktycznie, gdyby mógł, ozłociłby ją – jednak pewnie nie tak mocno, jak… wybacz mi – przeprosił srebrnowłosą dziewczynę, nie wiedząc, jak powinien ją tytułować, a ta pozwoliła się przyciągnąć przez ukochanego. – Narzeczona, na gacie Merlina, dziewczyno, uciekaj pókiś wolna! – Zaśmiał się tubalnie, czym zwrócił uwagę kilku osób. – Przepraszam, przepraszam, już jestem cicho… – skłaniał się służalczo, ze skruchą głową, wciąż będąc szczęśliwym.
      — Na Boga, Felix, i tak ci nikt nie uwierzy – w końcu odezwała się Josephine, ostentacyjnie przewracając oczami. – Dzień dobry, miło mi – kiedy Connor ucałował jaj dłoń, ona wymieniła uściski z młodziutką pielęgniarką. – Niespotykane imię, przepiękne – pochwaliła szczerze i zerknęła w dość dziwny, acz najwidoczniej wymowny sposób na męża, który potwierdził głową: on od początku dostrzegł w towarzyszce znanego sobie mężczyznę istotę magiczną, więc nie musieli się krępować; w tym czasie zaś panna-jeszcze-Thorne wytężała wszystkie szare komórki i powoli przypominała sobie, kim jest owy Hawthorne, którego ostatecznie, gdy wszystko ułożyło się w jej umyśle w całość, obdarzyć szerokim, powalającym na kolana uśmiechem. – Och, ojej, a co my tu mamy – zachowując stosowną odległość od dziewczynki, zerknęła na malucha, który znowu nie spał; Vera jednak nie czuła wobec brunetki niechęci, kiedy to robiła. – Mój Boże, jaka ona jest cudowna – wyszeptała oczarowana, wymownie muskając swój okrągły brzuszek. – Nie dziwię się, po kim ma tę urodę – zerknęła na dwudziestodwulatkę, ale nie było w niej ani kpiny, ani zawiści: po prostu szczerze komplementowała. – Nam jeszcze zostało trochę czasu – zaśmiała się, co Felix skwitował dokładną ilością dni do rozwiązania, pusząc się niczym paw.
      — Och, no tak, panie, ale ze mnie gapa, tak – wyrzucił nagle z siebie blondyn, gdy partnerka Greybacka zasugerowała jego żonie, aby przysiadła na krzesełku. – Przepraszam – mimo jej protestów zaprowadził ją na miejsce. – Hm, no wiesz… ech, źle się dzieje, ale to pewnie wiesz – zniżył głos, który przybrał dość smutne nutki; wcisnął ręce do kieszeni. – Odkąd ożeniłem się z Josephine nie bawię w partyzantkę. Rzuciłem Ministerstwo w cholerę, wszystko rzuciłem dla niej – z miłością zerknął na matkę swoich dzieci. – Miałem dość – odetchnął ciężko – no i wiesz, trochę się tułaliśmy, a kiedy Jo zaszła w ciążę chcieliśmy się gdzieś ukryć, a gdzie może być lepiej, niż w domu, co? – Zaśmiał się. – Jo – dodał z dumą – ma zostać zastępcą burmistrza, jest niemagiczna, skończyła poli… policośtam, nieważne – machnął ręką – a ja otwieram przedszkole – wyszczerzył się.

      zmieniająca swoje nastawienie jak w kalejdoskopie VERA oraz zadowolony z takiego obrotu spraw Felix, który nie może się doczekać nadrabiania czasu z przyjacielem

      Usuń
  38. [Cóż to za pikności! ♥]

    — Czasem ciągnie – westchnęła ciężko, acz bardzo szczerze, Felix, nie ukrywając, że jako auror naprawdę się spełniał: ratował ludzi, pomagał im, tropił złoczyńców, spełniał swoje dziecięce, wydumane marzenia, ale jednocześnie przecież narażał się na olbrzymie niebezpieczeństwo i w zasadzie, był mocno niewygodny dla Ministerstwa Magii. Zdecydowanie bowiem zbyt często grzebał za głęboko, pomagał zbyt wielu osobom i okazywał miłosierdzie, które niekoniecznie szło w parze z jego zawodem, dlatego też sam finalnie psychicznie nie wytrzymał. Przez co zdecydował się przebranżowić, a jako że zawsze marzyła mu się gromadka dzieci, to postanowił założyć przedszkole; najpierw co prawda miało być tylko dla dzieci magów, ale ostateczne ten pomysł nie wypalił, więc wcielił się w rolę zwykłego mugola. – Wiem, wiem, jak to brzmi – zaśmiał się perliście – ale wiesz dobrze, że dla mnie każdy maluch to cud świata i no ten… po to w ogóle bym się tego nie spodziewał – stwierdził, zerkając niepewnie na Vereenę, która doskonale wiedziała, do czego zmierzał, dlatego kiwnęła lekko głową. – Nigdy przecież nie chciałeś mieć dzieci – stwierdził nieco głupkowato, kompletnie rozbrojony jednak widokiem, jaki prezentował wilkołak i jego córeczka; musiał przyznać, ze faktycznie nie widział piękniejszej dziewczynki na świecie.
    — Czasy się zmieniają i ludzie się zmieniają – podsumowała wesoło panna-jeszcze-Thorne, dopiero w tamtej chwili tak naprawdę mając możliwość odezwania się, co jednak w ogóle jej nie przeszkadzało, bo przyjaciele najwidoczniej chcieli szybko nadrobić stracony czas, po czym pochyliła się do przodu i rzuciła jeszcze konspiracyjnym szeptem: – wilczki czasem też – puściła Hawthornowi perskie oczko, pozwalając sobie na takie niewybredne żarciki, bo doskonale zdawała sobie sprawę z historii obu mężczyzn. Nie trwało jednak długo, kiedy pewna księżniczka zdecydowała porwać uwagę wszystkich. – Ojej, kto to tutaj jest taki nieskory do spania, hm? – Zapytała cieplutko młodziutka pielęgniarka, spoglądając na swoje skarby i jak zawsze czując, jak coś mocno ściska ją w dołku ze wzruszenia, kiedy tak patrzyła na ich niesamowitą więź. – No, no – zachichotała słodko, gdy Roselyn Irisbeth zakwiliła radośnie – jak już królewna Rosie – zakpiła nieco z ukochanego, który dosłownie traktował małą jak królową – zaakceptowała ciebie Felixie, to myślę, że my nie mamy nic do gadania – zaśmiała się perliście, a następnie zerknęła zszokowana na Greybacka, udając, że mierzy go ostrym spojrzeniem. – Rozumiem, że teraz chcesz zrobić ze mnie szkolną pigularę, ha? – Zakpiła i lekko wbiła palec między jego żebra. – Nie martw się, jak będziesz czegoś potrzebował, chętnie pomogę – zapewniła jednak szczerze mężczyznę i ochoczo przytaknęła wilkołakowi. – Tak, koniecznie! Co prawda na razie mieszkamy w chatce górnika i śpimy na materacu – nie powstrzymała rumieńca, który wykwitł na jej policzkach na wspomnienie łóżka – ale podobno jestem mistrzynią pieczeni wołowej, także koniecznie wpadnijcie. O ile przeżyjemy tę kolejkę – dodała zgryźliwie, wzdychając ciężko.
    Chwilę spokojnie rozmawiali: dwie, po prostu szczęśliwe, całkiem normalnie – przynajmniej na pierwszy rzut oka – rodziny. Dowiedzieli się więc, ze Hawthornowie kupili domek na obrzeżach Boscastle, w sumie nie tak daleko od przyszłych Greybacków; że on założył przydomowe przedszkole, a ona długo nie mogła zajść w ciążę; usłyszeli także wstęp do ich historii miłosnej, którą przerwało nagłe wpadnięcie w szał przez Josephine. Oczywiście, jej małżonek natychmiast zapewniał, że to złota kobieta, ale czasem po prostu staje się prawdziwym wulkanem i wszystkimi biblijnymi katastrofami na raz – i stwierdziła, że ona, jako przyszła pracownica Biura Burmistrza, nie będziesz czekała do usranej śmierci na zmiłowanie i tym sposobem łokciami przebiła się do odpowiedniego gabinetu, nie omieszkując krzyczeć na mijane, leniwe urzędniczki i głośno zwróciła uwagę panu Chandlerowi, który popijał kawę w najlepsze, odsyłając petentów z kwitkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W torebce zaś przemyciła dokumenty prawie-małżeństwa, wcześniej nakazując odpowiednie poprawki i dzięki temu ich wnioski nie tylko zostały przyjęte – rozpatrzenie miało potrwać do poniedziałku wieczora, jak zapewniła brunetka – ale i znalazły się na szczycie wszelkich papierów. Do domku górnika na klifie jechali więc w czwórkę, dwoma samochodami.
      — Od kiedy, Greyback, ty umiesz prowadzić? – Zakpił Felix, gdy wypadli z aut i podziwiali kornwalijskie pola, łąki i skrzący się w słońcu Ocean Atlantycki; Vera odpowiedziała za byłego profesora ONMS z Hogwartu, że to ona go nauczyła, po czym zaprosiła Jo do środka: tam ułożyła córeczkę w kołysce, która po kilku ruchach mebelkiem natychmiast usnęła, wymęczona po połowie dnia sterczenia w ratuszu, a jej matka zabrała się za przygotowywanie obiadu, oczywiście nie pozwalając przemęczać się nowo poznanej koleżance i zapominając przy tym, jak ją takie podejście do ciąży denerwowało. W tym czasie panowie musieli wystawiać stolik i krzesła na zewnątrz: chcieli skorzystać z czerwcowego słońca. – Powiem ci, Connor, ze wszystkich ludzi na świecie – wymownie skrzywił się, kiedy wilkołak bez trudu przenosił ciężkie rzeczy, jednocześnie pykając swoją fajkę – nie spodziewałem się, ze akurat ty wybierzesz sobie takie życie. Spokojnie, senne… – odetchnął ciężko. – Powiedz mi, wybacz za impertynencje, ale… ale Vereena – zgadzał się, że to piękne imię – nie jest do końca, hm, człowiekiem, prawda? I no ten… Rosie – uśmiechnął się na wspomnienie ślicznego szkraba – nie ma problemów? Jak Vera zniosła ciążę? Boję się o Josephine… – wyrzucał z siebie, po raz pierwszy mogąc z kimś o tym pogadać.

      bardzo zadowolona z takiego obrotu spraw VERA, która cieszy się, że jej rodzina zyskała/odnalazła takich przyjaciół, jak Hawthornowie

      Usuń
  39. — Tak naprawdę nigdy by do niej nie wsiadł, gdybym nie zagroziła mu, że będzie mnie nosił do Boscastle na baranach – wpadła wilkołakowi radośnie w słowo, rozemocjonowana pół-wila – ale, ale – uniosła palec do góry, przejmując drzemiącą córeczkę w swoje ramiona – jest fatalnym kierowcą. Wszystkiego muszę go uczyć – zaśmiała się, targając go wesoło za policzek, a następnie dała się czule pocałować, aby nie odebrał niczego, co robiła, na poważnie: po prostu była z nim szczęśliwa i musiała znajdować różne sposoby, aby dać upust owej wesołości. – Ma za to wiele innych zalet – wymownie klepnęła go w pośladki. – Na przykład świetnie zajmuje się naszym dzieckiem – zachichotała, gdy mężczyzna musnął ich maluszka w czółko. – Skarbie, tylko weź rozłóż ten stół i weź te lepsze krzesła, dobrze? – Instruowała go jeszcze chwilę, zanim zniknęła wewnątrz domku.
    Dla Vereeny nie było niczym dziwnym, że zapraszała Hawthornów na obiad – wydawali się być zgodnym, fajnym, o ile takie słowo było odpowiednie do opisywania relacji, jaka ich łączyła, małżeństwem, zdawali się emanować aurą otwartości i czegoś, co sprawiało, że z miejsca się im ufało a ich uśmiechy jasno mówiły, że to zwyczajni, odpowiedzialni ludzie, którzy ostatnią koszule oddaliby potrzebującego, a przede wszystkim: Connor ewidentnie dobrze znał się z Felixem i lubił go. Josephine zaś była grzeczna i ułożona, znała granice i chociaż ewidentnie najchętniej wzięłaby w ramiona prześliczną Roselyn Irisbeth – bo też trudno się było oprzeć tej laleczce-księżniczce – to zachowywała odpowiedni dystans, jako matka rozumiejąc podejście srebrnowłosej dziewczyny, która wolała poznać człowieka, zanim pozwoli mu się zbliżyć do swojego największego skarbu. Co prawda, miała ochotę szczypać całą drogę ukochanego za tekst o pieczenie wołowej, którą przecież właśnie dla niego przygotowała, ale tak naprawdę nie było w tym krzty złości: raczej miłosne droczenie dwojga ludzi, którzy nie mogą bez siebie żyć; były widział to i nie mógł uwierzyć w szczęście Grybacka oraz to, jakiej diametralnej zmianie uległ. Wiedziony więc ciekawością, postanowił o tym porozmawiać z dawnym, odnalezionym przyjacielem.
    — Widzę właśnie – skwitował ze śmiechem, dostrzegając, z jaką miłością jego kolega spogląda przez okna, gdzie śliczna, drobna dziewczyna uwijała się, jak szalona, ale z niesamowitą wręcz gracją i zwinnością, biegając pomiędzy blatem, stolikiem, piecem, a Jo, która została, pewnie wbrew jej chęciom, w fotelu. Odetchnął ciężko. – Connor Greyback, który kobiety zmieniał częściej niż skarpetki oto się ustatkował, został ojcem i ma zamiar się ożenić, nadal bardzo w twoim stylu, bo na odwrót – wyszczerzył się głupkowato, referując do tego, że najpierw spłodził dziecko, później się oświadczył, następnie znalazł dom, a dopiero za czas jakiś ma zamiar stanąć na ślubnym kobiercu – ale wciąż… brawo, stary, brawo – szczerze mu gratulował, kiwając głową: on to samo czuł do swojej żony. – Wygląda, jak wila – wyrwało się mu; cóż bowiem z tego, że dla niego wysoka, zaokrąglona i nieco starsza brunetka była całym światem i najpiękniejsza na świecie, to nie sposób było nie dostrzec niespotykanej, onirycznej urody Very. – Wybacz – zarumienił się i uciekł wzorkiem; nie chciał, aby wilkołak sobie cokolwiek pomyślał. Później jednak całkowicie skupił się na dalszej opowieści swego gospodarza. – Cholera, tak faktycznie, to… to, no wybacz, ale jesteście dwoma skrajnymi gatunkami – wyparował; naprawdę nie chciał nikogo urazić, ale rzeczywiście nie było lepszych określeń na ten przypadek miłości. – Dobrze, że nic jej nie jest – nie żartował: naprawdę przejął się tą słodką dziewczynką, bo był zwyczajnie dobrym człowiekiem. – Niesamowite – przyznała z uznaniem, gdy usłyszał o więzi między rodzicem, a dzieckiem, ale po chwili spochmurniał. – Ej, Connor – nagle chwycił go za wielkie ramię; był od niego prawie głowę niższy – nie mów tego nikomu, co? W Ministerstwie… Ministerstwo nie jest przychylne takim… związkom, takim… potomkom –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – krzywił się, bo niektórzy w jego starym miejscu pracy zdecydowanie lubili bawić się w stwórców i Demiurgów, dających i odbierających życie, a przy tym eliminujących tych, którzy się do tego nie stosowali – ale jak coś, nie wiesz tego ode mnie. – Od razu zaznaczył. – Uważaj po prostu na nie – dodał i mimowolnie podzielił się swoimi obawami o ukochaną.
      — Nie przejmuj się jego paplaniną – nie wiedząc kiedy i jak, za jego plecami pojawiła się Josephine, na rękach trzymała Roselyn Irisbeth, bo w końcu nie wytrzymała i widząc, jak mała poznawała, poprzez radosne wierzganie, swoje rączki i nóżki, dosłownie zaczęła błagać Vereenę, aby pozwoliła jej potrzymać te słodkie maleństwo; pielęgniarka oczywiści wyraziła zgodę, po raz pierwszy ufając tak obcej kobiecie, bowiem dotychczas jedynymi, które mogły dotykać jej córeczki były babcia i Uzdrowicielka Clementine. – Felix martwi się, bo jestem stara i w połowie ciąży ledwo się ruszam – skwitowała zgryźliwie i pozostała głucha na przymilanie się i przeczenia męża. – A wiesz, co jest najgorsze? – Jęknęła i znowu zignorowała nawoływania swojego mężczyzny. – W obu wypadkach ma rację: jestem stara i słaba – westchnęła rozdzierająco, gdy nagle spostrzegła potężne, włochate coś. – Ojej, jaki duży kocur – cofnęła się, boją się, że to dziki zwierzak i natychmiast chciała chronić skarb, który tuliła do siebie czule; Zjawa spojrzała na nią, przekręcając łebek, podeszła powoli, trąciła nosem jej łydkę, a Connor wyjaśnił, że to w zasadzie jeden z najlepszych opiekunów najmłodszego członka ich rodziny. – I tak… pozwalacie? – Dopytywała, nie oceniając w żadnym wypadku: przemawiała przez nią ciekawość.
      — Connor i Zjawa – tym razem podjęła Vera, która wyniosła część zastawy i sztućce – mają ze sobą dość dziwną relację. Ona – pogładziła kotkę po tułowiu – zawsze czuje, kiedy coś mu się dzieje, a Rosie… cóż, od początku jest w niej zakochana. Śpi w jej kołysce, jak my się krzątamy po domu – uśmiechnęła się – i zawsze nas alarmuje, kiedy cos się dzieje – odetchnęła, wspominając ten dzień, kiedy Gerladine porwała ich księżniczkę. Zadrżała i szybko znalazła się przy narzeczonym, aby poczuć jego ciepło. Jo zaś, jako żona czarodzieja, przyjęła je bez większych dywagacji, a pielęgniarka podzieliła się z nią swoim spostrzeżeniem: – Do twarzy ci z takim maluszkiem – przyznała szczerze, układając serwetki obok talerzy; niestety, jak na zły raz, kruszyna spostrzegła swojego tatę i zaczęła do niego lgnąc. – Widzisz, nawet ja z tym wielkoludem przegrywam – poskarżyła się żartobliwie.

      no po prostu nieopisanie zakochana, spokojna i szczęśliwa VERA oraz przyjaciele rodziny, na których zawsze będą mogli liczyć

      Usuń
  40. — Wolałabym, aby nie latał za mną z fotelem i kocę – poskarżyła się Josephine, szczerze dzieląc się z Connorem swoimi obawami względem ukochanego mężczyzny, który faktycznie bywał momentami niebotycznie wręcz upierdliwy i nie dawał jej żyć; jak miało niedługo powiedzieć Vereena: jej ukochany nie był wiele lepszy i kiedy tylko mógł, gdy była w ciąży, bunkrował ją przecież w łóżko. Oczywiście, ona się wcale nie dawała i to nierzadko prowadziło do scysji, jednak w okresie, gdy nosiła pod sercem słodką Roselyn Irisbeth, mieli znacznie większe problemy, niż to, czy już jej stopy zostały wymasowane, czy nie; szczegóły jednak postanowili zachować dla siebie, bowiem nie był to czas ani miejsce na rozdrapywanie starych ran. Niemniej, zanim w ogóle zasiedli do stołu, musiało minąć trochę czasu: pieczeń w końcu dopiero była przygotowywana, a malutka księżniczka w objęciach „nowej cioci” nagle zaczęła się kręcić niespokojnie. – Och nie, nie zabieraj mi jej! – Zaśmiała się wesoło, ale oczywiście oddała dziewczynkę ojcu. – No nie, dopiero co udało mi się przekonać Verę, a już mi cię zabierają ślicznotko – nie powstrzymała się i musnęła czule jej ciemne włoski. – Mam nadzieję, ze wrócisz do mnie, jak już przestaniesz ciągnąć brodę taty, hm? – Delikatnie gilgotała ją w pulchną łapkę, którą dziewczynka faktycznie chwytała włosy wilkołaka.
    Niestety, Greyback nawet nie pozwolił pani Hawthorne nacieszyć się widokiem Rosie, bowiem zdecydował, ze potowarzyszą jej mamie w dopinaniu na ostatni guzik obiadu. – ta oczywiście ani myślała protestować, bo posiadanie blisko swoich skarbów było najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przytrafić; kiedy byli obok, wszystko jakoś lepiej, przyjemniej i sprawniej jej szło, nawet jeśli akurat znajdowali się w przeciwległym kącie niewielkiego pomieszczenia. Jej uśmiech więc tylko się powiększył, a zerknięcie za okno i oglądanie, jak ich goście cieszą się ze słonecznego czerwca w Kornwalii, mimowolnie sunąc dłońmi po brzuszku ciężarnej, było zdecydowanie podnoszące na duchu, mimo że z rozmów, jakie przeprowadziła z Jo, okazywało się, że odmienny stan absolutnie jej nie służył, a do tego pozostawała kwestia jej niezadowolonego, starszego syna, który nie akceptował jej męża.
    — Hm? – Mruknęła w związku z tym mało przytomnie, kiedy zagaił ją mąż, zbyt zajęta swoimi myślami i pilnowaniem, aby nie uciąć sobie palca, gdy kroiła w paseczki marchewkę do sałatki. W końcu zaprzestała czynności i podeszła do niego i ich córeczki, która radośnie gaworzyła machając rączkami i nóżkami, już przewinięta, na puchatym kocu rozłożonym na stole, który traktowali w formie przewijaka. – No a co to, to moje małe tak się rzuca, co? – Zaśmiała się, obsypując swoją dziewczynkę pocałunkami, aż w końcu zerknęła na narzeczonego i odetchnęła ciężko. – A wiesz… – machnęła ręką. – Cieszę się, że na nich wpadliśmy – zapewniła szczerze. – Wydają się… wspaniali. Naprawdę. Po raz pierwszy poznałam kogoś, nie licząc ciebie i Iris – lekko zadrżała na wspomnienie macochy; w końcu niedługo po ślubie miało ją czekać spotkanie z ojcem w więzieniu – kto wydaje się być po prostu… dobry – zapewniła radośnie i musnęła go w silne ramię. – Ej, wiesz, co? – Nagle przesunęła dłoń po jego plecach, na pośladki. – Jestem tak szczęśliwa i tak dumna z tego, jak ładnie i grzecznie się zachowujesz – przesadnie to podkreśliła, dając mu do zrozumienia, że niekoniecznie zawsze tak się reaguje na gości – że gdyby nie oni – brodą wskazała na wesołe, zajęte sobą małżeństwo – właśnie dałabym ci się zerżnąć – dodała konspiracyjnym szeptem i odskoczyła od niego, jak gdyby nigdy nic, wracając do pilnowania kaszy gryczanej i sosu do pieczeni. – Powiedz mi – zaczęła, udając, że wcale nic złego nie zrobiła – o czy rozmawiałeś z Felixem? Znaczy – szybko zerknęła na niego spłoszona – nie chcę sprawozdania z waszych męskich dyskusji – nieco kpiła, ale wciąż wesoło – ale… ale był taki moment, że obydwoje pobledliście, jakbyście ducha zobaczyli – była pielęgniarką, niewiele rzeczy jej umykało.

    no ja nie wiem, co mogę napisać, żeby opisać, jak VERA jest szczęśliwa

    OdpowiedzUsuń
  41. — Widzę, że się cieszysz – przyznała wesoło Vereena, spoglądając na niego, jak zawsze w zasadzie, jak patrzyła na prawdziwe objawieni, ósmy cud świata i największy, najcenniejszy skarb po tej stronie galaktyki – a ja się dzięki temu cieszę twoim szczęściem, Connor – dodała, a jej zapewnienie naprawdę było szczere: humory jej narzeczonego oraz córeczki były dominantą jej własnych. Niczym dziwnym więc nie było, że jej reakcja była, aż tak silna: po prostu, gdy oglądała uśmiech swego mężczyzny nie potrafiła się mu oprzeć, a on mimo że zdawał się doskonale wiedzieć o tym, jak mocno na nią działa, i tak udawał, że nie wie, o co jej chodzi. Chociaż jednak bardzo chciała mu wyjaśnić, a najlepiej zaprezentować, pragnęła również być dobrą gospodynią, dlatego też, gdy już z satysfakcją napatrzyła się, jak wilkołak się męczy i musi poprawić sobie spodnie, odeszła, udając, że zupełnie nic złego nie zrobiła, czym wiedziała, że tylko mocniej go pobudzić, a co będzie swoistym preludium do ich wspólnego wieczoru. – Łaskotkowe tortury, hm… umówmy się, że żadnych tortur – wzdrygnęła się, bo takie zabawy zazwyczaj doprowadzały ją do duszenia się i płaczu ze śmiechu – nie będzie, a ja się zastanowię, jak ci to wynagrodzić – zapowiedziała z przekonaniem, dodając majonezu do sałatki i jak gdyby nigdy nic, dopytując się, o czym rozmawiał ze swoim długo niewidzianych przyjacielem. Nie wiedzieć czemu, jakoś niespecjalnie mu uwierzyła, ale uznała, że to jej własna paranoja i nie drążyła. – Ło, ło, a może być bardziej nadopiekuńczym, niż ty? – Zironizowała żartobliwie i zerknęła na niego z drwiącym uśmieszkiem błądzącym po ustach i kpiarskim wyrazem twarzy. – Hej, nie wciągaj mi w to dziecka! – Wskazała na niego oskarżycielsko łyżką zaśmiewając się głośno.
    Chwilę jeszcze przekomarzali się w kwestii tego, co Roselyn Irisbeth widziała i jaka sama będzie miała podejście do swojego tatusia – a jasnym było, że owinęła go sobie wokół swojego pulchnego, małego paluszka tak, że czegokolwiek by nie zapragnęła: on miał zamiar to natychmiastowo, w podskokach spełnić – ale finalnie z trudem musieli się opanować. Nim to jednak nastąpiło, wymienili się czułymi pocałunkami – stali otoczeni zapachem pieczeni wołowej i po prostu pozwalali, aby ich usta szalały w pełnym czułości tańcu – smakowali swoje wargi, mając oczywiście ochotę nieco się podroczyć, ale wiedzieli, że dosłownie najmniejszy ruch mógłby obudzić w nich ogień, a to zakończyłoby się nie tylko zdemolowaniem kuchni, ale także paskudnym zachowaniem wobec Hawthorne’ów, którzy na nich czekali na nich na zewnątrz, stwierdzając, że rodzina prawie-Greybacków jest jeszcze bardziej szalona i słodka przy tym, od ich własnej – co miało byłego już profesorowie Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu uświadomić w pełni, że jego malutka pielęgniarka, również przebywająca na zwolnieniu, najpewniej permanentnym, ze Skrzydła Szpitalnego Szkoły Magii i Czarodziejstwa, nigdy – ale to przenigdy i za żadne skarby świata! – nie wymieni go na lepszy model. Miała też nadzieję pokazać mu to wieczorem.
    Do tego czasu postanowili jednak obopólnie, że będą zachowywać się grzecznie i jak przystało na osoby w ich wieku. On powędrował zabawiać gości – którzy nie omieszkali skomentować długiej nieobecności gospodarzy – i wynieść napoje na stół – dzięki temu, że to Josephine prowadziła samochód, bowiem jej małżonek panicznie bał się tych wielkich maszyn, mógł sobie pozwolić na szklaneczkę whisky z przyjacielem; widziała i mocno doceniała, że wilkołak się opanowuje, aby przypadkiem nie śmierdzieć na mocno, kiedy już zostaną sami. Ona zaś skupiła się na pilnowaniu obiadu i chętnie przyjęła towarzystwo żony Felixa, która z ciekawością i zainteresowaniem, ale także dużą dozą elegancji, wypytywała o to, jak sobie radzą w kornwalijskich warunkach oraz zapewniała, ze bardzo stara się na nie gapić, niczym sroka w gnat,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na uroczą Rosie, ale było to zwyczajnie ponad jej siły – Vera absolutnie się jej nie dziwiła. Później zaś wszyscy – wraz z księżniczką w koszyku, przy której ciągle kręciła się Zjawa, rozbawiając ją swoim ogonem, dopóki upał nie stał się dla niej nie do zniesienia – zasieli do stołu i jeszcze-panna-Thorne poczuła, że oto ma prawdziwą rodzinę: że gdyby obok jeszcze siedziała jej babcia, to byłoby wprost idealnie: nigdy wcześniej nie znalazła się w tak przyjemnym otoczeniu i zdecydowanie pragnęła to powtarzać jak najczęściej. Niczym dziwnym więc nie było, że nad stołem w ogrodzie, skąd słychać było szum niewielkich fal rozbijających się o klify i śpiew mew, nie cichły śmiechy i nie było chwili, aby osoby tam się znajdujące nie rozmawiały ze sobą – wesoło, luźno, bez niezręczności. Równie ważnym w tym było jednak to, że wszystkim przypadł do gustu jej obiad, który w trybie natychmiastowym zniknął z półmisków wraz z wszystkimi dodatkami.
      Dlatego też Vereena nawet nie wiedziała, w którym momencie uciekły im długie godziny – chwilę wcześniej dochodziła powoli pierwsza popołudniu, a nagle już robiło się ciemno i wskazówka zegarka wybiła dziesięć minut po dwudziestej. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, co z klifu, gdzie stała chatka nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope było doskonale widać – Hawthorne’owie zostali więc, aby pooglądać tę feerię kolorów i dopiero wtedy, bardzo niechętnie i wylewnie, pożegnali się ze swoimi dobrodziejami, którzy również odczuwali pewien niedosyt ze spotkania. Na szczęście, od tamtej pory mieli widywać się znacznie częściej i już umówili się na spotkanie w najbliższą niedzielę i dopiero, kiedy samochód Felixa i Josephine zniknął, poczuli, jak zmęczeni byli i mocno za sobą stęsknieni – niestety, poczucie odpowiedzialności nie pozwalało im się od razu rzucić sobie w ramiona: najpierw czekało ich sprzątanie i układanie oraz zajęcie się słodką Rosie, której oczka same się kleiły; i która rozpieszczali do granic możliwości, nie mogąc się od niej oderwać. Jak zwykle podzielili się obowiązki, przez co godzina zero, gdy w końcu padną razem w pielesze nastąpić miała bardzo szybko. On tulił do snu ich córeczkę, ona zajmowała się naczyniami i stołem na zewnątrz, słuchając, jak wilkołak słodko mruczy do ich księżniczki.
      — Gdybyś mi tak śpiewał wieczorami, też bym wolała spać, niż ciebie słuchać – zaśmiała się pół-wila, strzepując okruszki z obrusu; było coś magicznego w tej prostej chwili: może to otoczenie, może nikłe światło padające z domku i kilka migotliwych punkcików świec w lampionach, a może muzyka z gramofonu, który nastawił jej narzeczony, a może po prostu o n i . Niemniej, cisa, spokój i zwykła radość otulała ich ciepło i mocno, dodając sił i chęci do brnięcia przez życie, ramię w ramię, u swych boków. – Mmm… a to za co? – Zadrżała z przyjemności, gdy jego usta musnęły jej szyję; mimowolnie przycisnęła plecy do jego umięśnionego brzucha; jego zapach, bliskość i ciepło kompletnie pozbawiały ją zdolności do racjonalnego myślenia. – To na pewno po mnie – stwierdziła wesoło, gdy ukochany zapewnił ją, że Roselyn Irisbeth zasnęła niczym aniołek. Następnie zaś zachichotała słodko, gdy zaczął się z nią kiwać. – Tobie by nawet nie pomógł pięcioletni kurs tańca – stwierdziła żartobliwie i obróciła się w jego objęciach, zarzucając mu ręce na szyje; oczywiście, doskonale czuła jego pobudzenie, które i ją rozgrzewało do czerwoności. – Może zamiast udawać, że będziemy się godnie prezentować podczas pierwszego tańca na weselu przejdziemy do znacznie przyjemniejszych rzeczy, hm? – Zasugerowała z chytrym błyskiem we fiołkowych oczach i kokieteryjnym uśmieszkiem błądzącym po jej pełnych, malinowych ustach. – Nie, Connor, nie będę – stwierdziła nagle, wyjątkowo ostro, brutalnie zaprzeczając jego słowom. – Ja już – podkreśliła – jestem twoja. Na zawsze i na wieczność, na dłuższej, niż na zawsze i nawet jeśli słońce zacznie wschodzić na zachodzie, a zachodzić na wschodzie: ja i tak będę ciebie kochać i będę twoja.

      Usuń
    2. Tylko twoja – podkreśliła z mocą i przesunęła paznokciami po jego karku. – Kocham cię, mój wielkoludzie – powtórzyła i patrzyła na niego tak, jakby był całym jej światem; bo był, wraz z tą kruszyną, która, wedle jego słów, miała im dać trochę czasu wolnego. – Auć! – Sapnęła nagle, gdy podczas ich nędznych prób poruszania się w rytm dźwięków piosenek Leonarda Cohena, nagle nadepnął jej na stopę; nieważne, że był boso, a ona w sandałkach i tak bolało. – Boże, mówiłam, jesteś beznadziejnym przypadkiem, wilczku – stwierdziła zaczepnie i zatrzymała ich, a następnie po prostu przylgnęła do niego. – Rozbierz mnie – nakazała nagle, wsuwając drobne, zwinne dłonie pod jego koszulkę. – Powoli, chcę się nami sycić… chcę zacząć naszą wieczność teraz – szeptała, podwijając materiał coraz wyżej, aż finalnie nie miał innego wyjścia, jak odrzucić go gdzieś w głąb ich obejścia. Obcowanie z naturą działało na nich wyjątkowo dobrze.

      zachwycona, zakochana, oczarowana i całkowicie oddana VERA (już niedługo!) THORNE, która ma ochotę płakać ze szczęścia i wzruszenia nad tym, jakie piękności i wspaniałości otrzymała od losu

      Usuń
  42. — Och, Connor… – zaśmiała się z westchnieniem Vereena, kiedy zaczął sugerować jakieś niestworzone rzeczy, których absolutnie nie miała na myśli. – Jesteś najdelikatniejszym mężczyzną, jakiego znam, najczulszym narzeczonym i ojcem – głos jej zadrżał ze wzruszenia, bowiem natychmiast zakatowały ją obrazy, jak wspaniale opiekował się ich księżniczką – na świecie, ale kochanie – zaśmiała się perliście – jesteś – nacisnęła wesolutko – słoniem w składzie porcelany. Spójrz, jaki wielki jesteś, jaki silny i pomimo wrodzonej zwinności w wielu innych kwestiach – poruszyła wymownie brwiami, rumieniąc się leciutko – Matka Natura poskąpiła ci talentu tanecznego – wyszczerzyła się radośnie. – Nie? Jak nie? Co nie? Co… Connor – burknęła ostrzegawczo; jej oczy zabłysły groźnie, bo nie lubiła, kiedy się jej odmawiało w kwestii bycia ze sobą, jak najbliżej. – Proszę się w tej chwili opanować – zagroziła mu, aby po chwili przyjąć zgoła inną postawę, gdy zaczęła mu opowiadać, co myśli o przynależności do niego. – Tak naprawdę, w oczach Boga jestem twoja też od dawna. Od dnia, kiedy po raz pierwszy spojrzałam w te twoje piękne, księżycowe tęczówki – wyszeptała, gładząc go po zarośniętym policzku, wyjątkowo szczęśliwa i spokojna, bowiem na szczęście nie odebrał jej ostrego tonu, jako czegoś, co powinno zasugerować, że nie chce z nim być, czy czegokolwiek żałuje: po prostu chciała mu uświadomić, że nie należenie, czy by się pobrali, czy nie, co oczywiście miało być przyjemnym wydarzeniem i świetnym ułatwieniem ich żyć, nie tylko na tle finansowo-podziałowym w świetle prawa mugoli i tego czarodziejskiego, ale także wspaniałym sposobem na odstraszanie potencjalnych osób zainteresowanych ewentualnym podrywaniem jego lub jej, bowiem będą mogli zamachać obrączkami, których oczywiście, jak to oni, jeszcze nie załatwili. Nie dane jej było jednak dłużej się nad tym roztkliwiać, bowiem w tej samej chwili niemalże, prawie straciła stopę. – Ja cię rozproszyłam? – Krzyczała żartobliwie, szczypiąc go i wbijając place między żebra, aby później przylgnąć do niego mocno. – Wiem, ze nie możesz, oj, wiem, tak jak nie mogę się oprzeć tobie… – wyszeptała i już jasnym było, do czego zmierza, a o czym świadczyło to, że zaczęli się rozbierać. – A-ale… ale jak nie ruszać? – Spytała zaskoczona, gdy sukienka opadła z jej pełnych piersi i zsunęła się po zaokrąglonych biodrach, gdzie skotłowała się w jej kostkach. – A-ale… a… och. – Wydusiła z siebie oszołomiona, gdy jego pocałunki przesunęły się z jej ust na policzki, na szyję, obojczyki, chude ramiona i brzuch oraz uda, zwinnie omijając najbardziej newralgiczne miejsca, mimo że jej koronkowe majteczki leżały gdzieś w trawie; ich cienie, tworzone przez migotliwe światła świec, wyglądały zachwycająco na kamiennej ścianie chatki. Nawet sobie nie wyobrażał, jak ciężko jej było stać w bezruchu. – Dręczysz mnie – szepnęła z wyrzutem, oddychając ciężko, bowiem przeczuwała, do czego to wszystko prowadzi. Nie pomyliła się zresztą i w ciągu chwili chwycił ją za pośladki, posadził na stole i wzbudził w niej dreszcze przyjemności; było jej aż głupio przez to, jak podniecał ją samym głosem. – Nie smakowały ci moje muffinki na gorąco? – Wyszeptała przez gardło ściśnięte od namiętności targającej jej drobnym ciałkiem; chytry uśmieszek wilkołaka sprawił zaś, że postradała zmysły i nim się obejrzała: on już klęczał przed nią. – Lubię jak mnie… tam – nacisnęła, jeszcze bardziej się rumieniąc – całujesz – zapewniła i wplotła mimowolnie palce w jego miękkie, gęste włosy; pomiędzy jego ciemnymi puklami zabłyszczał jej pierścionek; ponownie ogarnęło ją wzruszenie. – Kocham cię, Greyback – sapnęła, jęknęła i przymknęła powieki; rozłożyła się na blacie, unosząc uda i zarzucając łydki na jego silne braki. – Już nawet mam pomysł, jak ci się odwdzięczę… – zaśmiała się cichutko i chytrze, zarzucając ręce za głowę, aby wyeksponować swoje piersi, d których natychmiast powędrowała jego silna dłoń.

    oczarowana i kompletnie zachwycona VERA

    OdpowiedzUsuń
  43. [Bardzo się cieszę, że karta przypadła do gustu. Connor robi fenomenalne wrażenie. Gdyby naszła cię ochota na jakiś wilczy wątek to moje drzwi stoją otworem.]
    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  44. Idealnie wykrojone wargi Connora wzbudzały w niej takie fale przyjemności, że czasem Vereena – w pełnym oszołomieniu i zamgleniu umysłu, podczas gdy on wprawnie swoimi ustami oraz językiem pobudzał ją w ten niesamowity sposób, który dobierał jej zdolność racjonalnego myślenia i postrzegania świata – zastanawiała się, czy to nie jest jakiś grzech, czuć aż tak wielką rozkosz pod wpływem pieszczot ukochanej osoby – namiętność tak wielką, a emanująca ledwie z jej podbrzusza, która mogłaby spopielić całą Kornwalię. Miał więc całkowitą rację, że jej czekoladowe muffinki na ciepło były ledwie preludium do tego, co postanowił jej zrobić na stole wystawionym przed ich wejściem – miała również wrażenie przy tym, że takie zabawy na świeżym powietrzu wejdą im w nawyk i kiedy znowu zrobi się wokół zimno, ich żal będzie wręcz nieopisanym. Nim to jednak miało nastąpić – miało minąć dużo czasu i owy czas miał być piękny, bowiem opiewał, chociażby w najbliższej przyszłości, na same wspaniałe rzeczy, które fundował jej narzeczony, podczas gdy ona leżała rozłożona na blacie i czuła żar buchający z jej wilgotnej, pulsującej ze zniecierpliwienia kobiecości. Niczym dziwnym w związku z tym nie było, że kiedy przerywał – młodziutka pielęgniarka warczała ostrzegawczo, wysuwając ku niemu ochoczo biodra.
    — Wracaj tam – zarządziła wtedy bardzo ostro, nieco szarpiąc go za włosy, ale na szczęście, ekspozycja jej nabrzmiałych od pokarmu, krągłych i jędrnych piersi oraz twardych, różowych sutków była wystarczającą zachętą, którą zaraz pochwycił w jedną swoją dłoń; drugą wciąż trzymał między jej szczupłymi nogami i muskał najwrażliwszy punkcik jej ciała. – Idealny to on będzie, jak twoja broda wróci między moje uda – zapowiedziała, wprost uwielbiając drażnienie jego ostrych, ciemnych włosków na delikatnej, wrażliwej skórze. Niestety, Greyback postanowił się z nią nieco podroczyć: owszem, podobało się jej to, bowiem adorował ją nie tylko słownie, ale także dotykowo, niemniej jeszcze-panna-Thorne naprawdę nie miała ochoty na takie przedłużające się gierki, potrzebując czegoś zgoła innego. – Och… och nie… nie. Och… tak. – Nie potrafiła się zdecydować, czy pragnie, aby jego długie, zwinne palce penetrowały ją, czy może nie, zdając sobie sprawę, jak to się skończy: postradaniem umysłu, jak nic, bo doskonale wiedziała, do czego wilkołak dążył i, co gorsza, bardzo szybko udało mu się to osiągnąć i odnaleźć zapalnik, który ją pochłaniał rozkosznie. – Jak teraz przestaniesz, ucieknę z dzieckiem i nigdy mnie nie zobaczysz – zapowiedziała, wijąc się i wyginając w łuk, aby, gdy ręce zastąpił swoją męskością, wrzasnąć przeciągle w rozkoszy dwukrotnie: raz, gdy się w nią wbił, a drugi raz, gdy w ciągu sekundy osiągnęła silne spełnienie. – Kiedyś mnie zabijesz, wiesz? – Wydyszała, ale on nie dał jej chwili wytchnienie: miarowo zaczął poruszać biodrami; ona zaś usiadła, przycisnęła piersi do jego torsu i objęła go mocno w pasie, pod pachami, aby móc wbijać spokojnie paznokcie w jego plecy, gdy raz jeszcze prowadził ją do słodkiej ekstazy. Ledwo chwytała oddech, ale obejmowała go udami mocno, chcąc być z nim jak najbliżej i w ogóle się nie spodziewała, że nagle zmieni tempo i pozycję: nie przeszkadzało jej to w żaden sposób, dlatego szepnęła: – Ja kocham ciebie mocniej… – zarzuciła mu ramionka na szyję i leżąc na plecach przyjmowała go w sobie: powolutku, niespiesznie i czule, natychmiast dając się porwać temu spokojnemu, mistycznemu aktowi. – Jesteś całym moim światem, Connor… – wydukała jeszcze.
    Później zaś nie była w stanie już nic więcej powiedzieć. Mogła jedynie rozkoszować się tym, co jej zafundował na zakończenie tego przepięknego dnia i robiła to z niemałą przyjemnością i równie radośnie przyjęła późniejszy fakt szczytowania ukochanego mężczyzny – lubiła, gdy robił to pierwszy, a moment, w którym zalewał ją swoim nasieniem tylko mocniej pobudzał jej rozgrzaną, wilgotną kobiecość,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tym samym bez trudu i ją prowadząc ku cudownemu ujściu przyjemności w postaci silnego orgazmu, który raz jeszcze zakomunikowała dość głośnym krzykiem. Było wprost cudownie i nie omieszkała tego przekazać byłego już profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami w Hogwarcie, na co on zareagował radosnym pomrukiem i bez rozłączania ich oraz nie mając najmniejszego trudu, przeniósł ją z ogródka do łazienki, gdzie ich ciała zatańczyły raz jeszcze – tym razem Vera została wzięta od tyłu, opierając się o ścianę. Wieczór zaś zakończył się wspólną kąpielą i zajęciem się Roselyn Irisbeth – co już było swoistą tradycją – która natychmiast wylądowała na całą noc pomiędzy rodzicami, którzy uwielbiali się obok niej budzić – równie zaś mocno lubili, niedługo po przebudzeniu i pierwszym łyku kawy, rozpocząć zbliżenie na kuchennym blacie, którego smak, zapach i odczucia z nim związane, towarzyszyć im miały przez resztę godzin, które stawały się coraz bardziej pracowite. Nagle bowiem, po południu, dzień po wizycie Hawthorne’ów, ocknęli się i zorientowali się, że oto są daleko w polu i czeka ich jeszcze niezliczona ilość spraw do załatwiania przed cudowną sobotą trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. Chociaż jednak naprawdę chcieli ruszyć z kopyta, już w niedzielę ich plany zostały pokrzyżowane – na szczęście w całkiem przyjemny sposób.
      Był to w końcu dzień, w którym zawsze odwiedzali seniorkę rodu i wspólnie jedli obiad – tym razem jeszcze radośniejszy, niż zazwyczaj, bowiem wnuczka poprosiła ją, aby odprowadziła ją do ołtarza – ale akurat w tamten weekend wypadło im jeszcze spotkanie z nowymi-odnalezionymi przyjaciółmi, którym nie wypadało odmówić, dlatego po deserze i kolacji, w swojej chatce byli dopiero po dziewiątej wieczorem, gdy ich córeczka mogła zostać spokojnie przeniesiona z samochodu, do kołyski. Powzięli sobie jednak, że jeszcze tej nocy ustalą kilka podstawowych kwestii – na pierwszy ogień poszedł Robert, który notorycznie wysyłał Verze listy. Wraz z narzeczonym w końcu doszła do porozumienia, że odpisze mu i zapowie, żeby przestał ją nękać, bo spotka się z nim pod koniec siódmego miesiąca roku, już po ślubie; nie wspomniała, że pojawi się z mężem, wykorzystując element zaskoczenia, aby być pewną zamiarów ojca. Zadecydowali także, że na razie odpuszczą sobie podróż poślubną– bali się o wydatki, a ponadto pragnęli paręnaście dni spędzić tylko we troje, w zaciszu nowego domu, którego remont mieli zamiar rozpocząć natychmiast, jak dostaną dokumenty określające ich jako właścicieli farmy Trenwith; tym obiecała się zająć Josephine, która już w najbliższy poniedziałek rozpoczynała swoją prace, jako zastępczyni burmistrza.
      Ponadto, udało się im nawet sporządzić krótką listę gości weselnych – na sam ślub na pewno miało być zaproszone pół Boscastle, znając panią Thornton – oraz zdecydować, że impreza będzie odbywała się już w ich miejscu na ziemi, w którym nie zamieszkają do „dnia zero”. Zaproszeni obejmowali Hawthorne’ów – głośno zastanawiali się, czy nie zostaną oni świadkami: w końcu Felix był dobrym przyjacielem wilkołaka, a małżonka byłego aurora zdawała się być idealną osobą poświadczającą za miłość pół-wili; czasem po prostu się czuło, że ktoś zostanie czyimś przyjacielem na dobre, nawet ledwie po kilku godzinach rozmowy – babcię panny młodej i jej przyjaciela, Thomasa Rocheforta, który nie odstępował jej na krok i, wspaniałą Uzdrowicielkę ze Szpitala Świętego Munga, która uczyła Vereenę i pomogła jej podczas odklejenia łożyska, a także niejakiego Benedicta Jonesa, którego kojarzyła z opowieści o wojażach, ale głównie jako pana w średnim wieku, który nauczył Connora kilku rzeczy. Kwestię menu pozostawali Roselyn, która byłą przecież w tym niezastąpiona i tym samym rozpoczęli radosne skreślanie kolejnych dni w kalendarzy, bo pomimo nawału roboty i trudności, jakie ich czekały oraz małej ilości czasu, nie mogli się doczekać momentu, kiedy zostaną sobie oddanie przed obliczem Boga i w świetle prawa.

      Usuń
    2. Dzięki wszelkiej opatrzności, faktycznie dzięki wspomożeniu przez Jo udało im się dosłownie wszystko przyspieszyć – oczywiście brunetka przy tym porządnie zmyła im głowy i miała rację: zbyt długo zwlekali, zabierając się do dokumentacji, niczym psy do jeży i gdyby nie jej wsparcie, nigdy w życiu by się nie wyrobili. Tym sposobem jednak, pan Chandler wyraził zgodę, aby Connor i Vera pobrali się trzynastego lipca w budynku ratusza w Boscastle, gdzie miał zostać ściągnięty przedstawiciel z Bude – największej w okolicy aglomeracji, oddalonej o pół godziny jazdy samochodem w zimie, ale w momencie, kiedy wioska stawała się wyspą, podróż zajmowała niewielkim, pyrkoczącym i głośnym promem około godziny. Co prawda, Edward Sayers, niski, pulchny, łysiejący człowieczek o rozbieganym spojrzeniu, szczurzych oczu schowanych za okularami z grubymi denkami wydawał się nie wiedzieć, gdzie się znajduje, ale był miły i uroczy oraz obiecał, że na pewno nie upije się w dniu udzielania ślubu cywilnego – było to jakieś pocieszenie, a oni nie mogli dyskutować: brali, co im dawano, bo to oni zaniedbali kilka spraw. Trzy tygodnie przed jednym z najważniejszych terminów ich życia, mieli więc przynajmniej pewność, że zostaną małżeństwem według norm mugolskich, zaraz po przysiędze złożonej przed Bogiem.
      Los jednak – o dziwo! – zdawał się im wówczas sprzyjać. Czekając bowiem na transport powrotny do rodzinnej miejscowości, spacerowali po nadbrzeżu tego dziesięciotysięcznego miasta, przy ujściu rzeki Neet do Oceanu Atlantyckiego, gdzie trafili na antykwariat „Odell’s Lumber”. Oczywiście, młodziutka pielęgniarka nie odpuściła i wilkołak, z córcią na rękach, musiał posłusznie za nią wejść, bo kiedy widziała coś, co potencjalnie idealnie pasowałoby do wystroju Trenwith, to wprost musiała to mieć – tym razem chodziło o lampę na biurko, mimo że jeszcze n i c nie ruszyli z remontem, co akurat nie miało być wielką trudnością, zważywszy, że mieli zamiar użyć magii w tej jednej kwestii. Zamiast jednak owego pięknego, starego przedmiotu, zakupili coś zgoła innego i coś, co chyba było przeznaczonego przez samego Demiurga tylko i wyłącznie dla nich, czekając na t e n dzień – dwie piękne obrączki, których historia, opowiedziana przez właścicielkę „rupieciarni”, całkowicie ich urzekła, bowiem dotyczyła małżeństwa, które żyło ze sobą osiemdziesiąt dwa lata i zmarło dorobiwszy się gromadki pra-prawnuków i jednego pra-pra-prawnuka, spleceni ze sobą, w jednym łóżku, w Sylwestra przed pół wiekiem. Całe swoje życia zaś przeszli w chatce bez wody i prądu – ona była nauczycielką biologii on natomiast hodowcą owiec.
      Kółeczka zaś były wykonane z białego złota, eleganckie, ale przypominające kute na szybko, co dodawało im uroku, a nie odbierało piękna – jedna była szeroka, męska, na której podobno zostawały linie papilarne ukochanej osoby a druga cienka i zrobiona w splot warkocza – i zostały sprzedane przez dzieci Victorii i Caleba Gregsów, z błogosławieństwem, aby nosiła je inna, równie mocno kochająca się para. Były dla nich wprost idealne. Z Bude wracali więc z podskokach – przynajmniej Vereena, która mogła sobie na to pozwolić, gdyż to jej narzeczony trzymał w objęciach bezpiecznie ich księżniczkę. Z listy mogli w związku z tym wykreślić kolejne pozycje niecierpiące zwłoki. Niestety, szybko okazało się, że dobra passa nie będzie wiecznie trwać i już parę dni później – wycieńczeni i zmarnowani, bowiem wolne chwile poświęcali swojej farmie, najpierw wybierając materiały, a później wspierając się różdżkami wymieniając drzwi i okna, zmieniając parkiety, kładąc tapety malując ściany, wieszając obrazy i wnosząc meble, co musieli robić pod osłoną nocy, aby nikt ich nie nakrył, bo nie skończyłoby się to dla nich dobrze – okazało się, że ksiądz z Boscastle, mimo namów pani Thornton, nie zmienił zdania i nie udzieli „bezbożnikom”, którzy mają dziecko przed ślubem, sakramentu i nie wpuści ich do kościoła oraz zbojkotuje ceremonie.

      Usuń
    3. Ponownie więc musieli udać się do Josephine – wtedy też młoda pielęgniarka zadecydowała, że faktycznie kobieta zostanie jej świadkiem, bo naprawdę, nie licząc swojej babci, nigdy nie spotkała się z kimś równie wspaniałym i dobrym, a jednocześnie energicznym i przebojowym – której raz jeszcze się udało: zdobyli odpowiednie miejsce, które w teorii było już jedynie zabytkiem; zastępczyni burmistrza nie chciała jednak przyznać się, co i jak zrobiła, zapewniając iż liczy się tylko to, że wszystko się ułożyło. Tym sposobem otrzymali pozwolenie na skorzystanie z kaplicy na klifie Fang, o której tak bardzo marzyli – była to kamienna budowla z trzynastego wieku, gdzie w środku pachniało starością, wilgocią, mchem i starym drewnem dębowym, z którego były zrobione ławy, zwana St. Dorothy’s Chapel, co perfekcyjnie do nich pasowało: święta Dorota była patronką narzeczonych, par młodych oraz młodych małżeństw, a także, bo w końcu byli w pełnej kopalń Kornwalii, górników. Wnętrze miało zostać udekorowane bzem i gałęziami cedru oraz świecami, aby tworzyć odpowiedni klimat, przez co pozostało im tylko namówić kogoś, kto zechce im dać owego ślubu – ku ich miłemu zaskoczeniu, tę sprawę w swoje stare dłonie wzięła seniorka rodu, sprowadzając młodego kleryka, wnuka swojej koleżanki właśnie do tego zadania.
      Ksiądz ze wsi niespodziewanie i nagle opuścił zaś rodzinne strony i już nie wrócił. Andrew Barrington okazał się natomiast być miłym, trzydziestoletnim duchownym o ciepłym spojrzeniu bursztynowych oczu i lekko przerzedzonej już, płowej czuprynie, który wpadł na obiad do dalekiej, przyszywanej cioci na dwa tygodnie przed datą ceremonii, która miała połączyć rodziny Thorne i Greyback w jedną – przede wszystkim, bez problemu przyjął ich tłumaczenia, a rozmowa, będąca również niejako formą spowiedzi, którą przeprowadzili z nim przyszli małżonkowie, była wyjątkowo oczyszczająca; rzecz, jasna, musieli pomijać oczywiste kwestie związane z magią, niemniej liczyli, że zostanie im to wybaczone gdzieś tam na Górze. Po tym wspaniałym spotkaniu, oczyszczeni i radośni – bo ponownie ich plany wracały na odpowiednie tory i każda rzecz, której się podjęli kończyła się mniejszym lub większym sukcesem – postanowili w pełni poświęcić się około-weselnym przygotowaniom, które opiewały między innymi na zdobycie odpowiednich strojów – o ile Vera już jakiś czas szykowała sukienkę, tak o kreacji narzeczonego nie miała pojęcia – czy też zadecydowanie, w jaki sposób udekorują stół – co nie było trudne, bowiem obydwoje czuli, że powinien być to bez, gałęzie cedru i konwalie oraz małe różyczki symbolizujące ich córeczkę.
      Wszystko musiało być więc idealnie i dobrze, że już trzydziestego pierwszego czerwca Trenwith było gotowe – gdyby jeszcze na głowie pozostawał im dom w rozsypce, niechybnie postradaliby zmysły. Każde pomieszczenie jednak było perfekcyjnie przygotowane, a oni w zasadzie, gdyby nie ich decyzja, że prześpią się tam dopiero po tym, jak oficjalnie zostaną mężem i żoną, mogliby się wprowadzać w każdej chwili: jasny salon, sosnowa kuchnia z zielonymi dodatkami, łazienka przypominająca skrzący w letnim słońcu Atlantyk, troszkę zbyt elegancka jadalnia, kolorowa i ciepła sypialnia z łóżkiem powiększonym za pomocą zaklęcia i dużą ilością kwiatów, pokoje gościnne oraz królestwo Roselyn Irisbeth, a także wspaniałe widoki wokół, w tym stara powozownio-stodoła już przerobiona tak, aby móc w przyszłości stać się gabinetem weterynaryjnym – gdzie młodziutka pielęgniarka w ramach prezentu postawiła kilka odpowiednich sprzętów, odmalowując wnętrze – a także garażem oraz wielka niespodzianka dla Very – zielnik. Przepiękne miejsce, które zorganizował dla niej – myśląc podobnie, co ona – Connor, pachnące roślinami, które natychmiast ochrzcili, bowiem nie byliby sobą, gdyby nie podziękowali sobie za wszystko. Otrzymali kolejny dowód swojego idealnego dopasowania.

      Usuń
    4. Wszystko im się przedłużało również przez ich własną głupotę oraz nieposzanowanie umykających dni – czy też: olbrzymią miłość, która ich łączyła, a która nie pozwalała im trzymać się od siebie z daleka, przez co większość zadań wprost musieli wykonywać wspólnie, potrzebując siebie do oddychania i normalnego funkcjonowania – bo gdyby skupili się i pracowali na wzmożonych obrotach, bez marnotrawienia cennych minut, już dawno byliby gotowi. Nie potrafili jednak nie znajdować chociażby krótkich chwil dla siebie – to miał być i c h dzień, ale nie za wszelką cenę, dlatego nadal poświęcali długie wieczory na zajmowanie się Rosie, na rozmowy z nią, na zacieśnianie więzi i na to, aby mała poznawała świat, ale także wyrywali go dla siebie, aby się tulić, aby wymieniać się poglądami kompletnie niezwiązanymi ze zbliżającą się imprezą, czy też po prostu: kochać się i zaspakajać potrzeby fizyczności, która była nieodłącznym elementem ich związku. Potrzebowali tego, aby się od siebie nie dosunąć, bo pochłonięcie się przez wir robót mogłoby do tego doprowadzić i zwyczajnie skończyć się dla ich relacji tragicznie, zanim ta naprawdę miałaby szanse rozwinięcia skrzydeł w pełni. To było zaś ostatnie, czego by chcieli i chociaż faktycznie – zarywali noce, to było warto: chociażby dla uśmiechu ukochanej osoby.
      Ponadto, wspólne momenty dodawały im sił, a ostatecznie – absolutnie niczego nie żałowali. Niedługo przed wyznaczoną datą ślubu każda najmniejsza rzecz, dosłownie wszystko, dopięte było na ostatni guzik: w ogrodzie farmy Trenwith stał pod dębem, na którym wisiały ozdobne lampki, stół i ławy – później ozdobione miały być biało-fioletowymi detalami, w tym jasną zastawą i srebrnymi sztućcami od seniorki rodu, a w wazonach pachniał bez, konwalie i cedr, przy każdym zaś nakryciu leżeć miał bukiecik z różyczkami oraz pakunek z dobrą wróżbą dla gościa i ciasteczkiem czekoladowym roboty panny młodej – a zaproszeni goście potwierdzili swoje przybycie. Felix natomiast był poinstruowany, że ma milion razy sprawdzić, czy spakował obrączki, a Josephine zorganizowała drobny, całkowicie trzeźwy wieczór panieński dla Vereeny – podczas którego poprosiła młodą pielęgniarkę, aby asystowała jej podczas zbliżającego się porodu, czym kompletnie ją wzruszyła – w czasie gdy Connor upijał się ze swoim przyjacielem. Roselyn natomiast nie mogła się doczekać, kiedy odprowadzi wnuczkę do ołtarza i zgodnie z tradycją – dzień przed ślubem, w piątek dwunastego, zabrała ją do siebie, wraz z małą Rosie, ku niebywałej wręcz rozpaczy i cierpieniu wilkołaka: mieli się dopiero spotkać w St. Dorothy’s Chapel na klifie Fang.
      Nikt jednak – a na pewno nie już-prawie pni Greyback – nie mógł się spodziewać jednak, ze ten dzień będzie taki ciężki. Niby bowiem byli gotowi, nic nie było niedokończone, każdy drobiazg i szczegół pasował do szerokiej całości, ale i tak olbrzymi niepokój zżerał hogwarcką pielęgniarkę. Co chwilę jednak mijał i wówczas naśmiewała się z siebie, ale mimo wszystko zawsze wracał. Spokojna była na przykład, kiedy ubierała swoją księżniczkę w sukienkę z falbankami i plisami oraz nakładała jej malutki stroik z konwalii na ciemne włoski, panikowała jednak, gdy – pulchniutka już, ubrana we fiołkowe tony – Jo zapinała jej sukienkę – z białą, sztywną, ale nie gorsetową górą w tłoczenia w kształcie kwiatków, odciętą w jej osiej talii i zwiewnym dołem, ułożonym z kilku warstw, o różnych, wielkościach i odcieniach, bardzo jasnych, beżu, kremu i écru, tiulu – zaczęła wariować. Kiedy zaś babcia wręczała jej swoje ślubne buty – płaskie, koronkowe i bardzo wygodne – ponownie była zwyczajnie radosna i szczęśliwa, ze wzruszenia zaś płakała, jednak już w momencie odbierania bukietu z gałęzi cedru i bzu – wpadła w histerię, że n i c jej nie wyjdzie. Pani Hawthorne nieźle musiała więc nagimnastykować, gdy układała jej w luźny kok włosy i wpinała w niego kwiaty. Istnym cudem więc było, że panie dotarły do namiotu obok kaplicy na czas.

      Usuń
    5. — Zaraza… zaraza. Zaraza. Zaraza – szeptała nieco później, rozgorączkowana Vera, kręcąc się po chybotliwej konstrukcji postawionej specjalnie na okoliczność ceremonii. – Piją mnie – załkała nagle, poprawiając cieniutkie ramiączka; wystarczyło jedno spojrzenie świadkowej i się opanowała. – Myślicie, że już są? – Chciała odchylić poły materiały, ale babcia ją powstrzymała. Sama wyjrzała i potwierdziła, ze owszem, na klifie Fang zgromadził się spory tłumek, który był witany przez Felixa, który podobnie jak pan młody zrezygnował ze sztywnego garnituru i zdecydował się na fioletową koszulę oraz spodnie na szelkach, a także stroik z konwalii; Connor miał mieć nieco odwrotne kolory z tego, co udało się jej bezczelnie podsłuchać. – Boże, a jak Andrew się rozmyślił? – Aż zakręciło się jej w głowie; zastępczyni burmistrza Chandlera, który także pojawił się na ślubie ze swoją żoną i dziećmi, szybko podbiegła do niej, ale zamiast podtrzymywać dziewczynę, poprawiła jej kilka srebrnych pukli; rozumiała stres, bo sama przez to przechodziła i wiedziała także, że nie ma co strzępić języka po próżnicy, bo w takich chwilach niewiele trafia do człowieka. – Myślicie, że żaden stroik nie odpadł od tych cholernych ław? Boże… a jak Felix zapomni obrączek? Jęczała i gdyby nie bicie po dłoniach przez przyjaciółkę, rozmazałaby sobie makijaż.
      — Na Boga i Ojca Wszechmogącego, Vercia, błagam cię, opanuj się dziecko, bo wyjdę z siebie i stanę obok – powiedziała w końcu pani Thornton, preferująca kremową garsonkę i fiołkowe dodatki, zabawiając słodką i śliczną Rosie; siedziała na krzesełku, bo dostanie się na klif, mimo że panie podjechały samochodem, jak najbliżej się dało wcale nie było takie proste. – Kochanie – podjęła znacznie łagodniej – wszystko będzie dobrze. Długo o to walczyliście i wszystko, ale to dosłownie wszystko, jestem tego pewna, się ułoży. Wasz ślub będzie perfekcyjny – zapewniała, ale pielęgniarka wciąż wydawała się nieprzekonana. – Matko Bosko Fatimsko, weź nie miętol tej sukienki, nie mam ci jak jej wyprasować! – Odetchnęła ciężko. – Vereeno, sama z tobą przyczepiałam te nieszczęsne stroiki, ustawiałam świecie, a dzisiaj rano dzwoniłam do i do Andrew, i do Sayersa, który o szesnastej będzie czekał z dokumentami w ratuszu – zapewniła, a Josephine dodała coś o tym, że goście się zjeżdżają i lepiej, aby się opanowała, bo czternasta, czyli „godzina zero”, po której nie ma odwrotu, niedługo nastąpi; zapewniła także, że w kaplicy, na jej wejście, na pewno poleci „Can’t help falling in love with you”, bo jak szaleć z tandetą, to na całego. – Wszystko dobędzie się zgodnie z planem – dodała babcia pokrzepiająco, szczerze w to wierząc.

      rozhisteryzowana, rozemocjonowana, ale bardzo szczęśliwa, zakochana i wzruszona VERA (jeszcze…) THORNE (już niedługo!) GREYBACK, która w zasadzie nie może się doczekać całej ceremonii i wesela, ale trochę stresuje oraz jej babcia, która wychodzi z siebie, aby jej ulżyć oraz pilnująca jej aparycji przyjaciółka

      Usuń
  45. — Babciu, ja ci do cholery wierzę na słowa, ale to nic, kurde, nie znaczy – wyrzuciła z siebie rozgorączkowana Vereena, nerwowo wyłamując palce ze stawów i wciąż kręcąc się w kółko po namiocie, mimo że Josephine koniecznie chciała ją namówić, aby usiadła, bo chociaż panna młoda miała płaskie buty, byłoby to całkiem rozsądne posunięcie, wziąwszy pod uwagę, że pewnie czkało ją wiele godzin stania, dobierania prezentów, gratulacji, a także podróż do ratusza Boscastle; dziewczyna jednak pozostawała całkowicie nieugięta i nie była w stanie w całym swoim stresie się opanować i wytrzymać w jednym miejscu, w tej samej pozycji. Dopiero więc po chwili zorientowała się, co powiedziała. – Znaczy… twoje słowa mają znacznie, babciu – zapewniła poważnie i ze skruchą – ale na Boga, ja się tak boję – dosłownie załkała, padając ciężko na krzesełko obok Roselyn i spoglądając na swoją słodką, śliczną córeczkę, która ewidentnie chciała się pozbyć białych, eleganckich, ale przy tym miękkich, aby jej nie skrzywdziły, bucików, wymachując pulchnymi nóżkami. – Umarłabym bez was – stwierdziła w końcu z wdzięcznością, ale cichutko, spoglądając na straszą panią i swoją przyjaciółkę, bo tak już mogła nazywać zastępczynię burmistrza, z czułością i radością. – Dziękuję – dodała poważnie, szeptem.
    — Och, Vereczko – pani Thornton szybko objęła mocno wnuczkę, a Jo w tym czasie podeszła do Rosie, aby powstrzymać ją przed niecnymi planami, które ewidentnie ciągle kotłowały się w jej malutkiej, ślicznej główce. – Dzisiaj jesteś najważniejsza, tak? To twój dzień i nigdy w życiu byśmy cię nie zostawiły… przestań się tak denerwować, przestań myśleć, że coś nie wyjdzie. Skup się na tym, co tu i teraz – przemawiała do niej łagodnie, delikatnie gładząc jej odkryte plecy. – Jesteś piękna, zawsze będziesz najpiękniejsza, w kaplicy czeka na ciebie pewien przerażony wilczek – zaśmiała się krótko; w końcu od niemalże samego początku znała drobny, futerkowy problem Greybacka i od razu go zaakceptowała, oczywiście nic nie mówiąc synowi, bo ten nienawidziła wybranka serca swojej córki dla zasady, od zawsze i chyba już niezmiennie. – Będzie idealnie, zobaczysz – zapewniała ją, a pani Hawthorne zawtórowała jej radośnie: – Nie tyle się gimnastykowałam z dokumentami, żebyś mi teraz zeszła na zawał. No, wstawaj, pudruj nosek i idź tam, pokaż, jak piękna i gotowa na bycie żoną jesteś – pogoniła ją wesoło i sama poprawiła makijaż młodej pielęgniarce, po czym odchyliła poły namiotu i dostawszy znak od męża, że goście są w środku, pochwyciła jeszcze-pannę Thorne pod ramię. – Chodź. Jest idealnie – zapewniła.
    Nogi dziewczyny były jednak jak z ołowiu i waty jednocześnie – nie chciały się ruszyć, a jednocześnie uginały się pod nią. Nie wynikało to jednak absolutnie z najmniejszych wątpliwości, bo takowych nie posiadała – jeśli czegoś była pewna najbardziej na świecie, to tego, że pragnie przysiąść swoją miłość do Connora przed Bogiem i być jego partnerką na dobre i na złe w oczach ludzi, Demiurga, jak i prawa mugolskiego; w kwestii tego czarodziejskiego mieli się jeszcze trochę nagimnastykować, ale to także postanowili w przyszłości załatwić, tak na wszelki wypadek, bo w końcu nie mogła wiedzieć, że Felix przekazał swojemu przyjacielowi to, że Ministerstwo Magii nie pochwala związków mieszanych: takich, jak ich, gdzie dzieci, nieważne, jak słodkie, płodził wilkołak i pół-wila. Finalnie jednak, przechwycona przez babcię – która emanująca dumą i wzruszeniem z racji pełnionej funkcji, czyli przekazania wnuczki ukochanemu przy ołtarzu – podczas gdy Josephine chwyciła w objęcia śliczną Roselyn Irisbeth, miętolącą w usteczkach białą, bawełnianą serwetkę, skierowała się do St. Dorothy’s Chapel, oddychając szybko i płytko. Z zaskoczeniem odkryła zaś, że kiedy stare, dębowe wrota się rozwarły i ukazał się jej środek kościółka –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – pachnący cedrem i bzem, pełen świec i jasnych dekoracji, po brzegi zapchany mieszkańcami Boscastle, którzy również stali w lipcowym słońcu na zewnątrz, podziwiając Ocean Atlantycki z klifu Fang – a wokół rozbrzmiało „Can’t help falling in love with you”, całe jej zdenerwowanie zniknęło, jak ręką odjął. Później więc była już czysta radość – i to ona była powodem łez w jej fiołkowych oczach – która pogłębiała się, gdy zbliżała się powolutku do księdza Andrew i jej niepokojonego, równie rozemocjonowanego, prawie-męża.
      — Dziękuję… dziękuję – dygała leciutko, słysząc szepty i czując, jak co chwilę ktoś chwyta ją za rękę, aby jej pogratulować, życzyć powodzenia, szczęścia lub po prostu powiedzieć, jak pięknie wygląda. Ona jednak robiła to machinalnie, skupiając się tylko i wyłącznie na niemalże dwumetrowym wielkoludzie w kremowych spodniach, białej koszuli i fioletowych szelkach, który jej wyczekiwał, a którego cierpliwości wcale nie chciała nadwyrężać; dlatego też, mimo że pewnie byłoby to w całkiem dobrym tonie, nie spóźniła się ani sekundy, co również zawdzięczała swoim dobrym duszkom: babci i przyjaciółce, które opanowały ją i zmusiły, aby nie była egoistką i nie pogrążała się w swoich czarnych myślach, tylko przypomniała sobie, że czeka na nią j e j mężczyzna i to na nim skoncentrowała całą siebie. – Nie Boże, tylko ja – wyszeptała, kiedy już stanęli naprzeciwko siebie; tak jak z jego księżycowych oczu, tak i z jej płynęły łzy wyrażające czyste szczęście i wzruszenie na myśl, co w niedługim czasie miało nastąpić. – Wyglądasz cudownie – szepnęła oczarowana. – Mój kochany wielkoludzie… moje słońce i gwiazdy… księżycu mojego życia – kontynuowała cichutko, po czym również zamilkła, także przez szloch, który dławił jej gardło: słowa nie były im potrzebne i wystarczyło, ze patrzyli na siebie ta, jakby widzieli siebie pierwszy raz w życiu, a jednocześnie ich miłość była tak silna, ze mogłaby góry przenosić; wzdychali więc jedynie z zachwytu i wszyscy w St. Dorothy’s Chapel uszanowali tę chwilę, której młodzi potrzebowali na oswojenie się z sytuacją; wszyscy, oprócz Rosie, która wyczuwszy tatusia, stęskniona zaczęła się do niego wyrywać. Jo podeszła z nią do pana młodego. – Zawsze lubi być w centrum uwagi – zaśmiała się radośnie, gdy dziewczynka wystawiła rączki do ojca.

      oczarowana VERA, zazdrosna Rose i pół Boscastle, które przyszło podziwiać i z ciekawości

      Usuń
  46. — Proszę, nic nie mów – jęknęła nagle rozemocjonowana, otulona jego głebokim głosem i otumaniającym zapachem, ale zdecydowanie tylko tymi dobrymi uczuciami, Vereena, która patrząc na Connora nie mogła przestać się uśmiechać: cholera, znali się już siedem lat, z drobną przerwą i na początku miesiąca minął niejako rok, dokąd do siebie prawie-wrócili; prawie, bo przecież na początku udało im się jedynie spłodzić tę piękną kruszynkę, która widząc swojego tatę, po tak długim dla niej, i pierwszym na dodatek, okresie rozłąki, zapiszczała radośnie i zaczęła się ku niemu wyrywać. Miała jednak wrażenie, że nieważne, czy będą siebie oglądać jeszcze dwanaście miesięcy, dekadę, czy pół wieku, ona zawsze, spoglądając w jego przystojną, zmieniającą się przez upływ czasu, ale wciąż wspaniałą, twarz, miała czuć ucisk w dołku, kołatanie serca i nieopisane wręcz wzruszenie, które łzami napływało do jej fiołkowych oczu. Był w końcu j e j mężczyzną, a już niedługo: nic nie mogło ich rozłączyć, nawet śmierć, czy prawa boskie, mugolskie, czy, jak liczyła, czarodziejskie. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak tęskniła – powiedziała, jak zawsze, nawet w tak ważnym dniu, stawiając swoje skarby na pierwszym miejscu – z babcią nie spałyśmy do pierwszej w nocy, bo brakowało jej tatusiowego torsu – zaśmiała się krótko.
    Chwilę wbijała maślany wzrok w ten przepiękny obrazek, chłonąc go całą sobą, aż wreszcie Roselyn Irisbeth – wycałowana przez Greybacka z każdej strony i znacznie radośniejsza, łaskawie i wyrozumiale, pozwalając innym się podziwiać i nie zdejmować ślicznych butków – wróciła w objęcia swojej prababci, która już nawet nie próbowała ukryć łez szczęścia, które z czasem miały się tylko powiększyć – nie mogła uwierzyć, że naprawdę miała ten zaszczyt, aby odprowadzić wnuczkę na ślubny kobierzec i oddać ją w ręce narzeczonego. Był to jednak także znak dla księdza Andrew, który wówczas – po tych kilku minutach możliwości nacieszenia się przez młodych wspaniałą sytuacją, w jakiej się znaleźli, rozpoczął mszę świętą. Vera nie pamiętała z niej wiele – trochę unosiła się na swojej pełnej radości chmurce i chociaż nie powinna, to siedząc w owiniętych białym materiałem krzesłach najbliżej ołtarzyka, nie powstrzymywała się od trzymania ręki swojego przyszłego małżonka. Serce zaś kołatało jej w piersi od ilości radości, jaka na nią spadła i pewnie gdyby nie wymowne ruchy Barringona – nigdy nie zorientowałaby się, kiedy powinna wstać, a kiedy usiąść. Większość uroczystości przetrwała więc mało przytomna, z kompletni rozanielonym wyrazem twarzy, który skupił się w momencie, gdy mieli składać sobie przysięgi.
    — Słucham? – Jej zaskoczenie było jednak wielkie, acz przyjemne, gdy były profesor ONMS, przed swoją częścią formułkowej obietnicy, nagle podjął coś zgoła innego. Widząc jednak jego spojrzenie, zamilkła i uśmiechnęła się błogo: uważnie go słuchała, z każdym jego słowem rozklejając się coraz mocniej; podobnie jak większość osób zgromadzonych w St. Dorothy’s Chapel, bowiem niestety, kilka przyszło tylko po to, aby bluźnić świeżemu małżeństwo za ich bezbożność, zachowania i generalnie ich wytykać, bo przecież z dawien dawna wiedziano, że największym wrogiem nie jest oby, a sąsiad. – Matko Bosko – aż się zachwiała z wrażenia na koniec i chwilę milczała, rozkoszując się brzmieniem jego wyznania w swoich uszach jeszcze przez moment. – Connor, ja już mam twoje serce, a ty masz moje. Masz całe moje życie, masz mnie całą – odparła mu w końcu, układając dłoń na jego lewej piersi, aby czuć pod opuszkami palców bicie jego serca – i ja wiem, ja jestem… przekonana – podkreśliła z mocą – że jesteś najlepszym, zaraz po Rosie – zaśmiała się krótko – co mi się trafiło. Będziesz – nacisnęła – najlepszym mężem, najlepszym ojcem, najlepszym kochankiem, najlepszym przyjacielem, najlepszym bohaterem i najlepszym partnerem. Będziesz, bo ja ciebie znam i gdyby nie widziała tego, co widzę, gdybym nie czuła tego, co czuję i gdybym nie wiedziała, co będzie, jak się ułoży i jak już jest:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie zostałbyś moim mężem – w ten zawoalowany sposób przekazywała mu, jak mocno go kocha, jak bardzo na niego liczy oraz ileż wiary w niego pokłada, bo mu ufa, jak nikomu innemu. – Mnie pozostaje zaś liczyć, że kiedyś doścignę ten ideał, który też swoi przede mną i gotów jest iść ramię w ramię przez życie – dodała szeptem, i więcej słów nie było potrzebnych: jej postawa i wzrok mówiły wszystko, czego słowa nie umiały zamknąć w ramy. Oczywiście, zanim podjęto ceremonię minęła chwila, bowiem nawet kapłan się wzruszył, ale ostatecznie, po kilkunastu minutach na ich palcach błyszczały obrączki, o których, dzięki Bogu, Felix nie zapomniał, ale oczywiście musiał odstawić swój teatrzyk, że gdzieś zgubił fioletowe puzderko, doprowadzając przyszłych Greybacków do zawałów, za co głowę suszyła mu Josephine, a następnie usłyszeli te wyczekiwane słowa. – No, panie młody-stary – zażartowała, a słone krople, wyrażające szczęście, wciąż toczyły się po jej policzkach – pocałuj swoje pannę młodą – zbliżyła się do niego, ale nie stanęła na placach: lubiła, gdy mocno się do niej pochylał podczas takich pieszczot. Kiedy zaś do niej doszło: Vereena miała wrażenie, jakby robili to po raz pierwszy; było intensywnie, szalenie, czule, namiętnie, delikatnie, władczo i subtelnie na raz, a przy tym tak zatrważająco pięknie, że gdyby nie to, że ciągle powtarzała sobie, ze ma oddychać, niechybnie udusiłaby się z wrażenia. – Kretyn – sapnęła w jego idealnie wykrojone wargi, co utonęła w salwie oklasków i gwizdów. „Can you feel the love tonight” Eltona Johna oraz próby przebicia się z gratulacjami Andrew Barringtona oznaczały tylko j e d n o . – Mężu mój – szepnęła, spijając to określenia z radością i wzruszeniem.

      totalnie na maksa rozklejona VERKA (choler, to już!) GEYBACK, która z tego całego szczęścia nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić

      Usuń
  47. — Wariat, kretyn i idiota – poprawiła m ę ż a wesoło Vereena, ale oczywiście nie mówiła tego poważnie: śmiała się z tego, że tak długo się całowali, wzbudzając zgorszenie w kilku starszych paniach z Boscastle, które nie przybyły na ceremonię, aby się cieszyć z państwem młodym i jego bliskim, ale aby ostentacyjnie pokazywać swoje niezadowolenie i podjąć próby upokorzenia Roselyn Thornton oraz jej wnuczki, która zawsze była dla nich niebezpieczną dziwaczką, na co nawet nie miała wpływu jej magiczność, a to, co uczynił Robert przed czterema laty. Nie były jednak ważne: ich obecność była tak kompletnie zbędna dla młodej pary, ze nawet na nią nie reagowali. – Tak, Connor, twoją żonę, o Boże, jestem twoją żoną! – Wybuchła nagle radosnym śmiechem, zarzuciła mu ręce na szyję i raz jeszcze, w akompaniamencie gwizdów i chichotów większości zgromadzonych w St. Dorothy’s Chapel i kilku muśnięciach niezadowolenia, wśród osób zawistnych i zwyczajnie podłych, raz jeszcze go pocałowała; film robiony przez Jeremy’ego, o którego istnieniu nie wiedziała, aż do dnia ślubu oraz zdjęcia robione przez Josephine, bowiem Felix bał się dotykać tego „narzędzia zła”, jakim był aparat, wszystko uwieczniały. – Pewnie, że pozwolę, mężu – zapowiedziała radośnie i dziarsko chwyciła go pod wielkie, silne ramię.
    Zanim jednak ruszyli – były profesor musiał odebrać od swojej babci-teściowej, swoją córeczkę, która ponownie domagała się ojcowskich ramion. Szli więc powoli we troje, szczęśliwa, zachwycająca rodzina, z szerokimi uśmiechami – nawet Rosie piszczała wesolutko, tuląc się policzek do ostrej brody wilkołaka – wśród rzucanych im płatków białych i różowych róż i towarzyszyło im migotliwe światło świec, zapach bzu i cedru ze stroików oraz starych murów, a także nowego życia, które właśnie w tamtej chwili rozpoczynali. Pierścionek prezentował się zaś – i lśnił – przepięknie na jej placu wraz z jasną obrączką przypominając warkocz: ciasny splot symbolizował siłę ich miłości, a także cumę, która ciągnęła ich do siebie, do swoich bezpiecznych portów, którymi były ciepłe ramionach ukochanej osoby; kółeczko na palcu Connora faktycznie w zagłębieniach nosiło natomiast ślady jej linii papilarnych, zupełnie, jakby było magiczne.
    — Mój kochany mąż pomyślał o wszystkim – śmiała się zaś chwilę później Vera, gdy przyjęli część prezentów, gratulacji i udało im się zejść na niższe kondygnacje klifu Fang; spostrzegła, że ich pomarańczowy pickup jest cudownie, odświętnie przystrojony w kokardy, baloniki, bez i konwalie. – Boże, serio? – Zaśmiała się wesoło, widząc puszki przytroczonego do haka na tyle, co jak się okazało było pomysłem pana Hawthorne’a. – Za to, co nam zrobił, spuszczę mu łomot, jak słowo daje – zażartowała, dosłownie skacząc ze szczęścia. – Chwila… do zobaczenia na miejscu – przed wejściem do samochodu, gdy ukochany sadowił w foteliku ich księżniczkę, ucałowała babcię i Jo, które miały jechać razem i zabrać ze Benedicta oraz Dory na miejsce, a następnie wskoczyła do auta, gdzie ciągle zaśmiewała się wesoło wraz z panem Greybackiem: niewiele mówili, po prostu patrzyli na siebie rozmarzeni, muskając się dłońmi i omiatając pełnymi miłości oczami. Nie spodziewali się, że zjechawszy do „centrum” będzie czekała ich nieprzyjemna niespodzianka, po tak przyjemnych godzinach. Los ewidentnie z nich kpił. – Co do… – dziewczyna zamarła, uchylając usta; przed budynkiem urzędowania burmistrza czekał na nich nie tylko pan Edward Sayers, trzeźwy jak obiecał i całkiem wesoły, ale także wysoki, szczupły Hiszpan, który swoimi podkrążonymi oczami spoglądał na młodziutką pielęgniarkę. Uxbal nie pogodził się ze stratą. – Connor – szybko chwyciła męża, ach!, jak to pięknie brzmiało, za rękę i ścisnęła mocno – błagam cię, bez wygłupów, dobrze? Będziemy ponad to – przekonywała i zagrała nieco nie fair, dodając: – Musisz się zająć Rosie – zmusiła go, aby spojrzał na ich słodką córeczkę, która wciąż usilnie próbowała pozbyć się butków, odkrywając, że posiada stópki.

    wspaniała żona

    OdpowiedzUsuń
  48. W planach mieli nico inny scenariusz na trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, niźli ten, który zafundował im – a jakże! – bardzo przewrotny los, który naprawdę – i ewidentnie – lubił się nad nimi znęcać Ten dzień miał być przecież idealny, niezależnie od wszystkiego – nie mogli pozwolić, aby ktokolwiek go zniszczył. Na pewno zaś nie mieli zamiaru dopuszczać, aby był to mężczyzna – chociaż jego zdecydowanie wątpliwa męskość mogła być tematem wielu dysput – który gotów był pobić w zatłoczonym Hogsmeade, na środku ruchliwej ulicy ciężarną kobitę, tylko dlatego, ze dała mi kosza; długo Vera uważała, że to była przede wszystkim jej wina: jakby nie patrzeć, to ona go oszukała, wykorzystała i chciała mu wmówić dziecko, do którego zdawał się zapałać jakimiś-tam uczuciami, których nie dawało się rzecz jasna zidentyfikować, bowiem młody Uzdrowiciel nie umiał kochać nikogo ponad siebie i swoich rodziców. Po czasie jednak zorientowała się, że niezależnie, co by się stało – czy by go okłamywała, czy też od wyznała prawdę, bo wcale nie chodziło w tej sytuacji o potomka – Sauras zachowałby się tam samo, a to dlatego, że nie chciała być j e g o , a on dorastał w przekonaniu i ułudzie, że każda kobieta na ziemi pragnie z nim być. Ona była rzeczą – ładnym prezencikiem, który miał i musiał do niego należeć.
    — Spokojnie, Connor, proszę – upomniała jednak męża raz jeszcze, dość mocno rozdygotana Vereena, pomimo całego swojego zdenerwowania, czemu nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę, że Hiszpan, który doprowadził do tego, że niemalże straciła swoją córeczkę, kiedy to w lutym postanowił cisnąć nią o ziemię i sprawić, że odkleiło się jej łożysko, co przecież mogło udusić słodką Roselyn Irisbeth, na którą spoglądała z przestrachem, jakby Uxbal już w tamtej chwili zasadzał się na nią z nożem. Przełknęła głośno ślinę i mocniej ścisnęła wielką łapę wilkołaka, na której błyszczała piękna obrączka; musiała zachować chociażby względny spokój, ale samo patrzenie na byłego przyjaciela wzbudzało w niej ataki paniki. – Wszystko będzie dobrze… wszystko – szeptała, ale już nie patrzyła na niego, tylko na, byłego na szczęście, pracownika Szpitala Świętego Munga, oddychając coraz szybciej i płyciej, co znaczyło, że zbliża się u niej atak histerii: nie chodziło jednak o sam strach, ale także złość, która pojawiła się w niej, gdy zorientowała się, iż ich wspaniała ceremonia może zostać zrujnowana. Spojrzała rozdygotana na Greybacka i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Zatroszcz się o nas – dosłownie jęknęła i bardzo niechętnie opuściła pickup, szybko przechwytując od niego ich księżniczkę. Wierzyła mu jednak.
    — Vera – w momencie zaś, w którym zbliżyli się do budynku ratusza w Boscastle, młodziutka pielęgniarka nie tylko mocniej objęła Rosie, ale także schowała się za wielkimi plecami Connora, bowiem głos Uxbala obudził w niej wizje tego, co się wydarzyło ostatnio między nimi. – Vera, proszę – chciał postąpić krok do przodu, ale wilkołak tarasował mu drogę; rozsądnie i nieco tchórzliwie, wyjątkowo mocno spłoszony, wycofał się potulnie. – Też nie chcę kłopotów – odparował nagle wściekle; sądził, że odległość uchroni go przed jakimkolwiek uszczerbkiem – i nie jestem tutaj, aby rozmawiać z tobą, tylko z nią – wskazał palcem na pół-wile. – Byłem w twoim starym domu, tam mi jakiś mężczyzna powiedział, że go sprzedałaś i… i że ślub. Wiedział, ze będziesz tutaj w tym no… z-z nim, żeby… ż-żeby ślub… błagam, Vereczko, nie rób tego! – Padł nagle na kolanach i to na nich próbował się podczołgać do dziewczyny; jej córeczka zakwiliła niespokojnie, bezbłędnie odczytując napięcie i niezadowolenie oraz zdenerwowanie rodziców. – Nie wychodź za niego za mąż! – Błagał, nie wiedząc, ze tak po prawdzie, to już za późno. – On cię nie kocha, ja cię kocham… tylko ja. To moja córka? Na Merlina, to moja córeczka! – Wystawił ręce do dziewczynki, przyjmując postawę płaczki, a nie agresora, licząc, że coś tym ugra. Był żałosny.

    przestraszona VERA oraz beznadziejny Uxbal

    OdpowiedzUsuń
  49. — Uxbal, błagam cię, opanuj się… – szept Vereeny niestety z trudem przebijał się przez rozgorączkowany pełen histerii oraz nerwowości, godnej osoby, która właśnie miała stracić wszystko, co było bujdą, bo ona nigdy nie należała do niego w pełni ani też nie miała należeć, nawet biorąc pod uwagę ten straszny, czarny scenariusz, w którym jej ścieżki i Connora nie połączyły się ponownie, monolog mężczyzny, który gotów był dosłownie na wszystko, aby odzyskać to, co mu się, w jego idiotycznym światopoglądzie, w pełni należało. Tym wszystkim była zaś świeżo upieczona żona, pani Greyback oraz jej słodka córeczka, Roselyn Irisbeth, która kręciła się niespokojnie w matczynych ramionach, chcąc, podobnie jak starsza z pań, czym prędzej odejść od tego szaleńca, który odgrywał swoje chore scenki na chodniku. – Wracaj do siebie, proszę. Wracaj, zanim to skończy się tragicznie – prosiła, będąc coraz bardziej przerażoną, bowiem wiedziała, że Sauras jest agresywnym i nieobliczalnym facetem, jeśli po tupnięciu nóżką nie dostaje tego, co chce:. – On cię zabije, jeśli się nie opanujesz – dodała jeszcze, kołysząc córeczkę i całując ją w ciemną główkę; miała oczywiście na myśli Connora, który próbował ją namówić, aby przestała słuchać. Nie potrafiła jednak przejść wobec tego obojętnie, mimo mężowskiego, kojącego dotyku.
    — Vercia – rozdygotany Uxbal i nie poddawał się jednak i może był zdesperowany, ale nie głupi, chociaż mocno naiwny: z jednej strony bowiem zrozumiał uwagę wilkołaka, że pół-wila nie lubiła, gdy mówiło się na nią per „Vereczko”, ale z drugiej wierzył, z niewiadomo jakich podstaw, że nazwanie jej zdrobnieniem, którego używała jej babcia cokolwiek zmieni. – Błagam cię, spójrz na mnie, ja cię kocham. Kocham do cholery! Zapewnie ci byt… mam piękny dom, nie będziesz musiała się kisić tutaj… w tym… w tej dziurze śmierdzącej rybą! – Emocjonował się coraz mocniej, przypominając jeszcze bardziej, niż na początku ich rozmowy, szaleńca. Spostrzegł to nawet Edward Sayers, który gotów był zwołać w ciągu chwili pomoc, gdyby należało, bo o ile na początku młody Hiszpan zauroczył go, swoimi dowcipami, szarmanckim zachowaniem i, jak się okazywało, wyssaną z palca historyjką, ze jest przyjacielem rodziny Greybacków i cudem tylko zdążył; urzędnik nie zauważył kilku luk: przede wszystkim nie dowiedział, jakim cudem mężczyźnie się udało przybyć do Boscastle, które obecnie było wyspą, a po drugie: przecież na nic nie zdążył, bo ta, ważniejsza z punktu widzenia zakochanych, ceremonia rozpoczęła się dużo wcześniej. – Proszę… Vercia… na Merlina – łkał dalej, jeszcze mocniej się pogrążając, dlatego chwycił się ostatniej deski ratunku: dziecka, a usłyszawszy słowa wilkołaka, poderwał się wściekle na nogi. – To moja córka – warknął ze złością i przekonaniem. – Moje i tylko moje – naciskał – dziecko. – Wariował coraz mocniej i chociaż naprawdę próbował sobie powziąć, ze nie straci rezonu, znowu stawał się agresywny i prezentował postawę rozpieszczonego gówniarza, któremu zabrano cukierka, tupiąc nóżką i zanosząc się żałosnym płaczem. – Ze mną spała! Ze mną! – Zerknął na przerażoną Rosie. – Daj mi ją. Daj mi moje dziecko. Spójrz kretynie, jak może być taka piękna po tobie. Ewidentnie ma geny mojej matki! – Darł się w niebogłosy. – Chodź córeczko… chodź do tatusia – wciąż wystawiał swoje ręce, jakby zapominając, że na drodze stoi mu dwumetrowy siłacz, groźnie napinający mięśnie. – Bóg nie istnieje! Cholera, nie jesteś jakimś plugawym mugolakiem, Vercia! – Czerwieniał na twarzy. – Ta wasza szopka nic nie znaczy! Ona zostanie moją żoną! – Ryknął, święcie o tym przekonany. – Nie pozwolę, żeby jakiś pies wychowywał moją córkę! – Wrzasnął na całe Boscastle. – Nie dam ci, potworze! – Wydzierał się i pewnie robiłby to nadal, gdyby nie to, że Vereena wykorzystała, że Connor mocno ją objął, dzięki czemu przekazała mu córeczkę, a później zwyczajnie zdzieliła z pięści byłego Uzdrowiciela szepcząc ostre „pierdol się”.

    wściekła, broniąca swoich skarbów VERA i spacyfikowany, jojczący Uxbal

    OdpowiedzUsuń
  50. Vereena nie wiedziała, co w nią wstąpiło – była jedynie pewna tego, że musi ratować swoich najbliższych: że musi za wszelką cenę chronić Connora przed paskudnymi słowami, jakie wydobywały się z podłych, jadowitych ust Uxbala oraz Roselyn Irisbeth przed łapskami byłego przyjaciela. Pewnie, wiedziała, że jej nagła, spontaniczna i – jak się wydawało z perspektywy kochającej żony i matki – całkowicie słuszna decyzja będzie niosła ze sobą długofalowe konsekwencje: była pewna, że starzy Saurasowie jej nie odpuszczą i na pewno, kiedy dowiedzą się, że po raz kolejny odrzuciła ich synka – miała także niczym niezmącone przekonanie, że to oni namówili młodego Uzdrowiciela, aby w ogóle przybył do Boscastle w jej poszukiwaniu i próbie namówienia jej do powrotu. Niemniej, w ogóle nie miała zamiaru się tym przejmować, tylko dać tej hiszpańskiej żmii to, na co zasłużyła.
    — Popatrz, popatrz, spacyfikowała cię półtora metrowa dziewczyna – wtedy, gdy on leżał na ziemię iż zbierał dwa zęby, które mu wybiła oraz próbował zatamować krwawienie z nosa, który mu zbiła, przez co posoka trysnęła malowniczo czerwoną fontanną na chodnik; nie miała pojęcia, skąd w niej taka siła, ale z czasem miała zacząć podejrzewać, że to właśnie geny jej matki-wili dały o sobie znać w tamtym momencie. Wówczas jednak wystarczyło jej to, że się wyżyła i zamknęła parszywą gębę byłego znajomego: nie chciała go mieć w swoim życiu ani tym bardziej w pobliżu swoich skarbów. – Och, miejże trochę godności – warknęła wściekle, gdy zamiast się podnieść, otrzepać i udawać, że nic się nie stało, odgrażał się mamusią i tatusiem, a także Ministerstwem Magii praz zanosił się obrzydliwym, pełnym czknięć, szlochu i glutów płaczem. – Powiesz jeszcze słowo na moją rodzinę, zbliżysz się do niej, a ja nie użyję pięści. Użyję różdżki, albo strzelby, przysięgam ci. Nie daruję tobie niczego, co zrobiłeś – patrzyła na niego tak, że gdyby mogła zabijać wzorkiem, już by nie żył i to parokrotnie. Niestety, swój rezon straciła w tej samej chwili, gdy mąż do niej doskoczył. – O Boże – jęknęła – co narobiłam – załkała, rozglądając się przerażona i syknęła z bólu: miała poranioną rękę. – O matko bosko! – Lamentowała, nie potrafiąc się w żaden sposób opanować, szczególnie że Uxbal postanowił jednak wstać i ją zaatakować, więc gdyby nie szybka reakcja wilkołaka, niechybnie coś by się jej stało. – Jezus Maria. Wariatka?! To mało powiedziane! – Wykrzyknęła otumaniona i nagle wystawiła ręce po córeczkę. – Daj mi ją Felix – objęcia drobnego ciałka ich księżniczki zdecydowanie pomogło się jej chociaż trochę opanować. – Już-już, już dobrze, malutka… już dobrze, mamusia po prostu jest chorą psychicznie bandytką – szeptała, z ustami przy jej główce, ale tak naprawdę jedynym, czego żałowała, było to, że jej nieodpowiednie zachowanie widziało część miasteczka, ukochany mężczyzna oraz ich przyjaciel; który jak zawsze stanął na wysokości zadania i wytargał Hiszpana w najbliższy zaułek, gdzie osobiście go teleportował. – Co ja najlepszego zrobiłam… – wydusiła, drżąc: piekła ją ręka i bała się przyszłych sankcji.
    — Zawsze wiedziałam, że ona ma coś z głową… jak ten jej ojczulek – nie minęło zaś pół minuty, odkąd sytuacja się uspokoiła, a pan Hawthorne wrócił, tłumacząc, a przy tym kłamiąc jak z nut, że napastnik się opamiętał i sam uciekł, aby nie stanąć przed wymiarem sprawiedliwości za zakłócanie porządku i nękanie przykładnych obywateli Kornwalii, a już ci, którzy zawsze patrzyli krzywo na Thorntonów mogli rozpocząć swoje używanie, nie bacząc na całkiem składne i logiczne wyjaśnienia. – Pewnie ma tyle za uszami co on… Rodzina morderców, tflu! – Dodała ktoś inny; kilkanaście par oczu, głównie samotnych i zawistnych ludzi, chociaż znalazło się tam kilka osób młodszych, głównie skrajnych dewotów i fanów poprzedniego proboszcza Boscastle, patrzyła na Greybacków z pogardą. – A ten… ten jej cały… to jak z kryminału – Verze pulsowała głowa, i krwawiło serce z żalu i strachu.

    żałosny Uxbal, przestraszona i smutna VERA oraz paskudny tłumek

    OdpowiedzUsuń
  51. — Mam nadzieję, ze nie będzie taka, jak ja – westchnęła nagle, rozdzierająco Vereena, kołysząc w drżących, szczupłych ramionach Roselyn Irisbeth, już znacznie spokojniejszą, bowiem mającą blisko siebie swoich rodziców i czująca ich ciepło. Niestety, słowa jej matki nie były ani trochę przesadzona i ona naprawdę uważała, że będzie lepiej, jeśli ta mała księżniczka nie odziedziczy po niej większości cech: chociażby właśnie takiego agresywnego zachowania w chwilach stresowych. Owszem, Uxbal ją sprowokował, zachowując się zwyczajnie podle i okropnie, pragnąc traktować ją jak rzecz, będącą jego własnością i chcąc zabrać jej córeczkę oraz wyzywając jej ukochanego mężczyznę; niemniej, wciąż nie był to wystarczający powód, aby młodziutka panna młoda, w dniu swego ślubu, biła go na środku ulicy. – C-co… co robisz? – Zapytała jednak mocno zaskoczona, gdy Connor, wciąż je mocno obejmując, wepchnął je do budynku ratusza Boscastle i zaraz za nimi wciągnął, nieco przestraszonego, Edwarda Sayersa, który zapewniał, że dziewczyna postąpiła dobrze i przepraszał, że w ogóle pozwolił się temu obcemu zbliżyć, ale został oszukany. Nikt jednak nie miał pretensji do urzędnika; takowe miała do siebie pielęgniarka. – Miało się obyć bez magii – jęknęła ciężko, dostrzegając, co robią Hawthorne’owie na zewnątrz.
    Nie podobało się jej to ani trochę, ale jeszcze mniej podobał się jej fakt, że uderzyła Saurasa, a w ogóle najmniej, że chociaż sama siebie potępiała za takie paskudne zachowania, to słowa, jakie słyszała od mieszkańców wioski cięły gorzej, niż szpony hipogryfa – chociaż więc nigdy nie chciała posiłkować się czarami w kwestii zdobywania sympatii, czy szacunku, to w ten konkretny dzień, trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, byłaby w stanie zaprzedać się samemu Lordowi Voldemortowi, tatuując sobie na lewym przedramieniu Mroczny Znak, byleby tylko mogła cofnąć czas i w nieco inny sposób spacyfikować byłego Uzdrowiciela ze Szpitala Świętego Munga. Najlepiej w taki, który nie opiewałby na jego wybite żeby i połamany nos oraz fontanny krwi. Na wspomnienie tego, zadrżała gwałtownie i ucałowała główkę słodkiej dziewczynki, która ufnie się do niej tuliła – oto przed oczami stanął jej ten moment, w którym pozbawiła życia Geraldine, a oba te paskudne przypadki tylko uświadomiły ją w tym, ze jest zwyczajnie złym człowiekiem, a było to coś, czego nie mogła znieść, bo całe życie chciała być po prostu d o b r a ; stąd też taki a nie inny zawód przecież. Ręka, którą zaś uderzyła swojego znajomego, piekła niemiłosiernie – nie był to jednak ból fizyczny, a ten o podłoży psychicznym i strachu.
    — Wiem, ze nie mają – pomimo wszystkiego, Vera nie mogła nie przyznać swojemu mężowi racji; oszołomiona natomiast nawet się nie zorientowała, kiedy Josephine za pomocą jednego machnięcia różdżki, podczas gdy jej małżonek czyścił pamięć mieszkańców nadatlantyckiego miasteczka, pozbyła się zadrapań z jej kłykci. Nagle nic jej nie rwało, a ona miała chwilę prywatności z wilkołakiem. – Nie mają racji, ze jesteś z kryminału – uśmiechnęła się smutno – ale… ale Connor, na Boga, zabiłam… Geraldine – zniżyła głos do niemalże niedosłyszalnego szeptu – a to, co zrobiłam z Uxbalem – pokręciła gwałtownie srebrną głową, zastanawiając się, jak mogła się dopuścić tak paskudnych czynów. Rzecz jasna, pomagały jej nieco tłumaczenia, że robiła to w obronie swojej rodziny, ale wciąż nie były one wystarczająco silne, aby uciszyć wyrzuty sumienia. Moc sprawczą jednak okazały się mieć pełne ciepła, ale i smutku, księżycowe tęczówki, które wpatrywały się w nią z czułością, pełne podziwu i nadziei, że ten dzień nie jest jeszcze stracony. – Daj mi… daj mi trzy minuty, Connor – poprosiła go błagalnie. – Usiądź obok mnie, mocno mnie obejmij i… i daj mi chwilę. Zaraz wyjdziemy, dumnie, z uniesionym głowami i w świetle tego żałosnego, beznadziejnego mugolskiego prawa zostaniemy małżeństwem – zadecydowała twardo.

    znacznie spokojniejsza VERA, która chce szybko do Trenwith

    OdpowiedzUsuń
  52. — Chroniłam, nie chroniłam – jęknęła rozdzierająco, wciąż rozbita Vereena – to nie ma najmniejszego znaczenia – odetchnęła ciężko i wbiła smutne spojrzenie w swoje kolana, drżąc leciutko i oddychając płyto: stres i zdenerwowanie nadal mocno ją zżerały, bo doprawdy, marzyło się, aby dzień jej ślubu z Connorem był idealny i chociaż nie oni zawinili w tamtej chwili, to i tak było jej bardzo ciężko pogodzić się, ze ponownie los postanowił płatać im figle i postawić na ich drodze do szczęścia, a w zasadzie już na ostatniej prostej do mety, za którą był ciepły spokój, cudowne bezpieczeństwo i pełna radości, Uxbala, który widocznie za życiowy cel, co w sumie nie było oceną na wyrost, postawił sobie zniszczenie swojej dawnej przyjaciółki i jednonocnej kochanki; ach, jakże żałowała, że w ogóle kiedykolwiek pozwoliła mu pomyśleć, że coś więcej między nimi będzie; jakże żałowała, że była tak słabą egoistką, ze do tego dopuściła. – Nie można tym usprawiedliwiać wszystkiego, kochanie – posłała mu bardzo smutny uśmiech, który wyrażał więcej, niż wszystkie słowa, jakie między nimi padły: miała zamiar wziąć się garść, ale to wcale nie oznaczało, ze pogodziła się z tym, co zrobiła Geraldine oraz medykowi. – Dziękuję – dodała szeptem, tuląc się do niego mocno i na owe pięć minut, których potrzebowała, całkowicie zamilkła.
    Na szczęście, ta cisza okazała się być zbawienna. Co prawa, w żaden sposób nie rozwiązała żadnego problemu – czy tego z przeszłości, związanego z oprawczynią Roselyn Irisbeth, która grzecznie wciskała się, niemalże rozpaczliwie w rodziców, jakby czując, że było coś nie tak między nimi i ktoś im zagrażał; czy to tego sprzed parunastu minut, kiedy malowniczo grzmotnęła Saurasa w twarz, najpewniej ściągając na siebie gniew połowy świata czarodziejów: druga przecież miała się upomnieć o pannę Nott, bo przecież nietrudno było połączyć z Greybackami ten przypadek, w momencie, gdy padnie parę słów rozpieszczonego Hiszpana – ale zwyczajnie zepchnęła go na obrzeża swojej świadomości. Nie było to ani dobre, ani tym bardziej rozsądne i nauczona nieprzyjemnymi doświadczeniami, powinna była zdawać sobie sprawę z tego, ze takie paskudne, jadowite i mocno wyniszczające smrody, które ciągną się tygodniowymi, miesiącami, a finalnie i latami – bo przecież nierzadko ciągle odkładane na później nigdy nie podlegały odkurzeniu i jedynie obrastały różnymi warstwami innych przeżyć i brudu, rosnąć jednak przy tym w siłę – w końcu wybuchają fajerwerkiem i spopielają wszystko wokół, łącznie z ich nosicielami. Zlikwidowanie trudności wymagało natomiast czasu, którego nie miała, bo chciała go poświęcić na przyjemnie rzeczy.
    Tym sposobem, tylko pozornie, bo zewnętrznie, uspokojona, wyruszyła z uśmiechem na ustach i wysoko uniesioną głową do głównej – również cudownie przystrojonej, bo przecież każdy szczegół miał być idealny trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku i nikt ani nic nie miało prawa im tego zakłócać – sali niewielkiego, starego i kamiennego ratusza w Boscastle, gdzie czekał już Edward Sayers z wyczyszczoną pamięcią, żeby nie zdawał niewygodnych pytań, co nie było podejściem w porządku, ale na pewno zdecydowanie ułatwiającym życia, oraz reszta najbliższych gości weselnych, którzy następnie mieli się z nimi udać na farmę Trenwith, aby spędzić z parą młodą skromne, ale pełne radości, wesele. Co prawda, nie wierzyła, ze mieszkańcy wioski dadzą im spokój, pomimo odpowiednich zaklęć, ale przynajmniej tymczasowo wycofali się i nie czatowali z widłami i pochodniami, jak za starych dobrych czasów, gdy palono czarownice na stosach, przed gmachem, gdzie urzędował pan Chandler na co dzień. Dzięki temu Vera i jej ukochany mogli spokojnie w świetle prawa zostać mężem i żoną, co oznaczało wspólny majątek, wspólne życie, wspólną przyszłość – i to bardzo ich, wspólnie na dodatek cieszyło. Ona zaś mogła z duma przedstawiać się nowym, cudownym nazwiskiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niczym dziwnym więc nie było, że ostatecznie – chociaż to nie było łatwe – wszystko udało się perfekcyjnie i młode małżeństwo mogło sobie tylko gratulować zmysłu organizacji. Stali się parą w oczach Boga, jak i mugolskiego prawa, co oznaczało, ze naprawdę nic już ich nie rozłączy – była przekonana, że nawet śmierć nie byłaby dla nich przeszkodą, bo taka miłość, jak ich szła dalej, w wieczność, nawet gdyby ich ciała zmieniłyby się w pył. Dlatego też z taką radością powitali oficjalnie gości – w powiększonym o niespodziewanego, ale mile widzianego, Jeremy’ego – w swoim ślicznie wystrojonym, romantycznym, chociaż nadal dzikim ogrodzie – Vereena miała już co do niego wspaniałe plany, które miała zamiar wcielić w życie, jak już tylko dospanie nieco po całym tym szaleństwie związanym z organizacją ślubu – i tym samym zapomnieć o tym, co złe, a w pełni skupić się na tym, co dobre: na sobie i na bliskich, którzy ich wspierali bez względu na wszystko. Nie obyło się rzecz jasna bez płaczu wzruszenia, bez wspólnego odpakowywania prezentów, bez toastów i bez cudownego jedzenia, które wyszło spod ręki pani Thornton i pani – jakże to cudownie brzmiało – Greyback. Prawdziwy urok imprezy jednak odkrył dopiero zmierzch, który otulił ich swoim purpurowym zachodem słońca i ciepłą szarością.
      — Nie mogę w to uwierzyć – szepnęła więc w pewnej chwili, całkowicie oszołomiona i nawet nieco przytłoczona młodziutka pielęgniarka, popijając białe wino i siedząc na kolanach swojego męża; powtarzała to cały czas, bez ustanku, bowiem fakt, że została żoną tak wspaniałego mężczyzny był dla niej, niczym dar z nieba, za który nie wiedziała, i czy w ogóle jest w stanie robić to odpowiednio, dziękować. – Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, Connor – sprostowała spoglądając na słodką Rosie, która zmęczona bodźcami, jakie zewsząd atakowały ją tego dnia, spokojnie spała w koszyku; na szczęście była jednym z tych dzieci, przy których spokojnie można rozmawiać, śmiać i żartować, bo gdy jej powieki opadały, nic zewnętrznego nie było w stanie jej wyrwać z objęć Morfeusza; chyba że było to coś związanego ze złym samopoczuciem jej ojca. – Jest idealnie – westchnęła, a łzy wzruszenia migotały na jej policzkach w świetle świec i lampek zwisających z dwustuletniego dębu, pod którym siedzieli na grubo ciosanych ławach, rozkoszując się naturalnym pięknym Kornwalii. – Dziękuję, ze jesteś – szepnęła mu do ucha, rumieniąc się jak piwonia, kiedy Felix zawołał „gorzko”; nie protestowała jednak, a pocałowała ukochanego namiętnie. – Tańczyć jednak nadal nie umiesz – zaśmiała się.
      Absolutnie jednak nie było dla niej istotnym, czy prezentowali się dobrze podczas tańca, skoro swoje pierwsze wygibasy – przy akompaniamencie muzyki granej z trzaskającego gramofonu – zafundowali zgromadzonym z radosną córeczką na rękach i śmiejąc się od ucha do ucha, tylko dlatego, ze byli obok i pomimo wszystkich przeciwności losu: osiągnęli swój wspaniały cel. Byli szczęśliwi – Vera dosłownie unosiła się od tej radości parę centymetrów nad ziemią i w ogóle nie przypuszczała, że kiedy późną nocą, już po względnym ogarnięciu domu, poczuje tak przemożne zmęczenie: widocznie jednak z córeczką miały wiele wspólnego. Niemniej, ekscytacja na noc poślubną była równie silna, co jej wyczerpanie, dlatego zgodnie z ustaleniami – wgoniła wilkołaka do kąpieli, a sama zajęła się ich księżniczką, aby później móc zaanektować łazienkę i ubrać się w kupiony specjalnie na tę okoliczność komplet bielizny. Niestety, nie wycyrklowała odpowiednio i kiedy wzięła Roselyn Irisbeth w objęcia, aby ją nakarmić i zanieść do pokoiku obok – po raz pierwszy miała nie spać w pomieszczeniu z rodzicami i w kołysce – dosłownie odpłynęła: nie wiedziała, jak ani kiedy, po prostu padła, niczym kawka z czteromiesięcznym szkrabem, tak samo wycieńczonym, przyssanym do jej pełnej piersi. Nie tak to miało przecież wyglądać…

      Usuń
    2. — Mmm… kocham cię… – udało się jej wymruczeć jedynie przez sen, gdy podświadomie wyczuła, że mąż położył się obok i okrył ją kołdrą. Obie do rana spały, jak kamienie i pewnie gdyby nie to, że Rosie zaczęła nagle się wić na marce, ta jeszcze długo by się nie obudziła. – C-co… co – zamrugała gwałtownie i szybko zorientowała się, że oto na jej powieki nie padało światło lampki, a słońce: był poranek czternastego lipca i Vereena Greyback przespała swoją noc poślubną. – Zaraza – jęknęła spanikowana i zerknęła na swojego mężczyznę: również odpoczywał, ze spokojną, nawet całkiem zadowoloną, miną, co mocno ją zaskoczyło. – O Boże… zaraza – westchnęła, uderzając potylicą o poduszki i delikatnie podnosząc córeczkę. – No i co teraz? – Chwyciła ją pod paszki i spojrzała na nią smutno; mała jednak zdawała się nic z tego nie robić, tylko gaworzyła coś i machała wesoło rączkami oraz nóżkami. – Ja wiem, ty się wyspałaś, ale mamusia zawiodła tatusia, ech… – usiadła, chwyciła dziewczynkę nieco inaczej i delikatnie dłonią zaczęła sunąć po ramieniu byłego profesora ONMS, dochodząc na jego szyję, tors, muskając policzki, aż wreszcie pocałowała go czule, celem rozbudzenia go. – Przepraszam najdroższy – szepnęła ze szczerą skruchą, czują się jak żałosna idiotka. – Tak bardzo, bardzo przepraszam – niemal załkała.

      załamana i zawstydzona VERA (już-nareszcie) GREYBACK, której niebywale głupio, że zasnęła

      Usuń
  53. Czuła się paskudnie ze świadomością, że zasnęła w noc poślubną – w cholerną, pierwszą noc, po wprost idealnym w każdym, najmniejszym calu ślubie, który wyszedł im perfekcyjnie, bowiem włożyli w niego całe swoje serca i ten czas, który spędzić mieli w pieleszach, w czystej, świeżej pościeli w ich pięknym dużym łóżku, stojącym w pachnącej farbą sypialni na pięterku ich prześlicznego, białego domku w szczerym polu nieopodal wsi Boscastle, również miał być magiczny. Niestety – przez nią – nie był. Niczym dziwnym więc nie było, ze Vereena tak się na siebie wściekła, nie wiedząc, jak ma przepraszać Connora – błagać go o wybaczenie, bo on zrobił wszystko, co należało i to ona, z niewiadomych sobie przyczyn poległa, chociaż to także miała zaplanowane we wszelkich szczegółach, bo nawet komplecik białej, cieniutkiej bielizny z eleganckiej, ale mocno prześwitującej, a przez to mocno działającej na zmysły, bielizny, czekał na nią gotowy do naciągnięcia. Co gorsza, jej drobne ciało było chętne i rozgrzane, dosłownie drżało z ekscytacji na myśl, że miało się połączyć namiętnym dreszczem z wielkim ciałem ukochanego mężczyzny – swego męża. W końcu żadnym wątpliwościom nie ulegał fakt, że cały ten akt miał wejść na płaszczyznę oniryczną, mistyczną, bo mieli się kochać tak, jak należało: jako małżeństwo w oczach Boga i prawa, a tym samym oddani sobie w pełni, bez żadnych przeszkód, tak, jak o tym marzyli od dawna – po prawdzie, jak ona pragnęła od dnia, w którym po raz pierwszy spojrzała w jego cudowne, księżycowe tęczówki, a jej serce rozwarło się i urosło parokrotnie, aby pomieścić w sobie miłość do tego groźnie wyglądającego, wytatuowanego wilkołaka, który zawrócił w jej srebrnej głowie na amen. Dlatego też była na skraju paniki i histerii, gdy się obudziła.
    — Ja pierdzielę – burknęła w związku z tym jeszcze mocniej podłamana. – Wyspały, a jakże – burknęła, ale aby załagodzić efekt, pogładziła go czule po policzku i uśmiechnęła się przepraszająco. – Nie powinnam była. Wybacz – szeptała, gotowa paść na kolana i błagać, aby puścił w niepamięć jej beznadziejne zachowanie, jako świeżo upieczonej żony, która zniszczyła całkowicie noc poślubną. – Naprawdę… nie mam pojęcia, co i jak… kiedy właściwie… się stało – jęknęła żałośnie i oddała Roselyn Irisbeth w jego szerokie, silne objęcia, bowiem chociaż spało się jej doskonale na piersiach mamy, to jednak miała swój rytuał o poranku, a tym samym musiała wylądować u ojca i ciągnąć go za brodę, czy tez za włoski na jego torsie, co było zdecydowanie jej ulubioną rozrywką, którą Vera zresztą uwielbiała oglądać; wieź, jaka się wówczas tworzyła między jej skarbami była nieopisanie piękna, gdy tak leżeli skóra, przy skórze, serce przy sercu. – Nie wiem co mnie napadło, psiakrew – warknęła jeszcze, rozgoryczona swoją postawą, aby nagle zamrzeć, uchylić z wrażenia usta i spojrzeć na męża tak, jakby zobaczyła ducha. – Connor, na Boga, ale to nie ma nic do rzeczy! – Obruszyła się, kiedy ją pocałował nagle. Dopiero więc po chwili dotarł do niej sens jego słów. – Chciałam się z tobą pieprzyć całą noc, na przemian z kochaniem się. Chciałam dzisiaj nie móc chodzić i widzieć, ze tobie najmniejszy ruch sprawia ból – wygięła usta w podkówkę. – Chciałam ci zrobić dobrze i w ogóle – spłonęła rumieńcem – a zasnęłam – zadrwiła z siebie okrutnie. – To byłoby zwieńczenie, a nie patrzenie, jak zmieniam się w matronę, która łazi z dzieciakiem, wybacz mi skarbie – pocałowała ich księżniczkę w główkę, aby nie myślała, że to o niej źle mówi, a jedynie używa obrazowego porównania – przy obwisłym cycu. – Skwitowała i odetchnęła ciężko, będąc, o dziwo, znacznie spokojniejszą. – Naprawdę się nie złościsz, hm? – Zapytała cichutko, szturchając go delikatnie palcem w bok i patrząc na niego z nadzieją, w swoich wielkich, fiołkowych oczach. – Jesteś najlepszy, wiesz? – Pochyliła się i połączyła ich wargi w czułej pieszczocie. – Księżniczko – szepnęła nagle do ich szkraba – a dasz rodzicom trzy-cztery godzinki spokoju? – Zasugerowała wymownie.

    pełna skruchy i miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  54. — Zmęczenie nie jest żadną wymówką – burknęła wciąż niezadowolona, ale już znacznie spokojniejsza Vereena, której humor nieco się poprawił, bowiem spostrzegła, ze Connor faktycznie nie jest na nią zły, czy nią zawiedziony, co tylko potwierdziły jego słowa. Nawet sobie przy tym nie wyobrażał, jak wielki głaz zrzucił z jej serca, gdy zapewnił, że naprawdę rozumie jej zachowanie z poprzedniej nocy; co prawda, ona nadal była na siebie wściekła, bo nie tak to miało wyglądać, ale przynajmniej mogła skupić się na opanowaniu swoich emocji, a nie jeszcze błaganiu o wybaczenie ukochanego, co byłoby przecież całkiem logiczny, wziąwszy pod uwagę, ze to jego zraniła najmocniej. W związku z tym postanowiła zagaić do Roselyn Irisbeth, sugerując jasno, że pragnie nadrobić stracony czas. – Niczego nie limitują – wyszczerzyła się radośnie – po prostu nie chcę cię za mocno przemęczyć staruszku, to raz, a dwa, wstrzymaj wodze, ogierze, bo mamy tutaj małą księżniczkę, która wyznacza nam ramy czasu wolnego, więc lepiej zachowuj się przyzwoicie – zaśmiała się wesoło, jakby nic złego się nie stało i pocałowała go czule w usta. – Liczę tylko – westchnęła ciężko i teatralnie, nie na poważnie – że mimo wszystko będzie dzisiaj wyrozumiała – kontynuowała, odbierając dziewczynkę od ojca do karmienia – i pozwoli nam robić sobie, hm… tury.
    Uśmiech pielęgniarki jasno mówił, że jest właśnie jej perfekcyjny plan na najbliższy dzień i naprawdę bardzo chciałaby go zrealizować. Najpierw jednak czekało ją parę wspaniałych – bo dotyczących córeczki – obowiązków, które z radością wykonywała, a później patrzyła, jak swoją część zajęć robi wielki wilkołak, który jak nikt, wyglądał przepięknie trzymając w swoich wielkich objęciach ich kruszynę. Następnie zaś pożegnała się z Rosie i życzyła jej dobrego snu, a ty samym oddelegowała ją z ojcem do sąsiedniego, specjalnie dla niej przygotowanego, pokoju, szybko w tym czasie biorąc orzeźwiający, zimny prysznic, wciągając na siebie piękny komplet bielizny oraz sukienkę, ażeby tradycji stało się zadość i mąż rozebrał swoją żonę po raz pierwszy, a finalnie owinęła się cienkim i na szczęście długim szlafrokiem, aby pan były profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami nic nie dostrzegł ze swojej niespodzianki. Nie była jednak przy tym pewna, jak udało się jej to wszystko zrobić w tak krótkim czasie – mimo że jej latorośl ewidentnie jej sprzyjała, nie chcąc wypuścić tatusia od siebie, chyba nie do końca pogodzona z nagłą zmianą otoczenia, kołyską i nowym pomieszczeniem, to przecież dłonie panny młodej drżały, jak osiki i tylko cudem było, że nic nie porwała i mogła ostatecznie stanąć przy oknie podekscytowana.
    — Nie, nie Bóg, tylko twoja – nacisnęła, odwracając się powoli; jej srebrne loki zafalowały, w pokoju wybuchł zapach słodkiego bzu i cierpkiego agrestu – Vera – zaśmiała się, ale w jej głosie można było wyczuć drżenie podenerwowania, tęsknoty, a także wyczekiwania na to, co miało nastąpić. Odwróciła się powoli i uśmiechnęła się jednym z tych swoich powalających na kolana uśmiechów, bo też i jej partner spoglądał na nią tak, jak lubiła: tak, ze robiło się jej natychmiast ciepło i przyjemnie. Oparła się pośladkami o parapet. – Jesteśmy siebie warci – mówili szeptem, jak zawsze, kiedy nie mówili o miłości, nie używając określeń wprost. Westchnęła oczarowana i dopiero wtedy zobaczyła coś, co ją nieco zaniepokoiło. – Dlaczego spałeś w koszulce? – Zmarszczyła czoło, będąc święcie oburzoną, bowiem nigdy takich rzeczy nie robił; było to coś tak nienaturalnego, jak nawrócony Lord Voldemort. – Nie podoba mi się to – pokręciła noskiem i doskoczyła do ukochanego, sama jednak nic nie pokazując i szybko wsunęła ręce pod koszulkę, mając potrzebę tulenia się do jego silnego, szerokiego, a przed wszystkim nagiego, torsu, gdzie mogła bezkarnie słuchać bicia jego serca. – No od razu… c-co… co. Och… O Boże – malutkie „R” otoczone różyczkami na jego piersi skutecznie odebrało jej zdolność do myślenia.

    zszokowana pani Greyback, która jest jednocześnie zachwycona

    OdpowiedzUsuń
  55. — Tak jakoś wyszło? – Spytała, nieco piskliwie Vereena, spoglądając na Connora tak, jakby właśnie zobaczyła ducha: fakt, że spał w koszulce w ogóle nie mieścił w jej srebrnej główce, bo przecież był tym, który cały czas zabiegał o to, aby w łóżku lądowali nadzy i jak długo Roselyn Irisbeth spała z nimi i niewiele rozumiała, tak długo jej matka miała się na ten proceder zgadzać, bo nie tylko było im tak wygodniej, ale także szybciej potrafili być w stanie gotowości do działania, kiedy już odłożyli córeczkę do kołyski, a ponadto mała czuła doskonale ich zapach oraz ciepło cały czas, a więź między cała trójką tylko się dzięki temu pogłębiała. – Czy ty sobie ze mnie żartujesz? – Zadarła jedną, jasną brew do góry i czym prędzej miała zamiar zmienić stan rzeczy, jaki prezentował sobą jej ukochany; ochoczo pozbyła się więc jego koszuli i wtedy poczuła, jak jej serce rośnie kilkukrotnie ze szczęścia i z miłości do niego. – Mój Boże… – sapnęła niepomiernie oszołomiona, ale także całkowicie oczarowana i powiodła delikatnie opuszkami palców po tatuażu literki „R” otoczonego różyczkami, który wspaniale prezentował się obok gałązki buz okalającej „V”; nie mogła uwierzyć w swoje szczęście oraz w fakt, ze ten wielki wilkołak naprawdę tak bardzo szaleje za swoimi kobietkami. Wzruszenie na dłuższą chwilę odebrała jej zdolność mówienia oraz oddychania, co wcale nie było takie dziwne: pozostawało jej jedynie wpatrywać z zachwytem w dużych, fiołkowych oczach w lewą pierś męża, gdzie biło jego piękne, dobre serce. – Boże – powtórzyła przez ściśnięte gardło, po czym uniosła się nieco na palcach, bo tak niziutka była, i pocałowała go w cudowny obrazek na jego karmelowej skórze; westchnęła, rozkoszując się jego wonią, która zakręciła się przyjemnie w jej nozdrzach. – Mój Boże, jest cudowny – wyznała w końcu szczerze, ale cichutko, następnie gromiąc go ostro spojrzeniem, gdy zasugerował, że może się jej nie podobać. – Naprawdę, Connor? Ma mi się nie podobać przepiękny – przyłożyła rękę do inicjałów imion swoich i córeczki – dowód na to, że nie możesz bez nas żyć i to, ze będziemy zawsze przy tobie? Nawet tak nie żartuj – sarknęła, ale nim zdążyła dodać coś więcej, czy odnieść się do reszty jego słów, połączył ich usta w namiętnym pocałunku, którą swoją siłą niemalże powalił ją na ziemię; był cudowny, jak jego darczyńca. – Myślę, ze nie zasłużyłam sobie na ciebie – wyszeptała, układając drobne dłonie w jego pasie i przyciskając się do niego mocno, aby następnie spłonąć uroczym rumieńcem, gdy odchylił poły jej szlafroka. Kiedy zaś się go pozbył, zaśmiała się perliście i okręciła wokół własnej osi. – Pomyślałam, ze chciałbyś, aby tradycji stało się zadość, mój biedny, potężny, cierpiący mężu – pokazała mu język i zarzuciła mu ręce na szyję. – Rozbierz mnie. Powoli – nakazała cichutko, z tęczówkami błyszczącymi od szczęścia i poddała się jego zabiegom, jedynie raz na jakiś czas zwracając mu uwagę, ze jest zbyt nerwowy i szybki. Nie pomagała mu jednak w niczym, nawet z okropnymi haftkami pseudo-gorsetu z kwiatowym tłoczeniem, pod którym wyjątkowo miała stanik, na który nie mógł zwrócić odpowiedniej uwagi, bowiem zwinnie mu umykała, chcąc zostawić niespodziankę bieliźnianą na koniec. – Hm, unieś się – poprosiła w końcu, gdy zsunął sukienkę z jej bioder i skupił się na adrowaniu jej łydek, klęcząc przed nią uniżony; ona już płonęła od muśnięć jego palców i warg. – Podobam ci się? – Zapytała z chytrym uśmieszkiem, cofając się o pół kroku. – Ej, nie – pacnęła go w ręce, gdy na klęczkach próbował się do niej dostać, wystawiając ku niej rozpaczliwie ramiona. – Wstań kochanie – niby nim dyrygowała, ale nadal była czuła i łagodna. – No, dalej – namawiała go, potrzebując chwili, aby wyrwać go z oszołomienia, po czym ponownie przylgnęła malinowymi ustami do jego nowego tatuażu i szarpnęła za pasek od jego spodni. – Mamy całą wieczność – przypomniała mu bezczelnie, w nieznośnie wolnym tempie ściągając mu spodnie.

    zadowolona, zachwycona i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  56. — No już nie przesadzaj, Connor, no – uszczypnęła go w bok wesoła Vereena, wcale nie będąc złą na jego słowa, bowiem doskonale rozumiała, że wcale nie chodzi o krótki czas, a o jego frustrację seksualną. – Nie moja wina, ze twoja córka jest równie niecierpliwa, co ty i nie może beze mnie żyć, wiesz? Zupełnie, jak tatuś – wyszczerzyła się perfidnie, bezczelnie z nim igrając i coraz wolniej walcząc z paskiem od jego spodni, a następnie z rozporkiem, aby finalnie chwycić za materiał na jego biodrach i zsuwać go, bez bielizny jednak, co było całkowicie do niej niepodobne. – Oho, więc mam przynajmniej pięć minut, aby ściągnąć z ciebie bokserki? – Zakpiła okrutne, dosłownie bezczelnie i z pełną premedytacją prowadząc go na sam skraj wytrzymałości. – Oho… a co tutaj mamy – wiedziała, ze jest okrutna, gdy tak muska, niby przypadkiem, jego nabrzmiałej męskości, skrytej pod cienkim, bawełnianym materiałem, ale nie mogła się oprzeć. – Sam mi powiedziałeś, skarbie, że przecież nie jesteś zły, więc nie musze ci nic – podkreśliła z lubością, ale jej tęczówki mówiły wprost: że i tak ma zamiar – rekompensować, prawda? – Jej słodki ton głosu pokazywał, ze wcale słodko nie ma zamiaru się zachowywać. – Oj kochanie, ty jeszcze nie zaznałeś z mojej strony prawdziwej – nacisnęła – przemocy domowej…
    To powiedziawszy ukucnęła i pocałowała go w oba uda, ale nic ponad to, bowiem natychmiast po tym odskoczyła gwałtownie, balansując biodrami i ciesząc się jak dziecko, kiedy dostrzegła płomień w księżycowych tęczówkach ukochanego – nie było nic piękniejszego, niż wzbudzenie w nim tak silnego, namiętnego pożądania, którego opanowanie mogli znaleźć tylko w połączeniu swoich, skrajnie różnych przecież, ciał w pełnym ognia tańcu, który wiódł ich na magiczny szczyt. Wiedziała zaś przy tym doskonale, że kiedy przejmuje niemalże pełnię inicjatywy i to ona zaczyna się rządzić, on dosłownie traci zmysły – wielki, potężny wilkołak, spacyfikowany przez drobniutką, delikatną pół-wile: niby nie mogło się udać, a oni pomimo wszelkich przeciwności losu, zawsze udowodniali, że jednak może i napawało ją to niezmiennie nieopisaną wręcz radością, której nie potrafiła pohamować, stąd też jej szybkie pogodzenie się z tym, że zasnęła w noc poślubną i decyzja, aby odbić to ukochanemu mężczyźnie w sposób nie do końca przyzwoity i ogólnie znany oraz akceptowalny. W łamaniu konwenansów i zasad byli szalonymi mistrzami, przez co nim nie minęła chwila, już bawiła się gumką od jego bielizny, zerkając na niego wyzywająco, ale w zasadzie n i c ponad to nie robiąc – chciała, aby obudziła się i działała jego wyobraźnia.
    — Tak skarbie, musimy – odparła, w związku z rym, bardzo poważnie, kiwając dla efektu głową i ułożyła dłonie na jego torsie, celem odepchnięcia go: delikatnie, acz stanowczo i przesunięcia go ku łóżku, gdzie pchnęła go; oczywiście, gdyby nie chciał, to w ogóle nie ruszyłaby go o milimetr, dlatego była mu mocno wdzięczna za to, że zdecydował się jednak współpracować i był bardzo uległy. – Nie denerwuj się tak wilczku – odsunęła się od niego kawałek, aby mógł podziwiać jej majtki i stanik, które w zasadzie więcej odkrywały, niż zakrywały, kusząc elegancką koronką i cienkim, delikatnym materiałem. – Nic dzisiaj nie porwiesz, nie po to wydalam na to wdzianko grube pieniądze – zaśmiała się, widząc po spojrzeniu pana Greybacka, że to by właśnie najchętniej uczynił. – Zaraz do ciebie podejdę, a ty będziesz grzeczny, miły i mnie rozbierzesz do końca. Będziesz mnie adorował i kochał, a później weźmiesz tak, jakby to był nasz pierwszy z pierwszych razów – wykładała mu spokojnie i łagodnie, ale z przekonaniem, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Później ci pozwolę jednak na to, co lubisz – dodała znacznie ciszej, mrużąc oczy i referując rzecz jasna do ostrego zbliżenia, gdy ona leżała na brzuchu. – To jak będzie mężu? – Stanęła między jego nogami i chwyciła jego twarz w swoje dłonie. – Mamy umowę? – Musnęła go w usta.

    VERA-kokietka Greyback

    OdpowiedzUsuń
  57. Może nie powinna była tak – pewnie, kusząco i niemalże wyuzdanie; ale wciąż z wielką miłością i czułością do męża – się zachowywać, bo z punktu widzenia społeczeństwa – szczególnie tego paskudnego, jadowitego i ksenofobicznego, zamieszkującego Boscastle i lubującego się w dręczeniu grupowym słabszych, w tym na przykład jej; bo przecież nikt nie wiedział, że w jej drobny, kruchym ciałku kryje się prawdziwa moc, która mogłaby spopielić pół Kornwalii, gdyby tylko zechciała ją wypuścić z łańcuchów, co również zawdzięczała swojej matce, której człowieczeństwa było brak, nie tylko w kwestii metaforycznej – nie przystawało jej podejmować takich gierek. Miała w końcu prawie dwadzieścia dwa lata, pełniła poważne – i ogólnie przecież poważane stanowisko – pielęgniarki – co tylko miało się utwierdzić za parę miesięcy, gdy rozpocząć miała swoją praktykę u doktora Cartera – na dodatek była żoną – a przecież żonate kobiety nie chodzą t a k skąpą ubrane; w ogóle: żadna przedstawicielka płci pięknej nie powinna takich rzeczy robić, nawet dla swego ukochanego – i matką – a kiedy jest się rodzicielką, to przecież w ogóle byłoby najlepiej wyłączyć pstryczek w umyśle i sercu oraz ciele, który odciąłby panią od jakichkolwiek potrzeb fizycznych, w tym seksualnych, bo zbliżenia istniały tylko po to, aby się licznie i mechanicznie reprodukować.
    Najpewniej takie właśnie podejście byłoby najchętniej u niej widziane, bo było najlogiczniejsze dla starych, zrzędzących oraz wiecznie niezadowolonych ze wszystkiego i wszystkich starych panien – nie jednak dla Vereeny, która sobie nie wyobrażała, że nie mogłaby dręczyć i męczyć Connora przed pozwoleniem mu wejścia w jej chętne i gotowe ciało, aby zintensyfikować ich doznania i odprowadzić ich na taki szczyt rozkoszy/, po którym nie wiedzieli, jak się nazywali, a ich mięśnie długo drżały i w uszach im szumiało ze szczęścia i przyjemności. Dobrze więc się złożyło, że nikogo z miasteczka nie było w pobliżu, a zaklęcie czyszczące wspomnienia, rzucone przez życzliwych im przyjaciół – pani Greyback mogła się w pełni bowiem skupić na swoim ukochanym, na którego samo patrzenie wzbudzało w jej podbrzuszu ogień, bardzo trudno do okiełznania, i ją pochłaniający.
    — Będziesz odhaczał kolejne punkciki na liście? – Zachichotała słodko, gdy były już profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zaczął powoli wymieniać rzeczy, które zapowiedziała, że wspólnie zrobią. – Ojej! – Pisnęła wesoło, gdy nagle gwałtownie ją do siebie przyciągnął. – A gdzie miły? A gdzie delikatny? Osz ty! – Pacnęła go leciutko w silne ramię, ale tak naprawdę bawiła się wprost doskonale. – Och… ooo… och – jęczała zaś już chwilkę później, gdy jego gorące wargi sunęły po skórze jej brzucha, podczas gdy jego dłonie wędrowały po jej bokach i plecach, aż do haftek jej stanika, którego szybko się pozbył, odsłaniając jej piersi; a ona, jakby faktycznie to był ich pierwszy raz, spłonęła uroczym rumieńcem, uśmiechając się słodko. Zamrugała do tego powiekami szybko, aby powstrzymać łzy wzruszenia, które nabiegły do jej pełnych szczęścia, fiołkowych oczu. – Brzmisz, jakbyś kochał tylko moje piersi – zażartowała. – Na dodatek tylko wtedy, jak są takie duże – żartowała w najlepsze. – Nie było mowy, że możesz… jejku-jej… musisz? – Wyjęczała oszołomiona, gdy zajął się jej wrażliwymi, różowymi sutkami. – Dajesz, odbierasz… jesteś okropny, Connor – wyburczała, gdy nagle nakazał jej się cofnąć i ponownie podjął swoją wędrówkę ustami po jej ciałku. Nie dodała jednak nic więcej: skutecznie pozbawił ją tej, jak i myślenia, zdolności, więc nim się obejrzała, już leżała na łóżku. Wariowała od bliskości swojego wilkołaka i nie oddałaby jej za żadne skarby świata. – J-ja… ja nie wiem – mieszała się. – Tak, tak możesz… rób, ale jeśli przestaniesz i nie doprowadzisz do końca – zastrzegła ostro – wygonię cię do budy – ostrzegała całkowicie poważnie i później, dla złagodzenia efektu, rozsunąć zgrabne nogi. – Zapraszam – szepnęła.

    VERA Thorne-Greyback

    OdpowiedzUsuń
  58. — Mój Boże, jak dobrze – stękała co chwilę kompletnie rozanielona Vereena, podczas gdy jej wspaniały małżonek palcami i wargami, sunącymi po całym jej ciele, doprowadzał ją do pasji: do tego rodzaju szaleństwa, który mogłaby przeżywać notorycznie, na okrągło, bowiem tuż za nim znajdowało się niczym nieokiełznane pożądanie, które niosło ze sobą intensywne, magiczne spełnienie. Oczywiście, nie była przy tym ani subtelna, ani grzeczna, doskonale jednak zdając sobie sprawę, gdzie znajduje się granica, które nie powinna była, dla ich obopólnego, dobrego samopoczucia, przekraczać. Z zachowaniem więc podstaw elegancji i dobrego smaku, droczyła się z Connorem i prowokowała go, podczas gdy on spijał jej wilgoć. Niemniej, zdecydowanie wolała, aby ją wziął tak, jak należało: aby w nią wszedł, aby ją posiadł, aby ją rozbił na miliony, szalejących z przyjemności kawałeczków. – Lubię ci składać propozycje nie do odrzucenia, wiesz? – Zaśmiała się wesolutko, ale gardłowo, nieco nisko, co tylko świadczyło o jej stanie pobudzenia. – Kocham cię, wielkoludzie – szepnęła jeszcze, gdy zawisł nad nią; jej dłonie sunęły po jego silnych, żelaznych ramionach, które oparł i napiął po obu stronach jej głowy. – Kocham cię… mężu mój najdroższy – dodała jeszcze ciszej, z powodu nieopisanego wręcz szczęścia i wzruszenia.
    Nie minęła chwila, a ich ciała się odnalazły – zatańczyły ze sobą gorąco, wzniecając na ich skórach płomienie, ale wolno, bardzo czule, ale chociaż wyjątkowo delikatnie, jakby faktycznie kochali się po raz pierwszy w życiu, co niejako było prawdą, bowiem nigdy wcześniej nie robili tego jako małżeństwo w świetle prawa mugolskiego oraz w oczach Boga, poznając się niespiesznie. Verze było zaś tak dobrze, że dosłownie całym swoi drobnym ciałkiem przylgnęła do potężnego ciała małżonka – uwielbiała to powtarzać, bowiem brzmiało to dla niej równie pięknie, co bicie jego serca – owijając go nogami w biodrach, a chudymi ramionkami za szyję, nakazując mu zabójczo wolne tempo, aby dopiero później, gdy niemalże w tym samym momencie osiągnęli spełnienie, pozwolić mu przejąć inicjatywę: bez trudu przekręcił ją na brzuch i wziął mocnymi pchnięciami od tyłu, dzięki czemu obydwoje po wszystkim byli mocno usatysfakcjonowani, ale wcale nie byli nasyceni sobą; możliwe, że tego stanu, przez ogrom swej miłości, nie mieli nigdy osiągnąć. Niemniej, szansy na to, aby tego przedpołudnia, jeszcze cokolwiek osiągnąć już nie mieli, bowiem najpierw zawołała ich znudzona sobą Roselyn Irisbeth, a później oni przypomnieli sobie, że czeka ich obiad będący niejako formą poprawin, gdzie zjawić się mieli ich najbliżsi.
    Co jednak ważniejsze – piękno ich życia nie wybuchło fajerwerkiem i nie spaliło się gwałtownie, ale kiedy postanowiło rozpocząć swój płomień trzynastego lipca, tak trwało i czternastego, ale i później. Oczywiście, w chwilach, kiedy odwiedzała ją babcia lub Hawthorne’owie ich radość była silniejsza, bo oto mieli wokół tych, na których zawsze mogli liczyć, bez względu na wszystko – po prawdzie jednak, zawsze, gdy na siebie spoglądali, ich serca zdawały się rosnąć i niemalże z tej wesołości rozsadzać ich klatki piersiowej, kiedy wypełniały ich ciepłe uczucia, rozlewające się po ich organizmach i dające im sił do dalszej walki. Dlatego też nie tylko niedziela zaraz po ślubie była wspaniałym dniem, ale każdy kolejny, który witali z pijackimi uśmieszkami i maślanymi spojrzeniami sobie rzucanymi, pocałunkami na „dzień dobry”, z kawą i wnoszenie córeczki do pieleszy – powoli, acz bardzo niechętnie próbowali przekonać ją, a przede wszystkim siebie, do spania w kołysce; najpierw postawionej w ich sypialni, gdzie zawsze pachniały kwiaty, którą dopiero później mieli zamiar wynieść do jej królestwa. Nieważne, czy padało, czy wiało, czy spienione fale Oceanu Atlantyckiego uderzały o kornwalijskie klify, czy o rana w cedrowo-dębowym lasku nieopodal ćwierkały ptaki w promieniach prażącego słońca – było wprost idealnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i popadli w swoistą rutynę, ale ona miała w sobie tyleż uroku – na co wpływ również miała cudowna farma Trenwith, w której dawnej powozowni Connor, z początkiem sierpnia, miał zamiar otworzyć na dobre gabinet weterynaryjny; Vereena z powrotem do pracy miała zamiar czekać, aż ich dziewczynka będzie nieco bardziej samodzielna, aby seniorka rodu mogła się nią spokojnie opiekować – że za żadne skarby nie chcieli z niej rezygnować. Kiedy więc zaczął się zbliżać koniec lipca byli dosłownie, kompletnie załamani. Oto bowiem zbliżał się dwudziesty dziewiąty dzień siódmego miesiąca roku, kiedy to mieli odwiedzić Roberta Thorntona, osadzonego w mrocznym Bodmin. Co gorsza, byli ledwie pięć dni po pełni, którą Rosie przeszła bardzo ciężko, co ostatecznie skutkowało tym, że nie tylko jej ojciec cierpiał katusze owinięty łańcuchami w podziemiach, zalanych tunelach kopalni Wheal Hope, ale także jej matka – wariująca na myśl o swoim ukochanym, jak zawsze, co miesiąc, ale także panicznie martwiąca się o swoją iskierkę, która gorączkowała. Tym samym, pozostawienie osowiałej kruszynki po opieką babci było dla nich wyniszczające, co oczywiście podbijało strach i podłe samopoczucie związane z konfrontacją z „mężczyzną, który ofiarował jej część genów”. Dwugodzinna podróż na miejsce była w związku z tym dla niej istną katorgą i przeszkadzało jej dosłownie wszystko: od korków na drodze i klekotanie starego pickupa, poprzez wybranie terminu wizytacji przez odpowiednie służby na poniedziałek, aż na tym, że zwyczajnie coraz bardziej stresowała się z „tym mordercą” – już niemal nigdy nazywała go per „tatą”. Psychicznie zwyczajnie wysiadła i nie można było się dziwić, że jej ukochany wilkołak to zauważył – smutek dosłownie z niej bił.
      — Taa… pamiętam – szepnęła załamana, młodziutka pielęgniarka, gdy zatrzymali się pod placówką resocjalizacyjną, skubiąc rąbek swojej butelkowo-zielonej sukienki na cienkich ramiączkach; jednej z kilkunastu, którą przymierzała o poranku, nie mogąc się na żadną zdecydować i doprowadzając tym samym swojego ukochanego do szaleństwa: a to za obcisła, a to za luźna, a to zbyt długa, a to zbyt ciepła, a to zbyt sportowa, a to zbyt elegancka, a to za gruba, a to zbyt zwiewna, a to za mocno zabudowana, a to wyuzdanie wycięta. Niezdecydowanie owo nie wynikało jednak z tego, że taka była, bo zazwyczaj umiała wszystko w ciągu chwili wybrać, ogarnąć i zadecydować o mniej istotnych kwestiach, bo te ważniejsze zawsze poddawała dokładnej, dogłębnej analizie, a ze zdenerwowania, które z minuty na minutę coraz bardziej w niej narastało. – Nie, Connor, nie pamiętam – westchnęła więc po chwili, nie chcąc go oszukiwać, bo chociaż cały czas powtarzał jej, że to ona rządzi, wcale się tak nie czuła: było zupełnie tak, jakby Robert notorycznie pociągał za sznurki przymocowane do jej ciała, a jego widmo notorycznie kładło się cieniem na jej życie. – J-ja… ja – urwała jednak, słysząc jego zapewnienia i będąc przekonaną, ze mówi prawdę. – Dziękuję kochanie – szepnęła nieco spokojniejsza, mocniej ściskając jego dłoń.
      Nie zmieniło to jednak faktu, że drżała, niczym osika stojąca na samotnej skale poruszana przez lodowaty, morski wicher – równie przestraszona, równie roztrzęsiona, równie samotna, pomimo obecności wspaniałego mężczyzny u boku, który niestety nie był w stanie wziąć od niej całego stresu oraz bólu, który ciążył na niej już cztery lata, cztery tygodnie i jeden dzień; dnia, kiedy, po wejściu do białego domku z latarnią nad Boscastle, z uśmiechem na ustach, przekonana, że bliscy ucieszą się na wieść, że na pewno owutemy poszły jej znakomicie, zastała swego w kuchni rodziciela nad ciałem jego wspaniałej żony. Gdy więc wychodziła z pomarańczowego pickupa i chwytała dłoń byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, czuła, że najchętniej zawróciłaby do domu – na piękną farmę Trenwith.

      Usuń
    2. Nie zrobiła tylko ze względu na wstyd, który ją ogarnął – nie chciała wyjść przed Connorem na słabeusza, czego wynikiem było dzielne wejście do mrocznego, strasznego i wilgotnego Bodmin i poddanie się wielominutowej, nieprzyjemnej rewizji osobistej i krótkiemu wypytywaniu przez psychologa, który brutalnie przypomniał jej krwawy obrazek, którego była świadkiem. Dopiero wówczas, jeszcze bardziej poszarzała i zgarbiona oraz ogólnie przybita, została zaprowadzona do zatęchłego, małego pokoju odwiedzin.
      — Vera… – głos pana Thorntona się zmienił: był zachrypnięty, cichy, w ogóle nie miał w sobie tej mocy, którą posiadał kiedyś, aby krzyczeć ze szczytu latarni na dół, że oto jakiś statek niebezpiecznie dobija do wystających w zatoce skał i należy już na zaś zwołać pomoc. Zresztą, cały się zmienił: jakby zrobił się niższy, schudł i posiwiał, a jego skóra przybrała niezdrowy kolo, którego nie mogła skonkretyzować w nikłym świecie dyndającej na kablu jarzeniówki. Poczuła się zaś okropnie, że największą uwagę skupiła na tym, czy był skuty: na szczęście, jego kostki były ze sobą złączone kajdankami, a dłonie unieruchomione przy stole. Niemniej, ewidentnie cieszył się na widok córki, ale mina szybko mu zrzedła. – Co on tu robi? – Warknął, chcąc się podnieść, gdy spostrzegł na plecami srebrnowłosej dziewczyny rosłego Greybacka, o którego futerkowym problemie nie miał pojęcia; jak i również o tym, że para stojąca przed nim, tak bardzo różna, była od kilkunastu dni szczęśliwym małżeństwem, a od czterech miesięcy radosnymi i spełnionymi rodzicami. Łańcuchy go powstrzymały, a pielęgniarka pomyślała sobie o tych, z których co miesiąc rozkuwała męża; wtuliła się w jego brzuch plecami mocniej. – Dlaczego wzięłaś? Dlaczego… cholera, nie chcę z nim rozmawiać – poskarżył się tak, jak małe dziecko, naiwnie wierząc, ze jeszcze może czegokolwiek wymagać. Usiadł jednak potulnie. – To nie jego sprawa. To sprawa rodzinna – kontynuował, coraz mocniej zdenerwowany i rozkojarzony, aby w końcu oprzeć się ciężko o niewygodne krzesełko i westchnąć przeciągle. – Mama nic nie mówiła o tobie, Vero, wiesz? – Zagaił łagodniej, a pół-wili zrobiło się słabo; jego słowa oznaczały, ze Roselyn jednak odwiedzała syna i zataiła ten fakt przed zainteresowaną wnuczką.

      kompletnie przestraszona i rozbita VERA (już-nie) THORNE oraz jej ojciec, Robert, który niedługo wszystko wyjaśni

      Usuń
  59. — M-m-męża? – Wypowiedzenie, czy raczej pełne szoku wyjąkanie, tego słowa przez Roberta zajęło mu nieznośnie dużą ilość czasu. Wyglądał przy tym, jakby zobaczył dwa duchy, które właśnie rozgrywały mecz tenisa: jego rozbiegany, przestraszony wzrok padał to na córkę, to na jej partnera, nie bardzo wiedząc, co zrobić i jak się zachować. Wcale nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, a jednocześnie wiedział, że Vereena nie uznaje, aby jego słowo było cokolwiek warte; dlatego też, tak mocno nalegał na to spotkanie, aby zmienić jej podejście do swojej osoby. – Vera – odezwał się w końcu i wystawił do niej skute w kajdanach dłonie; dźwięk poruszanych łańcuchów był straszny i dziewczyna nie wiedziała, czy to on, czy może gwałtowny ruch ojca tak mocno ją spłoszyły; niemniej, skutkiem tego był jej pisk i mocne wtulenie się w ukochanego. – Przepraszam – szepnął stary Thornton ze szczerą skruchą i wycofał się mocniej – nie chciałem – zapewnił poważnie, ale nie sądził, aby przekonał ją, czy Greybacka, który patrzył na niego tak, ze robiło mu się słabo; to właśnie też było powodem, dla którego nie chciał, aby uczestniczył w tej rozmowie: zawsze coś go w tym rosłym mężczyźnie przerażało, a on, słynny latarnik z Boscastle, nie miał prawa się bać. – M-myślałem… twoja babcia mówiła, że wy n-nie jesteście… że… m-miałem nadzieję, że…
    — Miałeś nadzieję na co? – Wpadła mu nagle w słowo młodziutka pielęgniarka, zaciskając jedną dłoń, ułożona na kolanie pod stołem w pięść; nie wiedziała, skąd znalazła w sobie siły na ostry ton i nagły wybuch, ale pewnie był to wynik nagromadzonych emocji i generalnego przerażenia, którego ją ogarnęło, odkąd zobaczyła mroczny budynek Bodmin oraz spojrzała, po raz pierwszy od czterech lat, w twarz swego rodziciela. – Na to, że skończę samotnie? Na to, że nikt mnie nie kocha? Na to, że Connor – rzuciła mu pełne miłości spojrzenie; ufała mu przecież, ale zwyczajnie chciała być dla niego silna i odważna, bo na to zasługiwał i było to spowodowane jedynie jej ciągle rosnącą miłością do niego – zniknie z mojego życia, a ja zgniję opuszczona tak, jak ty? – Pytała ostro, zupełnie niepodobna do siebie, bo przecież nie była typem dziewcząt zawistnych i okrutnych, cechowało ją dobro i olbrzymia chęć do wybaczania oraz zapominania największych występków, czego dowodem był siedzący obok niej wilkołak. – Dlaczego mówisz o babci? Kłamiesz! – Uniosła się lekko i gdyby nie reakcja ukochanego, najpewniej rzuciłaby się na więźnia. – Babcia nie przyszłaby tutaj, nie zataiłaby, nie… – nagłe załkała gwałtownie i wtuliła się w silne ramię byłego profesora ONMS; z jednej strony rozumiała Roselyn, ale z drugiej była na nią wściekła.
    — Nie wiedziałem, że ci nie powiedziała – przyznał ze smutkiem Robert, zwieszając puste, bursztynowe spojrzenie – pewnie się wstydziła. Nie dziwię się jej… jedyny syn-kryminalista, psiamać – zakpił z siebie, używając tego samego przekleństwa co Vereena, co obydwoje robili nieświadomie. Odetchnął jednak ciężko i kontynuował z trudem: – Zawsze chciałem dla ciebie szczęścia i wiem, wiem, co powiesz… powiecie – poprawił się niechętnie, krzywiąc się nieładnie – ale to, że… że nie podoba mi się twój wybór – mówił tak, jakby Greybacka nie było obok – nie znaczy, że… że się nie cieszę twoim szczęściem… córeczko – zakończył nieśmiało; dobrze, że nie znał szczegółów rozstania obecnego małżeństwa, bo wówczas na pewno nie byłby aż tak przychylny i wspaniałomyślny. – Daj mi teraz tylko szansę coś powiedzieć, dobrze? – Spojrzał głęboko w jej fiołkowe tęczówki i uśmiechnął się słabo; przytaknęła srebrną głową, oszołomiona jego wyznaniem i tylko dlatego się zgodziła. Chwilę się mierzyli uważnie, zanim mężczyzna nabrał głośno powietrza w płuca, odchrząknął i podjął: – Nie ja zabiłem Iris. To była twoja matka. – Wyrzucił z siebie szybko i donośne, z przekonaniem, nigdy nie należąc do mistrzów subtelności w przekazywaniu nawet najcięższych wieści. Vera zaśmiała się histerycznie, niedowierzając.

    spłoszona Vera i jej pełen nadziei ojciec

    OdpowiedzUsuń
  60. — Kpisz – po salce odwiedzin poniósł się pełen zimna i pogardy głos Vereeny, która po pierwszym ataku histerycznego, nieco szaleńczego śmiechu, dopiero po chwili się opanowała i była w stanie powiedzieć cokolwiek więcej. Szok, jaki wywołało w niej stwierdzenie jej ojca, nie chciał odpuścić i sprawiał, że aż cała drżała: nie mogła uwierzyć, że można być aż tak podłym i perfidnym. – Ty sobie z nas kpisz… – powtórzyła, kręcąc jasną głową, jakby odrzucając od siebie tę straszliwą informację, której w żaden sposób nie potrafiła przetrawić. Dobrze więc, że Connor trzymał ją mocno w swoich objęciach, bowiem inaczej niechybnie zwariowałaby. Owszem, idąc na spotkanie ze starym Thorntonem spodziewała się wielu rzeczy, ale tego, że zabójstwo swojej żony, wspaniałej Iris, zrzuci na karb biologicznej matki swojej córki na pewno nie: to była jakaś szalona abstrakcja, która absolutnie nie chciała się zmieścić w jej umyśle: jasne, jej rodzicielka, która ją opuściła, nie należała do kobiet wyjątkowo dobrych, co wynikało z opowieści babci, w które również przestawała powoli wierzyć, wziąwszy pod uwagę, jak wiele przed nią zataiła, ale nie wydawało się jej możliwe w żadnym względzie, aby Aglaïs Metz znalazła się akurat pierwsze lipca dwa tysiące dwudziestego roku w Boscastle, tylko po to, aby zamordować macochę swojej córki. To było coś tak wydumanego, że pani Greyback raz jeszcze, zanim kontynuowała, zaśmiała się ironicznie. – Naprawdę mam uwierzyć w tę twoją historyjkę? Naprawdę mam… och, Boże – urwała na moment, wtulając się w męża gwałtownie. – Jak możesz mówić takie rzeczy? J-jak… – urwała, nie radząc sobie ze szlochem, ale na pytanie byłego profesora ONMS odpowiedziała twardo: – Nie, kochanie, zostaniemy – zapewniła.
    — Vera, proszę cię… – jęk Roberta, gdyby nie to, że był skazańcem z udowodnioną winą za straszliwy czyn pozbawienia niewinnej kobiety życia, byłby rozdzierający i przejmujący; tak, stał się dla jego dziecka jedynie groteskowy. Nie tylko wiedział, że ani ona, ani jej partner nie uwierzyli, ale także zdawał sobie sprawę, że decyzja dziewczyny nie wynika z tego, że chce mu ulżyć i pozwolić zrzucić z serca ciężki głaz, który je przygniatał od czterech lat, ale zwyczajnie ma nadzieję, ze tylko bardziej się upodli, a ona będzie mogła z czystym sumieniem stwierdzić, ze próbowała pojednania i już nigdy nie wrócić to ojca-mordercy, a na dodatek kłamcy. – Nie wydzieraj się na mnie – warknął jednak dumnie, zerkając ze złością na Greybacka i na chwilę znowu był tym samym postawnym latarnikiem-despotą z Boscastle, który lubił, jak ludzie znali swoje miejsce w szeregu. – Jeśli dasz mi powiedzieć, to wszystko wyjaśnię – dodał ostro i znowu skierował wzrok na młodą kobietę. – Annie… twoja mama, Vera, błagam, na miłość boską, słuchaj mnie! – Dosłownie zawył, a było to wycie tak smutne i błagalne, że chcąc, czy nie chcąc: zamilkła, oddychając szybko i płytko, a tym samym dając mu szansę mówienia. – Annie była piękną kobietą, ale tak samo zepsutą, co piękną… nie wiem, dlaczego wybrała mnie. Mogła mieć każdego – uśmiechnął się słabo. – Wybrała mnie i… i pojawiłaś się ty, ale… to nie jest ważne, kiedyś ci opowiem – niezrażony wściekłym prychnięciem córki, mówił dalej: – Ona wracała do mnie. Na początku co roku, później, co dwa… a z czasem… nie było jej długo, chyba z siedem lat i… i ja wtedy nie chciałem. – Zająknął się ze strachem. – Byłem głupi, Vera, ona wracała, pstrykała palcem, a ja do niej biegłem i nawet… nie chciała cię widzieć – stwierdził brutalnie, a ona załkała – ale wtedy była Iris i ona nie mogła tego znieść. Annie… ona nienawidziła się dzielić i… i cholera! – Walnął pięściami w stół. – Ona jest wilą, Vera, ona może wiele, ona… ona jest potworem i… i to ona zabiła Iris, a ja ją tylko tak znalazłem… znalazłem ją martwa, moją śliczną Iris i… i nie miałem, jak się bronić… – rozpłakał się, niczym małe dziecko, co nie wyglądało na grę aktorską ani trochę. Vereena nie wiedziała zaś, co myśleć.

    VERA & Robert

    OdpowiedzUsuń
  61. Wielokrotnie w swoim niespełna dwudziestodwuletnim życiu Vereena była w sytuacjach, w których nie miała pojęcia co robić – oczywiście, finalnie wykonywała coś, cokolwiek, byleby nie poczuć tej przejmującej nienawiści do siebie. Siedząc w salce odwiedzin znowu czuła, że nie ma dobrego rozwiązania, a przy tym wszystkim kłóciły się w niej kompletnie sprzeczne emocje. Z jednej strony była to nienawiść do ojca – wciąż bowiem myślała o nim w kategorii mordercy swojej żony, pomimo jego słów – ale z drugiej było jej go zwyczajnie szkoda – w swojej naiwności, widząc jego żałosny, pełen bólu wybuch, skora była uwierzyć w słowa Roberta – i o ile poradziłaby sobie z tym mętlikiem, tak oliwy do ognia dolewała złość na babcię – która, nieważne z jakich pobudek, oszukiwała ją cztery lata – i pogarda wymieszana z tęsknotą za matką – zapewnienia skazańca zburzyły młodej pielęgniarce idealny obraz kogoś, kogo zawsze podziwiała i chciała poznać.
    — Dlaczego uważasz, że powinnam ci w ogóle uwierzyć, co? – Zapytała jednak w końcu, ale jej głos był dziwnie pusty i obcy, a na dodatek zdawał się brzmieć, jakby mówiła z odległego pomieszczenia, niosącego nieprzyjemne echo: świadczyło to o tym, jak bardzo sobie nie radzi z tym, co usłyszała i zobaczyła; jak bardzo nie radzi sobie z myślą, że prawdopodobnie żyła tak długo w nieświadomości; jak bardzo nie radzi sobie z myślą, że kobieta, która zawsze była, pomimo wszelkich tłumaczeń pani Roselyn, niejako jej zaginionym autorytetem. Dlatego też, gdyby nie poczucie, że Connor zawsze jej obok, niezależnie od tego, co się dzieje, niechybnie postradałaby jednak zmysły, zupełnie sobie nie radząc. – Dlaczego nagle… j-jak… dlaczego wybrałeś akurat… – z zaskoczeniem odkryła, że nie jest w stanie wypowiedzieć określenia „mama” w odniesieniu do Aglaïs Metz i aż zrobiło się jej słabo z tego powodu; gwałtownie poszarzała, dzięki czemu stary Thornton mógł mówić dalej, przez łzy, o tym, jak bardzo żałuje, że wszystko się potoczyło właśnie w taki sposób. Dobrze więc, że to jej mąż zareagował odpowiednio i wyartykułował pytania, które ona pragnęła zadać; mocniej chwyciła jego dłoń i spojrzała na niego z nieopisaną wdzięcznością, a następnie wbiła wyczekujące, ponaglające spojrzenie w rodziciela, który się pod nim ugiął:
    — Nic ni powiedziałem – podjął z westchnieniem Robert – bo jak długo byłem tutaj, byłaś bezpieczna. – Odetchnął ciężko. – Annie nie chodziło tym razem o zdobycie, ale o karę… o zniszczenie mnie za to, że odrzuciłem ją i wybrałem Iris – zadrżał na wspomnienie żony – i moją karą miało być życie wyklętego, jako żonobójca – skrzywił się. – A-ale… ale w końcu i to się jej znudziło – pochylił się, niemalże położył się na stole aby ukryć twarz w drżących, skutych kajdanami dłoniach. – Napisała do mnie w grudniu zeszłego roku – kontynuował, jeszcze bardziej rozedrgany – że chce się zobaczyć ze swoją córką. Oczywiście, zignorowałem to. Całe życie unikała ciebie, i uwierz mi Vero, mogłaś jej szukać, i szukać, i szukać, ale jak długo ona nie chciała być znaleziona: nie zrobiłabyś tego. I… nie chciała cię widzieć, nie… n-nie byłaś jej potrzebna i nagle… – pokręcił głową. – Nie odpisałem, ale wtedy ona zaczęła mnie zasypywać listami, najpierw w tonie skruszonej matki, a kiedy moje odpowiedzi były przeczące, co było jasną próbą złamania mnie, bo mogła cię odnaleźć bez mojej pomocy, sama się przyznała, że wie, że jesteś w Hogwarcie – lekko się skrzywił; nie lubił świata magii – zaczęła grozić, więc ja zaczął pisać do ciebie. Po prostu – tym razem spojrzał na Greybacka – chciałbym, żeby moje dziecko było bezpieczne. Dlatego milczałem, dlatego dopiero teraz zdecydowałem się na mówienie prawdy… d-dlatego… och – jęknął. – Zrozumiesz, jak będziesz miał własną córkę – odpowiedział w końcu, naprawdę uważając, że posiadanie żeńskiego potomka uczy mężczyznę miłości, i dzielnie znosząc księżycowe spojrzenie mężczyzny. – Najpierw jednak… uratuj moją, dobrze? Annie naprawdę jest nieobliczalna, ma w sobie tyle złości… ona jest potworem – zapewnił z przekonaniem.

    V&R

    OdpowiedzUsuń
  62. — Nie mam pojęcia – przyznał szczerze Robert, podczas gdy coraz bardziej zszokowana i załamana Vereena milczała i nie potrafiła sobie w żaden sposób poradzić z rewelacjami, które właśnie przekazał jej ojciec. – Może być… wszędzie – westchnął rozdzierająco, dostrzegając, jak jego dziecko je załamane; bardzo chciałby ją przytulić i bardzo chciałby to robić częściej w przeszłości, najmocniej jednak chciał móc to uczynić jeszcze kiedyś, uzyskać jej wybaczenie i chociaż spróbować zbudować ich relację na nowo, bez ciągłe widma jej matki, które nie dawało mu spokoju i wszystko niszczyło – Może czekać na was… gdziekolwiek mieszkacie, albo być jednym ze strażników, których mijaliście… nie wiem, czy to prawda, ale chwaliła się kiedyś, że może przybierać różne postacie… – wydukał speszony. – Vera – podjął nagle – ja wiem, ze byłem okropnym ojcem, wiem… wiem, że nie nadawałem się do tego, bo… bo kiedy na ciebie patrzyłem widziałem ją i to był mój błąd, bo ty… ty jesteś dobra – dukał przez łzy, coraz mocniej się rozklejając. – Jesteś wspaniałą dziewczyną, a ona jest zwyczajnym potworem, który nie zasługuje, aby cię znać i tak strasznie, strasznie żałuję, że odciąłem się od niej zbyt późno, że… że nie byłem lepszy ani… zasługujesz na lepiej, niż ja – szeptał ze szczerą skruchą, błagalnie się w nią wpatrując.
    — Jest wilą, może zmieniać postacie – przyznała i to było jedyne, co długi czas potrafiła z siebie wydusić. Oddychała ciężko i z trudem, nie umiejąc przejść do porządku dziennego nad słowami starego Thorntona, które brutalnie burzyły obraz, jaki wykreowała o swojej matce w głowie. Owszem, babcia ciągle jej mówiła, że pani Metz była złą osobą, że wykorzystała jej syna i że generalnie oprócz genów urody, nic nie przekazała swojemu dziecku. Młoda pielęgniarka jednak, na przekór Roselyn właśnie, czego w sumie żałowała, uparcie trwała przy swoim: przy wizji kobiety stłamszonej przez despotycznego mężczyznę, nienawidzącego świata magicznego, bo taki właśnie niewątpliwie był jej rodziciel, która zwyczajnie nie była w stanie dłużej, w całym poczuciu wolności, potrzebny do funkcjonowania każdej wili, która gnała za zewem natury, wytrzymać niekończących się rozkazów, nakazów i wiecznego niezadowolenia oraz, co również na własnej skórze odczuła dwudziestodwulatka, poczucia, iż nie jest wystarczająco dobrą. Ledwo więc powstrzymywała łzy, podczas gdy panowie dyskutowali, chcąc ją chronić: w tej kwestii byli niebywale wręcz zgodni. – N-naprawdę… n-nie wiem, co myśleć… – przyznała całkowicie szczerz i jeszcze mocniej przylgnęła do Connora szukając u niego pocieszenia i wsparcia, które otrzymała.
    — Mam nadzieję, że jesteś lepszym mężem ode mnie – skwitował nagle, wyznanie Greybacka, stary latarnik, zwieszając wzrok. – To prawda, nie lubię cię, ale Bozia z jakiegoś powodu dała ci te łapy, nie? – Nie powstrzymał się od lekkiej złośliwości, ale ta była podszyta troską o córkę i chwilowym rozejmem z jej parterem; referował oczywiście do zapewnień, że Vereenie w obecności ukochanego nie spadnie włos z głowy. Wtedy też zmierzyli się spojrzeniami: głęboko, lustracyjnie, niemalże ostro i skazaniec pojął. – Macie dziecko – szepnął oszołomiony, ale nie uzyskał od razu odpowiedzi; małżeństwo zajęło się na chwilę sobą, czemu nie mógł się dziwić, bo faktycznie ofiarował im straszne, piorunujące informacje, przy czym to wilkołak mówił, a dziewczyna milczała z mętlikiem w umyśli i jedynie kiwnęła głową, kiedy zapytano ją, czy chce przerwać: naprawdę potrzebowała świeżego powietrza, co oczywiście zobaczył Robert i szybko dodał: – Nie musisz tu wracać, jeśli nie chcesz, chociaż chętnie wszystko bym ci opowiedział – zapewnił całkowicie poważnie i szczerze. – I… i dziękuję, ze przyszłaś. Tobie tez dziękuję – zerknął na Connora. Moment zbierał się w sobie, zanim zadecydował się podjąć kwestię, która najmocniej go zainteresowała. – Zanim wyjdziecie… czy ja jestem dziadkiem? – Wydusił, wzruszony.

    VERA & Robert

    OdpowiedzUsuń
  63. — Chciałabym móc ci wierzyć – cichutki szept Vereeny poniósł się po salce odwiedzin więzienia Bodmin, kiedy w końcu zdecydowała się odezwać, co przyszło jej z niemałym trudem: w końcu dowiedziała się takich rzeczy, przez które musiała zweryfikować całe swoje życie, a w tym zmienić wyobrażenie o matce, która dotychczas jawiła się jej niczym ofiara, a to ojciec był tym złym oprawcą, przez którego musiała odejść. Okazywało się zaś, że historie babci nie tylko nie były przesadzone, a nawet nie oddawały w jednej setnej tego, kim naprawdę była Aglaïs Metz; jak podłą, manipulującą wszystkimi i zwyczajnie złą osobą, czy też stworzeniem; co prawda, określenie „potwór” było zbyt silne, ale, ku swemu bezdennemu zdumieniu, zauważyła, że jest w stanie niejako usprawiedliwić Roberta za takie poostrzeganie sytuacji. Spojrzała mu wówczas głęboko w oczy i mocniej gdyby mogła, najchętniej wtopiłaby się w silne ramię Connora, bowiem tylko ono zapewniało jej względną stabilizację: bez niego niechybnie rozbiłaby się na miliony kawałeczków, z których nie dałoby się już nic ułożyć. – Chciałabym… chciałabym, żebyś mi to powiedział dawno, żebyś… żebyś wyjaśnił mi to od początku. Od samego – podkreśliła, mając oczywiście na myśli okres dziecięcości, gdy zaczęła kształtować swoje, jak się okazało, nieprawdziwe opinie; nie można było się jej w związku z tym dziwić – początku – odetchnęła ciężko i, w podobny geście, co skazaniec, przetarła dłońmi zmęczoną twarz. – Wszystko byłoby prostsze – wyszeptała w przestrzeń, skarżąc się niczym małe dziecko do losu, który zdecydowanie uwielbiał płatać jej figle. W końcu jednak podniosła się z ciężko, z trudem. – Przepraszam, a-ale… ale potrzebuję chwili… – wydukała z drżącą dolną wargą, zwiastująca rychły płacz.
    — O-oczywiście, oczywiście – zapewnienia Roberta nieco utonęły w szczeku kajdan, bowiem chciał się również unieść, aby pożegnać córkę, co wyszło mu niepomiernie miernie, bowiem szybko powstrzymały go łańcuchy, które krępowały jego ruchy. – Wybacz – uśmiechnął się blado i opadł na krzesełko z nietęgą miną; jego córka miała całkowitą rację, że się od niego odwróciła, bo chociaż nie zabił jej wspaniałej macochy, to przecież przyczynił się do tego dość mocno, a ponadto uczynił s życia swojego jedynego, pięknego dziecka prawdziwe piekło, traktując ją niczym niepotrzebne, zawadzające mu popychadło, a na to nie było usprawiedliwienia. – J-ja… no… – dukał, mieszał i jąkał się jeszcze, bowiem z jednej strony nie chciał jej wypuszczać, obawiając się, że faktycznie nigdy mu nie uwierzy ani nie zaufa, a z drugiej wiedział, że nie ma najmniejszych praw przymuszać jej do czegokolwiek. Dlatego w końcu jedynie zapytał o nurtująca go kwestię, która stała się czymś niecierpiącym zwłoki, kiedy to skrzyżował swoje spojrzenia z Greybackiem. Odpowiedź, nieważne że dość złośliwa, sprawiła, że na jego poszarzałych policzkach wykwitł szeroki uśmiech. – Mój Boże… Boże… ja… ja chciałabym, błagam, chciałbym ją zobaczyć… Boże… Rosie – załkał całkowicie wzruszony. – Błagam, wyślijcie mi chociaż jej zdjęcie! – Dosłownie zawył.
    Niestety, nie uzyskał odpowiedzi ani od Vereeny, ani od jej małżonka – obydwoje twardo trwali przy swoim i po mało wylewnym, wręcz oschłym i pustym, niemalże nienaturalnym, pożegnaniu, które jednak nie wynikało z zawiści, czy wściekłości, a zwykłego szoku, który ich ogarnął, a w szczególności pół-wilę, opuścili salkę odwiedzin więzienia Bodmin; ona, na bardzo chwiejnych nogach, ale z postanowieniem, że wykona ojcowską prośbę i wyśle mu fotografię, oczywiście mugolską i nieruchomą, swojej księżniczki, bo przecież była malutką radością, prawdziwym szczęściem zamkniętym w czteromiesięcznym ciałku i najlepszym lekiem na wszelkie zło i pragnęła, aby stary Thornton widząc ten obrazek uroku i słodkości zobaczył, że lepiej, aby mówił prawdę, bo inaczej nie pozna na własnej skórze, jakie cuda potrafi wyczyniać z ludźmi sama obecność ślicznej Roselyn Irisbeth. Najpierw jednak potrzebowała powietrza i wyciszenia się – chociaż względnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym zaś niebywale pomocny okazał się – jak zawsze – jej ukochany, który bez zbędnych słów, pytań, czy dociekań, wiedząc, że tego nie lubi, zabrał ją na długi spacer, aby mogła się oczyścić. Milczeli więc długo i nie zmieniło się to ani podczas wędrówki po kamienno-wrzosowych polach wokół miasteczka, które nie przywodziło żadnych pozytywnych skojarzeń.
      Szybko, dlatego też, stało się dla nich jasne, czego tak naprawdę potrzebują – lekiem na całe zło tego świata była w końcu ich córeczka, do której postanowili, również bez zbędnych ustaleń i słów, zwyczajnie czując to samo i wiedząc, czego chcą najmocniej, czym prędzej wrócić: to ona rozświetlała każdy ich dzień i w tych mrocznych chwilach, podczas których zawieszeni byli między tym, w co wierzyli dotychczas, a tym, co zburzyło ich światopoglądy, a więc wizjami roztaczanymi przez Roberta, musieli ją mieć przy sobie bardziej, niż kiedykolwiek; jednocześnie, pomiędzy nimi powstała niteczka porozumienia, dotycząca strachu o małą, bowiem obydwoje wiedzieli, że faktycznie wile potrafią przyjmować różne postaci, niemalże niczym legendarne dopplery, a tym samym pani Metz stanowiła olbrzymie zagrożenie dla ich rodziny. Naiwnie wierzyli, że ich obecność będzie dla niej skutecznym straszakiem i zapomnieli przy tym, że takie kobiety, jak Aglaïs są tak nieobliczalne i pewne siebie, że nie cofną się niczym – do swych celów dążyły po trupach, ale były przy tym najbezpieczniejszymi przeciwnikami, ponieważ cierpliwe i niegwałtowne, tak jak była na przykład Geraldine Nott, chowały się w cieniu, obserwowały i wyczekiwały na odpowiedni moment, aby za jednym zamachem zniszczyć wszystko na swej drodze.
      Ich ulga była więc niewysłowiona, kiedy pochwycili w ramiona Roselyn Irisbeth, radośnie głużącą na ich widok i zdecydowanie stęsknioną za piersiami matki, co chociaż posilała się już spokojnie butelką – w innym razie nie narażaliby Hawthorne’ów na stresy związane z niejadkiem, o którego najpewniej mocno by się martwili, a dla żadnego z nich nie byłoby to przyjemne, zważywszy na to, ze Josephine była już w zaawansowanej ciąży – oraz brodą ojca, która niebywale ją fascynowała. Niestety, n i c nie wyjaśnili swoim przyjaciołom, bo chyba obydwoje nie mieli na to ani siły, ani ochoty – na razie temat byłego, skazanego za morderstwo żony, latarnika z Boscastle pozostał zasypany i ukryty, mimo że pewnie miał w końcu wypełznąć na powierzchnię, tak jak kwestia Uxbala, czy pani panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii. Po prostu zabrali małą – co prawda, wilkołak chwilę rozmawiał z przyjacielem, ale nawet nie miała ochoty się dowiadywać, o czym – a Vera tak była skupiona na sobie i na swojej dziewczynce, że nie spostrzegła, że w głowie jej małżonka klaruje się niecny plan na wieczór – zorientowała się o tym zdecydowanie zbyt późno, bowiem dopiero w chwili, w której rozpoznała z pickupa – do którego wsiadła po raz kolejny późnym wieczorem, mimo początkowej niechęci – drogę prowadzącą na jedną z ich ulubionych dzikich plaż, nazwanej przez nią wiele lat temu „Zakątkiem Rozbitków”, bowiem zawsze przychodzili tam wtedy, gdy mieli jakieś problemy: rozbijali się tam, niczym fale o klify wokół połaci piasku, która wżynała się ostro pomiędzy skały, zachowując ciszę i spokój. Niemalże wcale się nie zmieniła – nie licząc tego, że ktoś już rozpalił tam ognisko, zostawił koce i kosz z jedzeniem oraz świeczki. W końcu jej fioletowe tęczówki rozbłysły radośnie.
      — J-jest… jest idealnie kochanie… jest… Boże – sapnęła całkowicie oczarowana Vereena i powolutku skierowała się za nim w wyznaczone miejsce, które wciąż zachwycało pięknem, szczególnie właśnie wieczorem, co potwierdziła czułym pocałunkiem, który złożyła na jego ustach, zanim usiadła pomiędzy jego nogami, w akompaniamencie Oceanu i śpiewu mew.

      Usuń
    2. Odetchnęła ciężko, z lekką ulgą, śmiejąc się do słodkiej Rosie, która nadal nie bardzo doszła do siebie po ostatniej pełni. – No co malutka moja, hm? – Pogładziła ją po główce i policzku, gdy bladziutka i zmarnowana uśmiechała się i zaczepiała rodziców. – A ja kocham ciebie – odparła mimowolnie, co było odruchem, jak oddychanie, na wyznanie Connora. Zorientowała się jednak, ze na tym nie skończył i ma jej trochę więcej do powiedzenia, ale, ku jej wielkiemu smutkowi, jego słowa wcale się jej nie spodobały. Spięła się gwałtownie. – Wiem, że jesteśmy w tym razem – skomentowała ostatecznie, siląc się na spokój i najwyższą dyplomację, bowiem zdawała sobie sprawę z tego, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wcale nie miał niczego złego na myśli. – Na dobre i na złe, na dłużej niż na zawsze, skarbie – przypomniała mu – więc tak, wiem, że mogę na ciebie liczyć i mam nadzieję, ze ty wiesz, że możesz na mnie, ale… a-ale jeśli… cholera, co jeśli to, co mówił mój ojciec było prawdą? – Wydusiła z siebie w końcu. – Co jeśli faktycznie o-ona – już nie umiała nazywać jej per „matką” i nawet jej myśli buntowały się przeciwko temu słowu wobec wili, która ją opuściła – zabiła Iris – zadrżała o skrzywiła się nieładnie – i… i poluje teraz na mnie, na… o Boże – nagle mocno przytuliła do siebie swoją księżniczkę, którą sądzą, że to jakaś kolejna zabawa z mamusią, zakwiliła radośnie, machając rączkami i nóżkami. – Connor – podjęła jeszcze bardziej roztrzęsiona pielęgniarka Skrzydła Szpitalnego Szkoły Magii i Czarodziejstwa – m-może… nie wiem. Skoro ona chce mnie zaleźć i skrzywdzić… m-może ją zmylimy: wyjadę na trochę i ona wyruszy za mną… odciągnę ją i będziecie bezpieczni – snuła swoje plany, naprawdę nie widząc innego rozwiązania, niż to, które sugerowała, a które od spotkania z Robertem w Bodmin obijało się w jej zmęczonym umyśle.

      mający nadzieję na wiarę w niego Robert oraz kompletnie sparaliżowana, zagubiona i roztrzęsiona VERA GREYBACK, która gotowa jest na wszystko, aby chronić swoich bliskich

      Usuń
  64. Nie było wątpliwości, że pomysł Vereeny był przynajmniej szalony. Niemniej w tamtej chwili – i chyba już zawsze, bo jednak był najprostszym rozwiązaniem, dzięki któremu mogłaby ochronić swoje największe skarby przed panią Metz, która, wedle słów jej osadzonego w więzieniu ojca, polowała na nią jakiś czas i to przez nią na pewno była bliżej, niż dalej, bo jednak zdecydowanie zbyt wiele miesięcy ignorowała listy, które przysyłał jej Robert – uważała za zdecydowanie najlepszy, jaki mogliby wcielić w życie, celem zmylenia Aglaïs, wówczas skupiającą całą swoją nienawiść jedynie na córce, którą – podobnież, ale młodziutka pielęgniarka wciąż nie wiedziała, na ile może ufać zmęczonemu latarnikowi w stanie spoczynku – chciała ukarać, aby skrzywdzić byłego kochanka, który „śmiał sobie” ułożyć życie z inną kobietą – co w ogóle nie można było podpinać pod kategorie matczynej miłości i zainteresowania dzieckiem, bo to było zdecydowanie niezdrowe. Zapomniała jednak przy tym, że jej koncepcja ma dwie poważne luki. Pierwsza z nich był niedociągnięci w kwestii samej wili, która, jeśli rzeczywiście była kobietą niezrównoważaną, mogłaby ściągnąć panią Greyback z powrotem do Boscastle, grożąc skrzywdzeniem Roselyn Irisbeth lub jej ojca – skoro chciała wykorzystać ją, jako punkt do złamania starego Thorntona, to mogła tę zagrywkę powtórzyć. To było całkowicie nie do zniesienia dla niej. Drugą zaś był sam Connor, któremu w ogóle jej słowa nie przypadały do gustu, czemu, w teorii nie powinna była się dziwić – w praktyce zaś była całkowicie zszokowana i zwyczajnie zasmucona, bo przecież jedyne, czego pragnęła, to bezpieczeństwo jego i ich księżniczki. Wybuch – który w jego wypadku wcale nie objawiał się krzykiem – mężczyzny sprawił, że tylko mocniej się spięła.
    — Och, ojej – wyrwało się jej więc z przestrachem, kiedy się nagle odsunął na dodatek i usiadł obok; w pierwszej chwili sądziła, że nie chce jej w ogóle dotykać. Przełknęła głośno ślinę i dopiero została nieco uspokojona w momencie, kiedy pochwycił w swoje wielkie dłonie, jej bladą, smutną twarz. Jego słowa jednak ponownie ją dobiły i nie powstrzymała żałosnego jęku, kiedy je wypowiedział. – Nie, kochanie, nie żartuję – wyszeptała ze szczerą skruchą, ale jednak jakkolwiek potrafiła się postawić w jego sytuacji i gdyby to on był tym, na którego polowałaby jego rodzic, co w sumie nie było aż taką abstrakcją, i przedstawiłby jej podobny plan, ona na pewno by się nie zgodziła; czy to tamtego konkretnego, dwudziestego dziewiątego dnia miesiąca lipca, czy to też cztery lata wcześniej, gdy zwyczajnie od niej odszedł. Niemniej przecież, według jego opowieści tym zachowaniem właśnie ją ochronił, także i ona pragnęła tego samego. Tylko i wyłącznie. – Connor – ułożyła drżącą dłoń na jego policzku – nie. Nie żartuję – powtórzyła znacznie pewniej i głośniej, coraz bardziej się przekonując do powodzenia swojej koncepcji i nawet jego pytanie, które ewidentnie miało ją przekonać do zmiany decyzji, tego nie zrobiło. – Wyjechałeś – odparła bez ogródek – i to nie jest to samo – przerwała mu ostro, wycofując się. – Ty obroniłbyś Rosie, ty i ona dalibyście sobie razem radę, ja bez ciebie nie, także proszę, nawet tego nie porównuj – prychnęła urażona takimi insynuacjami. Odetchnęła ciężko, aby się opanować i kontynuowała: – Problem w tym, Connor, że Geraldine i Fenrir są… są namacalni, z-znaczy… znaczy Geraldine… była – sprostowała szeptem, krzywiąc się cierpiętniczo na wspomnienie tego, czego się dopuściła – a moja matka nie jest, rozumiesz? Nie można jej namierzyć, nie można jej powstrzymać, nic nie można zrobić! – Uniosła się i gdyby nie kwilenie niespokojnej, zmęczonej córeczki, nie powróciłaby do swojej wrodzonej łagodności; skupiona na dziewczynce jednak się uspokoiła. – Jeśli tu zostanę, wpadnę w paranoję, ze każdy, dosłownie: każdy – nacisnęła z mocą szaleńca – może być tą… tą kobietą. Może być Annie Metz – jęknęła rozdzierająco i przymknęła powieki. – Zrozum mnie, proszę.

    bardzo smutna i przestraszona VERA

    OdpowiedzUsuń
  65. — Nie, Connor, to nie jest to samo – kontynuowała, zupełnie niczym niezrażona Vereena, unikając jego przenikliwego, księżycowego spojrzenia, które zdawało się ją przecinać na wskroś i wszystko wyczytywać z niej, jak z otwartej księgi; nawet te rzeczy, które najchętniej ukryłaby przed ukochanym, albo o których istnieniu nawet nie miała pojęcia, bowiem znajdowały się w jej podświadomości: na przykład to, że wcale nie chciała opuszczać ani jego, ani ich słodkiej Roselyn Irisbeth, która z zaciekawieniem skubała cienkie ramiączko, butelkowo-zielonej, matczynej sukienki. Nie ulegało jednak najmniejszym wątpliwościom, że to ich dobro jest dla młodziutkiej pielęgniarki nadrzędne i bezwzględnie priorytetowe. – Ja też chcę uciec, aby cię chronić! – Sarknęła finalnie, bo wilkołak ewidentnie nie pojmował, jak ważny dla niej był i ile była w stanie dla niego poświęcić: problem w tym, że i on dopuszczał się takich wielkich czynów i stawiał ją na pierwszym miejscu, a nie potrafił zrozumieć, iż to działa w obie strony. Bezdyskusyjnie. – Ze słów mojego ojca – po spotkaniu w więzieniu Bodmin, znacznie łatwiej mówiła o skazańcu w kategoriach rodziciela, a nie kogoś, kto ją przypadkiem spłodził – wynika wprost – nacisnęła dobitnie, aby nie miał wątpliwości, jak widzi tę sprawę – że Aglaïs jest na moim tropie i się nie wycofa.
    Specjalnie podkreśliła, że to na nią matką poluje, nie na niego, czy ich córeczkę, chcąc, aby postawił się w jej sytuacji – co prawda, niepotrzebnie do końca, bo i on znalazł się w niemalże identycznej przed czterema laty. Różnica była tylko jedna, ale jakże zasadnicza i tego uchwyciła się kurczowo pani Greyback: wówczas Fenrira można było wytropić, ba!, nie mieli wtedy jeszcze zatargu z Ministerstwem Magii, on nie figurował i oficjalnie w papierach jako wilkołak, ona nie miała zabrudzonej kartoteki oskarżeniem o zabójstwo charłaczki Chloe i jej nienarodzonego synka, a finalnie nie ciążyło nad nimi widmo Uxbala Saurasa i jego rodziny, a także Nottów, którzy najpewniej w końcu mieli się upomnieć o Geraldine i jej tajemnicze zniknięcie – mogli więc prosić o pomoc i ochronę. Sprawa zaś z panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć była zwyczajnie serią niefortunnych zdarzeń, ale natomiast jeśli chodziło o ojca byłego profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami – to mogli rozwiązać wspólnie. Z panią Metz nie mieli takiej możliwości, bo ta mogła być dosłownie każdym, a zgłoszenie tego odpowiednim władzom – o czym srebrnowłosa dwudziestodwulatka nie mogła jeszcze wiedzieć – skończyłoby się tragicznie, bo wyszłoby na jaw, że oto skrzyżowały się dwa skrajne gatunki: osoba dotknięta likantropią i pół-wila.
    — Mówimy także – podjęła w końcu, całkowicie niezarażona – o waszym bezpieczeństwie – spojrzała na żującą sznureczek jej sukienki dziewczynkę z białym kwiatuszkiem róży na gumeczce, którą osadziła na jej ciemnej główce – dlatego czas nie ma znaczenia – zapewniła twardo. – Przecież nie dałbyś jej o mnie zapomnieć, prawda? Broniłbyś jej… czekałbyś… Connor – stężała nagle – bo czekałbyś, prawda? – Potrzebowała tego potwierdzenia i dopiero kiedy je uzyskała, kontynuowała cichutko, gładząc dziewczynkę w uroczej, jasnej sukieneczce po pleckach: – Kochanie, ale to może być jedyne, dobre wyjście – oczywiście, pojmowała jego strach, bo sama go odczuwała: wiedziała, że miała cierpieć fizycznie z tęsknoty za swoimi skarbami, że miała nie sypiać dobrze, bo nie miałaby obok męża, że miałaby niemalże nie jeść, bo nie mogłaby bawić się ze swoim dzieckiem i patrzeć, jak dorasta. – Proszę, nie bierz mnie pod włos – chciała w związku z tym szybko przerwać jego jakże emocjonalny wywód, aby się nie zagalopował, bowiem wszystkie wizje, które nad nią roztaczał były niepomiernie bolesne i na pewno były także czymś, z czym nie miała sobie poradzić. Niemniej miała zamiar podjąć ten wysiłek bez względu na wszystko, bo chodziło o chronienie dwóch istnień, które były dla niej najważniejsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Nie chodzi o „być może”, czy „odwidzenie sobie” i zmiany decyzji sprzed dwudziestu dwóch lat! – Wybuchła w końcu, bo nic do niego nie trafiało. – Chodzi o zemstę, o skrzywdzenie mnie, aby mój ojciec cierpiał za to, że znalazł kogoś tak wspaniałego jak Iris i nauczył się żyć bez tej podłej baby – przekonywała. – Na Boga, Connor, ja nie umrę! – Krzyknęła na niego. – Nie umieram, tylko chcę cię uratować. Ciebie i… och, malutka, już, już… mamusia przeprasza – podniosła swoją kruszynę, która zapłakała żałośnie na jej wybuchy. – Już słonce moje – przytuliła swój policzek, do jej pucułowatego i delikatnie nią kołysała – nic się nie dzieje – szeptała łagodnie i uspokajająco, co pozwoliło jej podjąć rozmowę z mężem w znacznie bardziej opanowanym tonie: – Nasza córka potrzebuje żyć, tak samo ty, a nie wiemy, co Aglaïs planuje – wyszeptała, ale finalnie nie miała innego wyjścia, jak zbojkotować, najpierw jednak musiała kilka spraw sprostować: – Ona jest silniejsza od nas. Miłość i pokonywanie złego istnieje tylko w bajeczkach o Harrym Potterze – wyszeptała z przekąsem – a rzeczywistości to zawsze ten, kto nie ma nic do stracenia, jest odważniejszy i podejmuje się szalonych kroków. – Westchnęła ciężko. – Ona nie ma rodziny, nie kocha nikogo oprócz siebie i to… to naprawdę jest jej najmocniejszy punkt. Rodzina często osłabia, Connor, to nie jest tak, jak w legendach, że… że wszystko pokonuje. Jasne, dodaje sił, ale nie w chwili… och, zrozum, kiedy stracisz wszystko, stajesz się zdolny do wszystkiego. Ona nie ma nic, oprócz siebie – była pewna, że tak jest i po prawdzie: wcale się nie myliła – ale… ale dobrze – westchnęła rozdzierająco. – Poczekamy trochę. Będziemy obserwować ludzi wokół, ale nie popadać w paranoję i będziemy odwiedzać ojca… nakażemy mu, aby przesyłał nam wszystkie listy od Metzówny i jeśli znajdziemy w nich coś niepokojącego, to wtedy wyjadę, dobrze? – Spojrzała mu głęboko w oczy, będąc przekonaną, że i tak idzie na duże ustępstwo i kompromis, tym samym narażając swoich bliskich na wiele niebezpieczeństw. – I… och – jęknęła – jak porozmawiam z babcią – skrzywiła się na wyobrażenie tej ciężkie dysputy – chciałabym, żeby na trochę u nas zamieszkała. W Trenwith. Wolałabym mieć ją na oku – poprosiła z bladym uśmiechem.

      kompletnie roztrzęsiona i w ogóle nieprzekonana do nowego pomysłu VERA oraz słodka dziewczynka, która czuje, ze stanie się coś złego…

      Usuń
  66. Gdyby Vereena nie słuchała, co mówił Connor i nie przyjmowała tego do wiadomości, nigdy w życiu nie wyszłaby z propozycją, aby odłożyć w czasie swój potencjalny – bo przecież wcale nie musiało do niego dojść i ona w ogóle go nie pragnęła, doskonale zdając sobie sprawę, ze rozłąka doprowadzi ich do kompletnego załamania nerwowego – wyjazd, do czasu, aż nie będą pewni, że Aglaïs faktycznie jest w pobliżu Boscastle – w którym zdecydowanie działo się zbyt wiele dziwnych spraw i niewątpliwie, miało to zainteresować mugolskie i czarodziejskie służby porządkowe wcześniej, czy później; wcześniej na pewno miało się odezwać Ministerstwo Magii, bo nietrudno było połączyć z miasteczkiem i Greybackami zaginięcie znanej i szanowanej Gerladine Nott oraz Uxbal z resztą podłych Saurasów – a jej zagrożenie stanie się realne. Co prawda, bardzo się obawiała, czy nie będzie wówczas za późno, ale również – tak jak i jej małżonek – nie chciała wcale dopuszczać do tego, że będą musieli się rozdzielić na Bóg jeden raczy wiedzieć, jak długo. Dobrze, że przynajmniej udało się jej zdobyć dwieście procent pewności, że nieważne, co się stanie, on będzie na nią czekał – tak, jak ona będzie jego szukał. To zdecydowanie ułatwiało jej funkcjonowanie, chociaż wciąż: na pewno gdyby nie mogli być blisko, to niechybnie by ich psychicznie rozbiło na miliony, ułomnych kawałeczków, bo w końcu bez siebie nie istnieli i niejednokrotnie to pokazali, chociaż co prawda, zostało to mocno podburzone przez jej kolejne wyznanie dotyczące potęgi ich niewątpliwej miłości, która była olbrzymia – nie byli jednak złymi ludźmi, jak jej matka i nie do końca przecież wiedzieli, jak bronić się przed kimś kompletnie nieuchwytnym. Właśnie ta niepewność przerażała chyba najbardziej.
    — Kochanie – szepnęła, przełykając swój strach, gdy spostrzega, jak wilkołak blednie na jej wyznania. Chwyciła jego dłoń i spojrzała głęboko w jego oczy, aby miał pewność, że całkowicie wierzy w niego, w jego uczucia i w to, że gotów byłby ją ochronić, gdyby znał taką możliwość: tego komfortu jednak nie posiadali. – Wiesz, że jesteś najdzielniejszym mężczyzną, jakiego znam? Wiesz, że… ze tylko ty umiesz zapewnić mi swoimi ramionami bezpieczeństwo? Wiesz, że ufam tobie bardziej, niż komukolwiek, ba!, niż samej sobie? – Kciukiem wodziła po jego kłykciach. – Nie wątp w to, dobrze? – Posłała mu słodki, powalający uśmiech. – Po prostu – westchnęła rozdzierająco – ta sytuacja jest beznadziejna i… i nie wiem, jak sobie z nią poradzić, wiesz? Dlatego… dlatego nie mogę was narażać, dobrze? – Potrzebowała jego zrozumienia i, ku swojej wielce uldze i szczęściu, otrzymała jego. – Dziękuję – szepnęła, zduszonym przez wzruszenie i zachwyt głosem, przymykając powieki, spod których popłynęły łzy radości: byli jednak idealnym małżeństwem, które bez względu na wszystko potrafiło się ze sobą domówić. – N-naprawdę… och, dziękuję – uniosła się na klęczkach i musnęła jego idealnie wykrojone wargi, smakujące owocami i tytoniem. Dziękowała mu zaś za pojęcie jej punktu widzenia, za przystanie na jej warunki, za zgodzenie się na przyjęcie jej babci i za to, że w ogóle trwał obok. Sądziła, że na tamtą chwilę wszystko ustalili i wyjaśnili, dlatego wesoło przyjęła powrót do wcześniej pozycji, gdzie mogła się opierać plecami o jego brzuch. Niestety, pomyliła się. – Connor, ja… och, j-ja nie myślę, że nasza miłość nie jest silna, że nie daj nam – nacisnęła – sił – tłumaczyła powoli i łagodnie – ale myślę, że kiedy kogoś kochasz, walczysz za tego kogoś, to… nie chcesz go stracić i ty nie chcesz odchodzić, więc potencjalne zagrożenie ma dwa punkty, które może wykorzystać. Kiedy nie kochasz nikogo, myślisz tylko – nacisnęła o sobie. To czyni silniejszych czarodziejów, ale słabych ludzi – zapewniła szczerze. Odsunęła się i podała mu Roselyn Irisbeth, nagle mocno rozbudzoną. – Myślę, że nasza miłość, której dowód trzymasz w ramionach, jest najsilniejsza na świecie – zapewniła.

    chociaż nadal przestraszona, to całkowicie szczera VERA

    OdpowiedzUsuń
  67. Miała dość – tak zwyczajnie i po ludzku Vereena była tak zmęczona, że miała wszystkiego dość i już nawet nie miała siły, aby zastnawiać się nad tym, dlaczego tak właściwie na dwa kroki do przodu, robią jeden w tył, a los na dodatek rzuca im nowe, coraz większe kłody pod nogi. Kiedyś nawet roztkliwiała się nad niesprawiedliwością tego okrutnego świata – szukała nawet jakiś rozwiązań, kopała a w czeluściach swojego umysłu i próbowała dotrzeć do sedna myślenia innych ludzi, aby pojąć, za co jest tak karana. Znalazła się już jednak na takim etapie – siedząc pomiędzy nogami byłego profesora ONMS z na ich ukochanej plaży – obojętności i pogodzenia z tym, ze życie z nią jest zwyczajnie beznadziejna, bo ściąga wszelkie możliwe kłopoty i że nigdy nie uzyska odpowiedzi, jaki cel miał świat, aby ją powołać do życia, a później zwyczajnie notorycznie gnębić.
    Na pewno była dobrym workiem treningowym, albo zabaweczką na sznureczkach, w łapskach Demiurga, któremu ewidentnie się nudziło i – tak jak mugolskie dziewczynki obcinały swoim lalkom włosy, które już nie odrastały – ciągle łamał jej serce na miliony bolących kawałeczków, z których ciągle jakiś umykał i kiedy nawet udawało się jej – przy nieocenionej pomocy Connora, który niekiedy popadał ze skrajności w skrajność niestety: raz zachowując zbyt dużo optymizmu nieadekwatnie do sytuacji lub też przejawiając się kompletnym pesymizmem który dobijał ją wtedy, gdy nie powinien; na szczęście, ostatecznie zawsze mogła na niego liczyć – je skleić, to i tak pozostawała jakaś wyrwa. Wyrwa rosła i lągł się w niej strach – jad zaś rozpływał się do jej drobnego ciała i doprowadzał do istnego szaleństwa, aby finalnie zaprowadzić ją do miejsca, gdzie faktycznie uważała, że jej wyjazd byłby najlepszym rozwiązaniem, aby ochronić swoją rodzinę, bowiem fakt, że zgodziła się odłożyć to w czasie – raz jeszcze przejawiając się słabością, którą był jej maż i córeczka oraz czystym egoizmem, bo jednak nie umiała i nie chciała bez nich żyć – nie oznaczał, że nie będzie musiała swojego planu ucieczki przed Aglaïs Metz wcielić w życie. Wcale też nie dawał pewności, że pani Greyback nie oszaleje w swojej paranoi i panice.
    — Nie wiem, skarbie… czasem naprawdę nie wiem, co myślisz – wyszeptała więc smutno, zapominając o tym, że jeszcze moment temu miała dobry humor: widocznie jednak, dopóki ich życie nie miało się uspokoić, wszystko z jej emocjami miało się dziać i zmieniać, niczym w kalejdoskopie. Odetchnęła ciężko, uśmiechając się blado, kiedy Roselyn Irisbeth wtuliła się mocno w tatusia: tworzyli doprawdy przepiękny obrazek. – Och, kochanie, nie rozumiesz – jęknęła chwilkę później, wzdychając ciężko i kręcąc srebrną głową. – Nie rozumiesz zupełnie, o co mi chodzi. Nie rozumiesz, że kiedy kogoś tak kochasz, to ktoś, kto chce cię skrzywdzić ma doskonały, łatwy cel, aby to osiągnąć… – próbowała mu przemówić do rozsądku, ale na nic się to zdało: trwał twardo przy swoim, podczas gdy ją ogarniał jednocześnie jeszcze większy strach, ale także wzruszanie. – Connor, ludzie robią różne – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, że mówi także o złych uczynkach, który się dopuścili: o morderstwach, których dokonali, aby bronić swoich bliskich – rzeczy, kiedy są zakochani. – Tak, tak oczywiście! – Przytaknęła gorliwie, gdy wspomniał o dodawaniu siły im. – Naprawdę, też tak uważam, ale myślę, że kiedy mówimy o potędze czarodziejów, nigdy nie mówimy o miłości, bo nie mają nic do stracenia – nabrała głośno powietrza w płuca. – Moja matka jest naprawdę niebezpieczną istotą i… i Connor? – Przytuliła się do niego nagle. – Wiesz, że moim boginem jest wilk rozszarpywany przez harpię? – Zapytała nieśmiało, drżąc. – Kiedyś myślałam, że to przerażenie przed zawiedzeniem jej, ale teraz wiem, ze to… że to przerażenie przed tym, ze ona cię skrzywdzi… – wyjaśniła cichutko, obejmując jego ramię kurczowo i nie chcąc puszczać. – Nie pozwolę na to, bez względu na wszystko – dodała.

    VERA THORNE-Greyback

    OdpowiedzUsuń
  68. — Różne – westchnęła rozdzierająco Vereena, mając wrażenie, że Connor nawet nie próbuje zrozumieć – wcale nie znaczy, że dobre – sprostowała, licząc, ze to mu jakoś pomoże zrozumieć jej punkt widzenia, ale niestety srogo się pomyliła: trwał przy swoim i próbował ją przekonać do swojego punktu widzenia, który oczywiście pojmowała, ale nie miała zamiaru zmieniać swojego postrzegania tej jednej kwestii: czasem miłość była przeszkodą, była słabością i była na pewno czymś, co łatwo można było wykorzystać do zranienia człowieka, a nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że jej matka na pewno to uczyni, prędzej, czy później. Co gorsza, nie mieli pojęcia, w jaki sposób to zrobi i na jaką skalę, a dodawszy do tego fakt, że mogła przybierać przeróżne postacie, dostawało się pół-wile wypełnioną po uszy paniką i paranoją na punkcie bezpieczeństwa swoich bliskich. Miała więc nadzieję, że jej wyznanie dotyczące bogina sprawi, ze przynajmniej nie będzie na nią naciskał i zobaczy, że jej miłość do niego jest tak wielka, jak nic innego na tym nędznym świecie. Nie była pewna, czy uzyskała swój zamierzony efekt, niemniej na pewno tym sposobem zakończyła ich rozmowę; przynajmniej tymczasowo. – Nie możesz mnie nie kochać – przyznała znacznie spokojniej i kiwnęła głową na znak przyswojenia jego obietnicy.
    Nie dodała jednak nic więcej – zresztą słowa nie były im już potrzebne, bowiem mogły tylko niepotrzebnie rozdrapać rany, doprowadzić ich na skraj i sprawić, że powrócą do punktu wyjścia. Tym sposobem zaś – milczeniem, które w ich wypadku nie było krępujące – udało im się względnie opanować emocje i w spokoju rozkoszować się swoją bliskością oraz ciepłem, a także cudowną nocą, która pomimo tego, że robili doprawdy niewiele, minęła wyjątkowo szybko. Do Trenwith wracali w związku z tym niemalże nad ranem, z Roselyn Irisbeth owiniętą kocykiem i śpiącą słodko w ramionach ojca, która następnie wylądowała pomiędzy nimi – jak nigdy potrzebowali jej obecności, aby ukoić swoje zszargane nerwy. Niestety, dla Very zbawienny sen nie chciał nadejść – w jednej pozycji przetrwała kilka godzin, nie potrafiąc odegnać czarnych myśli, które raz po raz ją atakowały i nie pozwalały zaznać spokoju. Dlatego też o poranku, chociaż starała się, jak mogła, nadal była mocno przybita, a perspektywa konfrontacji z babcią absolutnie jej w tym nie pomagała – wiedziała jednak, że nie ma prawa tego odkładać, bo i tak zbyt wiele rzeczy męczy jej rodzinę. Do Boscastle pojechała zaś sama, potrzebując chwili sam na sam ze straszą panią, z którą rozmowa – chociaż oczyszczająca – wcale nie była prosta i przyjemna oraz przyniosła łzy.
    Niemniej, finalnie było znacznie lepiej, niż się tego spodziewała – rozumiała podejście seniorki rodu Thornton, która wyjawiła swoje sekrety dotyczące wstydu o syna i faktu, że nie chciała martwić wnuczki, chociaż powiedziawszy to zrozumiała, że było to względem młodziutkiej pielęgniarki bardzo nie w porządku; dość długo trwało, zanim ze zrozumieniem padły sobie w ramiona – i jeszcze tego samego dnia, korzystając z mugolskiej poczty, wysłała Robertowi zdjęcie jego wnuczki i dołączoną prośbę o przesyłanie wszystkich wiadomości, jakie mógł otrzymać od Aglaïs. Ostatecznie więc, lipiec zakończyli całkiem przyjemnie i przywitali upalny sierpień, który na otwartych przestrzeniach dosłownie palił i niósł z wiatrem sól wżynającą się nawet w ich domek, nieco oddalony od linii brzegowej Oceanu Atlantyckiego. Ten jednak przyniósł inny problem – Josephine, czy raczej: jej bardzo złe znoszenie ciąży w późnym wieku, przez co Felix wariował, a jej straszy syn z pierwszego małżeństwa, Daniel, coraz mocniej nienawidził ojczyma, oskarżając go o ból matki. Greybackowie więc uspakajali Hawthorne’ów, skupiając na nich swoje siły i to u nich spędzali większość wolnego czasu, bowiem Vereena opiekowała się przyjaciółką – podając jej odpowiednie leki i maści, pocieszając, co czasem opiewało na odbieranie telefonów o trzeciej w nocy,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo zastępczyni burmistrza zaczynała nieco panikować, mimo sugestii, że tylko opanowanie może ją uratować i przynieść ukojenie – a Connor – który jakimś dziwnym cudem znajdował czas na swoich bliskich, na znajomych oraz na rozkręcanie przychodni weterynaryjnej zdobywającej pierwszych klientów – starał się opanować byłego aurora, któremu do doszedł jeszcze remont przedszkola w miasteczku. Wokół panowało szaleństwo.
      Przecież jednak nie mogli narzekać. Matka dziewczyny uparcie milczała – jakby wiedząc, że ktoś jej ofiary mają świadomość zagrożenia i chociaż czasem takie myśli ją nachodziły, mąż skutecznie wybijał je jej z głowy; szkoda, że instynkt jej nie zawodził i rzeczywiście wila, w całej swojej cierpliwości, notorycznie się wokół kręciła. Na szczęście jednak mieli swoją śliczną księżniczkę, która robiła coraz więcej postępów, stawała się coś śliczniejsza i coraz więcej osób – co wydawało się już kompletnie niemożliwe – przepadało dla niej z kretesem po jednym spojrzeniu na nią, czy jej bezzębnym uśmiechu. Nadal oczywiście uwielbiała tors i brodę swojego ojca, ale na szczęście oduczyła się pożywiać z matczynych piersi, dzięki czemu – mimo początkowych kłopotów z przyzwyczajeniem jej – nie mieli z nią najmniejszego problemu, ale przede wszystkim: małżeństwo dogadywało się świetnie między sobą, nieśmiało snując plany podróży poślubnej, którą chcieli zrobić długą i szaloną – w ich stylu. Nim się więc obejrzeli był wrzesień, przy którego końcu ponownie mieli udać się do Bodmin, już trzeci raz, bowiem Vera zdecydowała, że pragnie naprawy stosunków z ojcem i tylko stan zdrowia Jo pozostawiał wiele do życzenia – na szczęście była już przy końcówce ciąży. W ostatecznym rozrachunku jednak – nie mieli prawa narzekać.
      Pozwolili sobie naiwnie wierzyć w to, że będzie dobrze – szkoda tylko, ze Aglaïs Metz nie należały do kobiet, które odpuszczają i które rezygnowały z wcześniej postawionych sobie celów, niezależnie, jak ciężkie byłyby one do spełnienia i ile przykrości sprawiłyby obcym ludziom – nie należały też do końca zrównoważonych, na co składało się przekonanie o wyższości i niewątpliwej urodzie. Dlatego też, wiedząc zdecydowanie więcej o Greybackach, niźli ci by chcieli, uważnie ich obserwowała dokładnie trzydzieści dni od spotkania z Robertem w Bodmin – była pewna, że finalnie jej córka zdecyduje się zobaczyć ojca, bo w końcu, w pojęciu wili, była wyjątkowo słaba w całej swojej dobroci, a podszycie się pod strażnika więziennego wcale nie było takie trudne, dlatego wiedziała większość rzeczy – i dwudziestego ósmego sierpnia – ten konkretny dzień, tego konkretnego miesiąca chyba już na zawsze miał się zapisać czarnymi zgłoskami w ich życiu, bowiem po raz kolejny sprowadzał na nich nieszczęścia – dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, udała się do farmy Trenwith. Jej pierwotnym celem – o dziwo – była konfrontacja z Vereeną, wykorzystanie jej słabości, które dostrzegła przez tygodnie subtelnego podglądactwa, jednak kiedy zobaczyła, że dziewczyna wychodzi i jest tak czule żegnana przez męża, coś w niej pękło. Opanowała ją wówczas całkowicie irracjonalna myśl, że to przez nią jej ojciec poszedł do Iris, bo mała dziewczynka potrzebowała matki i zamiast wcielenia w życie planu manipulacji ją, a następnie skrzywdzenia jej, aby cierpiał stary Thornton – postanowiła zrobić wszystko, aby to ona zwijała się w agonii. Ponadto – uważała, że to nie zasługuje na takiego mężczyznę, jak Connor i to do niej powinien należeć: przynajmniej na jedną krótką chwilę.
      — Dzień dobry – w związku z tym chwilę później Annie pod postacią Very, bowiem całkowity brak przyzwoitości oraz instynktu macierzyńskiego pozwolił jej bez trudu przybrać jej postać. – Ojej, moje maleństwo – zaszczebiotała, nieco zbyt słodko, do Roselyn Irisbeth, próbując imitować jej matkę; pięciomiesięczna kruszynka nie nabrała się tak łatwo, jak ojciec, który natychmiast ją pocałował. –

      Usuń
    2. – Nie, nie kochanie, zajmij się nią, ja mam dla ciebie niespodziankę za bycie dzielnym i odważnym tatusiem – powstrzymała go w ostatniej chwili przed podaniem jej dziecka, co w ogóle dla młodej pielęgniarki byłoby zachowaniem nie do pomyślenia; pani Metz nienawidziła dzieci, chociaż lubiła stan odmienny i poczucie, że rozmnaża swoją rasę, co czyniło ją mocno podobną w wielu względach do Fenrira. Bycie jednak własną córką było dla niej mocno uwłaczające, ale kiedy chodziło o zadanie komuś bólu: nie cofała się przed niczym i tym sposobem w ciągu chwili, co było niesamowitym dla niej, że ktoś taki, jak jej potomkini mogła podniecać kogoś takiego, jak jej partner, kochali się najbardziej intymnym miejscu z możliwych: na łóżku małżeństwa. – No… dzisiaj – wysapała; musiała przyznać, ze było jej dobrze – zrobimy sobie dziecko – przewróciła go gwałtownie na plecy, nie wiedząc, że jest wilkołakiem i taka krzyżówka najpewniej by ją zabiła.
      — Och, ojej… – nie mogli mieć pojęcia, że w tym czasie p r a w d z i w a Vereena wróciła do domu, wykończona i smutna, bowiem z Josephine nie było wiele, chociaż kobieta próbowała udawać, a ponadto zła, bo spóźniona i chociaż pisała esemesa, co było dla niej jakąś abstrakcją, do swojego mężczyzny, to i tak źle się z tym czuła. – Connor? – Mocno się zaniepokoiła faktem, że kiedy przekroczyła próg Trenwith nie powitało jej radosne gaworzenie Rosie i skaczący z radości wilczek; i ona nie wiedziała o wielu rzeczach, jak chociażby o tym, że jej matka sprytnie zakłóciła przekaz komórkowy oraz rzuciła zaklęcie wyciszające na pokoik pięciomiesięcznej księżniczki, która kwiliła niespokojnie, przeczuwając, że jaj mamusi nie ma w pobliżu. – Connor? – Powtórzyła i skierowała się na piętro, natychmiast dopadając córeczki. – Hej, malutka, a gdzie tatuś? – Dopiero wtedy, jak zawsze najpierw skupiona na tych, co byli najbardziej bezbronni i niewinni, z dziewczynką na rękach, usłyszała dziwne dźwięki dobiegające z sypialni państwa domu. – Co do… – zaskoczona skierowała swoje kroki do źródła hałasu. Cała drżąc, nie wiedzieć jednak czemu, uchyliła drzwi i oniemiała, będąc pewną, że oszalała, a jej pękające na miliony kawałeczków serce płata sobie figle: przez moment bowiem miała wrażenie, że jej ukochany kocha się z nią, ale jedno mrugnięcie oczu później, okrakiem na były profesorze ONMS siedział nie kto inny, jak Aglaïs Metz, ze swoimi złotymi lokami i turkusowymi, pełnymi szaleńczej, strasznej satysfakcji, turkusowymi oczami, gdy poczuła nasienie Greybacka w sobie, która po wychwyceniu aury swej córki przybrała naturalną postać. – Connor… – jej jęk był cichy, ale rozdzierający, dobrze słyszalny: spojrzał na nią, spojrzał na siebie i także zamarł.

      całkowicie zaskoczona, zraniona, załamana i zdradzona VERA (jak długo?!) GREYBACK, pragnąca się zabić z rozpaczy oraz jej podła, paskudna i perfidna matka, bardzo zadowolona ze swojej chorej zemsty

      Usuń
  69. Naprawdę była gotowa na wiele. W końcu, jakby nie patrzeć, Vereena była już w samym piekle – dotknęła dna, usłyszała pukanie od spodu i po trzech latach udało się jej finalnie odbić, ponownie zaufać i uwierzyć, ze wespół z Connorem pokona dosłownie wszystko. Był jej opoką, był całym jej światem, był jej skałą, na której budowała piękny dom wypełniony śmiechem dowodu ich miłości – ślicznej Roselyn Irisbeth, dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku wyjątkowo niespokojnej i jakby nawet drżącej. Niestety, zamiast odczytać prawidłowo znaki, które dawała jej córeczka, zawsze wyczuwająca, kiedy działo się coś nie tak z jej ojcem – wparowała nieprzemyślanie do sypialni, stęskniona za ramionami i ustami swego męża oraz zaniepokojona tym, ze zostawił ich kwiląca księżniczkę samotnie i chyba w tamtej chwili zdecydowanie wolałaby umrzeć dokładnie cztery lata wcześniej, kiedy ja zaatakował. Nigdy – ale to dosłownie: nigdy – nie czuła tak przejmującego bólu, jak widząc to, co zastała: jak widząc, że jej ukochany, największy skarb, ktoś, komu ponownie zaufała bardziej niż sobie samej, rani ją, upodla i kompletnie pozbawia chęci do życia. Chyba nawet za mocno ścisnęła swoją pięciomiesięczną dziewczynkę, wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i rozszerzyła pełne łez fiołkowe oczy.
    — Vereczka – jakąkolwiek reakcję kogokolwiek ubiegł zmysłowy szept Aglaïs, która jeszcze raz wymownie poruszyła biodrami, w ogóle nie spodziewając się, że Greyback tak szybko otrzeźwieje i uwolni się spod jej uroku; gdyby nie jej wrodzona magia na pewno nie uległby tak łatwo i dostrzegłby, że to nie była jego żona. Zaskoczona obiła pośladki o ziemię, ale udawała, ze w ogóle nie była zrażona ani tym, ani swoją nagością, którą eksponowała, wraz ze strużką jego nasienia spływającą po udzie: w rzeczywistości nigdy nie spotkała się z tym, że mężczyzna jej odmawiał i doprowadziło ją to do szału. – Jak miło cię widzieć córeczko – wyszczerzyła się: uśmiech miała piękny, ale groźny; w półmroku lśniły jej proste, białe ząbki, których było jakby więcej niż u ludzi, ale turkusowe tęczówki pozostawały chłodne i nieprzyjemne, niczym okruchy lodu. – Nieładnie jest jednak przerywać dorosłym, wiesz? – Kpiła z niej dalej, prężąc się i odrzucając długie, złote loki na plecy; perfidnie referowała do różnicy wieku między małżonkami. – Szczególnie, że właśnie staraliśmy się dla ciebie o rodzeństwo, skarbie. Przecież zawsze narzekałaś, ze jesteś sama, że nikt cie nie rozumie… no zobacz, jak mamusia o tobie myśli – kontynuowała okrutnie, w ogóle niezarażona bladością pielęgniarki ani tym, że dosłownie zabija własne dziecko.
    — J-ja… ja… – próbowała coś powiedzieć, ale głoś ugrzązł jej w gardle; Metzówna więc kontynuowała, wspominając coś o tym, ze wilkołak nie musi się kryć ani oszukiwać, że sam tego chciał, ale nakazał jej przybrać postać Vereeny, bo podniecała go myśli o matce i córce w łóżku na raz, a młodej dziewczynie robiło się coraz bardziej słabo. Oddychała ciężko, było jej gorąco i zimno jednocześnie, straszliwie duszno, a, o ironio, powietrze nie pozwalało jej nabrać powietrza, bo chociaż kochała Connora ponad wszystko i chciała mu ufać, to przecież widziała na własne oczy to, co się działo. Jego tłumaczenia zaś przypominały te wyjęte żywcem ze szmatławców romantycznych, które namiętnie oglądała jej babcia, dlatego gdy na niego spojrzała, w jej oczach był strach, żal, ale i pogarda; od histerii zaś cała się trzęsła, co doprowadziło Rosie do płaczu. – J-ja… ja nie mogę… ja – zachłysnęła się własnym oddech, mając wrażenie, że ktoś ją dusi. – J-ja… – cofnęła się, obiła plecy o ścianę, Annie zażądała, aby uciszyła swojego bachora i wtedy wszystkie jej tamy pękły, a po bladych policzkach popłynęły żałosnymi strumieniami gorzkie łzy, które spotkały się z kpiarskimi uwagami wili. – Jezus Maria… jak mogłeś… z moją własną matką… – dukała, potrzebując chwili na przetrawienie tego i dojście do odpowiednich wniosków.

    paskudna i zakłamana Annie oraz przestraszona, smutna i załamana VERA

    OdpowiedzUsuń
  70. — To wszystko prawda – wysyczała niczym niezrażona Aglaïs, z niemałym trudem umykając przed ciskanymi w nią przedmiotami; nawet w momencie czystej furii, Connor miał niebywałą wręcz, większą niż przeciętny człowiek, celność; tego również jednak nie dała po sobie poznać, zachowując chłód i opanowanie, a także kusząca pozę, którą przyjęła tylko po to, aby jeszcze mocniej upokorzyć Vereenę, będącą już ewidentnie na skraju śmierci. W ogóle się jednak tym nie przejęła: uznała dziewczynę za winną tego, że Robert wybrał inną, bo gdyby się nie urodziła, mężczyzna zawsze byłby jej: zapominała przy tym, że to ona sama uwiodła latarnika z Boscastle, właśnie celem zajścia w ciążę, tak jak to uczyniła tego dnia z wilkołakiem. Niestety tę córkę, jedną z wielu, traktowała jako swoją największą porażkę: cicha, szara, nijaka i pomocna, bez większej iskry, zwyczajnie nudna i nawet chyba nie do końca ładna stanowiła wynaturzenie dla wili, która przyzwyczaiła się do płodzenia idealnych dzieci-potworków, o cudownej powłoce, ale podłym wnętrzu. – Nie kłam najdroższy – kontynuowała niezrażona – przybyłam do niej, a ty… ty jak tylko mi zobaczyłeś straciłeś rozum. Całowałeś mnie namiętnie, pragnąłeś i wtedy… powiedziałeś o przemianie, ba!, chciałeś to zrobić w łóżku, ale to chyba byłby wstyd, prawda? – Mąciła okrutnie.
    — M-mój Boże… – żałosny szept pani Greyback dosłownie rozdzierał serce; zamiast jednak skupić się na sobie, mocniej objęła Roselyn Irisbeth, delikatnie zaczęła nią kołysać i przyłożyła dłoń do jej ciemnej główki, aby mogła wtulić twarzyczkę w zagłębienie szyi matki. – Już dobrze… dobrze, malutka… już wszystko dobrze – szeptała oszołomiona, z ustami przy jej czółku: niestety jej próby opanowania jej poszły na marne, bowiem sama była w całkowitej rozsypce, z którą absolutnie nie była w stanie sobie poradzić. Naprawdę znajdowała się na skraju popełnienia samobójstwa, bo z jednej strony serce jej mówiło, że jej matka to podła istota, która pragnie jej cierpienia i nie powinna w nic jej wierzyć, tylko zaufać mężowi, który przecież uratował ją wielokrotnie, pokazał swoje oddanie i miłość, a nawet przyjął poród ich dziecka, ale z drugiej jednakowoż: wiedziała, co widziała, nie miała ku temu żadnych wątpliwości, bo chociaż z dnia na dzień jej wzrok diametralnie się pogarszał, to jeszcze nie była ślepa. – P-proszę, nie… – skuliła się jeszcze mocniej, gdy mężczyzna zaczął krzyczeć; odwróciła od niego wzrok, nie mogąc patrzeć, jak zwija się w agonii: nie umiała zdecydować, czy mu ufa i go kocha, czy go nienawidzi i chce wyrzucić za drzwi. – Zostaw… błagam, zostaw – wyjęczała żałośnie słabo na próby jego tłumaczenia się.
    — Tak, tak, Vereczko, spójrz na niego – namawiała w tym czasie Metzówna, wprowadzając coraz większy chaos do głowy młodziutkiej pielęgniarki. – Zobacz, jak próbuje cię oszukać, zobacz, no dalej – namawiała okrutnie, wbijając w nią wyczekujące, pełne nienawiści spojrzenie, które jasno mówiło, że ma ją za nic: za zwykłego, nic niewartego śmiecia, który nigdy nie powinien przyjść na świat i ta nienawiść pojawiła się w niej nagle, co było jeszcze bardziej zaskakujące, bowiem dwadzieścia dwa lata była wobec niej kompletnie obojętna. – Wiesz, córeczko – podniosła się i w ogóle niezrażona tym, że jest naga, wyprężyła się, eksponując swoje wdzięki – że dzisiaj umieścił we mnie twoje rodzeństwo? – Uśmiechnęła się paskudnie i zaśmiała się tak, że krew mroziło w żyłach. – Nie martw się, będzie ładniejsze niż to-to wynaturzenie, co trzymasz w ramionach? Jestem pewna, że nasienie takiego mężczyzny – nim się obejrzeli, zwinnym susem, jakby płynęła, znalazła się przy Connorze i ułożyła dłonie na jego torsie – natychmiast zrobiło z nas rodziców – wyszeptała z chorą satysfakcją, patrząc głęboko w jego oczy i wbijając długo, ostre pazury w jego skórę, którą przebiła. – Wyjdź Vereczko – rzuciła nagle – mamusia musi dokończyć kilka spraw – zachichotała lodowato, co przypominało rechot chorej psychicznie osoby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wynoś się – nagle jednak w młodziutką pielęgniarkę wstąpiły nowe siły: patrzyła na ukochanego, widziała, jak bliski jest przemiany, dostrzegała, że nie mógłby tak dobrze kłamać i że przecież ona tez przez moment miała przed sobą samą siebie kochającą się z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami; jego zaskoczenie zaś, gdy odkryli prawdę, również było zbyt wielkie, aby mogło być udawane. Chociaż więc bolało, jak skurwysyn, a w jej sercu pojawiła się tak wielka, piekąca wyrwa, ze aż traciła dech, to nie miała zamiaru rezygnować tak łatwo ze swojej rodziny, o którą tak walczyła, zabiegała i którą tak długo i z trudami budowała. – Zamknij się, dziwko, i wynoś się! – Zagrzmiała, a jej fiołkowe tęczówki zabłysły jeszcze większą grozą, niż te należące do Annie. – Dobrze ci radzę, podła kurwo – nie przebierała w słowach i tylko Roselyn Irisbeth powstrzymywała ją od wykonania gwałtownych, mogących się skończyć tragicznie, ruchów – wypierdalaj z mojego domu! – Wykrzyknęła i w tej samej chwili po sypialni farmy Trenwith poniósł się przeraźliwy pisk, a z pleców Aglaïs wyrosły skrzydła o aksamitnym połysku we wszystkich odcieniach zieleni, twarz zaś się wydłużyła, przypominając bardziej odyńca, z dolnymi kłami na wierzchu, nos przybrał kształt rozdętego dziobu, a włosy przybrały kolor fioletu. Skóra się pomarszczyła, mając niezdrowy, różowo-czerwony kolor, piersi obwisły, a zamiast dłoni i stóp pojawiły się szpony długie na dziesięć cali. Wściekła się niewiarygodnie. – Zaraza… – było to jedyne, co zdążyła powiedzieć zszokowana i przerażona Vereena, zanim cudem ochroniła swoją księżniczkę przez atakiem babci; pazur rozszarpał jej policzek, podczas gdy wila pod postacią harpii wywrzaskiwała coś wysokimi, niezrozumiałymi, tonami.

      dzielna i dobra, chociaż przestraszona VERA & pełna nienawiści Annie-harpia

      Usuń
  71. — Zamorduję was wszystkich… – głos Aglaïs był zdeformowany, brzmiał niczym skrzek, pomieszany z warczeniem i wysokim piskiem, którego uszy nie mogły znieść. Zdawało się nawet, ze pod postacią harpii mówienie czegokolwiek sprawia jej nieopisaną wręcz trudność: jakby artykułowanie zgłosek w ludzkim języku było ponad jej siły i tak też niejako było, bo jakby nie patrzeć, w momencie przemiany w harpię jej kod genetyczny uległ całkowitej zmianie i człowieka było z niej niewiele. – Zabiję was! Rozszarpię! Potnę na kawałeczki! – Wyrzucała z siebie tak, że aż trzęsły się szyby, a mała Roselyn Irisbeth kwiliła żałośnie w objęciach matki, która za wszelką cenę, mimo piekącego policzka, próbowała się w jakikolwiek sposób opanować, aby móc pomóc swojej córeczce. Niestety, nie było to łatwiej, gdy w jej własnej sypialni, wydawałoby się azylu, jej własna matka uprawiała seks z jej własnym mężem, a następnie przybrała postać prawdziwego potwora, którego szeroki dziób z kłami na wierzchu kłapał ostrzegawczo, a skrzydła o ostrych piórkach poruszały się niebezpiecznie, wzniecając mocne podmuchy. – Zgniotę, jak robactwo! – Zawył tak, że Vereena aż się cofnęła z wrażenia, raz jeszcze tego popołudnia obijając się o ścianę. – Powoli, każdego z was i będę kazała wam patrzeć! – Zaskrzeczała szaleńczo, gotowa do działania.
    Pewnie więc dokonałaby swego dzieła, gdyby nie to, że w tej samej chwili, Connor zawarczał tak, że nawet jego żonie, mimo ze znała go doskonale, a i z jego zwierzęcą naturą miała spotkanie pierwszego stopnia, stanęły włoski na kark – nabrała gwałtownie powietrza w płuca, orientując się, że właśnie przeszedł przemianę poza pełnią, dokładnie tak, jak cztery lata wcześniej. Różnica była jednak taka, że wówczas zrobił to targany żalem i nienawiścią, a w tamtej chwili – co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze zapewnienia i zachowania – skazał się na takie cierpienie na własne życzenie, z pełną premedytacją i odpowiedzialnością, bo chciał chronić swoich bliskich. Młodziutka pielęgniarka nie wiedziała za bardzo, co się dzieje – przytuliła mocniej córeczkę i rozszerzyła fiołkowe, pełne łez oczy, wpatrując się w tę niespotykaną scenkę, podczas której rozjuszony wilkołak, walczył z żądną krwi harpią w sporym, jasnym pomieszczeniu, które stworzyli na potrzeby swojego azylu: bezpiecznego portu, gdzie zawsze mogli schronić, który nagle zalała jucha, tryskająca po ścianach, a jej głuche wrzaski przerażenia o ukochanego nikły gdzieś w jego szczeknięciach i jazgotaniu Metzówny, kiedy wzajemnie się ranili. Widziała jedynie kolorowe smugi, które na siebie napierały i dużo czerwonych tryśnięć.
    — Connor! – Zawyła nagle, gdy po raz kolejny został obity o meble, który poszedł w drobiazgi, a Rosie załkała żałośnie. Wiedziała, że szykuje się do skoku na swoją przeciwniczkę, ale ta w ostatniej chwili, wybiła się w powietrze i zniknęła, czemu towarzyszył trzask szyby w ich sporym oknie. Vera zadrżała gwałtownie i nabrała głośno powietrza w płuca spoglądając na rozorane, silne i drżące plecy swego męża. Przełknęła głośno ślinę i spojrzała na niego ze strachem: nie bała się jednak jego, a o niego. Wyglądał groteskowo, taki nagi, podczas gdy po jego ciele wpływała krew: własne i wili, która wtargnęła w ich życie. – J-ja… ja nie wiem – wyjęczała i zerknęła ze strachem na swoją przerażoną i zapłakaną księżniczkę. – Proszę, nic nie mów – przerwała jednak, kiedy zaczął się tłumaczyć. – J-ja… ja postaram się ją uspokoić i… i zajmę się tobą, dobrze? – Uciekła od niego nagle wzrokiem w bok, cała się trzęsąc, niczym osika poruszana przez lodowaty wiatr. – Usiądź i poczekaj na mnie – wydusiła i, aby nie tracić małej z oczu, ułożyła ją na poduszkach w ich sypialni, mocno owijając i po raz pierwszy, czując się przez to paskudnie, poczuła się okropnie, że użyła na niej magii, aby usnęła. Następnie zaś zerknęła na Connor: byłą sztywna i niepewna, wciąż spłoszona. – Połatam cię. Mogę? – Pytała nieśmiało.

    niemająca pojęcia, co robić i myśleć, oszołomiona VERA

    OdpowiedzUsuń
  72. Absolutnie w tej całej kompletnie abstrakcyjnej, dziwacznej i zwyczajnie strasznej sytuacji nie chodziło o to, ze Vereena nie chciała słuchać Connora, czy nie miała ochoty na niego patrzeć, albo go nienawidziła, czy się go bała lub nim gardziła – nie, ona była zwyczajnie zmieszana, mocno przerażona i całkowicie rozbita, bowiem została postawiana na pozycji widza doprawdy okropnego przedstawienia, które, jak uważała, na pewno nie miałoby miejsca, gdyby wyjechała już przed miesiącem, kiedy po raz pierwszy usłyszała z ust Roberta, iż jej podła matka, Aglaïs, postanowiła na nią zapolować. Obecnie zaś mogła jedynie sobie wyrzucać, że tego nie zrobiła i naraziła swoich bliskich na niebezpieczeństwo – już robiło się jej słabo na myśl o ranach męża, a niemalże mdlała, gdy sobie przypominała, jak blisko szpony harpii znalazły się główki jej córeczki: wystarczyłoby parę cali, ułamek sekundy zwątpienia i zastygnięcia w bezruchu, a nic by z Roselyn Irisbeth nie zostało. Do tego zaś dochodził fakt, że widziała doprawdy straszną rzecz: patrzyła, jak jej ukochany mężczyzna uprawia seks z inną kobietą; owszem, myślał wówczas, ze jest nią, jego żoną, i miała tego pełną świadomość, ale była także t y l k o człowiekiem i chociaż widziała jedno, czuła drugie – a czuła, jak bardzo boli ją serce na myśl o zdradzie, nieważne, że nieumyślnej i niechcianej. Niemniej – doszło do niej i to młodziutką pielęgniarkę dobijało, w równym stopniu, jak świadomość, ze absolutnie nie powinna się na ukochanego złościć, bo nie jego wina, że pani Metz była zwyczajnie złą, manipulująca i okrutną kobietą; pomimo jednak tejże wiedzy, w jej srebrnej głowie wciąż kołatały się obrzydliwe, ciężkie słowa rodzicielki, który toczyły jad w jej drobnym ciele i nie dawały jej możliwości swobodnego poruszania się.
    — Bardzo cię boli? – Nie kryła jednak szczerej troski, kiedy skończyła zajmować się córeczką i zaczęła wybierać z szafek wszystkie potrzebne rzeczy, aby móc opatrzyć rany swojego męża. Stanęła obok niego kilka metrów, wpatrując się w niego ze smutkiem, ale bez żalu i wyrzutu: zwyczajnie się martwiła o niego, widząc, jak nagle wyobcowany i nieobecny się stał. Bała się, że źle odczytał jej znaki i uważał, że się go brzydzi lub boi, a naprawdę nie miała sił, aby mu cokolwiek tłumaczyć: zwyczajnie sytuacja z Annie kompletnie wyprała ją z sił, a przecież musiała mu pomóc, bowiem jego szramy z których sączyła się jucha, nie wyglądały wcale dobrze, a mogło być jeszcze gorzej, bo przecież słyszała ekstraktowaniu trucizn ze szponów harpii, więc nie było wiadomym, co te stworzenia posiadały swoich pazurach; oczywiście nie pomyślała przy tym, ze i jej rozcięcie na policzku nieładnie się rozchyla z biało-różanymi brzegami, nierówno poszarpane i piekące tak, ze pewnie gdyby do tego wróciła, niechybnie zwaliłoby ją to z nóg. Za swój priorytet, jak zawsze zresztą, uznała wilkołaka. – Och – wiedziała więc, że to nie był dobry komentarz na jego słowa, ale w tamtym momencie na niewiele więcej była w stanie się zmusić. – Nie boję się ciebie – dodała po chwili, a z jej głosu biła pewność, mimo że postawa wskazywała na noc zgoła innego: spłoszenie. – Wiem, ze nie zrobisz mi krzywdy – zmniejszyła pomiędzy nimi gwałtownie dystans, aby nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie była w stanie odnieść się do reszty jego wyznania, które tylko ją dobiło, zamiast w jakikolwiek sposób podnieść na duchu: była na kompletnym skraju załamania nerwowego: po prostu zabrała się do pracy, klękając przed nim, rozkładając, igły, nici, specyfiki, maści, dekokty, odwary i bandaże oraz suche zioła, które można było wykorzystać. W milczeniu zabrała się za pracę, najpierw wszystko odkażając i nie mogąc wyjść z podziwu, jak dzielnie to zniósł, ale skupiona na swoim zadaniu, w pierwszej chwili nie zrozumiała tego, co powiedział, ale gdy sens do niej trafił, zamarła w połowie ruchu. – Nie mam powodu, aby na ciebie krzyczeć, uratowałeś nam życie – spojrzała wymownie na oddychająco niespokojnie przez sen księżniczkę.

    całkowicie rozbita emocjonalnie, spłoszona i nieogarniająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  73. — Powiedziałam już: wiem o tym – powtórzyła, nieco zirytowana Vereena, kiedy Connor raz jeszcze podkreślił, ze nie zrobiłby ani jej, ani Roselyn Irisbeth krzywdy, nawet podczas bycia pod postacią wilkołaka i nie wiedzieć czemu, pomimo tego, co zastała wróciwszy zmęczona do domu w ich sypialni, ufała mu i wierzyła: coś bowiem w jego zachowaniu, gdy walczył z Aglaïs, pozwalając wyjść na wierzch swej brutalnej, zwierzęcej naturze, sprawiało jednak, że patrzyła na niego i nie widziała jedynie bestii, a swojego męża; tego dzielnego mężczyznę, który wyciągnął ją siłą z Azkabanu, bronił przed Uxbalem i przyjął na swoje wielkie łapy ich największy skarb, drobną córeczkę i jako pierwszy przytulał ją mocno, zachwycony samym faktem, ze w ogóle jest. Może wpływ na to miało to jedno, pełne błagania, aby uciekała, żałosne spojrzenie jego żarzących się żądzą nienawiści i krwi ślepi, gdy zerknął na nią podczas obijania się o ściany z harpią, ale zwyczajnie: nie miała wątpliwości, że w t a m t e j chwili przynajmniej na pewno by ich nie skrzywdził; i na pewno nie fizycznie, bowiem psychicznie uczynił to, mimo że nie z własnej winy do końca i nawet nieświadomie, bo chociaż historia, którą jej opowiadał w normalnych okolicznościach byłaby szyta grubymi nićmi, tak wiedząc, do czego zdolna jest Metzówna i znając swojego partnera, pani Greyback nie miała wątpliwości, kto mówił prawdę. – Nie wiem… nie wiem, czy to będzie zawsze – dodała jednak cichutko. – Czy to był tylko ten jeden raz – westchnęła rozdzierająco – czy już zawsze… – referowała oczywiście do wydarzenia sprzed dokładnie czterech lat, kiedy to przemieniwszy się na jej oczach rozorał jej lewe ramię. Oczywiście, było to z jej strony całkowicie nieracjonalne, bo w gruncie rzeczy nie miałby najmniejszego problemu, aby znowu stracić kontrolę i ponownie skrzywdzić ją, bądź co gorsza, ich córeczkę, która nadal nie poradziła sobie z emocjami, a zaklęcie wcale jej w tym nie pomogło; jej matka czuła się zaś z tym podle, ale naprawdę nie miała sił, aby ją uspokajać normalnymi metodami i jeszcze później opiekować się jej ojcem, którego stan zdecydowanie wymagał interwencji. – To prawda – przyznała jeszcze, gdy stwierdził, ze złamał jej serce: nie chciała go oszukiwać, bo nieważne, czy mu wierzyła i ufała, czy też nie, widziała na własne oczy, jak uprawiał seks z inną, obcą kobieta, przy czym równie nieistotne, co istotne było to, że była to prawdziwa „potworzyca”, która przyjęła jej powłokę, omamiła go i uwiodła, rzucając na niego urok. – Mam ci coś do wybaczania? – Zapytała cichutko, próbując zszyć te głębsze rany na jego brzuchu; w tamtym momencie jego nagość w ogóle jej nie przeszkadzała, bowiem była skupiona na zadaniu. Westchnęła ciężko, rozdzierająco i kontynuowała: – Przekonamy się za parę miesięcy, prawda? – Wydusiła i odwróciła szybko twarz, zacisnęła powieki i cudem powstrzymała łzy, po czym wróciła do pracy. Jej piśnięcie zaś, wydane z piersi chwilę później, gdy chwycił ją za nadgarstki nie wynikało jednak ze strachu, ale z zaskoczenia; spojrzała głęboko w jego oczy, przy czym jej fiołkowe tęczówki były puste. – Też się na mnie zagoi – stwierdziła obojętnie – a blizna i tak zostanie. Kolejna do kolekcji – zażartowała koślawo, co jednak mogło być odebrane, jako przytyk do męża. Wyrwała ręce z jego uścisku. – Sama się sobą zajmę, jak opatrzę te głębsze rany, dobrze? – Na taki kompromis była gotowa pójść, bowiem policzek piekł ją niemiłosiernie. – I nie, Connor, ja pójdę do gościnnego. – Zadecydowała. – Na parę dni – dodała szybko – żebym mogła to sobie wszystko przemyśleć i poukładać – kontynuowała, dalej czule zajmując się szramami, jakie pozostawiła byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami jej własna matka; potrzebowała jednak tej ciszy i spokoju, bo jednak miała wiele do przetrawienia, niezależenie od tego, jak mocno go kochała i w niego wierzyła. – Co jeśli ona zajdzie w ciążę? – Zapytała w końcu. – Będzie jak… j-jak z Chloe? – Wydukała.

    bardzo smutna i załamana VERA

    OdpowiedzUsuń
  74. Wspomnienie o bliznach przez Vereenę nie miało do końca – bo możliwe, że podświadomie właśnie to był jej cel i największe pragnienie, ale to oznaczałoby, że jest po prostu paskudnym człowiekiem, niewiele lepszym, a nawet w zasadzie gorszym, od swojej matki, bowiem raniła kogoś, kogo kochała najmocniej na świecie – sprawienie bólu Connorowi i wrócenia do sytuacji sprzed czterech lat: ona po prostu chciała jakoś rozładować atmosferę, a fakt, ze wszelkie szramy i inne nieładne pamiątki na skórze otrzymała przez niego osobiście lub niejako za jego pośrednictwem – w końcu to Chloe pozostawiła jej tę jedną, cieniutką na twarzy po filiżance – to już była inna kwestia, która najwidoczniej miała ich notorycznie prześladować w takich ciężkich chwilach, To było bowiem niesamowicie, że na co dzień dogadywali się znakomicie na każdej płaszczyźnie: o propozycji dotyczących obiad, poprzez dysputy o ulubionych pisarzach i kwestie cielesności, aż na wychowaniu słodkiej, zmęczonej i smutnej w tamtej chwili, Roselyn Irisbeth skończywszy. Kiedy jednak dochodziło do jakiegoś zgrzytu – możliwe, że duży wpływ miał na to fakt, że większość złych rzeczy, które ich dotykały były spowodowane osobami trzecimi: ich zawiścią, ich zazdrością, ich niezrozumieniem, poczuciem wyższości i tego, że wszystko się im należy oraz ich chęcią idiotycznej zemsty dla zasady – nie do końca nawet świadomie pomagali swoim brudom i grzeszkom utrzymać się na powierzchni. Dlatego też, bojąc się do czego mogłoby dojść– była pewna, że ostatecznie nakręcaliby siebie nawzajem i coraz mocniej niszczyli – zasugerowała chwilową – miała szczerą nadzieję – rozłąkę i zajęcie oddzielnych pokoi, aby móc sobie wszystko przemyśleć i poukładać, co przecież wymagało czasu, ciszy i spokoju.
    — Rozumiem – nie umiała się jednak zdobyć na nic więcej, niż szepnięcie tego jednego słowa, gdy mąż zapewnił ją, że nie weźmie sypialni; co prawda, było to dla niej dziwne, bo jeśli faktycznie do niczego nie doszło miedzy nim, a Aglaïs i wszystko to, czego była świadkiem, to był wynik jedynie uroku wili i jej perfidnych sztuczek, to nie widziała problemu, aby grzał ich łóżko na jej, jak liczyła, rychły powrót; co prawda, ten się w równym stopniu oddalał, co przybliżał, w zależności, którą wersję tłumaczeń wybierała i na czym się mocniej skupiała, stąd też jej prośna o danie sobie paru chwil, aby nie podjąć żadnej pochopnej decyzji, czy też nie zniszczyć wszystkiego. Dlatego kiedy zadał jej to znamienne pytanie, młodziutka pielęgniarka padła na pięty i odetchnęła bardzo ciężko, patrząc na niego ze smutkiem. – Nie wiem – przyznała całkowicie szczerze, nie chcąc go oszukiwać, bo cóż z tego, ze chciałaby wrócić, skoro mogło się okazać, że jednak nie jest w stanie: jej intencją nie było skazywanie ich na życie obok siebie bez sensu, w bólu i cierpieniu, coraz bardziej oddalonych, a finalnie, chociaż będących razem, to jednak wyjątkowo samotnych. – Nie, nic się nie stało – skłamała jednak dzielnie, widząc jego zmieszanie, ale później zastygła w bezruchu; moment nawet nie oddychała. – Ostrożnie – upomniała go, gdy się zatrząsł, otwierając parę ran; ściągnęła brwi. – Hm, moje potrzeby… – powtórzyła po nim powoli, ale nie dane jej było dowiedzieć się, czy z niej kpi, czy o co innego się mu właściwie rozchodziło, bowiem zareagował na jej słowa o Chloe, których nie potrafiła opanować, ale zwyczajnie bała się powtórki z rozrywki, dość gwałtownie. Zaskoczona jego zachowaniem, mimowolnie cofnęła się i stężała, gdy padł przed nią na kolana. Przełknęła głośno ślinę. – A z-z nią… ze swoją… poprzednią żoną – nacisnęła, nie wiedząc, dlaczego zdobyła się na takie okrucieństwo – chciałeś? – Zapytała, nie dając mu się dotknąć. – Nie rozumiem – jęknęła po chwili, kręcąc srebrną głową. – Więc… więc gdyby Chloe nie zabiła siebie i twojego – perfidnie podkreśliła – syna, to byś nigdy się nie zainteresował ani mną, ani Rosie, tak? Do czego ty teraz zmierzasz? – Kąsała, co wynikało z tego, że znowu dogłębnie ją skrzywdził.

    zagubiona, załamana i zastraszona swoimi myślami VERA

    OdpowiedzUsuń
  75. — Poprzednia żona – powtórzyła niezarażona jego bólem Vereena; nie chciała skrzywdzić Connora naumyślnie, ale jej pogruchotane serduszko samo podsuwało jej takie nieprzyjemne słowa i określenia, które cięły głębiej i gorzej niż szpony harpii, bowiem widocznie jednak podświadomie życzyła mu tego, co przeżyła w chwili, w której wpadła do sypialni i widziała, jak uprawiał seks z inną kobietą: nieważne, że miała jej powłokę, nieważne, że to była jej podła matka, nieważne, że go omamiła i zauroczyła, w jej mniemaniu powinien jednak wiedzieć, bo w końcu byli małżeństwem. – Miałeś żonę i syna… Boże… ty i to twoje poczucie obowiązku wobec wszystkich, tylko nie wobec nas. Ty i to twoje oddanie wobec pieprzonej charłaczki i jej potworka – nie przemawiała, jako ona, jako słodka i dobra pielęgniarka, ale jako kobieta całkowicie złamana i przytłoczona przez życie, bez sił na dalszą walkę; kobieta, która widziała najgorszą zdradę na świecie, bo płynącą od ukochanego i własnej matki – ale nie wobec mnie i jej – zerknęła wymownie na smutną, wciąż niespokojną Roselyn Irisbeth. – Ten twój… heroizm, poświecenie dla dobra innych, dla wyższej sprawy, dla ratowania mnie – zakpiła, bo wciąż uważała to za czysty idiotyzm – przed Fenrirem, a biednej kelnerki przed wyklęciem społecznym – kontynuowała lodowatym, pustym tonem. – To właśnie ty w całej okazałości. Ty, który ostatecznie bzyknąłeś moją własną matkę i zrobiłeś jej dziecko, więc… no dalej, panie heroiczny, odpowiedzialny, panie robiący wszystko dla dobra innych, poświęcający siebie i tych, którzy są gotowi dla ciebie na wszystko – miała na myśli siebie i faktycznie tak się czuła: jakby fakt, że go kocha i jest dla niego zrobić niemalże każdą rzecz, oznaczał, że można ją było odrzucać i traktować, jako kogoś, kto sobie poradzi bez względu na wszystko – powiedz wprost, że jak ci Annie Metz zamacha dzieciakiem przed oczami, to polecisz do niej, bo hej, przecież podobno z Chloe też nie chciałeś potomka, a teraz co? Jednak chciałeś? – Naciskała, drwiąc z niego i dając się ponieść żalowi. – Ech… nic nie rozumiesz. Nic a nic i obyś nigdy nie musiał zrozumieć. Obyś nigdy nie cierpiał tak, jak cierpię ja – dodała szeptem i to było wszystko, co na dłuższy czas miała do powiedzenia, w następnej kolejności skupiając się na tym, aby jakoś połatać jego poharatane ciało. Nie znaczyło to jednak, że jakkolwiek się opanowała i cokolwiek było lepiej: w rzeczywistości z minuty na minutę pogrążała się w coraz większym mroku. – Powiedz mi – zagaiła w związku z tym nagle, stojąc za jego plecami i zajmując się głębokimi ranami na łopatkach, które czule i delikatne zszywała, chcąc jak najmocniej zmniejszyć ewentualność blizn; pomimo wszystkiego opiekowała się nim troskliwie, bo przecież go kochała, nieważne, jak mocno ją krzywdził – jak mogłeś nie wiedzieć, ze to nie byłam ja? – Zapytała cichutko, ledwo opanowując drżenie, do którego nie mogła dopuścić, aby go nie skrzywdzić. – Jak mogłeś nie rozpoznać… jak… czy ty mnie naprawdę aż tak bardzo nie znasz, Connor? – Pytała dalej, ale nie przerywała swoich czynności, ba!, gdyby nie jej pełne płaczliwości i smutku oraz wyrzutów głos, nie można było poznać, ze coś było z nią nie tak: skupiona była na ratowaniu Greybacka. – P-przecież… Rosie płakała. – Oskarżyła go nagle, słusznie zresztą. – Mówiłeś, że masz z nią więź – kontynuowała z coraz większym trudem artykułując poszczególne słowa. – Mówiłeś, że zawsze czujesz, kiedy coś jest z nią nie tak, a… a zostawiłeś ją, Connor. Zostawiłeś naszą – przesadnie podkreśliła, tym samym dając do zrozumienia, że używa tego określenia tylko po to, aby dać mu do zrozumienia, jak bliska odebrania mu praw do dziecka była – córeczkę – wypomniała mu okrutnie i nagle zamarła z dłońmi na jego ramionach. – Doszedłeś w mojej matce… – załkała żałośnie i rozdzierająco, nadal nie mogąc tego objąć swoim wycieńczonym umysłem; sam akt może nie byłby aż taki zły dla niej, ale to, że szczytował w wili stało się dla Very początkiem całkowitego końca.

    niepotrafiąca poradzić sobie z negatywnymi emocjami VERA

    OdpowiedzUsuń
  76. Była okrutna. Była niesprawiedliwa. Była zaślepiona przez swoją wściekłość i żal oraz wielkie poczucie że los uwielbia z niej kpić i nie traktować jej poważnie, czego była już po raz kolejny w swoim krótkim, naznaczonym cierpieniem życiu, świadkiem. Przede wszystkim jednak, Vereena była zwyczajnie smutna i zraniona, niemająca już sił na dalszą walkę, zbieranie ciężkich razów na plecy lub bycie przysypywaną gruzami tego, co udało się jej zbudować – gruzami, z których coraz ciężej jej było się wygrzebywać, bo też i jej rany stawały się większe, głębsze, zwyczajnie niemożliwe do zaleczenia. To bowiem, co zastała powróciwszy do domu, niemalże jak na skrzydłach, przekonana, że zaraz powita ją jej wielki, wspaniały mąż, ze wspaniałym, powalającym na kolana uśmiechem i słodką Roselyn Irisbeth głużącą w jego szerokich objęciach, rozbiło ją kompletnie. Dosłownie słyszała, jak jej ciało rozpada się w drobny mak, a koraliki toczą się z bólem wokół, po całej farmie Trenwith, po całej Kornwalii, po wszystkich tych miejscach, które tak ukochała, a które niezmiennie kojarzyły się jej z Connorem, bo to on właśnie był treścią jej życia, miłością, która nie znała granic, a jednak taką, którą niewiarygodnie łatwo było zranić: nie stracić, nie zniszczyć, nie zakopać – po prostu ukruszyć i pozostawić palącą, sączącą jad wyrwę, trudną do naprawy.
    Właśnie to jej uczyniono. Kochała byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu tak mocno, że pomimo pełnej świadomości, iż Aglaïs Metz wykorzystała odpowiedni moment – przybrała jej postać, użyła swojej wrodzonej z racji bycia wilą, magii, a dzięki wnikliwej obserwacji, a taki wniosek nasuwał się sam, biorąc pod uwagę opowieści, którymi została uraczona, wiedziała o największych drobnostkach z prywatnego życia małżeństwa i potrafiła nie wzbudzać większych podejrzeń; co dla młodej pielęgniarki było jednak nieco niepojęte, biorąc pod uwagę, co ją łączyło z wilkołakiem, powinien raczej odgadnąć, ze nie stała przed nim jego żona. Zrobiła to zaś tak, że jej córce – co także mocno raniło Verę, ale nie mając, na szczęście!, matki pod ręką, wyżywała się na mężczyźnie, który uchyliłby jej nieba – było zwyczajnie słabo, dlatego też, niezależnie od tła tej sytuacji, czuła jakąś wewnętrzną odrazę w stosunku do Connora i stąd też przyszło je na wspominki i wygarnianie wszystkich nieprzyjemnych sytuacji, ale także sugestia chwilowego rozstania się i dania sobie czasu oraz przestrzeni, celem przemyślenia wszystkiego. Nikt jednak nie mógł mieć pewności, czy to pomoże i czy ona się w końcu opanuje, ponieważ absolutnie się na to nie zanosiło, biorąc pod uwagę smutek i żal wylewający się z jej drobnego, drżącego ciała.
    — Nie polecisz… – powtórzyła więc po mężu powoli, jadowicie, pół-wila, nie przestając jednak czule i troskliwie opiekować się jego ranami. – Tak jak nie poleciałeś do Chloe, tak jak mnie nie wyrzuciłeś ze swojego życia, tak jak nie zrobiłeś wielu rzeczy, których nie powinnam ci wybaczyć, które tak brutalnie zawiodły moje zaufanie, ze nie powinieneś się dziwić, że teraz ci nie ufam – wyszeptała, nie kryjąc tego, jak mocno cierpiała; ledwo przez to chwytała oddech i nie zauważając, za bardzo skupiona na mroku, który ją ogarniał, co jej słowa robiły z wilkołakiem: jak mocno go krzywdziły i również odbierały chęci do życia. Skupiona na jego szramach jednak nawet nie widziała jego twarzy i ignorowała nagłe napięcia i rozluźnienia mięśni. Kontynuowała w związku z tym, jawnie okazując swoje oburzenie oraz podkreślając, jak bardzo ciężko jej przychodzi samo wspominanie sytuacji, jaka zastała ją w domu. – To nie byłam ja. – Powtórzyła okrutnie. – To nie byłam ja i powinieneś był to wiedzieć… powinieneś był zająć się Rosie! – Uniosła się i cofnęła, bojąc się, że drżącymi dłońmi pogorszy jego stan. – Pachniałam nawet tak samo? – Zapytała nieco kpiarsko, trochę z zaskoczeniem, nie dowierzając i słusznie zresztą: jakby się skupić nikt nie mógł odtworzyć zapachu słodkiego bzu i cierpkiego agrestu, który ją otulał. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Mówiła tak, jak ja? Naprawdę, Connor? – Pytała, próbując się nie udusić, ale powietrze wokół zwyczajnie ją dusiło. – Czy może… ty chciałeś, żebym to była ja. Tak, jak z Chloe, hm? – Naciskała, nie potrafią mu zapomnieć charłaczki oraz ich syna i ciągle mając wrażenie, że gdyby nie umarła, on nigdy by z nią nie był. – Nie powinnam się była zgadzać na nasz romans – rzuciła jeszcze, wciąż czując wyrzuty sumienia za to posunięcie, podobnie jak za zabicie Geraldine Nott, zanim osunęła się po ścianie na podłogę z żałosnym płaczem: ukryła twarz między kolanami, które objęła chudymi, drżącymi ramionkami i zwyczajnie zawodziła, nie będąc już pewną niczego, a najbardziej miłości Greybacka do niej i ich córeczki. – Nie wiem, już co myśleć – zawyła nagle rozdzierająco, przypominając kogoś, kto znalazł się na totalnym skraju, za którym była już czarna nicość i paskudna śmierć. Było bardzo źle.

      kompletnie załamana, przerażona i całkowicie rozdygotana VERA THORNE, która w ogóle sobie w tamtej chwili nie radzi i chyba najchętniej uciekłaby, jak najdalej od wszystkiego i wszystkich…

      Usuń
  77. — Nie kłam! Nie kłam! – Zawyła żałośnie słabo, rozbita do granic możliwości Vereena, dusząc się własnymi łzami, kiedy to siedziała pod ścianą. – Miałeś ode mnie wiadomość, miałeś! – Wykrzyknęła. – Napisałam ci esemsa, ze będę trochę później, bo z Josephine jest naprawdę źle! Wysłałam ci, a ciebie nic nie zaniepokoiło! Nic! – Krzyczała całkowicie zrozpaczona, ledwo chwytając oddech, gdy sobie uświadomiła, że właściwie Connor nie powiedział jej ani krzty prawdy i najpewniej sam dążył do tego, aby paść w ramiona Aglaïs Metz i chociaż doskonale wiedziała, jak okropna była jej matka i do czego zdolna była, to i tak świadomość, że nie zareagował odpowiednio na wiadomość tekstową, w której informowała go o spóźnieniu, doprowadziła ją ponownie do czystej histerii, z którą w żaden sposób nie potrafiła sobie poradzić. – Dlaczego znowu mi to robisz? Znowu mnie ranisz… ja już nie mam siły… n-nie mam… na nic nie mam… – szeptała, będąc w takim stanie załamania, ze dosłownie wystarczyłby podmuch wiatru, aby pochłonęła ją mroczna, straszna przepaść, której preludium następowała właśnie w tamtej chwili, gdy łzy leciały ciurkiem po jej bladych policzkach z pustych, fiołkowych oczu, a szloch nie pozwalał jej nabrać powietrza. – Ty mnie nienawidzisz… – stwierdziła głucho, z przekonaniem.
    To, skąd ono się wzięło, nie było zaś tajemnicą: wszystko, co składało się na punkt, w którym została w tamtym momencie zamrożona, było dla niej zbyt bolesne i ciężkie – bardziej, niż cokolwiek innego, ponieważ straciła zaufanie, mając zresztą solidne ku temu powody, mężczyźnie, któremu zawierzała najmocniej na świecie, a który ją zawiódł na każdej możliwej płaszczyźnie; przynajmniej tak to wyglądało z jej perspektywy. Nieistotne, że oceniała go najpewniej zbyt surowo, że naprawdę powinna wziąć pod uwagę to, jak okropną, manipulującą istotą była jej matka i że generalnie tak długi czas próbował się naprawić w jej oczach, że nie było możliwości, aby to zaprzepaścił – na pewno nie zrobiłby tego świadomie. Niemniej, Vera zwyczajnie cierpiała i dawała się pochłonąć tej czarnej rozpaczy coraz mocniej, przez co – tak mocno skupiona na pielęgnowaniu swojego żalu i smutku – nawet nie spostrzegła, kiedy Connor nagle znalazł się obok niej i porwał ją w swoje objęcia i chociaż szarpnęła się, wiła i próbowała się wyślizgnąć, to szybko została spacyfikowana: nie musiał trzymać jej mocno – wystarczył jego zapach, jego ciepło, jego szerokie, silne ramiona, które były synonimem bezpiecznego portu. Szybko więc w nich zwiotczała, po prostu płacząc rzewnie i będąc szmacianą laleczką, która nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
    — Nie wiem… nie wiem, co myśleć, nie wiem! – Szeptała rozgorączkowana, mając szeroko otwarte oczy, ale policzek przytulony do jego odkrytej, lewej piersi, z której dobywał się najpiękniejszy, uspokajający dźwięk na świecie: bicie jego serca. Nie oznaczało to jednak, rzecz jasna, że od razu zaczęła mu ufać i zmieniła swojego podejście: zwyczajnie czuła się, niczym mugolski narkoman na głodzie i musiała zażyć swoją „działkę”, czyli po prostu b y ć obok męża. – Nic nie wiem, Connor – zawyła raz jeszcze, jeszcze bardziej rozdzierająco, bowiem już wiedziała, że mu się poddała i nieważne, czy kłamał, czy też mówił prawdę, ona w całej swojej żałosności i beznadziei miała mu i tak wybaczyć oraz przyjąć do swojego życia, niezależnie od tego, co tak naprawdę się wydarzyło pod jej nieobecność. – Boże, jak mnie boli serce – załkała cichutko, przymykając powieki i rozklejając się jeszcze mocniej i wciąż nie potrafiąc nabrać powietrza w płuca: o dziwo jednak, wcale nie wynikało to z histerii, która nią ogarnęła, a z kwestii zdrowotnych i jej cukrzyca dawała się jej we znaki. W jednej, w związku z tym, chwili była obejmowana przez swojego nagiego partnera, cała się trzęsąc, bo rzeczywiście nie wiedziała, co robić i jak rozumować, a w drugiej: bezwładnie wisiała w jego rękach, nie kontaktując ze światem.

    biedna, egzaltowana i zraniona VERA

    OdpowiedzUsuń
  78. To niesamowite, jak w łatwy sposób ludzki organizm nagle przestaje pracować i mówi stanowcze „nie” do wszystkiego, co chce się zrobić. Vereena, chociaż doskonale znała ten sam beznadziejności i poczucia braku jakiejkolwiek siły oraz nieposiadania najmniejszej kontroli nad swoim życiem, skoro jej własne ciało – wadliwa skorupa, w której została zamknięta na zawsze; a przynajmniej na tak długo, jak długo w jej wątłej piersi biło serce – odmawiało jej posłuszeństwa, to i tak w momencie, w którym rozmawiała z Connorem, w ogóle się tego nie spodziewała. W całym swym zaskoczeniu zaś nie była w stanie nawet poinformować w najmniejszy sposób, ze oto dzieje się coś złego i w niedługim czasie mąż najpewniej utraci z nią jakikolwiek kontakt – osunięcie się w nicość było coraz bliższe, on mówił dalej i mówił rzeczy, na które powinna była, biorąc chociażby pod uwagę sytuację, w jakiej się znaleźli, bo niewyjaśnienie tychże spraw mogłoby ich w przyszłości, o ile w ogóle miała się obudzić, bo to również można było poddawać pod wątpliwość, patrząc na jej kompletny brak energii, zniszczyć, ona natomiast do tego wszystkiego coraz mocniej wiotczała w jego silnych objęciach. Dobre chociaż to, że nie miała się poobijać – tak jak wielokrotnie wcześniej, gdy jej żałosna, mugolska choroba cukrzycowa dawała się we znaki.
    Co gorsza, w tym konkretnym wypadku, tego cholernego dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku – po czterech latach od chwili, w której jej ukochany ją porzucił, gdy chciała mu powiedzieć, że spodziewa się jego pierwszego dziecka i rozpoczął jej powolną destrukcję, która trwała kolejne trzy, zanim nie spotkała go ponownie na hogwarckich błoniach, kiedy to zaczepił ją koślawo i nieśmiało oraz niepewnie, nie przypominając samego siebie, silnego i odważnego wilkołaka, po podpisaniu umowy z dyrektorem Longbottomem – nie mogła winić nikogo za swój stan, oprócz siebie. Nie ulegało bowiem najmniejszym wątpliwościom, że to przez jej zaniedbanie – które, rzecz jasna, nie było specjalne, ale zwyczajnie zbyt wiele rzeczy działo się wokół jej, aby móc to kontrolować: w zasadzie tylko do porodu pilnowała się z braniem leków, bo nad tym czuwał nie tylko doktor Carter z Boscastle, ale także jej ukochany, no i ona nie pozostawała obojętna, bo jednak chodziło o jej maluszka; po niej jej jednak całkowicie o sobie zapomniała, skupiając się na Roselyn Irisbeth, na Josephine, na babcia, czy na Uxbalu lub pannie Nott, a ostatecznie na ojcu i matce, którzy mącili, mniej lub bardziej, w jej życiu – doprowadziła się do takiego stanu. Stanu, w którym niemalże doprowadziła do zawału pana Greybacka.
    Dobrze więc, że chociaż mogli bezspornie i zawsze liczyć na pomoc swoich przyjaciół – co później miało być dla Very dużym pocieszeniem, bo bez tego najpewniej postradałaby rozum ze złości do siebie oraz obrzydzenia, jakie ją ogarniało na myśl, co mogło się wydarzyć i tylko i wyłącznie przez fakt, że była głupią i nieodpowiedzialną gówniarą, zapominającą o tym, że jest przy okazji pielęgniarką i to, jak ona się prezentuje świadczy również o jej pacjentach – którzy natychmiast pojawiali się na farmie Trenwith w postaci Felixa, jak zawsze pełnego chęci wsparcia Connora, który pewnie gdyby nie świadomość, że tylko on może pomóc swojej żonie, dałby się ponieść panice i histerii. Niemniej, obecność Hawthorne’a, który zapewnił, że chętnie zaopiekuje się słodką, chociaż bardzo niespokojną oraz przeraźliwie smutną Rosie, pomogła i w niedługim czasie pół-wila została zabrana z łóżka i przeteleportowana do Bodmin, gdzie znajdował się największy szpital w okolicy, który i tak, chociażby w porównaniu z Kliniką Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, był ledwie malutkim baraczkiem, który nic sobą nie reprezentował. Magiczne przenoszenie się dalej jednak – co pewnie słusznie zauważył były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – za pomocą magii byłoby mocno niewskazane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szpital imienia Thomasa Gale’a znajdował się niedaleko portu, śmierdziało tam rybą i ostrymi specyfikami do czyszczenia oraz śmiercią – wybudowany przed niemalże czterema wiekami swoje przeżył i na pewno nie miał jedynie przyjemnej historii. Niestety, jak to często bywa w takich zatęchłych miejscach – ludzie tam pracujący nie grzeszyli ani energią, ani dobrocią, czy uśmiechem, tak niekiedy potrzebnym do poradzenia sobie z trudnymi sprawami i ciężkimi diagnozami, jakie słyszeli. Owszem, zachowywano się godnie i kulturalnie, ale mimo wszystko odczłowieczało się wszystkich pacjentów oraz ich gości i bliskich, a dla niektórych przedstawicieli kadry medycznej robota w Bodmin była niczym skaranie boskie – najgorsza kara, na jaką mogli trafić, ale tak jak Vereena wiedziała, ze jej beznadziejny stan zdrowia wynika z jej głupoty, tak i oni wiedzieli, że to przez samych siebie nie osiągnęli nic więcej. W rzeczywistości więc najmocniej nienawidzili siebie i dlatego tak okrutnie traktowali tych, którzy łaknęli odpowiedniej pomocy – Greybackowie mieli więc wiele szczęścia, że akurat trafili na Christophera Reevisa, który został okrzyknięty wśród współpracowników kompletnym kretynem dekady, bowiem zamiast przyjąć posadę w Londynie, został w swojej rodzinnej miejscowości i leczył tych, których znał z dzieciństwa, najchętniej pomagając wszystkim za darmo. Był zwyczajnie dobrym człowiekiem i pokazał to już wtedy, gdy przejął od tego załamanego wielkoluda, jego drobną, nieprzytomną – i niepamiętającą nic przez bardzo długi czas – partnerkę, z którą doprawdy nie było dobrze. Dlatego też jasnym było, że gdyby nie szybka interwencja oddanego doktora z powołania – cała ta sytuacja mogłaby się skończyć tragicznie i wyniszczająco dla bliskich dziewczyny.
      — N-nie… nie… – dzięki zaś wielkiemu wsparciu Reevisa oraz jego wsparciu, a także postawieniu na nogi sztabu pielęgniarek, które wraz z nim unormowały cukier w ciele srebrnowłosej dwudziestodwulatki, po kilkudziesięciu minutach zaczęła jej wracać świadomość, chociaż nikt nie chciał się nastawiać na to, że już będzie dobrze, bowiem nie można było mieć takowej pewności, po tak długim braku jakiegokolwiek kontaktu oraz fatalnych wynikach. – R-Rosie… Rose… m-moja… n-nie… – kręciła głową z zaciśniętymi powiekami, których bała się otworzyć, aby nie zwymiotować, dopóki Christopher nie przysiadł obok, chwyciwszy ją za rękę. Swoim głębokim, cichym i przyjemnym głosem wyjaśnił jej, gdzie jest i nim zdążyła gwałtownie zareagować, z paniką i histerią, bo w jej głowie mieszały się obrazy z tego, co działo się przed, podczas i po ataku Aglaïs Metz, zapewnił, że jej mąż czeka na korytarzu i bardzo chciałby się z nią zobaczyć. Oczywiście, zgodziła się, gdyż niezależnie od tego, jak mocno ją zranił, potrzebowała go rozpaczliwie w tamtej chwili, mimo że ledwo powstrzymała się od spania, a powieki przed zamknięciem. – N-nie wiem, j-jak się czuję… – wydukała z trudem chwilę później, zobaczywszy wilkołaka w progu małej salki; zdobyła się nawet na delikatny uśmiech i westchnienie niemałej ulgi.
      — Dobry – męski oschły głos przerwał im wspólną chwilę. Vera niemalże jęknęła, bo nie tylko nie udało się jej przebić przez mężowski, pełen uroczego strachu i troski o nią, monolog, ale także przerwał im młody lekarz, wysyłany zawsze późnymi wieczorami, aby zajmować się pacjentami. Alfred Winchester bowiem od kilku lat był etatowym pracownikiem Szpitala imienia Thomasa Gale’a w Bodmin, ale to wcale nie zmieniało faktu, że nadal traktowano go niczym chłopca na posyłki, bo chociaż miał trzydzieści lat, był najmłodszym członkiem kadry medycznej. – Przyniosłem pani wyniki – powiedział wyjątkowo znudzonym, ociężałym tonem i na swoich długich, patykowatych nogach zbliżył się do pacjentki i siedzącego obok niej wielkoluda z tatuażami i bliznami, którego widok, czego nie ukrywał, mocno się przeraził; niemniej, nie przedstawiwszy się nadal: kontynuował: –

      Usuń
    2. – Hiperglikemia, nadciśnienie tętnicze, retinopatia cukrzycowa… – wymieniał tak, jakby w ogóle go to nie obchodziło; wyglądał na naprawdę zmęczonego – pani widoczność to osiemdziesiąt siedem procent w prawym oku i siedemdziesiąt trzy procent w lewym oku. Zadzwoniliśmy do Boscastle, w ciągu pół roku w prawym oku pogorszyło się pani o trzy procent, a w lewym aż o szesnaście, gorzej jest też z cukrem, ale podobno w czasie ciąży się pani leczyła – kontynuował, mimo błagalnego wzorku pani Greyback, która wcale nie była gotowa, aby jej ukochany słyszał, z ust tak beznadziejnego doktora, wszystkie te rewelacje dotyczące jej stanu zdrowia. – Dzisiaj uzupełnimy płyny, przypiszemy leki i zarejestrujemy na nowoczesne badania siatkówki, pewnie około czterech miesięcy oczekiwania. Jakieś pytania? – Dodał kurtuazyjnie, ale tak naprawdę bardzo chciał już iść.
      — Czy zawsze był pan takim oschłym sukinsynem? – Zapytała i pomimo wielkiego osłabienia, uniosła się, aby usiąść, ale nim zdążyła dodać cokolwiek, spojrzała na kompletnie przerażoną twarz swojego męża: na tego przystojnego mężczyznę, który wyglądał, jakby właśnie całkowicie wypompowano go z sił, jakby był bliski śmierci; blady i przestraszony do granic możliwości. Przełknęła głośno ślinę i chwyciła go za wielką dłoń; nie otrzymała jednak w zamian żaden reakcji, co tylko ją załamało. Wzięła głęboki oddech i na nic nie zważając: na mentalną nieobecność wilkołaka i na obecność obcego w pomieszczeniu, podjęła rozmowę. – Kochanie, Connor… skarbie, spójrz na mnie, co, proszę… – zaczęła bardzo koślawo i niepewnie, na chwilę odrzucając od siebie to, co działo się na farmie Trenwith z jej matką i czego była świadkiem oraz jak mocno przez to wszystko cierpiała. – To nic, to naprawdę nic, wszystko ci wyjaśnię w domu, dobrze? – Sugerowała cichutko, mając nadzieję, ze przystanie na jej propozycję, bo po pierwsze zrobiłaby to znacznie lepiej, niż inni, a ponadto ukryłaby część ciężkich faktów, których nie dałby rady przetrawić. – Najdroższy, błagam – położyła dłoń na ego ramieniu, czując pod palcami coś gorącego. – Na miłość, boską, ty krwawisz! – Zawyła. – Zawołaj kogoś kretynie! – Ryknęła na Winchestera.

      przestraszona informacjami lekarskimi VERA THORNE-GREYBACK, która jednak bardziej jest spanikowana stanem zdrowia swojego wilczka i ma nadzieję, że ten jej wybaczy przemilczenie kilku spraw…

      Usuń
  79. Jeśli chodzi o Greybacków, to faktycznie – los wyjątkowo ich sobie upodobał w roli kozła ofiarnego, czy też bokserskiego worka treningowego, na którym mógł się wyżywać za wszystkich tych innych ludzie, którzy przez życie idą gładko, bez żadnych kłopotów. Biorąc bowiem pod uwagę to, co ich gotował ostatnimi czasy – czy raczej w zasadzie: c a ł y czas, odkąd tylko udało im się dojść do porozumienia i zdecydować, ze bez siebie nie chcą, nie mogą i nie potrafią żyć, a tym samym rozpocząć wspólną walkę o przyszłość u swych boków i budować razem swoje życie, wespół, ramię w ramię, stawiając nowe cegiełki najpierw pod solidny fundament, a następnie pod resztę domu, a wszystko i tak ostatecznie zdawało się być psu o kant dupy rozbić, bo owy paskudny, ewidentnie ich nienawidzący los, za każdym razem, gdy udawało im się osiągnąć, jak się wydawało, pełnię szczęścia, dosłownie ich miażdżył, niczym irytujące robactwo, które nie zasługiwało na życia – czymś sobie doprawdy mocno przeskrobali u jakiegoś Demiurga, że skazywał ich na takie cierpienia, niemalże bez wytchnienia. Gdyby bowiem Vereena wierzyła, że cały ból, jaki na nich spada jest wynikiem tylko i wyłącznie przypadku – niechybnie zakończyłaby swoje istnienie, bo taka niesprawiedliwość byłaby zwyczajnie nie do zniesienia; całkowicie zabójcza.
    Nieważne jednak, co było powodem tego, że młode małżeństwo stało się swoistym magnesem na problem – istotnym był fakt, że za każdym razem owe problemy było coraz większe i coraz trudniejsze do rozwiązania, a przy tym coraz mocniej wyniszczające dla ich obojga. Ten jednak przed którym stanęli w tamtej chwili był o tyle straszny, że w rzeczywistości można byłoby go uniknąć – i bardzo niedojrzałym było zrzucanie całego zła na przewortność świata – gdyby tylko pewna pół-wila zechciała być całkowicie szczera i otwarta w kwestii swej zdrowotności z małżonkiem. Nie chodziło jednak w tym wszystkim o nią, a o Connora, który – niezależnie, co tak naprawdę wydarzyło się między nim, a Aglaïs Metz na farmie Trenwith; czy wiedział o jej spóźnieniu, czy też nie i czy chciał trafić w objęcia innej, czy się przed tym wzbraniał – nie zasługiwał w jej mniemaniu na takie cierpienie, jakiego rysunek widziała na jego przystojnej, chociaż dziwnie poszarzałej twarzy. Jej panika sięgnęła więc zenitu, kiedy sobie uświadomiła, że mógł czuć się oszukany jej podejściem i że najpewniej nie pojmie, że zwyczajnie wstydziła się swoich słabości, dlatego je ukrywała i o nich milczała, próbując je pokonać w samotności – że najpewniej uzna, że mu w niczym nie ufała i to on nie sprawdził się, jako mąż, ponieważ nie mógł jej pomóc.
    — Connor, nie… nie, błagam, słuchaj mnie… – próbowała go za wszelką cenę w związku z tym namówić do spojrzenia na nią, na rozmowę, aby móc mu uświadomić, że jako partner sprawdził się znakomicie i to ona zawaliła, ale to i też nie tak do końca, bowiem przecież tylko stawiała swoich bliskich na pierwszym miejscu, negując swoją ważność i samopoczucie. Nie dane jej jednak było nic dodać, gdyż wilkołak uparł się i to on przejął pałeczkę: ignorował ją, skupiając się na doktorze Alfredzie Winchesterze oraz jej stanie zdrowia, a tym samym na tym, co i jak powinna brać, a lekarz zamiast posłuchać jej rozpaczliwego krzyku o pomoc, kiedy spostrzegła, jak jej mąż krwawi, postanowił posłuchać go tylko dlatego, że miał dwa metry wzrostu, tatuaże i intensywne spojrzenie księżycowych tęczówek. – Jak nie trzeba?! Jak nie chcę? ! – Ryknęła w końcu. – Cholera jasna – warknęła i chociaż były profesor ONMS z Hogwartu potrafił zmuszać innych do wykonywania swoich poleceń, to swojej małej żonki już nie: ta więc zwyczajnie wyskoczyła z łóżka, sprawnie odłączając rurki z płynami od wenflonu, nie będąc na tyle szaloną, aby go sobie wyrywać i rzuciła się do zniszczonej, starej szafki wyposażenia salki szpitalnej, gdzie miała nadzieję znaleźć apteczkę pierwszej pomocy. Dopiero kiedy ją znalazła i zderzyła się z torsem ukochanego, który również wstał, zdecydowała się odpowiedzieć:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Cieszę się, że tym razem nie zostawiłeś naszej córki samej – warczała wściekle, nie mogąc pojąć, jak mógł być tak irracjonalny; co prawda, z nią nie było wiele lepiej, bo chociaż ledwo trzymała się na nogach i przed oczami miała mroczki, chciała go połatać – ale teraz siadaj, dobrze? Tego potrzebuję, Connor. Ciebie, zdrowego i silnego – wyjaśniła, po czym powoli go wyminęła i zataczając się skierowała się do łóżka. – Chodź do mnie, proszę – nakazała ostro, jednocześnie doceniając, że nie chce rozmawiać o jej chorobie; z drugiej strony, pojawił się w niej cierń strachu wbity w serce, że teraz zostanie sama, bo na co komu wadliwa kobieta, prawda? – Mógłbyś mnie chociaż raz bez zbędnego marudzenia i wykrętów posłuchać? Błagam cię – dosłownie wyła, widząc, ze wcale nie ma zamiaru się ruszać. Kręciła z niedowierzaniem srebrną głową.

      smutna, przerażona i załamana VERA, która chce pomóc i nie wie, co mówić oraz, jak się zachować, bo sytuacja jest chu-jo-wa, ziomek

      Usuń
  80. Obydwoje byli całkowicie beznadziejnymi przypadkami – tak bardzo beznadziejnymi, że żaden inny, postronny i względnie normalny człowiek nie byłby w stanie pojąć, jak to możliwe, że oni jeszcze dychali, żyli ze sobą i cały czas gotowi byli do najwyższych poświęceń dla ukochanej osoby, czemu zresztą dawali świetny pokaz w tamtej chwili, w szpitalu Bodmin: on ignorował swoje głębokie i krwawiące rany zadane przez harpię, aby zanieść żonę do specjalisty, niezależnie od konsekwencji, a ona po raz kolejny nie przejmowała się tym, co się z nią wydarzyło, aby uratować swojego męża przed paskudnymi bliznami. Nie było jednak przy tym najmniejszych wątpliwości, że Vereena i Connor kochają się najmocniej na świecie i dosłownie nic nie jest w stanie ich podzielić na dłużej – owszem, mieli swoje problemy, w tamtej chwili nawet wyjątkowo mocno nawarstwione oraz wyniszczające i przytłaczające do tego stopnia, że młodziutka pół-wila ledwo chwytała oddech, co jednak również mogło być wynikiem nie tak dawnego omdlenia, ale i tak kiedy chodziło o ich dobro, gotowi byli zapomnieć o swoich wewnętrznych bolączkach, odrzucić cały żal i skupić się na partnerze, niezależnie od wszystkiego. Może i później miało być tylko gorzej – może nie mieli się już nigdy dogadywać tak, jak przed spotkaniem z Aglaïs Metz, może nigdy nie miało być już między nimi perfekcyjnie i może faktycznie powinni byli w tamtej chwili powiedzieć sobie stanowcze „dość!” i pójść w swoje strony, ale Vera nie mogła tego zrobić. Wiedziała, że nieważne, co przyniesie przyszłość i czy będą żyli tylko obok siebie – ona tego potrzebowała i miała zamiar o to walczyć, nawet jeśli w tamtej chwili używała nieodpowiednich ostrych słów i zachowywała się zgoła inaczej, niźli zakładała.
    — Dziękuję – szepnęła więc z niemałą ulga, kiedy w końcu jej ukochany, bo miał być nim na zawsze, ugiął się pod jej słowami i zajął miejsce na łóżku, gdzie rozłożyła specyfiki lekarskie pierwszej potrzeby. – Nie chcę tylko zająć się twoim ramieniem. Chcę cię poskładać… całego – ostatniego słowo wyszeptała, ale nie odnosiło się jedynie do jego ran, ale to całości: również do serca i duszy, bowiem wiedziała, jak bardzo jest rozbity po tym, co się stało na ich farmie, jak i w szpitalu. Nie uzyskawszy jednak odpowiedzi, Vereena skupiła się na swoim zadaniu, jak najbardziej delikatnie i czule obmywając głębokie szramy, które zostawiła jej matka na ciele wilkołaka. Milczeli długo i nawet była w szoku, że mężczyzna ani drgnął, nieważne, co akurat z nim robiła, dlatego też kiedy finalnie postanowił się odezwać, nie było niczym dziwnym, że wpadła w niemały szok. Z trudem odpowiedziała cicho i łagodnie: – Zawsze cię słucham, Connor. Zawsze… słucham twoich potrzeb, twoich żalów, twoich pragnień, twoich pytań i staram się na wszystko odpowiadać, każdą rzecz zaspakajać, nie pozostawiać niczego bez echa – wyszeptała, ale urwała, czując, ze ma jeszcze coś do powiedzenia; i tym razem wysłuchała go dokładnie, zanim zdecydowała się cokolwiek komentować. – Wiem, ze mnie potrzebuję, dlatego o was i o siebie walczę. To, że… zepchnęła to, jak bardzo jestem wadliwa na dalszy plan było właśnie wynikiem walki. Skupiłam się na tobie, na Rosie, na Uxbalu, Geraldine – zadrżała – i mojej mamie – przerwała opatrywanie jego ran, pozwalając, aby łzy spłynęły po jej bladych policzkach. – Connor, ja… – nie dał jej nic więcej dodać ani dłużej się nim zajmować: ubrał się i zmienił gwałtownie temat, rozbijając jej serce na miliony kawałeczków. Otarła mokrą skórę, ściągnęła z rzęs słone krople, wytarła wierzchem dłoni nos i kiwnęła powoli głową: podłączyła kroplówkę, kuląc się na niewygodnym, szpitalnym łóżku. Gryzła dolną wargę ze stresu, zaciskając mocno place na kołdrze. – Nie, nie potrzebuję – powiedziała w końcu, marszcząc czoło i wbijając puste spojrzenie w ścianę. – Niczego nie potrzebuję – zachłysnęła się własnym szlochem, ale nie rozpłakała się. Ponownie siedzieli w ciszy, zanim wydusiła: – Kochasz mnie jeszcze?

    bardzo smutna i niepewna przyszłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  81. Czuła się okropnie słaba i beznadziejna – czuła, ze nie sprawdziła się ani jako matka, ani jako żona; czuła, że jest zwyczajnie żałosna i nie zasługuje na nic dobrego, a na pewno nie na kogoś tak wspaniałego, jak Connor. Ostatecznie więc Vereena, pomimo swoich najszczerszych chęci, aby do tego nie dopuścić, dała się ogarnąć swojemu nieopisanemu cierpieniu i generalnej żałosności, która nie chciała jej opuścić: która pożerała ją i wyniszczała, utwierdzając w przekonaniu, że jest całkowicie wybrakowanym towarem, który z niczym sobie zupełnie nie poradzi. Co gorsza jednak, w całej tej patowej sytuacji najbardziej cierpiał przez nią jej ukochany mężczyzna: ktoś, kogo przecież chciała chronić, wraz z ich słodką Rosleyn Irisbeth – na której wspomnienie spróbowała wziąć się w garść – za wszelką cenę i dlatego właśnie ukrywała swoje kłopoty zdrowotne, pragnąc się zmierzyć z nimi samotnie.
    — Naprawdę? – Dlatego też tak rozpaczliwie dopytywała się, jakie uczucia żywi względem niej, bowiem jego zachowanie, pełne wycofania, odczytywała nie jako znak, że faktycznie jest zraniona tym, że nie mówiła mu pełnej prawdy, ale właśnie jako coś, co oznaczałoby, że ewidentnie już jest dla niego nikim: że faktycznie lepiej byłoby, aby puściła go wolno, niźli trzymała przy sobie na siłę, bowiem on nie ma ochoty przebywać z kobietą, z której wylewa się smutek i beznadzieja oraz czysta żałosność. Zamilkła jednak po chwili, ponieważ to był jego czas na mówienie, ona swoje prawa do wyrażania czegokolwiek straciła dość dawno temu, kiedy odkryła, że nie jest z nią zbyt dobrze i postanowiła to wszystko zataić. – Wiesz, że ja ciebie też kocham? – Spytała, całkowicie wzruszona jego pięknym wyznaniem i zapewnieniem, które m u s i a ł o być prawdą, mając nadzieję, ze to dostrzeże; że pomimo wszystkiego złego, co ich dotknęło, wilkołak widział, że jego malutka żonka była w stanie zrobić dla niego dosłownie każdą rzecz, oprócz przełożenia swego dobra nad jego własne. – Bardziej niż możesz sobie wyobrazić, dlatego… – urwała, ponieważ kontynuował. Całkowicie rozumiała jego obawy, bo sama przecież była w tożsamej sytuacji: nie miała pojęcia, co robić dalej. Pozwoliła mu z siebie wszystko wyrzucić, a kiedy skończył, pozwoliła, aby jego pytanie zawisło między nimi i wystawiła do niego dłoń. – Chodź do mnie – szepnęła, a gdy przysunął się blisko, wsunęła dłoń pod jego ciemną koszulę i położyła ją na jego lewej piersi, aby móc czuć pod opuszkami palców jego serce. – Zacznę od tego, że nie umarłabym bez twojej zgody, wiesz? – Zaśmiała się krótko, próbując koślawo zażartować, aby następnie odetchnąć ciężko i podjąć: – Connor – spojrzała głęboko w jego oczy – przepraszam – szepnęła szczerze, po długiej, ciężkiej chwili milczenia. – Przepraszam, bo powinnam była ci powiedzieć… powinnam była… och, Connor, kiedy w końcu udało nam się być razem, ty byłeś taki szczęśliwy, tak bardzo… spokojny, a ja uwielbiam, kiedy jesteś spokojny, więc nic ci nie mówiłam. Nie mogłam ci powiedzieć: hej, kochanie, przez ciążę tracę wzrok, bo widziałam, jak już kochałeś naszą córeczkę, gdy jeszcze była wątłym maluszkiem w moim brzuchu – jej wolna ręka zawędrowała na jego zarośnięty policzek. – Nie chciałam cię martwić. Nie chciałam, abyś… abyś kiedykolwiek spojrzał an Rosie i pomyślał: to przez nią moja żona traci wzrok – powiedziała, czując się jak kretynka, bowiem już miała pewność, ze Greyback nigdy by tego nie zrobił. – Wiem, że powinnam była ci powiedzieć – podkreśliła raz jeszcze – i… i żałuję, że tego nie zrobiłam. Żałuję, że nie dałam sobie w żaden sposób pomóc – zapewniła poważnie, uśmiechając się słabo. – Nie powinnam też była mówić dzisiaj tych wszystkich okropnych rzeczy, wybacz mi, proszę… wybacz swojej podłej, złej żonie – nie żartowała w żadnym aspekcie swojej wypowiedzi, bowiem naprawdę czuła się, jak najgorszy, wybrakowany egzemplarz. – I… Connor – uśmiechnęła się leciutko – dziękuje ci za wszystko – zapewniła, licząc, że uda im się osiągnąć porozumienie.

    nadal załamana oraz pełna skruchy i wstydu VERA

    OdpowiedzUsuń
  82. [Oh Lord, oh Lord, what have I done?, tak też ją kocham <3
    Dziękuję bardzo za miłe słowa, tyle ich, że aż się rumienię :D Ja za to przepadłam widząc na zdjęciu Jasona, ah. No i ten, jakby była chęć na wątek to ja serdecznie zapraszam! Millie raczej na ONMS dalej uczęszcza, więc może coś wymyślimy :)]

    Millie

    OdpowiedzUsuń
  83. Nie było jej łato – oj nie. Pogodzenie się z Connorem wymagało bowiem od Vereeny nie tylko uruchomienia całych pokładów swej dobroci, które nosiła w sercu, ale także ciężkiej decyzji, aby całą winę przejąć na siebie i to swoją osobę uznać bardziej winną nieprzyjemnych zajść, jakie miały miejsce dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. Owszem, w pewnym sensie tak było, bowiem gdyby przed miesiącem – gdy po raz pierwszy dowiedziała się od ojca, ze Aglaïs Metz czyha na jej dobro, wysyłając so Roberta Thorntona listy z pogróżkami – zniknęła, to w ogóle nie doszłoby do sytuacji, jaka miejsce w jej małżeńskiej sypialni na farmie Trenwith. Zresztą, miałaby ku temu dobre powody, bo – jakby tak się głębiej zastanowić – wszystko wokół w rzeczywistości dawało im znaki, że podła wila kręci się gdzieś w pobliżu i jest o jeden krok do przodu: w końcu nagłe ucichnięcie jakiegokolwiek kontaktu z byłym kochankiem osadzonym w Bodmin, powinno zaalarmować Greybacków, a oni zamiast tego, postanowili żyć w swojej bańce, udając, że wszystko jest dobrze. Najwidoczniej jednak nie było i brutalnie przekonali się o tym. Niemniej, Vera wolała tę kwestię uznać za wyjaśnioną i zepchnąć ją jak najdalej – również dlatego, że była najbardziej bolesna – niźli rozprawiać o swoi m zdrowiu.
    — Dobrze, zrozumiałam – przyznała więc, z uśmiechem, gdy gorliwie odmówił jej przywileju umierania, i to na sobie skupiając na całą uwagę ich obojga, nie dlatego, że lubiła być w centrum wydarzeń, bowiem było zgoła inaczej, ale dlatego, ze nie chciała wracać do kwestii swojej matki ani w żaden sposób jej wyjaśniać: rzecz jasna, zdawała sobie sprawę, ze okrutny los tym samym na pewno jakoś paskudnie się na niej za takie podejście zemści, ale w tamtej chwili nie miała siły o tym rozprawiać. Zachowywała jednak ostrożność w doborze słów, aby zbyt wielu szczegółów swego stanu zdrowia nie zdradzić mężowi, wiedząc, że ten wówczas naprawdę nie dałby jej żyć swoją troską, a na jego przeprosiny kiwnęła srebrną głową: zakopali problem pod dywan, ale młodziutka pielęgniarka naprawdę nie miała sił na kontynuowanie go na żadnej płaszczyźnie. – To nie twoja wina, nikt nie wiedział, że Annie… że Annie jest zdolna dosłownie do wszystkiego – wpadła mu w słowo, wzdychając ciężko, bo prawda była zgoła inna: oboje o tym wiedzieli i byli uczulani na ten fakt przez byłego latarnika, co świadomie zignorowali. Oczywiście, bolało jak diabli, że wilkołak nie dostrzegł, ze kobieta, która go uwodzi nie jest jego żoną, ale gdyby dalej drążyła ten temat, niechybnie nigdy nie doszliby do porozumienia, nawet najmniejszego. – O-och… och, j-ja… tak. Tak, Connor, mogę ci obiecać, że zrobię wszystko, żeby nigdy nie doszło więcej do czegoś takiego – wymownie rozejrzała się po salce, starając się załatwić to jak najbardziej dyplomatycznie. Odetchnęła ciężko, rozdzierająco i podjęła, chociaż ewidentnie niechętnie: – Obiecuję, że będę ci już o wszystkim mówiła – nie zwykła kłamać, a więc i w tym wypadku nie było wątpliwości, że będzie mu przynajmniej dawała do zrozumienia, że coś jest nie tak.
    Później raz jeszcze mu przytaknęła, zgadzając się, że nie ma co więcej ryzykować, bo i ona chciała widzieć dorastającą Roselyn Irisbeth, wrzosowiska na kornwalijskich klifach oraz to, jak przez lata zmieni się ich dom oraz oni sami – naprawdę miała wolę życia, ale to nie było jej winą, że ta schodziła na dalszy plan, kiedy chodziło o jej biskich: dla nich była gotowa do największych poświęceń, nieważne, jak tragicznie mogłoby się to dla niej skończyć. Dlatego chociaż nie była w stanie oddychać z powodu cierpienia, jakie raz po raz nią władało, gdy patrzyła na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu i myślała o strasznej pani Metz, to nie dawała tego po sobie poznać – uznawała, że to jej problem i to ona musi się sama z nim uporać, a nie wciągać w swoje kłopoty z samooceną jeszcze mężczyznę, który w ogóle na to nie zasługiwał; zawsze już miała go w ten swój żałosny sposób wybielać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zmieniało to jednak faktu, że dobrze, iż udało im się zakopać topór wojenny, bo w ciągu chwili w salce, gdzie leżała, pojawił się doktor Winchester, który z typową sobie obojętnością oraz oschłością, wyjaśnił im bieżące sprawy dotyczące cukrzycy Vereeny – dla niej nie było to nic odkrywczego, ale skoro jej ukochany miał potrzebę wysłuchania lekarza, to nie miała zamiaru mu przerywać.
      Ostatecznie jednak, po całej tyradzie – i daniu jasno do zrozumienia, że pacjentka była skrajnie nieodpowiedzialna w swoim zachowaniu oraz całkowitym zaniedbaniu, które mogło doprowadzić do tragedii – trzy godziny później zwolniono ją ze Szpitala Stratton w Bodmin; na szczęście do wyjścia odprowadzał i Reevis, także pożegnanie z placówką medyczną nie należało do najgorszych, jak wcześniej myślała dziewczyna: usłyszała, że jeśli tylko zdecyduje się na leczenie, to mężczyzna nigdy się nie podda i pozwoli jej wrócić do normalnego funkcjonowania. Nim jednak miała w ogóle rozważyć sugestię operacji, która miałaby przywrócić jej znaczną część wzorku, musiała w ogóle ustabilizować kwestie cukrzycowe – w dłoniach trzymali więc naręcza skierowań oraz recept, które powinni jak najprędzej zrealizować. Wilkołak musiał zaś dostrzec, że chociaż wiele sobie rzeczy wyjaśnili tego wieczoru, to ta jedna na razie powinna pozostawać nieruszona – że jego drobna żona zdecydowanie woli wrócić do domu, do swojej słodkiej córeczki, którą tak nagle opuściła i za którą niebywale tęskniła. Co prawda, aby przyspieszyć moment, w którym znajdą się w Trenwith, musieli skorzystać z teleportacji, która mocno ją osłabiła, ale nie mogła narzekać – chociaż była niesiona na rękach, a Greyback zadawał miliony tych samych, pełnych paniki i troski pytań, dom działał na nią kojąco. Podobnie, jak to, że nie została zmuszona, aby wyjść do – wówczas – przeklęte sypialni, tylko została zadekowana – siłą wciśnięta w pielesze, aby odpoczywać – w pokoju gościnnym, gdzie mogła spokojnie przebrać się, odpocząć.
      — Boże… – ostentacyjnie tylko przewracała oczami, burcząc pod nosem z niezadowolenia, ale to i tak na nic się nie zdawało: w ogóle zdawał się tego nie zauważać. – Ojej, to ona! – Ożywiła się tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy usłyszała, że Felix właśnie przybył z jej księżniczką, już nawet nie mając siły komentować wcześniejszych wyczynów swego męża, bowiem niechybnie nie skończyłoby się to dla nich dobrze. – No dzień dobry mój malutki, słodki śpioszku – zaśmiała się chwilę później, natychmiast promieniejąc, gdy spostrzegła zaspaną buźkę dziewczynki. – Cześć kochanie – chwyciła ją od razu w ramiona i wycałowała, ciągle powtarzając, jak to bardzo się cieszy, że jest i witając się z nią, podczas gdy Roselyn Irisbeth zaśmiewała się w najlepsze, gdy mama muskała ją swoimi miękkimi ustami. – Hm? Tak… chyba tak, najwyżej mocniej się owiniemy, co? – Podkurczyła nogi tak, że córka leżała na jej udach, dzięki czemu mogły sobie patrzeć w oczy. Dopiero więc po chwili zorientowała się, że jej mąż nie wychodzi z pokoju i ciągle sugeruje ofiarowanie swojej pomocy nawet nie dlatego, że tak bardzo się martwi, bo jasnym było, ze podstawowe rzeczy Vereena wykonywać mogła, ale z powodu niechęci do opuszczania jej i ich królewny chociażby na jedną noc. Przełknęła głośno ślinę i zamarła w związku z tym, przypominając sobie, co mówiła wcześniej: o tym, ze powinni sobie dać czas z daleka od siebie; problem w tym, ze wcale już tego nie chciała i chyba też nie potrzebowała. Uniosła na niego pełne nadziei fiołkowe oczy. – A może… hm… wiesz, Rosie dzisiaj nie widziała długo rodziców… może chciałbyś… jeszcze – nacisnęła, ale jasnym było, że to jedynie poza – zostać. Chociaż na chwilę. Pobawimy się z nią, położymy spać… nie wiem – mimowolnie zrobiła miejsce na łóżku, znacznie mniejszym, niż to, które mieli w sypialni, bo też raczej nikt z ich potencjalnych gości nie był tak wielki, jak pan domu. Zgryzła policzek od środka, nadal wpatrując się w niego bardzo intensywnie. – Myślę, że się ucieszy…

      spokojna i zakochana VERA THORNE

      Usuń
  84. Nieważne, co Connor jej uczynił – nie tylko tego feralnego dnia, ale także przed czterema laty, jak i dwanaście miesięcy wcześniej, kiedy to nie powiedział jej o Chloe, a później do niej wrócił, jakby gdyby nigdy nic – i co jeszcze mógł jej zrobić – irytująca myśl, że na tym nie skończyły się jej cierpienia spowodowane jego specjalnym lub nieumyślnym zachowaniem i decyzjami, nie zawsze podejmowanymi po rozważeniu ich pod każdym możliwym kątem, nie dawała jej spokoju; spychana zaś na obrzeża świadomości mogła z nagła i niespodziewanie, ze zwiększoną siłą, zaatakować za jakiś czas, ale pomimo o tej wiedzy: nie umiała i nie chciała pozwolić wypłynąć jej na wierzch – dla niej widok jego przystojnej, pełnej szoku, ale i przebijającej się radości, twarzy miał być chyba zawsze najpiękniejszym – nie licząc tych wszystkich uśmiechów Roselyn Irisbeth i jej w objęciach ojca – na świecie. Po prostu, Vereena lubiła sprawiać mu przyjemność, niezależnie, co ich dotykało, a tym samym spychać swoje potrzeby na margines – tak jak w tamtej chwili: preferowała przyjąć go do siebie nie tylko z pobudek egoistycznych, a więc niemożności odpoczynku i relaksu bez jego ciepłych ramionach, cudownego zapachu i wielkiego ciała, które ją grzało i zapewniało bezpieczeństwo, ale także dla możliwości oglądania radości, która pokonała niedowierzanie oraz ciężką próbę zrozumienia jej zawoalowanych przyzwoleń, i ulgi, która zaczęła z jego pokaźnej postury emanować na cały pokój i sprawiła, że nawet ona uśmiechnęła się delikatnie, chociaż nieśmiało. Nie była bowiem jeszcze tak całkowicie pewna ich przyszłości – pewność zaś miała jedynie w kwestii, że bez swojego wilkołaka nie istniała i miała zamiar o nich walczyć. Nawet, jeśli zostałaby na samo w boju.
    — Hm… nie, myślę, ze to nie jest sen – odparła łagodnie i czule, wciąż zachwycając się jego pełną szczęścia reakcją, która utwierdziła ją w przekonaniu, że niezależnie, jakie dopadną ją konsekwencje za odkładanie ważnych spraw na później i jak mocno ich kłopoty przez to wzrosną na sile, to było warto: dla tych parunastu chwil jego uśmiechów i oszołomienia. – Tak? – Upewniła się. – No to chodź – dodała spokojnie i jeszcze bardziej przesunęła się na wąskim łóżku, które pomieściłoby dwójkę normalnych ludzi, ale w wypadku dwumetrowego wilkołaka i półtorametrowej pół-wili sprawa miała się nieco gorzej: przynajmniej jednak mogli być bardzo blisko siebie, co było wyjątkowo przyjemne, a młodziutka pielęgniarka mimowolnie wtuliła się w potężne ramię męża, wzdychając z niemałą ulgą i oczarowaniem; zdecydowanie wolała ich w takiej wersji, a nie tej kłócącej się i pełnej wzajemnych oskarżeń i nieprzyjemności. Niestety, jakby z uporem maniaka były profesor ONMS z Hogwartu postanowił wrócić do tematu, który ich poróżnił; srebrnowłosa dwudziestodwulatka stężała gwałtownie. – Connor – mruknęła ostrzegawczo, uciekając od niego wzorkiem – łóżko chyba nie jest najlepszym miejscem na rozmowy o… o mojej matce – wydusiła z siebie z trudem, zaciskając szczęki i spoglądając na córeczkę; dobrze, że skupiła ich uwagę i ojciec szybko porzucił pierwotny zamysł. – Jesteś najlepsza, malutka, wiesz? – Uśmiechnęła się do niej słodko, podczas gdy ona machała rączkami i zaśmiewała się w najlepsze. – Och, hej, a-ku-ku! – Zachichotała, wyciągając dłoń, gdy dziewczynka zakryła sobie buźkę pieluszką, a jej ciało przeszedł przyjemny dreszcz: jej jasna skóra zetknęła się z karmelową jej męża, gdy w jednej chwili wykonywali ten sam ruch. – Connor, proszę – chciała wycofać ramię, ale ją powstrzymał. – Nie, Connor, prosiłam – dosłownie jęknęła, a w jej oczach stanęły łzy. – Już raz nas zostawiłeś, nie!, ty nas wyrzuciłeś ze swojego życia – referowała do tego poranka, gdy wrócił do Chloe i nieważne, że doskonale wiedziała, że jego słowa kryją w sobie zapewnienie o oddaniu i miłości oraz zwykłym od niej uzależnieniu, to i tak budziły nieprzyjemne wspomnienia. – Obiecałeś mi – sapnęła żałośnie słabo, płaczliwie.

    rozbita emocjonalnie VERA, która sobie nie radzi

    OdpowiedzUsuń
  85. — Strasznie mnie boli, że zawsze upierasz się przy swoim… – wyszeptała nagle, po bardzo długiej i przejmującej chwili milczenia Vereena, kręcąc z niedowierzaniem i smutkiem swoją srebrną głową i unikając spojrzenia Connora; niestety, palącego dotyku nie mogła, bowiem znajdowali się wyjątkowo blisko siebie na wąskim łóżku, toteż siłą rzeczy cały czas się dotykali ramionami, a zresztą: on siedział nieco za nią, czym sprawiał, że się o niego opierała. – Zawsze, ale to zawsze musisz naciskać, aby twoje było na wierzchu – kontynuowała jeszcze ciszej i coraz to bardziej pustym głosem, tym razem odnosząc się do tego, że pomimo jej usilnych próśb, zdecydował się dalej jej dziękować, co niestety budziło, nieważne, jakich słów używał i o co mu w rzeczywistości chodziło, w niej nieprzyjemne wspomnienia dotyczące tego, co zastała, gdy wróciła od Jospehine. Zresztą, nawet jeśli tak by nie było, to przecież jasno i wyraźnie go prosiła, a odnosiła wrażenie, że specjalnie wraca notorycznie do Aglaïs Metz i tego, co się między nimi wydarzyło. Zadrżała aż z wrażenia. – Jak zawsze – jęknęła – wszystko ubrałeś w ładne słowa, a ja ci naiwnie uwierzę. Ja ci siebie oddam, ja znowu… znowu pozwolę ci robić, co zechcesz, a niedługo będzie tak samo. Zawsze jest tak samo beznadziejnie… – dodała żałośnie słabym szeptem i zacisnęła powieki.
    Po jej bladych policzkach popłynęły łzy, a sama zadrżała. Owszem, wysłuchała go, kiedy tego potrzebował; owszem, przyjęła go z powrotem do siebie – z powodów równie egoistycznych, co altruistycznych – owszem, nie dała mu spać na ziemi i dała mu możliwość naprawienia wszystkiego; owszem, uwierzyła jemu i w niego – chociaż czuła, że to mocno się na niej pewnego dnia odbije i zwyczajnie ją zniszczy – owszem, znała go na tyle dobrze, aby wiedzieć, że nie żartował z tym warowaniem pod pokojem, który zajmowała i że to, iż mógł poczuć się ważny oraz pomocny było dla niego naprawdę istotne. Ona to wszystko doskonale wiedziała i zdawała sobie sprawę, jak bardzo był jej za to wdzięczny – nie musiał tego powtarzać, skoro zresztą błagała, aby zamilkł. Dlatego też jej reakcja była tak przesadzona – rzecz jasna, nałożył się cały ten feralny dzień i jego paskudne doświadczenia, które się nawarstwiły i zaczęły ją brutalnie przytłaczać – i niemożliwa do opanowania: po prostu siedziała, trzymając w objęciach, skonfundowaną nagłą zmianą nastroju matki, Roselyn Irisbeth i dawała się ponieść swojej rozpaczy oraz wszystkim paskudnym wspomnieniom, które ją atakowały; każdej, cholernej złej i nieodpowiedniej rzezy, którą uczynił jej mąż, wielokrotnie ją niszcząc. Zaczynała się nawet sobie dziwić, że ponownie mu zaufała.
    — Problem w tym – westchnęła rozdzierająco, w końcu się odzywając, drżącym od emocji głosem – że o ile ja wszystko – podkreśliła – wiem i rozumiem, ty nie wiesz niczego i równie niewiele rozumiesz – stwierdziła z całkowitym przekonaniem, ledwo chwytając oddech od skrajnych emocji, które nią władały: z jednej strony był to ból, żal i smutek, a z drugiej wielka miłość, kompletne oddanie i potężna wiara. Niczym dziwnym więc nie było, że Vera zwyczajnie sobie już nie dawała rady, skoro w jej umyśle i serce szalały tornada, wyniszczające ją od środka. – Ja naprawdę… naprawdę nie wiem, co myśleć, co robić. Czuję, że nie powinno cię tu być. Czuję, ze mnie oszukałeś, bo ja ci wysłałam tego esemesa… czuję, że tak naprawdę przy pierwszej lepszej okazji polazłbyś do mojej matki, a gdyby żyła Chloe nigdy byś… nigdy… – zająknęła się i zapłakała: obrazy, kiedy był z charłaczką i porzucał ją w jej hogwarckiej komnacie, ciężarną i błagająca na kolanach, aby jej nie opuszczał, wciąż tkwiły w jej obolałej, zmęczonej. – Patrz, ona dała ci syna – zakpiła okrutnie i poruszyła się niespokojnie, mocniej przytulając do siebie córeczce, jakby w obawie, że mąż zaraz ją skrzwywdzi. – Dzisiaj porzuciłeś mnie trzeci raz. Jak mogłeś nie wiedzieć, że to nie byłam ja? – Zaatakowała go, w nerwowości i histerii zapominając, że tego nie chciała.

    załamana, rozbita i smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  86. Załamana Vereena nie wiedziała, czy wszystkie jej słowa, które wypowiedziała, były faktycznie wynikiem reakcji obronnej organizmu – na wszelki ból, jakiego doświadczyła tego dnia, jak i przed czterema laty; może także nagłe uzmysłowienie sobie, że to z n o w u dwudziesty ósmy sierpnia, jest datą, która dosłownie ją zabija i wyniszcza, wysysając wszelkie siły witalne, tak na nią zadziałało – czy też naprawdę były tym, co rzeczywiście czuła, a co dotychczas spychała na obrzeża swojej świadomości i tak naprawdę cały czas kryły się w jej pogruchotanym, naiwnym serduszku, sącząc notorycznie jad, aby po prostu w pewnej chwili, gdy wszystkiego złego zrobiło się za dużo, zwyczajnie przebić się przez tamy, które trzymały ją w ryzach. Nie była również pewna, czy chciała znać odpowiedzieć na te pytania. Co prawda, dostrzegała, że Connor jest w równie wielkiej rozsypce co ona – powiedzmy, ze dostrzegała, bowiem w głównej mierze stopniowała ich cierpienie, uznając, że to jego może być zdegradowane do pozycji niemalże zerowej, biorąc pod uwagę, co się stało i że to on, ponownie, był powodem jej agonii, w której najchętniej wrzeszczałaby żałośnie i rwała sobie włosy z głowy – ale nie potrafiła się opanować. Dlatego też, z jej planu, aby nie wspominać na razie o Aglaïs Metz i nie drążyć tego paskudnie nieprzyjemnego tematu – nic nie zostało: zwyczajnie coś w niej pękło i musiała się otworzyć, jakby przeczuwając, ze tej kwestii nie da się tak po prostu zakopać głęboko, czy skryć, albo zapomnieć o niej i że prędzej, czy później, ona się wygrzebie, powstanie i rozpocznie swoją akcję niszczenia wszystkiego. Lepiej więc było to załatwić wcześniej – problem jednak leżał w tym, że młodziutka pielęgniarka zabrała się za to od złej strony. Słowem: pogarszała ich relację.
    — Tak, tak uważam – przyznała nawet cichutko, nie reflektując się w porę, tylko kontynuując niepotrzebne pogrążanie tego, co udało im się zbudować; zupełnie, jakby naprawdę chciała zakończyć to, co ich łączyło i pozwolić, aby jej matka biła się pomiędzy nich klinem totalnym, którego nie dałoby się w żaden sposób ominąć ani się go pozbyć, czy usunąć, bo zwyczajnie pochłaniał wszystko na swej drodze. Łącznie z rozsądkiem młodziutkiej pani Greyback. – M-myślę… myślę, że jeśli trafi się ta lepsza oferta… t-ty… ty przynajmniej będziesz rozważał odejście – wyszeptała w końcu, bo to było prawdą. – Może nie odejdziesz… może z powodu miłości, może z powodu przywiązania, może z powodu wygody… nie wiem, ale… a-ale nawet jeśli nie odejdziesz, to będziesz się nad tym zastanawiał, gdy los postawi ci, hm, jak to kwieciście ująłeś – zakpiła, krzywiąc się nieładnie, ponieważ mocno ją zranił tym określeniem – lepszą okazję przed oczami – zakończyła, coraz mocniej napinając mięśnie. – Czasem wątpię, czy jestem całym twoim światem. Dzisiaj wątpię najmocniej – przyznała jednak bez ogródek i znowu: w jej słowach nie było ukrytego dna, zwyczajnie tak właśnie czuła. Po tym, co zobaczyła w ich sypialni i po zwyczajnym braku możliwości pojęcia, jak mógł nie rozróżnić jej od matki, miała pełne prawo poddawać jego zapewnienia pod wątpliwość. – Myślę, że mógłbyś ją skrzywdzić. Nie jednak… fizycznie, ale… mógłbyś ją skrzywdzić swoim odejściem, które tak bardzo, bardzo się boję… zrobiłeś to już Connor. Zrobiłeś to dwa razy, nieważne z jakich pobudek. Ja też miała powody, a nie odeszłam… chociaż najwidoczniej powinnam – wydusiła, uważając, ze tak ochroniłaby ich przed wilą. – Czymś się różni miłość, którą czujesz teraz do tej sprzed czterech lat, czy niespełna roku, gdy wybrałeś Chloe? – Spytała oschle, gdy kontynuował. Spojrzała jednak na niego uważnie i chwilę milczała, zanim wyszeptała z bólem: – Widzę mojego męża, do którego znowu straciłam zaufanie i który zawsze chce postawić na swoim. Widzę mężczyznę, który powinien już się położyć i odpocząć, bo zakatowała go harpia. Widzę także… kogoś, kogo chyba nie znam. Nie dzisiaj – zakończyła cicho, z żalem.

    znajdująca się w fatalnym stanie VERA, która nie wie, co robić

    OdpowiedzUsuń
  87. — Gdybym nie widziała, co z tobą zrobił – podjęła po długiej chwili milczenia, nadal mocno rozdygotana Vereena – to nie rozmawialibyśmy teraz – wyjaśniła cichutko i całkowicie szczerze, odnosząc się nie tylko do tego, jak bardzo Connor przejął się jej stanem zdrowia i panikował w szpitalu w Bodmin, jednocześnie będąc w stanie przełknąć swoją histerię, aby ją ratować, co było jasnym dowodem miłości, jak i również referowała do wyrazu jego twarzy, kiedy odkrył podstęp, który zastosowała na nim Aglaïs Metz. Niestety, nie zmieniało to dla niej niczego ani nie działo na jego korzyść, bowiem w jej opinii naprawdę powinien ją rozróżnić od matki; zwyczajnie miała paranoję na punkcie jego wierności po tym, co wydarzyło się z Chloe i co niepotrzebnie zresztą wywlekała w tamtej chwili na wierzch. Niemniej, wciąż była święcie przekonana, że gdyby odeszła, a więc zachowała się w znienawidzony sposób, który zastosował na niej ukochany, to wila nigdy by ich tak nie skrzywdziła, wbijając klin pomiędzy ich dotychczas ciasno złączone serca. – Nie, ja powinnam była wyjechać – trwała więc przy swoim, nie dając się przekonać. – Wtedy nigdy… och, wolałabym chyba śmierć, niż widzieć to, co widziałam… – wyznała w końcu nieśmiałym szeptem, nadal uciekając od niego wzorkiem. Szczerze tak uważała.
    Zamilkła jednak, kiedy były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu rozpoczął odnoszenie się do jej zagwozdki – skądinąd, będącej wielce krzywdzącą – dotyczącej miłości, którą do niej żywił; chyba po prostu potrzebowała twardego, mocnego podkreślenia i powtórzenia, że pomimo wszystkiego nic się między nimi tak naprawdę nie zmieniło i szkoda, że ponownie brała się za te kwestie od zupełnie złej strony, która mogła jedynie pogorszyć sytuację, w jakiej się znaleźli. Finalnie więc zamarła i słuchała go bardzo uważnie, chłonąc każde jego słowa i chcąc w nie wierzyć – te jednak były tak piękne i tak skrajnie różne od tego, co ona odczytywała tego feralnego dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, z jego zachowań: zupełnie, jakby oto prezentował się jej małżonek, partner, wilczek, na którego zawsze mogła liczyć i ojciec jej słodkiej Roselyn Irisbeth, która głużyła wesoło, próbując memlać w usteczkach jasne pukle młodziutkiej pielęgniarki, a ten k t o ś , kogo zastała w dwuznacznym – jasno wskazującym po prawdzie „na”; nawet w myślach słowo zdrada nie chciało z nią współgrać, gdy myślała o Greybacku – położeniu, był całkiem obcy. Coraz bardziej w związku z tym gubiła się we własnych myślach i spostrzeżeniach, a jeszcze bardziej z rytmu wybiło ją jego rozpaczliwe pytanie.
    — Tak powiedziałam – przytaknęła na początek, aby później dosłownie udusić się nabieranym przez siebie, o ironio!, powietrzem. Uchyliła z wrażenia usta i zwyczajnie oniemiała spoglądała w smutną twarz swojego ukochanego, pustym, fiołkowym wzorkiem, który wyrażał, jak mocno zagubiona była. Po chwili odparła, jakby dopiero wówczas rozumiejąc jego zdanie: – Och… och na Boga – jęknęła – tylko to się dla ciebie liczy? – Zapytała słabiutko, jeszcze mocniej, co wykraczało poza wszelkie sfery rozumowania największych filozofów, jakim cudem to uczyniła, rozdygotana, zerkając na niego spłoszona: jakby zaraz miał jej zrobić jakąś wielką krzywdę. Przełknęła jednak głośno ślinę i dzielnie, chociaż wymagało to od niej niemałego wysiłku, który całkowicie pozbawiał ją wszelkich sił i chęci do dalszej egzystencji w ogóle, kontynuowała: – Nie, Connor, nie – pokręciła ostateczni srebrną głową, wzdychając przy tym rozdzierająco smutno, a tym samym pewnie mogłaby poruszyć sercem nawet najbardziej nieczułej, skutej lodem osoby na świecie; no, może za wyjątkiem własnej matki, bo ta była jakimś ewenementem na skalę światową. – Nie musisz wychodzić, bo w swojej egoizmie i naiwności bardzo cię potrzebuję – przyznała ze wstydem – ale to wcale nie znaczy, że jest dobrze – dodała jeszcze, z bezbrzeżnym bólem.

    mocno rozdarta i smutna VERA, która jednak potrzebuje bliskości wilczka

    OdpowiedzUsuń
  88. — Nie znienawidzę cię, Connor, tego możesz być pewien – wyszeptała ze smutkiem, ale szczerze, Vereena, bardzo powoli, po nieznośnie długiej, kolejnej już tego wieczora, chwili bez zdania, której potrzebowała na zebranie myśli i ułożenie sobie wszystkiego w głowie, co jednak wcale nie było takie proste i bardzo wyczerpujące. – Nie mogłabym ciebie znienawidzić… kiedy się kogoś kocha, nie można nienawidzić – wyjaśniła, patrząc głęboko w jego oczy; w jego księżycowych i jej fiołkowych tęczówkach odbijała się pustka i ból. Przełknęła głośno ślinę i słuchała go dalej, mając nadzieję, ze zrozumiał, że wcale nie chce, aby od niej odchodził. – Milcz więc proszę – skwitowała na koniec błagalnie. – Dzisiaj… nic nie mów, dobrze? – Była gotowa go błagać, bo to, że potrzebowała ciszy i spokoju, wcale nie oznaczało, ze nie potrzebowała, rozpaczliwie wręcz, jego obecność: jego cudownego zapachu cedrowego lasu po deszczu, rozgrzebanej na wiosnę ziemi i tytoniu ulubionej fajki; była niczym narkoman na głodzie. W tamtej chwili zaś dostał ostatnią szansę, przed resztą wieczoru i nocy, aby wyznać jeszcze coś, co leżało mu na sercu: po tym, pragnęła dla nich momentu zastanowienia się nad sobą samymi i wzajemnie. – Przecież nie rezygnuję – zapewniła w związku z tym jedynie, cichutko, ale z przekonaniem, i zamilkła.
    Jakkolwiek jednak cudowne były zapewnienia jej męża, młodziutka pielęgniarka nie do końca była w stanie w nie – przynajmniej w tamtej chwili: po tym, co zastała w ich sypialni, zaraz po wpadnięciu o cudownego domu, mając za sobą wyjątkowo ciężki i nieprzyjemny dzień na podłodze, gdzie jej ukochany mężczyzna bezczelnie kopulował z jej własną matką, nieważne, jak podła i manipulująca by nie była – uwierzyć od razu. Najpewniej miało w ogóle przelać się wiele wód, zanim w pełni na powrót miała zaufać ukochanemu – jakby nie patrzeć, nie był to przecież pierwszy raz, kiedy w jakiś sposób ją zawiódł: świadomie, czy nieświadomie, to nie miało dla niej już znaczenia, bo zwyczajnie zbyt dużo razy doświadczyła z jego strony nieopisanego cierpienia, które raz po raz sączyło w jej naiwnym, acz kochającym go niepomiernie, serduszku coraz silniejszy jad, niepozwalający się jej ruszać. Mimo wszystko – rzecz jasna, przy tym kompletnie nierozsądnie z punktu widzenia większości ludzi – wydusiła z siebie to jedno zdanie po jego solennej przysiędze, ze będzie o nich walczył, które było całkowicie prawdziwe: ona naprawdę nie rezygnowała z nich i w całej swojej beznadziejności oraz strachu przed samotnością – czym sobie wówczas tłumaczyła najzwyklejszą miłość, którą żywiła do wilkołaka – nigdy by tego nie zrobiła.
    Chociaż więc ogarniała ją olbrzymia agonia – na co wpływ miało również to, że w zmęczonym umyśle notorycznie kołatała się jej paskudna przypominajka, równie czerwona i hałaśliwa, co ta magiczna, że ponownie dosięgła ich klątwa dwudziestego ósmego sierpnia; Verę przerażało, że owo fatum już zawsze będzie nad nimi ciążyło – zdecydowała się ułożyć obok, bardzo blisko Connora, a pomiędzy nimi położyć coraz bardziej senną Roselyn Irisbeth, która także potrzebowała obojga rodziców blisko, przez co decyzja pół-wili miała nie tylko zaspokoić jej własne, sprzeczne ze wszelkimi zasadami zdrowego rozsądku, potrzeby, ale także bezpieczeństwo słodkiej córeczki, która w żadnej mierze nie zasłużył sobie na to, aby odbijały się na niej waśnie matki i ojca. O poranku natomiast było już znacznie lepiej – chociaż do „dobrze” i „jak dawniej: pozostała długa droga – ponieważ wilkołak nie tylko uszanował prośbę swojej partnerki o ciszy, w której zasnęła, ale i obudzili się z dłońmi mimowolnie splecionymi na brzuszku ich księżniczki i patrząc tak na nią, spokojną i uroczą, przekonaną o swoim bezpieczeństwie, zadecydowali, ze jeszcze ten raz użyją magii: niemalże bez słów powzięli sobie, że nad Trenwith zawiśnie zaklęcie maskująco-obronno-lokacyjne, aby żaden nieproszony gość już nigdy nie zaburzył ich spokoju i ich nie niszczył.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, wyciągnięcie różdżek – celem również naprawy ich sypialni i wyrzucenia dywanu, skalanego przez Metzówne i jej sztuczki; dzięki Bogu, pokój szybko wrócił do normy, a oni chociaż mentalnie nadal nieco oddaleni, mogli znowu zamieszkać w miejscu tak dla nich cennym – okazało się najprostszym zadaniem z całej długiej listy punktów, które musieli odhaczyć, aby dzień po dniu, krok po kroku, oddech po oddechu przybliżać się do siebie. Okazało się jednak, że bardzo pomocne w tym procesie są badania pani Greyback, na które – zgodnie z obietnicą złożoną mężowi – postanowiła się udać. Oznaczało to co prawda parę dni teleportacji do stolicy Wielkiej Brytanii i z powrotem, co w połączeniu w przesiadywaniu w The Royal London Hospital, aby wykonać wszystkie potrzebne testy dla doktora Reevisa, który miał zadecydować, jak dokładnie leczyć młodą, cierpiącą na cukrzycę i wynikającą z tego reinopatię oraz nadciśnienie tętnicze, dziewczynę, ale przynajmniej obydwoje mieli pewność, że spełniali przysięgi: on przy niej trwał, ona dbała o siebie. Ponadto, na szczęście, obrali jedną z lepszych taktyk naprawy relacji – zwyczajnie dużo rozmawiali, wieczorami, gdy już Rosie spała, popijając wino i tłumacząc sobie to, co leżało im na sercach, dzięki czemu coraz więcej uśmiechu gościło między nimi.
      Jesień więc kradła się do Kornwalii feerią barw, zalewających kolorowymi łanami klify, wrzosowiska i łąki, odbijając się w turkusie Oceanu Atlantyckiego i przynosząc początek połowu węgorzy, do którego przygotowywało się większość mężczyzn z Boscastle – tylko ci bardzo mali, albo ci doprawdy starzy nie ruszali się wówczas na kutry. Przede wszystkim, dwudziesty trzeci września rozpoczął cudowny czas na farmie Trenwith, gdzie wszystko wróciła do normy, a młodzi-starzy rodzice mogli swojemu słodkiemu szkrabowi pokazywać zadziwiające piękności natury, którymi Roselyn Irisbeth była oczarowana –szczególnie, gdy żółto-czerowno-zielone listki opadały na jej nosek, kiedy w wełnianej czapeczce, w asyście prababci lub mamy przemierzała ogród, podczas gdy jej ojciec akurat grabił. Doprawdy, trzecia pora roku w ich rodzinnych stronach była wprost zachwycająca i pomimo ewidentnego ochłodzenia – było im cudownie. Rzecz jasna, wciąż pozostawała kwestia Aglaïs Metz, która zdawała się rozpłynąć w powietrzu – nawet spotkanie z Robertem niczego nie wyjaśniło, ale skąd mogli wiedzieć, ze przerażony treściami nadsyłanymi przez byłą kochankę, latarnik zwyczajnie ukryje listy od wili – potencjalnej operacji Very, która nie była do niej przekonana i oczywiście, jeszcze Josephine spędzała im sen z powiek.
      Pozostawali więc w błogiej nieświadomości, że matka byłej pielęgniarki Skrzydła Szpitalnego w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart, nadal knuje i próbuje mącić, tym razem na odległość, liżąc swoje rany w jakiejś jamie oraz szykując słodką zemstę – co prawda, dość mozolnie, bowiem wilkołak poważnie ją poranił i nie mogła swego niecnego planu w trybie ekspresowym wprowadzić w życie. Pozostały jej w związku z tym pogróżki, które stary Thornton niepotrzebnie ukrył: w innym razie jego córka i zięć mogliby się lepiej bronić przed szykowana ofensywą Annie. Dzięki Bogu, przynajmniej nikt nie upominał się o panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii, Geraldine Nott – chociaż kiedy czasem Salvador podrzucał jej „Proroka Codziennego” widziała rubrykę poszukiwawczą – ani też rodzina Uxbala Saurasa, młodego Uzdrowiciela z Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, nie postanowiła wtargnąć w ich życia z rewolucją – oni jednak byli cierpliwi w swoich zemstach. Brak informacji o starym, strasznym Fenrirze był zaś równie dobrą, co równie złą informacją – niemniej na pewno nie mieli zamiaru roztkliwiać się nad takimi kwestiami, gdy potrzebowali ich przyjaciele: Hawthorne’owie byli zawsze gotowi na ich zawołanie, toteż odwdzięczali się im tym samym.

      Usuń
    2. Poczynając bowiem od tego, że już sami nie wiedzieli, jak im podziękują za całe ofiarowane dobro i wsparcie, a także gotowość do tego, aby chociażby w kryzysie zająć się ich córką, to naprawdę nie mieli pojęcia, czym sobie zasłużyli na miłość z ich strony – Jo w końcu zawsze była skoro do pomocy i w kwestiach administracyjnych niezastąpiona, nawet wtedy, kiedy Vereena uziemiła ją w łóżku na niemalże dwa miesiące przed planowanym terminem rozwiązania ciąży; zastępczyni burmistrza Boscastle jednak i w pieleszach rozkładała swoje dokumenty i skrupulatnie wypełniała obowiązki. Felix natomiast – którego przedszkole stało się prawdziwym rajem dla najmłodszych mieszkańców wioski – gdy tylko widział, że jakiś rodzic przychodzi po swoją pociechę ze zwierzęciem, natychmiast polecał mu lecznicę weterynaryjną Connora; w tej kwestii jednak przydatne były również wszelkie ploteczki, które szybo się rozeszły po okolicy i w trybie natychmiastowym powiązano t e g o mężczyznę, z t y m , który jeszcze przed niespełna pięcioma laty przyjmowała czworonożnych, płetwiastych, płazowatych, gadowatych, łuskowatych, puchatych i opancerzonych oraz wielu innych pacjentów w chatce górnika nieopodal Wheal Hope – nadał służącej mu podczas przemian, ale o tym mogli wiedzieć tylko jego najbliżsi.
      Dlatego też, kiedy tylko przyjaciele czegoś potrzebowali – Greybackowie stawali się w miarę możliwości, bo jednak mieli pod opieką straszą panią i bardzo ruchliwego szkraba, na posterunku. Październik w związku z tym powitali nie tylko radością związaną ze świetnie rozwijającą się kliniką wilkołaka, która zaczynała – co było zaiste niesamowite – sama na siebie zarabiać – bo też osoby z dalszych lub bliższych miejscowości, gdy słyszeli renomę opiekuna pracującego na farmie Trenwith, natychmiast tam się wybierali – niezłymi wynikami badań młodziutkiej pielęgniarki – która również przyklepywała, ze gdy tylko Roselyn Irisbeth skończy roczek, ona wybierze się do przychodni doktora Cartera – bowiem okazywało się, że na razie leki pomagają i nie ma potrzeby do większych obaw – ale także deszczem zacinającym dosłownie z każdej strony oraz hulającym wiatrem. Znaleźli sobie jednak doskonałą rozrywkę na takie wieczory: kilka godzin zabaw z córeczką – zachwycającą coraz to większymi postępami oraz urodą, której zdawało się jej z dnia na dzień przybywać – przed wielkim, salonowym kominkiem na puchatym dywanie, a później, gdy mała już szła spać – szalony seks, po którym wyczerpani padali w swoje objęcia, aby następnie z trudem przenieść się do sypialni, gdzie czytali, a przed snem zaglądali jeszcze do pokoiku małej.
      Może z perspektywy innych była to rutyna, ale im taki spokój oraz wyciszenie, a także ułożenie wszystko, było niesamowicie potrzebne po tym, przez co dotychczas przeszli – pomagało im to wracać do normalności. Na szczęście jednak, okazywało się, że po wszystkich niesnaskach nie pozostało już śladu, a ich małżeństwo wróciło na stare, dobre tory, gdzie panowało wzajemne zaufanie, troska i zwykła przyjaźń, tak potrzebna do zbudowania odpowiednio pięknej relacji między dwojgiem ludzi. Niestety, nie minęły cztery dni dziesiątego miesiąca roku, a już poczuli dziwny niepokój – cały piątek chodzili dziwnie zdenerwowani i zestresowani, nie potrafiąc odnaleźć punktu zaczepienia, który by to wyjaśnij; byli dla siebie dalecy i oschli, chociaż wcale nie robili tego specjalnie i ten jeden raz odmówili sobie, mimo że następny dzień był wolny, romantycznej kolacji, kładąc się do łóżka skuleni, jakby obolali i niemogący sobie poradzić ze światem. Vera sądziła, że był to wynik paskudnej pogody i faktu, że kolorowa kornwalijska jesień tak szybko uciekła i zmieniło się w szaro-burą pluchę, która budziła w ludziach stany depresyjne. Niemniej, absolutnie się jej nie podobało, a na domiar złego – nie mogła na chwilę zasnąć, kręcąc się na materacu lub po domu, czując ulgę na widok śpiącej Rosie i irytację, gdy mąż chrapał i nie przestawał.

      Usuń
    3. Ostatecznie jednak, dobrze się złożyło, że nie zmrużyła oka, bowiem w innym wypadku wibracja telefonu o drugiej w nocy na pewno nie wyrwałaby jej z objęć Morfeusza. Wtedy także, wszystko co niepokojące z tego dnia szybko się wyjaśniło – oni zwyczajnie czuli, że z ich najbliższą przyjaciółką jest coś nie tak, a poinformował ją o tym rozdygotany, niewyraźny głos Felixa, rzucający co chwilę przekleństwa pod adresem komórki, które jakoby było narzędziem samego Szatana, mówiący coś o tym, że jego ukochana rodzi, co w tle potwierdzały jej wrzaski, oraz wspominającego, że zaraz umrze niechybnie, a sam nie da się rady teleportować z żoną, a on nie umie prowadzić z samochodu i na pewno wszystkich zabije. Młoda pielęgniarka zaś nie czekała długo – wyskakując już z łóżka instruowała go, że ma się opanować, co ma przygotować i jak się zachowywać i ciągle próbowała przemawiać do niego łagodnie i spokojnie, co jednak nie było łatwe, bo nagle zapomniała, gdzie położyła swoje lekarskie przybory. Finalnie, wyrzucony poruszeniem z pieleszy, Connor przejął słuchawkę i zajął się byłym aurorem, aby ona mogła się względnie ogarnąć – nie wiedzieć czemu, denerwowała się porodem Josephine bardziej niż swoim i dosłownie wszystko leciało jej z rąk; może także dlatego, że dziecko obcych na świecie przyjmowała raz na praktykach.
      — Skarbie – głos dziewczyny był rozedrgany, ale pełen miłości: gdy bowiem pojęła, że zwyczajnie martwiła się o panią Hawthorne nie potrafiła ciągnąć tego zawieszenia, w które nagle wpadli czwartego października – weźmiesz Rosie? Pojedziecie pickupem, dobrze? – W przelocie czule pogładziła go po silnym torsie, gdy przebiegła po sypialni, aby wygrzebać z szuflady z bielizną stanik. – Ja się szybciej teleportuję i postaram się już jakoś pomóc – tłumaczyła dalej. – Cholera… stetoskop! – Krzyknęła i rzuciła się z powrotem przez pokój, grzebiąc w innej szafce, aż wreszcie z dumą stwierdziła, że jej wypchana po brzegi, skórzana torba, która otrzymała od Dory jeszcze w czasie stażu w Świętym Mungu, ma w sobie dosłownie wszystko przydatne na każdą ewentualność. – Błagam, pospiesz się… ale uważaj – zastrzegła, wiedząc, że w zasadzie już w okolicach Boscastle nie ma dróg, bowiem wszystkie zostały rozmyte. – Och, ojej – na chwilę przycupnęła na materacu, aby wziąć kilka głębokich oddechów: chociaż chciała pomóc czym prędzej przyjaciółce, to była w takim stresie, że gdyby się w tamtej chwili przeniosła, niechybnie nie pojawiłaby się na miejscu w jednym kawałku. – Kocham cię, wiesz? – Szepnęła, patrząc na niego z nadzieją na opanowanie: był w końcu jej ostoją, azylem i bezpiecznym portem podczas wielkich burz.

      mocno przestraszona, niepewna co zastanie u przyjaciół VERA THORNE-GREYBACK, która stresuje się niesamowicie i potrzebuje dużo wsparcia swojego kochanego, silnego wilczka, z którym już ma sztamę

      Usuń
  89. To było niesamowite i całkowicie nielogiczne. Vereena przecież w swoim życiu widziała i przeszła przez wiele – z najbliższych wydarzeń, które ją dotknęły, a miały na nią poważny wpływ, było chociażby zamordowanie Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii, celem bronienia swojego wielkiego Connora oraz ich malutkiej i niewinnej, a w tamtej chwili porwanej, Roselyn Irsibeth; jak dobrze, że Nottowie jeszcze nie połączyli faktu zaginięcia swojej jedynej córki z jej wycieczką do Boscastle, chociaż miała pełne prawo podejrzewać, że to ich sprytny plan: że czekają, aż się jej, albo jej mężowi powinie noga i zaatakują. Jeszcze zaś mniej odległą sytuacją – na dodatek dziejącą się w dniu jej ślubu – było pobicie Uxbala, czym niewątpliwie ściągnęła sobie na kark Saurasów, nieodpuszczających w kwestii swego jedynaka; szczególnie pewnie zacięta w tamtym układzie była matka, która obsesyjnie wręcz pragnęła wnuka, a swego dziedzica kochała niezdrową wręcz miłością, ale tak, jak w przypadku bliskich Geraldine, tak i tutaj, hiszpańscy czarodzieje stawiali chyba raczej na długie wyczekiwanie, obserwowanie, zbieranie informacji, aż wreszcie uderzenie z zaskoczenia pełną artylerią. Nie byli porywczym i okrutnym Fenrirem działającym pochopnie, chociaż równie niebezpiecznie.
    Niesamowitym był więc fakt właśnie, że chociaż przyszło jej doświadczać takich rzeczy – jak i wielu innych, równie ciężkich – ona i tak zupełnie nagle, całkowicie rozsypywała się na myśl o przyjęciu porodu swojej przyjaciółki. Przecież pobiła dużo silniejszego mężczyznę, uratowała ukochanego od pazurów i kłów starego wilkołaka, zabiła kobietę, która zabrała z bezpiecznej kołyski jej największy skarb, ba!, ona sama urodziła w domowych warunkach, mając do pomocy tylko niewykwalifikowanego wielkoluda, którego świadomość o dzieciach wówczas kończyła się na tym, jak je zrobić. Kiedy jednak przychodziło do kwestii Josephine – na co oczywiście duży wpływ mogło mieć również to, że zastępczyni burmistrza była dwa razy starsza od pielęgniarki i połowę ciąży przechodziła wyjątkowo paskudnie, pomimo leżenia i leczenia, a ponadto na pewno nie otrzymywała wsparcia od swojego starszego syna, który wolał ostentacyjnie uciekać do swojego biologicznego ojca, Caly’a Barringtona; oznaczało to ciągłe martwienie się pani Greyback – dosłownie szalała ze strachu, że wszystko – zgodnie ze słowami rozdygotanego Felixa, którego podobno były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami tymczasowo opanował – pójdzie nie tak. To też właśnie było wynikiem jej rzucania od ściany do ściany.
    — Umarłabym bez ciebie – szepnęła więc, kiedy ostatecznie przycupnęła na łóżku, a jej małżonek padł na kolana przed nią i patrzył na nią tak, ze od razu chciało się jej żyć i oddychać oraz walczyć dalej, a także, i przede wszystkim, działać. Niestety, nie zmieniło to faktu, że nadal była mocno zdenerwowana i nie bardzo wiedziała, co powinna w następnej kolejności uczynić, bo oto pierwsza obca kobieta, której zaufała najmocniej na świecie, z którą plotkowała godzinami i popijając herbatę naśmiewała się z ich mężów, przechodziła niewątpliwie katusze. Nie umiała przejść wobec tego obojętnie, a tym samym: wcielić się w role odpowiedzialnej pielęgniarki, do czego miało dojść dopiero, gdy znaleźć się miała w domu Hawthorne’ów. – Och, skarbie, to nie takie proste… teraz wiem, jak się czułeś, kiedy powiedziałam ci, że masz przyjąć na świat Rosie – wyszeptała ze śmiechem i pocałowała go w czubek ciemnej głowy. Później na chwilę zamilkła i wysłuchała go uważnie. – Dziękuję – powiedziała cichutko i połączyła ich usta w krótkim pocałunku. – Będę dzielna, dla was zawsze – zapewniła szczerze i podniosła się ciężko. – Pomogę, pewnie, że pomogę, nie po to uczyłam się dwa lata w Mungu, a później użerałam się z gówniarzami z Hogwartu, nie? – Zażartowała dla rozluźnienia atmosfery i podeszła do szafy, naciągając spodnie i koszulkę. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Pewnie, ze będzie – dodała jeszcze pewnie, z mocą i ogniem determinacji płonącym we fiołkowych tęczówkach, zanim owinęła się swetrem i załapała za torbę lekarską. – Jesteś okropny, wielkoludzie – zaśmiała się jeszcze na jego słowa o zazdrości. – Już – zapewniła z przekonaniem i posławszy mu ostatni uśmiech zeszła do salonu, gdzie prze-teleportowała się wprost na ganek chatki przyjaciół. – No dobrze… co my tu mamy – do środka wparowała bez pukania, a zmusił ją do tego wrzask Jo, która wiła się w sypialni na parterze, złorzecząc na zapłakanego w kącie Felixa, który natychmiast został wyrzucony do kuchni do odwołania, czyli do chwili, aż się nie uspokoi. Vereena zaś skupiła się na pacjentce, której przekonanie, że jeszcze co prawda nie do końca rodzi, bo skurcze to dopiero początek, a im bardziej krzyczy, jak się okazało ze strachu i braku wiary w siebie, tym mocniej się męczy. Ponad czterdzieści pięć minut łagodnie przemawiała do zastępczyni burmistrza Boscastle, zanim przeprowadziła badania i poprosiła ją o relaks. Dopiero wtedy zeszła do kuchni, gdzie, jak się okazało, czekał już Connor. – Opanowałeś go? – Zerknęła na bladego, trzęsącego się byłego aurora. – Na Boga, Felly, widziałeś takie rzeczy… ech, dobra – machnęła ręką, bo na takie rozmowy miała przyjść pora. – Dałam jej na razie ziółka uspakajające, to trochę potrwa, bo ewidentnie nie może chodzić, więc w razie czego ja… – urwała speszona: nie chciała go straszyć szczegółami porodów i kobiecej anatomii. – Jak jesteś spokojny, to idź do niej, potrzebuje cię – pogładziła go po ramieniu i padła na krzesełko. – No dobry wieczór śpioszku… – zaśmiała się do córeczki, która tuliła się mocno do ojcowskiej piersi. – Przyjdziesz do mnie? – Wystawiła ramiona, a dziewczynka natychmiast się do nich wyrwała. – Cześć – pocałowała ją w czółko i spojrzała z miłością na męża. – To będzie bardzo długa noc… – Wyszeptała z westchnieniem, w obawie, aby pan Hawthorne nie usłyszał. – Josephine naprawdę cierpi, na razie dałam jej leki, bo musi się opanować, ale później… będę musiała lepiej monitorować skurcze. Naprawdę nie wiem, czy nie lepszy byłby szpital i specjalistyczna opieka… – pokręciła srebrną głową. – Tak byłaby pewność, że jej pomogą, a tutaj, na tym zadupiu – bezradnie wzruszyła ramionami. – Moglibyśmy ich przenieść – kontynuowała – i, och, ojej… martwię się, bo wody mogą jej nie odejść samoczynnie – wyznała to, czego bała się powiedzieć panu domu, w którym przebywali. – Co z Felixem? – Zapytała w końcu. – Ojojoj, ktoś tu jest zmęczony? Przepraszamy z tatusiem, że cię wyciągnęliśmy z łóżeczka – wyszeptała do Rosie.

      wciąż spanikowana i mocno niepewna przyszłości VERA, którą zaspana i tuląca się córeczka i najlepszy na świecie, wspierający wilczek skutecznie podnoszą na duchu

      Usuń
  90. — Względnie nie wróży niczego dobrego – westchnęła rozdzierająco Vereena na myśl o panikującym Felixie, który na pewno w takim stanie bardziej zmęczyłby Jospehine, niźli jej pomógł. Sama to w końcu przerabiała z Connorem, tyle że jej mąż był mężczyzną, który w chwilach skrajnego zdenerwowania, gdy sytuacja była na tyle dramatyczna, że wymagała od niego pełnego skupienia, potrafił włożyć wszystkie swoje siły w skupienie oraz opanowanie nerwów. Jeśli zaś chodziło o byłego aurora, co było dość dziwne biorąc pod uwagę jego była, ministerialną posadę, ale absolutnie nie gryzło się z wizją przedszkolanki, sytuacja miała się zgoła inaczej: kryzysowe sytuacje ani też te dotyczące ważniejszych decyzji nie były dla niego, a dla jego żony, a skoro ta wysiadła w strachu o swoje nienarodzonego maleństwo, to nie miał go kto uspokoić, więc ten wątpliwy zaszczyt przypadł w udziale jego przyjacielowi. – Och, wiesz… gdybyś był taki, jak on – uwielbiała pana Hawthorne’a: jego dobroć, jego dowcip, jego szczery zachwyt nad światem i zwyczajnie pełne radości podejście do życia, co też skłoniło ją szybko do zgodzenia na pomoc w papierach jego przybytku oraz opiekę pielęgniarską, gdyby jego podopieczni tego potrzebowali – nigdy bym w sobie w życiu nie poradziła. Znaczy, żeby nie było – dodała szybko – panikujesz, jak sto diabłów i wkurzasz mnie czasem niemiłosiernie, ale no – zerknęła wymownie na Roselyn Irisbeth, a następnie posłała mu ciepły uśmiech: jasnym było, że referowała do jego urodzin, kiedy to ich córeczka pojawiła się na świecie, aby rozświetlać każdy ich dzień. – Choroba zwana miłością naprawdę mogłaby czasami odpuścić, bo w takich sytuacjach przeszkadza – skwitowała jeszcze, po czym odetchnęła ciężko i zdecydowanie bardziej poważna i smutniejsza wyjaśniła ukochanemu, co się tak naprawdę dzieje, nie szczędząc szczegółów, mimo że wiedziała, że pewnie w przyszłości, gdyby przyszło im powiększać rodzinę, on nie da jej, pamiętając te słowa, normalnie powić ich potomka. – Wiem, kochanie, wiem – przytaknęła, kiedy rozmawiali o potencjalnym przewiezieniu ze szpitala – że przewiózłbyś – podkreśliła – gdyby nie to, że jesteśmy na wyspie – przypomniała z lekką kpiną. – Do mrozów możemy zapomnieć o wycieczkach – nabrała głośno powietrza w płuca, dziwnie ociężała i zmęczona. – Tylko teleportacja wchodzi w grę, albo zamówienie helikoptera medycznego, o Boże, serio, nie wiesz, co? – Po jego minie spostrzegła, że naprawdę nie miał pojęcia o całej procedurze, którą musiała mu skrupulatnie wyjaśnić, zanim podjęła: – Niemniej… teleportacja może być dla niej, jako osoby niemagicznej i rodzącej na dodatek w bólach bardzo niebezpieczna, a prom… proszę cię. Mogłaby urodzić na otwartym morzu – zironizowała, biorąc pod uwagę Chestera i jego rozpadającą się łajbę, „Bertę”, która nieprzerwanie od pół wieku pływała po okolicznych wodach w roli swoistej taksówki. Dlatego też, kiedy wilkołak stwierdził, że denerwuje się na zapas, nie powstrzymała ironicznego prychnięcia: – Serio? Connor, nie byłeś na górze. Nie masz pojęcia… znaczy, ty akurat masz, ale no… nie jest z nią dobrze. Nie mów tego Felixowi, ale jej kretyńskie myślenie, że jest stara, gruba i sobie nie poradzi, w ogóle nie pomaga – wyznała z żalem. – Connor, Jo już się poddała, kiedy pozwoliła sobie wpaść w panikę – wyszeptała. – Mówię: to będzie długa, ciężka noc – powtórzyła z bólem i przejęciem. Nie musiała chyba w związku z tym odpowiadać, czy wszystko z nią w porządku, bo spojrzenie w jej smutną, poszarzałą twarz wystarczyło. – No, no, ej – zmieniła rzecz jasna ton na weselszy, jak tylko ich księżniczka dała o sobie znać. – Ja wiem, że teraz nawet sweter jest dla ciebie fascynujący malutka – uniosła ją do góry, a dziewczynka, chociaż zaspana i zachwycona wełną, którą mieliła w usteczkach, zaśmiała się radośnie – ale bez przesady. Wynagrodzimy ci tę noc, ale może nie tak, co? – Pocałowała ją ze śmiechem w nosek.

    przejęta i zestresowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  91. — No jesteś, jesteś… – przyznała udając kpinę Vereena, będąca w znacznie lepszym nastroju, dzięki wsparciu Connora, gdy ten żartował z siebie: jasnym jednak było, że nie zamieniłaby na kogokolwiek innego, bowiem dla niej, pomimo wszystkiego, był całkowitym, chodzącym ideałem, którego potrzebowała do normalnego funkcjonowania i uśmiechu, z którym walczyła każdego dnia. – Mój kochany, czarujący, panikujący małżonek – dodała jeszcze, pokazując mu język i chwytając go jedną dłonią za rękę; Roselyn Irisbeth na szczęście przytulona do matczynej piersi szybko się uspokajała; nie można jednak tego do końca powiedzieć o młodej pielęgniarce, którą przerażała wizja kolejnych, niepewnych godzin w domu Hawthorne’ów. – Skarbie – jęknęła nagle, kwitując jego słowa, bowiem doprawdy zdawał się niczego nie pojmować – nie rozumiesz – westchnęła przeciągle, poprawiając sobie córeczkę w objęciach, której główka opadła na jej ramię. – Josephine jest silna, to oczywiste. Mnie napawają nadzieją słowa, że na pewno sobie poradzi, ale… ale nie rozumiesz, że nie każdy jest tak samo silny – nie chciała się w żaden sposób wywyższać, czy chwalić, ale w rzeczywistości było tak, że ona pokonała więcej przeszkód życiowych, niż jej przyjaciółka i też miała zgoła inny charakter: ona mówiła, że sobie nie da rady, ale walczyła, zaś zastępczyni burmistrza zapewniała, że się nie podda, ale tak naprawdę to robiła i zwyczajnie potrzebowała odpowiednio silnej motywacji, ale nie zewnętrznej, ale tej wewnętrznej, płynącej z serca. Odetchnęła ciężko, dostrzegając, że nie przekonała wilkołaka. Na chwilkę zamilkła i dodała jeszcze: – Wiesz dobrze, że w takich chwilach to nie my powinniśmy jej pomagać? – Zasugerowała, marszcząc brwi. – Poród to bardzo intymna chwila i bądźmy szczerzy, ja gdybym była otoczona sztabem lekarzy w najlepszym szpitalu świata, niezależnie czy czarodziejskim, czy mugolskim, nie poradziłabym sobie, nie mając ciebie obok. – Wyznała całkowicie szczerze. – Natomiast z Jo… z Jo jest inaczej – jęknęła. – Felix bardzo chciał poród domowy, być przy niej, a jak widzisz już na samym początku całkowicie wysiadł – powiedziała to nie bez oskarżenia i zdenerwowania, bowiem niestety oceniała swojego przyjaciela przez pryzmat byłego profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami, a więc kogoś wyjątkowo silnego fizycznie, jak i psychicznie; w większości wypadków przynajmniej. – Rozmawiałam z nią dużo, Connor, ona się bała. Bała się rodzić bez lekarza, bez sterylności, bez… no wiesz. Dan – mówiła o jej pierwszym synu – został urodzony przez cesarskie cięcie, bo bała się bólu. Oczywiście, nie powiedziała tego wprost, ale proszę cię, jesteśmy kobietami – sarknęła – widzimy takie rzeczy – westchnęła przeciągle. – Nie jestem pewna, czy nawet chciała mieć w pobliżu Felly’ego – jęknęła jeszcze, zerkając na coraz bardziej odpływającą córeczkę – chyba wiedząc, jaki jest – odetchnęła ciężko i zamilkła na dłuższą chwilę, pozwalając mu mówić wszystko to, czego potrzebował. – Och, Connor, ja wiem – westchnęła z oczarowaniem na jego cudowne wyznania i posłała mu ciepły szeroki uśmiech. – To wszystko, to cudowne chwile, których nie zamieniłabym na nic innego, wiem – przyznała zrezygnowana – ale pamiętaj, że nie możesz wszystkich swoją miarą mierzyć, wiesz? – Spojrzała głęboko w jego oczy i prychnęła, coraz mocniej zirytowana, gdy ponowił swoją propozycję, aby poszli do pani Hawthorne i jej uświadomili, o co warczy. – Byłbyś zadowolony, gdyby w czasie narodzin Rosie dwie dodatkowe osoby z dzieckiem na ręku kręciły się wokół mnie? – Podeszła go perfidnie, nie potrafiąc pojąć, dlaczego wilkołak nie widzi, ze takie chodzenie i naciskanie na rodzącą może mieć na nią zły wpływ: nie wiedzieli przecież, jakie potrzeby miała zastępczyni burmistrza Boscastle, bo też, pomimo tego, że spędzała dużo czasu z pielęgniarką, zawsze zgrywała bardzo silną i zdecydowaną oraz skupioną na pracy. – Aha… i to podobno dla mnie wszystko jest czarne i białe, ta? –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Zadrwiła, gdy przedstawiał jej swój łopatologiczny punkt widzenia, po czym wstała i podała mu ich księżniczkę. – Dobrze, kochanie, sprawdzę, co się dzieje i zaraz zadecydujemy, na razie masz zadanie kochać i tulić naszą kruszynkę – zaśmiała się, wciąż nie mogąc się nacieszyć widokiem swojego wielkoluda z ich maleństwem. Później zaś, z duszą na ramieniu udała się na górę, gdzie Josephine kuliła się na łóżku, mówiąc mało przyjemne rzeczy, co chwilę jęcząc z bólu, mimo że w teorii jeszcze nie powinna, a Felix stał pod ścianą, niczym dziecko zagonione do kąta na złe zachowanie i płakał. Nie była pewna, czy powinna wchodzić, ale pod pretekstem badania, zdecydowała się zainterweniować: nie wyciągnęła jednak nic od małżeństwa, co byłoby przydatne, dlatego też nawet nie wspominała, że nie nastąpiły żadne, absolutnie najmniejsze, postępy w procesie wydawania na świat ich dziecka. Kiedy więc Vera zeszła do męża nie miała tęgiej miny. – Ciężko – westchnęła. – Ona histeryzuje, on jej nie pomaga – opadła na krzesełko, zerkając na ułożoną w przenośnym foteliku córeczkę. – Zrobisz mi kawy? – Poprosiła, oparłszy łokcie o blat stołu i przeciągnąwszy dłońmi po zmęczonej twarzy. – Będę musiała chyba przygotować coś mocno przeciwbólowego i znaleźć coś na przyspieszenie porodu… – wyszeptała, krzywiąc się lekko.

      zestresowana, przestraszona i niechętna do używania eliksirów VERA, która bardzo chciałaby pomóc przyjaciołom

      Usuń
  92. — Wiem, skarbie, wiem, że ją kocha… – przyznała z ciężkim westchnieniem Vereena, masując sobie ze zmęczenia skronie, które pulsowały jej tępym bólem, który był wynikiem poczucia całkowitej bezsilności: nie miała pojęcia, jak mogłaby pomóc Josephine i stąd też brało się jej niezbyt odpowiednie zachowanie względem Connora, który przecież pragnął ją jedynie uspokoić. Kilka rzeczy w związku z tym nawarstwiało się i doprowadzało ją do zwykłego szaleństwa. – Może dlatego nie powinienem być obok? – Zasugerowała, po czym sama na siebie prychnęła ze wściekłością: nie mogła pojąć, jakim cudem nie wyciągnęła od przyjaciółki dokładnie, czego pragnie, jak chciałaby, aby wyglądał jej poród i tak naprawdę, co byłoby dla niej najlepsze, bo przecież gdyby przyznała wprost, że woli poród w szpitalu, pani Greyback byłaby pierwszą, która by ją do tego namawiała, bo chociaż sama takiego układu nie zniosłaby, to wiedziała, że nie wszyscy są tacy sami. – Och, nie wiem! – Jęknęła, uderzyła dłońmi w blat stołu ze złością, po czym wstała i szybko przytuliła się do męża, rozpaczliwie potrzebując jego ciepła, cudownego zapachu i silnego ciała oraz szerokich ramiona, które zapewniały jej bezpieczeństwo, niezależnie od wszystkiego: jego obecność szybko koiła jej nerwy i dodawała jej sił do dalszego działania i walki. Szkoda tylko, że nie przychodziły jej żadne dobre pomysły do głowy. – Wiesz, jak to jest… niby się mówi, że o obce jeszcze bardziej się martwisz i jasne, jeśli chodzi o rzeczy nabyte, to na pewno tak jest… samochód pożyczony od kumpla, mieszkanie oddane ci pod opiekę: wtedy panikujesz o to bardziej, niż o swój własny samochód, czy własne mieszkanie, ale jeśli chodzi o dzieci… cholera, to tak, jak z moimi pacjentami. – Uniosła na niego pełne miłości fiołkowe oczy. – Martwię się o wszystkich tak samo i długo myślałam, że będę potrafiła odciąć się od prywaty w pracy, ale… a-ale nie mogę – mimowolnie przesunęła dłonie na jego pełne blizn, po spotkaniu z Fenrirem oraz Aglaïs Metz, plecy, których widok, kiedy były rozorane i krwawiące oraz napuchnięte, nadal się jej śnił po nocach, jako najgorszy koszmar. – Tak samo jest chyba z dziećmi. Wydaje ci się, że wiesz wszystko, a później pojawia się twoje własne – zerknęła wymownie na słodką Roselyn Irisbeth – i świat staje na głowie – zaśmiała się, tym samym potwierdzając słowa męża sprzed kilkunastu minut. Następnie zaś ponownie wróciła na krzesełko i chętnie przyjęła od ukochanego kawę. – Dzięki – posłała mu uroczy uśmiech i upiła łyk płynu. – Och, jak dobrze – wymruczała, co zgrało się z początkiem jego masażu. – Wiem, że my – podkreśliła – sobie poradzimy, ale naprawdę… martwię się o Jo i Felly’ego, jako małżeństwo. Boję się, bo chociaż ona faktycznie chce tego dziecka i pragnie jego zdrowia oraz szczęścia, to jej wiek i brak wiary w siebie mocno to utrudnia. No i… bardzo niski próg bólu, nie ukrywajmy Connor. Poród jest ciężki i bolesny, ale ona – jęknęła – naprawdę cierpi. Muszę więc znaleźć jakieś ziółka na uspokojenie… chyba wzięłam książki – gadała, jak najęta, marszcząc czoło; chwyciła jego wielką dłoń i ucałowała jej wnętrze. – Kocham cię – szepnęła czule i wróciła do popijania kofeiny. – Problem w tym, że nie jestem psychologiem ani terapeutą, nie wiem, kiedy powinniśmy wkroczyć – wyznała ze wstydem – i mam przez to wrażenie, że coś przeoczyłam podczas… – urwała, bo po domu poniósł się wrzask pani Hawthorne, po którym zapłakany, roztrzęsiony Felix zbiegł na dół. – Okej… no dobra, ty bierzesz jego i jak się nie uspokoi, przeteleportuj go do Chin, a ja zabieram Rosie i idę do Jo. Czas na radykalne środki – zdecydowała. – Ach, Connor – zatrzymała go, gdy po pocałunku już się rozstawali do swoich zajęć – nawet bez niego, masz wrócić, bo ja – nacisnęła – potrzebuję cię, jak niczego innego na świecie, wiesz? – Uśmiechnęła się z oddaniem. – I miej w pogotowiu kluczyki, tak na wszelki wypadek – dodała jeszcze, po czym chwyciła fotelik córeczki, aby skierować się na piętro, do mocno cierpiącej przyjaciółki.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  93. Powiedzieć, ze było fatalnie, to za mało. Josephine bowiem znalazła się w takim stanie rozbicia emocjonalnego – na co niestety wpływ miało również to, jak fatalnie sobie z zaistniałą sytuacją radził Felix, który zwyczajnie się rozpadał na miliony kawałeczków, podczas gdy to jego żona cierpiała, rodząc jego dziecko i na j e g o własną prośbę, robiąc to w domu, a nie w szpitalu, za pomocą cesarskiego cięcia, które w tamtej chwili wydawało się jej istnym wybawieniem i luksusem, na który najwidoczniej nie zasługiwała – że nie sposób jej było opanować, nawet jeśli Vereena wzbijała się na wyżyna swojego spokoju, łagodności i dobroci, przemawiają do niej z miłością i gładząc czule po ramieniu lub dając ściskać mocno swoją kruchą dłoń. Nie pomagał także widok Roselyn Irisbeth, bowiem okazało się, iż dla zastępczyni burmistrza Boscastle jest to jakiś swoisty rodzaj przypominania o tym, że ona nie była tak młoda, jak pielęgniarka i – chociaż mugolscy lekarze zapewniali, że z jej nienarodzonym synem, bo taka była płeć malucha, którego nosiła pod sercem, a o czym wiedziała tylko ona i pani Greyback, bo rozwianie tajemnicy miało być niespodzianką – mogła zaszkodzić swojemu potomkowi, o którego tak długo i rozpaczliwie walczyła. Nie myślała przy tym jednak, że najbardziej właśnie mu szkodzi dając się poddać histerii.
    Tym samym zaś – tylko mocniej się nakręcała, a mając tak niski próg bólu, dosłownie wariowała z cierpienia, po czasie jedynie dając się znowu ponieść niepotrzebnemu zdenerwowaniu; Vera była o tym przekonana, bo leki przeciwbólowe, które jej podała, były wyjątkowo silne, ale chociaż miały utrudniać monitorowanie procesu wydawania na świat chłopca, to na pewno pomagały jego matce. Przy kolejnym wybuchu płaczu Jo, nie wytrzymała więc i zwyczajnie się na nią zaczęła wydzierać – jej głos zaś zlewał się z krzykiem jej męża, który próbował postawić do pionu pana Hawthorne’a. Jednak dopiero w chwili, kiedy zagroziła przyjaciółce, że sobie pójdzie, jak się nie opanuje, tak przełykając łzy i złorzecząc na nią pod nosem, względnie się uspokoiła i nie omieszkując pokazywać na każdym kroku, jak mocno jest urażona, zaczęła wykonywać polecenia pół-wili. Te natomiast miały na celu tylko i wyłącznie pomóc jej przyspieszyć poród – co prawda, miała w zanadrzu przepis na eliksir, który mógłby jeszcze mocniej zadziałać, ale bała się, że w wypadku kobiety tak przerażonej i pewnej swojej porażki, którą ledwo trzymała w ryzach, gwałtowny wzrost siły i częstotliwości skurczów, a więc i rozwarcia, mógłby się skończyć tragicznie, a tego wolała zdecydowanie uniknąć – podobnie jednak, jak tego strasznego, dłużącego się czekania.
    — Zaraz wrócę, poczekaj – z trudem ukryła ulgę, że ktoś wywołuje ją na korytarz i naprawdę: wyjątkowo ciężko było jej jednocześnie przebywać z Josephine, jak i ją pozostawiać. – Och, jak dobrze – uśmiechnęła się za drzwiami, dostrzegając, że tym, który ją wybawił na chwilę, był jej ukochany. – Jestem podła, ale już nie mam siły… – jęknęła i objęła go mocno, kiedy przyciągnął ją do siebie. – Musiałam się na nią wydzierać i jej grozić, Connor – przyznała ze wstydem, wcale nie uważając, że postąpiła dobrze, mimo że bardzo skutecznie; w końcu była pielęgniarką i wielkim sercu, a takie zachowania nie leżały w jej naturze. – Opanował się chociaż? – Pomimo wszystkiego, udało się jej w tej beznadziejnej sytuacji zaśmiać, opierając podbródek o jego tors, aby móc krzyżować swoje fiołkowe tęczówki z jego księżycowymi. – Hej, hej… hej, skarbie – nagle odsunęła się i chwyciła jego przystojną twarz w swoje dłonie. – Jesteś najlepszym przyjacielem – zapewniła go szczerze. – Felix pomarudzi, pomarudzi i zobaczy, że dobrze zrobiłeś, bo bez ciebie na pewno by się rozpadł na kawałeczki – mówiła z pełnym przekonaniem, po czym spochmurniała: – Musiałam zanieść Rosie do pokoju obok, bo nagle zaczęła fiksować, ale tak… no jest wściekła, ale przynajmniej posłuszna – wyznała, z dużą dozą niechęci do tego, co zrobiła.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  94. — Dzielna? – Zakpiła zdegustowana swoim zachowaniem Vereena, spoglądając z niedowierzaniem na Connora. – Chyba choleryczka, a nie dzielna – westchnęła ciężko, naprawdę nie czując się dobrze z faktem, ze krzyczała na rodząca kobietę, która, pomimo wszystkiego przecież, przechodziła przez katusz i nie zasługiwała na takie traktowanie; niemniej faktycznie, młoda pielęgniarka została pchnięta na sam skraj i widocznie tylko takie drastyczne kroki mogły pomóc Josephine w opanowaniu się i skupieniu na dziecku, któremu musiała pomóc przyjść na świat; w końcu ona jednak, drobna pół-wila, nie była w stanie, nieważne, jakby tego pragnęła, dokonać tego za przyjaciółkę. Oczywiście, wyrzuty sumienia miały ją trzymać jeszcze długo, ale tymczasem faktycznie i ona, i Connor, który równie mocno przeżywał to, jak postawił Felixa do względnego pionu, musieli odrzucić od siebie egoistyczne zatracanie się w swoich problemach na rzecz Hawthorne’ów, którzy ich potrzebowali do tego, aby przetrwać tę noc. – Kocham cię, wiesz? – Posłała mu w związku z tym cudowny, szeroki uśmiech, przesuwając dłonie po jego szyi, silnych, pełnych blizn i tatuaży ramionach, zatrzymując jego dopiero w jego pasie, gdzie ścisnęła materiał jego, jak zawsze, czarnej koszuli. – Dziękuję, że jesteś – dodała jeszcze czule, nie mając zielonego pojęcia, że ponownie znaleźli się w sytuacji, w której wszystko wokół daje im jasno do zrozumienia, że pasują do siebie perfekcyjnie: że podczas gdy ona coś mówiła, on myślał o tym samym, co sprowadzało się do tego, że ich tęczówki wypełniły się głupawym, troszkę nieadekwatny do sytuacji, szczęściem oraz maślanym wzorkiem, który w siebie wbijali, pełni radości, że mają siebie obok i mogą czerpać energię od ukochanych osób. Ta zaś była im naprawdę potrzebna do tego, aby sobie jakoś poradzić, bo w tamtej chwili musieli pracować nie tylko za siebie, ale także za tak bliską im rodzinę, która wielokrotnie im pomogła: to, że nie robili jakiejś ewidencji, wcale nie oznaczało, ze nie czuli się dłużni byłemu aurorowi i zastępczyni burmistrza Boscastle. Co prawda, w tamtej chwili mogło to tak nie wyglądać, ale oni naprawdę ich wspierali, pomimo krzyków i presji oraz, jak się okazywało, również rękoczynów. – O, przekleństwa to dobry znak, prawda? – Zaśmiała się ostatecznie. – Chociaż nie wiem… ja się tam nie znam na tych waszych męskich reakcjach, jesteście dziwni – pokazała mu język, bawiąc się w najlepsze, jakby obok w pokoju przez swoje cierpienie, wówczas już tylko psychiczne, nie przechodziła Jo; Vera jednak potrzebowała tej chwili, aby móc unieść i siebie, i rodzącą. – Dałeś mu whisky?! – Krzyknęła. – Zwariowałeś? Ona go zabije, jak wyczuje alkohol… znajdź mu pietruszkę, pewnie mają ją w zamrażalce w pudełku po lodach – aż wzdrygnęła się na wspomnienie tego, ze tak właśnie robiła jej babcia, a ona zawsze się na to nabierała – i zrób mu naparu. Smród zniknie – szybko pośpieszyła z wyjaśnieniami. – Ej, daj spokój, poradzimy sobie, a mała tak, śpi, nie ma powodu do obaw, natomiast mi… ech… – westchnęła ciężko. – Nie mam, kurwa, pojęcia – przyznała szczerze, z szczerząc się promiennie, po czym dodała: – Wiesz, już jej dałam jeden na ból, ale trochę się boję używać tego przyspieszającego poród. To się robi w skrajnych wypadkach, a ja… no wiesz… to nie jest bezpieczne. Osobiście nigdy bym go nie użyła, a swoim pacjentom nie daje niczego, czego sama nie wzięłabym do ust – wytłumaczyła z żalem. – Oczywiście, porozmawiam z nią – rzuciła szybko – i wybadam teren – zapewniła, po czym znowu mocno go objęła. – Nie kochanie, nic nie musisz robić… tylko bądź obok, co? Zerknij do Rosie, albo… albo w sumie wiem, przypilnuj, żeby Felix się na dobre ogarnął, on przyjdzie i jeśli Josephine go przyjmie, to wtedy będę miała chwilę i razem pokombinujemy nad jakimiś wywarami i dekoktami, które jej ulżą, hm? – Zasugerowała, gładząc go po zarośniętym policzku. – Chyba nawet mam pomysł, jak ci się później odwdzięczę… – kusiła chytrze.

    pełna wiary dzięki wilczkowi VERA

    OdpowiedzUsuń
  95. Cieszyła się niezmiernie, że Connor podzielał jej zdanie związane z eliksirami, których sama by nie wzięła, toteż nie polecała ich swoim pacjentom, gdyby bowiem – całkiem racjonalnie, biorąc pod uwagę stan Josephine oraz ogólną, niesprzyjającą sytuację: a więc także panikowanie Felixa, który bardziej przeszkadzał niż pomagał, oraz wiek rodzącej, który także nie wpływał korzystnie na cały proces – stwierdził, że lepiej, aby Vereena skorzystała z zasobów swej wiedzy i przygotowała odpowiedni odwar, który pomógłby zastępczyni burmistrza Boscastle wydać na świat swoje dziecko w trybie natychmiastowym – co prawa, głęboko szokującym, co także było powodem, dla którego lepiej było z niego zrezygnować, ponieważ niemłody i zmęczony oraz obolały organizm mógł bardzo źle to przyjąć i zaszkodzić matce, jak i maluchowi – zrobiłaby to, ponieważ ufała mężowi bardziej, niż komukolwiek na świecie; bardziej, niż samej sobie. Niemniej, poczuła dziwną ulgę, kiedy się zgodził, dzięki czemu bez zbędnych problemów i dysput – które nawet, jeśli miały się pojawić, młodziutka pół-wila szybko ucięła, roztaczając nad wilkołakiem kusząca wizję ewentualnego wynagrodzenia mu wszystkiego, co zawsze opiewało na same, największe przyjemności – mogli się rozstać do swoich zajęć, w zasadzie niecierpiących zwłoki, zważywszy, jak źle z Hawthorne’ami było. Zmotywowani w związku z tym swoją obecnością oraz uśmiechami, a także tym, co dla siebie szykowali – okazywało się bowiem, ze były profesor ONMS z Hogwartu nie miał zamiaru pozostawać dłużny swej małżonce – ruszyli do dzieła: on do byłego aurora, ona do swojej cierpiącej przyjaciółki. Miała przy tym nadzieję, że mężczyźni dogadali się jakoś, przynajmniej względnie, a pan domu wypił napar z pietruszki.
    Niewątpliwie, wszystko mogłoby się skończyć doprawdy krucho, gdyby to Jo wyczuła whisky – które miało intensywny zapach – bowiem pewnie zniosłaby świadomości, chociaż pewnie czuła wewnętrznie, co się kroiło, że jej ukochany postanowił w dniu narodzin swego syna sięgnąć po procenty. Szkoda tylko, że z nią wcale nie było łatwo się uporać i jakiegokolwiek rozmowy oraz tłumaczenia kończyły się spektakularnym fiaskiem.
    — Boli ją – przyznała więc bez ogródek, kiedy ukochany zapewnił ją, że Felix może iść do swojej partnerki; zgrali się perfekcyjnie w czasie: spotkali się na korytarzu w idealnym momencie – raz jest pełna motywacji i siły do działania, przez co trzeba ją stopować, aby nie szarżowała, a po chwili się rozkleja i poddaje tak, ze ciężko ją wyciągnąć z dołka – westchnęła ciężko, bo zmiany nastrojów, chociaż całkiem logiczne, bo w ciele zastępczyni burmistrza szalały hormony, były doprawdy wyczerpujące. – Także… ciężko – jęknęła szczerze, ale musiała oddać jedno: stanął na wysokości zadania, jeśli chodziło o przyjaciela. – Felly trzyma się na razie nieźle, bo też Jo ciągle żłopie przeciwbólowe miksturki – nabrała głośno powietrza w płuca – co niestety mnie utrudnia badania i monitorowanie czegokolwiek, bo nie ma w zasadzie czucia… nie wiem, czy na pewno nic złego się nie dzieje, bo na dotyk nie da się wszystkiego wybadać – wyznała, krzywiąc się nieładnie. – Świetnie sobie poradziłeś, Connor – zakończyła swój wywód z wdzięcznością. – Oczy mu się trochę za mocno błyszczały, ale to da się wyjaśnić ekscytacją, ale tak… mój kochany mąż zasługuje na nagrodę – zarzuciła mu ręce na szyję, podskoczyła, objęła go nogami w biodrach, wiedząc, że on ją zawsze złapie, i pocałowała go czule. – Nie dałabym sobie rady bez siebie – wyznała, tchnięciem w jego idealnie wykrojone wargi. – Ooo… herbatka brzmi kusząco, ale weźmy Rosie, hm? – Zasugerowała i stanęła na ziemi o własnych siłach. – Josephine chyba jednak chce przyspieszyć poród – wyszeptała nagle, chwilę później, gdy on upewniał się, ze Roselyn Irisbeth jest ciepło, a ona przygotowywała napoje – a ja nie wiem, co robić… to na pewno jej ulży, ale szok i… no ja bym tego… wiesz – jąkała się.

    mocno zagubiona i zmęczona VERA

    OdpowiedzUsuń
  96. Wykończenie i słabość Vereeny nie wynikały z fizyczności – w końcu nie było aż tak źle, bo jednak chwilę w nocy spała, mimo że już świtało i czerwona łuna wstawała na horyzoncie Oceanu Atlantyckiego, co oznaczało, że zbliża się godzina siódma; cud, że w tak mroczny i deszczowy październik można było podziwiać takie wspaniałe rzeczy – a z czystej psychiki: męczyła się najmocniej całkowitą bezsilnością w kwestii Josephine, której nie bardzo wiedziała, jak pomóc, a która w swoich zmiennych nastrojach potrafiłaby doprowadzić do szału najbardziej cierpliwą i opanowaną osobę, a że młodziutka pielęgniarka, chociaż dobra i uczynna, nigdy do spokojnych nie należała – nierzadko przecież bywała w gorącej wodzie kąpana, chociaż, o dziwo, nigdy nie odbijało się na zdrowiu jej pacjentów, mimo że czasem decyzje przez nią podejmowane, dotyczące życia prywatnego, uchodziły za szalone i w kilku przypadkach skończyły się spektakularnym fiaskiem – to po godzinie już zwyczajnie nie wytrzymywała. Najgorsze zaś było w tym to, że nieważne, jak próbowała podejść zastępczynię burmistrza Boscastle i przemówić jej do rozsądku – odbijała się od ściany, mimo że ta najpewniej zdawała sobie sprawę, że nie odczuwa jako-takiego cierpienia i zwyczajnie histeryzuje, pogarszając swoją i dziecka sytuację. Wszystko zapowiadało się źle.
    — Tak, Connor, to boli – przyznała więc, niemalże już zrezygnowana, kiedy jej mąż stwierdził tak oczywisty fakt – ale ja naprawdę wierzyłam, że ona się opanuje… nie wiem, co się stało. Wczoraj wydawała się gotowa do działania, harda i nieustępliwa, wiedziała, na co się pisała, czego pragnęła, a dzisiaj… dzisiaj tam – wskazała palcem na pokój obok – leży ktoś obcy. Nie wiem, jak mam jej przemówić do rozumu. – Przyznała z żalem, kręcąc głową, bo przecież była wykwalifikowaną do takich spraw osobą; przynajmniej w głównej mierze, bo w teorii porzuciła ostatni egzamin na rzecz poszukiwania swojej matki, która, jak się okazywało, w ogóle nie była tego warta. – Może Felix ją jakoś będzie trzymał w ryzach, albo nie wiem… nie wiem, co zrobić – zakończyła, specjalnie nie prostując kwetii nagrody dla ukochanego, i następnym razem odezwała się dopiero w kuchni, kiedy robiła dla nich herbatę. – Inaczej – odwróciła się powoli, spoglądając uważnie na wilkołaka – w pewnych sytuacjach zaleciłabym to, ale sama, za żadne skarby świata bym tego nie wzięła. Ostatnio, kiedy… wypiłam eliksir w czasie ciąży, to… – urwała: nie musiała kończyć, bo jasnym było, ze mówiła o Eriku Lievie. – Zresztą… ja wychodzę z założenia, że organizm w takich wypadkach, jak poród, wie najlepiej co robić, no chyba że – nacisnęła szybko – są to doprawdy skrajne wypadki – westchnęła rozdzierająco. – Nie jestem tylko pewna, czy Jo jest jednym z nich… – naprawdę nie miała zielonego pojęcia, co powinna była w zaistniałej sytuacji uczynić. – Przedstawiłam jej wszystkie za i przeciw, chociaż tych drugich było znacznie więcej, więc chyba zostaje mi się zdać na nią, prawda? – Potrzebowała potwierdzenia i wsparcia Connora. – Skoro ona tego chce, to musze jej to dać, nie?
    Długo się jeszcze upewniała, bojąc się podjąć taką decyzję samodzielnie, mając za pomoc rodzącą kobietę w histerii, która w tamtej chwili żałowała, że zdecydowała się na wydanie na świat swojego dziecka w warunkach domowych. Niemniej, ostatecznie uznała, że jeżeli faktycznie ma podać pani Hawthorne eliksir przyspieszający cały proces, to musi się zabrać za jego przygotowanie czym prędzej, bowiem i tak miało ją czekać jeszcze wiele godzin denerwowania się, ponieważ samo zrobienie wywaru – jak głosiła księga, którą, dzięki Bogu!, tchnięta jakimś przebłyskiem intelektu, wrzuciła do torby lekarskiej – było dość pracochłonne, a zaczynało po aplikacji działać od godziny, nawet do trzech lub czterech, w zależności od organizmu. Przypuszczała więc, że jeśli chodzi o Josephine może to potrwać nieco dłużej, bo nigdy nie korzystała z magicznych mikstur celem leczenia się, jako człowiek niezwiązany ze światem czarów,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dlatego wolała być przysposobiona na wszelką ewentualność. Dobrze przy tym, że jak zawsze mogła liczyć na Connora, który – zaraz po tym, jak po raz miliony upewnił się, że Roselyn Irisbeth jest ciepło, a jej fotelik bezpiecznie osadzony i na pewno nic się jej nie stanie – przytuliwszy ją, zabrał się do czytania recepty wraz z nią i robienia wszystkiego, do czego się nadawał, a co nie wymagało poszerzonej wiedzy z zakresu medycyny. Uwinęli się toteż całkiem sprawnie, po czym Vera z duszą na ramieniu i bardzo niechętnie, zaniosła mętny płyn swojej przyjaciółce, w tamtej chwili złorzeczącej, że tak długo to trwało – później miało być jej głupio, ale najpierw musiała się wyżyć. Dobrze, że przynajmniej Felix wyglądał na względnie opanowanego, bo inaczej czekałby ich prawdziwy Armagedon, o czym przekonali się już paręnaście minut później.
      — Cholera… – sama była zaskoczona działaniem błękitnej substancji, na którą zastępczyni burmistrza zareagowała szybko i gwałtownie; w jej opinii nawet z b y t szybko i gwałtownie. Niemniej, po precyzyjnym przebiciu wód płodowych, których dokonała specjalnymi narzędziami w ciągu sekundy wszystko się potoczyło z górki, w akompaniamencie agonalnych wrzasków rodzącej. – Cholera, nic tu nie ma, Felly! – Ryknęła na byłego aurora, który nie wywiązał się z obowiązku przygotowania misek z ciepłą wodą, ręczników i kocyków, a w tamtej chwili już w ogóle nie był w stanie się ruszyć, jak sparaliżowany, trzymając żonę za rękę, płacząc i całując jej kłykcie. To Vereenie przydało w związku z tym w udziale zorganizowanie potrzebnych rzeczy, a wybiegając z sypialni, zderzyła się z ukochanym. – Chodź, pomożesz – chwyciła go za rękę bez słowa wyjaśnienia i ściągnęła z powrotem do kuchni. – Miski, szmaty, ręczniki, koce, coś do picia, raz-raz! – Ponagliła go i wspólnie zaczęli wszystko ogarniać, a ona dopiero po czasie podjęła się wyłożenia mu wszystkiego, drżąc na krzyki przyjaciółki. – Jest w szoku – wyznała. – To zadziało się tak… no, z prędkością znicza i… i w ogóle nie była na to gotowa, ma pełne rozwarcie, zaraz będzie mogła przeć, a ja nie mogę jej dać niczego przeciwbólowego, mimo ż mnie prosi, bo się boję, że nie dostrzegę jakiś ważnych symptomów – tłumaczyła rozedrgana, przerzucając kawałki materiałów, które wyciągnęła z szafki Hawthorne’ów. – Zaraza – jęknęła przestraszona tym, co przyniesie przyszłość. – Musze biec, kochanie, przynieść wszystko… och, ojej – cofnęła się jeszcze z progu, pocałowała go w usta i złożyła pocałunek na główce córeczki, aby dopiero wtedy polecieć na piętro. Tam natomiast szybko zmieniła Jo pozycję, w której klęczała w lekkim rozkroku, opierając się na dłoniach, dzięki czemu nieco odciążała kręgosłup, który spokojnie mógł masować jej mąż. Była zaś tak skupiona na niej, że nawet nie zauważyła, kiedy były profesor ONMS z Hogwaryu przyniósł miski z wodą i ręczniki; po prostu chwytała je, ocierała uda kobiety lub jej czoło. – Josephine, proszę, oddychaj, wiem, ze boli – nalegała, bowiem ta płakała i jęczała, nie chcąc przeć, aż w końcu wyrzuciła partnera na drzwi, przez co obaj mężczyźni musieli czekać na korytarzu. Chociaż cała akcja nie trwała długo, dzięki odpowiedniemu eliksirowi, to przez cierpienie i strach wydawała się ciągnąć w nieskończoność: w rzeczywistości po niespełna godzinie, Vera kazała ostatni raz spiąć się zastępczyni burmistrza i pomiędzy jej nogami podała jej kwilącego, dużego chłopca; w oszołomieniu pochwyciła go, przytuliła i oklapła na pięty. – Gratuluję – szepnęła, całując ją w spoconą skroń i ocierając łzy z jej bladych policzków. – Pójdę po Felixa, co? – Zasugerowała, chcąc dać im chwilę dla siebie, toteż zakrwawiona wyszła z sypialni. – Panie tato, żona czeka – zaprosiła go, a chwilę później usłyszeli radosny okrzyk mężczyzny, mówiący o tym, jak się cieszy, że ma męskiego potomka, co było dla niego nie lada niespodzianką. – Zdechnę… – ona zaś stwierdziła żartobliwie do Connora.

      mocno przerażona i bardzo przejęta, ale także pełna ulgi VERA

      Usuń
  97. Także nie pamiętała, żeby a ż tak cierpiała w czasie porodu – co prawda, Vereena należała także do kobiet, które zawsze skrzętnie ukrywały swoje słabości, zwyczajnie się ich wstydzącą, co niestety nierzadko kończyło się katastrofą, bo dla niej oznaką beznadziejności była nawet cukrzyca, więc nawet gdyby bolało ją w równym stopniu, co Josephine, co nie było możliwe zważywszy na fakt, że panie miały kompletnie różne progi bólu, to nie dałaby po sobie tego poznać. Owszem, gdy wydawała na świat słodką Roselyn Irisbeth, pewnie miała swoje chwile załamania – tak po prawdzie, to z tamtej chwili nie pamiętała wiele, oprócz przejmującej radości, kiedy Connor finalnie pochwycił maleńką dziewczynkę w swoje objęcia i mocno przytulił ją do swojego szerokiego torsu, a więc czystej, niczym niemącącej i niepisanie wielkiej oraz silnej radości; wierzyła także, że ostatecznie, tak samo będzie z zastępczynią burmistrza Boscastle – ale cały proces w jej wypadku nie miał na pewno aż tak dramatycznego przebiegu, przede wszystkim dlatego, że mogła od początku do końca liczyć na swojego męża, a co zabawne, byli w gorszej sytuacji niż Hawthorne’owie, bowiem byli całkowicie sami, w środku całkowitej zawiei, a ona na dodatek mocno się wyziębiła po tym, jak mało rozsądnie wyszła z domu po kłótni z babcią.
    Niemniej, na szczęście w obu wypadkach wszystko dobrze się skończyło – co prawda, Jo w całym szoku, gdy wypiła napar przyspieszający skurczy i powiększający rozwarcie, nie do końca chyba kontaktowała, co właśnie w tamtej chwili wydarzyło oraz całkowitym zaskoczeniu, że jednak się jej udało, pomimo czarnych myśli, przypominała, wraz z bladością i potem, kogoś bliskiego śmierci; Vera była jednak pewna, że to szybko minie – i mogła to przyznać z uśmiechem ulgi – nie można było się jej zresztą dziwić, bo ilość wrzasków oraz przekleństw, a także złorzeczeń była już ponad jej siły i tylko fakt, że w głowie dźwięczały jej pocieszające słowa wilkołaka, pozwoliły jej przetrwać – na ustach. Spokojniejsza już, w związku z tym, opuściła sypialnię swoich przyjaciół, zapraszając do środka Felixa, aby mógł poznać swego synka – sama natomiast pozwoliła się porwać w ramiona byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu i pocałować się namiętnie; Boże!, jak dobrze było go mieć przy sobie oraz posiadać tę wspaniałą świadomość, ze nieważne, co się stanie i co uczyni, on zawsze będzie trwał przy niej murem, gotów ją wyprowadzić z najgorszej burzy i pomóc zawinąć do bezpiecznego portu: do swoich ramion. Głęboko, niemalże rozpaczliwie, zaciągnęła się jego oszałamiającym zapachem.
    — Też jestem z siebie dumna – zaśmiała się cichutko, głosem zduszonym przez poły jego koszuli, chłonąc jego cudowne ciepło, które jak zawsze działało na nią kojąco. – Nawet nie wiesz jak… – żartowała dalej, pozwalając wszystkim swoim emocjom chociaż względnie opaść, co nie było jednak takie proste, biorąc pod uwagę, przez co nie tak dawno przeszła. – Dziękuję – szczerze jednak wyszeptała i jeszcze mocniej go objęła w pasie, kurczowo chwytając za materiał koszuli wilkołaka na jego plecach. – Ojej, tak jej mówiłeś? – Zadarła pełne miłości, nadziei, ale i też wielkiego zmęczenia, fiołkowe tęczówki na przystojną twarz męża i uśmiechnęła się szeroko, z zachwytem, wyobrażając sobie, czy raczej, przypominając sobie, jak ten wielkolud przemawia czule do ich siedmiosiecznej kruszyny. – Jesteś najlepszy – stwierdziła wesoło, układając dłonie na jego policzkach i całując go czule; nie przejmowali się tym, że brudzi go krwią Josephine. – Oho, czujesz się zagrożony? Myślisz, że w razie czego zdecydowałabym się na samodzielny poród? Hm… brzmi kusząco… – droczyła się z nim perfidnie, cieszą się niczym dziecko, kiedy słyszała odgłosy ulgi i wesołości zza drzwi. – Zaraz będę musiała im przerwać… łożysko, badania, wiesz, te sprawy – westchnęła ciężko i szczerze dodała: – Padnę za moment niechybnie.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  98. — No wiesz kochanie… – podjęła znacznie spokojniejsza i radośniejsza Vereena, podejmując pełną słownych przepychanek grę Connora – twoje słowa jasno dały mi do zrozumienia, że w razie czego – jej fiołkowe oczy zabłysły na myśl o daniu mu kolejnego maluszka, ale nie powiedziała tego na głos; nie wiedzieć czemu rozmowa na temat powiększenia ich rodziny nieco ją przerażała, na co wpływ mogło mieć również to, że dopiero przecież niedawno ich sytuacja się ustabilizowała, a teraz jeszcze musieli, ale wynikało to z miłości i ich dobroci, a nie przymusu jako-takiego, pomóc Hawthorne’om w pierwszych dniach z ich malutką pociechą – śpiewająco dam sobie radę sama i wcale nie potrzebuję, ojej! – nagle wesoło pacnęła się otwartą dłonią w czoło – może niedługo nawet opatentuje taki bajer, ze nie będę cię nawet potrzebowała do rozmnażania! To byłoby dopiero coś – mówiła dalej, absolutnie nie na poważnie, bowiem nigdy nie zrezygnowałaby ze zbliżeń ze swoim mężem, bo te, chociaż doprawdy częstsze, absolutnie się jej nie nudziły i zdawało się, że za każdym razem przynoszą jej coraz to nowym, intensywniejszych wrażeń, które dosłownie powalały ją na kolana i nie dawały normalnie funkcjonować; był to jednak ten rodzaj rozproszenia i skupienia swej atencji na jednej rzeczy, który doprawdy uwielbiała. – No przecież żartuję, na Boga, wilczku, gdybyś widział swoją minę – zachichotała słodko i zarzuciła mu chude ramionka na kark, gdzie splotła ze sobą swoje dłonie, przez co ledwo dotykała palcami do podłogi, mocno się do niego przyciskając i napierając piersiami na jego tors. – Wiem, że nie minęło dużo czasu, ale wiesz co? Ja też mam małą córeczkę i wspaniałego męża, którymi chciałabym się zająć no i… jestem zmęczona – przyznała ze wstydem, jakby fakt, że prawie dwanaście godzin spędziła na nogach, znosząc rodzącą Josephine o zmiennych humorkach i bardzo donośnym głosie do krzyku oraz wyjątkowo pokaźnej gamie przekleństw, które musiały zaskoczyć chyba każdego, łącznie z samą kobietą, było niejako usprawiedliwieniem. Niemniej, dla pani Greyback był to objaw słabości: w końcu była pielęgniarką i zawsze powinna być w gotowości, aby nieść pomoc potrzebującym. Na szczęście, ukochany nie dał się nad tym roztkliwiać, bowiem szybko skierował jej myśli na inne tory, sprawiając, że spłonęła rumieńcem. – No wiedziałam… wiedziałam… – przyznała z chytrym uśmieszkiem. – Ale musisz zrobić, kobieca solidarność, te rzeczy! – Szybko rzuciła, aby nie miał wątpliwości, że gdyby mogła, to by mu powiedziała. – Sama zresztą z nią byłam u Cartera – mocno się w niego wtuliła, aby nie miał jej tego za złe. – Ooo… o wszystkim pomyślałeś, kochany mój! – Chwilę później, gdy wyjawił, co już udało mu się zrobić, przyciągnęła go do siebie i złożyła na jego policzkach dziesiątki czułych muśnięć, wyrażających jej wdzięczność. – Marzę o kąpieli, łóżku i twoich objęciach – wyznała jeszcze, aby miał pewność, że jest jej lekiem na całe zło, po czym pocałowawszy go raz jeszcze, w idealnie wykrojone wargi, pognała do Jo i Felixa, aby zaopiekować się ich chłopcem, który otrzymał imiona Jacob Ivan, oraz matką, która musiała przejść przez ostatnią fazę porodu i na szczęście się uspokoiła. Dwie godziny później wszyscy byli gotowi, czyści i pochwaleni za bycie dzielnymi oraz zdrowymi, a młodziutka pół-wila ledwo trzymała się na nogach, dlatego też nawet nie protestowała, kiedy były profesor ONMS wziął ją na ręce. – Daj spokój Connor, pójdziemy pod prysznic, tyle jeszcze jestem w stanie zrobić – zaprzeczyła jednak, gdy postanowił za pomocą ręcznika ją obmyć. – Potrzebuję odświeżenia i was blisko – zerknęła czule na dosłownie nieprzytomną, leżącą pomiędzy poduszkami, słodką Roselyn Irisbeth. Ziewnęła nagle przeciągle. – Ojej… ależ to łóżko skrzypi – zaśmiała się – zupełnie, jak to moje w Hogwarcie – wyszczerzyła się na wspomnienie malutkiej komnatki. – Ach… ileż bym dała, aby móc znowu pracować, to jednak fajne uczucie: pomagać – wyznała.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  99. Dawno nie była tak z siebie dumna. Naprawdę – Vereenę w tamtej chwili, pomimo skrajnego wyczerpania rozpierała nieopisana wręcz radość i zadowolenie z siebie, wynikające z tego, że pomimo wszelkich trudności udało się jej pomóc Josephine. Co jednak ważniejsze, nie czuła się w żaden sposób próżna, ponieważ Connor sam podkreślał, jak dzielna i wspaniała była. Dlatego też, gdy wszystko dobiegło końca – łącznie z pomocą młodej matce w doprowadzeniu siebie oraz jej maluszka do porządku, po wstępnych badaniach i uspokojeniu Felixa, który wariował, lecz tym razem ze szczęścia – i zaczęły schodzić z niej wszelkie emocje, przypominała siedem nieszczęść; co prawda, szeroko, nieco szaleńczo uśmiechniętych, ale całkowicie wymęczonych i marzących już o śnie, a jednocześnie: wcale niechcących oddać się relaksowi, aby niczego wspaniałego nie stracić.
    — To już łapanie mnie za słówka… – wyszeptała więc wyjątkowo słabiutko, ziewając przeciągle, kiedy ukochany poprawił ją w kwestii tego, czy to ona pójdzie, czy może on ją zaniesie do łazienki; chyba miał jednak rację, że sama absolutnie by sobie nie poradziła, nawet z tak prozaiczną czynnością, w związku z czym nawet niespecjalnie się z nim kłóciła o ostateczny wynik. Odetchnęła ciężko i przetarł bladą twarz drżącymi dłońmi, jednak na niewiele się to zdało: nadal szczypały ją oczy, a mięśnie całkowicie odmawiały posłuszeństwa. Ewidentnie jej organizm dawał jej jasne znaki, że czas najwyższy się położyć i w końcu odpocząć, bo doprawdy zbyt długo pozostawała w stanie gotowości do działania. – Mówisz? Bo wiesz… – westchnęła przeciągle, spoglądając na ukochanego ze skruchą, kiedy przyszło do rozmowy o pracy – wróciłabym, ale tak ciężko mi się z nią rozstać nawet na paręnaście minut, a co dopiero na cały dzień, och, Connor – jęknęła i na chwilę zamilkła. – Jestem zdecydowanie nadopiekuńczą matką – skwitowała z, pełnym proszenia o wybaczenie, uśmieszkiem swoje zachowanie i odetchnęła. – Pomaganie innym to jedno, ale zostawienie mojej księżniczki, to zupełnie inna para kaloszy – zaśmiała się jeszcze głośniej na wizję obiadu i ciasteczek, które jej wielkolud miał przygotowywać z ich kruszyną. – Ależ mnie takimi wizami kusisz, oj, kusisz… jeszcze się przyzwyczaję i zrobię z ciebie etatową kucharkę i niańkę, a wtedy co? Utkniesz w domu z Rosie i nie wyjdziesz! – Zapowiedziała radośnie i w ogóle nie protestowała, kiedy zasugerował jej położenie się i masaż; brak sprzeciwu jasno wskazywał, że jest wypromowana z energii. – Och… dziękuję… – szepnęła jeszcze oczarowana, rozkładając się na brzuchu, wygodnie na skrzypiącym łóżku.
    Nie miała pojęcia, kiedy zasnęła. Po prostu, w jednej chwili coś jeszcze mówiła do byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, a w drugiej już słodko drzemała, z dłonią ułożoną na brzuszku równie zmęczonej Roselyn Irisbeth. Objęcia Morfeusza owinęły ją natomiast tak szczelnie, że nawet nie pamiętała, o czym i czy w ogóle śniła, ale jednak nie na tyle mocno, aby Vera – jako osoba zawsze gotowa do działania i walki – nie byłaby w stanie w każdej chwili powstać na jakikolwiek dźwięk z sypialni Hawthorne’ów, którzy przecież mogli potrzebować jej wsparcia. Ostatecznie więc wcale nie odpoczywała jakoś wybitnie długo, bowiem wiedziona swoim dobrem i instynktem, który zachęcał ją do niesienia pomocy niezależnie od wszystkiego i za wszelką cenę – obudziła się po kilku godzinach i chociaż nieco bardziej zrelaksowana i już nie tak blada, to wciąż jednak nie w pełni w sił, aby gdziekolwiek się ruszać. Zerknęła w związku z tym jedynie do przyjaciół, a później – zgodnie zapowiedzią Connora – została zaniesiona pod prysznic, gdzie próbowała zmyć z siebie cały stres, co wyszło jej z całkiem niezłym skutkiem, bo kiedy tylko wrócili w pielesze, ofiarowane im na czas jakiś przez emerytowanego aurora oraz zastępczynię burmistrza Boscastle, natychmiast ponownie odpłynęła w słodką nicość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poza Trenwith zostali do następnego poranka – relatywnie, niezbyt długo, bowiem raptem parę nocnych godzin – i przez ten cały czas ciągle nieśli pomoc i dobre rady świeżo upieczonym rodzicom – Josephine powoli dochodziła do siebie i wychodziła z szoku, jakie wywołało w niej nagłe i gwałtowne przyspieszenie porodu, natomiast Felix starał się opanować swoje gwałtowne ruchy, które jednak wynikały z czystej wesołości i dumy, a Greybackowie byli obok, aby ich wspierać w tym najtrudniejszym czasie. Jeszcze jednak przed śniadaniem – którym zajęła się Vereena, nie chcąc w żaden sposób forsować przyjaciółki, mimo że sama kilka godzin po porodzie stwierdziła, że będzie sprzątała chatkę górnika, którą wówczas zajmowali – posłali Salvatora po Uzdrowicielkę ze Szpitala Świętego Munga, Clementine Johnson, która też zajmowała się Roselyn Irisbeth niedługo po jej przyjściu na świat; nie omieszkała oczywiście skomentować, że widocznie Kornwalia i jej świeże powietrze ma dobry wpływ na rozmnażanie, ale z uśmiechem zabrała się za badanie małego Jacoba Ivana, który wszystkie testy przeszedł śpiewająco. Dzięki temu obie rodziny mogły zasiąść do posiłku, po którym jedna z nich – ta zdecydowanie bardziej szalona, bowiem składająca się z wilkołaka w średnim wieku, dwudziestoletniej pół-wili i siedmiosiecznej księżniczki – zapakowała się do pomarańczowego pickupa, co było ostatnią rzeczą, którą młodziutka pielęgniarka zapamiętała: jeszcze podczas niedługiej podróży do domu zasnęła twardo, toteż nawet nie wiedziała kiedy i jak dojechali na miejsce oraz jakim sposobem znalazła się w miękkim łóżku w swojej wspaniałej sytuacji; oczywiście, palce w tym mieszał jej małżonek, niewątpliwie, niemniej nigdy nie była a ż tak wycieńczona.
      — Mmm… – było to pierwsze, co wymruczała kilka godzin później, zapadając się w miękkiej poduszce w białej poszewce z ozdobnym haftem. – Jejku-jej… o-jej… – burczała z zadowoleniem, nadal mając zamknięte oczy i przeciągając się rozkosznie w pościeli; jakże jej brakowało własnych pieleszy. – Dobry, dobry – zanim nawet spojrzała na ukochanego swoimi fiołkowymi tęczówkami, uśmiechnęła się szeroko, czując jego cudowny zapach i słysząc głęboki glos, który wprawiał jej drobne ciałko w drgania. – Ooo… – ziewnęła przeciągle. – A-ale… ale… j-jak… – rozejrzała się skonfundowana, ściągając brwi, kiedy zorientowała się, gdzie się znajduje. – Padłam, co? – Zakpiła, kręcąc głową, przez co jej srebrne fale rozsypały się wokół jej jasnej twarzy. – Panie, już południe, ależ byłam zmęczona… – jęknęła, raz jeszcze rozwierając wargi, aby dotlenić mózg; zarzuciła przy tym ręce za głowę i chwyciła za rogi małego, ozdobnego jaśka, wyginając się w lekki łuk. – Ech… – sapnęła i westchnęła ciężko, nadal uroczo zaspana. – Zrobiłeś mi śniadanie do łóżka! – Nagle się ożywiła, siadając gwałtownie. – Za rzadko mi to robisz – pogroziła mu żartobliwie i chwyciła miseczkę z mlekiem i płatkami, ciesząc się, że mężczyzna zajął miejsce za jej plecami. – Nie marudź, zawsze to ty zajmujesz więcej miejsca… też mi się raz należało – zaśmiała się i rozpoczęła pałaszowanie, nie spodziewając się, że nagle wszystko zostanie jej odebrane. – Ej, ej… nie skończyłam… hej! – Warknęła niezadowolona, ale nieważne, jak bardzo chciałaby się na niego boczyć, to nie potrafiła, gdy tak skutecznie ją rozpraszał swoimi ustami. Nim się więc obejrzała, już leżała pod jego potężnym ciałem, cudownie adorowana, przyjemnie pieszczota, zachwycająco pobudzona dzięki jego ruchom oraz słowom. Sama jednak niewiele mówiła, oszołomiona doznaniami, za którymi, co odkryła się z niemałym zaskoczeniem, niebywale się stęskniła; jednak z jeszcze większym zaskoczeniem odkryła to, do czego Greyback zmierzał. Zamarła gwałtownie. – Connor? – Zagaiła nieśmiało, chwytając jego przystojną twarz w swoje dłonie i patrząc głęboko w jego piękne oczy. – Czy ty prosisz mnie o kolejne dziecko? – Zapytała prosto z mostu, drżąc, nieco głupkowato i niepewnie.

      oszołomiona, ale dziwnie zadowolona VERA THORNE

      Usuń
  100. To nie tak, ze Vereena nie zastanawiała się nad powieszeniem rodziny z Connorem, ba!, myślała o tym zdecydowanie często – szczególnie, kiedy patrzyła, jakim ideałem byłam Roselyn Irisbeth: jak świetnie się rozwijała, jak piękna była, jak słodko i uroczo owijała sobie swojego wielkiego tatusia wokół maleńkiego paluszka; wówczas myślała sobie, jak to wspaniale, że udało im się powołać na świat, pomimo wszelkich burz i przeciwności losu, coś tak perfekcyjnego i jak cudownie byłoby, gdyby obok ich księżniczki pojawiła się jeszcze jedna lub jakiś drobny rycerzyk, co również dla córki byłoby bardzo dobre i rozwijające, bowiem mieliby pewność, że nie rozpuściliby jej, a sama nauczyłaby się odpowiedzialności i nie byłaby sama, bo jednak życie jedynaka, które pani Greyback znała z autopsji, wcale nie było takie fajne. Świadomość zaś owej pustki, jaką odczuwała całe swoje dzieciństwo – już pomijając fakt braku matki, co z perspektywy czasu przecież wyszło jej na dobre, bo Aglaïs Metz należała do naprawdę podłych kobiet – tym bardziej wzmagała w niej chęć posiadania kolejnego potomka. Do tego natomiast dochodziła jeszcze także zwykła miłość, jaką darzyła swojego męża, a naturalną koleją rzeczy w przypadkach, kiedy ludzie tak mocno się kochali – a ich fizyczne zbliżenia były częste i obfitowały w takie mistyczne wręcz przeżycia, jak ich – było rozmnażanie, które jednak nic nie miało wspólnego z chęcią posiadania, a zwykłymi, ciepłymi uczuciami, które należało przenieść na kilku człowieczków. Nigdy jednak nie odważyła się podjąć tego tematu, bo nie tylko nie wiedziała, jak jej partner się na to zapatruje, ale także jakoś nie było sposobności – w końcu wokół nich działo się zdecydowanie wiele, nierzadko rzeczy trudnych do ogarnięcia i uporządkowania.
    — Powiedz mi, proszę… – nacisnęła w związku z tym, wpatrując się w wilkołaka mocno oniemiała i nie bardzo wiedząc, jak się zachować; nie będąc nawet pewną, czy nie zachowała się niczym skończona kretynka, niefortunnie odczytując znaki, jakie jej dawał. Jego reakcja bowiem mogła świadczyć dwojako: albo był zaskoczony tym, ze go przejrzała, albo kompletnie się zbłaźniła. Dlatego też tak mocno nalegała na jakąkolwiek odpowiedź z jego strony; cóż, przynajmniej gdyby wiedziała, na czym stała, nawet gdyby musiała przełknąć gorzką pigułkę, to miałaby c z e g o ś pewność, a zawieszenie zawsze było dla niej najgorsze; miała go wystarczająco dużo w swoim dwudziestodwuletnim życiu. Im dłużej zaś były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu się plątał, jąkał i nie mówił nic konkretnego, Vereena wariowała coraz mocniej, blednąc do tego stopnia, że przybrała już kolor kredy. Dopóki więc nie wydusił z siebie cichego „tak”, jego żona przypomniała kogoś na skraju śmierci. – Och. – Było to jednak wszystko, jak potrafiła w tamtym momencie skwitować jego wyznanie. Zmarszczyła jasne brwi i zamrugała powiekami: poczuła ulgę, owszem, ale także jakiś dziwny niepokój związany z przyszłością i małą Rosie oraz swoją własną karierą; włączył się u niej tryb egoistki, który nieco uspokoiła. – Rozmawiajmy – zasugerowała ostatecznie z uśmiechem i aby żadne z nich nie czuło się skrępowane, zmieniła pozycję: on siedział na brzegu łóżka, ona klęczała na materacu, patrzyli sobie głęboko w oczy. – Teraz nie umiem cię rzucać na kolana jednym gestem? – Wpadła mu w słowo żartobliwie, aby później, z czystym wzruszeniem podjąć: – Podoba mi się ta wizja, wiesz? – Założyła ciemnym kosmyk jego włosów za ucho. – Bardziej, niż cokolwiek na świecie – zapewniła – i bardzo się cieszę, że pragniemy tego samego, z identycznych powodów – wyszeptała zachwycona; pokazywała mu, że naprawdę chce z nim kolejnego dziecka i również go kocha. – Teraz jednak, Connor, nie jest jeszcze dobry czas – dodała. – Rosie jest za mała, a ja niedługo wrócę do pracy, ale… ale obiecuję, że niedługo dam ci kolejne dziecko – przysięgła uroczyście. – Składa pan zamówienie na córeczkę, czy synka? – Zaśmiała się.

    kompletnie zachwycona wizjami wilczka, VERA

    OdpowiedzUsuń
  101. — Oczywiście, głuptasie, że mówię tak – zapewniła cichutko, ale z przekonaniem Vereena, chwytając connorową, przystojną twarz w swoje drobne, ciepłe dłonie i muskając delikatnie jego idealnie wykrojone wargi; kochała ich smak: słodki niczym drożdżowe ciasto, gorzki mocnej, czarnej kawy oraz intensywnie ziołowo-korowy od tytoniu i dębowego drewna fajki. – Jakże mogłabym odmówić mojemu mężowi? Miłości mojego życia? Jedynemu mężczyźnie, który miał, ma i będzie mieć do mnie prawa? – Pytała przyjemnym, perlistym szeptem, oddychając z nim tym samym powietrzem. – Kocham rodzić ci dzieci, szczególnie, że dotychczas te, które udało nam się zmajstrować są piękne, mądre i urocze – wyszczerzyła się dumnie. – Wiesz, co też jest niesamowite? – Zagaiła jeszcze. – Naprawdę lubię być smutnym grubaskiem, ze świadomością, że wybrałeś mnie na matkę swojego potomka. Lubię… lubiłam dotykać swojego brzucha, jak byłam w ciąży z Rosie, n-nawet wtedy, gdy… no… – jasnym było, ze referowała do okresu, gdy nie byli razem – i po prostu cieszyłam się, bo niezależnie od wszystkiego, to ty – podkreśliła z mocą – umieściłeś we mnie to maleństwo – wszystkie jej słowa płynęły prosto z serca i były całkowicie szczere. – Dlatego tak, Connor, mówię wielkie „tak” powiększeniu naszej pięknej rodziny – dodała.
    Później na dłuższy moment zamilkła i po prostu patrzyła na niego, a w jej fiołkowych oczach malował się niczym niezmącony zachwyt, którego nie dało się w żaden sposób opisać słowami. Jeśli bowiem na pierwszym miejscu jej ulubionych obrazków był ten, w którym wilkołak trzymał w swoich potężnych objęciach ich kruchutką Roselyn Irisbeth, przemawiając do niej uroczo i pozwalając się jej ciągnąć za brodę, co wywoływało w dziewczynce salwy słodkiego, niczym dźwięk tysiąca perfekcyjnych dzwoneczków, śmiechu, to zdecydowanie na drugim miejscu plasowała się wizja tego samego wielkoluda, wpatrującego się w nią maślanym, pełnym radości wzorkiem księżycowych tęczówek, z nieco głupawym uśmiechem błąkającym się na ustach. Wtedy bowiem młodziutka pielęgniarka miała pewność, że sprawiła mu czystą przyjemność, a przecież to był jeden z nadrzędnych celów jej egzystencji. Trzecią pozycją niewątpliwie, była oczywiście to jego pełna ekstazy, perfekcyjna twarz w wyrazie czystej ekstazy podczas szczytowania, wisząca tuż nad jej własną – skoro udało się jej mieć przyjemność podziwiania już tej poprzedniej, to liczyła, że i ta ostatnią z podium będzie mogła się zachwycać jeszcze tego wieczoru. Rzecz jasna, najpierw chciała zakończyć tę rozmowę i mieć pewność, że nie zostały żadne niedomówienia.
    — Ha! Przejrzałeś mnie! – Zaśmiała się więc, znacznie bardziej zrelaksowana, kiedy w pełni pojął jej decyzję i nie miał zamiaru się z nią kłócić, ale jednocześnie obrócił ją w przyjemny żart o zdradach z Carterem; z kim, jak z kim, mimo że to wcale nie wchodziło w grę, ale z tym podstarzałym, łysiejącym wiejskim lekarzem na pewno by tego nie zrobiła, jak w zasadzie z nikim innym, o czym oboje doskonale wiedzieli. – A co będę z tego miała? – Pokazała mu język, ale grzecznie powtórzyła swoją przysięgę, traktującą o tym, że w niedługim czasie rozpoczną starania o dziecko, a z ich miłością szybko powołają na świat nowe, cudowne życie. – Chwilka, chwilka, aha… dobrze – nagle chwyciła notesik, który od niego dostała i zaczęła coś skrupulatnie, swoich eleganckim pismem w nim uwieczniać. – Na rok… dwa tysiące dwudziesty piąty… pan Greyback skła-da za-mó-wie-nie na córeczkę, dobrze. Synek na kiedy? No co się patrzysz? Klient nasz pan! – Zadrwiła z niego, aby po chwili dać się bez żadnych protestów przewrócić na plecy i pocałować długo i namiętnie. – Hm, a co myślisz, żebyś następne dziecko urodził ty, a kolejne ja? No wiesz: taki handel wymienny z obopólną korzyścią? – Zachichotała słodko, przesuwając dłoń na jego pośladek. – Czego chcę? Na przykład… obecnie? – Oczy jej zapłonęły chytrym, wymownym blaskiem.

    rozradowana i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  102. Byli trochę – a nawet trochę bardziej niż „trochę” – wariatami: po uszy w sobie zakochanymi, radosnymi wariatami – czymże jednak byłoby ich życie bez odrobiny szaleństwa, na dodatek tak przyjemnego? Nie ulegało jednak przy tym najmniejszym wątpliwościom, że Vereena i Connora nie należeli do osób całkowicie normalnych – przynajmniej z punktu małomiasteczkowej, zaściankowej oceny, przez którą od lat chodzili z dziwnymi łatkami: z powodu tego, że dzieliły ich dwie dekady wieku; z powodu tego, że ona sięgała mu ledwie do pasa, a on miał pełno tatuaży i blizn; z powodu tego, że była córką latarnika-mordercy; z powodu tego, że on kochał zwierzęta, a ona była pomocną pielęgniarką; z powodu tego, że on żył na odludziu; z powodu tego, że nie znalazła sobie odpowiedniego narzeczonego, a tylu wnuków koleżanek jej babci podtykano jej pod nos; z powodu tego, że się rozstali i nagle do siebie wrócili, na dodatek on nadal burkliwy, a ona z brzuchem. Dla siebie jednak byli najnormalniejszymi – bo też w przeciwieństwie do większości mieszkańców Boscastle nie umartwiali się na siłę i nie szukali dziur w całym ani nie wywoływali kłopotów, bowiem przysłowiowy wilk z lasu nawiedzał ich i tak raz w miesiącu na parę dni – ludźmi na świecie, ponieważ dla nich zwyczajnością i rutyną był uśmiech i zwykłe szczęście, a nie ciągłe noszenie włosienicy i biczowanie się na grzechy innych. Owszem, kiedy patrzono na nich z zewnątrz przypominali osoby kompletnie pozbawione rozumu, ale jak długo mieli siebie, tak długo nie mieli zamiaru się tym faktem przejmować w żaden sposób – do krzywych spojrzeń i podszeptów już się przyzwyczaili i jak długo nie tyczyły się one ich słodkiej, idealnej Roselyn Irisbeth, tak długo je ignorowali. Po prostu byli.
    — To jest bardzo słaby układ, wiesz? – Zaśmiała się w związku z całym tym uczuciem uniesienia z powodu radości, jaką wywoływała w niej sama obecność męża. – To ja będę musiała znosić poranne mdłości, bycie grubą, opuchnięcia, kopnięcia, nienawiść do ulubionych potraw, zawroty głowy, skurcze, poród… spadek libido… – dodała ostatniej konspiracyjnym, imitującym horrorowy, szeptem, aby pobudzić jeszcze mocniej ukochanego – a ty bezczelnie przyjdziesz na gotowe, pff! Ja się tak nie bawię! – Zaperzyła się żartobliwie, co jednak nie zmieniło faktu, że jej dłoń powędrowała na jego pośladek, tym samym przyciskając swoje biodra, do jego i dając mu jasno do zrozumienia, czego najmocniej pragnęła w tamtej chwili, skoro doszli do porozumienia, że oboje pragną dziecka i tak w zasadzie, niezależnie jakiej płci oraz że poczekają jeszcze trochę, zanim zabiorą się na dobre za próby umieszczenia w jej łonie nowego życia, aby mogła również spełnić się zawodowo. Układ był idealny, dlatego też niczym dziwnym nie było, że były profesor ONMS tak mocno podniecił w ciągu sekundy Verę. – Ćśśś… nic nie mów, co? Po prostu… zajmij się mną – wyszeptała zmysłowo, wprost do jego ucha, tym samym zapraszając go do zabawy, która ani trochę nie miała być grzeczna, o czym świadczyło chociażby to, jak łapczywie smakował jej skórę oraz sposób, w jaki desperacko ściągnął z jej ubrania. – Kocham cię – zdążyła jedynie wyszeptać, zanim wilkołak niemalże rozdarł to, co miała na sobie i odrzucił to daleko, w kąt ich sypialni. Pozwoliła mu nawet na władczość i poczucie, że to on był górą w łóżku, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jedno jej słowo wystarczyłoby, aby się opamiętał. Ufała mu bezgranicznie, mimo że doprowadzał ją do szaleństwa, drocząc się z nią nieskończenie długo, podczas gdy czuła na udzie jego twardą męskość. – Myślę… że to może się przydać… rozumiesz: praktyka czyni mistrza – wyszeptała wprost w jego idealnie wykrojonej wargi i rozsunęła uda, aby mógł pomiędzy nimi znaleźć sobie miejsce. – Masz zamiar zostać w ubraniu? – Dodała, mrucząc do jego ucha i nadgryzając jego płatek. – Bo ja wolę, jak… hm… wdzierasz się – podkreśliła wymownie – nagi… – zaśmiała się cicho.

    rozgrzana i szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  103. Niesamowitym był fakt, że chociaż Vereena od kilku miesięcy miała możliwość korzystania z regularnych, cudownych zbliżeń z Connorem, to i tak za każdym razem miała wrażenie, że podczas nich odkrywała coś całkowicie nowego i wspaniale zaskakującego – niezależnie od pozycji, czy natężenia oraz ilości za jednym zamachem, czy też miejsca, bo, chociaż to pewnie nie byłoby mile widziane, gdyby ktoś z okolicznych mieszkańców się dowiedział o takim precedensie, oni nie tylko dokonywali aktu seksualnego „po Bożemu” i jedynie w swoim łóżku przy zgaszonym świetle, ale czynili do także w zgoła innych, wariackich ułożeniach swoich spragnionych siebie, pełnych namiętności, ciał oraz nierzadko w miejscach do tego absolutnie nieprzeznaczonych. Parking pod sklepem wieczorem, przymierzalnia w jakimś większym butiku, czy też gabinet na tyłach lecznicy weterynaryjnej – spokojnie można było uznać ich za całkowitych szaleńców, szczególnie że w Boscastle uważało się raczej, że fizyczność między kobieta a mężczyzną nie tylko powinna dojść do skutku już po ślubie, o czym w ich wypadku można było zapomnieć, ale miała na celu jedynie prokreację i wykonywana zbyt często, prowadziła do nieodwracalnych zmian w duszy i sczernienia serca. No cóż, zdecydowanie już mieli dusze w kawałkach, a serca niczym węgle.
    — Myślisz, że mogłabym ci się sprzeciwić? – Zapytała w związku z tym rozpalona i rozochocona młodziutka pielęgniarka, aby po chwili zaśmiać się perliście, kiedy powtórzył jej słowa o kliencie i panie. – Nieładnie tak wykorzystywać słówka żony… – dodała żartobliwe i w pierwszym odruchu, gdy się nagle odsunął, chciała na niego nakrzyczeć, dopiero po chwili orientując się, że zrobił to tylko po to, aby prędzej mogła podziwiać jego idealnie wyrzeźbione ciało; tyle czasu, a za każdym razem, kiedy pokazywał jej swoje ramiona, brzuch, tors, blizny i tatuaże, Vera dosłownie wariowała z zachwytu. Zadrżała gwałtownie. – Jesteś idealny… – wyszeptała, placami przesuwając po jego perfekcyjnie wyrzeźbionych mięśniach, ale pozwalając mu ponownie do niej przywrzeć i wytyczyć ścieżkę od jej szyi aż do podbrzusza słodkimi, mocno pobudzającymi pocałunkami. – Matko Boska, zawstydzasz mnie! – Jęknęła cichutko, gdy rozsunął jej uda i wpatrywał się w nią w całej okazałości, zanim przywarł do jej najbardziej wrażliwego punkciku swoimi ustami i ewidentnie postanowił ją zabić, mimo że pieszczota była krótka, to wyjątkowo intensywna, toteż nie minęła chwila, aż pół-wila wiła się pod nim w uniesieniu. – Tylko i wyłącznie twoja… och, twoja! Twoja! – Wydusiła przez gardło ściśnięte od pochłaniającego pożądania.
    Była jednak doprawdy grzeczną żoną i kiedy mąż jej mówił, że nie może bez niego dojść – nie robiła tego, chociaż wymagało to od nie lada wysiłku, który pewnie poważnie miał się odbić na jej zdrowiu psychicznym, ponieważ jego sprawne palce i cudowne usta obierały jej całkowicie rozum. Niemniej, cudem się powstrzymała i dobrze zrobiła, bowiem w niedługim czasie były profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami z Hogwartu, pochwycił ją mocno w pasie, uniósł i posadziła na sobie – zajęła na jego udach miejsca okrakiem, dosłownie w tej samej chwili czując, jak głęboko się w nią wsuwa: krzyknęła, co zlało się z dźwiękiem dobywającym się z jego piersi i świadczącym o rozkoszy, jakiej zaznał, odgięła się w łuk i mocno owinęła go nogami w pasie. Przytulili się do siebie niemalże kurczowo, odnajdując swoje spragnione pocałunków usta i w szaleńczym tempie prowadząc się na szczyt – on mocno trzymał ją w talii, czasem szarpał za włosy w granicach rozsądku i kąsał szyję, co później miało się skończyć trudnościami z ukryciem czerwonych śladów, a ona pozostawiała szramy po długich paznokciach na jego łopatkach, odcinku lędźwiowym i karku. Ich spełnienie zaś było głośne, silne i tak oszałamiające, że padli w pielesze, wciąż ze sobą spleceni, uśmiechając się nieprzytomnie, ale z zadowoleniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie minęło jednak dużo czasu, zanim Connor przekręciła Vereenę na drugi bok i wziął ją na boku od tyłu i dopiero wtedy, kiedy zdarli sobie gardła i spoceni leżeli głowami w nogach łóżkach, rumieniąc się od nieładnych słówek, które wykrzykiwali i przekleństw, które szeptali, mogli powiedzieć, że są w pełni usatysfakcjonowani porankiem – czy raczej dość późnym już popołudniem. Dopiero wtedy też postanowili udać się do łazienki, gdzie wspólnie wzięli prysznic, ale – o dziwo – w pełni wykorzystywali, że nastała wietrzna niedziela i ponownie wylądowali w pościeli – tym razem mając przy sobie słodką Roselyn Irisbeth, która była wprost oczarowana tym, jak jej rodzicie zachwycali się jej czołganiem i siadaniem. Mała była tak słodka, że jej matka coraz bardziej zaczęła się zastanawiać nad powiększeniem rodziny i kwestia, która dotychczas pozostawała gdzieś w sferze marzeń sennych, uderzyła w nią ze zdwojoną siłą i zagnieździła się w jej umyśle na dobre – była coraz pewna tego pomysłu, ale jednocześnie naprawdę pragnęła nieco ruszyć swoją karierę, możliwą do rozwinięcia jedynie w świecie mugolskim, bowiem w tym czarodziejskim była skreślona, o czym była pewna, a o co na pewno zadbała rodzina Uxbala Saurasa. Tematu jako-takiego, dotyczącego kolejnego potomka już nie poruszyli, ale jasnym było, że mieli to samo zdanie.
      Nie potrzebowali słów, aby się porozumieć, dlatego też ich relacja była tak piękna. Zresztą i później udowodniali to na każdym, możliwym kroku, niezależenie, na co opiewały ich zadania – a te im się namnożyły, odkąd na świecie pojawił się malutki Jacob Ivan. Hawthorne’owie bowiem, jakkolwiek zakochani po uszy w swoim synku – czego nie można było powiedzieć o jego starszym bracie, który zakomunikował, że nie będzie mieszkał z matką, jej przydupasem i wrzeszczącym bachorem, który nie daje mu się skupić, czym zmusił Josephine, aby ze złamanym sercem odesłała go do byłego męża, jednocześnie czując, że zawodzi, jako matka; była w tym niestety nuta smutnej prawdy – to nie do końca sobie dawali z nim radę: byli dziwnie nieporadni i niepewni, na co wpływ miało również to, że chłopiec był doprawdy mały, bo chociaż Clementine ze Świętego Munga zapewniała, że to nic zdrożnego i chłopiec jest zdrów, to nie zaprzeczała, że jak na noworodka urodzonego w terminie, do kolosów nie należał. W związku z tym Greybackowie zasypywani byli telefonami i prośbami, a czasem dochodziło do tego, że zastępczyni burmistrza Boscastle tak bardzo się bała, że całymi dniami to Vera opiekowała się maluszkiem. Z jednej strony czuła więc potrzebę odwdzięczenia się przyjaciółce, a z drugiej: zwyczajnego uderzenia jej.
      Łatwo więc nie było, szczególnie że w tym czasie Roselyn Irisbeth zaczęła ząbkować, przez co budziła swoich rodziców przeraźliwym płaczem pełnym bólu, a do tego, jakoś tak im robiło się zimniej i wietrzniej – przez co aura wokół nie sprzyjała żadnym pracom – pojawiało się coraz więcej obowiązków związanych z farmą Trenwith: uszczelnianie, odnawianie, pilnowanie, aby wszystko było gotowe na zbliżające się mrozy i śnieg. Do tego dochodziło także wiele wypadków związanych ze zwierzętami i chociaż to oznaczało, ze lecznica weterynaryjna Connora prosperowała coraz lepiej, a ich skarbiec zdecydowanie się powiększał, to oznaczało to również niemalże zerowy czas dla siebie, przez co połowę października i cały listopad, wieczorami po prostu zasypali wtuleni w siebie w dziwnych miejscach i pozycjach. Co gorsza, chociaż mieliby szansę wygospodarowania momentu tylko dla siebie, to głupio im było odmówić tradycyjnych, niedzielnych obiadków składkowych – umówili się, że część przygotowują oni i przywożą, a część babcia pół-wili – u pani Thornton, a te, mimo że bardzo miłe i wspaniałe, to jednak zabierały im cenne godziny: mając małe dziecko nie mogli sobie ot tak po prostu wyjść, przygotowanie córki bowiem wymagało zaangażowania i dłuższych chwil. O dziwo jednak – byli szczęśliwi.

      Usuń
    2. Nie zmieniło tego nawet spotkanie z Robertem na początku grudnia w więzieniu w Bodmin, który wydawał się być jeszcze bardziej chudy i szary, niż zazwyczaj – córka obserwowała go uważnie przez ostatnie miesiące, szukając rozwiązania, aby jakoś wykaraskać go zza krat, o czym nie wspominała ukochanemu, bo nie sądziła, aby na jej plan zapatrywał się pozytywnie, co zresztą samo w sobie było szaleńczo trudne, bowiem nie miała pojęcia, jak wyjaśnić mugolskim funkcjonariuszom prawa, że to nie ona zamordował Iris Knivet, swoją żonę, jej macochę, tylko jej własna matka, która jest wilą, a na dodatek umie się zmieniać w harpię; brzmiało to idiotycznie i nieprawdopodobnie. Nie chciał jednak nic mówić – nie wiedzieć czemu, obawiał się wyznania, że wciąż dostaje listy od Aglaïs z pogróżkami i informacjami o jakiejś ciąży – i zgrabnie wykpił zbliżającym się okresem świątecznym, co byłoby całkiem zrozumiałe. Młodziutka pielęgniarka zaś mu uwierzyła i chociaż nie mogli się już zobaczyć przed Wigilią, a po Nowym Roku, to powzięła sobie, że wyśle mu prezent – album ze zdjęciami z jej dzieciństwa oraz dorastania Rosie, który do zakładu karnego powędrował już wtedy, gdy mróz na dobre skuł kornwalijską ziemię; wówczas temat kolejnego dziecka gdzieś zatonął. Śnieg zaś opadł skrzącym się w ostrym słońcu, białym puchem na wrzosowiska i dach ich domu, dodając mu wrażenia magiczności, co potęgowały tylko kolorowe lampki i ozdóbki, radośnie przez nich rozwieszane wewnątrz i na zewnątrz – te Święta Bożego Narodzenia miały być dla nich pierwszymi w pełni perfekcyjnymi, otwierającymi niejako ich rodzinną tradycję. Wszystko zaś postanowiła dopiąć na ostatni guzik i musiała przyznać nieskromnie, że całkiem nieźle się jej to udało.
      — Bąbelku, a co ty robisz? – Zaśmiała się w wigilijne popołudnie, krzątając się po salonie, gdzie stała wielka, wniesiona przez Connora choinka, którą cały poranek wraz z ich córeczką, obecnie leżącą pod nią na kocyku, dekorowali we wszystkie kolory tęczy; tandetny eklektyzm jednak w tym magicznym okresie w roku był całkowicie wybaczalny, a przynajmniej Greybackowie wychodzili z takiego założenia. – Udajesz nasz najładniejszy prezent, malutka? – Pochyliła się nad radosną dziewczynką w czerwono-zielonej sukience w reniferki, która radośnie machała rączkami i nóżkami, śmiejąc się głośno, gdy Zjawa, ciągle jej pilnująca i kręcąca się obok, łapką stukała brokatowe bombki, błyszczące w świetle świec i lampek. Wokół pachniało pomarańczami, goździkami, świerkiem i piernikiem oraz barszczem. – Taki śliczny… taki… – pochyliła się, aby pocałować ją w brzuszek. – Pilnuj tego, dobra? – Położyła obok pakunek, na którym było napisane imię jej męża; w środku były srebrne spinki do mankietów z wytłoczonymi gałązkami bzu oraz elegancka spinka do krawata z małą różyczką. – Zaraz wrócę! – Zapewniła i szybko pognała do kuchni, aby sprawdzić, czy karp, którego jej ukochany nie był w stanie przez kilka dni zabić i dokarmiał go w wannie, jest odpowiednio przypieczony. Tak jak bowiem sobie założyła: miało być idealnie, bowiem na kolację mieli wpaść Hawthorne’owie, którzy do swoich rodzin mieli pojechać dopiero na pierwszy i drugi dzień celebracji, wciąż mało ogarnięci ze swoim synkiem oraz babcia pielęgniarki i niejaki pan Thomas Rochefort, dobry przyjaciel Roselyn, który niestety bez rodziny w okolicy, spędziłby w innym razie te święta samotnie. – Connor, a pamiętasz, że masz pojechać po babcię?! – Krzyknęła z kuchni, ocierając dłonie w fartuszek, pod którym kryła aksamitną, rozkloszowaną sukienkę z rękawem trzy-czwarte, przepasaną złotą szarf w kolorze bordo. – Zjawa, jak zrzucisz chociaż jedną bombkę, to śpisz na zewnątrz – ostrzegła jednak lojalnie kotkę, gdy wnosiła sałatkę na odpowiednio, chociaż nieco zbyt mocno, ale przy tym dziwnie uroczo, udekorowany stół. – Connor, umarłeś tam na górze? – Weszła na parę schodków, podekscytowana, ale i zaniepokojona jego milczeniem.

      bardzo szczęśliwa, chociaż niespokojna VERA THORNE, którą dopadła magia świąt

      Usuń
  104. Nauczyła się już dawno temu, że na Connora zawsze może liczyć – po prostu, jakoś tak zakodowało się to w jej głowie, wżynając głęboko w jej umysł i docierając do nawet najodleglejszych zakamarków, że kiedy nie otrzymywała od niego pomocy i wsparcia, czuła się zwyczajnie dziwnie. Był to co prawda krótki moment, który Vereena później szybko odrzucała, karcąc się za podobne myślenie – jakby jej małżonek był obok jedynie od wielkiego dzwonu, a nie z a w s z e . Niemniej, jego nieobecność, czy brak wielkich silnych łap – które nierzadko, co prawda, bardziej przeszkadzały, ale w tak uroczy sposób, połączony ze zniewalającym uśmiechem jego idealnie wykrojonych warg oraz słodkim spojrzeniem zachwycających, księżycowych tęczówek, że absolutnie się na niego nie złościła – działały na nią mocno stresogennie; szczególnie, jeśli chodziło o tak ważny dzień, jak pierwsza wspólna – u pierwsza w ogóle dla ich słodkiej Roselyn Irisbeth, przez co w ogóle musiała być perfekcyjna w każdym aspekcie – Wigilia, jako pani Greyback, w nowym domu, będącym farmą Trenwith, z babcią-mistrzynią gotowania, której nie chciała niczym zawieść oraz przyjaciółmi, którzy również bywali, a nie tak, jak ona: bez zwiedzenia świata, nie licząc tego roku bezsensownych podróży w poszukiwaniu matki, kiedy to skupiona była na niej, nie na oglądaniu, tkwiąc w domku latarnika na klifie lub w Hogwarcie. Rzecz jasna, absolutnie nie miała zamiaru mu robić awantur ani też w żaden sposób wykorzystywać do ciężkiej pracy, ale zwyczajnie potrzebowała jego obecność: zapachu, ciepła, wielkiego cielska, które ocierałaby się o nią podczas krzątania w kuchni. Dlatego też, skoro sam do niej nie przyszedł – zgodnie z przysłowiem o górze i Mahomecie – udała się do niego sama, przypominając o sobie.
    — Och… och nie! – Zanim to jednak nastąpiło, jeszcze dwa razy cofnęła się z połowy lekko zawijanych, białych schodów, na dół: raz, ponieważ nie wyłączyła w całym tym rozgardiaszu, pochłonięta świąteczną aurą, piekarnika, gdzie fileciki z karpia przypominały już frytki, a drugi raz, gdy usłyszała, jak na ziemię spadła bombka; okazało się, że Zjawa jednak jedną ściągnęła, a Rosie pochwyciła ją w pulchne łapki, turlając ją po salonie kotce, której ufała równie mocno, co pani Thornton, czy mężowi, mimo że z zewnątrz zostawianie dziewięciomiesięcznego szkraba pod opieką zwierzęcia nie było dobrze postrzegane. Nikt jednak przecież nie miał takiego czworonożnego przyjaciela, co oni, prawda? – Ech, bądź grzeczna, bąbelku, a ty jej pilnuj – upomniała je, zanim pognała raz jeszcze na górę, zakradając się do sypialni, skąd dochodził głos jej ukochanego; okazało się to być całkowicie zbędne, bowiem sam siebie zgłuszał. – Connor? – Spytała na wszelki wypadek, ale nie uzyskawszy odpowiedzi, po prostu otworzyła drzwi od pokoju, ledwo powstrzymując wybuch śmiechu. Stanęła jednak niewinnie w progu, zakładając ręce na plecy i wpatrując się intensywnie w plecy wilkołaka, podziwiając hart jego ducha w kwestii starych spinek do mankietów, och!, jakże nie mogła się zobaczyć, gdy zobaczy nowe. Jednocześnie, udało się jej wychwycić, że w sypialni zawisły przepiękne, wielkoformatowe zdjęcia w ozdobnych ramach i kilka wiązek jemioły, co skwitowała cichym parsknięciem, wiedząc, o co chodzi i zdziwiła się, że wyczulone zmysły Greybacka tego nie wychwyciły. – No… dostatecznie długo – zachichotała, gdy przerażony się do niej odwrócił nagle – aby wiedzieć, jak bardzo dzielnego męża mam – zakpiła z niego uroczo i podeszła blisko, aby wyjąć z dłoni ozdoby do koszuli. – Nie potrzebujesz tego, aby zasłużyć na mój uśmiech – podwinęła jego rękawy do łokci, doskonale wiedząc, że woli być w takiej luźniejszej wersji, nawet jeśli eleganckiej. – Z tym też daj spokój, zresztą… cholera, Connor, błękitny krawat? Na święta? Bez marynarki? Och, och – zacmokała ironicznie i żartobliwie. – Chodź do mnie – przyciągnęła go za kark. – Ach nie! Nie tutaj! – Czmychnęła pod jemiołę z dumną minką.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  105. — Pewnie, że pięknie! – Zapewniła radośnie Vereena, bez pardonu i zażenowania przerywając dzielne próby Connora, opiewające na wpięci spinek do mankietów oraz zawiązania krawata, co dla niej było zbędne. Nie uważała, aby taka sztywna elegancja, która akurat kompletnie nie współgrała z jego wizerunkiem, była w jakikolwiek sposób wymagana: doskonale zdawała sobie sprawę z tego, ze robił to dla niej i bardzo to doceniała, niemniej chciała, aby w święta czuł się dobrze i swobodnie, a więc nie przebrany, a zwyczajnie ubrany; zresztą, dla niej zawsze prezentował się nienagannie, jak długo nie ubierał starych, sprawnych koszulek i ciemnych spodni, które nosił do pracy, która wymagała opiekowania się, nie zawsze czystymi i zadbanymi, zwierzakami, chociaż te bardzo chętnie z niego ściągała wieczorami. – Jesteś idealny bez tych dodatków, wiesz? – Uśmiechnęła się czule. – Mówię poważnie, kochanie – dodała, dostrzegając, że absolutnie go nie przekonała do swojego toku myślenia, co poznała po jego wyjątkowo nietęgiej minie. Prawdą jednak było, że w jej opinii był tak przystojny, że wyglądałby zjawisko w nierównych skórach neandertalczyków i kośćmi wplecionymi w gęsta, ciemną brodę, jak długo patrzyłaby na nią w ten zachwycający sposób, księżycowymi tęczówkami wypełnionymi miłością. Nie zawodził jej więc pod żadnych pozorem, bo to, czy umiał, czy też nie odpowiednio się przystroić nie było żadną dominantą tego, czy był dobrym mężem, kochanym ojcem i odpowiedzialnym człowiekiem, bo w końcu od czego miał ją i jej drobne, zwinne paluszki? – Zauważyłam, że nie chcą… och… – nagle odwróciła się do leżących na komódce spinek i pogroziła im palcem w żartobliwym geście: – Bardzo nieładnie się zachowujecie! Nie wiem, co chcecie osiągnąć, ale właśnie dostałyście szlaban – imitowała ostry, wysoki głosik sfrustrowanych nauczyciel, znanych jej z mugolskich seriali obyczajowych, których fanką była jej babcia. – To nie twoja wina, a ich… na pewno – kontynuowała. – Och, kochanie, naprawdę jesteś wystarczająco elegancki, a za swój mały sukces uważam fakt, że udało mi się ciebie wcisnąć w tę jasną koszulę – puściła do niego perskie oczko, subtelnie wypominając mu, że jego garderoba składa się z głównie bardzo ciemnych kolorów. – Jestem pewna, Connor, naprawdę – przekonywała go dalej. – Nie musisz mieć ani tego – wskazała na ozdobniki do rękawów – ani tego – wskazała na kwart, który zresztą był w nieodpowiednim kolorze i wyglądałby, jak jakiś polityk, a nie j e j wilczek. – Jesteś najlepszy –dodała jeszcze radośnie, zanim całkowicie rozpromieniona, roztaczając wokół siebie iście magiczną aurę, pognała pod jemiołę, oczekując, aż mąż do niej podejdzie, z szerokim uśmiechem i niewinnością godną małej dziewczynki, gdy tak zakładała dłonie na plecy i kiwała się na piętach: była zwyczajnie szczęśliwa do tego stopnia, że nie potrafiła tego w żaden sposób wyrazić słowami. Później zaś przez dłuższą chwilę nie istniało nic, oprócz ich tańczących czule, acz namiętnie, warg, splecionych w pełnym oddania pocałunku. – Jejku-jej… – sapnęła, gdy się odsunęli, z trudem łapiąc oddech i układając dłonie w jego pasie, podczas gdy on wplótł swoją w jej miękkie włosy. – Nie popsułeś. – Sarknęła oburzona jego tokiem myślenia. – Jest przepiękna, a ja dogłębnie zaskoczona i poruszona romantyzmem mojego małżonka – zapewniła poważnie. – Hm… sądzę jednak, że nacieszymy się nią później. Wiesz… lepiej zejść na dół, bo Zjawa zaraz strąci wszystkie bombki z choinki, które twoja – podkreśliła; żartobliwie, jak zawsze, kiedy Roselyn Irisbeth robiła coś mało odpowiedniego, ale na tyle błahego, że nie należało barć tego na poważnie – córka chętnie rozrzuca po całym salonie – splotła ze sobą ich dłonie i pocałowała go w obrączkę, a następnie pociągnęła go za sobą na korytarz i schody. – Pamiętasz o babci? I… och, zaraza! – Jęknęła widząc, że ich księżniczce udało się ściągnąć nawet holograficzny łańcuch z choinki, który radośnie memlała, nie widząc w tym nic złego.

    w sumie bardzo szczęśliwa i spełniona VERA

    OdpowiedzUsuń
  106. — No wiesz, co?! – Prychnęła, udając urażoną, Vereena, spoglądając spod byka na Connora, ale jasnym było, że wcale się na niego nie denerwuje: świadczyły o tym chociażby skrzące się radością oraz bezbrzeżną miłością, fiołkowe tęczówki, które zawsze promieniały tym samym blaskiem, gdy mogły patrzeć na niego; na jej sens istnienia, na jej męża, przyjaciela i kochanka, jej wilczka. – Żebyś wiedział, że twoja i to… to też twoja córka! Moja córka jest grzeczną, ułożoną dziewczynką, która nigdy nie robi niczego na złość mamie i nie sprawia kłopotów, a już na pewno nie namawia kotka do złego, rozrzucając bombki po całym salonie i nie je, och Rosie – zaśmiała się krótko, z trudem wyciągając, z pomocą ukochanego, z jej łapek błyszczący i szeleszczący, a więc niezmiernie fascynujący dla dziewięciomiesięcznego szkraba, łańcuch choinkowy, który ewidentnie jej smakował – ozdób świątecznych. – Dokończyła, z trudem powstrzymując kolejny wybuch wesołości, bo trudno było się nie cieszyć, gdy patrzyło się na wspaniale rozwijającą się, śliczną i bystrą Roselyn Irisbeth, która szczerzyła się swoim dwu-ząbkowym uśmieszkiem, powalającym na kolana. – Obiecałaś nie przynieść mi wstydu i ładnie się zachowywać, bąbelku – upomniała żartobliwe swoją księżniczkę, zanim niechętnie puściła jej ojca w teren i śnieżycę.
    — No, jak Boga kocham, Verka, ten twój mąż to największa maruda świata! – Nieco ponad pół godziny później po farmie Trenwith rozległ się radosny głos pani Thorton, która popędzając partnera swojej wnuczki, skryła się przed białymi płatkami wewnątrz domu; tego wieczoru postanowili w sposób magiczny podtrzymać ogień we wszystkich choinkach. – Och, jak pięknie! – Zachwyciła się już na wstępie, a przecież jeszcze nie widziała gwoździa programu: dużego, kolorowego drzewka i uginającego się pod naporem potraw oraz ozdób stołu. – Cudownie pachnie, kochanie… o, tu jesteście, dzień dobry! – Zaszczebiotała, gdy tylko pani Greyback pojawiła się w zasięgu jej wzorku, ze słodką Rosie na rękach, która, gdy tylko rozpoznała prababcię, wystawiła do niej pulchne rączki. – No, jak mówiłam – podjęła, kiedy już się nacieszyła najmłodszą pociechą, już rozebrana dzięki pomocy pana domu, który ulotnił się z bardzo grzecznym, ale skrępowanym panem Rochefortem na bok; mężczyzna szczerze i głęboko dziękował za zaproszenie – Connor dzisiaj przeszedł samego siebie… droga za ślizga, śnieg za gęsty, wiatr za mocny… matko! – Zadrwiła. – No i to jedzenie: człowiek się natyra, jak głupi, a jedyne co słyszy, to ze za dużo, no patrz ślicznotko, co ja mam się z tym twoim tatusiem? – Zagaiła do dziewczynki, zafascynowanej jej koralami.
    — Jestem pewna – odezwała się po dłużej chwili Vereena, która nie mogła opanować śmiechu, od którego rozbolał ją brzuch; przez to nawet nie wyznała byłemu profesorowi Opieki nad Magicznym Stworzeniami z Hogwartu, że i owszem: wszystko już było gotowe, a czekało ich jedynie wypatrywanie Hawthorne’ów, którzy, znając ich całkowity brak ogarnięcia w kwestii wyliczania czas gdy miało się pod opieką niespełna trzymiesięcznego synka, mieli się nieco spóźnić – że nie miał nic złego na myśli, babciu – musnęła kobietę w pomarszczony policzek i pogłaskawszy córeczkę po ciemnych włoskach, pognała do kuchni, aby podgrzać barszcz oraz wypakować wszystko to, co seniorka rodu przywiozła, aby dosłownie chwilę później usłyszeć samochód na podjeździe. – Connor, przyjechali! – Zawołała, wyciągając go z rozmowy o kutrach, na których swego czasu jeździł Thomas; ten późnym wieczorem miał być odwieziony przez byłego aurora i zastępczynię burmistrza Boscastle do siebie. – Oho… chyba znowu Felix o czym zapomniał… – skwitowała wesoło, zakrywając jednak swojej dziewczynce uszka, gdy dobiegły ich przekleństwa rzucane ze strony przyjaciół. – Zastanawiam się, jak oni sobie poradzą, kiedy Jake zacznie tak naprawdę – podkreśliła – rozrabiać – pokręciła ze śmiechem głową.

    podekscytowana i szczęśliwa VERA oraz jej wzruszona babcia i rozdygotani Hawthorne’owie

    OdpowiedzUsuń
  107. — Jezus Mario… – jęknęła, wciąż kręcą srebrną głową, Vereena, spoglądając bezczelnie za okno, gdzie na podjeździe, wokół samochodu szalał Felix, który został zmuszony do tego, aby w ogóle prowadzić tę „machinę zła”, jak sam mówił, próbując ogarnąć to, co się działo wokół. Nie miał łatwo i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, bowiem od dnia narodzin Jacoba Ivana, Josephine stała się przynajmniej uciążliwa. Dotychczas silna i tryskająca energią, chociaż ewidentnie zakochana w swoim synku, przez tę miłość gotowa go zagłaskać, będąc jednocześnie mocno nieporadną panikarą, co było najgorszym połączeniem: włączył się w u niej tryb takiego strachu, że obawiała się nawet wsiąść za kółko, czy wyjść z małym na spacer, nawet jeśli uzyskiwała od kilkunastu lekarzy potwierdzenie, że tak należy; większość dnia spędzała w sypialni z chłopcem i przez chwilę nawet pół-wila zastanawiała się, czy Hawthorne’owie w ogóle pojawią się w na farmie Trenwith z okazji Wigilii dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. – Ja to bym nawet poczekała, przezornie, do trzydziestki, wiesz? – Zażartowała, ale był to niestety śmiech przez łzy: jakkolwiek kochali tę parkę, która nie potrafiła wykaraskać się z pojazdu, tak mocno byli przez nich zirytowani ostatnim czasy, jednak wierzyli, że może świąteczny czas nieco ich relacje naprawi.
    Wydawało się jednak, że będą to raczej czcze pragnienia, bowiem nie zaczęli z najlepszej stopy – Jo złorzeczyła na zimno, na śnieg, na mróz; generalnie: na wszystko, bowiem owo wszystko uznawała za zagrożenie dla swojego dziecka, które trzymała pod niespotykanym wręcz kloszem, jednocześnie ciągle karcąc małżonka za to, że kręci się wokół maleństwa i uznając, ze na pewno zrobi mu krzywdę samą swoją obecność, a z drugiej robiła mu karczemne awantury, że nie zajmuje się swoim własnym potomkiem. Pielęgniarka podziwiała hart ducha byłego aurora oraz jego cierpliwość, a także pokorę, z jaką znosił wybuchy żony, która przejawiała zmiany humorków w trybie kalejdoskopowym. Na szczęście jednak, kilka srogich spojrzeń pani Thornton – kto, jak kto, ale seniorka rodu miała prawo zwracać niewerbalnie uwagę – a sytuacja została względnie opanowana i rozpoczęły się bardzo przyjemne powitania; co prawda, zastępczyni burmistrza Boscatle długo nie mogła się przekonać, aby w ogóle pokazać Jacoba Ivana, zdecydowanie będąc paranoiczno nadopiekuńczą, co niejako było usprawiedliwione przez jej problemy w czasie ciąży i porodu, ale kiedy w końcu przemogła się: sytuacja się unormowała. Magiczne chwile więc trwały – od dzielenia się opłatkiem, poprzez kolację, śpiewanie kolęd, aż do rozdawania prezentów.
    — Co Rosie, z samych tych kartonów możemy ci zbudować zameczek, hm? – Zagaiła w związku z tym wesoło, zdecydowanie już bardziej zrelaksowana Vera, do córeczki, która, kiedy już tatuś pokazał jej, jak się obchodzić z pakunkami, radośnie zaczęła rozdzierać prezenty, siedząc na kocyku w towarzystwie, zaciekawionej błyszczeniem i szeleszczeniem, Zjawy. – Hm, a nic, nic… nic – zaśmiała się po chwili jednak, znacznie bardziej nerwowo, bowiem uprzytomniła sobie, że jej ukochany, chociaż trzymał blisko siebie prezent od niej, nadal do niego nie zajrzał, co wyjątkowo ją stresowało: nie wiedzieć czemu, nagle uświadomiła sobie, że wcale nie jest pewna ani spinek do mankietów, ani do krawata, szczególnie nie po tym, co widziała przed rozpoczęciem Wigilii. Przełknęła głośno ślinę i z trudem przywołała na usta uśmiech. – J-ja… ten… no, pudełko – wydukała mało inteligentnie, w ogóle nie zwracając uwagi na ożywionych Hawthorne’ów. Po prostu drżącymi palcami, zachęcona przez męża, zaczęła pozbyć się warstw ozdobnego papieru i kokardek, aby ostatecznie z miłym zaskoczeniem odkryć, ze oto przed oczami ma zaproszenie na chrzciny Jacoba Ivana. – No już myślałam, że dacie szansę na ploteczki wszystkim zawistnym w Bscastle i do tego nie dojdzie – zażartowała, nieco swobodniej.

    wzruszona i zachwycona oraz pełna miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  108. Generalnie prawda była taka, że Vereena należała do tego grona dziewcząt, który w światowych rankingach plasowały się gdzieś w pierwszej dziesiątce najbardziej znerwicowanych istot – trzeba było jednak brać pod uwagę fakt, że nie należała do końca do rodzaju ludzkiego, a niektórzy, na przykład konowały z Ministerstwa Magii, którzy nie tolerowali małżeństw mieszanych, w ogóle by jej nie zaliczyli do tego grona, bowiem według rozpiski opublikowanej w roku osiemdziesiątym dziewiątym, dołączonej do poprawki X łamane na Z czterysta sześćdziesiąt jeden do artykułu C numer dwieście trzydzieści trzy ustęp piętnasty, traktującym o klasyfikacji stworzeń humanoidalnych, mając w sobie połowę krwi wili, przy czym ta dziedziczna była ze strony matki, nie można jej przypisać do gatunku homo sapiens sapiens; nigdy jednak nie mówiła o tym głośno, bo Connor dostawał wówczas szału – na całym globie. Niczym dziwnym w związku z tym nie było to, że kiedy przyszło do rozpakowywania prezentów, ona znalazła miliony powodów, aby się denerwować i stresować, zamiast cieszyć się tym, że przygotowała pyszną kolację, sama niemalże wszystko ugotowała, wraz z ukochanym mężczyzną i idealną Roselyn Irisbeth – która w tamtej chwili zaplątywała się w papier i tasiemki w sposób wyjątkowo uroczy, gdy za wszelką cenę chciała, tropem rodziców, dostać się do prezentu – udekorowała dom, pilnując każdego kąta i szczegółu, przyjmując gości, najbliższe jej osoby, w otoczeniu magiczno-perfekcyjnym, to popadała w histerię, że jej prezent nie spodoba się byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. Biorąc zaś pod uwagę to, co zastała wcześniej w ich sypialni – jak walczył ze spinkami i krawatem – mogła mieć przecież podstawy, tak myśleć, prawda?
    Nie miała tak jednak z żadnym innym podarunkiem – wilkołak jednak nie był „nikim innym”, a całym jej światem, natomiast bycie panią Greyback było najpiękniejszym, co ją spotkało, bo niosło ze sobą nie tylko miłość, ale i macierzyństwo. Dlatego też, chociaż bardzo pilnowała, aby upominki pasowały do odbiorcy, to tylko dla niego potrzebowała czegoś iście perfekcyjnego; jak miłość, która ich połączył przed laty i nie chciała puścić.
    — Nie drwij ze mnie, proszę… – jęknęła w związku z tym cichutko, kiedy jej mąż skomentował mało roztropną uwagę, którą poczyniła. Dopiero później, z niemałym trudem, postanowiła uchylić wieczko, ale szybko pożałowała swojego komentarza: miny Josephine i Felixa nie świadczyły o niczym dobrym, ale na szczęście pan domu wszystko szybko ugładził i dzięki temu Greybackowie mogli usłyszeć przepiękną propozycję zasugerowaną przez ich przyjaciół, aby zostali rodzicami chrzestnymi, śpiącego w nosidełku, Jacoba Ivana. Oczywiście, nie było żadnej innej odpowiedzi, niż tak przytakująca. Później na szczęście było tylko lepiej, przynajmniej do momentu, w którym Connor chwycił prezent przeznaczony dla niego, od niej właśnie. Wówczas zamarła i wpatrywała się w niego intensywnie, nie bardzo wiedząc, jak powinna odczytać nieprzenikniony wyraz jego twarzy; do tej chwili, jak i po niej niewiele pamiętała. – S-skarbie? – Wyszeptała nieśmiało. – Och… och Boże. Boże! – Wybuchła radosnym śmiechem, kiedy w końcu się odezwał i jasnym było, że spinki mu się podobają, a jego oczarowanie nie jest udawane; znała go na tyle, aby wiedzieć, że był fatalnym aktorem w takich sprawa. – Mój kochany! – Rzuciła się mu na szyję i nie przejmując się obecnością innych osób wokół, pocałowała go długo i namiętnie. – Kocham cię mocniej – tchnęła w jego usta, cała rozradowana. – Ćśśś… nic nie mów, chwilkę… – na tę parę sekund ich bliskości nie było nikogo wokół, istnieli tylko oni i ich miłość, a to pewnie trwałoby znacznie dłużej, gdyby nie radosny pisk Rosie, która przykleiła sobie przypadkiem kokardkę na czółko. – Ja widzę, że wyczucie czasu odziedziczyłaś po tatusiu – zaśmiała się pielęgniarka, biorąc piszczącą wesoło córeczkę na kolana; ewidentnie uwielbiała być w centrum zainteresowania. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Każde święta od dzisiaj będą tylko lepsze – przysięgła mu uroczyście, po czym chwyciła prezent ze swoim imieniem; czcionkę poznała od razu: przygotował go dla niej jej ukochany. – No i ze spinkami też ci pomogę, bo te twoje paluchy… – zadrwiła wymownie, wzbudzając chichot u pani Thornoton, wciąż płaczącej ze szczęścia nad albumem i Josephine, która piała nad kompletem ciuszków dla Jake’a. – Patrz malutka, zobaczymy… co tutaj jest – przy pomocy, czy raczej uroczym przeszkadzaniu, ich księżniczki, zaczęła rozplątywać kokardki, aż dotarła do ślicznego, aksamitnego pudełka. – Ohohoho… co… och. Ojej… o. – Skwitowała głupkowato, oniemiała nad pięknem kompletu, wpatrując się w błyszczące kolczyki i wisiorek z różyczką. – Czasem bycie bratnimi duszami bywa męczące – zaśmiała się krótko, referując do tego, ze i ona ofiarowała mężowi coś związanego z imieniem ich szkraba. – Przepiękne… – musnęła opuszkiem palca ametysty w białym złocie. – Idealnie pasują do pierścionka! – Zakomunikowała jeszcze szczęśliwsza, wymownie spoglądając na dłoń, gdzie błyszczały dowody ich miłości oraz oddania. – Dziękuję… tak bardzo, bardzo ci dziękuję – wyszeptała, muskając dłonią jego zarośnięty policzek; dziękowała mu zaś wszystko, a najbardziej za to, że w ogóle zawsze b y ł obok.

      pełna miłości, wzruszenia i zachwytu VERA

      Usuń
  109. — Dla mnie nie ma najmniejszego problemu – przytaknęła wzruszona i rozradowana Vereena, kiedy Connor poprosił, aby faktycznie każde ich kolejne święta były jeszcze lepsze od tych: tych pierwszych, tych inauguracyjnych, tych całkowicie magicznych, bowiem spędzonych w nowym, pięknym, pachnącym miłością domu, ze wspaniałą rodziną, idealną córeczką, która rozświetlała każdy ich dzień, cudowną i ciepłą seniorką rodu, która raz po raz zachwycała się zdjęciami prawnuczki, świetnymi i pomocnymi przyjaciółmi, na których zawsze mogli liczyć. – Możemy właśnie dzisiaj rozpocząć prawdziwą tradycję – zaśmiała się wesoło, poprawiając Roselyn Irisbeth na kolanach, która bardzo chciała się dostać do prezentu mamusi. – Nie kochanie, ty masz swoje, a ja swoje – wyszeptała, upominając ją, ale jednocześnie całując czule w czubek ciemnej główki, gdzie miała wpiętą spineczkę w kształcie gwiazdki i choineczki. – Widzisz kochanie, jak mówiłam… tak to jest, kiedy jedno serce ląduje w ciałach dwóch ludzi – skwitowała, puszczając mu perskie oczko, a tym samym wystawiając się na krótką drwinę Felixa, która stwierdził, że los musiał sobie z nich zadrwić, że rozdarł owy organ w tak skrajnie różne organizmy. – To było w planie od początku, zapewniam! – zaśmiała się dumna gospodyni, spoglądając z czułością na męża.
    Nie było wątpliwości, że wieczór wigilijny dwa tysiące dwudziestego czwartego roku miał być doprawdy wspaniały. Nie tylko bowiem wszystko Verze wyszło tak, jak zakładała – a więc perfekcyjnie i nawet nikt nie zauważył, że karpik był nieco za mocno spieczony; co mogła łatwo zrzucić na barki byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, ponieważ to on przecież bardzo długo nie chciał zabić ryby, dokarmiając ją, a przez to ta na pewno zdążyła „przygotować zemstę” na swych oprawcach – ale mogła z ręką na sercu przysięgnąć, że było jeszcze lepiej, niż w ogóle mogła o tym marzyć i to nawet nie ze względu na potrawy, czy oprawę, pełną kolorowych lampek, błyszczących bombek i nieco tandetnych ozdóbek oraz świeczek, czy nawet nie dzięki zapachom pomarańczy, świerku i goździków oraz piernika. Stało się tak, gdyż wokół miała osoby, które kochała bezwarunkowo, niekiedy trudną miłością, a które darzyły ją tym samym uczuciem – przez to jednak, czas uciekał im zdecydowanie zbyt szybko, a pożegnanie okazało się być przeszkodą niemalże niemożliwą do pokonania. Po niej zaś – upewnieniu się, że Hawthorne’owie na pewno niczego nie zapomnieli, wsadzeniu di ich samochodu przemiłego Thomasa i ulokowaniu pani Thornton w pokoju gościnnych – dla Greybacków nastąpił zimny prysznic.
    — Kocham cię, Connor, ale jak masz zamiar mi coś powiedzieć, to lepiej już zamilcz, bo ja nie wiem, jak się nazywam… – to było więc pierwszym, co wydusiła z siebie, kiedy ukochany zagaił ją, gdy już po kilku godzinach sprzątania i kąpieli, leżeli koło godziny trzeciej w pieleszach, niemalże nie czując kończyn. – Nie odwiodę cię… no tak… – jęknęła, przetarła dłońmi twarz; Wigilia była cudowna, ale to, co nastąpiło po niej było istnym Armagedonem. – Słucham – uniosła się lekko, ziewając przeciągle i zerkając na niego, mrużąc oczy; denerwowało ją nawet światło lampki na stoliczku nocnym po jego stronie. Przyswajała jednak wszystko, co miał jej do przekazania. – Dublin? – Upewniła się zszokowana i jeszcze bardziej oniemiała odebrała od niego folder ze zdjęciami. – Och… ooo… ojej, jak pięknie… – wydusiła już po samej okładce i chętnie zajrzała głębiej, zapalając po drodze światło po tej części łóżka, którą zajmowała. – Cudownie… – szeptała szczerze urzeczona, jednocześnie nadal nie tracąc na tyle rozsądku, aby nie rozumieć, co wilkołak do niej mówi. – Och, Connor! – Pisnęła, rzuciła się na niego i przewaliła tak, że leżał na wznak, a ona okrakiem na jego brzuchu; jak zawsze byli nadzy. – Stać nas? – Upewniła się, po czym dała się ponieść radości. – Wyszłam za mąż za cholernego geniusza! – Pocałowała go długo.

    zaskoczona, ale zachwycona pomysłem VERA

    OdpowiedzUsuń
  110. — Dlaczego w ogóle miałabym uważać inaczej? Oszalałeś? – Zapytała kompletnie oczarowana, ale i nieco skonsternowana pełną zaskoczenia reakcją Connora, Vereena, siedząc na nim okrakiem i gładząc palcami jego silny tors. Jej uśmiech zaś był jednym tych, które roztapiały najbardziej zlodowaciałe serca świata, a spojrzenie fiołkowych oczu pełne miłości oraz zachwytu w przystojną twarz swojego ukochanego, który jak nikt potrafił doprowadzić ją do szaleństwa ze szczęścia jedną propozycją wyjazdu, która, pomimo że nie znała jeszcze szczegółów, od razu się jej spodobała. – No to… jeśli nas stać… jedźmy tam proszę! – Zapiszczała, jak mała dziewczynka, odrzucając srebrne włosy na plecy i całując go czule w usta, zanim pozwoliła się przewrócić na plecy. – Jesteś najlepszy, wiesz? – Wyszeptała rozradowana i podekscytowana na myśl o wyjeździe do Irlandii i miejsca, gdzie wychowywał się jej małżonek. – Nie, skarbie, nie to wystarczy… Starczy, że jesteś obok, a ja już jestem najbardziej spełnioną i wesołą dziewczyną po tej stronie galaktyki – stwierdziła z przekonaniem, sunąc palcami po linii jego szczęki i zatrzymując się na moment w ciemnej brodzie. – Dziękuję – tchnęła w jego idealnie wykrojone wargi, zanim raz jeszcze zatańczyły one z jej własnymi, w czułostce pokazującej, jak bardzo jest zadowolona i pewna decyzji.
    Na tym jednak się skończyło: nie byli bowiem samobójcami – oczywiście, podekscytowana pielęgniarka zamknęła powieki długo po swoim mężu, trzymając jego głowę na swoich piersiach i same przeglądając folder Clontarf Castle Hotel i okolic – a było już grubo po trzeciej w nocy, natomiast o czekało ich względnie szybkie zrywanie się rano, bowiem musieli przecież dostosować się do obecności swojego gościa. Co prawda, pani Thornton nie była absolutnie wymagająca ani potrzebująca ciągłej atencji, doskonale radząc sobie sama, ale Greybackowie nie po to ją zaprosili, aby musiała na paluszkach spędzać długie godziny w pokoju, podczas gdy oni odsypiali wigilijne – gotowanie, dekorowanie, gości, prezent, a finalnie i decyzję o powitaniu Nowego Roku w Dublinie – przeżycia. Pragnęli spędzać z nią czas i, o dziwo, udało się im to całkiem nieźle, bowiem obudzili się nie tylko wcześniej, ale na tyle w c z e ś n i e j , aby móc jeszcze przed opuszczeniem pieleszy połączyć się w jedność, kochając się i tym samym udowodniając sobie, że wspólne wybrana ścieżka była tą najlepszą. Dlatego też ramię w ramię zmierzyli się z pierwszym dniem świąt – eleganckim, wesołym, spokojny i, tak jak przewidzieli, z minuty na minutę coraz lepszym, ponieważ mieli swoich bliskich obok i mogli na nich liczyć, nieważne, co by się działo.
    Podobnie powitali drugą dobę celebracji Bożego Narodzenia, ale tym razem postawili na więcej luzu i swobody: dbali oczywiście o ogólną oprawę, o palące się lampki na choinkę, o ogień w kominkach, o zapach piernika i pomarańczy, o świeczki i odpowiednio dobrane serwetki do pięknej zastawy, którą otrzymali od Josephine – która zresztą zgodnie z prośbą informowała ich, czy nadal nie pozabijali się w z Felixem oraz jego i jej rodzicami; powszechnie było wiadomo, że rodziny za sobą nie przepadały: Knivetowie nie tolerowali magii i w ogóle nie chcieli o tym mówić, uważając, że ich najstarsza córka stała się największym zawodem, szczególnie kiedy rozwiodła się ze wspaniałym, w ich zaślepionych oczach, Clay’em Barringtonem, natomiast Hawthorne’owie nie bardzo byli pocieszeni, że ich jedyny syn wybrał sobie za życiową partnerkę dużo starszą kobietę, na dodatek z byłym mężem na karku oraz nastoletnim synem, także Vera od początku wiedziała, że takie wspólne spotkania nie mogły skończyć się dobrze i kiedy ich przyjaciele wrócili do Boscastle, odetchnęli z ulgą. Niemniej dwudziestego siódmego grudnia oni sami spędzili wspaniale, przy gorącej czekoladzie, ciastkach i w obecności Thomasa Rocheforta, który ewidentnie próbował przekazać Roselyn seniorce, że chciałby wprowadzić ich relacje na nieco inną stopę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzecz jasna, wnuczka – kiedy już zostali w czwórkę, a były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwatu zabawiał się pod choinką z córeczką – próbowała to przekazać ożywionej na widok znajomego babci, ale ta jedynie spłonęła rumieńcem i zbyła ją machnięciem ręki oraz stwierdzeniem, że trzeba w końcu zacząć ogarniać; nie dali jej jednak na to szansy, ba!, zagrozili jej, że jeśli czegokolwiek dotknie, to wywiozą ją wcześniej do jej mieszkanka w miasteczku. Takiego argumentu zaś nie mogła zbić, więc względnie posłusznie siedziała w fotelu przed kominkiem, aby później do wieczora cieszyć się towarzystwem rodziny – musiała to zrobić, bowiem młodzi już dwudziestego dziewiątego rano wyjeżdżali do Iralndii i mieli tam zostać aż do drugiego stycznia przyszłego, jakkolwiek to śmiesznie nie brzmiało, roku. Nie mieliby w związku z tym fizycznie czasu – biorąc pod uwagę przygotowywanie farmy Trenwith na ich nieobecność, pakowanie i zajmowanie się Roselyn Irisbeth, która wymagała na każdej płaszczyźnie ich uwagi: począwszy od edukacji, poprzez zabawę, właśnie na liście rzeczy do zabrania dla niej – aby jeszcze raz się spotkać ze straszą panią. Na szczęście, ta była wyrozumiała i cieszyła się ich szczęściem oraz pespektywą kilkudniowego odpoczynku od świata; sama zresztą miała własne plany na Sylwestra.
      Niedzielne zerwanie się bladym świtem było jednak dla nich niepomiernie ciężkie – nie tylko dlatego, że przed sobą mieli kilka zmian środków transportu, ale również dlatego, że w mroku okolica gdzie mieszkali wyglądała wprost zachwycająco, a także: mieli olbrzymi problem z pozostawieniem domu, który dopiero tak naprawdę niedawno zbudowali w pełni, wliczając w to odpowiednią, pełną miłości aurę, mimo ze radowali się na, zdecydowanie zasłużony, urlop – ale zmęczenie i wszelkie wątpliwości pokonali trzymając się za ręce, z uśmiechami na ustach, a wieczorem odetchnęli z niemałą ulgą, kiedy przekroczyli próg potężnego, zachwycającego i nieco przytłaczającego swoimi luksusami Clontarf Castle Hotel, gdzie natychmiast doskoczyli do nich państwo Raze, szczególnie skupiając się na Connorze i opowieściach o Jeremy’m, tatuażystą i przyjacielem Greybacka, zanim zdecydowali się trzyosobową rodzinkę zaprowadzić do odpowiedniego – jak się okazało: królewskiego – pokoju. Vereena nie potrafiła zebrać szczęki z podłogi. Obiekt łączył a w sobie elegancką surowość średniowieczna z niemalże barokowymi ozdobami, baldachimami, złotymi kinkietami i perskimi dywanami, które przyjemnie uginały się pod stopami. Był nieco odbiegający od ich stylu, ale wciąż zachwycająco idealny na kilkudniowy odpoczynek.
      Dlatego też, zanim nadeszła noc sylwestrowa, postanowili poznać nieco okoliczne atrakcje, rozpoczynając od spacerów po Dublinie, gdzie weterynarz mógł pokazać swojej żonie ulubione miejsca – spacerowali więc godzinami w śniegu i mrozie, uśmiechając się nieco jak głupcy i promieniejąc blaskiem, który przypisany był prawdziwe przeznaczonym sobie osobom, a takich było doprawdy niewiele na świecie. Z tego też powodu zdecydowali się, że Nowy Rok powitają ostawieni niczym stróże w Boże Ciało, a więc stawiając na całkowitą elegancję: on przywdział garnitur i krawat, wpinając prezenty, który otrzymał od pielęgniarki na święta, ona natomiast nie tylko ozdobiła się biżuterią od niego, ale także dość wyzywającą, aczkolwiek przepiękną, srebrną sukienkę szytą na krój modnych w latach dwudziestych ubiegłego wieku, otrzymaną od swego małżonka na dwudzieste drugie urodziny. Co prawda, przez to dość mocno zwracali na siebie uwagę gości hotelowych, mimo że wszyscy brali udział w tym samym balu, ale to w ogóle się dla nich nie liczyło – ważne było powitanie Nowego Roku pocałunkiem, szczere życzenie sobie wszystkiego najlepszego i namiętne zbliżenia, które sobie zafundowali później, podczas których Vera poprosiła wilkołaka, aby umieścił w jej ciele nowe życie. Czuła bowiem, ze oto nastał odpowiedni czas.

      Usuń
    2. Powrót do rzeczywistości był jednak wyjątkowo ciężki. W Boscastle znaleźli się drugiego stycznia w nocy – burcząc pod nosem, że lepiej byłoby skorzystać z teleportacji, chociaż to w ogóle nie wchodziło w grę, gdy miało się tak wiercącego się maluszka, jak Rosie, który dosłownie zafascynowany był wszystkim – i pewnie gdyby nie to, że Connor jeszcze w piątek miał zamkniętą przychodnię weterynaryjną, niechybnie by zwariowali, a dzięki temu mogli spokojnie do niedzieli poukładać wszystkie sprawy – od porządków domowych, poprzez próby ogarnięcia dokumentacji związanej z rozliczeniami miejsca pracy pana Greybacka, na rozmowach z doktorem Carterem skończywszy. Dobrze zaś, że zrobili to względnie prędko, bowiem chociaż na początku pierwszy miesiąc dwa tysiące dwudziestego piątego roku – który, co sobie solennie przysięgli i słowa mieli zamiar dotrzymać, miał być jeszcze lepszy niż poprzedni – mijał im całkiem spokojnie, to nagle nieco po pierwszej połowie, czas zaczął im się znacząco kurczyć. Dziewiętnastego już mieli chrzest Jacoba Ivana, którego chrzestnymi, podczas skromnej, ale pięknej ceremonii, oficjalnie zostali, a dzień później, w poniedziałek, pani Greyback szła po raz pierwszy do pracy; ustaliła ze swoim szefem, że na początku będzie pojawiała się pięć dni w tygodniu na cztery godziny.
      Cel w tym był taki, aby przyzwyczaić Roselyn Irisbeth do nieobecności matki, ale jednocześnie dać szansę zajmowania się córeczką Connorowi. Na szczęście, szybko udało im się wypracować idealny system, który pasował każdemu, mimo że mała na początku w ogóle nie chciała się zgodzić na to, aby rodzicielki nie było w pobliżu. Cóż, Vereenie też to się nie podobało i chyba nigdy się spodobać nie miało, a jedynie nauczyła się, że nie może o tym ciągle myśleć, aby nie oszaleć z rozpaczy i tęsknoty za swoimi największymi skarbami, bowiem ma odpowiedzialną pracę – co prawda, na początku mieszkańcy Boscastle nie akceptowali jej, jako tej dziwaczki, córki mordercy, ale szybko udowodniła im, że jest odpowiednią osobą w odpowiednim miejscu. Dlatego też, ostatecznie, wszystko zbliżało ku lepszemu, udało im się połączyć swoje obowiązki z przyjemnościami, i nim się obejrzeli oto nastał luty – nadal mroźny i pełen padającego śniegu, który Rosie uwielbiała łapać na języczek, gdy w zaspach ganiała pokracznie, bo z dnia na dzień okazało się, że ich dziewczynka umie chodzić nie tylko przy meblach, ale i samodzielnie, a jej gaworzenie stawało się coraz bardziej zrozumiałe, bo i też ona więcej pojmowała i wskazywała, czego potrzebowała, w ciepłym, puchowym kombinezonie za swoim ojcem po ogrodzie.
      Walentynki więc spędzili w bardzo przyjemnej, romantycznej atmosferze, tego roku obdarowując się mało przydatnymi, ale płynącymi z serca upominkami i stawiając bardziej na przyjemności smakowe, mając ze sobą dużo wina i słodyczy, oraz cielesne – wielokrotnie kochali się namiętnie i czule, a jednocześnie dziko, a przy którymś z kolei orgazmie Vera krzyknęła tak głośno, jak nigdy, czując, że coś było zupełnie inaczej, niż zawsze. Nie potrafiła jednak zdefiniować, co konkretnie – zresztą, nie miała również szans, bo jej ukochany miał zupełnie inne plany, niż myślenie. Rzecz jasna, jej siniaki i jego szramy długo nie chciały puścić, ale nie było w tym niczego złego, szczególnie, że wciąż dotrzymywali słowa i czynili swój świat lepszym, co pokazali ponownie dwudziestego czwartego, podczas dziewięćdziesiątych pierwszych urodzin pani Thornton, a także podczas kolejnego – drugiego już tego roku – spotkania z Robertem, który nadal ukrywał prawdę o Aglaïs, w Bodmin. Ilość zajęć sprawiła zaś, że ni z tego, ni z owego obudziły ich roztopy oraz marzec, który, pomimo ich najszczerszych chęci, wcale już nie był taki dobry – rozpoczął się bowiem od dziwnego osowienia Roselyn Irisbeth, któremu nie pomagało stawianie na głowie, aby ją rozbawić ani ziółka wzmacniające, ani wizyta u lekarza, bo chociaż wyglądała na ciężko chorą, taka nie była.

      Usuń
    3. Co gorsza, zbliżała się pełnia – której w ogóle nie wzięli pod uwagę, jako powodu złego samopoczucia córki wilkołaka – a jej matka dostrzegła w sobie dziwne zmiany, których, dopóki nie usłyszała sugestii od Cartera, nie była w stanie zdefiniować. Diagnoza zaś – którą potwierdziło badanie USG oraz dwie różowe kreseczki na teście – sprawiła, że nie wiedziała, czy się cieszyć, jak głupia, czy płakać z rozpaczy.
      To nie był dobry czas na drugą ciążę. Owszem, chciała dziecka, sama namawiała męża, aby w niej dochodził gwałtownie – nie sądziła tylko, że uda im się już w walentynkową noc, jak wynikało z obliczeń – ale z jej pierwszym szkrabem było doprawdy źle. Nie pomogło nawet to, że dzień po tym, jak się upewniła w swoich i swego szefa przypuszczeniach, z małą zrobiło się nieco lepiej, bo był to dzień, kiedy jej ojciec znikał w Wheal Hope, co oznaczało, że Vereena zostanie całkowicie sama. Gdyby chociaż obawy, które nosiła w rozdygotanym sercu się nie potwierdziły, to by sobie jakoś poradziła, a ostatecznie błogosławiony stan stałby się faktycznie błogosławionym, ale gdy tylko księżyc zaczął wschodzić, a tym samym zmuszając Connora to powolnej przemiany, nagle z Rosie zrobiło się fatalnie – gorączka skoczyła jej do trzydziestu dziewięciu stopni, ciągle płakała, dławiąc się własnym szlochem i łezkami, drżała od zimna i pociła się od gorąca, a ona, cholerna pielęgniarka, nie wiedziała, co powinna zrobić, przez co poczucie bezradności kompletnie ją wykańczało i wyniszczało. Wówczas także nawiedziła ją paskudna myśl, że zwyczajnie nie nadaje się na matkę i na pewno skrzywdzi także to niewinne maleństwo w jej łonie, utwierdzając się w przekonaniu, że nie zasługuje na powiększenie rodziny. Z każdą chwilą zaś robiło się coraz gorzej.
      — No, już, już… już malutka, ja wiem, że jest źle… wiem, ale jesteś silna, silna, jak tatuś… – szeptała do córeczki, przechadzając się po pokoju i ledwo powstrzymując swoje łzy od żałosnego zawodzenia dziecka, które łamało jej serce. – Jesteś moją dzielną księżniczką, poradzisz sobie ze wszystkim – trzymała usta przy rozpalonej główce dziewczynki, która płakała, wczepiając się łapkami w jej koszulę nocną. – Może spróbujemy zasnąć, co? No chodź… – starała się mówić do niej spokojnie, z uśmiechem, jakby udając, że nic się nie dzieje, a przy tym nawinie wierząc, że to przekona organizm niespełna rocznego malucha do walki. Niestety, próba położenia się, na niewiele się zdała: Rosie ledwie chwilę leżała na ojcowskiej poduszce, przykryta mocno kołdrą, zanim nieco zregenerowała siły, co przypominało niemalże omdlenie z wyczerpania. –
      – Mój Boże, skarbie, co się z tobą dzieje? – W końcu i ona nie wytrzymała, kompletnie tracąc siły i tak będąc skupiona na swoim bólu, że nawet nie usłyszała, że drzwi frontowe rozwarły się z hukiem, a łańcuchy szczękają na schodach farmy Trenwith. Ocknęła się dopiero wtedy, kiedy zobaczyła Connora w samych spodniach, z okowami na nadgarstkach i kostkach, zmarzniętego, mokrego i równie mocno rozbitego emocjonalnie co ona. Nie była jednak pewna, czy zadziałał u niej bardziej szok, czy może strach: była pełnia, toteż o tej godzinie powinien już zwijać się w agonii w podziemiach starej kornwalijskiej kopalni, a jego wycie miało być zagłuszone przez huk fal rozbijających się o klify, a nie stać, przypominając obraz nędzy i rozpaczy, w ich sypialni. – Co do… – zdezorientowana nie była w stanie nawet wydusić przez gardło żadnego adekwatnego przekleństwa i po prostu wpatrywała się oniemiała w męża, dopóki ich córeczka nie zakwiliła z bólem. Odrzuciła wówczas od siebie niepokorne myśli i skupiła się na odpowiedzi: – Nie wiem, co się stało… – wyznała ze wstydem. – Nie wiem. Niedługo po tym jak wyszedłeś, po prostu: stało się… cholera, jakby nagle zaatakowała ją silna grypa – wydusiła, kołysząc dziewczynkę w objęciach. – Nie wiem, co robić… ma gorączkę, dreszcze… Connor, co się z nią dzieje? – On pytał ją, ona jego, rozpaczliwie potrzebując odpowiedzi. Tej jednak nie było.

      spanikowana i rozdygotana VERA THORNE, która zaraz zwariuje z rozpaczy i całkowitej bezsilności

      Usuń
  111. — Tak, kiedy wyszedłeś, a-ale… ale Connor, to przecież nie twoja wina… nie twoja – rozdygotana i załamana Vereena nie była już pewna, czy bardziej próbuje przekonać jego, czy może siebie samą. Drżała zaś równie mocno, co jej córeczka, którą tuliła do siebie i masowała, co jednak absolutnie jej nie pomagało, a zdawało się pogarszać jej stan; problem w tym, że kiedy odkładała Roselyn Irisbeth, od razy łamało się jej serce, bo ta kruszynka cierpiała, a ona jej nawet nie pocieszała. Naiwnie przy tym wierzyła, że może w jakiś sposób, swoją bliskością jej pomoże: niestety ani to, ani nic innego nie przynosiło zamierzonych skutków. Zdawało się być natomiast tylko gorzej i to coraz bardziej ją załamywało. – Pomóż jej, błagam! – Zawyła w końcu, gdy dziewczynka oparła czółko o jej obojczyk, wczepiając paluszki w materiał jej koszuli i oddychając przy tym tak żałośnie ciężko i słabo, że jej matka dosłownie traciła zmysły z przerażenia i zupełnie nic, nawet fakt, że jej mąż powinien właśnie być wielkim wilkiem w podziemiach Wheal Hope, do niej w żaden sposób nie docierał. – Mów do mnie do cholery! – Ryknęła na niego, już nie powstrzymując łez; jego obecność sprawiła, ze poczuła, że w razie czego, on pomoże ich maluszkowi, dlatego sama opuściła gardę, chociaż pewnie nie powinna była. – Słuchasz mnie?! – Wrzasnęła, gdy nagle wstał.
    Nie uzyskała żadnej odpowiedzi: były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu szybko zniknął w łazience, pozostawiając ją całkowicie samą z kwiląca Rosie, która dyszała tak, jakby zaraz w ogóle miała przestać wentylować swoje malutkie, wyczerpane ciałko. Vera natomiast coraz mocniej traciła zmysły i zupełnie nie miała pojęcia, co powinna robić dalej – było zupełnie tak, jakby wszelka wiedza medyczna wyparowała z jej umysłu, albo posiadając w głowie odpowiednie formułki, zapomniała, w jaki sposób powinna była je wdrożyć w życie. Było to chyba najbardziej przerażające w tym wszystkim: że z jednej strony doskonale wiedziała, jak powinna się zachować, bo miała styczność z podobnymi przypadkami, a z drugiej nie była w stanie, bo to było jej dziecko, jej największy skarb, którego widocznie nie umiała ochronić, natomiast z trzeciego punktu widzenia – to nie miała w rzeczywistości pewności, dlaczego z jej księżniczką jest tak źle i dosłownie nic na nią nie działa. Dlatego też, kiedy pan Greyback wrócił, nie zareagowała od razu, ba!, chciała chronić kruszynkę przed zimnymi ręcznikami, dopiero po chwili orientując się, że to faktycznie może przynieść jej jakąś ulgę. Coraz więc rzewniej szlochając, przy pomocy męża, owinęła rocznego szkraba, mając wrażenie, ze umrze przez jej ból.
    — Co jej jest? – Spytała, ledwo chwytając oddech, gdy już Roselyn Irisbeth leżała na poduszkach, nie mając nawet energii, aby płakać. – Connor, spójrz na nią – jęknęła żałośnie, kiedy dziewczynka poruszyła się niespokojnie i ponownie skrzywiła bladą, smutną buźkę w wyrazie agonii. – Jesteśmy tutaj maleńka, jesteśmy… – szybko się zreflektowała i przysunęła się do niej, ale bała się nawet chwycić jej pulchną łapkę. – Mój Boże, jak to się stało… j-jak ze zdrowego, szczęśliwego dziecka… c-co… co myśmy źle zrobili?! – Wstała gwałtownie z łóżka i zaczęła przechadzać się niespokojnie po pokoju, niemalże rozbijając się o ściany, aby na jego prośbę, zaśmiać się gorzko, nieco jak szaleniec. – Coś przeciwbólowego? Czyś ty oszalał, Connor? – Sarknęła święcie oburzona. – Myślisz, że już jej nie dałam tego, co mogłam? Na zbicie gorączki, na grupę, na ból? Naprawdę masz mnie za potwora, który patrzył, jak moja córka… jak… ona prawie mi umierała w ramionach do cholery! – Zawyła rozdygotana i dopiero kilka wdechów później podjęła, nieco spokojniej: – Jest za maleńka, żebym mogła zaaplikować jej coś innego i silniejszego, niż dotychczas – skwitowała, sama cierpiąc katusze. – Co z nią jest? – Powtórzyła rozhisteryzowana, opierając się o ścianę żeby nie upaść. – I co ty tutaj robisz? – Dodała oszołomiona, opryskliwie.

    niemająca pojęcia, co robić i mówić VERA, przytłoczona wydarzeniami

    OdpowiedzUsuń
  112. — No właśnie! – Podchwyciła natychmiast słowa Connora jego małżonka, patrząc na niego z szaleństwem we fiołkowych oczach: to strach o Roselyn Irisbeth odbijał się w tęczówkach rozdygotanej Vereeny, sprawiając, że nie potrafiła myśleć w żaden sposób logicznie ani się opanować, a to tylko prowadziło do zdecydowanego pogorszenia jej stanu, ledwo trzymając się w ryzach z paniki, która sączyła jad do całego jej ciała, szczególnie upodobawszy sobie jej słabiutkie serce, rozbijające się na miliony kawałeczków za każdym razem, kiedy spojrzała na przerażoną i cierpiącą córeczkę, która pod żadnym względem, w całej swojej idealności, niewinności i słodkości, która rozświetlała każdy ich dzień, nie zasługiwała na coś tak paskudnego, a czemu ona, jako matka, a na dodatek pielęgniarka, czuła się winna: naprawdę miała wrażenie, ze gdzieś po drodze popełniła jakiś straszny błąd, który doprowadził jej cudowną księżniczkę do tak beznadziejnego stanu, w którym każdy oddech wydawał się być dla niej całkowitym wysiłkiem, z którym ledwo sobie radziła. – Ona ma niecały rok, Connor, do cholery! – Wysyczała przez zaciśnięte zęby, patrząc na niego z niedowierzaniem, ale także złością, bo czuła się, jakby faktycznie jej insynuował, że nie pomagała podczas jego obecności ich dziewczynce. – Nie mogę jej dawać końskich dawek eliksirów, odwarów, czy… czy tego cholernego dekoktu Reffarda Białego, który tak świetnie tłumi ból, bo jest za malutka. Spójrz tylko na nią! – Zawyła i z powrotem dopadła ciałka szkraba, odciągając mokre od potu, który pojawił się na jej skórze od wysiłku, ciemne loczki z rozżarzonego dosłownie do czerwoności czółka. – Będzie dobrze malutka… będzie… musi – nacisnęła rozpaczliwie – być… – przekonywała siebie, męża i ten promyczek słońca. – Co ty… c-co… co ty mówisz?! Co ty do cholery mówisz?! – Krzyknęła nagle, ale wynikało to nie ze złości na mężczyznę, ale na fakt, że w ogóle nie pojmowała, co się działo wokół: dlaczego i jakim prawem jej Rosie tak bardzo cierpiała, a ona nie mogła jej pomóc w żaden sposób. W rzeczywistości więc wściekała się na swoją bezradność i niesprawiedliwość losu, który kazał jej bąbelkowi przechodzić w tak młodym wieku wielkie katusze; czuła, jakby cały świat jej nienawidził. – Co znaczy „nie jest normalnym bólem”, hm?! – Zacytowała, wpatrując się w niego tak, jakby pragnęła go przewiercić wzorkiem na wylot. – Nie obchodzi mnie, co tu robisz! – W całej swojej panice, zdążyła w ciągu sekundy zapomnieć, że sama zapytała się ukochanego, jak to się stało, że nie siedział przemieniony w wilka w ukrytych sztolniach Wheal Hope. – Masz jej pomóc! – Zażądała ostro, zrozpaczona, nie dostrzegając w pierwszej chwili, że w swoim zachowaniu jest bardzo nieuczciwa względem byłego profesora ONMS. Urwała na chwilę, zanosząc się płaczem, dzięki czemu Greyback mógł wszystko jej wyjawić i chociaż, biorąc pod uwagę jej zachowanie oraz wszelkie inne standardy, Vera powinna się na niego wściec, zamiast to zrobić ledwo się do niego doczołgała i objęła go chudymi ramionkami, całując w czubek głowy i gładząc po plecach pełnych blizn. Ona zaś zrozumiała natychmiast wszystko, co tak chaotycznie chciał jej przekazać. – Potrzebuję cię Connor… ona cię potrzebuje, ja cię potrzebuję… strasznie cię potrzebujemy, Connor, więc… w-więc błagam, nie poddawaj się… nie daj się, tylko jej pomóż… jakoś – prosiła go rozpaczliwie. – Nie podam jej tojadu – będąc żoną wilkołaka musiała wiedzieć takie rzeczy – nie mogę… n-nie zmuszaj mnie, dobrze? Jeśli uważasz to za słuszne, daj jej to, a-ale beze mnie, proszę… – szeptała z ustami przy jego mokrym od potu i deszczu, zimnym czole. – O Boże! – Szybko dopadli Roselyn Irisbeth, gdy tak żałośnie zakwiliła; jej klatka piersiowa podnosiła się zdecydowanie zbyt spazmatycznie: wyglądało to doprawdy przerażająco, gdy patrzyli, jak jej drobne ciałko znajduje się coraz bliżej wyczerpania. – Maleńka, wszystko będzie dobrze – wyszeptała jej matka, wsuwając się obok. – Połóż się obok niej. Połóż się natychmiast Connor, a ja przyniosę ten pierdolony tojad!

    spanikowana i rozdygotana VERA

    OdpowiedzUsuń
  113. — To nie twoja wina… nie twoja… – niepewny szept Vereeny, nie miał w sobie nic, co można byłoby uznać za przekonywujące, bo tak naprawdę: już niczego, oprócz przejmującego bólu, który targał Roselyn Irisbeth, nie mogła być pewna. Sytuacja była bowiem całkowicie patowa i Connor, który również nie miał pojęcia, co robić dalej, a na dodatek zaszczepiał w niej jadowitą wizję tego, że to przez niego, przez ten gen, który nosił w sobie nie ze swej własnej winy, ale przez fakt bycia synem straszliwego, słynnego Fenrira, sługusa Czarnego Pana i zwyczajnie podłej kreatury, ich największy skarb znajduje się dosłownie w stanie agonalnym. – Nie chodzi o mnie. Nie chodzi też o ciebie, rozumiesz? – Chwyciła nagle jego twarz w swoje zimne, drżące dłonie. – Chodzi o nią – zerknęła na bladą, niezdrowo czerwoną na policzkach dziewczynkę, którą targały konwulsje od wysokiej gorączki, a oddech stawał się coraz bardziej urywany; ręczniki zdawały się dosłownie parować pod wpływem jej rozpalenia, mimo że nasączone były lodowatą wodą. – Chodzi o naszą córeczkę – powiedziała bardzo powoli, cedząc każda sylabę, a tym samym próbując przerwać jego monolog oraz zmusić ich oboje do działania. Nie jej jednak się to udało, a głównemu obiektowi ich zainteresowań. – Już, już… jesteśmy… już… – wydukała.
    Mała kwiliła, dysząc tak rozpaczliwie ciężko, że serce jej matki łamało się coraz mocniej. Pozostawało jej więc jedynie sięgnąć po ostatnią deskę ratunku: po silny tojad, po specjalny napar przygotowywany i podawany przed pełniami, gdy ktoś – tak jak jej mąż i, jak się okazywało, również ich słodkie dzieciątko – odebrał w genach klątwę likantropii lub gdy został ugryziony. Działało to jednak na pewno skutecznie jedynie w drugim przypadku i tylko w młodym wieku – z czasem organizm uodparniał się tak, ze w ogóle nie reagował na roślinę, połykaną nawet całymi pękami. Mimo wszelkich obaw – zdawała sobie sprawę, że w tamtej chwili była to jedyna możliwość pomocy jej słodkiej księżniczce, która, co zresztą słusznie zauważył weterynarz, w ogóle nie zasługiwała na tak paskudny ból i cierpienie: był ich ideałem, najlepszym, co się im w życiu przytrafiło i w zasadzie całym ich światem oraz nic, zupełnie nic złego nie uczyniła nikomu, a jednak okrutny los skazał ją na coś tak niebywale ciężkiego, z czym pewnie niejeden dorosły, silny mężczyzna by sobie nie poradził – pognała na dół, aby przygotować odpowiedni odwar, podczas gdy wilkołak leżał z wielką dłonią na brzuszku Rosie, drapiąc ją czule brodą. Obydwoje prezentowali się niczym najgorszy obraz nędzy i rozpaczy, przez który pielęgniarce zakręciło się w głowie, gdy wróciła na górę.
    — Podaj jej go, proszę – było to jedyne, co była w stanie wydusić, zanim usiadła obok swoich skarbów, z gotowym naparem z tojadu, ledwo powstrzymując szloch, gdy patrzyła, jak z jej maleństwem robi się coraz gorzej. – Jesteś pewien, ile jej dać? – Upewniła się i oddała: – Zostanę, to moja córka, tak samo, jak twoja, Connor – stwierdziła dumnie i butnie Vereena, ale w momencie, gdy eliksir był siłą wlewany w sine usteczka dziewczynka, odwróciła się, krzywiąc się nieładnie; Roselyn Irisbeth rozpłakała się raz jeszcze: w swoim krótkim zrywie wylała morze łez i pokazała zdolności swych płuc, zanim kompletnie zwiotczała w ojcowskich objęciach. – Moja dzielna kruszyna… moje… och, moje słoneczko… – wydukała, całując ją w mokre, ciemne loczki. – Masz wspaniałego tatusia, nie słuchaj go, gada głupoty – próbowała pocieszyć siebie, męża i ich pociechę, ale nie była pewna, z jakim skutkiem; nawet nie miała sił tego sprawdzać. – Connor… Connor, co z nią… – spięła się cała, gdy spostrzegła, że panna Greyback dosłownie wisi bezwładnie, a jej oddech jest tak słaby, że niemalże niedostrzegalny i niezauważalny. – Boże! – Wrzasnęła, zakrywając usta dłońmi, gdy mąż nieco odchylił swoje silne łapska i oboje spostrzegli, że Rosie ma przymknięte, czerwone od łez, powieki. – Connor! – Ryknęła zrozpaczona.

    załamana do granic możliwości VERA

    OdpowiedzUsuń
  114. Naprawdę, po śmierci – bo inaczej nie potrafiła nazywać przedwczesnego porodu, który sama wywołała eliksirem, od czego wzięła się jej niechęć do nich, ponieważ dla niej to nie było poronienie, gdyż maluch przypominał zdecydowanie miniaturowego człowieczka, a nie ektoplazmę, która nie miała serduszka i mózgu, chociaż tak w rzeczywistości, ostatecznie, dla matki to nie miało znaczenia: dziecko było dzieckiem w chwili poczęcia; pasowało jeszcze ewentualnie słowo „morderstwo”, ale jego przestała używać na prośbę Connora, który wyraźnie zaznaczył, że sobie tego nie życzy, bowiem deprecjonowało ono jego żonę, a to jednak z jego powodu wpadła w tak silną histerię i psychozę, że nie zapanowała nad swoimi decyzjami i ruchami – Erika Lieva nie sądziła, że spotka ją coś równie strasznego. Vereena rzeczywiście długi czas w to wierzyła, ale później pojawiła się Roselyn Irisbeth, którą porwała Geraldine Nott, doprowadzając jej trzytygodniowe ciałko do choroby, wyziębiając ją i narażając na niesamowite niebezpieczeństwo – owszem, wciąż potępiała swój czyn, czyli sposób, w jaki skończyła z panią Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć Ministerstwa Magii, ale nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że owa podła kobieta zdecydowanie na to zasłużyła – nadeszły także pierwsze silne pełnie, które – sporadycznie, ale jednak – wymęczały jej księżniczkę, a ostatecznie nadszedł czternasty marca dwa tysiąc dwudziestego piątego roku, gdzie przez srebrnowłosą, zmęczoną głowę przeszła jej straszna myśl, że straci swoją córeczkę. Cóż, nie można było się dziwić młodej pielęgniarce, że jej wycieńczony umysł podsuwał takie wizje, bowiem gdy patrzyło się na niespełna roczną dziewczynkę, widać było, w jak fatalnym stanie się znajduje – w zasadzie na skraju życia.
    Finalnie, ten moment właśnie mogła zaliczyć to tych zdecydowanie najgorszych w swoim życiu: patrzenie na niewinną, słodką kruszynę, którą targały torsje, która ledwo chwytała oddech, która bardzo chciała żyć, ale wyglądała, jakby ktoś wyrywał jej każde bicie serduszka siłą. Straszne doświadczenie, szczególnie dla rodzica – bezsilność, niemożność zrobienia czegokolwiek, bo wykorzystało się wszystkie opcje. Czerń, pustka, cisza…
    — Mój Boże… Boże! Ratuj ją! Nie ona… Jezu… nie ona! – Z jednej, dlatego też strony, krzyczała rozpaczliwie, zanosząc się przerażającym, żałosnym płaczem, a z drugiej modliła się o to, aby ktoś uratował jej Rosie, nawet w zamian za jej własne życie; bez wahania by je oddała. Co gorsza, i jej mąż nie miał tęgiej miny: oznaczało, że musiało być doprawdy źle. – Co… co ty kurwa pleciesz… co?! – Kiedy więc usłyszała dziwne dźwięki dochodzące z jego ust, uznała w pierwszym odruchu, że albo z niej kpi, albo zwariował z żalu i dopiero po chwili zorientowała się, że przedstawia jej, jak słabiutko, ale wciąż dzielnie, biło serduszko ich córeczki. Pociągnęła nosem, otarła pliczki, kiwnęła głową i chwilę później leżała za pleckami dziewczynki, ułożonej na boku, buźką do ojca, aby łatwiej się jej oddychało: on gładził ją po włoskach, ona po boku i pleckach. – Dasz radę dziewuszko, oj dasz… musisz dać – przekonywała, doskonale jednak zdając sobie sprawę z tego, że kiedy nadejdzie, a miała nadzieję, że to tego dojdzie, polepszenie i emocje opadną, to ona dosłownie padnie z wycieńczenie, z powodu ilości emocji i doznań, jakie się przez nią przetoczyły. Nikt nie mógł zaś opisać, jak wielka była ulga Very, gdy ukochany, po początkowym wprowadzeniu ją w jeszcze większe przerażenie, wyznał, że ich księżniczka walczy. – No pewnie, że się nie poddała. Jest w końcu córką swoich rodziców, co? – Bardziej się do niej przysunęła, aby mała czuła bicie jej serca. – Moja dzielna, dzielna kruszynka… mój słodki maluszek, wiesz, jak mamusia cię kocha? – Dukała wzruszona ze spierzchniętymi wargami ukrytymi w jej loczkach. – Obiecaj – nagle uniosła fiołkowe, pełne nadziei oczy na wilkołaka – że będzie dobrze. – Zażądała, patrząc intensywnie i błagalnie w jego księżycowe tęczówki.

    musząca znać nawet najgorszą prawdę, ale gotowa do walki VERA

    OdpowiedzUsuń
  115. Dla każdego rodzica jednak najgorsza była bezsilność. Nie strach, nie ból dziecka, ale bezsilność, która nie pozwalała mu pomóc odegnać owego strachu lub tego bólu – gdy bowiem istniały możliwości i sposoby, aby pomóc swemu potomkowi, dopiero później, gdy wszystko się układało, przychodziły myśli o tym, że czegoś się nie dopilnowało, coś się przeoczyło, jakąś rzecz zignorowano i dopiero wówczas można było się katować wyrzutami sumienia, które nierzadko w ogóle nie miały sensu, ponieważ nikt, nawet najpotężniejsi, najbardziej znani i najmocniej wzbudzający postrach czarodzieje nie mieli wpływu na losy świata sensu stricte i nie mogli kierować losem tak, aby ich latoroślom, o ile takowe posiadali i chcieli je chronić, nic się nie działo, ponieważ wszechświat był zbudowany tak, że nawet przepowiednie jasnowidzów i wieszczów nierzadko w sposób mocno zawoalowany przedstawiały jedną rzecz ukrytą pod płaszczykiem kompletnie z pozoru niepasującego do sytuacji zdarzenia. Kiedy jednak patrzyło się na swoje niewinne maleństwo – niespełna roczną księżniczkę – która przeżywała katusze tylko i wyłącznie dlatego, że jej ojciec w swych genach nosił klątwę likantropii – oczywiście, ona, jako matka, mimo że pewnie mogła i powinna, nie oskarżała go – mając świadomość, że już n i c nie można zrobić, oprócz czekania, miało się wrażenie, że ktoś grzebie rozżarzonym pogrzebaczem w sercu. Dlatego też Vereena, przyglądając się niesamowicie słabiutkiej Roselyn Irisbeth, odnosiła wrażenie, że ktoś odbiera jej dech w równym stopniu, co jej córeczce – ten stan zaś miał się utrzymać do zakończenia tego horroru, bo jak długo nie miała pewności, że jest z nią wszystko dobrze, tak długo miała być kompletnie spanikowana i rozbita emocjonalnie. Zwyczajnie przerażona.
    Nie pomagały jej przy tym żadne słowa Connora i chociaż cieszyła się na każdą poprawę stanu zdrowia dziewczynki – nawet tę najmniejszą, której w teorii wcale nie powinna brać ani za pewnik, ani za dobry omen, biorąc pod uwagę, w jak beznadziejnym stanie ten niespełna roczny szkrab się znajdował – to i tak gdzieś na dnie serca budził się sceptycyzm. Ileż razy bowiem widziała, jak tuż przed śmiercią ludzie wracali do pełni sił?
    — Reaguje? – Zapytała mało przytomnie, skupiona na tym, aby być jak najbliżej swojej księżniczki i nie pozwolić jej cierpieć pod żadnym pozorem, co jednak w zaistniałej sytuacji w ogóle nie było możliwe. – Co to znaczy? O czym mówisz? – Uniosła na niego pełne smutku i niezrozumienia fiołkowe tęczówki, kompletnie nie pojmując, co próbował jej przekazać. Na szczęście, tym razem były to nienajgorsze wieści, które nieco ją podniosły na duchu i podbudowały. Niemniej, rozpaczliwie wręcz potrzebowała zapewnienia, że będzie już dobrze: że ich córeczka na pewno wyjdzie z tego beznadziejnego stanu i wszystko się ułoży; potrzebowała tego, nawet jeśli mąż miał ją oszukać. – Dziękuję – szepnęła ze słabym uśmiechem i ponownie mocno przycisnęła się do ich księżniczki, aby zamrzeć już po kilku minutach, gdy wilkołak gwałtownie wciągnął powietrze w płuca. – Błagam… Connor, panuj nad sobą, bo ja już nie mam siły – załkała nagle i chociaż bardzo się cieszyła, to jednak rozbicie emocjonalne nie dawało się jej opanować, przez co jej reakcje nie były do końca adekwatne do sytuacji. – Och, ojej… – w pierwszym odruchu nie pojęła, co się wydarzyło i dopiero, kiedy jej mózg zarejestrował paluszki Rosie wokół jej jednego, zrozumiała, że faktycznie zmierzając ku lepszemu. – Ojej, maleńka moja. Moja dzielna… – tym razem rozpłakała się ze wzruszenia; dochodziła czwarta w nocy, pełnia się kończyła, a okrągły księżyc opadał, chowając się za chmurami. – Gdybym mogła, uszczypnęłabym ciebie – zaśmiała się krótko i delikatnie przewróciła córkę na plecki. – Dzień dobry skarbie – zaszczebiotała z miłością, zachwycając się jej oddechem. – Jesteś najlepsze, wiesz? – Pocałowała ją czule w nosek i ponownie mocno ją przytulił. – Przywitaj się z tatusiem…

    pełna nadziei i w nieco lepszym stanie VERA

    OdpowiedzUsuń
  116. Tamtego dnia poznała smak dwóch skrajnych, ale najsilniejszych uczuć, jakie kiedykolwiek ją opanowały: tej paskudnej bezsilności rodzica, który widzi, jak jego dziecko straszliwie cierpi i nie może nic z tym zrobić, bowiem wykorzystał wszystkie możliwe środki i pozostaje mu jedynie czekać oraz ulgi rodzica, którego dziecko wraca do zdrowia po godzinach niepewności i strachu oraz bólu, odczuwalnego równie mocno, co ten, przez które przechodził maluszek; niezależnie, czy matka, czy ojciec, jeśli kochali swą latorośl, tak jak Greybackowie kochali swą księżniczkę, to jej agonia, była ich własną, na dodatek właśnie silniejszą, ponieważ spotęgowaną właśnie przez tę paskudną niemożność zrobienia czegokolwiek, a więc ulżenia swemu szkrabowi. Miała jednak nadzieję, że ani jednego, ani drugiego – ponieważ ulga wynikała jednak z długie czasu paniki – już więcej nie poczuje.
    — Tatuś mówi prawdę: wystraszyłaś nas bardzo… za bardzo – potwierdziła, próbując zachować spokój i nie cieszyć się na zapas, bo przecież w każdym momencie wszystko mogło ulec brutalnej zmianie, słowa ukochanego, nadal mocno roztrzęsiona, ale pełna ulgi oraz nadziei, że już będzie lepiej, Vereena, spoglądając na Connora z miłością w oczach: nie liczyło się to, że to przez jego geny Roselyn Irisbeth cierpiała, skoro, w jej opinii, to on właśnie ją uratował. Bilans więc wychodził na cudowne zero i zmierzał ku lepszemu, bowiem ewidentnie gorączka dziewczynki spadała, a ona czuła się znacznie lepiej. – Byłoby więc naprawdę fajnie, jakbyś tego nie powtórzyła – odgarnęła mało przytomnej córeczce mokre od potu, ciemne loczki z rozpalonego nadal, ale na szczęście już nie tak mocno, czółka. – Dobrze, że jesteś – dodała, przełykając szloch: kumulowało się w niej pełno emocji, a wiedziała, że jeszcze nie może sobie pozwolić na okazanie ich. – Wróć szybko – nagle chwyciła go za rękę, gdy wychodził i w pełnym czułości geście, pogładziła go kciukiem po kłykciach, zanim pozwoliła mu odejść i podczas jego nieobecności zająć się do ich skarbem, do którego cały czas czule przemawiała. – O, dobrze, że pomyślałeś – pochwaliła go z ulga, bo sama nie wpadłaby na napojenie małej, zbyt zajęta radością z tego, że w ogóle się ocknęła. – Mój dzielny maluszek – chwaliła ją cały czas, trzymając ją lekko uniesioną, aby się nie zakrztusiła. – Dzisiaj pokazałaś, jaka jesteś pancerna – zaśmiała się, drżąc leciutko i modląc się, aby los nigdy więcej nie stawiał jej w takim położeniu. Musiała jednak sprostować jedną, bardzo ważną rzecz: – Nie kochanie – zaprzeczyła wilkołakowi – nie nam się udało, a jej – czule pogładziła po brzuszku kruszynkę, której oczka same się kleiły, a czemu absolutnie nie można było się dziwić. Zrobiła to jednak z uśmiechem pełnym dumy, dlatego nie było wątpliwości, że cieszy się równie mocno, co on. – Tak, jak ty nie dasz nikomu jej skrzywdzić, tak i ona nad tobą czuwa, więc… więc – odetchnęła ciężko – nie wiem, Connor, dlaczego i czym sobie na nią zasłużyłyśmy… wiem tylko, że o coś tak niesamowicie pięknego i cennego musimy dbać za cenę własnych żyć – skwitowała z wielką miłością wyznania mężczyzny.
    Jeśli jednak oczekiwał standardowej odpowiedzi dotyczącej stanu jej zdrowia psychicznego i fizycznego, to musiał niestety obejść się smakiem – spojrzała po prostu na niego, a w jej fiołkowych tęczówkach odbijało się wszystko: od skrajnego wręcz wyczerpania, poprzez nieopisane wręcz cierpienie, na cudownej i pięknej radości skończywszy. Pogrążone oczy i ciężki oddech wskazywał zaś jasno na to, że w rzeczywistości miała wrażenie, jakby szła tysiące lat przez istne piekło i dopiero chwilę wcześniej została z niego wyciągnięta; tak też niejako było. Niemniej, emanowała z niej także duża doza spokoju, ponieważ ufała swojemu mężowi bardziej, niż sobie i kiedy on przysięgał, że nie skrzywdzić ich królewny, to ona mu w to wierzyła i była przekonana, że faktycznie do tego nie dopuści. Jasnym w związku z tym się stało, że tak do końca to dobrze nie było i nie miało długo być.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopóki z Roelyn Irisbeth nie miało być stabilnie, tak długo Vereena miała ciągle się denerwować i nie móc odetchnąć pełną piersią. Dlatego też resztę nocy ani ona, ani Connor w ogóle nie spali, czuwając nad mała i reagując na każdy najmniejszy dźwięk, jaki wydawała. Dopiero koło dziesiątej, kiedy matka zmierzyła jej temperaturę i okazało się, że ta znacząco spadła, pozwolili sobie na odrobinę relaksu: najpierw zasnął on, na prośbę żony, bo ta wiedziała i widziała, co zrobił z nim bak przemiany w czasie pełni, a kiedy odpoczywał, ona czuwała – dopiero później, już po obiedzie się wymienili. Następnie zaś notorycznie robili wszystko, aby nie zostawiać córki chociażby na chwilkę samej i tak też – odcięci od świata – spędzili kolejne dni; strach nie chciał jednak puścić, a ciągle zastanawianie się, czy już przy każdym pełnym księżycu Rosie będzie tak cierpiała, spędzał Verze, pomimo skrajanego wyczerpania, sen z powiek. Niestety, oznaczało to przymusowy urlop dla pani Greyback, ale dzięki Bogu, doktor Carter był bardzo wyrozumiały, oraz zamknięcie przychodni weterynaryjnej dla jej ukochanego, ale ich księżniczka była warta wszelkich poświęceń. Na szczęście, wszystko wracało do normy i siedemnastego, kiedy nastał dzień pierwszych urodzin dziewczynki oraz czterdziestych trzecich jej ojca – niesamowitym było, jak te dwanaście miesięcy szybko minęło; pielęgniarka czuła się tak, jakby ledwie poprzedniego dnia, rodziła ją w małej chatce górnika na klifie nieopodal kopalni Wheal Hope – było już naprawdę dobrze. Co prawda, o poranku jeszcze nie była pewna, czy powinna była, zważywszy na wydarzenia ostatnich dni, od razu mówić mężowi o tym, że ich rodzina się powiększy, ale po południu, w czasie uroczystego obiady, straciła wszelkie wątpliwości: poczuła, że owo dziecko jest znakiem, że będzie idealnie, jak długo będą o to walczyć, gdy wilkołak bawił się z ich straszą pociechą wesoło, w jej nowej sukience, trzymającą misia, którego otrzymała od rodziców. Jako zaś że była to środa, świętowali obie rocznice tylko w swoim gronie, na najbliższa sobotę zapraszając Hawthorne’ów oraz panią Thornton, mimo że jeszcze niedawno wszystko to wisiało na włosku ze względu na chorobę ich skarbu.
      — No dobrze, to teraz kolej na mnie… – nie powstrzymując więc radości i mając dziwne przekonanie, że to odpowiedni moment oraz że lepszego nie będzie, wtargnęła pomiędzy ojcowsko-córkowskie tulenie się na łóżku, gdzie ich księżniczka na czas jakiś zamieszkała z powrotem; z ramienia matki, Roselyn Irisbeth wręczyła ojcu specjalny kalendarz ze zwierzętami. – Jak wspominałam rano – zaczęła, siadając mu na kolanach; rumieniła się lekko, bowiem przecież na sam początek dnia uprawiali dziki seks, po którym otrzymał od niej kolejne części wyposażenia gabinetu weterynaryjnego, o których mimochodem swego czasu wspominał, a które ona skrupulatnie odnotowała w pamięci, bo kimże by była, gdyby nie pamiętała potrzeb swego mężczyzny, prawda? – oto druga część mojego prezentu – wręczyła mu podłużne, złote opakowanie z fioletową, błyszczącą kokardą, w której znajdowały się dwa pozytywne testy ciążowe oraz złożone zdjęcie USG, które wykonała na starej aparaturze w gabinecie Cartera, na dodatek samodzielnie, przez co niewiele było na nim widać, tuż przed marcową pełnią. Ważne jednak były dane, a więc data poczęcia oscylująca w okolicach czternastego lutego, a więc Walentynek oraz zakreślony na czerwono punkcik, który był ich drugim maluchem. – Spokojnie, nie wyrywaj się tak – zaśmiała się, bo zachowywał się gorzej od ich słodkiej jubilatki, która zrywała z każdego podarku, a jej rodzice specjalnie nawet najmniejsze drobiazgi pakowali oddzielnie, aby miała więcej zabawy, zrywała, w akompaniamencie radosnego pisku, opakowania. Ona jednak miała rok, a nie czterdzieści trzy lata. – Zachowuj się godnie i przyzwoicie wielkoludzie – pocałowała go w skroń, zanim pozwoliła mu chwycić to, co dla niego przygotowała.

      pełna miłości, zadowolona i podekscytowana VERA THORNE, która kocha bardzo, bardzo, bardzo na zawsze, zawsze i zawsze

      Usuń
  117. Zdecydowanie kochała w każdym wydaniu. Niezależnie, czy akurat był nieprzystępnym dla swych uczniów, wymagającym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który zdawał się więcej miłości okazywać niespotykanym zwierzętom, niźli nastolatkom z rozbuchanymi hormonami; czy w tej wersji odpowiedzialnego tatusia, który kołysał w ramionach Roselyn Irisbeth, broniąc ją za wszelką cenę; czy wtedy, gdy stawał się namiętnym, niekiedy władczym kochankiem; czy w momentach, w których chronił honoru swojej pani, czyli jej właśnie; czy, tak jak w tamtej sekundzie, udawał infantylnego starego dziada, który próbował ją nabrać na swoje słodkie, piękne oczka, przypominające dwa księżyce, celem wyłudzenia od niej kolejnego prezentu urodzinowego – Connor zawsze i tak samo ją zachwycał. Lubiła w nim wszystko: od tego, że czasem bywał nieposkromionym cholerykiem, poprzez te wszystkie wieczory, gdy wykazywał się niemałym romantyzmem, na wszystkich tych minutach, podczas których na różne sposoby – jak właśnie ten, gdy grał małego chłopca – pokazywał, jak bardzo są sobie bliscy; w końcu gdyby sobie nie ufali, nie okazywaliby całych gamy emocji i zachowań, które potocznie uznawane były za nieakceptowane w pewnym wieku z pewnymi doświadczeniami i na pewnym poziomie społecznym, który wynikał z ich odpowiedzialnych zawodów. Dlatego też, mimo że Vereenę wyjątkowo to wszystko bawiło i w sumie doskonale się czuła drocząc się z nim, oddała mu pakuneczek i z ekscytacją zsunęła się z jego kolan, kręcąc się niespokojnie po sypialni, podczas gdy ich córeczka bawiła się w najlepsze po środku łóżka. Srebrnowłosa z trudem ukrywała ekscytację i zdenerwowanie okolicznościami.
    — Za komentarz o rumieńcu nic nie powinnam ci dać – skwitowała jeszcze wesoło, zanim zaczęła się intensywnie wpatrywać w jego ruchy, jakby go ponaglając do tego, aby czym prędzej otworzył pudełeczko. Oczywiście, jak zawsze w takich chwilach, wszystko na początku poszło nie tak: wielkie palce wilkołaka nie radziły sobie z papierem ani ozdobną kokardą, a kiedy uchylił wieczko, okazało się, że testy są ułożone odwrotnie, czyli wynik był ukryty, a na koniec, kiedy jeden chwycił, przez nieznośnie długą chwilę słychać było tylko radne mruczenie Rosie oraz jego urywany oddech, a także, czego była pewna, gwałtownie bicie jej serca, obijającego się boleśnie o żebra. – Connor? – Jęknęła głucha, nie będąc pewną, czy to był rzeczywiście dobry pomysł i czy go nie spaliła, bo przecież jej ukochany wcale nie musiał się cieszyć z tego, że ich rodzina się powiększy, co w świetle ostatnich wydarzeń wcale nie byłoby niczym dziwnym: w końcu oznaczało to kolejnego maluszka, który mógłby być dotknięty klątwą likantropii i cierpieć tak, jak ich księżniczka przed paroma dniami. Z tego wszystkiego zaś nie słyszała jego szeptu, a jedynie szum swojej krwi w uszach, i ocknęła się dopiero w momencie, w którym jednym susem doskoczył do niej i nagle padł na kolana, zsuwając nieco jej dżinsy z bioder i podwijając koszulkę, aby dobrać się do brzucha. Wtedy pozwoliła sobie na radosny śmiech i łzy szczęścia. – Jestem w ciąży, Connor – szepnęła, wplatając palce w jego miękkie włosy. – Nieco ponad miesiąc temu umieściłeś we mnie nasze drugą, wymarzoną i oczekiwaną kruszynkę, którą będziemy kochać tak samo mocno, jak naszą śliczną córeczkę, właśnie próbując zjeść swojego misia pluszowego – stwierdzała z niezachwianym przekonaniem, chichocząc uroczo, niczym trzpiotka, pozwalając mu sunąć palcami i wargami po jej skórze, na której jeszcze nie było widać żadnych oznak odmiennego stanu. – Zrobiłeś mi dziecko – powtórzyła i naparła na jego usta, bowiem kiedy powiedziała to na głos, nagle wszystko się z niej zmaterializowało: to „coś” pod jej sercem nie było już tylko punkcikiem na leżącym na ziemi zdjęciu USG, ale było i c h potomkiem, za którym już szaleli. – Jesteś? – Zaśmiała się jeszcze, dając mu czas na przetrawienie rewelacji.

    wzruszona, szczęśliwa i kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  118. Zdecydowanie radosnych chwil nie potrafiła kategoryzować. Owszem, każde doświadczenie związane z miłością było dla Vereeny niesamowicie piękne – zdawałoby się nawet, że piękniejsze od poprzednich – ale na swój własny, niepowtarzalny sposób, którego nie dawało się porównać. Inaczej bowiem czuła się wtedy, gdy Connor powiedział jej po raz pierwszy, że ją kocha, a inaczej wówczas, gdy wydała na świat słodką Roselyn Irisbeth; inaczej jej serce biło wówczas, gdy kochała się ze swym wilkołakiem po raz pierwszy, a inaczej, gdy zrobiła to w dniu poczęcia ich córeczki w lipcu dwa tysiące dwudziestego trzeciego; inny rodzaj emocji ogarniał ją w momencie, gdy po raz pierwszy spojrzała na tego gburowatego weterynarza mieszkającego w rozpadającej się, kamiennej chatce po górniku na klifie nieopodal kopalni Wheal Hope, a inne, gdy mogła, jako na swojego męża, patrzeć na niego każdego dnia o poranku. Łączyło to jednak zawsze jedno i to samo: czysta, nieopisana w swoim monumentalizmie, niepokonana i niesamowita oraz piękna m i ł o ś ć . Dlatego też nie mogła powiedzieć, czy ogrom szczęścia otrzymała w nieokreślonym „wtedy”, czy może w tym równie odległym „innym razem”, bo to było po prostu szczęście – coś, co ją definiowało jako kobietę spełnioną i silną, dlatego też nigdy nie pokusiłaby się o typowanie okresów, gdy była bardziej lub mniej radosna: radość była radością i tylko to się liczyło w tym ponurym, strasznym świecie. Niemniej, na pewno siedemnastego marca dwa tysiące dwudziestego piątego roku, patrząc na wybuch euforii u byłego profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami doświadczała kolejnej odmiany tego płomiennego uczucia, które ich połączyło: różnego, ale silnego i zachwycającego, co tak naprawdę jako jedyne się liczyło.
    — Jestem w ciąży – powtórzyła w związku z tym donośniej, bowiem i ją zaczęła zalewać coraz silniejsza, wzburzona fala entuzjazmu na myśl, co za parę miesięcy się wydarzy: jak ponownie w ich domu, tym razem na nowej, pięknej farmie Trenwith, rozbrzmi raz jeszcze cudowny, w większości wypadków, chyba że była to druga w nocy po godzinie drzemki, dźwięk na świecie, czyli płacz nowonarodzonego maluszka, powołanego na ten nędzny padół celem rozświetlenia go i dodania kolorów oraz ciepła, z czystej, prawdziwej miłości, która połączyła dwoje, całkowicie skrajnych ludzi, łamiąc wszelkie konwenanse i bariery. – Tak, kochanie, zrobiłeś mi dziecko, a na dodatek, hm, nie drugie, a trzecie! – Poprawiła się służalczo, aby nie miał wątpliwości, że pomimo tragedii, jaka dotknęła Erika Lieva, on jest ich dzieckiem, co zresztą udowodniali przy różnych okazjach: jego urodzin, świąt, Nowego Roku, czy zwyczajnie, gdy mieli chwilę i potrzebę, udawali się na londyński cmentarz, aby z nim porozmawiać. – Nie no… to jest przesada, rozbierasz mnie, a teraz porzucasz… – kręciła ze śmiechem i niedowierzaniem srebrną głową, kiedy wilkołak nagle rzucił się ku łóżku i testom; ona wykorzystała zaś ten moment na to, aby powstrzymać córeczkę przed zjedzeniem pluszu. Dopiero więc po chwili zorientowała się, że jej ukochany wpatruje się urzeczony w zdjęcie USG, a jego niewyraźne mamrotania pod nosem, to objaw radości. – No… dałam, heh, dałam – nie do końca nadążała za jego tokiem myślenia i nie pojmując, jak może coś tak pięknego stawiać na czymś równie pięknym. Niemniej, nie dane jej było zapytać. – Cicho – warknęła nagle ostro i całą swoją uwagę skupiła na Rosie, siedzącej na łóżku, która wystawiają pulchną łapkę skierowaną na ojca i zaśmiewając się w najlepsze mówiła „tata”. Vera zamarła na chwilę.– To… to jest już przesada… nawet ty mały Brutusie przeciwko mnie! – Wybuchła perlistym śmiechem, zanim porwała dziewczynkę w ramiona i wycałowała jej pucułowate policzki. – Jakież mi mądre dzieci płodzimy, Connor… jakież mądre. Na pewno nie po tatusiu – pokazała mu język, będąc w szampańskim nastroju. – Tata, no pewnie, że tata, bo mama to tylko do rodzenia i karmienia, co? – Kpiła wesoło.

    całkowicie i bezbrzeżnie oczarowana oraz zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  119. — No nie, to jest już w ogóle przegięcie… – skarżyła się nadal Vereena, bawiąc się jednakowoż przy tym wprost znakomicie i wciąż całując słodką i zdolną, jak się okazywało, niebywale Roselyn Irisbeth, która zaskoczyła swoich rodziców nagłym stwierdzeniem, że chyba nadszedł czas najwyższy, aby zacząć mówić: na dodatek wskazując łapką na swojego dziwnie zachowującego się ojca, którzy przeżywał fakt, że po raz kolejny jego rodzina się powiększy, więc nie do końca jeszcze otrząsnął się z jednego szoku, a już jego urocza córeczka zafundowała mu kolejne zaskoczenie. Niemniej ani ona, ani też Connor najwidoczniej, biorąc pod uwagę radość palującą się na jego przystojnej twarzy, nie mieli zamiaru się tym w ogóle przejmować: przyjmowali te radosne fakty z całym dobrodziejstwem inwentarza, szczególnie, że niosły im ze sobą tylko szczęścia i poczucia, że pomimo wszelkich trudności oraz burz, ich życie jest idealne, bo wszystkie kłopoty pokonają i tak ostatecznie, bowiem mieli siebie i zawsze walczyli razem, niezależnie, jak wielkie kłody pod nogi rzucał im los. – Nie dość, że ciągle tylko do ciebie lgnie, jak pszczoły do miodu, to na twoim torsie zasypia najszybciej i twoją brodą zachwycona jest najmocniej – ironizowała, deprecjonując swoje stanowisko w ich otoczeniu – a teraz jeszcze pierwszym słowem, jakie wypowiedziała, jest, a jakże! – zakpiła – „tata”. Wprost bajecznie… – westchnęła teatralnie, tak naprawdę bardzo się ciesząc, bowiem nieważne, co ich księżniczka mówiła, ważne, ze w ogóle uznała za stosowne to robić, ponieważ przez moment jaj matka, jako pielęgniarka, nieco się obawiała brakiem jakiejkolwiek werbalnej reakcji z jej strony: rzecz jasna, wiedziała przy tym, że każde dziecko rozwija się inaczej, ale jednakowoż, jako zakochana po uszy w swojej latorośli, pragnęła jednocześnie, aby we wszystkim była najlepsza; oczywiście, bez chorej presji. Zwyczajnie trochę ją niepokoił brak słów u dziewczynki, bo sama, co wynikało z opowieści pani Thornton, zaczęła mówić szybko i dużo, aby później, mając mniej więcej pięć lat na długo, czyli dopóki w jej życiu nie pojawiła się wspaniała macocha, niemalże kompletnie zamilknąć. – O panie! – Pisnęła chwilkę później, gdy ukochany porwał ją w ramiona i całą trójką, a więc ona i ich maluchy, w tym jeden nieco większy, w słodkiej piżamce w serduszka, i drugi doprawdy drobniutki. – Ćśśś… Connor, umawialiśmy się, że nie będziemy jej tak rozpieszczać i wynosić na ołtarze – zachichotała, gdy zaczął zachwalać Rosie, co wcale nie było dziwne, biorąc pod uwagę, ze naprawdę dziewczynka zdawała się być chodzącą perfekcją; później zaś załkała ze wzruszenia widząc moment czułości pomiędzy ojcem i córką, aby na koniec wyszeptać z przekonaniem: – Nie da się nas nie kochać – musnęła policzek męża i pokręciła z niedowierzaniem głową. – Cóż, wydaje się, ze twoje idealne dziecko myśli zgoła inaczej, skoro nie zasługuje nawet na… – urwała gwałtownie. Roselyn Irisbeth Greyback była doprawdy niesamowitym, idealnym stworzeniem. – Co powiedziałaś malutka? – Wychrypiała oszołomiona, a dziewczyna ułożyła pulchną dłoń na jej ustach i wydusiła „mama”. – Och… och mój Boże… – z trudem opanowała płacz z zachwytu i po prostu wpatrywała się w ich księżniczkę z miłością jeszcze większą, chociaż zdawało się to być niemożliwe, niż kiedykolwiek. – Ojej… – nie potrafiła przy tym zebrać w żaden sposób myśli w całości, toteż dłuższą chwilę, już po tym, jak wilkołak usiadła ze swoimi kobietami na łóżku, była w stanie mu odpowiedzieć: – Oczywiście, że pójdziemy… wszyscy. Cała nasza trójka. To zdjęcie – zaśmiała się z niego. – Sama zrobiłam sobie badanie, leżąc i wszystko monitorując, więc… tak, tak, teraz mówi mama – zagaiła do córeczki, która wesoło powtarzała dwa nowe słówka, patrząc to na Verę, to na Connora. – Więc chętnie je powtórzę, na nieco lepszym sprzęcie i u specjalisty – wyszczerzyła się, skupiając uwagę na szkrabie, który wypełzł z jej objęć i doczołgał się do swojej ulubionej maskotki do gryzienia.

    zakochana, szczęśliwa, dumna i oczarowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  120. — Zdecydowanie ją rozpieszczasz i ja się boję, co będzie dalej – westchnęła teatralnie Vereena, doskonale się bawiąc, podczas wyobrażania sobie, jak w przyszłości Roselyn Irisbeth bez problemu przekonuje Connora do swoich najbardziej szalonych, o ile bezpiecznych i sprawdzonych przez jej ojca, i kosztownych pomysłów. – Z niej już zrobiłeś księżniczkę i dobrze… jedną jestem w stanie znieść, ale co, jak to też będzie córeczka, hm? – Ułożyła wymownie dłoń na płaskim brzuchu. – Będziemy mieć dwa rozwydrzone potworki, z którymi to ja – podkreśliła – będę musiała sobie radzić, bo ty uznasz, że, hej!, nic złego się nie dzieje, że one czegoś chcą, a ty im dajesz – pokazała mu język, bowiem jasnym było, że niezależnie od wszystkiego, na pewno nie mieli dopuścić aż do takiej samowolki w swoim domu: w końcu wychowywanie łączyło się z tym, aby dzieci były szczęśliwe i miały poczucie, że rodzice zawsze ich obronią, nawet kosztem początkowej niechęci, czy zakazów oraz nakazów, niekoniecznie podobających się milusińskim. – No a później wyjdzie i będą mi wypominać: tata pozwalał mi na wszystko, zawsze dostawała to, co chciałam, a ty kazałaś mi jeść kalafior – imitowała niski, pseudo-dziecięcy głosik, wygłupiając się niczym mała dziewczynka: świadczyło to właśnie o wielkiej sile pięknej miłości, jaka łączyła Greybacków.
    Nie dane jej jednak było dokończyć swych myśli ani odgryźć się mężowi w kwestii pomówienia o jej zazdrości, bowiem w tej samej chwili ich córeczka zrobiła coś, co sprawiało, że jej matka miała wrażenie, że jest pijana ze szczęścia i unosi się na miękkiej chmurce radości kilka centymetrów nad ziemią – tak naprawdę, nie istniały odpowiednie słowa, aby opisać jej iście euforyczny stan. Później zaś wszystko potoczyło się szybko i tak, że młodziutka pielęgniarka chyba nie do końca zarejestrowała każdą rzecz, która się wydarzyła, za mocno skupiona na słodkiej dziewczynce, która radośnie, nawet przed ojcowską kamerą, pokazywała, gdzie jest „mama”, a gdzie jest „tata”, jakby chwaląc się swoimi dokonaniami i z dumą prezentując, jak wiele już potrafi. Co prawda, jej matka dopiero po chwili zorientowała się, że jest nagrywana, ale widząc wesoły wyraz przystojnej twarzy wilkołaka, pozwoliła mu na zabawy sprzętem, który otrzymał od ich przyjaciół – czego oczywiście inicjatorką musiała być Josephine, bowiem jeśli chodzi o urządzenia elektroniczne Felix był jeszcze gorszy niż były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. Tym sposobem mieli kilkunastominutowy film, który obracał się wokół jednego, uroczego szkraba, który skończył się wtedy, gdy główna aktora padła na poduszki.
    — Mówienie jest męczące, co? – Zaśmiała się Vera, gładząc córeczkę po pleckach, gdy ta objęła mocno misia, ewidentnie już speszona i przysypiająca, pomiędzy rodzicielskimi poduszkami. – Nie wiem, jak to zrobiłeś – odniosła się do kamery – ale jestem z ciebie bardzo, bardzo dumna! – Wyszczerzyła się, a następnie na chwilę padła koło ich maluszka. – Śpij, słoneczko… śpij… – zanuciła jej z miłością, aby później, wziąwszy prysznic, oprzeć się o wezgłowie koło Roselyn Irisbeth, z głową Connora tuż przy swoim brzuchu. – Wiesz, że jeszcze nic nie usłyszysz? – Zaśmiała się, bawiąc się jego ciemnymi włosami; chociaż najpierw w planach miała czytanie książki, kiedy zajął tę pozycję, zrezygnowała z tego na rzecz skupienia się właśnie na nim. – Dowiedziałam się niedługo przed… – wymownie, ze strachem zerknęła na ich księżniczkę, jakby się upewniając, że nic jej nie jest. – No… już wtedy pomyślałam, że powiem ci w urodziny, ale – odetchnęła ciężko – trochę się bałam. Wciąż się boję – wyznała cichutko. – Nie chcę żeby ona ani ono tak cierpieli… nigdy więcej, Connor… ja tego nie przeżyję – nie żartowała, aby później zaśmiać się krótko, na jego obliczenia. – Wiesz dobrze, że ja uwielbiam mieć wszystko doskonale zaplanowane – zachichotała uroczo i zamilkła. – Cieszę się, bardzo – szepnęła nagle.

    pełna miłości, spokoju i radości VERA

    OdpowiedzUsuń
  121. — Lubię, jak jesteś blisko – wyznała szczerze oczarowana Vereena, wciąż bawiąc się ciemnymi puklami zachwyconego Connora, podczas gdy on dobierał się raz po raz do jej brzucha, po którym jeszcze nic nie było widać; biorąc zaś pod uwagę, jak późno pojawiło się słodkie zaokrąglenie na jej ciele, gdy nosiła pod sercem Roselyn Irisbeth, to nawet niespecjalnie się nastawiała na szybką, naoczną możliwość podziwiania kolejnego, trzeciego już, dowodu ich miłości. – Hm, nie nazwałabym tego ukrywaniem czegokolwiek – podkreśliła wymownie – to bardziej… nazwijmy to przygotowywaniem niespodzianki i budowaniem dramaturgii! – Skwitowała ostatecznie, z wesołym, perlistym śmiechem, który szybko urwała, spoglądając kontrolnie na córeczkę; to jednak sprawiało, że natychmiast pomyślała o problemach, przez które mała niedawno przechodziła i aż się wzdrygnęła na myśl, że to mogłoby się powtórzyć z nią lub z ta kruszyną w jej łonie. Przełknęła głośno ślinę i z trudem podzieliła się z obawami z mężem. – Jak chcesz się tego dowiedzieć… Rosie mówi może „mama” i „tata” – w jej fiołkowych oczach zabłysła bezdenna czułość i miłość, gdy o tym wspominała – ale nie powie nam, co się stało – westchnęła ciężko, ale m u s i a ł a mu uwierzyć; w niego wierzyć, dlatego rzuciła jeszcze tylko. – Jestem kobietą wielu talentów…
    Tym wesołym stwierdzeniem skomentowała jego strach o to, co gotowa była przyszykować na ich rocznicę ślubu – tak po prawdzie, to miała już pomysł klarujący się w jej głowie od dawna, ale musiała mieć pewność, że sobie poradzą na płaszczyźnie organizacyjnej i finansowej oraz zdrowotnej. Potrzebowała jej zaś szczególnie teraz, kiedy nie mogła mieć pełnego przekonania co do tego, jak jej księżniczka zachowa się podczas kolejnej pełni, kiedy wisiało nad nią widmo szybkiej rezygnacji z wymarzonej pracy w przychodni u doktora Cartera, bo jednakowoż zarazki w żaden sposób nie przyczyniały się odpowiedniego rozwoju płodu, a także ich rodzina miała się przecież powiększyć, więc pierwsze dwanaście miesięcy od dnia, kiedy przysięgali sobie miłość, wierność oraz lojalność do śmierci i jeszcze dłużej, miała świętować już ze sporym brzuszkiem. Wszystko musiało być w związku z tym zaplanowane perfekcyjnie, a za to nie mogła się zabrać, ponieważ czekało ją doraźne rozwiązywanie problemów, poczynając właśnie chociażby od obserwacji panny Greyback, poprzez doglądania siebie, bo nie mogła powiedzieć, żeby czuła się dobrze, na umówieniu się na wizytę w The Royal London Hospital, gdzie prowadzono jaj cukrzycę i przygotowywano do ewentualnej operacji, która – jak ustalili – na razie miała być odroczona, skończywszy.
    Siedemnastego kwietnia – co udało im się umówić telefonicznie – miała się poddać wnikliwym badaniom w Londynie. Do tego czasu zaś postanowiła skupiać się na nieco przyjemniejszych kwestiach, takich jak zajmowanie się Roselyn Irisbeth, czy ukochanym, który odkąd dowiedział się, że ponownie umieścił w niej swojego potomka, nie chciał jej opuszczać na krok. Rozumiała, rzecz jasna, że rozpierała go nieopisana wręcz euforia, ale czasem nieco przesadzał; i przeszkadzał przy okazji również. Dlatego też, kiedy w sobotę dwudziestego drugiego marca – kiedy postanowili w szerszych gronie świętować czterdzieste trzecie urodziny weterynarza i pierwsze jego ślicznej latorośli, jak zawsze pięknie wystrojonej – na farmie Trenwith zebrali się wszyscy ich bliscy – w postaci trojki Hawthorne’ów i pani Thornton wraz z panem Rochefortem – w ogóle się nie dziwiła, że chodził dziwnie pobudzony: widziała, jak wiele wysiłku wkłada w to, aby trzymać język za zębami. W związku z tym postanowiła go długo nie męczyć i zaraz po obiedzie, chwyciwszy go za rękę, wspólnie ogłosili tym, których kochali najmocniej, że Greybacków w Boscastle ponownie przybędzie. Byłoby idealnie – bo goście naprawdę się cieszyli i gratulowali z serca – gdyby nie chwilowe spojrzenie pełne zazdrości, które posłała Josephine ku Verze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastępczyni burmistrza nieco nie można było się dziwić: całe życie chciała mieć dużą rodzinę, długo trafiała na nieodpowiednich mężczyzn, z Clay’em Barringtonem nie ułożyła sobie życia, zresztą ten nigdy nie miał ręki do dzieci i ich jedyna syna traktował, dopóki ten nie osiągnął wieku, w którym można było z nim porozmawiać, jako bardzo przykry i zbędny obowiązek, a kiedy trafiła na swój ideał – Felixa ze świata magii – okazało się, że długo nie mogła zajść w ciąże, a później jeszcze popadała w paranoję na punkcie Jacoba Ivana, doszukując się u niego chorób i niepotrzebnie panikując w wielu kwestiach; sama dostrzegała, że odkąd urodziła zmieniła się na wielu płaszczyznach nie do poznania i czasem wręcz nienawidziła się za myślenie, że wolałaby być tylko z mężem i Danielem, co jednoznacznie wskazywało na depresję poporodową, której nie chciała leczyć, bo też nie życzyła sobie o niej słuchać. Oczywiście, radowała się szczęściem swojej przyjaciółki, ale to nie oznaczało, że jej nie zazdrościła – niestety, paniom nie dane było porozmawiać, bowiem działo się zdecydowanie zbyt wiele i nim się obejrzały, pielęgniarka została ponownie porwana w wir uścisków, tym razem płynących od zatroskanej babci, która ewidentnie zawiązała wspólny front z Connorem, aby uziemić do rozwiązania pewną pół-wile w łóżku.
      To zaś, jak się całkiem szybko okazało, nie miało być wcale takim głupim pomysłem. Niedługo bowiem po świętach obu jubilatów, z panią Greyback zaczęło się robić znacznie gorzej i było to o tyle niepokojące, że w poprzedniej ciąży z Rosie – czy tej z Erikiem Lievem, którą niestety przez fakt bardzo nieprzyjemnych doświadczeń nakładających się wówczas na siebie, pamiętała nieco, jak przez mgłę; poza, rzecz jasna, tym październikowym dniem, kiedy to zniszczyła wszystko – nie miała najmniejszych problemów: żadnych nudności, żadnych zawrotów głowy, żadnych bólów w podbrzuszu, czy kręgosłupa ani żadnych większych zachcianek żywnościowych, nie licząc tego, że wprost nienawidziła zapachu moreli. Będąc natomiast trzeci raz w stanie błogosławionym było z nią dosłownie fatalnie – inne słowa nie pasowały, bo nie miały równie silnego ładunku emocjonalnego. Vereena zaś, jako kobieta pracująca i aktywna, lubiąca gotować, zajmować się domem, ale i spełniać się zawodowo, podkopywała tym samym na dodatek swoją ocenę i coraz bardziej podupadała nie tylko na zdrowiu fizycznym – zupełnie, jakby malec pod jej sercem był intruzem i niszczycielską siłą, próbując wyssać z niej energię, a zastąpić ją jadem ciągłe zmęczenia i zirytowania – ale i tym psychicznym. Zaczynała powoli i sukcesywnie wariować.
      Szczęściem w nieszczęściu – bo wciąż nie znali podłoża tego, że wymiotuje niemalże wszystko, co zje, przesypia większość dnia, męczy ją wejście na piętro do tego stopnia, że niemalże czołga się do łóżka, czy też zwyczajnie omdlewa podczas przygotowywania schabu w warzywach dla bliskich – że doktor Carter nie wykrył żadnych nieścisłości związanych z rozwojem płodu i nie stwierdził, żeby choroba matki miała realny wpływ na dziecko: po prostu miała czuć się, niczym zbity pies i chodzić wiecznie przybita. Zawyrokował jedynie, że ciąża ciąży nierówna, a małżeństwu nie pozostało nic innego, jak się z takim stanem rzeczy pogodzić i przetrwać jakoś te ciężkie chwile, które nawet na początku kwietnia nie chciały ustać. Vera była wtedy tak wyczerpana swoim złym stanem zdrowia, że nawet nie reagowała, gdy jej wilkołak kręcił się po domu, nie mogąc spać.
      — Mmm… – wymruczała w związku z tym całkowicie nieprzytomnie, kiedy były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwatu nagle ją zawołał; było zupełnie tak, jakby jego głos dochodził z oddali: właśnie ze snu, w którym była mocno pogrążona i do niego chciała jak najprędzej wrócić, bo tyko ciepłe objęcia Morfeusza przynosiły jej ulgę po każdym, wyczerpującym dniu. – Matko… idź… nie… –

      Usuń
    2. – burczała bez ładu i składu, w ogóle się nie dziwiąc, że wielka dłoń męża spoczywa na jej leciutko u dołu zaokrąglonym brzuszku, bowiem gdy tyko spostrzegł tę drobną, słodka zmianę, miał jeszcze większe trudności z odklejeniem się od niej, niż w normalnych okolicznościach. – Jezu Maria, Connor, ja ledwo żyję – wydusiła z siebie z trudem i, pomimo oporu pozbawionego energii organizmu, przewróciła się na plecy. – Co się dzieje? Coś z Rosie? – Jedną dłonią przetarła twarz, a druga wsparła się na zgięty łokciu, aby nieco się unieść; nabrała głośno powietrza w płuca, niemalże rozpaczliwie i rozdzierająco, po czym ziewnęła przeciągle. – Ooo… o czym ty mówisz? – Zmarszczyła zabawnie nosek, próbując pojąć, co wilkołak jej przekazuje, ale wszystko dochodziło do niej z poważnym opóźnieniem. – Co? – Dopiero po dłuższym momencie wszystko do niej dotarło i aż zapowietrzyła się z wrażenia. – Serduszko? – Szybko odrzuciła kołdrę i usiadła, aby palce obu rąk przyłożyć w delikatnym, czułym geście do zaokrąglenia, gdzie rosło ich dziecko. – Ojej… serduszko… jak bije. Connor, pokaż, jak bije! – Zażądała wzruszona, a kiedy wystukał jej rytm na ramieniu, zaśmiała się i wybuchła pełnym szczęścia płaczem. – Bije… jak dobrze, że się bije! – Załkała radosna; tak naprawdę bała się, że jej osłabienie doprowadzi do jakiejś tragedii, ale ta wiadomość wpompowała w nią nowe siły.

      bardzo zszokowana i mocno zaspana oraz nieopisanie zakochana VERA THORNE, która pomimo wszelkich trudności cieszy się niczym małe dziecko

      Usuń
  122. Nienawidziła się – szczerze się nienawidziła, bowiem znowu czuła, że nie panuje nad swoim ciałem; ponownie ogarniała ją ta paskudna bezsilność, która mogła doprowadzić do jakiejś tragedii, po której już by się niechybnie nie pozbierała. Wściekała się też na siebie, bo nie do tego była przyzwyczajona, a każdy rodzaj lenistwa – a za takie uznawała leżenie w łóżku, nie zaś za potrzeby zmęczonego, osłabionego organizmu, który musi regenerować swoje siły, aby poradzić sobie z obowiązkami domowymi, tymi z w pracy, jak i z rozwojem silnego maluszka pod jej sercem, którego umieścił w jej łonie wielki, mocarny mężczyzna, na dodatek dotknięty klątwą liknatropii. Nienawiść i wściekłość jednak były i tak w ostatecznym rozrachunku niczym w porównaniu z pogardą do siebie, a ta z dnia na dzień, minuta po minucie, z każdą sekunda tylko wzrastała i eskalowała do rozmiarów Mount Everest – wielkich, przytłaczających, duszących i dławiących, a tym samym odbierających jakiekolwiek chęci do życia. Pewnie więc gdyby nie fakt, że Vereena przy tym wszystkich posiadała świadomość, że jest odpowiedzialna za dwa istnienia – niechybnie by się poddała; co prawda, nie było to do końca zgodne z rzeczywistością, bo nie zwykła rezygnować z walki, gdy chodziło o dobro jej bliskich, dlatego też mając u boku wspaniałego Connora, który zawsze gotów był ją wspierać i Roselyn Irisbeth, która ją potrzebowała, nie byłaby w stanie ot tak, wszystkiego zakończyć. Niemniej, czuła się podle, ponieważ notorycznie odnosiła wrażenie, że ich zawodzi: że nie jest wystarczająco cierpliwą przyjaciółką, dobrą żoną, czy namiętną kochanką, a także rozważną i kochająca matką. Dobrze, w związku z tym, że jej mąż zachowywał pogodę ducha za ich oboje – inaczej niechybnie pożarłby ją smutek.
    — Nasze dziecko… – powtarzała niczym mantrę, gładząc swoją niewielką wypukłość i wpatrując się w nią, w niczym ósmy cud świata. – Nasz maluszek… nasz dzielny, silny maluszek… – powtarzała, pełna miłości, zachwytu oraz nieopisanej wręcz ulgi; ta jednak w pełni miała ją ogarnąć dopiero wtedy, gdy będzie mogła przytulić swojego potomka do piersi, bowiem jak długo znajdował się w jej ciele, tak dugo czuła, że stwarza dla niego zagrożenie swoją beznadziejnością oraz nieopisaną wręcz słabością. To więc, co przekazywał jej ukochany, było niczym pierwsze promienia słońca po bardzo długiej i ostrej zimie, dające nadzieję na wiosnę: na rozkwit i ciepło. Dlatego też podziękę, za owy impuls do działania, można było wyczytać w jej, pełnych łez wzruszenia, fiołkowych tęczówkach. – Hm? – Skupiona jednak na jednej rzeczy, nie od razu pojęła, o czym do niej mówi, co ostatnio niestety było ponurą normą; nie była już wielofunkcyjną Vera, która za jednym zamachem wykonywała parę czynności: od kilku tygodni skoncentrowanie się na jednym punkcie bywało dla niej nie lada trudnością. – Serduszko cię obudziło? – Wyszeptała oczarowana, zerkając na niego z ufnością w wielkich, sarnich oczach. – Z kolejnym dzieckiem też będziesz miał swoją więź? A co ze mną? Co zostanie dla mnie, hm? – Zaśmiała się, w końcu rozświetlając kolorami swoją zapadłą, szara twarz; nie przejmowała się nawet, że została obudzona w środku nocy, skoro powodem do jej niewyspania miała być tak wspaniała i podnosząca na duchu wiadomość. – Trzeci – przytaknęła – i jak znam ciebie, to pewnie i nie ostatni, co? – Pokazała mu język, a jej słowa były nieco absurdalne, biorąc pod uwagę, jak źle z nią było. Nagle chwyciła jego wielką dłoń i ucałowała jej kłykcie, a na koniec srebrną obrączkę, na której widać było jej linie papilarne. – Kocham cię – szepnęła i musnęła go w usta – i skoro już mnie obudziłeś, to skorzystam z toalety – z trudem wygrzebała się spod kołdry i chwyciła za szlafrok. – No nie patrz tak, wiem… – zakpiła; miała odruch ubierania się, idąc do toalety, bowiem spali nago, mimo że pomieszczenie było połączone z sypialnią. – Och… ojej… – nie przeszła dwóch kroków, a już leciała na podłogę.

    na sam koniec mocno zaskoczona, osłabiona i przerażona VERA

    OdpowiedzUsuń
  123. Czasami Vereenę nachodziła refleksja dotycząca jej życia – niezbyt przyjemna i na szczęście bardzo krótko, a odnosząca się do tego, jakby wyglądała jej egzystencja, gdyby nie tylko nie dała sobie i Connorowi szansy, ale w ogóle go nie poznała. Zawsze jednak te myśli sprowadzały się do jednego: wielkiej, czarnej dziury, wypełnionej gęstą mazią, która przenikała przez jej skórę, zatykała otwory ciała i dusiła, katując ją świadomością samotności, porzucenia, odstawania od innych. Jakkolwiek zaś to było straszne – bo w pewnym sensie było, ponieważ oznaczało brak możliwości kroczenia przez świat samotnie, bez swojego wilkołaka u boku – była kompletnie uzależniona od byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu i nic ani nikt nie byli w stanie tego zmienić, nieważne, jak usilnie próbowaliby ich rozdzielić. Nieistotnym więc było, ileż razy była przez niego zraniona, czy czuła się oszukana – zawsze miała do niego wracać; lgnąć, niczym świadoma swego końca ćma do światła. Niemniej, robiła to nie tylko z powodu swych słabości, ale i zwykłego egoizmu, bo to właśnie on – ten wielkolud o księżycowych tęczówkach – nadawał sens wszystkiemu, co robiła, ale także był jej skałą, na której budowała dom: to on dał jej poznać smak szczęścia, miłości i rodzicielstwa. On był jej sensem, jej początkiem i końcem.
    — Uważam, że to bardzo niesprawiedliwie i nie powinno mieć miejsca – dlatego też zaśmiewała się w najlepsze, żartując i drocząc się z ukochanym, pomimo fatalnego samopoczucia fizycznego, spowodowanego najpewniej ciążą, oraz psychicznego, na które wpływ miała świadomość beznadziejności i bezsilności wobec problemów cielesnych. – Uważam, ze każdy powinien dostać po trochu, a ty na pewnym etapie także czujesz ich kopnięcia i ruchy, a ja tej twojej… super wystrzałowej, magicznej – kpiła w najlepsze, z szerokim uśmiechem na bladych ustach – więzi nadal nie posiadam, co uważam za wielce krzywdzące i bardzo nie w porządku – skwitowała wesoło, po czym prychnęła niczym rozjuszona kotka, ale jednak nie robiła tego na poważnie, co dało dość komiczny efekt z jej pełnymi wesołych ogników, zmęczonymi, fiołkowymi oczami, wpatrującymi się w mężczyznę. – Cóż za wyrozumiałość! – Zakpiła, kiedy wspomniał o przerwie między dziećmi. – W tej chwili jestem coraz bardziej za rozwiązaniem, że to ty przez dziewięć miesięcy dajesz się rozpychać od środka, nie ja – zakomunikowała z przekonaniem i spłonęła jeszcze większym rumieńcem na jego odpowiedź dotycząca szlafroka. – Przestań – mruknęła, ale nie zdjęła materiału: zwyczajnie czuła się skrępowana idąc do łazienki nago, ale prasować, czy sprzątać umiała bez żadnego ubrania. Cóż, każdy miał swoje dziwactwa i słabości: obecnie zaś największą słabością Very była ona sama, o czym przekonała się w ciągu chwili, gdy nagle sypialnia zawirowała jej przed oczami, a ona zaczęła lecieć. Zamigotały jej mroczki przed oczami, przed którymi nagle pojawił się także sufit, a ona w niemym krzyku strachu i zaskoczenia, rozchyliła usta, gotowa na ból w plecach, pośladkach i potylicy, gdy te miały się zderzyć w podłogą. – Och… – skomentowała jednak, gdy się okazało, że żadnego obicia nie było, a za to otuliły ją silne, bezpieczne ramiona męża. – Connor – skwitowała głupkowato, oddychając ciężko i z trudem odrzucając od siebie wszelkie nieprzyjemne myśli, który natychmiast zalały jej zmęczony umysł: wiedziała, że nie może ich okazać, aby bardziej go nie denerwować. – Wszystko dobrze – skłamała więc z przekonaniem, uśmiechając się słabo. – Nooo… wychodzi na to, że wykrakałeś – podjęła jego radosną grę, mimo że przychodziło jej to z olbrzymim trudem, a emocje, które w sobie kryła, miały najpewniej w końcu wybuchnąć i wszystko zniszczyć. – Teraz już będę musiała ci zrobić ten medal z ziemniaka dla najlepszego męża – zdobyła się nawet jeszcze na drwinę i spojrzała mu głęboko w oczy, zanim odparła: – Wiem, ze zawsze będziesz obok. Wiem – zapewniła z mocą i szczerze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie oznaczało to jednak, że jest z tego faktu jakoś wybitnie zadowolona, bowiem miała wrażenie, że świadomość tego sprawia, iż jej własna podświadomość – wbrew zdrowemu rozsądkowi i jej wszelkich próbom odrzucenia do siebie tych wizji – buntuje się przeciwko niej i dochodzi do wniosku, że nie musi się tak bardzo starać, aby być silną i rozważną, jak długo ma właśnie pana Greybacka obok, bo on wszystko załatwi, bo on we wszystkim pomoże, bo ona zawsze będzie za jej plecami, gotów ją złapać, podnieść i otrzepać, po czym chwycić mocno za rękę i pchnąć do przodu, aby szła i się nie zatrzymywała. Owszem, uwielbiała to, potrzebując go do normalnego funkcjonowania, ale już nie widziała naprawdę żadnego innego powodu, dla którego wszystko wokół buntowało się w tak paskudny sposób przeciwko niej – zwyczajnie bowiem uwłaczającym było to, że nie była w stanie nawet pójść do łazienki, tylko musiała być przenoszona, bo nogi miała jednocześnie, jak z waty, co sprawiało, że się pod nią uginały, ale także jakby z ołowiu, przez co nie mogła wykonać chociażby pół kroku. Wstyd więc, jaki czuła, kiedy wilkołak zaniósł ją do toalety był niemalże niemożliwy do opisania i wyniszczał ją psychicznie do tego stopnia, że na dłuższą chwilę – dopóki nie wrócili do łóżka – kompletnie wyłączyła u siebie uczucia.
      Jeśli jednak przed tą nocą nienawidziła się, to nie wiedziała, jak nazwać uczucie, która ogarnęło ją po niej: po tym, jak ponownie zrujnowała jedną z najpiękniejszych chwil w ich życiu oraz tę niesamowicie ważną w rozwoju ich najmłodszej pociechy. Cudem było, że nie poddała się panice i histerii w tamtej chwili, a pozwoliła sobie na nią dopiero wtedy, kiedy Connor usnął z głową na jej brzuchu, aby móc słuchać bicia serduszka maluszka, które rosło w jej łonie – uspokojony tym dźwiękiem, wcześniej oczywiście miliony razy upewniający się, czy z jego żoną wszystko w porządku, która miliony razy sprzedawała mu to samo kłamstwo, wychodząc z założenia i bardzo popularnej w czasie drugiej wojny światowej opinii, którą głosili naziści, że kłamstwo powtórzone tysiąckrotnie, staje się prawdą, nie wyczuł, że w ciemności młodziutka pielęgniarka przechodziła swoją gehennę. W ciszy, w niemym krzyku, w całkowitym bezruchu – popadła w taki stan beznadziei, że nie wierzyła, aby komukolwiek kiedykolwiek udałoby się ją wyciągnąć z tego małego i ciemnego, iście pandorowego pudełeczka, w którym utknęła. Co gorsza, słoneczny, kwietniowy poranek, który coraz bardziej pachniał wiosną, zazieleniając kornwalijskie klify i dodając im przyjemnego kolorytu, nic nie zmienił: nadal cierpiała i wciąż udawała, wiedząc, jak żałosna była.
      Nie miała jednak innego wyjścia – nie chciała martwić ani swojego męża, ani córeczki, która z radością i niewinnością, typową dla zdrowego, spokojnego dziecka, poznawała świat wokół, ucząc się coraz większej ilości rzeczy i zachwycając swoich rodziców do granic możliwości. Dlatego tez za najlepsze rozwiązanie uznała robienie wszystkiego, aby jej bliscy – w tym przecież również jej babcia oraz przyjaciele – nie zorientowali się, jak źle z nią było, Wykonywała więc wszelkie swoje obowiązki, wymuszając na swoich ustach uśmiech, dzielnie brnęła do przodu i pewnie gdyby nie to, że ciągle wymiotowała po niemalże każdym posiłku, co ją osłabiało dwukrotnie, niewiele osób zorientowałaby się, że jej stan zdrowia zakrawa o fatalny. Zresztą, miała ważniejsze sprawy na głowie, niż ona sama, bowiem niedługo po tym, jak Connor odkrył bicie serduszka ich najmłodszej latorośli, rozpoczynała się pełnia, która w świetle ostatniej, którą cudem przeżyli, była dla nich przeżyciem iście wyniszczającym. O dziwo jednak – i dzięki wszelkiej opatrzności – oprócz standardowego niepokoju Roselyn Irisbeth, która ten czas spędzała z mamą w łóżku oraz przemiany jej ojca w Wheal Hope, nic złego się nie wydarzyło. To zdecydowanie podniosło ich na duchu i pozwoliło patrzeć w przyszłość z optymizmem.

      Usuń
    2. Przesadzać z nim jednak nie mieli zamiaru, ponieważ biorąc pod uwagę fakt, że los zdecydowanie lubił sobie z nich płatać paskudnie nieprzyjemne figle, woleli zachować zdecydowaną ostrożność, szczególnie że siedemnastego dnia czwartego miesiąca dwa tysiące dwudziestego piątego roku czekała ich wizyta w Londynie u specjalisty zajmującego się leczeniem cukrzycy i reinopatii cukrzycowej, na którą cierpiała Vereena – a która wraz ze stanem błogosławionym tylko się jej pogłębiała, o czym, zgodnie z prośbą ukochanego, cały czas go informowała; oczywiście, w sposób lekko zawoalowany, nie chcąc go niepotrzebnie martwić. W czwartek więc wzięli sobie obydwoje urlop i zostawiwszy córeczkę pod opieką pani Thornton, przeteleportowali się, nie chcąc niepotrzebnie tracić cennego czasu – chociaż oczywiście to wilkołak, zgodnie ze swoją decyzją, zabrał się za transport, trzymając żonę mocno w objęciach – do The Royal London Hospital, gdzie pani Greyback spędziła kilka godzin an testach i rozmowach, z których wynikało mniej więcej tyle, że im dłużej będą zwlekać z operacją na jej oczach, tym wada będzie się pogłębiać i tym trudniej będzie się jej pozbyć, a tym samym jej rekonwalescencja będzie dłuższa. Czas ich więc gonił, ale nie na tyle, aby musieli panikować – dlatego po wykupieniu nowych leków, wrócili do Boscastle.
      Najbardziej martwiło ich jednak nawet nie to, co lekarze mówili o wzorku młodziutkiej pielęgniarki, ale fakt, że pomimo upływu tygodni – a tych ciążowych było już nieco ponad osiem, jak wynikało z dokładnego USG przeprowadzonego na miejscu, zgodnie z prośbą byłego profesora ONMS – nie ustawały mdłości, zawroty głowy, czy bóle podbrzusza oraz kręgosłupa, które sprawiały, że stanie nawet przy zlewie podczas mycia naczyń było dla pół-wili wyczynem godnym zdobycia Mount Everest. Niemniej, wcale nie miała zamiaru się poddawać, chociaż była tego bliska – córeczka i mąż skutecznie ją jednak od tego odwodzili, swoją czułością i miłością. Ona chodziła coraz pewniej i mówiła coraz więcej, radośnie naśladując rodziców i nawet chwytając się zabawnie pod biodra, jak matka, a on nieprzerwanie okazywał żonie troskę i wsparcie, nigdy nie marudząc ani nie spoglądając na nią z wyrzutem, przez co dodawał jej energii do działania. Kolejne dwa tygodnie kwietnia przeżyli więc całkiem spokojnie, pocieszeni przez lekarzy. Wówczas doszło do pierwsze spięcia między małżonkami od dawna, a dotyczyło ono wyjścia na piknik – na którym miała pojawić się Roselyn seniorka z panem Thomasem Rochefortem, Hawthorne’owie, z racji pełnienia funkcji ważnych dla okolicy: Josephine bowiem już w domowym zaciszu wracała do pracy, na razie skupiając się na tych kwestiach, które mogła załatwić zdalnie, a Felix prowadził wspaniałe przedszkole, które zachwycało wszystkich rodziców muszących oddać swoje pociechy pod jego skrzydła – organizowany przez burmistrza miasteczka w związku z „May Day Celebrations”, drugiego maja w sobotę. Connor nie był ani trochę zadowolony z tego, aby Vera wyszła na pełne słońce i przebywała wśród nieostrożnych ludzi.
      — Zadecydowałam: idziemy – powiedziała po raz setny, bardzo lodowato i despotycznie, tego feralnego sobotniego poranka, drugiego maja, mając już dość ciągnącej się trzy dni kłótni, która sinusoidalnie była raz głośną awanturą, podczas której niemalże rzucali przedmiotami, a raz po prostu długimi, cichymi godzinami, raniącymi jeszcze mocniej, niż wrzaski i ostre słowa. – Ubieraj się – akurat stała nad niewzruszonym małżonkiem, który leżał rozwalony na kanapie w salonie w samych bokserkach, z córeczką na torsie, wesoło gaworząco-mówiącą i opowiadającą mu o tym, co chce robić, jednocześnie używając normalnych słów, jak i swojego własnego języka. – Halo!, mówię do ciebie – warknęła coraz bardziej zirytowana, machając mu dżinsami przed nosem; sama miała na sobie niebiesko –pudrową sukienkę na cienkich ramiączkach, odcinaną pod piersiami i podkreślającą jej słodko zaokrąglony, niemalże jedenastotygodniowy ciążowy brzuszek. –

      Usuń
    3. – Ruszaj się do cholery! – Perfidnie cisnęła w jego twarz spodniami i chwyciła ich latorośl, aby przebrać ją z piżamki w odpowiedni komplet na takie zabawy. W ogóle nie chciała słuchać żadnych ostrzeżeń, czy argumentów, jakoby nie powinna się ruszać z domu, bo w takich zbiegowiskach, gawiedź nie patrzy na takie kruszyny, jak ona, a trzeba na nią szczególnie uważać, skoro jest odpowiedzialna za dwa życia, a na dodatek, nie czuje się najlepiej. – Widzisz, Rosie? Tata nie chce z nami iść… to pojedziemy same, wiesz? – Przemawiała łagodnie i wesoło do córki, wchodząc z nią na piętro. – Ładnie cię ubierzemy i pojedziemy się pobawić, jeść watę cukrową i korzystać z karuzeli – burmistrz Boscastle dzięki wsparciu Jo zdobył kilka atrakcji na dzieciaków, takich jak właśnie mini-cyrk i mini-zoo – karmić alpaki i w ogóle będzie najlepiej na świecie! – Przekonywała, mimo że ledwo była w stanie ustać na nogach, szczególnie niosąc swojego niemal czternastomiesięcznego szkraba. – Jest ciepło, to mama cię ubierze w jakąś ładną sukieneczkę… od cioci, albo od prababci, hm? – Całowała ją w czółko, łapiąc zadyszkę, gdy w końcu pokonała schody. – Czego chcesz? – Warknęła e chwilę później, gdy w progu pokoju pojawił się Connor. – Teraz chcesz leżeć w łóżku? – Zakpiła.

      bardzo mocno obrażona i urażona, ale jednoczesnie niejako rozumiejąca strach swojego wilcza, VERA (Greyback ♥ ) THORNE, która pomimo swojego fatalnego stanu zdrowia, naprawdę chce iść się trochę pobawić i asymilować z ludźmi, ej…

      Usuń
  124. Oczywiście, najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena zachowywała się przynajmniej dziecinnie, tak mocno stawiając na swoim i nie mając zamiaru pod żadnym pozorem odpuścić w kwestii pikniku w Boscastle, organizowanego z okazji „May Day Celebrations”. Niemniej, w tej dziecinności było też dużo tęsknoty. Ten dzień – a w zasadzie pierwszy weekend piątego miesiąca roku – bowiem zawsze – odkąd była mała i do czasu, gdy udała się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa – był jednym z najważniejszych dni w roku. Wtedy zawsze ubierała odświętną sukienkę i buciki, babcia plotła jej duży, kolorowy wianek i chwytała za rękę, aby później zaprowadzić ją na pola za wioską, gdzie rozstawiono namioty z wróżkami – wtedy jeszcze wierzyła i szczerze zachwycała się, że naprawdę wyczytują z kul i kart przyszłość, dopiero po edukacji w Hogwarcie odkryła, jaka jest prawda w tych kwestiach – i artystami cyrkowymi – bardzo miernej jakości, niepotrafiącymi zrobić wiele więcej niż żonglerka, czy fikołek, ale ubrani w pstrokate, błyszczące stroje były dla małej dziewczynki kompletnym objawieniem, w które wpatrywała się z rozdziawioną buzią – oraz egzotycznymi wówczas dla niej, zwierzętami – nierzadko psami przebranymi za lwy, ale to nieważne: festiwal ten wyjątkowo mocno dział na wyobraźnię i sprawiał jej radość.
    Ponadto, naprawdę chciała zrobić na złość Connorowi – za tę jego troskę, nadopiekuńczość, ciągłe kontrolowanie jej, sprawdzanie i upewnianie się, czy wszystko dobrze, jakby sama nie umiała o siebie zadbać. Chciała mu zrobić na złość, aby wiedział, że i ona ma coś do powiedzenia w tym domu i kiedy mówi, że może, to naprawdę chce i jest w stanie coś zrobić, a nie udaje. Była w końcu rozsądną, dorosłą kobietą, na dodatek wykwalifikowaną pielęgniarką, toteż umiała ocenić sytuację. Rzecz jasna, niekiedy w przeszłości przejawiała się skrajnie głupim wręcz optymizmem i idiotycznym przekonaniem o byciu silniejszą, niż jest w rzeczywiści – oraz niezbyt roztropnym myśleniu, jakoby musiała być zawsze twarda i nieustępliwa, bo inaczej zawiedzie swoich bliskich – ale w tamtej chwili odpowiedzialna była za dwa życia, a przecież nie zrobiła niczego – nie liczą tej chwili słabości w październiku przed pięcioma laty, z którą nadal się nie pogodziła, a każda, nawet nieświadoma i niespecjalna insynuacja ze strony męża, że nie zachowuje się odpowiedzialnie, natychmiast budziła w niej to okropnie bolesne, nieprzyjemne wspomnienie, którego za żadne skarby świata nie potrafiła wymazać, albo przynajmniej skierować tak, aby budziło się w niej, jako wizja synka, a nie tego, że jest morderczynią – aby zaszkodzić swojemu maleństwu.
    Raz tylko przecież tylko w czasie stanu błogosławionego z Roselyn Irisbeth szarżowała i to też tylko po to, aby uratować swojego ukochanego przed niechybną śmiercią w Zakazanym Lesie po spotkaniu z Fenrirem. On jednak zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. Nie widział tez, jak rozpaczliwie Vera pragnęła kontaktu z ludźmi – stworzenia sobie wśród mieszkańców Boscastle odpowiedniego wizerunku, pasującego do roli społecznej, jaką pełniła. Nie chodziło o to, aby wszyscy ją lubili, bo głupia nie była, i wiedziała, że to niemożliwe – zwyczajnie marzyła, aby chociaż jakaś cząsteczka z nich ją szanowała i widziała w niej kogoś więcej, niż córkę latarnika-mordercy, czy tę dziwaczkę, która mieszka na uboczy z burkliwym, dużo starszym mężczyzną, którego na pewno jest utrzymanką, a on ją bije i wykorzystuje oraz rani ich dziecko. Miała dość ram, w jakie ją wkładano, a wiedziała, że ani obojętnością, ani krzykiem niczego nie załatwi – dlatego tak mocno jej zależało na tym, aby wybrać się ze swoim sławnym i pysznym ciastem czekoladowo-bananowym na „Mady Day Celebrations” i z tego też powodu, jak i z poczucia braku zaufania do niej, tak mocne denerwowała się na swojego partnera. Uznała więc ostatecznie, że skoro nie chce jej towarzyszyć –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – co bardzo bolało – pojedzie sama. Dlatego tak: zdecydowała i n i c nie było w stanie odwieść jej od tego pomysłu, bo za mocno chciała po prostu ruszyć się z – jakkolwiek pięknej, ciepłej i wspaniałej – farmy Trenwith. Może oczywiście powinna była załatwić to z mężem nieco inaczej, ale zwyczajnie po tylu dniach ciągłych krzyków lub chłodnego milczenia: nie umiała. Skutkiem zaś tego było pełne złości i ostentacji zignorowanie mężczyzny i udanie się z ich córeczkę na piętro, aby się przygotować.
      — No, słucham – niczym dziwnym nie było, że przez wzburzenie, warczała na niego i syczała, nawet niespecjalnie na niego patrząc, tylko skupiając się na ich dziewczynce, która na szczęście była jak zawsze grzeczna i posłusznie współpracująca, gdy przychodziło do ubierania jej. – Oho, niczego? – Zakpiła. – No… to po co za mną polazłeś? Sprawdzić, czy już zabiłam Rosie, czy jeszcze nie? Mam ci zdawać raporty? Tak? – Atakowała, nie dając mu dojść do słowa, bo sama czuła się zraniona: z jednej strony rozumiała jego strach o siebie, bo sama się bała, ale powinien widzieć, jak mocno jej zależy na tym głupim, wiejskim festynie, aby zrobić wszystko, aby jej ułatwić sprawę, a nie boczyć się niczym mały chłopiec, któremu zabrano cukierka; jakby też nie patrzeć, Vereena zawsze stawiała jego zdanie wyżej, niż swoje i był to jeden z tych doprawdy nielicznych razów, kiedy nie chciała odpuścić, co pewnie i tak by zrobiła, gdyby zaproponował jej jakiś logiczny kompromis, a nie ciągle powtarzał, że to głupi pomysł, czym tylko ją niepotrzebnie przeciwko sobie nastawiał i nakręcał. Później zaś tylko na niego patrzyła w oszołomieniu, kiedy, co wiedziała doskonale, na złość jej ubierał niemalże te same dżinsy, które mu wcześniej wręczyła. – Ja to piorę, wiesz? Mógłbyś dobrudzić tamte – skomentowała lodowato, kiedy zapytał, na co patrzyła. – Nie no, pięknie! Pięknie, może jeszcze nauczysz moją córkę, jak się klnie, hm?! – Cisnęła kapciem w drzwi od łazienki, kiedy z hukiem zamknął je, po czym zaczął rzucać mało przyzwoitymi słowami w akompaniamencie huku. – Matko… czekaj Rosie – podała małej zabawkę, wyszła na korytarz, gdzie z komódki wyjęła zmiotkę i szczotkę, po czym bez pardonu weszła do toalety. – No i coś narobił? – Mruknęła, kręcąc głową, ale natychmiast padła na kolana, aby posprzątać. Miała tego serdecznie dość: tego poczucia, że naprawdę jest tak beznadziejnie słaba i głupia, że nie może o sobie sama decydować ani robić tego, czego chce najmocniej, co w tamtej chwili opiewało na kilka godzin spędzonych w towarzystwie innych ludzi z Boscastle na dorocznym pikniku, który był jednym z jej nielicznych wspomnień. – Uważaj, poranisz sobie stopy – ostrzegła, prosząc, aby się nie ruszał.

      śmiertelnie obrażona i urażona oraz zwyczajnie zraniona VERA, która ma wrażenie, że wilczek nic nie pojmuje…

      Usuń
  125. W odpowiedzi na oświadczenie Connora, pełne irytacji i złości, że rozbił wodę kolońską – co doskonale czuła i widziała, ale postanowiła nie komentować, aby bardziej go nie wyprowadzać z równowagi, już balansując na cienkiej granicy, za którą czaiła się czysta furia, spopielająca wszystko wokół; nie siłą, nie krzykiem, nie przekleństwami, a kłującą w uszy, bezkresną i straszną ciszą – Vereena pokiwała jedynie srebrną głową i zabrała się za sprzątanie nie po to, aby go upokorzyć, czy pokazać mu, że się nie nadaje do porządkowania bałaganu, albo zrobić mu na złość – po prostu nie chciała, aby zrobił sobie krzywdę i było to uczucie szczere, płynące prosto z serca. Niezależnie bowiem, co mąż jej robił – jak niekiedy nieracjonalnie się wobec niej zachowywał, swoją troską i opieką, która przekraczała nawet ramy nadopiekuńczość, doprowadzał ją do szału oraz poczucia, że dosłownie do niczego się nie nadaje i nie powinna zostawać sama ze sobą, a na pewno nie z dzieckiem, bo stwarza zagrożenie – ona nie mogła pozwolić – tak już miała zakodowane w swoim umyśle i sercu – aby cokolwiek złego mu się przytrafiło: do tego zaś na pewno zaliczyło się pobite szkło po flakonie perfum, które od niej otrzymał; jakoś dziwnie zabolało ją to, że to akurat te poszły w diabły, ale z drugiej stronie, równie niespotykanie, ogarnęło ją dziwne ciepło na myśl, że pomimo wielkiej kłótni chciał właśnie ich użyć. Niczym dziwnym więc nie było, iż ostatecznie w głowie pół-wili zagościł niemały mętlik, zwiększony tylko przez jego spojrzenie księżycowych tęczówek: pełne wyrzutu, żalu i z iskierką informacji, że ma jej za złe, że zostawiła roztropną Roselyn Irisbeth samą. Może wariowała, ale może to była pewna – niemniej, bolało tak samo; bardziej niż plecy, brzuch i głowa. Bardziej niż cokolwiek innego.
    — Masz zamiar długo tak ironizować? – Syknęła ostatecznie w odpowiedzi, już wszystko sprzątając, bo jego słowa niewiele miały zmienić: wiedziała, że on się nie zmieści w małej łazience, a jeszcze może się poważnie poranić, a na dodatek, to trochę chciała mu udowodnić, że może i potrafi, bo chociaż nie czuła się zbyt dobrze, to naprawdę nie chciała być beznadziejnie słaba w niczyich oczach. – Obydwoje doskonale wiemy, że i tak nie posprzątałbyś tego bez zniszczenia połowy łazienki ani nie wypierzesz tych spodni – skwitowała z ciężkim westchnieniem, ale w jej głosie nie było wyrzutu: po prostu taki był podział obowiązków, a jego stroju wspomniała tylko dlatego, ze ewidentnie udawał małego, obrażonego chłopca i chciał jej zrobić na złość za wszelką cenę. Nie widziała przy tym, że i jej zachowanie może tak wyglądać, ale problem leżał w tym, że o ile wilkołak widział przyszłość w barwach „ona zasłabnie”, tak Vera chciała pojechać na piknik do Boscastle z wiarą „nic mi nie będzie”, którą jej ukochany ewidentnie chciał w niej zabić swoim pesymizmem. – Spóźnimy się… ja nie wierzę… – załkała nagle i cisnęła zmiotką oraz szufelką w ścianę. – Świetnie… bajecznie – skwitowała. – Nie Connor, nie musisz z nami jechać. Ja też nie pojadę, nie ma problemu… do końca ciąży zamknij mnie w piwnicy, to chyba najlepsze rozwiązanie – dodała spokojnie; zbyt spokojnie: cicho, chłodno, obco i jak człowiek, który kompletnie się poddał, nie mając zupełnie na nic siły. – Nigdy nie ma problemu, bo posłuszna żonka robi to, co chcesz, kiedy chcesz – spojrzała na niego smutkiem i dość wymownie; nawet w kwestii tego, czy będą razem, czy nie, to ona zawsze decydował. – Będę u Rosie, gdybyś… nie wiem, zgłodniał – dodała jeszcze i podniosła się z trudem oraz ciężkim stęknięciem, wspierając się na umywalce, bez której niechybnie by upadła. Następnie bez słowa opuściła łazienkę: szła niepewnie, obolała, oddychając ciężko i płytko od cierpienia fizycznego, jak i tego psychicznego. – Przepraszam, malutka… – szepnęła do córeczki, gdy już ją wzięła na ręce. – Miałaś mieć lepsze dzieciństwo do mojego… – niemalże załkała, czując się jak najgorsza matka świata, i skierowała się powolutku, niepewnie do jej pokoiku.

    bardzo smutna i rozbita oraz zraniona VERA, która chciała dobrze…

    OdpowiedzUsuń
  126. Pewnie nie zachowywała się zbyt rozsądnie, ba!, Vereena była pewna, że w ostatecznym rozrachunku będzie tego wszystkiego żałować, ale w tamtej konkretnej chwili Connor zranił ją tak bardzo mocno, że nie widziała innego rozwiązania, niż ucieczka od niego – nie chciała słuchać więcej pełnych wyrzutów słów ani widzieć tych smutnych, księżycowych tęczówek, wpatrzonych w nią, niczym oczy zbitego psiaka. Również miała dość awantur i przepychanek, a jej fatalne samopoczucie dosłownie niczego nie ułatwiało – i to ono również było, w zdecydowanej mierze, powodem tego, że w ogóle się sprzeczali: chciała za wszelką cenę udowodnić, że jest silna i wytrzymała, a kiedy jej to nie wychodziło, nie potrafiła się utrzymać w ryzach i wybuchała. Nie spodziewała się więc, ze po tym wszystkim, wilkołak pójdzie za nią i postanowi wszystko wyjaśnić. Z zaskoczeniem i uwagą słuchała.
    — Nie, Connor, nie jesteś despotą – wpadła mu jedynie w słowo, oddychając ciężko, kiedy zaczął się deprecjonować. – Znaczy… – uśmiechnęła się nieznacznie – bywasz – przyznała – ale nie w taki sposób, który mógłby mnie jakoś szczególnie, hm… razić. Nie… to nie jest dobre słowo – zamyśliła. – Chodzi o to, że czasem za mocno jesteś przekonany o słuszności swoich osądów, a mnie nierzadko dajesz tym samym do zrozumienia, że mój – podkreśliła wymownie – tok myślenia jest zwyczajnie zły. – Odetchnęła ciężko, próbując znaleźć jakieś odpowiednie słowa, a jednocześnie ciągle zabawiać Roselyn, która odgrywała jakąś scenkę pomiędzy swoimi zabawkami, niezmiennie rozczulając swoją matkę. – Prawda – pokiwała głową – czasem nie używasz mózgu, ale… ale do dzisiaj byłeś moim bezmózgowcem, wiesz? – Spytała czule, a jej fiołkowe oczy, pomimo nieprzyjemnej sytuacji, zabłysły miłością; uczuciem silniejszym, niż jakakolwiek złość, czy największe zranienie: uczuciem wielkim, szalonym, niekiedy bardzo niebezpiecznym, ale wciąż pięknym, bowiem łączącym dwoje skrajnie różnych od siebie ludzi. – B-bo… bo dzisiaj przesadziłeś – wyszeptała, naprawdę nie będąc nadal w stanie pojąć jego toku rozumowania oraz sposobu, w jaki oceniał sytuację: dla niej było to coś całkowicie niemożliwe do ogarnięcia. Nie uważała jednak, aby wina leżała jedynie po jego stronie, bo i ona dość mocno przyczyniła się do eskalacji małżeńskiej sprzeczki w awanturę stulecia, nie potrafią przyjąć odmowy ani też spokojnie wyłuszczyć swoich argumentów, które na pewno miałyby siłę przebicia: zamiast tego zaczęła się denerwować i nakręcać, a w konsekwencji histeryzować, co tylko pogarszało nie tylko jej relację z ukochanym, ale również psychiczny, jak i fizyczny, już i tak mocno nadszarpnięty, stan zdrowia. – Nie mówię, że ja też nie, ale… ale wiedziałeś, jakie to dla mnie ważne, wiedziałeś… i, ja wiem, że to zabrzmi, jak beznadziejnie słaba wymówka, ale… a-ale ja nie jestem w stanie znieść dłużej tego, że jestem tak bardzo, bardzo słaba i – urwała, a w jej oczach zabłysły łzy zgorzknienia. Chwilę milczała, aby się opanować, zanim podjęła drżącym od emocji głosem: – Dlaczego nie rozumiesz, że ja zawsze – nacisnęła z mocą – jestem bezpieczna tylko – ponownie zaakcentowała – przy tobie? Nieważne, co się dzieje… ty mnie złapiesz – szczerze w to wierzyła. Patrzyła głęboko w jego oczy, po czym westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Może po prostu… pojedziesz z Rosie, co? – Pogładziła dziewczynkę po ciemnych włoskach, w które miała już wpiętą odświętną spineczkę w kształcie kokardki. – Pokaż jej wszystko, co ważne, a ja zostanę w domu, bo jeśli masz… szaleć i panikować, to… to ja nie chcę być tego powodem – wyjaśniła łagodnie. – Wiedz też tylko, że to nie jest – spojrzała wymownie na swój brzuszek – twoja wina. Obydwoje chcieliśmy dziecka i błagam… błagam, Connor, nigdy więcej nie mów o nim tak, jakby było problemem, dobrze? – Wystawiła do niego dłoń, zapraszając go do zabawy z ich córeczkę, a tym samym pokazując, że z jej strony wywiązała się nić porozumienia i rozejmu. Nieważne, że bolało.

    smutna, ale już zwyczajnie zmęczona i pogodzona z sytuacją VERA

    OdpowiedzUsuń
  127. — Mam czasem wrażenie, że właśnie tak to widzisz… widzisz je, jako wielki problem… – wyszeptała ze smutkiem Vereena, dzieląc się z Connorem swoimi obawami, dotyczącymi jego postrzegania ich najmłodszej pociechy. – J-ja… ja wiem, że się boisz, ja też się boję, przysięgam ci, panikuję każdego dnia, kiedy lecę do toalety, że… ż-że coś mu się stanie – czule położyła dłoń na brzuszku – ale… potrzebuję cię silnego, wiesz? Potrzebuję mojego wielkiego, żelaznego męża obok, szczególnie teraz – po jej bladych policzkach popłynęły łzy. – Tego wspaniałego faceta, który mnie nosi, trzyma włosy i podaje wodę, nic przy tym nie mówiąc, nie skarżąc się ani nie komentując… potrzebuję ciebie, a nie ciągłej kontroli, nakazów i zakazów, rozumiesz? – Upewniała się, patrząc głęboko w jego oczy, jednocześnie pojmując jego punkt widzenia: na jego miejscu też by się denerwowała, ale nie chciała, aby chociażby przez moment, ich dziecko poczuło się w jakikolwiek gorsze, nawet jeśli było ledwie maleńką fasolką w jej łonie. – Nie przeszkadza mi to – szepnęła nagle. – Znaczy… przeszkadza, bo czasem czuję, że zaniedbuję Rosie, kiedy nie mogę się z nią bawić i… i ciebie… Connor, wiesz, że kochaliśmy się ostatni raz parę tygodni temu? To… to straszne – mówiła cichutko, ale z olbrzymim przejęciem. – Przeszkadza mi też – westchnęła rozdzierająco – bo czuje się beznadziejna słaba i nieprzydatna, ale – dodała szybko – jeśli to ma sprawić, że urodzę zdrowego, silnego malucha, to jestem gotowa na jeszcze większy ból oraz cierpienie – zapewniła całkowicie poważnie, gotowa doprawdy na wszystko, w ogóle się jednak nie spodziewając, że mąż będzie ją jeszcze namawiał, aby udała się z nim na piknik z okazji „May Day Celebrations” w Boscastle, uznając, że skoro osiągnął to, co chciał, a więc zatrzymał ją w domu, to nic już więcej nie doda, a zrobi dla niej tę jedną rzecz, a więc zabierze słodką i niewinną Roselyn Irisbeth, aby pokazać jej atrakcje cyrkowe i zwierzęce oraz kulinarne, bo chociaż fanką dawania dzieciom słodyczy nie była, to przecież ten jeden raz mogli odpuścić. – Co? – Zszokowana, w pierwszej chwili nie pojęła, co też wilkołak do niej mówi, tylko wpatrywała się w niego wielkimi, fiołkowymi oczami, całkowicie oniemiała, ze zmarszczonym czołem, próbując zmęczonym umysłem przetrawić wszystko to, co się wydarzyło oraz informacje, jakie przekazywał. – Żartujesz sobie ze mnie? – Mrugała gwałtownie powiekami, gdzie gęste firanki rzęs posklejały się jej od łez. – N-nie wiem… nie, chyba masz rację, to nie jest dobry pomysł… – wycofała się nagle, jak zawsze stawiając jego zdanie wyżej niż swoje: w końcu na początku nie chciał się zgodzić na wyjazd i czuła się, jakby niejako go przymusiła do zmiany decyzji, a tego wcale nie chciała. – Weź małą i bawcie się dobrze, ja faktycznie… Connor – sapnęła, kręcąc głową, gdy wciąż naciskał i mówił dalej. – Możesz wziąć to ciasto – wydukała, uciekając wzorkiem w bok, po czym odetchnęła ciężko i rozdzierająco. – Nie chciałabym, abyś cokolwiek robił wbrew sobie – dodała jeszcze, ale pomogła stanąć ich księżniczce, a następnie trzymając ją mocno za rączkę podeszła do komody. – Jestem słaba i nic tego nie zmieni – rzuciła przez ramię, po czym na długo zamilkła, ubierając słodką Roselyn w odpowiedni strój na takie wydarzenie, jak festyn wiejski i zaciskając mocno szczęki: w głowie miała całkowity mętlik, bowiem zachowanie jej małżonka zmieniało się niczym w kalejdoskopie i zaczynało ją to powoli męczyć; równie mocno, co bóle podbrzusza, pleców i skroni. – Postaram się być grzeczna – zapowiedziała jeszcze, pakując sztywno, bo rwało ją w lędźwiach, torbę córeczki, gdzie miała wszystkie rzeczy na wszelkie ewentualności i każde zrządzenie losu. – Poradzę sobie, Connor, mogę nosić swoje dziecko – syknęła jedynie ostrzegawczo, kiedy chciał wziąć na ręce ich czternastomiesięcznego szkraba, którego postanowiła mu nie oddawać i udowodnić sobie, że da radę. – Jezu, dobrze, tylko już tak nie patrz… – zbojkotowała, widząc jego wzrok.

    zrezygnowana i jeszcze nieszczęśliwa VERA, która grzecznie nic nie robi

    OdpowiedzUsuń
  128. — Nie, Connor – zaprzeczyła nad wyraz ostro Vereena, patrząc na niego ze smutkiem – nie rozdzieliłbyś wbrew sobie – wymownie to podkreśliła – naszej rodziny, a zrobiłbyś coś zgodnego ze swoimi przekonaniami, które przeze mnie uległy zakrzywieniu, tym samym, w konsekwencji zmianie, wbrew twojej – ponownie ostentacyjnie nacisnęła, aby miał świadomość, co tak naprawdę działo się za jego przyzwoleniem, a co nie – woli, która nakazywała ci, wraz z rozsądkiem i sercem – uśmiechnęła się smutno: nie miała wątpliwości, że jego gorliwa walka wynikała z tych trzech czynników, a nie tylko jednego, czy zwykłej złośliwości; niestety, dochodziło do niej zbyt późno, aby móc cokolwiek naprawić i nie miała możliwości cofnięcia czasu, aby nieco inaczej rozegrać tę całą beznadziejną, wyjątkowo ich raniącą i dłużącą się w nieskończoność sytuację – pozostawić mnie w domu, najlepiej przykutą do łóżka, z kubkiem herbaty. Tego – dźgnęła go lekko palcem w tors – chciałeś. Nie pojechania do Boscastle, nie zabawy na wiejskim festynie, który pewnie uważasz za kretyński wymysł zaściankowych prostaczków – skrzywiła się lekko, bo niestety, wyczytywała z niektórych zachowań męża, ze właśnie tak myśli i że był to jeden z wielu powodów, dla których nie chciał jej puścić na piknik organizowany przez burmistrza kornwalijskiej miejscowości – ani nie użerania się ze mną, czy z Rosie w pełnym słońcu wśród cyrkowców i śmierdzącego mini-ZOO – zawyrokowała z ciężkim westchnieniem. – Doceniam, co dla nas robisz – udała, jakby nie słyszała jego wyznania miłości: to za mocno za nią działało, a była zbyt zraniona, aby się poddać – ale boję się, że niedługo zobaczę w twoich oczach wyrzut, wiesz? Boję się tego bardziej, niż bycia niedołężną… – zakończyła z bezbrzeżnym smutkiem.
    Nie dodała nic więcej, nie dlatego, że nie miała niczego do powodzenia, ale zwyczajnie nie miała już sił na kolejne słowa i spory – nawet nie miała już ochoty prosić, aby nie traktował jej jak niepełnosprawnej i dał jej możliwość zajęcia się słodką i wystrojoną prześlicznie Roselyn Irisbeth: po prostu poddała się mu, nie komentując słów o córeczce, ale też nie ukrywając swojego niezadowolenia z drogi, jaką postanowił obrać. Nieważne bowiem, że zapewniał, iż wiedział, że sobie świetnie poradzi – co też w jego ustach w tamtej chwili brzmiało niczym najpiękniejsze kłamstwo, którym postanowił ją brutalnie nakarmić, aby uśpić jej czujność, a ostatecznie i tak postawić na swoim; co zresztą zrobił, zabierając jej z objęć dziewczynkę – jego zachowanie świadczyło zgoła inaczej. Vera jednak była już tak wypompowana ze wszelkich chęci do życia, że jedynie kiwnęła głową, ale nie poczekała na parterze w korytarzu na męża, tylko od razu skierowała się do samochodu, gdzie zajęła miejsce pasażera, opierając się łokciem o szybę i patrząc za nią pustym wzorkiem. Zgodnie z jego nadziejami – jak sądziła – nie wykonała żadnego ruchu, nie kiwnęła nawet palcem, tylko siedziała i milczała, pielęgnując w sobie ból, cierpienie i poczucie beznadziejności, bo jeśli były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami chciał poprawić jej humor i ponownie zbudować jej poczucie własnej wartości, to zabrał się za to z doprawdy nieodpowiedniej strony i zamiast jej pomóc, zwyczajnie mocniej ją podłamał. Wszelkie rozmowy jednak na ten temat nie miały przynieść im korzyści – na pewno nie w takim stanie rozbicia emocjonalnego, w jakim znajdowała się młoda pielęgniarka – dlatego po prostu niczego już nie mówiła, przyjmując taki stan rzeczy, jaki otrzymywała od weterynarza i nie walcząc o swoje.
    Niespełna trzydzieści minut jazdy z farmy Trenwith na łąki za Boscastle było zaś jednym z najcięższych pół godziny w jej życiu, spędzonym w samochodzie tak, jakby z Connorem byli całkowicie obcymi osobami – niejako tak właśnie pół-wila się czuła; jakby po tej sprzeczce jej cały misternie budowany świat runął i nie miała się już nigdy spod jego zgliszczy wygrzebać: było beznadziejnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko w kwestii jej zdrowia – to bowiem, jak na złość, postanowiła w pełni zacząć szwankować do tego stopnia, że dosłownie wszystkiego się jej odechciewało, a każdy wybój, jaki pokonywał pickup, był dla niej niczym najgorsze, średniowieczne tortury powtarzane cykliczne ze śmiechem jej oprawców – ale także samopoczucia psychicznego, które nie poprawiało się znacząca nawet wówczas, kiedy przed nimi zamajaczyło kolorowe pole namiotowe. Jak zawsze jej fiołkowe oczy zabłysły na jego widok, ale to nie był ten sam blask radości, co zawsze – był podszyty zbyt wielką kłótnią i zbyt wieloma chwilami nieprzyjemności oraz zbyt wielkim żalem, który z trudem ukrywała. Niemniej, ostatecznie wyszła z samochodu i już nawet nie pytała się męża, co może, a czego nie, tylko czekała grzecznie, aż chwyci ciasto i torbę ich córeczki, a sama chwyciła dziewczynkę za rączkę, po nałożeniu jej czapeczki. Westchnęła ciężko i rozdzierająco.
      Jasnym było, że gdyby nie obecność ich słodkiego szkraba „May Day Celebration” dwa tysiące dwudziestego piątego roku, można byłoby bez trudu zaliczyć do wielkich katastrof. Dzięki niej jednak – zjednoczeni, aby sprawić jej najwięcej przyjemności i pokazać się innym mieszkańcom miasteczka z jak najlepszej strony – nie mieli szansy przynajmniej na siebie warczeć, a nikt z boku nie dostrzegł dziwnego chłodu między nimi. Szkoda, że pielęgniarka czuła, jak mrozi jej serce. Oczywiście jednak, kiedy tylko były profesor ONMS zasugerował, aby usiedli w cieniu – posłusznie podążyła za nim, woląc stracić część zabawy, a w planach miała jeszcze namioty cyrkowe, bo tak naprawdę udało się im jedynie kupić watę cukrową i zobaczyć ZOO, niż wysłuchiwać jego tyrad, które mogły poradzić do awantury. Ostatecznie więc prowadzili lakoniczną, ale elegancką, rozmowę.
      — Rosie, kochanie, nie zdejmuj czapeczki – dzięki temu, że czternastomiesięczny skarb skutecznie absorbował ich uwagę swoją chęcią poznania świata i fascynacją dosłownie wszystkim, ich konwersacja wcale nie wydawała się być bardzie sztywna i nieprzyjemna, bowiem przerywana czułym zwracaniem się do małej eksploratorki, brzmiała niemalże swobodnie. – Cieszę się, że ci smakuje – odparła chwilę później mężowi, uśmiechając się do niego krótko i blado, po czym skupiła się na robieniu wianka dla ich księżniczki, która ciągle przynosiła jej nowe kwiatki; na szczęście, przynajmniej inni mieszkańcy Boscastle zdawali się zmienić o Greybackach zdanie, w czym oczywiście pomagała opinia niezawodnych Hawthorne’ów, którzy mieli do nich dołączyć zaraz pop tym, jak wsuną kolejną porcję kiełbasek z grilla. – No, może w przyszłym roku uda mi się zrobić więcej… – odparła jeszcze i z zaskoczeniem przyjęła nagłą czułostkę od Connora. – Och… – sapnęła oszołomiona, ale dziwnie szczęśliwa i pełna ulgi: krótki pocałunek w jej okrągły brzuszek, nagle dodał jej siły i tchnął w nią nadzieję, że „może będzie lepiej”; uśmiech, w związku z tym, który pojawił się na jej ustach, nie był już ani smutny, ani wymuszony. Pokazywał, jak bardzo wzruszona była, mimo że gdzieś podświadomie czuła, że wilkołak szczwanie wykorzystuje to, co najmocniej działało na nią i najprościej roztapiało lód, który niekiedy otaczał jej serce: ich dzieci. – Ze zwierzętami, to bym nie przesadzała… w końcu nie chcemy ich krzywdy, prawda? – Zażartowała, wymownie nawiązując do jego futerkowego problemu, zdecydowanie zrelaksowana; nawet puściła mi perskie oczko. – Rose, spokojnie, nóżki do góry – zaśmiała się chwilę później, widząc jak uroczo, acz pokracznie, ich skarbek biegnie wprost do nich. – No chodź – rozłożyła szeroko ramiona, aby ją w nich powitać, ale ku swojemu bezdennemu szokowi, zamiast wtulić się w nią ze skoku, dziewczynka nagle padła na kolana i powtórzyła to, co przed chwilę zrobił jej ojciec: pogładziła ją po brzuchu i pocałowała go. – Mój Boże… – sapnęła oczarowana, uchylając z wrażenia nad zachwytem usta. – Tak, tak, ślicznotko, mama – przytaknęła i pogładziła ją po ciemnej główce. – Moje słodkie maleństwo…

      łkająca ze szczęścia, znowu radosna VERA THORNE, która żałuje zmarnowanego czasu

      Usuń
  129. — Jesteś najwspanialsza na świecie, malutka – oczarowanie i zachwyt Vereeny nie znały żadnych granic: były tak wielkie i tak silne, że cudem było, że dziewczyny owa radość i entuzjazm nie rozsadziły: szczególnie, że jeszcze moment wcześniej była zwyczajnie załamana, zła i bezbrzeżnie smutna, a w tamtej chwili dosłownie tryskała szczęściem, a to z powodu jednej, drobnej, czternastomiesięcznej dziewczynki, która odziedziczyła najlepsze cechy po swojej prababci Roselyn i wspaniałej, chociaż przyszywanej, więc z punktu biologicznego było to mało możliwe, ale młoda pielęgniarka szczerze wierzyła w opatrzność, babci Irisbeth. – Cudowna – zapewniała, wciąż gładząc ją po miękkich, ciemnych loczkach i śmiejąc się jak głupia; w jej fiołkowych oczach pojawiły się zaś łzy wzruszenia, których nie była w stanie opanować: oto bowiem patrzyła na coś całkowicie perfekcyjne, co udało się jej powołać na ten świat, to natomiast oznaczało, że wcale nie mogła być aż tak beznadziejna i żałosna, jak myślała. – Tak, do ciebie mówię, księżniczko – zaśmiała się, kiedy podniosła na nią swoje wielkie, księżycowe oczka, takie, jak jej ojca, i uśmiechnęła się szeroko swoim kilku-ząbkowym uśmiechem, który roztapiał nawet najbardziej kamienne serca. – Moje słodkie, kochane szczęście… – urwała gwałtownie, kręcąc z niedowierzaniem głową.
    Wygrała niewątpliwie los na loterii, przez co szloch przejęcia z wesołości utkwił jej w gardle. Pozostawało jej jedynie spoglądać na swoją córeczkę, która – co było ewidentne, szczególnie kiedy Connor wyciągnął kamerę – nieco się popisywała. Robiła to jednak tak słodko i wspaniale, że Vera nawet się tym nie przejmowała – możliwe jednak, że mała Rosie faktycznie rozumiała tak wiele, że wiedziała, że tym rozweseli swoją niezbyt zadowoloną dotychczas mamusię, co postawiła sobie za cel. Niezależnie jednak, jakie były tego powody: prezentowała się wprost cudownie, gdy raz po raz całowała lekko wypukły brzuszek pół-wili, a następnie z radosnym śmiechem unosiła swoją rumianą buźkę na rodziców, wyczekując w napięciu ich reakcji, która zawsze była taka sama – pełna miłości, zachwytu oraz wzruszenia. Zdecydowanie macierzyństwo – a to była jedna z tych chwil, która skutecznie utwierdzała ją w tym przekonaniu i twardo argumentowała jej podejście – było najlepszym, co ją w życiu spotkało. W końcu kiedyś w ogóle nie wierzyła w miłość, a konkretniej w to, że pokocha i będzie kochana, ale pojawił się pewien burkliwy wilkołak, który wszystko zmienił, a na koniec dał jej dziecko, co udowodniło jej, jak wielkie ma serce i jak mocno można szaleć za kimś, kto po prostu j e s t . Bycie rodzicem definiowało ją w pełni, jako lepszego człowieka.
    — No pewnie, że kocha. Pewnie, prawda? – Zagadywała cały czas do małej, nie ignorując jednak słów męża: zachowywała się zupełnie tak, jakby nic złego się nie wydarzyło, a oni po prostu byli jednym z wielu wyjątkowo radosnych małżeństwem na pikniku z okazji „May Day Celebrations” w Boscastle; niejako tak też było i fakt, że w jednej chwili potrafili odrzucić od siebie wszelkie niesnaski, świadczył tylko o sile ich uczucia. – Kocha, bo już nie może się doczekać, aż będzie się bawiła ze swoim braciszkiem, albo ze swoją siostrzyczką – przemawiała z pełnym przekonaniem. – Ooo… wzruszyłeś się, wielkoludzie? – Zaśmiała się wesoło na dźwięk jego wilgotnego głosu i z radością przyjęła wszelkie czułości, jakimi obdarzał ją, jak i Roselyn Irisbeth. – No teraz to się popisujesz! – Zawyrokowała radośnie i chwyciła ją, aby unieść, chwilę potrzymać w powietrzu, a później posadzić na swoich udach. – Przypominam, że to po trosze i twoje dziecko – pogładziła go po zarośniętym policzku. – O, nie, nie, kochanie, ale mamusi publicznie nie rozbieramy – zachichotała gdy małe, zwinne łapki ich słońca, jak wspomniał Connor, próbowały się dobrać pod jej strój. – Skarbie, a to kto? – Wskazała na mężczyzną, na co dziewczynka wykrzyknęła „tata” i przejąwszy od pielęgniarki stokrotkę, która odciągnęła jej uwagę od sukienki, wręczyła mu ją.

    chociaż nadal fizycznie cierpiąca, to wewnętrznie przeszczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń