1 listopada 2016

You break – it's too late for you to fall apart

CONNOR  EVAN  GREYBACK
17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Chodźcie! :3

194 komentarze:

  1. [Dobry wieczór! Taki on smutny, co mnie bardzo zasmuciło, ale to dobrze. Znaczy, że potrafisz pisać tak, żeby coś w kimś wywołać. Kiedyś, z tego, co pamiętam była tu postać zajmująca to samo stanowisko, a i wizerunek był podobny, co sprawie, że Twoja mnie lekko niepokoi. Pewnie to przez te chłodne, niebieskie oczy. Witam i zapraszam do siebie, o ile masz chęci!]

    Allie i Clementine

    OdpowiedzUsuń
  2. [A kto to przyszedł z takim super profesorskiem? :3 Już nie mam pod skrzydłami takiej sowiej tajemnicy jak Chantelle, ale może coś innego się znajdzie! Witaj ponownie na blogu!]

    Albo Lenard albo Laura albo Aaron

    OdpowiedzUsuń
  3. [Na razie wpadłam tak-o, bo rozpoczęcie się powoli tworzy i mam nadzieję, że je urodzę do końca tygodnia maksymalnie – nie dziw się, biorąc pod uwagę ilość wątków, lol. Dlatego też tymczasem sprzedam kilka oczywistości, które będą takimi banałami, że „to się w pale nie mieści”. Zacznę od typowo damskiego piszczenia – cholera jasna, Jason jest wspaniały (pięknie, pięknie, aż pała mięknie). Na tych zdjęciach (wiem, wiem, przerabiałam i u Ciebie, i u siebie oczy – ale wciąż nie mogę się pozbyć zachwytów) i na gifach w historii (ja bym dała wincyj, wincyj!). Ta zaś jest wspaniała – również, jak karta (zresztą Ty wiesz). Vera więc po prostu marzy – ja zresztą też, ale ciii… – żeby go kochać, żeby go całować, żeby na szlak jego blizn poprowadzić palec, by ich losy spleść gwiazdom na przekór, chociaż obecnie to ma ochotę go zabić: za to, że ją zostawił, kiedy go najbardziej potrzebowała, za tego maluszka, którego nie udało się jej urodzić i za to, że jest chorym psychicznie kutafonem, który znalazł sobie żonkę, psiajegomać, pojebany, albo obłudny, jak nic! Niemniej, na pewno finalnie mu wybaczy – no bo tez, jak nie wybaczyć łaszącemu się wilczkowi? Na pewno jednak najpierw będzie musiał się pokaźnie nagimnastykować i mam nadzieję, że to uczyni (i przy okazji nie zabije gorącego, hiszpańskiego kolegi), a później jakoś obroni przed niebezpieczeństwami i wbije do tego swojego szczeniackiego łba, że nie jest wcale zła za te blizny no i że ten… No. Jakby to jednak powiedział Hagrid: „najsampierw” dużo weny, dużo czasu, dużo wytrwałości (również ze mną, he he), dużo cierpliwości i będzie super, nie przejmuj się niczym. Ależ my zrobimy chore rzeczy! ♥ ♥ ♥]

    na razie bardzo samotna i smutna VERA THORNE oraz jej zachwycona autorka, które liczą, że pewna pani pielęgniarka szybko odzyska uśmiech na usta

    OdpowiedzUsuń
  4. [My się już chyba znamy. c:
    Karta jak zwykle cudowna. Nie mogę przeżyć, że niektórzy są w stanie stworzyć coś tak długiego i d o b r e g o jednocześnie, co nie nudzi i nie męczy ilością tekstu, a wręcz chciałoby się więcej i więcej.
    Życzę miłej zabawy, ja i moje panny kochamy go za te zwierzęta i w razie chęci serdecznie zaproszę do siebie.]

    U. DeVere | D. Rottley

    OdpowiedzUsuń
  5. [Mój Boże, już się zakochałam w twojej postaci! Uwielbiam skomplikowane historie, my bad. Jeśli są chęci, zapraszam pod kartę Thomasa, który notabene też jest wilkołakiem, więc myślę, że mogliby nawiązać nić porozumienia ;)]

    Thomas

    OdpowiedzUsuń
  6. [A, dziękuję!
    Myślę jednak, że moja karta przeokropnie wymięka przy Twojej; serio mówię, dawno nie czytałam tak przyjemnego dla oka tekstu, również wizualnie.
    Kocham ONMS, gdybym uczęszczała do Hogwartu, byłyby to moje ulubione zajęcia, pewnie dlatego, że nade wszystko uwielbiam zwierzaki, a Lysander dostał tą cechę po mnie niejako w spadku.
    Myślę, że również ze zwierzętami wiąże swoją przyszłość, jakakolwiek by nie miała być, więc mógłby być jednym z lepszych uczniów. :3 Co powiesz na swego rodzaju relację Harry/Lupin?]

    Lysander Scamander

    OdpowiedzUsuń
  7. [Ten tekst ma Ebolę. Serio. ♥]

    Babcia opowiadała jej wielokrotnie – bo też coś, bardzo trudnego do zdefiniowania, doprawdy w niej kochała; może dlatego, że było to skrzywione odbicie jej żałosnego życia, a może zwyczajnie lubiła się udręczać – historię o tym, jak kiedyś ze swoimi czterema braćmi bardzo chciała mieć psa. Ot, typowe proste, dziecięce pragnienie, większości osób w przedziale od dwóch do dwudziestu lat – niekiedy nawet dłużej, ale jak wiadomo: statystyki zawsze kłamią – którego zaspokojenie, lub jego brak, wiązał się z albo olbrzymim szczęściem, albo literalnym końcem świata. W ich malutkich, naiwnych, postrzegających świat czarnym i białym, główkach takie drobne marzenie wyrastało do rangi sprawy wagi państwowej – i chyba tego Vereena zawsze zazdrościła wszystkim wokół: owych prostych, malutkich zachcianek, o których szybko się zapominało, gdy nie zostały spełnione lub się nimi napawało, kiedy finalnie dopinało się przy swoim – kiedy owo spełnienie nadchodziło. Ona sama nigdy nie miała szansy na typowo infantylne prośby i na zwyczajne cieszenie ze stawiania babek w piaskownicy, czy wspinania się po drzewach, z których później mogła spadać ze świadomością, ze ktoś ją i tak podnoszenie, naklei plaster na zbite kolano, pocałuje w czoło i zapewni, że następnym nie tylko nie zsunie się z konara, ale i wespnie się wyżej.
    Niemniej, Roselyn mówiła, że było to niedługo przed drugą wojną światową i jej rodzice chyba zwyczajnie przeczuwali, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na zwierzę – jakiekolwiek – ani na jego utrzymanie, skoro i tak coś strasznego wisi w powietrzu. W końcu plotki krążyły po Europie już jakiś czas i docierały nawet do takiego miejsca, jak Boscastle w zapomnianym zakątku Kornwalii. Temat jednak wrócił – miała wówczas dwanaście lat, minął rok od podpisania pokoju, a ona okazała się być po raz pierwszy tak samotna. Jedna chwila wystarczyła, aby Rosie zrozumiała, że jest sama, jak palec, mimo że nie pojmowała, dlaczego żaden z jej czterech braci nie wrócił do domu; Vera znała to uczucie, bowiem towarzyszyło jej niemal cały czas, z drobną przerwą wypełnioną setkami listów i ulotnym poczuciem należenia do kogoś na zawsze i na wieczność, o czym wspomnienie pomagało jej przetrwać. Finalnie więc rodzina uległa – najprawdopodobniej widząc, jak bardzo dziewczynka wszystko przeżywa, jak bardzo nie jest w stanie poradzić sobie ze stratą i że zwyczajnie staje się coraz bardziej niemrawa, rachityczna i zamknięta w sobie. Pewnego dnia, w związku z tym, jej rodzice przyprowadzili do domu starego charta – psa wyścigowego, o bardzo długim, wyczesanym i zadbanym złoto-płowym futrze, gdzieniegdzie poprzetykanym siwizną.
    Czworonóg był jednak tak przyzwyczajony do biegania w koło po arenie za kawałkiem materiału przypominającym królika, że reagował na wszystko to, co przypominało jego „cel” – nie sposób było go utrzymać w domu. Starzy Parrowie powtarzali jej więc, że ma nigdy nie spuszczać go ze smyczy – nie robili tego złośliwie, aby jakoś skrzywdzić zwierzę: po prostu nie znieśliby, gdyby ich córeczka znowu cierpiała, bo jej przyjaciel zniknął – ale pewnego dnia, tchnięta dziecięcą ciekawością i niewinnością, puściła go wolno. Chart natychmiast zwietrzył kota i biegł za nim, jak szalony, myśląc, że to owy kawałek materiału przypominający królika – nie było chyba piękniejsze widoku, niż ta dostojna istotna, mknąca pomiędzy parkowymi alejkami, z pracującymi mięśniami, rozdziawionym długim pyskiem, które finalnie, ku przerażeniu wszystkich, dopadło kota. Zabiło go. Rozszarpało na kawałki, a później z zakrwawione siedziało zdezorientowane i smutne nad swoją zdobyczą – od małego przecież goniło owo „coś” i nagle je dogoniło. Nagle też jego życie straciło sens. Ból zaś musiał być tak wielki, że jeszcze tego samego wieczoru zmarło – weterynarz mówił, że stare serce nie wytrzymało, ale ona wiedziała: pies zmarł, bo już nie miał po co biec dalej. Roselyn zawsze powtarzała, że była to najsmutniejsza rzecz, jaką widziała w życiu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Vereena zgadzała się i chyba już zawsze będzie się zgadzać z opinią swojej ukochanej babci – nie ma piękniejszej, ale i smutniejszej historii, oddającej jednocześnie beznadziejnie kruchą i żałosną budowę świata, niż ta dotycząca charta, którego, jako jeszcze panienka Parr, dostała od swoich rodziców. Jej wnuczka utożsamia się z tą opowiastką – kiedyś będąca jedynie dziecięcą przestrogą, z czasem zobaczyła w niej morał i odbicie samej siebie. W końcu i ona goni. Nie wie jeszcze za czym – może też nigdy się nie dowie, albo skończy, jak owy, biedny, stary pies – ale za c z y m ś biegnie na pewno: nieustannie podnosi wysoko nogi, odbija się stopami od niebezpiecznego, zdradliwego podłoża i mknie dalej. Musi mieć w końcu jakiś cel bo inaczej niechybnie zwariowałaby, prawda? Straciłaby cały sens, który sobie misternie próbuje odbudować i żałuje jedynie, że cele, które sobie wytacza, co chwilę znikają z drogi, okazują się być ułudą, albo zwykłym kłamstwem, którym karmi siebie i swoich bliskich. Boi się przy tym panicznie, że jeśli przestanie biec – straci tę nikłą chęć do dalszej egzystencji w próżni; tak bardzo popękanej, tak bardzo niepewnej i tak bardzo nietrwałej w swoich fundamentach, które z dnia na dzień coraz bardziej się szczerbią. Co gorsza jednak – wtedy pozwoli, aby pochłonęło ją życie przeszłością.
      Bo ona pamięta. Pamięta doskonale dosłownie w s z y s t k o . Pamiętała szlak jego blizn, po których prowadziła swoje pełne miłości palce, pamiętała ton jego głosu, który ciągle zdawał się jej szeptać słodkie „dobranoc” każdego wieczora, pamiętała jego tatuaże, których znacznie – każdego z osobna – również pamiętała. Pamiętała również, jak kochała jego wielkie łóżka, które tak strasznie skrzypiało – szczególnie w określonych sytuacjach – chyba głównie dlatego, że to właśnie w nim, mając piętnaście lat, w wakacje dwa tysiące siedemnastego dodała do serca, które już trzymał w garści, również swoje wątłe, drobne ciało, które on przyjął z wdzięcznością i namaszczeniem. Pamiętała, że zawsze kiedy razem spali, ona budziła się za każdym razem, gdy wychodził w nocy do szopy obok starego, kamiennego domku, sprawdzić, czy wszystko dobrze ze zwierzętami, którymi się opiekował – bez niego nie umiała być spokojna, nie czuła się bezpieczna i było jej zwyczajnie zimno. Pamiętała przy tym, że gdy w końcu wracał – przytulał ją do swojego szerokiego torsu, całował w czubek głowy i wplatał silne palce w jej jasne włosy. Pamiętała, że później, o poranku, budziła się pierwsza i zmuszała go siłą, aby poszli zaparzyć kawę – ciemną, mocną i bardzo słodką. Pamiętała, jak po śniadaniu często wciskał jej wiolonczelę, odpalał fajkę i słuchał jej. Długo.
      Vera za często do tego wracała, masochistycznie sprowadzając na siebie nieopisaną agonię – było to coś, co utraciła na dobre, przecież to było jasne, bo przecież pamiętała też ten jeden feralny, piątkowy wieczór dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego roku: dzień, w którym ją zostawił – zabierając jej serce, jej dziecko, jej radość i w zamian dając jej ramię pełne blizn. Pamiętała, jak obudziła się w Świętym Mungu i nawet nie musiała pytać – ona po prostu wiedziała i to było nawet gorsze niż powrót do domu i zastanie tam masakry, jaką zgotował stary Thornton. Pamiętała jednak, mimo wszystko, jak wcześniej, spacerując po wrzosowiskach, śmiali się, że są trochę jak Romeo i Julia, ukrywający się przed jej ojcem, który nienawidził wybranka serca swojej córki – jak zresztą wszystkiego, co magiczne, po tym, jak zostawiła go ukochana kobieta – a jej macocha wraz z babcią ich kryły. Pamiętała też, jak pilnował, aby brała leki na cukrzycę i jak ją nosił na rękach, kiedy była słaba lub podawał okulary, gdy czegoś dobrze nie widziała. Pamiętała, jak po pełni schodziła niebezpiecznym szybem w głąb kopalni Wheal Hope i rozkuwała jego okowy, a później wydobywała na powierzchnię, bo jego wilkołactwo, o którym powiadomił już niemal na samym początku, chcąc ją przestraszyć, w ogóle jej nie przeszkadzało.

      Usuń
    2. Cóż jednak mogła poradzić na to, że nieważne, gdzie i kiedy – a mijał już trzeci rok, od dnia, kiedy opuścił ją w szpitalu, tym samym sprawiając, ze wbrew pierwotnym planom zostania wiejską guślarką, podjęła praktyki w magicznej placówce, a później, zamiast osiąść na stałe, ruszyła w poszukiwaniu matki, czym tylko się dobiła – wylądowała na świecie, zawsze robiła to samo – patrzyła tęsknie na fale, przypominając sobie te wielkie bałwany rozbijające się o majestatyczne klify Kornwalii i wspominała o tym, co przeszli, żałowała, że nic wówczas nie zbudowali, bo byli zbyt szczęśliwi oraz cierpiała, bo nie dostali wystarczająco dużo czasu, aby postawić podwaliny pod ich piękna, szaloną, dziką, ale i pełną oddania relację. W końcu, tak bardzo lubiła, kiedy stali na skałach, a on trzymał ją mocno w zależnym uścisku tak, aby nie przeziębił jej wiatr ani nie zmoczył ocean, a ona mimo to czuła mgiełkę na twarzy i wiatr smagający jej rumiane policzki. Lubiła, jak odbierał ją z peronu dziewięć i trzy czwarte, a ona mogła się nim chwalić. Lubiła, jak jego kotka, Zjawa, ocierała się o jej nogi w zimne wieczoru, gdy czytali przez długie godziny w jego chatce, gdzie ogrzewali się przy piecu będącym również kuchenką. Bardzo przecież lubiła spędzać z nim czas w niczym niemąconej ciszy – zdecydowanie, brakowało jej najmocniej jego milczenia.
      I po prostu, tak zwyczajnie i po ludzku: lubiła wracać do domu – nie do Boscastle, ale to jego ciepłych ramion. Oczywiście, lubiła z nim biegać po brukowych, wilgotnych uliczkach miasteczka i lubiła, kiedy nagle wyskakiwał z mrocznego, bocznego zaułka ze śmiechem, porywał ją w ramiona i całował tak, że czuła się, jak w niebie. Lubiła, kiedy patrzył i myślał, że nie widzi – bo wtedy miała wrażenie, że jest najpiękniejszą, najbardziej kochana kobietą na świecie. Lubiła także poranne zbliżenia, które inicjował z nagła i niespodziewanie, mówiąc, że to na dzień dobry, aby mogła cały dzień go czuć w sobie. Nic jednak nie równało się z tym, jak doskonale dogadywali się bez użycia słów i też dlatego, tak bardzo, bardzo, nieopisanie wręcz, Vereena cierpiała, że wtedy, kiedy chciała mu powiedzieć, że zostaną rodzicami, w s z y s t k o poszło nie tak. Nigdy jednak ani przez jedną, krótką chwilkę, nie oskarżała go, nie uważała, że to on był winny, nie widziała w nim złego, mimo że z definicji – był zły. Kochała go tak bardzo, że mogła tylko i wyłącznie denerwować się na niego – wściekać, złorzeczyć i kląć – za to, że już nigdy nie wrócił; za to, że uciekł; za to, że znowu była tak przejmująco samotna. Nie potrafiła mu także wybaczyć tego, że kiedy chowała ich synka, jego nie było obok – mimo że sama zgotowała sobie i jemu taki los…
      Musiała więc biec dalej, aby nie stracić zmysłów – zygzakiem, poraniona, potykając się na każdym kroku, ale ani na chwilę się nie zatrzymała. Ledwo podnosiła nogi, odbijała się od ziemi, czuła wiatr na bladych policzkach, szarpiący jej włosy oraz zapach cedru, soli i tytoniu. Biegła tak długo już, że nie pamiętała, jak to jest stać, tkwić i nic nie robić – zawieszenie bez próżni dawało czas, a czas rodził myślenie, myślenie zaś: prowadziło do pamiętania. Pamiętanie natomiast bolało – każde jedno, cholerne wspomnienie wypalało w niej dziurę i niszczyło, sączyło jad, który ją paraliżował, dlatego nigdy nie pozwoliła sobie na postój, w pewnym momencie rozumiejąc, że biegnie tylko po to, aby uciec, bo widma przeszłości ją gonią: nieważne, czy jest w Rosji, czy we Francji, czy Szkocji w poszukiwaniu matki; nieważne, czy zmienia nazwisko, nie wspomina o ojcu i w ogóle go nie odwiedza; nieważne, że próbuje się odciąć od Boscastle i robi wszystko, aby tam nie wracać, mimo że serce notorycznie się jej tam rwie. Zawsze wszystko kończy się tak samo: obrazy z dawnych lat atakują ją i wcale nie jest to przyjemne, ale Vereena jest zbyt dumna i zbyt ambitna, aby się poddać – nie ma zamiaru im ułatwiać sprawy i skoro będą ją prześladować, ona będzie biec jeszcze szybciej, jeszcze dalej, jeszcze bardziej zawzięcie, aż może w końcu ucieknie.

      Usuń
    3. Praca w Hogwarcie nie była więc może najlepszą decyzją jej życia – w zasadzie, nawet nie miała pojęcia, dlaczego tam aplikowała – ale na pewno całkiem bezpieczną, biorąc szczególnie pod uwagę inne kroki, jakie powzięła dotychczas, a które nierzadko kończyły się spektakularnymi, pełnymi bólu fiaskami. Co prawda, tym powstrzymywała ciągły pęd, jaki panna Thorne – bo też jako takowa chciała być zapamiętana – wprowadziła w swoją egzystencję w zawieszeniu pomiędzy prawdą, a ułudą – niemalże życiem, a śmiercią – ale stawała się swoistym spokojnym więzieniem, które pozwalało – a przynajmniej miała taka nadzieję – opanować samą siebie przez ciągłymi powrotami do domku z latarnią morską na kornwalijskim klifie. Oczywiście, miała tęsknić za babcią, ale ciągle lądowanie w swojej rodzinnej wsi zawsze kończyło się dla niej agonią i wywoływało jeszcze więcej wspomnień, których powinna się wyzbyć, aby zacząć względnie normalnie żyć: przez nie, jedynie istniała, od wschodu, do zachodu słońca. Rzecz jasna, posada w Szpitalu Świętego Munga, gdzie odbyła praktyki byłaby bardziej prestiżowa i całkiem kusząca, ale nie miała egzaminu na Uzdrowiciela, a ponadto – Londyn był z b y t blisko. Potrzebowała przestrzeni, bo podczas roku tułaczki po świecie, nauczyła się, że ona nie potrafi omijać, zapominać, nie wracać. Jej młode naiwne serduszko, gdy tylko miało okazję – pchało ją w paszczę lwa, pełną wizji o tym, co utraciła. Dlatego w lipcu dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku, niedługo po zakończeniu roku szkolnego, kiedy zamek – którego jakoś w ogóle nie wspominała z rozrzewnieniem; i może też dlatego tak chętnie postanowiła, że w nim zamieszka, bo mury te kojarzyły się jej jedynie z ciężką pracą i nauką – spotkała się z dyrektorem Longbottomem.
      — Zaraza – było to jednak wszystko, czym potrafiła skwitować to, co właśnie zrobiła: swój zamaszysty, elegancki podpis złożony na kontrakcie, który mianował ją pielęgniarką w Skrzydle Szpitalnym. Nie przeszkadzało jej, że będzie miała kogoś nad sobą ani że jej zajęcia będą mocno dyktowane tym, co starsza i wyższa stopień koleżanka będzie chciała. Pocieszała się, że dzięki temu będzie mogła poświęcić się czytaniu i może nawet wróci do gry na wiolonczeli, albo przygotuje się do przyszłorocznych testów, które mogłyby z niej uczynić wykwalifikowanego medyka. Szkoda tylko, że tak bardzo siebie oszukiwała. – Zaraza… – westchnęła więc raz jeszcze, mrużąc smutne, fiołkowe oczy przez mocnym, popołudniowym słońcem, które oblewało zielone błonia; pewnie wiele osób uśmiechnęłoby się na ich widok: Vera była całkowicie obojętna. Nie Hogwart był najlepszym okresem w jej życiu, a te trzy lata tułaczki po wrzosowiskach za rękę. Tak, to trzymania za ręce najbardziej jej brakowało. – Och, cholerna zaraza – już warczała, kiedy dziarsko, w kremowej sukience w czerwone róże, schodziła w dół zboczem, na skróty kierując się do Hogsmeade, gdzie wynajęła pokoik w moteliku „Lusterko”; wiatr rozwiewał jej długie, srebrne loki. Z zawziętością wymalowaną na anielskiej twarzy, mocno ściskała paseczek brązowej torebki.


      hm, pewna dziewczyna, która we wszystkim jest bardzo „pół”, nie licząc serduszka, która straciła dawno temu, czyli po prostu VERA THORNE, która tęskni, która kocha, która nie umie zapomnieć i która nigdy się nie pozbierała, bo wie, że on już zawsze będzie tym jedynym (oraz jej autorka, która przeprasza za powyższe gunwno, bo nie wie, co ją napadło

      Usuń
  8. [Dziękuję ogromnie za te wszystkie miłe słowa! Aż się prawie zarumieniłam. ;D
    Nie mam nic przeciwko wątkom uczennica-profesor. Nawet więcej - myślę, że Connor w przedbiegach wygrywa wszystkie konkurencje w zawodach o stanowisko ulubionego nauczyciela Trixie. To zamknięta w sobie i raczej wycofana dziewczyna, która ma trochę problemów z rówieśnikami, a że brakuje jej jakiejkolwiek duszy na świecie, pewnie będzie patrzyła w Connora jak w obrazek (bez miłosnych podtekstów, raczej zrobi z niego swojego idola).]

    Trixie

    OdpowiedzUsuń
  9. Vereena nie była pewna, skąd w niej tyle złości: w końcu dopiero co dostała nową pracę, a ze względu na wiek, nikłe doświadczenie i relatywnie dość długą przerwę w pełnieniu funkcji związanej z zawodem, jaki sobie obrała, nie powinna mieć ku temu szans. Ze Świętego Munga przywiozła jedynie przecież zaświadczenia o pełnieniu dwuletnich praktyk, nagle przerwanych i żadnego dokumentu świadczącego o jakimkolwiek egzaminie. Jakby to powiedziała jej babcia: chwyciła Boga za nogi, szkoda że w Boga już od trzech lat zupełnie nie wierzyła, wbrew naukom starej Rosie, bo gdyby ten istniał, na pewno nie pozwoliłby jej tak cierpieć, a dyrektor Neville Longbottom przyjął ją chyba tylko dlatego, że było mu jej szkoda; nie widziała innego logicznego wyjaśnienia. Dlatego też, naprawdę – nie miała zielonego pojęcia, dlaczego tak bardzo się denerwuje, idąc dziarsko w dół zielonego, hogwarckiego zbocza, kierując się wprost do Hogsmeade i zajazdu, gdzie wynajmowała pokoik od ekscentrycznego Olgierda Ereteina, ewidentnie kochającego lustra. Sama nigdy nie zdecydowałaby się na miejsce, gdzie mogłaby tak często oglądać swoje odbicie, bo szczerze go nienawidziła – nienawidziła pustych, fiołkowych oczu, nienawidziła smutnej, jasnej twarzy, nienawidziła gęstych, srebrnych loków, które już dawno straciła blask.
    Widząc siebie – widziała mordercę, dzieciobójczynię, zwyczajnie podłą kobietę, która w żadnym względzie nie zasługiwała na dalsza egzystencję, a jednocześnie żałosnego tchórza, który nawet nie miał na tyle odwagi, aby ze sobą skończyć i uczynić świat znacznie piękniejszym bez swojej beznadziejnej, niszczącej wszystko osoby. Czuła się podle w swoim ciele, które zawsze było dla niej przekleństwem, bo nie potrafiła – wzorem niepoznanej, acz poszukiwanej matki – wykorzystywać swoich fizycznych atutów do zdobycia czegokolwiek. Była zbyt skromna, zbyt niewinna i zdecydowanie za bardzo przejmowała się tym, że ludzie widzą w niej jedynie niebrzydką powłokę, a przecież pod nią miała też i duszę oraz serce: gotowe na miłość, wielkie i otwarte, które tak rozpaczliwie potrzebowało i pragnęło miłości, że wręczyła je mężczyźnie, który zranił ją najmocniej. Pewnie, gdyby tak bardzo go nie kochała – nigdy by tak nie cierpiała, ale właśnie przez fakt olbrzymiego uczucia, jakim go darzyła, nie umiała przejść obojętnie wobec jego zniknięcia. Po wszystkim zaś mogła sobie wyrzucać tylko, że nie podjęła odpowiednich kroków, aby się z nim skonfrontować – chociażby zmusić go do spojrzenia w jej tęczówki i zobaczyć, jak reaguje, a w konsekwencji: zdecydować, co dalej. Pogrążona jednak w swoim bólu – uznała, ze podjął decyzję za nią.
    Ta zaś kosztowała ją nie tylko długie tygodnie, paskudnego leczenia przez najlepszych Uzdrowicieli – w tym swojego przyszłego mentora oraz przyjaciela, Uxbala Saurasa – a więc nieopisanego wręcz cierpienia, ale także strachów. Jednego wynikającego z tego, ze może jej ręka nigdy już nie będzie sprawna, co wiązałoby się z kompletnym pogrzebaniem marzeń o tym, aby nieść pomoc innym – uczepiła się zaś tej wizji tak mocno, że tylko perspektywa rychłej pracy i możliwości dania porwać się w wir ciężkiej roboty szpitalnej, że za każdym razem badania, mówiące że jest duże prawdopodobieństwo, że zostanie z bezwładną kończyną były niczym wyrok śmierci. Drugi zaś dotyczył ewentualnego wilkołactwa – nikomu nie zdradziła szczegółów, a w formularz wpisała właśnie „atak” – bowiem zawsze podziwiała g o – nie potrafiła od prawie tysiąca i stu dni, nawet w myślach, wypowiadać jego imienia: był w związku z tym nim, mężczyzną lub wspomnieniem – że umiał z tym żyć, a ona była zbyt słaba, aby poradzić sobie z takim brzmieniem; cudem było, że jej nie zaraził, niemniej na zawsze pozostały jej blizny na lewym ramieniu. Trzecim natomiast powodem, dla którego zalewała ją panika było dziecko, które nosiła pod sercem: najpierw obawiała się, że je straci, a później – bała się je w ogóle urodzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie z powodu ewentualnych genów likantropii, chociaż te owszem, nieco ją przerażały, ale nie w takim stopniu, jak inne życiowe problemy – z pełnią byłoby się jej łatwiej uporać, niż z maluszkiem; bała się w związku z tym sama siebie: tego, ze posiada tak bardzo podłe myśli. Zwyczajnie bowiem nie wyobrażała sobie, że mogłaby być swoim ojcem: kimś, kto pewnego dnia musi tłumaczyć swemu dziecku, że jednego rodzica nie ma i nie będzie, bo zniknął i nie chciał problemu; kimś, kto musi radzić sobie z problemami wychowawczymi samotnie, a jednocześnie zapewniać względnie dobry byt; kimś, kto finalnie niw wytrzymuje presji i morduje kobietę, która weszła do rodziny, gotowa się poświęcać i opiekować się małą, zagubioną dziewczynką, której ani dorosły mężczyzna, ani straszą, nieco już zniedołężniała, chociaż niewątpliwie ciepła, babcia, nie mogli zastąpić ciepłych, pachnących chlebem ramion matki. Co gorsza – znowu nie zmierzyła się ze swoimi demonami tylko poszła po linii najmniejszego oporu: jedno popołudnie, pełne histerii, wyczucie ruchów w swoim łonie i nieodpowiedni eliksir, później plama krwi, parę skrzepów, rwanie, parcie, cisza na sali i dwa dni w łóżku szpitalnym oraz poczucie winy wywoływane przez pogardliwe spojrzenia. To wszystko. Tyle właśnie kosztowała magiczna aborcja.
      Obraz ten, nadal zwalał ją z nóg swoją czernią, wylewającym się smutkiem, tymi ostrymi cieniami, których szpikulce nadal czuła w okolicach lewej piersi. Vera, już niemalże zbiegając w brązowych sandałkach po trawie, jakby pragnąc czym prędzej skryć się w zaciszu „Lusterka”, miała ochotę wyć, krzyczeć i wymiotować oraz płakać jednocześnie i doprawdy – wyrzucała sobie, że była na tyle lekkomyślna, aby zakończyć niewinne i w zasadzie kochane, bo j e g o , życie, a nie miała jaj, aby skończyć ze sobą, chociaż byłoby to z pożytkiem dla ogółu ludzkości. Wiedziała, że musi czym prędzej pozbyć się z tego z głowy, bo inaczej zakorzeni sobie w umyśle kolejne miejsce, które będzie ją nawiedzało pamiętaniem o tym, co było, a czego być nie powinno, a przecież Hogwart miał być jej zbroją. Miała więc wrażenie, ze kompletnie już wariuje – trzymała się za rękę z bliznami, przypominając sobie, że wcale jej nie zakryła, że zrobiła okropny błąd, że dała poznać swój sekret, talizman, coś tak intymnego, jak koronkowe majtki, które miała pod zwiewną sukienką. W oczach zaś miała łzy i dyszała ciężko, a w uszach jej szumiało – w pierwszej chwili uznała, że to wspomnienia wywołały ten cudowny głos, który odbijał się echem wokół niej, a kiedy poczuła i intensywny zapach, tak onegdaj uwielbiany, była już pewna, że zwariowała. Po chwili natomiast – że umarła.
      — Cholera – sapnęła. Stanęła jak wryta, mając wrażenie, że jest wisielcem, wokół którego szyi pętla stryczka zaciska się coraz mocniej i mocniej, dobierając dech oraz zdolności do racjonalnego myślenia. Odwróciła się: powolutku, sztywno, niepewnie. Jej pobladła twarz zrobiła się wręcz papierowa, malinowe usta się uchyliły, ale z nich słodko brzmiący dźwięk, zamiast wrzasku, jakiejś wiązanki przekleństw, czy w ogóle, jakiejkolwiek innej, odpowiedniej reakcji, która by go odstraszyła. Szepnęła z dziwną ulgą: – Connor… – miała wrażenie, że świat stanął na głowie. Przełknęła głośno ślinę. Nie wiedziała, co ma robić, jak się zachować: czy uciekać, czy czekać, czy rozmawiać, a on się zbliżał. Był już na wyciągnięcie jej chudego ramionka, tak wielki, ciepły, przystojny, jak nigdy, z tą samą brodą, w lnianej koszuli, skórzanych spodniach, w starych, wojskowych butach, którymi zawsze brudził miętowy parkiet w salonie jej domku w Boscastle. – Ech… taaak… kopę lat! – Wydusiła, czując się, jak kretynka, gdy przywdziewała sztuczny uśmiech: nie cierpiał, nie tęsknił, nie pamiętał. Boże, jakże ona mu zazdrościła. Wiedziała jednak już dlaczego tak bardzo się złościła: wyczuwała jego obecność i szczęście emanujące z jego sylwetki, które jasno świadczyło o tym, że był zwyczajnie szczęśliwy.

      Usuń
    2. – Aaa… wiesz… pracę zaczynam… tak. Pracę – kiwała energicznie głową, jakby przytakując swoim słowom. – Noo… – zmieszała się, nadal próbując utrzymać kontakt wzorkowy, mimo ze jego cudowne, księżycowe, niespotykane tęczówki, kompletnie ją wypalały. Dzielnie udawała, mając wrażenie, że umiera. – Ćwiczyłeś! – W głupim, kumpelskim geście pacnęła go w potężne ramię; to samo, które kiedyś zapewniało jej poczucie bezpieczeństwa, a po trzech latach stało się synonimem strachu i cierpienia. – Fajnie – wyszczerzyła się tak, jakby reklamowała mugolskiego protetyka zębowego i mimowolnie stanęła tak, aby ukryć swoje blizny; nad ruchem dłoni nie panowała: nie wiedziała, kiedy wylądowała ona na brzuchu. – A tyyyy… – przeciągnęła, nigdy nie będąc dobrą w „small talkach”. – Ty co tu robisz? – Cała mowa jej drobnego, pełnego bólu i tęsknoty, ciałka zdradzała, jak fałszywa i niespokojna była.

      na gacie Merlina, całkowicie przerażona, zaskoczona i rozbita VERA THORNE, która najchętniej teleportowałaby się; i zrobiłaby to, gdyby nie to, że pewnie po drodze straciłaby obie ręce i nogi, bo mózg i serce straciła dawno…

      Usuń
  10. Skłamała. Po prostu – wyssała z palca dosłownie wszystko, co powiedziała i nie mogła uwierzyć, ze upadła, aż tak nisko: że obecność Connora doprowadziła ją do stanu, w którym nie mówiła prawdy, a tym przecież się brzydziła całe swoje życie. Niemniej, przecież nikt nie mógł jej winić, czy mieć jej tego za złe – jego bliskość sprawiała, ze wariowała, traciła zmysły, wracały wszystkie, szczególnie te najboleśniejsze, bo i one były najsilniejsze, wspomnienia, związane z ich wspólnym życiem; jego ciepłem, jego zapachem, jego głębokim głosem. Ponadto, jego radość i fakt, że zdawał się całkowicie ułożyć sobie życie – które najwidoczniej było znacznie lepsze bez niej – tylko ją przytłaczał. Nie miała jednak zamiaru dawać mu satysfakcji – tak, niestety postrzegała to w tamtej chwili w kategorii zwykłego potwora, który zniszczył jej życie; również przez zazdrość, że jemu wyszła, a ona była beznadziejnie żałosna – i dzielnie grała rólkę, którą jej powierzył: rólkę nieco głupiutkiej, trochę roztargnionej, ale zupełnie niemającej najmniejszego żalu dziewczyny, która jest zadowolona z takiego obrotu spraw. Szkoda, ze to wszystko było okrutnym, wierutnym kłamstwem, przez które miała ochotę wymiotować. Co gorsza – on zdawał się tego w ogóle nie dostrzegać, tylko kontynuował swoje wywody, coraz mocniej ją krzywdząc i dobijając.
    — Ano, prace – i on więc ciągnęła, coraz słabsza; była pewna, że gdyby chociaż trochę ją pamiętał, gdyby ją chociaż trochę wtedy kochał, gdyby chociaż trochę tęsknił: wiedziałby, że wszystko, co robi, jest wymuszone i męczące. – No… trzeba samodzielnie stanąć na nogi, nie? Nie można wiecznie żyć na garnuszku babci – zaśmiała się sztucznie, kręcąc się w miejscu, jakby miała owsiki; to zdenerwowanie z niej wychodziło i dosłownie wykańczało psychicznie, a tym samym i fizycznie. – Bingo! – Wystawiła oba palce wskazujące ku niemu, jak prowadzący w mugolskich teleturniejach, których fanką była Rosie Thornton. – No, będę pielęgniarką – przytaknęła, zdecydowanie zbyt szybko i energicznie. Mogła oczywiście w tamtej chwili zakończyć tę męczącą dyskusję, ale zamiast tego: niepotrzebnie zapytała, co on robi w Hogwarcie. Zdecydowanie, jej dobroć i chęć bycia miłą na każdym kroku, miały ją niechybnie zgubić. – Ooo… – w jej głosie było zaskoczenie, ale również szczery podziw. – No tak – po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać, jej słodki uśmiech był tylko j e j , jej piękne spojrzenie tylko j e j , a zaciekawienie również należało tylko do n i e j . Żadna z tych rzeczy nie było gierką. – Zjawa nadal się z tobą pałęta? – Zagaiła, mimowolnie postępując krok do przodu, jakby chcąc intensywniej czuć gorąco bijącą z jego wielkiego cielska oraz jego zachwycającą woń. – Gratuluję – gdy tym razem musnęła ramię z żelaznymi mięśniami, był to ten sam dotyk, którym obdarowywała go jeszcze przed trzema laty. Szybko jednak cofnęła, speszona, rękę do siebie. – No… eee… tego… – milczenie między nimi po raz pierwszy było niezręczne: nie za takim rodzajem ciszy tęskniła. – To ja może… miło było – zaczęła się wycofywać rakiem powoli i gestykulować mocno – to tego… do… tak? – Zaciekawiła się gwałtownie, kiedy nagle podjął. – Och. – Nie potrafiła bardziej inteligentnie skwitować jego szokującej propozycji. – Aj… pewnie masz zajęcia, pewnie… pewnie jakiś hipogryf, albo inny… coś… potrzebuje pomocy – naprawdę starła się nie brzmieć, jakby prawiła mu wyrzuty. – Może jednak kiedy indziej? – Jasnym było, że w jej słowach, w domyśle kryje się nigdy. – Z-znaczy… no… ja jeszcze zostaje do jutra w Hogsmeade – wyznała, nie wiedzieć czemu, co on szybko podchwycił i zasugerował, ze ją odprowadzi. Przełknęła głośno ślinę. – Nie trzeba, naprawdę – wciąż nie umiała wypowiedzieć jego imienia. – Spotkamy się – skłamała po raz kolejny, bo miała zamiar zrobić wszystko, aby na niego wpaść. Wilkołak miał jednak zgoła inne plany i naciskał tak długo i tak uroczo, że ona, głupia, uległa mu, wypalając: – Zatrzymałam się w „Lusterku”.

    spanikowana, rozbita VERA, która nie umie się opanować i mówi idiotyzmy

    OdpowiedzUsuń
  11. Naprawdę miała wrażenie, że całkowicie postradała rozum – do tego stopnia, ze on chyba w ogóle wyparował z jej czaszki, bo inaczej nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego powiedziała Connorowi Greybackowi, gdzie się zatrzymała i na ile tam zostaje. Owszem, gdyby ich ostatnie wspomnienie było miłe i przyjemne – najpewniej sama zaproponowałaby wspólne wyjście do pubu i wypicie za to, ze po latach i ścieżki się skrzyżowały. W sytuacji jednak, nawet gdyby był dawnym znajomym, którego ledwie kojarzyła – odznaczyłaby się skrajnym brakiem elegancji, bowiem ktoś mógłby to odczytać, jako wymowną sugestię na miły wieczór we dwoje. Kiedy natomiast wzięło się pod uwagę to, co ich spotkało – Vereena naprawdę nie lubiła wszystkiego zrzucać na wielkie braki mężczyzny, ale obiektywnie rzecz ujmując: gdyby nie on, nigdy by tak nie cierpiała; a jednocześnie, on pewnie nie byłby tak szczęśliwy, jak w tamtej chwili, bo nawet z nią nie wydawał się tak radosny, chociaż mogła się mylić, bo jej wspomnienia z dnia na dzień wypełniała coraz większa czerń i ból, a one same się zamazywały – wychodziła na skończoną kretynkę. Doprawdy, nie wiedziała – czy raczej: nie chciała się przyznać, że to jego widok, jego zapach i ciepło – co się z nią dzieje, a co gorsza: on to skutecznie potrafił wykorzystać przeciwko niej i wszystko zamotać.
    — Nie, naprawdę… będziemy mieli czas, j-ja… ja muszę wrócić… – urwała nagle: okazało się, że nawet nazwy ich wioski nie umie wymówić, bo ta zbyt mocno związana była z jego osobą. Po prawdzie jednak: nie miała za bardzo gdzie wracać, bo gdy tylko przekraczała prób domku na klifie, gdzie czekała jej ukochana babcia, zaraz przypominała sobie to, co zastała tam w lipcu dwa tysiące dwudziestego roku. Nie miała domu, nie licząc zimnego, wilgotnego szczytu latarni morskiej. – Zobaczymy się we wrześniu… – próbowała jeszcze protestować, bo zwyczajnie przerażała ją myśl, że jeszcze spędzą trochę czasu razem, a ona się kompletnie zbłaźni, co było bardzo mocno prawdopodobne. Nie potrafiła jednak walczyć ze swoim sercem i ciałem, które chociaż były ostrzegane przez jej umysł, że niedługo będą znowu cierpieć, zadrżały gwałtownie, kiedy jego potężna łapa dotknęła jej chudych pleców. Uniosła swoje wielkie, fiołkowe oczy na pooraną bliznami, niepomiernie przystojną twarz rozmówcy i westchnęła ciężko. Chwilę milczała, po czym odsunęła się, mając wrażenie, ze zaraz zemdleje. – Tak, niewątpliwie znalazłeś swoje miejsce na ziemi – stwierdziła, nie potrafiąc ukryć w swoim głosie oskarżenia i wyrzutu oraz wielkiego żalu. Nie dodała jednak nic więcej, tylko rzuciła chłodno, uciekając wzorkiem: – Chodźmy.
    Zdecydowanie, nieodwołalnie postradała rozum – gdyby było inaczej, po prostu uciekłaby już w chwili, w której go zobaczyła. Ponadto, czuła się paskudnie, że tak nieładnie skomentowała ewidentny fakt, że był po prostu szczęśliwy – niemniej, nie przemawiała przez nią zawiść, bowiem w całej swojej dobroci, niewinności i naiwności, pomimo wszelkich okropieństw, cieszyła się z tego, że udało mu się osiągnąć spokój ducha. W jej sercu – czy też w jego resztkach – jednak kotłowała się czysta zazdrość za to, że jemu, chociaż dopuścił się wielkiej zbrodni, wszystko jakoś wyszło; zazdrościła także wszystkim tym, którzy mogli być częścią jego życia, a ona nie. Milczała więc wyjątkowo mało subtelnie, od czasu do czasu uśmiechając się głupawo i przytakując – aby nie wyjść na aż takiego gbura – analizując to, co ją dotknęło w ostatnich minutach. Było to przy tym tak nieprzyjemne, że właściwie nawet jakby chciała zostać mistrzem konwersacji niezobowiązującej – jej cierpienie skutecznie blokowało jej krtań. Miała też wrażenie, że to ona go hamowała przez te trzy lata – że to ona była powodem, dla którego zajmował się zwierzątkami w Boscastle, zamiast rozpocząć taką karierę, jakiej pragnął i na jaką zasługiwał, właśnie chociażby jako profesor Opieki Nad Magicznym Stworzeniami w Hogwarcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Boże, ileż ona by dała, aby posłuchać Uxbala przed wyjazdem, zostać w Szpitalu Świętego Munga i tam tyrać do końca swoich dni – zamek stał się bowiem jej więzieniem, ale nie w takim stopniu, w jakim by tego sobie życzyła; nie, kiedy obok znajdował się Connor Greyback. Dosłownie wpadła z deszczu pod rynnę i już nawet nie miała szansy się wycofać ani uciec – czekał ją przynajmniej jeden rok, chyba że faktycznie skoczy z wieży astronomicznej, syzyfowego wysiłku, aby nie zwariować do końca.
      — Hm, co? – Mruknęła oszołomiona, kiedy nagle zorientowała się, że ona idzie dalej, wciąż się uśmiecha nieprzytomnie, a jej towarzysz nic nie mówi; odpłynięcie w krainę swojej agonii pozwalało jej nieco odsunąć od siebie cudownie brzmiący głos wilkołaka, który próbował wzniecić w niej nadzieję, że może jeszcze się między nimi ułoży. – Och, wybacz, zamyśliłam się – tym razem w szczerym geście skruchy, uniosła do góry kąciki ust i wróciła do niego, roztaczając wokół słodko-cierpką woń bzu i agrestu, równie szaloną, zmienną i skrajną, jak ona sama. – Moje serce – nie powstrzymała się jednak od wściekłego prychnięcia, kręcąc z niedowierzaniem srebrną głową; przecież ona już go dawno nie miała: zostało rozszarpane przez wielkie szpony, a później jeszcze przydeptane wojskowym buciorem w szpitalu, a na koniec wyrzucone ze śmierdzącymi odpadkami przez okno, kiedy straciła swojego malutkiego chłopczyka. Myśl o nim sprawiła, że nagle zadrżała i zaschło jej w gardle, dlatego też ponownie nie panując nad sobą, wypaliła, chyba tylko po to, aby Connor przestał mówić: – Może faktycznie powinnam coś zjeść – nagle nie było odwrotu: weszła do Gospody „Pod Świńskim Łbem”, jak zwykle pustawej, jak zwykle brudnawej, jak zwykle przyciemnionej i jakby zadymionej. – Wiesz… nigdy nie byłam tu w czasie nauki… – zauważyła, kiedy zamówili coś do picia: on Ognistą Whisky, ona ciemne piwo; obracała butelkę z zgrabnych dłoniach o długich palcach i paznokciach. – Byłam jednym z tych nudziarzy, którzy trzymali się zasad… w głównej mierze – zaśmiała się krótko, drwiąca sama z siebie; referowała rzecz jasna do ich relacji, a jednocześnie mówiła tak, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu. Cisza zapadająca między nimi była bardzo krępująca.

      sztywna, skrępowana i niepewna oraz niemająca pojęcia, co ma robić dalej VERA THORNE, która zaraz naprawdę kompletnie zwariuje, bo mężczyzna, którego kocha jest jej największym koszmarem, ale także najpiękniejszą rzeczą, jaka się jej przytrafiła…

      Usuń
  12. — Prawdopodobnie dlatego moje życie było takie nudne. – Skwitowała chłodno, wbijając wzrok w swoje pomalowane na czerwono paznokcie; jakoś nie mogła znieść jego szerokiego uśmiechu, bowiem w jej odczuciu oznaczał on, jak bardzo Connor jest spokojny, szczęśliwy i spełniony w swoim nowym układzie bez niej. Upiła łyk zimnego piwa, odetchnęła ciężko i uśmiechnęła się bardzo gorzko. – Najwidoczniej jednak nie powinnam ich łamać – odparła, tym razem wyjątkowo, wręcz nienaturalnie obojętnie. – Nigdy – z hukiem odłożyła butelkę na blat i zerknęła na niego spod byka; jej delikatna, ale niewątpliwie ładna twarz pozostawała nieprzenikniona i tylko oczy ciskały gromy. W końcu pokręciła głową, bez i agrest znowu zawirowały w powietrzu, podobnie jak jej srebrne loki. Zaśmiała się nerwowo. – Boscastle – z trudem wypowiedziała nazwę wioseczki – to paskudna dziura.
    Jej słowa nie miały wiele zgodnego z prawdą, ale były bezpieczne – jak długo zakopywała głęboko przyjemne wspomnienia, tak długo nie odczuwała tego paskudnego bólu. Naprawdę więc zastanawiała się, co też najlepszego zrobiła, decydując się na wyjście z nim, skoro to była jakaś porażka – kompletny niewypał, który nie miał racji bytu. On gadał, ona milczała i między nimi stał wielki mur niemożliwy do przebicia ani podkopania, czy przeskoczenia. Wyrzucała sobie, że tak bardzo głupio i egoistycznie postanowiła spędzić z nim chociaż tę słodką odrobinkę czasu i móc na niego spoglądać, czuć ciepło bijące z jego wielkiego ciała, czy otulać się cudownym zapachem, jaki roztaczał wokół. Masochistycznie napawała się nim, wiedząc że kiedy zostanie sama będzie nie tylko na skraju wyczerpania, ale popełnienia samobójstwa – niemożliwym, ile miłość sprawiała jej cierpienia.
    — Nieźle – próbując zachować dystans, odgrodzić się od tego, co było i co będzie, odpowiadała zdawkowo, mimo wielkiej dziury, która raz po raz jątrzyła jad w miejscu, gdzie powinno się znajdować jej serce. – Niestety, wciąż nie ma magicznego sposobu na udzielenie jej pomocy – dodała nie bez smutku i zagryzła dolną wargę, wcześniej wzdychając ciężko i przejmująco. Chwilę milczała, kącikiem ust, w których kiedyś skryty był przeznaczony tylko dla niego pocałunek, uśmiechając się drwiąco, kiedy zapytał, co u niej. Naprawdę chciałaby powiedzieć prawdę, zamiast tego, skłamała lekko: – W porządku – pokiwała głową, jakby chcąc i siebie przekonać. – Miałam praktyki w Mungu, trochę podróżowałam… – ciężko opadła na niewygodne oparcie, nieoheblowanego krzesła. – Wiesz, takie tam pierdoły, które finalnie zaprowadziły mnie tutaj i… – urwała gwałtownie.
    — Connor? – Nad ich stolikiem zawisła wyższa od Vereeny i znacznie pulchniejsza, rudowłosa dziewczyna z dwoma cienkimi warkoczykami i nalaną, mało inteligentną oraz mocno piegowatą twarzą. Kelnerka, znana już Greybackowi przez „matkę swego dziecka”, jako koleżanka z pracy z Gospody „Pod Świńskim Łbem”, często zresztą odwiedzająca ją w domu, która całą swoją postawą mówiła, jak bardzo irytująca jest. Krzykliwa, głupiutka, wszędzie wściubiająca swój kartoflany nos, w którym lubiła grzebać, nigdy nie ukończyła Hogwartu, będąc na to zwyczajnie zbyt leniwą i mało ambitną, rozpoczęła karierę zawodową u swojego dalekiego wuja w Hogsmeade. – Chloe nic nie mówiła, że macie gości! – Zapiszczała egzaltowanie. – Jak fajnie… Bea jestem – wystawiła dość męską dłoń do panny Thorne. – Może wpadnę do was później, hm?
    — Vera – dwudziestojednolatka odparła sztywno i mocno zaskoczona uścisnęła palce obcej dziewczyny, mając wrażenie, że ta połamie jej własne. – J-ja… no… ja nie jestem gościem, ja tu tylko… – jej nieśmiałe słowa utonęły w monologu kelnerki, która swoimi wodnistymi, małymi oczkami latała to od wilkołaka, to od pół-wili, już planując wspólny wieczór z jakąś trzecią kobietą, o której pielęgniarka nigdy nie słyszała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie była pewna, czy chce słyszeć. – Chloe? – Nie wytrzymała jednak, podczas gdy Connor uwijał się jak w ukropie, aby pozbyć się czym prędzej Bei z ich pola widzenia. Nawet nie słuchała, jakim cudem to udało; była tylko pewna, że w końcu mężczyzna uderzył wielką pięścią w stół i coś wrzasnął tak, że aż brudne szyby się zatrzęsły. – Dziecko… – wychwyciła już wcześniej z trajkotania, które przyprawiało ją o migrenę; pewnie gdyby nie siedziała, niechybnie upadłaby, a gdyby butelka nie stała na stole, już dawno rozsypałaby się w drobny mak. Przełknęła po raz kolejny ślinę, ale tym razem nie pomogło: stryczek, który poczuła jeszcze na błoniach, mocniej zacisnął się wokół jej szczupłej szyi. – Och, widzę, że twoje życie… łał, jest naprawdę udane – powiedziała ledwo chwytając oddech; cała drżała na swoim drobnym ciałku. – Gratuluję, mam nadzieję, że… no. Mam nadzieję. – Warknęła kpiąco, wstając.

      rozdygotana, kompletnie zazdrosna i wściekła VERA, która udaje, że w ogóle nic jej nie rusza, chcąc jak najprędzej uciec i umrzeć, na czego rychłe spełnienie ma właśnie nadzieję; no i też na to, że Connor nie skrzywdzi kolejnej dziewczyny, ale tę szpilę zdąży mu jeszcze wbić, lol

      Usuń
  13. To, co powiedziała Bea, sprawiło, że Vereena pogrążyła się w jeszcze większym smutku i bólu. Nigdy chyba wcześniej nie cierpiała tak, jak po słowach kelnerki z Gospody „Pod Świńskim Łbem” – mógł się on jedynie równać z tym, co się z nią działo, kiedy dowiedziała się, że chwila słabości, nieopisana wręcz histeria i parę łyków nieodpowiedniego eliksiru, zrobiły z jej niewinny maluszkiem. Mimo wszystko jednak – i tak był to kompletnie inny rodzaj agonii: wywołany jej głupotą. Jeśli zaś chodziło o kwestię bycia zranioną przez kogoś, to dotychczas prym wiódł ten moment, kiedy zorientowała się, że Connor zostawił ją na dobre – nie to, ze ją zaatakował, nie to, ze wtedy na nią nakrzyczał, nie to, że niemal ją zabił, ale właśnie na przejmująca świadomość o poranku następnego dnia, która pojawiła się w niej natychmiast po przebudzeniu. Nie potrzebowała wtedy myślenia, analizowania i zastanawiania się – po prostu w i e d z i a ł a , że on nie wróci, mimo że wiele miłych pielęgniarek zapewniało, że jest zgoła inaczej i na pewno się pojawi. Tym razem ponownie pokazywał się ze swojej najgorszej strony, ale było znacznie jej ciężkiej, bowiem chodziło o coś jeszcze: o fakt, że obdarł ją dosłownie ze wszystkiego, od początku do końca – z miłości, z nadziei, z godności, z wiary w ludzi, z umiejętności uśmiechania się, a w końcu i z maluszka, którego przecież w pierwszym odruchu pokochała – a sam zdawał się wieść perfekcyjne, szczęśliwe i pełne uśmiechu życie, z kobietą, którą kochał i która miała mu dać potomka. Wszystko to więc złożyło się na taki rodzaj udręki, jakiego panna Thronton doświadczała po raz pierwszy kiedykolwiek – połączony był on z zazdrością, zawiścią i poczuciem niesprawiedliwości świata. Przestała się wtedy łudzić, ze kiedykolwiek ją kochał.
    — Chloe – powtórzyła, patrząc na niego intensywnie i przybierając taki wyraz pogardy na twarzy, że aż ją mdliło; nigdy wcześniej nie mógł widzieć takiej złości na jej anielskiej twarzy, która pozostawała ładna, nawet w chwili wzburzenia – to twoja kobieta, tak? Żona? Matka… p-przyszła matka twojego – podkreśliła, aż zgrzytając zębami – dziecka. – Nie była głupia, doskonale słyszała, co mówiła Bea i chociaż milczała, wyglądając jak ktoś, kto znajduje się w odległej, swojej własnej krainie, tak naprawdę rozumiała i przyswajała wszystko doskonale; lepiej, niżby sobie tego życzyła. – Nie kłam – warknęła gwałtownie, dysząc ciężko, kiedy próbował się wykpić. – Kpisz sobie ze mnie… kpisz… – pokręciła z niedowierzaniem głową, zaciskając dłonie w piąstki. Prychnęła, ale nie dodała nic więcej, tylko gwałtownie chwyciła swoją brązową torebkę. – Tak. Minęło tyle lat… i mogłoby minąć tyle samo i jeszcze więcej, razy tysiąc, a ja i tak nigdy, przenigdy bym tobie niw wybaczyła ani nie zapomniała – wysyczała, pochylając się nad nim. – Nie ma czego wyjaśniać, nie ma o czym mówić, nie ma do czego wracać. Nigdy nie istnieliśmy. Byliśmy jedynie ułudą głupiej, naiwnej i prostej dziewuchy z Boscastle, którą łatwo było oszukać i wykorzystać – deprecjonowała się całkowicie poważnie: jego zachowanie naprawdę całkowicie ją załamało. W końcu zaś nie wytrzymała i w przypływie wściekłości, gdy nadal starał się ją zatrzymać, chwyciła za butelkę z piwem i chlusnęła jego zawartością w jego twarz. – Mam nadzieję, że jej tak nie spierdolisz życia – warknęła jeszcze, dysząc ciężko i mając ochotę wyciągnąc różdżkę: nie żeby jego skrzywdzić, ale aby skończyć ze sobą. – Jesteś potworem, Greyback, zawsze byłeś – stwierdziła okrutnie i kiedy rudowłosa kelnerka, święcie oburzona, ze ktoś atakuje mężczyznę jej przyjaciółki, próbowała się wtrącić, Vera rzuciła jej jedno spojrzenie: chłodne, bazyliszkowate i obślizgłe, przenikające do szpiku kości i dosłownie zabijające oraz na szczęście całkowicie wystarczające, aby nikt jej nie zaczepił. – Nienawidzę cię – dodała dumnie i lodowato, po czym wyszła szybko z przybytku. Dopiero na uliczce Hogsmeade, gdy rzuciła się pędem do „Lusterka” w jej fiołkowe oczy zrobiły się mokre od łez.

    ponownie zraniona i kompletnie załamana VERA, która już nie ma na nic sił…

    OdpowiedzUsuń
  14. Zobaczywszy swoje odbicia, Vereena zawyła – zawyła tak głośno i tak rozdzierająco, że kilka ptaków z okolicznych dachów poderwało się do szaleńczego lotu, aby czym prędzej uciec od straszliwych wrzaskiem, jakie usłyszały. Nie potrafiła jednak inaczej dać ujścia swojej agonii, temu paskudnemu stanowi, w który wpadła – po raz pierwszy tak głęboko, w taki czarny odmęt, który gęstą mazią wnikał do jej oczu, do jej ust i nozdrzy, dusił ją i przenikał przez alabastrową skórę, aby nieść swoje spustoszenie wewnątrz jej słabiutkiego organizmu; tak bardzo już poharatanego i zaoranego przez beznadziejne życie, jakie przyszło jej wieść. Nie miała już sił zupełnie na nic, i nie było to stwierdzenie w żaden, najmniejszy nawet, sposób przesadzone, dlatego wpadłszy do zajazdu Olgierda Ereteina, zrzuciła kilka jego małych dzieł sztuki, nie mogąc zwyczajnie znieść swojej twarzy – tej ładnej buzi, która zawsze była jej przekleństwem, bowiem była też wszystkim, co inni w niej widzieli: nieważnym było, ze miała wielkie, gotowe na miłość serce albo olbrzymią ambicję, którą pożytkowała i wykorzystywała, pracując ciężko na jakąkolwiek pozycję w świecie, której i tak sobie w końcu nie wywalczyła. Była przecież tylko i wyłącznie prostą córką latarnika, z zapomnianej, zapadłej wsi, niepasująca dosłownie nigdzie, nieważne, jakby chciała.
    Czarodzieje czystej krwi nią gardzili, mimo tego, że jej matka była pół-wilą – dowiedziała się o tym oczywiście dopiero wtedy, kiedy trafiła do Hogwartu, bo jej ojciec nie mógł mieć, jako najbardziej mugolowaty z mugoli, pojęcia o tym, ze kobieta, której oddał na całe życie swoje serce, była istotną całkowicie magiczną, oniryczną, dosłownie niemalże nierealną, biorąc szczególnie pod uwagę proste, sztampowe i bardzo ograniczone myślenie większości ludzi zamieszkujących takie rybackie osady, jak Boscastle. Nie miała w końcu ani czystej krwi, ani dobrego nazwiska, ani do jedenastego roku życia nawet nie wiedziała, że coś takiego, jak czary istnieją naprawdę, ale dalece odbiegają od wizji przedstawianych jej w książeczkach dla dzieci czytanych przez babcię. Każdy inny zaś, zwykły człowiek, miał ją za dziwaczkę – o dziwnym koloru oczu, o dziwnym odcieniu włosów, o dziwnej urodzie. Po prostu dziwną w zły sposób dziewuchę wokół której dzieją się jeszcze dziwniejsze rzeczy i chyba najlepsze to byłoby wyegzorcyzmowanie jej; najlepiej na śmierć. Stanie w rozkroku pomiędzy tymi skrajnymi światami zaś całkowicie ją wykańczało – oto z jednej strony mogła zabić jednym zaklęciem, a z drugiej: musiała ciągle pamiętać, aby o odpowiedniej porze zażywać leki na cukrzycę i nosić okulary. Ni to silne, ni to do końca słabe. Takie n i c .
    Jakże więc mogła dziwić się Connorowi, że ją opuścił? Sam przecież pochodził ze znanej – co prawda, sława ciążąca nad Greybackami nie była zbyt pochlebna, ale jednak: nieprzerwanie od wielu pokoleń mogli szczycić się całkowitą czystością w swoich żyłach, pomimo klątwy likantropii, która nad nimi ciążyła – rodziny, w pewnych kręgach dość mocno szanownej. Vera zaś była zwyczajnie słaba, oderwana od rzeczywistości i po prostu zagubiona – dzieliło ich więc dosłownie wszystko: od różnicy wzrostu i przepaść wiekową, poprzez całkowite niepasujące do siebie charaktery i inne podejście do życia, aż właśnie na statusie społecznym skończywszy. W jej opinii natomiast – zasługiwał na więcej; a na pewno nie zasługiwał na słowa, jakimi go uraczyła w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem”. Widmo jego pobladłej, tak przeraźliwej smutnej twarzy miało ją prześladować do koń a jej nędznego żywota, pomimo ciągłego wmawiania sobie, że to ona cierpiała bardziej przed trzema laty. Była jednak w nim – chociaż nie powinna i chociaż wiedziała o tym, i chociaż naprawdę chciała z tym walczyć, ale niestety: było to silniejsze od niej; musiała uznać porażkę słabego rozumu pokonanego przez naiwne serce – tak szaleńczo, bezbrzeżnie i nieodwołalnie zakochana, o czym przekonało ją tę parę chwil spędzonych w jego towarzystwie, że każdy przejaw jego bólu, był i jej bólem, odczuwanym po stokroć bardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nienawidziła siebie w związku z tym, za każde podłe słowo, które rzuciła pod jego adresem i naprawdę była przekonana, że jemu jest lepiej bez niej – w końcu, odkąd ją opuścił rozwinął się, jeszcze bardziej zmężniał i założył rodzinę a ona zasługuje na śmierć. Z takim właśnie zamiarem pogruchotała sandałami resztki luster i wpadła do wynajmowanego pokoiku.
      — Zaraza… zaraza by to wzięła! – Krzyknęła, ciskając bluzką o ścianę, kiedy po raz kolejny jakiś przedmiot wypadł jej z drącej dłoni. Dyszała ciężko, nie mogła się opanować i generalnie ciągle szlochała, dusząc się oraz nic nie widząc przez łzy, spływające ciurkiem po jej bladych policzkach. Mijały sekundy i minuty, a Vereena wciąż nie mogła się opanować, cała się trzęsąc i przypominając sobie coraz więcej ze spotkania z profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami: to, jak się czuła, gdy podeszła Bea; to, jak ją skrzywdził swoimi próbami usprawiedliwienia się, zamiast się przyznać do błędu; to, że wcześniej nawet jej nie przeprosił ba!, nie spróbował skierować rozmowy na tory dotyczące sierpnia dwa tysiące dwudziesto, bo widocznie, najzwyczajniej w świecie nie obchodziło go to i zapomniał; to, jakich słów wobec niego użyła; to, że znowu wpadł w szał i przez chwilę miała wrażenie, że dokona swego dzieła… – Kurwa mać – rzadko klęła, jeszcze rzadziej cokolwiek niszczyła, w naturę mając wpisanie budowanie i pomaganie, więc jej zachowanie świadczyło jedynie o tym, jak bardzo rozbita i rozżalona była. Stanęła po środku pokoiku w „Lusterku” i tak bardzo chciałaby być na tyle odważna, aby łyknąć brunatną ciecz we flakoniku stojąca na szafce nocnej: niezmiennie, od trzydziestu czterech miesięcy trzymała blisko siebie szybką i bezbolesną truciznę. Nie mogła jednak i chyba też dlatego była taka załamana; na tyle, że w ogóle nie wyczuła zbliżającego się tornada, które miało dwa metry wzrostu, księżycowe oczy oraz ciemne włosy i wpadło do pomieszczenia, które zajmowała niczym burza, niemalże wywarzając drzwi z framugi. – C-co… – wydukała, ale zamiast oczekiwanej odpowiedzi, w jednym susie znalazł się przy niej, a później świat zawirował. Pachniał ziemią, cedrem i imbirem, a smakował tytoniem i whisky; był jej domem, jej ostoja, jej portem, a jego wargi odbierały jej resztki rozumu, doprowadzały do szaleństwa i sprawiały, że musiała sobie powtarzać, aby nie przestać oddychać. Mimowolnie w związku z tym ułożyła dłonie na jego karku, wspięła się na palce i pogłębiała pieszczotę, którą ja obdarowywał. Bała się, że jak zamknie oczy, to on zniknie. Jak zwykle w takich momentach, było niezwykle i przez jedną, krótką chwilę ponownie do niego należała i znowu była najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi, a później, niczym obuchem w głowę, wróciło wszystko to, co jej uczynił. – Nie! – Wrzasnęła, odsuwając się od niego zwinnie; nie była silna, ale szybka, a on ewidentnie zszokowany. – Nie, nie zbliżaj się! – Zagroziła, czmychając w róg pokoju. – Czego chcesz?! Wynoś się! Nic nas nie łączy! – Krzyczała nerwowo, zdzierając sobie gardło, znowu wpadając w histerię.

      przerażona, oszołomiona i zraniona VERA THRONE, która w równym stopniu go kocha, co nienawidzi i nie wie, jak się zachować

      Usuń
  15. Vereena w tamtej chwili po raz pierwszy od trzech lat modliła się do Boga i wcale nie prosiła o to, aby dał jej siłę do tego, aby udało się jej wyrzucić Connora za drzwi – prosiła o to, aby on nigdy już nie wychodził. Wiedziała, rzecz jasna, jak bardzo to nierozsądne i zwyczajnie niebezpieczne z jej strony – miał swoje życie, kobietę, może właśnie nawet żonę, dziecko w drodze i ułożył sobie swoją karierę zawodową, której nigdy by nie rozwinął, gdyby sterczał u jej boku w Boscastle. Ponadto, gdzieś wewnętrznie, zwyczajnie się go bała i chodziło nie tylko o ten fizyczny strach – związany z jego atakiem, wielkimi szponami i bliznami, które pozostawił na jej lewym przedramieniu – bo ten był niczym w porównaniu z tym odczuwanym tylko i wyłącznie przez jej naiwne, wciąż bijące resztkami sił dla niego, serduszko, które jednocześnie nie chciało słuchać głosu rozsądku, powtarzającego i wykładającego permanentnie, że Greyback i tak w ostatecznym rozrachunku ją zrani. Tym razem jednak, gdyby do ego doszło, miałoby być to jej definitywnym, nieodwołalnym końcem. Wkraczała więc na drogę, z której się nie wraca. Niemniej, droga ta kusiła tak, ze panna Thornton gotowa była składać prośby na dłonie wszystkich Sił Wyższych, byleby tylko nie odbierały jej tej kilkunastu minut w objęciach, za którymi tak mocno tęskniła i które – pomimo wszystkiego, co tylko mogło świadczyć o jej głupocie – kojarzyły się jej z miłymi wspomnieniami. Były jakby nie integralną częścią wilkołaka – tak jak jego zapach, czy smak jego ust – która mąciła jej w zmęczonym umyśle, szczególnie mocno, kiedy widziała go c a ł e g o – nie tego, który kochał, troszczył się i całował na dobranoc, a tego, który zniszczył w niej wszystko, co dobre, obdarł ze szczęścia i dosłownie zakopał żywcem.
    — Nic! Zupełnie nic! – Krzyczała więc, kiedy rozum dosłownie ostatnim rzutem energii, próbował jej wyperswadować, że najlepiej będzie, jeśli profesor Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami czym prędzej opuści jej pokoik w zajeździe „Lusterko” i będą udawali, tak jak zresztą chciał od początku ich rozmowy, czy jak ona to wyczytała z jego podejścia, że nic zupełnie nigdy się nie stało: ani ich cudowna relacja, ani jej bolesne zakończenie. Jednocześnie, wciąż smakowała jego pocałunek, który dosłownie zwalał ją z nóg. – Nie, nie zamykaj… n-nie… nie!, masz przez nie wyjść, a nie je zamykać! – Wskazała palcem na drzwi, które zatrzasnął; była pewna, że wymruczał pod nosem zaklęcie wygłuszające tak, jak robili to zawsze, kiedy akurat nocował u niej bez wiedzy pozostałych domowników, wsuwając się po pergoli na piętro w środku nocy. – Nie wiem, dlaczego! – Zakwiliła rozhisteryzowana i coraz mocniej zagubiona w swoich uczucia i jego zachowaniu, które zmieniało się jak w kalejdoskopie. – Nie chcę wiedzieć… wyjdź… błagam… – załkała żałośnie, naprawdę nie mając siły na jego przepychanki i będąc coraz mniej pewną tego, czego chce. Zamilkła w związku z tym, szlochając i zalewając się łzami, przyparta do ściany, jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości i pozwoliła mu nie tylko mówić, ale się i zbliżać: na początku nawet myślała, że zaraz się przemieni i rozszarpie ją na kawałki, ale on po prostu się zatrzymał, a jego cudowna woń zakręciła w jej nozdrzach i otuliła ciało. – Wyjdź, proszę… – ponowiła raz jeszcze, w ogóle bez pewności, cała drżąc: nie z przerażenia, ale z podniecenia, gdy jego ciepło i bliskość kompletnie ją otumaniły. Uciekła od niego wzorkiem, przekręciła twarz w bok i załkała cichutko: nie potrafiła mu skłamać, mimo że powinna; powinna to zakończyć, powinna dać sobie spokój, powinna się uchronić przed nim. Milczenie Very było aż nadto wymowne, dlatego w zasadzie nie zdziwiła się, że ponownie połączył ich idealnie pasujące do siebie wargi i nim się obejrzała, z warknięciem została położona na łóżku. – Och… och Connor… – wyjęczała, kiedy muskał jej szyję, po raz pierwszy od trzech lat szepcząc jego imię. Jej sprawne, zgrabne dłonie zakradały się pod jego koszulę. Wariowała.

    stęskniona, zakochana VERA THORNE, która postradała zmysły

    OdpowiedzUsuń
  16. Była pewna, że to wszystko jest albo jakimś absurdalnym snem, albo naprawdę nadaje się tylko i wyłącznie do osadzenia jej na stałe w oddziale zamkniętym Szpitalu Świętego Munga, obok tych, których umysły zniszczyło zaklęcie Imperius lub Cruciatus. Jeśli jednak wszystko to działo się jedynie wewnątrz jej głowy – to wcale nie chciała się budzić: marzyła, aby ten moment trwał wiecznie, bo oto odzyskała po latach utracony spokój, bezpieczeństwo i to wspaniałe poczucie, że dla kogoś j e s t ważna, tak naprawdę, że wzbudza zainteresowanie swoją osobą, nie dlatego że cierpi katusze, albo z powodu swojej ładnej budzi, ale rzeczywiście liczy się także jej serce, dusza i rozum, który po raz pierwszy od bardzo dawna wyzbył się demonów. Całowała więc do utraty sił, szarpała za materiał jego koszuli i palcami uczyła się na nowo, na pamięć, jego idealnie wyrzeźbionego ciała – zmienił się odrobinę: stał się silniejszy, mężniejszy i jeszcze piękniejszy, ale poza tym wciąż był tym samym wielkoludem, którego wiedziała, jak i gdzie musnąć, aby oszalał. Sama zresztą z wdzięczność przyjmowała jego potężne dłonie – niczym imadła zazwyczaj, a przy niej, tak jak kiedyś, delikatne i czułe, sprawiające jej taką przyjemność, że dosłownie wiła się pod nim, a nie robił nic ponad dotykania jej przez cienki materiał sukienki. Tęsknota – będąca dla niej dosłownie fizycznym bólem – wygrywała w niej: musiała ją nakarmić, napoić, zaspokoić, a n najlepszym rozwiązaniem było poddanie się tej jednej, szalonej i irracjonalnej chwili, kiedy on muskał jej szyję, trzymając ją mocno, a ona rozplątywała jego kitek i szarpała za włosy. Żar buchający z ich świadczył zaś o tym, że doprawdy byli dla siebie stworzeni – nie było konsekwencji, nie było przeszłości, byli tylko oni. Dryfujący w ulotnej minucie szczęścia.
    — Zamknij się… proszę… nic nie mów… – wysapała mu nagle do ucha, przymykając powieki i nie chcąc się relaksować: zachowywała się trochę tak, jakby miało ograniczony czas i niedługo to wszystko miało pęc niczym bańka mydlana. Nie chciała czekać, nie chciała się bawić ani nie chciała niczego odkładać. Chciała po prostu j e g o , nawet jeśli za niedługi moment miał zniknąć ponownie. – Błagam… proszę… – nie byłą w umie nawet pewna, o co tak właściwie jej chodzi, dlatego też po prostu z wdzięcznością przyjęła kolejną jego pieszczotę, po której wygięła się w łuk i jęknęła: mimo wszystko zrobiła to, co chciał. Nie przeszkadzała mu w tym, co robił, bo robił to i jej naprawdę dobrze, jak długo nie zdecydował się skupić na jej lewym ramieniu. Wtedy szeroko otworzyła fiołkowe oczy, w których zagościł strach i szarpnęła się, niczym ryba wyciągnięta z wody. – Nie – sapnęła, niemalże bezgłośnie. – Nie. – Warknęła znacznie głośnie i mocno pociągnęła go za ciemne pukle; nie chciała, aby t a m ją muskał, bo to budziło bardzo nieprzyjemne wspomnienia i mogło obudzić w niej utracony przed paroma minutami rozsądek. Nie wiedzieć czemu, Vera zaś tego wcale nie chciała: pragnęła być ten raz całkowicie nierozsądna. – Nie rób – powiedziała to tak ostro i nieprzyjemnie, że samą siebie zaskoczył. – Nie – powtórzyła, patrząc na niego z taką determinacją, że gdyby jej wzrok mógł zabijać, on padłby już trupem. Później jednak, jak gdyby nigdy nic zadarła koszulę Connora, znacząc paznokciami jego silne plecy, boki i mięśnie brzucha, i dobrała się do rozporka, sunąc łydką po jego udzie, tym samym robiąc mu pomiędzy zgrabnymi nogami miejsce, i palcami w subtelnych grach pobudzała jego newralgiczne miejsca, aż wyzwoliła w nim zwierzę. Wilka, który nie był groźny, a jedynie namiętny, porywczy i władczy: który wiedział, co należy do niego i zacięcie o to wojował. – Weź mnie – zażądała, wsuwając chłodne palce za materiał jego bokserek. W ciągu sekundy, mocnym szarpnięciem jej piersi zostały odkryte, a koronkowy materiał majtek rozdarty w drobny mak. Uśmiechnęła się nieprzytomnie.

    podniecona i niewiele ogarniająca VERA, która ewidentnie nie myśli

    OdpowiedzUsuń
  17. Nie przypuszczała, że jeszcze pamięta, co znaczy prawdziwa namiętność. Owszem, to nie tak, że Vereena całe trzy lata żyła w celibacie, ale też wcale nie mogła się pochwalić jakimś wybitnym doświadczeniem w kwestiach damsko-męskich, co było doprawdy zaskakujące, biorąc pod uwagę jej urodę oraz fakt, że większość facetów na świecie na jedno jej skinienie padłaby jej do stóp. Właśnie jednak o to jej chodziło – nie potrzebowała kolejnych samców, pragnących zaspokojenia w objęciach pięknej kobiety, a kogoś, kto dostrzeże jej wnętrze: smutne, poharatane, ale wciąż bardzo barwne i zwyczajnie dobre, mimo że mocno zagubione. Niestety, dotychczas jedynym, który to zrobił – co prawda, biorąc pod uwagę to, co uczynił później, pod poważną wątpliwość można było poddawać szczerość jego zachowań i panna Thorne postrzegała to bardziej w kategoriach świetnej gry aktorskiej, niźli szczerego zainteresowania jej osobą – był ten wielki wilkołak, który trafiał w tak czułe punkty na jej ciele, że miała wrażenie zniknięcia tych trzech lat rozłąki: było zupełnie tak, jakby kochali się jeszcze tego samego poranka, jak to mieli w zwyczaju. Ona bowiem, ten cały czas nie potrafiła – Connor był jej na zawsze i na wieczność, pierwszym, ostatnim i jedynym, bo chociaż tę parę razy oddawała się Uxbalowi – pod wpływem dużej ilości białego wina i zupełnie niepotrzebnie, bo mężczyzna wyobrażał sobie później niestworzone rzeczy – to następnego dnia już tego żałowała. Nienawidziła się, rzecz jasna, za to, że przytłaczało ją widmo zdrady, skoro nie tylko została porzucona, ale i też dano jej jasno do zrozumienia, że Greyback nigdy nie traktował jej poważnie, szczególnie że sam miał ciężarną partnerkę niedaleko. A jednak – kiedy ją całował, nie potrafiła się mu oprzeć…
    — Wciąż to lubisz – wyrwało się jej więc w skrajnym wręcz rozpaleniu, kiedy czuła, co się z nim dzieje, gdy jej sprawne i zwinne, długie palce muskały jego najbardziej wrażliwe miejsce. – To też? – Nagle zacisnęła wokół niego dłoń. – Lubisz… – zaśmiała się krótko, trochę jak szaleniec. Nie było nieśmiałej Very, a płonąca, pewna siebie i swego kobieta, którą obudził w niej przed wieloma laty, kiedy to oddała mu siebie po raz pierwszy, w jego wielkim, skrzypiącym łóżku, stojącym pod wilgotną ścianą domku na zboczu klifu, o który dzień w dzień rozbijały się potężne fale. Kompletnie wyłączyła przy tym swój mózg i chyba także pozbyła się na chwilę tej części resztek serca, które ciągle bolały na myśl o tym przepięknym wilkołaku. Istniało tylko spopielające wszystko pożądanie i jej determinacja, aby chociaż ten jeden raz nie myśleć, nie analizować, nie przejmować się i brać wszystko takim, jakie jest, bez bania się konsekwencji swoich czynów lub poczucia winy. – Lubiłam te majtki – warknęła, niby ostrzegawczo, ale wcale jej to, co zrobił, o dziwo, nie przeszkadzało; zresztą, nie miała się nawet jak nad tym zastanawiać, bo w ciągu sekundy jego wargi zamknęły się wokół jej wrażliwego sutka, pieszcząc pełną pierś. Nie była nawet w stanie zaprotestować, oprócz chwilowego stężenia wszystkich mięśni, kiedy zaczął rościć sobie do niej prawa: na tę jedną noc znowu była jego. Jedyne, co była w stanie zrobić, to wpleść palce w jego włosy i docisnąć jego usta do swojej kobiecości. – Chodź tu – zażądała ostro, przez zęby i szarpnęła go do siebie. – Dość – chwilę później powstrzymała jego silne ramię, gdy zaczął ją stymulować palcami. – Nie chcę tak – mówiła cicho, niemalże sycząc, a przy tym bardzo zimno. Wydawała mu polecenia tak, jak dawniej, podczas swoich gierek. – Chcę… – zaczęła, drżąc i urwała gwałtownie, przełykając głośno ślinę, aby dodać sobie pewności siebie. Zadarła podbródek i powiedziała twardo: – Masz we mnie wejść – wsparła się na łokciu lewej ręki, a prawą zsunęła z jego pośladków spodnie oraz bokserki. – Nie pieprz już nic – przyłożyła kciuk do jego ust – tylko pieprz – pociągnęła go za kark i porwała ich języki do tańca, układając się na plecach i wypychając biodra tak, aby poczuł, co się z nią działo.

    zwariowana i zakrawająca o nimfomanie VERA, która się nie poznaje…

    OdpowiedzUsuń
  18. Jej wrzask zlał się z jego krzykiem. Nie było w nim jednak bólu ani frustracji – była zaś nieokiełznana, nieopisana przyjemność, której nie można było opisać słowami. Vereena wariowała, nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić – chciała jęczeć, piszczeć, wić się i szarpać swoje oraz jego włosy, drapać swoje policzki i jego skórę, a na koniec całować wszystkie szramy, jakie na nim pozostawiła. Connor zaś nie zrobił wiele, ot wykonał jeden prosty ruch swoimi silnymi biodrami – wbił się w nią, połączył ich ciała, szukające się tyle miesięcy i w końcu odnalezione, w namiętnym uniesieniu i zamarł, najwidoczniej sam nie mogąc sobie poradzić z emocjami, jakie nim owładnęły. W tamtej chwili więc nawet nie rozpatrywała tego w kategoriach rzeczywistych zachowań i odczuć oraz reakcji na nie, czy tez fałszu, zwykłej perfidnej gry, którą mógł prowadzić. Ten jeden krótki moment, zintensyfikowany tęsknotą gromadzoną w jej drobnym pełnym ognia i miłości ciałku, sprawił, że faktycznie brała wszystko tak, jakim było – jakim to otrzymywała, nie zastanawiając się zupełnie nad niczym. Oczywiście, jakiś irytujący głosik w jej głowie notorycznie powtarzał jej, że jeszcze tego pożałuje – że będzie cierpieć i tym razem się nie pozbiera, ale sukcesywnie go wygłuszała dając się porwać nieokiełznanej, dzikiej i zwierzęcej rozkoszy.
    Był silny i szybki – jego ruchy mocne i dogłębne, a po początkowym zamrożeniu nie było już śladu. Vera dosłownie w związku z tym traciła dech, podczas gdy on na nią napierał – i szybciej, i szybciej, i szybciej – i nie miała pojęcia, co robić z dłońmi: wbijała paznokcie w jego plecy, obejmowała go czule ramionkami, a czasem wyrzucała ręce za głowę, aby nadać swoim krągłym piersiom jeszcze bardziej kuszący kształt, który dosłownie zapraszał Greybacka do kolejnych pieszczot. Jej czerwone, nabrzmiałe od pocałunków i słodkie usta co chwilę szeptały jego imię z nabożną czcią, lub krzyczały bez wydawania dźwięków, albo bluźniły tak, że mógłby jej pozazdrościć niejeden samiec – wszystko to zaś było wynikiem szalejącego pożądania, które raz po raz, olbrzymi, destrukcyjnymi falami zalewało jej lędźwie i podbrzusze. Im bliżej natomiast szczytu byli – tym bardziej nerwowi się stawali. On wbijał się w nią krótkimi, szybkimi uderzeniami, ona objęła go mocno udami, krzyżując łydki na jego pośladkach; ona gryzł jej szyję i warczał niczym prawdziwa bestia; ona szarpała go za włosy i zmuszała do szaleńczych pocałunków; on wsunął silne ramiona pod jej plecy i przycisnął się do niej całym ciałem; ona uniosła się leciutko, aby zmienić kąt, pod jakim w nią wchodził. Jeśli tak wyglądała śmierć – chciała jej zaznać natychmiast.
    — Dojdź. – Warknęła rozkazująco do jego ucha, nadgryzając naprawdę silnie jego małżowinę. – Dojdź. Teraz. – Żądała dalej, niemalże rozpaczliwie, nie wiedząc czemu, ubzdurawszy sobie, że jeśli nie poczuje, jak zalewa ją jego nasienie, ona również nie zazna tej słodkiej nirwany, którą zawsze niósł orgazm wywołany zbliżeniem z Connorem. – Szybciej. – Zażądała więc, chociaż już wszystko ją bolało, a na jej jasnej skórze, niemalże w każdym miejscu, którego dotknął, pojawiały się siniaki; nie było to jednak niczym dziwnym: była przecież niebywale maleńka pod jego olbrzymim cielskiem. Wiedziała też, że prosi o wiele: obydwoje dyszeli, byli spoceni i już ledwo przytomni, a i tak ona chciała więcej. – Błagam! – Wrzasnęła, odchylając głowę i eksponując swoją szyję, a jednocześnie drapiąc do krwi jego łopatki, pełne blizn i tatuaży. W końcu zaś wbił się w nią tak, że nie tylko zapadła się w materac, ale także drewniane wezgłowie łóżka, o które się w pewnym momencie wsparł, pękło pod naporem jego palców, potężnych niczym imadło. Nie musiał później nic robić: wrzask panny Thorne, to, jak się spięła oraz fakt, z jaką siłą zacisnęła mięśnie na jego męskości, jasno świadczył o tym, że właśnie przeżyła jeden ze swoim najpiękniejszych szczytów. – Na wszystkie relikwie Merlina… ja pierdole… – skwitowała po wszystkim.

    szczęśliwa, ale lewo żywa VERA, przygnieciona przez pewnego wilczka

    OdpowiedzUsuń
  19. — Nie mogę oddychać… – wysapała nagle, dosłownie płacząc z przyjemności; w kącikach jej fiołkowych oczu zabłysły łzy szczęścia. – N-nie mogę… n-nie… – miotała się, jąkała i nie potrafiła zebrać myśli w żadną, logiczną całość, naprawdę z trudem chwytając oddech, którego nie było samo to, że pewnego dwumetrowe cielsko przyszpiliło ją do materaca, ale z rozkoszą, jakiej chwilę wcześniej zaznała: przyjemnością tak obezwładniająca, że swoją siłą mogła dosłownie zabijać bez najmniejszego trudu. Słyszała bicia ich serc: jeden, szaleńczy rytm. – O Boże… Boże… – wyjęczała, przełykając ślinę, odchylając głowę do tyłu, ale ani myślała odsuwać do siebie mężczyznę, czy jakkolwiek go besztać: tęskniła za takimi chwilami, jakie właśnie przeżywali; za momentami czułości, nastającymi po spełnieniach, które zdzierały im gardła, wymęczały ich kompletnie i sprawiały przyjemny rodzaj bólu. Mimowolnie go więc objęła, chociaż byli straszliwie spoceni, a on wciąż miał ściągnięte do połowy ud spodnie, a ona skotłowaną w talii sukienkę; gładziła go po karku, bawiąc się jego gęstymi, miękkimi puklami tak, jakby nic się przez te trzy lata nie wydarzyło. – Nie mogę… – powtórzyła jeszcze ciszej, z maślanym uśmiechem i pełnym zachwytu spojrzeniem. Nie panując nad sobą, ucałowała go w czubek głowy.
    Schowany był w zagłębieniu jej szyi, tulił ją mocno i w ciąż w niej trwał, a Vereena zorientowała się, jak bardzo jej takich momentów brakowało – jak bardzo chciałaby, aby wróciła to, co kiedyś było na porządku dziennym: ich czułostki, pojawiające się natychmiast, kiedy zaspokoili w mistyczny niemalże sposób swoje pierwotne, zwierzęce żądze, robiąc sobie wzajemnie krzywdę: niezbyt wielkie, ale jednak – on zostawił jej ślady zębów i palców w postaci siniaków na szyi, biodrach, brzuchu i biodrach, a ona na całych długościach jego rąk i pełnej powierzchni pleców, krwawe szramy po swoich paznokciach. W ogóle więc – mając to w zasięgu swoich drżących od ekstazy i emocji dłoni – jakoś nie przejmowała się ani tym, ile śladów swej bytności na niej zostawił – chociaż oczywiście zastanawianie się nad tym miało jeszcze przyjść i ją niszczyć – czy tez jak mocno zniszczył wezgłowie, a chyba i ramę łóżka, które było dziwnie przechylone. Nie było to absolutnie ważne, jak długo – co naprawdę w normalnych okolicznościach byłoby dla niej wyjątkowo ciężkie do przyznania – miała go obok. W tamtym jednak momencie nie istniało nic poza nimi: poza dwojgiem idealnie nieidealnych ludzi, którzy pomimo wszystkiego pasowali do siebie idealnie i wciąż pamiętali, jak należy się ułożyć, aby było im najwygodniej.
    — Connor – zagaiła więc nagle, chwytając jego zarośnięte policzki; najpierw nosem sunęła po jego brodzie, wdychając jego zapach, później czule kradła z kącików jego ust pocałunki, a na koniec przesunęła językiem po jego wargach, a dolną finalnie nadgryzła, chichocząc słodko. – Wszystko mnie boli – przyznała, nawet nie wiedząc, że jego gwałtowność spowodowała u niej drobne krwawienie i przez to czerwona posoka, spływała po jej udach, brocząc i jego skórę, wraz z jej sokami i jego nasieniem. Uśmiechała się jednak, jak głupia, tonąc w jego księżycowych tęczówkach, ni z tego, ni z owego poruszając się perfidnie, aby sprawdzić, w jakim są stanie: ją rwało wszystko, a on szybko robił się gotowy do akcji; zawsze podobało się jej w nim to, że nie musiał długo czekać i był ardziej wytrzymały, niż zwykli mężczyźni. Oczywiście, nie było to najważniejsze, ale gdyby w tamtej chwili, leżąc na rozklekotanym łóżku w wynajmowanym pokoiku w zajeździe „Lusterko” w Hogsmeade, zaczęła się roztkliwiać nad innymi rzeczami, które się jej w nim podobały, niechybnie dotarłaby i do smutnego końca ich historii, a ta zakończyłoby tę magiczną noc. – Rozbierz mnie – nakazała zamiast tego; już łagodniej i czulej: ponownie wróciła słodka i niewinna Vera. – Powoli – dodała szybko, ale niemalże błagalnie.

    chyba jednak niezaspokojona VERA, która nigdy nie ma dość swojego wilczka…

    OdpowiedzUsuń
  20. Przez sekundę, jako słodka Vera, uśmiechała się uroczo i subtelnie oraz czule muskała opuszkami placów jego poorane bliznami i pełne tatuaży, umięśnione ramiona, szukając w nich bezpieczeństwa – nagle jednak, Connor gwałtownie to przerwał. Gdyby nie szok, jaki w niej wywołał swoją reakcją oraz słowami – dotyczącymi, jak się okazało, kilku kropelek krwi, które były najpewniej oznaką jej kruchości, braku doświadczenia i faktu, że naprawdę za sobą tęsknili – jakie z siebie gwałtownie wyrzucił, najpewniej skuliłaby się z powodu jego krzyku i egzaltacji. Opanowanie jednak przyszło względnie szybko i wcale nie miało przyjemnego obrotu. Drganie prawe dolnej powieki wskazywało, ze wcale mu nie uwierzyła – uznała jego słowa za tanie zagrywki i kłamstwa, które miała zamiar natychmiast sprostować, chociaż najpewniej w mocno nieodpowiedni sposób.
    — Och… nigdy byś co? – Nie powstrzymała lodowatego pytania i pełnego wyrzutu spojrzenia; znowu wróciła jej do głowy ta straszna chwila, kiedy stali na klifie, wiatr rozwiewał ich włosy, szept ledwo przebijał się przez bałwany rozbijające się z hukiem burzy o skały, a on nagle przybrał swoją na poły zwierzęcą postać i rzucił się na nią z pazurami: był tak wielki i silny, że wystarczył ułamek sekundy, a ona leżała już bez przytomności na mokrej od deszczu trawie, z rozoraną ręką. Na jej jasnej twarzy pojawił się w związku z tym nieładny grymas: bólu, żalu i zawodu, spowodowany właśnie przypomnieniem sobie tego, co jej uczynił; tego, że ją później zostawił; tego, do czego ją pchnął. – Nie skrzywdził mnie? – Zaatakowała cichutko, podstępnie, niczym żmija, która czai się godzinami w bezruchu na upatrzona ofiarę, a później rzuca się jej gwałtownie na kark, wbijający kły wprost w kark delikwenta, w ciągu paru chwil paraliżując, a później sącząc jad, zabijając w konwulsjach. Uśmiechała się nawet przy tym, nieco perfidnie i zupełnie, jak nie ona: tak jakby nagle przed profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami siedziała inna dziewczyna, łudząco podobna do kobiety, która nie zważając na strach i swoją drobną posturę, schodziła chybotliwą drabinką w głąb opuszczonej, pełnej pająków, nietoperzy i innych nieprzyjaznych oraz nieprzyjemnych stworzonek, kopalni Wheal Hope, aby go rozkuć z łańcuchów po pełni i wyciągnąć, chociaż ledwo dawała radę, na powierzchnię, gdzie owijała go ciepłym kocem, dawała mu jeść, pić i tuliła tak długo, aż przestawał szlochać, z twarzą ukrytą w jej piersiach. – Nie martw się jednak – wbrew swojemu doprawdy mrożącemu krew w żyłach głosowi, w czułym geście ułożyła dłoń na jego zarośniętym policzku – nic mi nie jest – zapewniła i musnęła jego usta; chwilę błądziła swoimi wagami po jego, aż wreszcie tchnęła cichutko: – Już nic mi nie jest… – oczywiście, wilkołak mógł to odczytać dwojako: jako że pocałunek odegnał wszelkie jej smutki, ale także jako stwierdzenie, że zwyczajnie pogodziła się z tym, co się wydarzyło i żyje dalej. Żadna z tych rzeczy nie była ani do końca prawdą, ani do końca kłamstwem. Rzeczywistość stała w rozkroku pomiędzy tymi dwoma faktami, tak jak i panna Trone, zajmując swoje miejsce między światem mugoli, a czarodziejów. – Rozbierz mnie – powtórzyła więc, ponownie tak, że nie sposób było się jej sprzeciwić. Nie mogła pozwolić, aby ta chwila powrotu do rzeczywistości trwała chociaż chwilę dłużej, bowiem wtedy niechybnie uciekłaby, a bitwę pomiędzy pragnieniami ciała, bólem serca, a głosem rozsądku, wygrałby właśnie umysł, a nie fizyczność, której zaspokojenia erotycznych rządz wciąż potrzebowała; po raz pierwszy zgrywała wyrachowaną materialistkę i nie mogła powiedzieć, aby jakoś wyjątkowo się jej to podobało: obrzydzenie jednak, tak jak wyrzuty sumienia oraz inne, całkiem dla jej osoby normalne emocje, miały przyjść znacznie później. – Zdejmij swoje spodnie… i rozbierz mnie – kusiła dalej, zmysłowym szeptem, który wsuwała wprost do jego ucha, ze słodkimi wargami przy jego małżowinie. – Teraz… Connor… – kusiła perfidnie.

    OdpowiedzUsuń
  21. Wiedziała, ze zachowuje się zwyczajnie źle i podle i nie powinna była nigdy dopuścić do tego, aby doprowadzić siebie do takiego stanu, w którym absolutnie nie panuje nad swoimi emocjami i musi chować się za maską perfidnej, chłodnej i kompletnie różnej od siebie kobiety, która za życiowy cel postawiła sobie uwiedzenie pewnego potężnego wilkołaka. Niestety, sytuacja, jaka nastała, daleka była od chociażby względnie normalniej, przez co i zachowanie Vereeny nie należało do najbardziej logicznych – musiała się przecież jakoś dostosować, bowiem inaczej niechybnie zwariowałaby. Nie miała sił na kolejne przepychanki, na kolejne tłumaczenia ani nawet na najdrobniejsze rozmowy, bo te niechybnie doprowadziłyby ich do dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego roku, kiedy wszystko zostało przez Connora zakończone w wyjątkowo paskudny sposób – nie tym zaś chciała sobie w tamtej chwili zaprzątać głowę. Zdecydowanie miała swoje priorytety i one opiewały na nacieszenie się mężczyzną – jakkolwiek żałośnie to brzmiało – i chociaż najprawdopodobniej zastosowała mocno nieodpowiednie środki do tego, pokazując się ze strony, z której nie mógł jej pamiętać, bo to nie była ona. Niemniej, były skuteczne i chociaż miała się później nienawidzić – wtedy liczyło się tylko i wyłącznie to.
    Prawda była jednak taka, że wbrew zdrowemu rozsądkowi – który chyba straciła już w sekundzie, kiedy poczuła jego zapach i zobaczyła przystojną twarz w pełnym słońcu na hogwarckich błoniach przed paroma godzinami – swoim założeniom, decyzjom oraz lekcjom, które pobierała sama od siebie, aby nauczyć się bez niego, ona nadal go kochała. Oczywiście, panicznie bała się do tego przyznać – nawet sama przed sobą, a co dopiero przed nim, biorąc pod uwagę, jak wyglądało ich ostatnie spotkanie, a on przez kolejne trzy lata nawet nie zainteresował się, czy przeżyła; w Verę boleśnie uderzyła świadomość, że mogłaby nie żyć, a on i tak zupełnie by się tym nie przejął – ale jej ciało miało swoje własne zachcianki. Nie serce – o umyśle nie wspominając, bo ten został wyrzucony za drzwi pokoiku w zajeździe – które tak bardzo cierpiało i krwawiło, gdy wspominało ten paskudny ból porzucenia przez kogoś, komu się je oddało i ledwo biło ze świadomością, że po wszystkim Greyback i tak wróci do swojej kobiety i dziecka, którego oczekiwali, a właśnie jej organizm. Obudził się w niej fizyczny pęd, którym chciała siłą zepchnąć w dal żal i smutek, które były od wielu miesięcy nieodłączoną częścią jej ulotnej egzystencji. Naiwnie wierzyła, że potrzebuje tego jak powietrza, aby móc przetrwać kolejny rok w jego obecności – aby się nim nacieszyć.
    Rzecz jasna, graniczyło to z cudem i w rzeczywistości – nie było możliwości, aby Vereena miała go dość w pełni kiedykolwiek. Wmawiała sobie to jednak cały czas, bardzo namiętnie – niemalże równie namiętnie co oddawała jego pocałunki – że to właśnie to, czego najmocniej potrzebowała, chociaż naprawdę jedynym, co było jej niezbędne do życia w ogóle, do oddychania i do wstawania codziennie z łóżka, była obecność Connora w jej życiu: księżycowe oczy, które patrzyły na nią tak, że uginały się nad nią kolana, cudowny uśmiech, który jasno wskazywał, że dla niego jest najpiękniejsza i najważniejsza, silne dłonie i szerokie ramiona, w których ją chował i zapewniał bezpieczeństwo oraz głęboki głos, którym szeptał jej, że wszystko się ułoży i przypominał, aby zawsze nosiła okulary w torebce. Zaraza, zapomniałam o nich…, pomyślała i na jeden krótki moment zamarła w bezruchu, a jej jasna twarz jeszcze bardziej pobladła, jednocześnie drżąc, gdy palcami sunął po jej nagich już plecach i bokach. Zdecydowanie była od niego zbyt mocno uzależniona i aby jakoś sobie z tym poradzić, szybko odwróciła się do niego gwałtownie, aby dać się porwać chwili – pozwoliła się pocałować, a nawet otrzeć ślady krwi i ich soków ze swoich ud, a finalnie się położyć. Przestawienie się na bezpieczny tryb, wcale nie było łatwe ani przyjemne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej, finalnie przekręcił ją na brzuch, gdzie obdarował atencją jej kark i łopatki oraz pośladki. Nie wiedzieć czemu, ale myśl, że jest to pozycja którą zawsze lubił, sprawiała jej jakąś dziką przyjemność – mówił przy tym dużo, szeptał jej czule, a ona wcale nie chciała słychać, a mimo to jego słowa bardziej w nią uderzały, niż najbardziej intensywny gest. Ona zaś milczała, jak zaklęta. Zespolili się więc najpierw w taki sposób – znowu szybko i gwałtownie: ona ze ściśniętymi udami, będąc jeszcze ciaśniejszą, on zaś krzyczał i warczał. Później sprawili sobie przyjemność ustami – znowu bez słowa – a na koniec faktycznie kochali się. Powoli, długo, subtelnie, delikatnie, jęcząc swoje imiona, a Vera, gdy w jednej chwili dotarli do szczyt – poczuła dziwne mrowienie w całym ciele. Przyjemność tak obezwładniająca, że ledwo mogła chwycić dech, mimo że ich tempo było zabójczo powolne, a ona dosłownie popłakała się w pewnej chwili ze swojego szczęścia, ale i z rozpaczy, że to wszystko w szybko pęknie niczym bańka mydlana. Nie pomyliła się – gdy tylko profesor zasnął wtulony w jej piersi, zmęczony i mruczący z rozkoszy, ona pojęła, jak wielki błąd popełniła. Nie mogła go naprawić, ale mogła to czym prędzej zakończyć – cudem wysupłała się z jego szczelnych, silnych objęć, nim wstał świt. Hogsmeade spało, kiedy wychodziła.

      { Do Connora Greybacka, profesora ONMS, Hogwart
      Drogi kolego,
      ta noc była błędem, który kosztuje mnie utratę szacunku do siebie – po tym, co zrobiłeś mi przed trzema laty, nie powinnam nawet z tobą rozmawiać, a jednak upokorzyłam się po raz kolejny i wylądowałam z Tobą w nieodpowiednim miejscu. Nie wybaczyłam Ci, gdyby w ogóle cokolwiek to Cie obeszło, a to, co się stało było objawem mojej skrajnej głupoty i naiwności.
      Oczywiście, żadnego żalu do Ciebie nie żywię z powodu tej nocy – to wszystko jest tylko i wyłącznie moją winą, z która uporam się samotnie. Wracam jednak tam, gdzie moje miejsce – do mojego narzeczonego, a Tobie życzę powodzenia na nowej drodze życia: pociechy z dziecka i udanego małżeństwa.
      Nigdy nie będę już Twoja, na Twoje własne życzenie.
      Z pozdrowieniami, do zobaczenia we wrześniu, drogi kolego,
      Vera Throne, pielęgniarka w SS, Hogwart }


      Jedynym śladem bytności, jaki pozostawiła po sobie w pokoju motelowym zajazdu „Lusterko” był pieczołowicie złożony liścik, pachnący słodkim bzem i cierpkim agrestem. Ułożony na poduszce obok głowy Greybacka i zapisany eleganckim, drobnym pismem, gdzie niegdzie rozmazanym przez kropelki – jej gorzkie łzy, które notorycznie spływały po jej policzkach, kiedy próbowała nie trząść się jak osika, gdy zapisywała tę parę słów, które na zawsze wyrwały jej już serce; słów, które wyjaśniały wszystko i stawały sprawę jasno: robiły z niej doprawdy paskudną dziewczynę, której w ogóle nie poznawała. Dosłownie czuła wielką, paskudną, palącą wyrwę, jątrząca jad po lewej stronie klatki piersiowej, która doprowadzała ją do duszności – co grosza: gdy widziała, jak wilkołak spokojnie i niewinnie śpi, przypominały się jej te chwile w Boscastle, gdy o poranku przynosiła mu nabitą fajkę i kubek słodkiej, czarnej kawy i po prostu patrzyła, jak pali, popijając parującym napojem. Nie powstrzymała się więc, od krótkiego pocałunku w jego czoło, rozkoszując się jego zapachem i ciepłem. Schodząc więc z walizkami i kierując się na peron – bała się, że w swoim rozkojarzeniu jej teleportacja skończy się tragicznie – miasteczka, zniszczyła jeszcze jedno lustro, w którym spostrzegła tak obce odbicie…

      kompletnie załamana i dosłownie popełniająca t=rytualne seppuku VERA THRONE, która musiała zamknąć za sobą drzwi, aby nie zwariować, mimo że boli jak sto diabłów

      Usuń
  22. Lipcowy poranek witał ją mgiełką i przyjemnym chłodem, tak cudownie orzeźwiającym po całych dniach żaru lejącego się z nieba. Witał ją jednak czymś jeszcze – poczuciem, ze oto nastąpił koniec pewnego etapu; że wychodząc z pokoju hotelowego zajazdu „Lusterko” zamknęła za sobą na dobre, na kilka spustów etap związany z Connorem i że to, czego dopuściła się całą noc oraz później, kiedy wyplątała się z jego objęć, na dobre przekreśliło wszystko, co ich kiedykolwiek łączyło. Oczywiście, to nie tak, że Vereena chociażby przez moment, przez te trzy lata, odkąd ją zostawił, wierzyła, że może do niej wróci i wszystko wspólnymi siłami naprawią – aż tak głupia i naiwna nie była. Liczyła bardziej, że może po czasie, kiedy jakoś uda się jej zasklepić rany, które wciąż broczyły krwią – w zaleczenie ich absolutnie nie wierzyła, bo też czegoś takiego nie dałoby się dokonać, chociażby dlatego, że o bólu notorycznie przypominać jej miały blizny na lewym przedramieniu – jakoś, po ludzku, się dogadają i zaczną egzystować obok siebie. Wszystko jednak to, co uczyniła w ostatnich godzinach skutecznie ją od tego odwiodło – kochała go zbyt mocno, aby móc być z nim w bliskich relacjach: jej serce zwyczajnie by tego nie przeżyło. Co grosza jednak – układ swoistej obcości między nimi, także jej się nie podobał.
    Niemniej, tym razem to ona mogła czuć się niewątpliwą górą – w końcu to ona zdecydowała, kiedy się zaczęło, a w którym momencie dobiegło końca. Niestety, nie przynosiło jej to żadnej ulgi: tęsknota i ból były takie same, a może nawet większy, bo tym razem wiedziała, że to ona zawiniła. Oczywiście, to Geyback w sierpniu dwa tysiące dwudziestego odwrócił się na pięcie i pozostawił za sobą zapach ziemi, cedru i imbiru, jako jedyną pamiątkę – nie licząc maluszka pod jej sercem, o którym nigdy nie miał się dowiedzieć – a ona próbowała się usprawiedliwić, ze tylko dokonywała jego dzieła: podejmowała takie kroki, jakich na pewno by sobie życzył, a które opiewały na kompletne zerwanie ich jakiegokolwiek kontaktu. Do tego zaś, co tylko mocniej ją zabijało i niszczyło, dochodziła paskudne poczucie bycia nie tylko słabą – przecież tak naprawdę to on ją uwiódł swoim pierwszym pocałunkiem, kiedy wpadł do przybytku pana Ereteina – ale i zwyczajnie podłą. W końcu miała dość sił i rozumu, aby wyrzucić go za drzwi, a nie prowadzić do tego, że zdradził swoją partnerkę – nie wiedziała, czy Chloe, o której opowiedziała jej Bea, była już jego żoną, czy jeszcze nie; nie było to jednak ostatecznie aż tak istotne – oraz dziecko, którego wspólnie oczekiwali. Nienawidziła się za to wszystko diabelnie.
    Nienawidziła siebie jeszcze mocniej niż jego samego. Było to o tyle niesamowite i absurdalne, bo to on ją przecież zabił trzykrotnie; wtedy, kiedy zaatakował ją z niewiadomego powodu swoimi ostrymi pazurami, mogąc zakończyć jej karierę; wtedy, kiedy obudziwszy się w Szpitalu Świętego Munga zorientowała się, że on już nigdy nie wrócił i porzucił ją, najpewniej dlatego, że nie była dla niego wystarczająco dobra; wtedy też, gdy w przypływie beznadziejności i nienawiści oraz bezbrzeżnego smutku, który był chyba jedynym, co ją od tamtej chwili szczelnie wypełniało po brzegi, chwyciła za nieodpowiednią fiolkę i zabiła ich dziecko. Trzy cholerne, kurewsko bolesne razy, a ona i tak go kochała i wiedziała, że rozpoczęcie pracy w Hogwarcie było najgłupszą i irracjonalną decyzją, jaką podjęła w swoim nędznym życiu. Zasługiwała więc chociaż na ten jeden moment bycia kimś silniejszym i wiedzącym, czego chce od życia – szkoda, ze jej prawdziwe pragnienia musiały zejść na dalszy plan, aby mogła się na nim zemścić. Zrozumiawszy, że jej planem niemalże od początku – mimo że wcale tego nie chciała – była chęć upodlenia wilkołaka, stanęła jak wryta na peronie i załkała – jej płacz poniósł się zaś po śpiącym Hogsmeade, a później zagłuszył go szum wpadającego na stację z wielką prędkością pociągu, który zabierał ją do Londynu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciała się nie dać. Boże, jakże ona nie chciała się za żadne skarby świata poddawać i pewnie wróciłaby do swojego starego trybu życia: od rana, do wieczora skupiając się jedynie na pracy, gdyby nie fakt, że czarodziejska placówka medyczna nie chciała jej przyjąć na niecałe dwa miesiące do pracy – pluła sobie w brodę, że tak bardzo uwierzyła, że znajdzie w starej szkole swoje bezpieczne więzienie, które odetnie ją od prób poszukiwania Connora, że rzuciła wszystko to, co miała w stolicy Anglii; oczywiście, nie byłaby sobą, gdyby nie okazało się, że jest gorzej, niż myślała i posada w Skrzydle Szpitalnym, zamiast dać jej względny spokój ducha, wepchnęła ją wprost do paszczy lwa, czyli w bliskie towarzystwo pewnego dwumetrowego nauczyciela Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. Pozostało jej więc jedynie wrócić do Kornwalii – oczywiście, mogła zostać u Uxbala i bardzo by chciała, ba!, marzyła, aby zachowywać się jak Greyback, bo była pewna, że na pewno to zrobił z Chloe, natychmiast, kiedy się obudziła, nawet jej nie mówiąc, czego się dopuścić, i wpaść swojemu hiszpańskiemu koledze wprost do łóżka, ale nie mogła. Była tak żałosna, że wciąż go czując i widząc – w końcu ledwo chodziła, a jej jasną skórę zdobiły fioletowe siniaki i różowe malinki od jego rąk, ust i zębów – nie była w stanie nawet pocałować innego.
      Na szczęście, mogła jak zawsze liczyć na ciepłe powitanie ze strony babci. Roselyn nie pytała, nie naciskała, wsiadła w swojego starego garbusa – którym nie powinna była jeździć – i odebrała ją z niedalekiej miejscowości Tregatta, gdzie dojechała z najbliżej stacji kolejowej autobusem; wciąż była zbyt roztrzęsiona, aby móc się teleportować. Później zaś dwa dni spała. Spała i śniła bardzo złe sny – śniła wichurą i wielkimi falami, strasznymi pełniami, agonalnym wyciem wilka, skrzekiem harpii i przerażającym porońcem: złośliwym demonem wywodzącym się z duszy zamordowanego dziecka, spędzonego lub poronionego płodu. Wiedziała, że to nie wróży niczego dobrego, a stara pan Thornton jej słuchała i rozumiała – kiwała głową, ale nie oceniała i za to Vereena była jej wdzięczna, jak nikomu innemu. To dzięki niej jakoś udało się jej podnieść po wszystkim tym, co się z nią stało, ale łatwo było zauważyć: wyniszczyło to ją do tego stopnia, że każdy dosłownie krok sprawiał jej cierpienie i tak, jak kiedyś wmawiała sobie, że żyje i pracuje na złość jemu – wierzyła, że w jakikolwiek sposób go obejdzie fakt, że jej nie rozbił tak do końca – tak wtedy istniała – bo tego życiem nazwać nie można było – aby nie opuszczać tej słodkiej staruszki, która zawsze robiła zbyt mocno nasączone likierem pralinki. Och, doskonale wiedziała, że była żałosna…
      Czasem więc tylko nocami, wychodząc na kornwalijskie klify i dając swoim srebrnym włosów szaleć przez zimny wicher wokół jej alabastrowej twarzy z dwoma, jarzącymi się w ciemnościach niczym latarnie morskie, fioletowymi punkcikami, oraz pozwalać się obmywać potężnemu Oceanowi, chciała oderwać nogi od ziemi i dać się porwać ciemnej, spienionej otchłani. Myśli samobójcze zaś nie ustąpiły nawet wtedy, kiedy dzięki znajomości babci, dostała tymczasową prace w przychodni w Boscastle do września – co prawda, nie mogła używać magii, ale przynajmniej miała zajęcia na całe dnie. Wsiadała na rower o siódmej rano i jechała sobie spokojnie, aby otworzyć małą klinikę, a później uwijała się między pacjentami, którzy albo patrzyli na nią bardzo krzywo ze względu na to, co zrobił jej ojciec lub pamiętali tę małą dziwaczkę, która potrafiła przesuwać przedmioty. Owszem, byli też tacy, którzy za dobrze wykonane zadania przynosili jej ciasta i potrawki, ale tych zdecydowanie było jak na lekarstwo; cieszyła się jednak z każdej takiej osoby. W związku z tym, wcale nie było dobrze. Nawet nie z powodu brzmienia nazwiska, które znowu wróciło, a od którego tyle czasu uciekało – było jej tak po prostu, po ludzku, źle i pusto, bo przecież zabarykadowała te najważniejsze drzwi w całej swojej dwudziestojednoletniej egzystencji.

      Usuń
    2. Co prawda, mogłaby mu wybaczyć każdą potworność, jakiej się dopuścił – była tego pewna, bo miała wielkie, pełne uczuć i ciepła serce. Musiałby być jednak przesiąknięty ohydztwem do szpiku kości, bo wtedy byłoby o wiele łatwiej: wzięłaby go takiego, zepsutego i nienadającego się do niczego w całości, nie roszcząc sobie żadnych praw ani nie wierząc, że będzie lepiej – on jednak potrafił kochać i to kochać tak, że słońce traciło blask, a księżyc płonął. W końcu – kochał ją przez tę chwilę, kiedy byli razem, a później się nią bawił, bo innego rozwiązania, które wyjaśniłoby cokolwiek, nie było. Do tego zaś bał się panicznie porażek, nie stawiał czoła przeciwnościom losu, tylko uciekał – nie mogła mu wybaczyć, bo był zbyt słaby na bycie dobrym, tak jak i ona zresztą; dlatego siebie nie lubiła równie mocno. Naprawdę przy tym chciała o nim zapomnieć i przez dwa bite miesiące wcale jej się to nie udało. W końcu marzyło się jej przynajmniej wymazanie z pamięci tego czas, gdy byli szczęśliwi, aby do niego wracać, nie rozdrapywać starych ran, ale coś usilnie jej przeszkadzało tego dokonać i tydzień przed planowanym wyjazdem z miasteczka, aby dostać się na peron dziewięć i trzy czwarte, a później wsiąść w Hogwart Express, dowiedziała się
      c o to było. Nie musiała nawet robić testów zakupionych przez babcię – wiedziała.
      Była w ciąży, a te dwie kreseczki na czterech różnych białych prostokącikach tylko to potwierdziły. W pierwszym odruchu wybuchła śmiechem – w końcu organizm od dawna dawał jej znaki, co się dzieje: nudności, wymioty, zawroty głowy, niemożliwość dopięcia ulubionych spodni, zbyt obcisłe w piersiach sukienki, niechęć do zapachu moreli i zupy wielowarzywnej – później zarumieniła się, jak dorodna piwonia – w zasadzie, nie powinna się była dziwić, skoro Greyback szczytował w niej podczas tej jednej nocy tyle razy, że aż czuła mrowienie w całym ciele – finalnie zaś zamilkła wpatrując się ze smutkiem w wyniki, jak w swój wyrok śmierci – nie mogła uwierzyć, ze los znowu, niemalże tak samo odtwarza sytuację sprzed trzech lat, jej to robi i rzuca jej coraz to większe kłody pod nogi. Długo trwała w bezruchu, aż wreszcie Roselyn zapytała ją, co zamierza i nie wiedzieć czemu odpowiedzieć przyszła jej nadzwyczaj łatwo: zachować, urodzić, wychować i nie mówić nic ojcu, bo tym razem nie miała zamiaru stracić tego, co miała najcenniejsze: swojego dziecka i miała za nie zamiar walczyć do utraty sił. Oczywiście babcia nie chciała zaakceptować tej ostatniej części postanowienia wnuczki, ale chociaż swoje podejrzenia miała – nie mogła nic uczynić, oprócz patrzenia, jak Vera trzymając się czule za brzuch rusza z walizkami na przystanek autobusowy, aby rozpocząć rok pracy, jako pielęgniarka. Chyba nigdy nogi jej się nie trzęsły tak, jak wtedy gdy przekraczała próg zamku – nie pamiętała uroczystości inauguracyjnej ani późniejszych powitan. Obudziła się dopiero następnego dnia w czasie śniadania, orientując się z ulgą, że Connora nie ma obok. Tydzień żyła we względnym spokoju ducha, nie musząc się z nim mierzyć – była zwykłym tchórzem.
      — Już chwila – wydukała, kiedy skupiona nad pacjentką, usłyszała dwa rodzaje kroków: powłóczące, należące do jakiegoś rannego i głośne oraz sprężyste, które od razu rozpoznała. Przerażona przełknęła ślinę. – S-słucham? – Odwróciła się powoli, sztywno, z twarzą niemalże przezroczystą i wyrazem paniki malującym się w jej fiołkowych oczach. – Och – wyrwało się jej, gdy spostrzegła poharatanego delikwenta. – Proszę go tam posadzić, profesorze – wiedziała, że musi działać, dlatego przybrała oficjalny ton i szybko zajęła się pacjentem. – Co się stało? Proszę nie szczędzić żadnych szczegółów, nie, nie ty chłopcze – upomniała Gryfona, co poznała po krawacie, układając go powoli – profesor – nie była w stanie na niego spojrzeć i w ogóle nie była gotowa na żadne z nim interakcje: obydwoje byli siebie warci; obydwoje siebie niszczyli; obydwoje byli kompletnie beznadziejni.

      bardzo przerażona VERA, która zaraz zemdleje

      Usuń
  23. Nie umiała inaczej, Boże, no nie umiała! Naprawdę, bardzo chciałaby umieć zachować dystans nie tylko do tego, co się stało przed trzema laty, ale i przed sześcioma, a także od tego, co stało się dwa miesiące wcześniej, ale zwyczajnie nie mogła – co zresztą bardzo skutecznie utrudniała jej świadomość, że nosi pod sercem dziecko Connora. Co gorsza, był taki moment, że chciała mu o nim powiedzieć, ale właśnie wtedy przypomniała sobie, co się stało tej nocy, gdy pobiegła z wynikami testów do jego chatki – jak rozorał jej pazurami rękę. Ponadto – dobijała ją myśl, że miał także potomka z inną kobietą, którą, jak się okazało słusznie, ale nieco przedwcześnie nazwała jego żoną; szybko dotarły do niej ploteczki uczniów, jak i kadry nauczycielskiej o profesorze Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, który najpewniej nie pojawiała się na śniadaniach i obiadkach, bo jest zajęty swoja ciężarną partnerką, z którą związek sfinalizował pod koniec sierpnia. To zaś tylko świadczyło o tym, że dla niego ta lipcowa noc była jedynie zabawą – krótką odskocznią, która zakończyła kawalerskie życie. Vereena jednak cierpiała w równym stopniu, a może jeszcze bardziej, bo musiała się zadowolić miejscem tej drugiej: niegodnej wspólnego życia, niegodnej dania mu syna lub córki, niegodnej noszenia jego nazwiska, bo nigdy nie wspomniał jej o wspólnym życiu. Była dla niego tylko zabaweczką, niczym więcej. Upodlił ją po raz kolejny, sprawił, że czuła się jak nic niewarty śmieć, a na dodatek – ten maluszek w jej łonie był wszystkim, co miała; dlatego też postanowiła sobie, że będzie tylko i wyłącznie j e j , z nikim się nim nie podzieli, a na pewno nie z Greybackiem, który za życiowy cel obrał sobie ranienie jej. Wciąż jednak, nie potrafiła go nienawidzić tak, jak zasługiwał.
    — Domyślam się, że się skaleczył w trakcie pana zajęć – uściśliła, nie bez kpiny i dużej wymowności: to, czym się zajmował wcale nie było bezpieczne, nie tylko dla jego uczniów, ale również dla jego samego, co jakoś ją przerażało – panie profesorze – odparowała więc bardzo chłodno, wciąż nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem, bo już sam fakt, Że czuła jego zapach, ziemi, cedru i imbiru, a do tego otulało ja jego wspaniałe ciepło, był dla niej wystarczająco agonalną mieszanką: nie potrzebowała spoglądać w jego piękne księżycowe oczy i przystojną twarz, w której mogłaby zobaczyć radość spełnionego męża i wyczekującego tatusia. Odchrząknęła jednak i powtórzyła sztywno: – Chochliki kornwalijskie – jej głos brzmiał tak bezdennie smutno i bezbrzeżnie smutno, że nawet młody Gryfon spojrzał na nią ze współczuciem. Wzięła kilka głębokich wdechów, aby chociaż odrobinę się opanować. – No, ważne, chłopcze, że nie czekają cię odtrutki. Trzeba tylko się upewnić, że nie masz wstrząśnienia – wyciągnęła zza czarnego paska swoją piękną różdżkę; uśmiechała się przy tym uroczo i pokrzepiająco – podać ci coś na ból – machnęła, mrucząc cichutko zaklęcie, które zaczęła go morzyć – i zająć się rozcięciem, żeby ci żadne blizny nie zostały – wzdrygnęła się mimowolnie. Dobrze, że biały fartuch pielęgniarki miał rękawy do łokci, więc zakrywał większość jej paskudnych szram; szkoda tylko, że był tak obcisły w okolicach jej brzucha i piersi. – Śpij Troy – pogładziła go po głowie, woląc się na nim skupić – byłeś dzielny – jej słodki szept wbił się w jego uszy i zabrał go natychmiast do krainy snów. Vera nie potrzebowała wiele: ot kilka razy machnęła kawałkiem drewienka, podała mu specyfik na odkażenie i użyła maści, a wszystko było gotowe. – Zemdlał, bo go bolało, nie każdy jest taki gruboskórny – warknęła nagle, wycierając dłonie o ręczniczek; bardzo jasnym było do czego referowała, ale nie drążyła tego tematu: zupełnie, jak żmija, która pluła jadem raz na jakiś czas, aby osłabić swoją ofiarę – panie profesorze – sarknęła kpiąco i zapowietrzyła się na moment. – Gratuluję – warknęła, widząc obrączkę na palcu serdecznym lewej dłoni, którą, podobnie jak prawą, zaciskał na białej, metalowej ramie łóżka szpitalnego.

    udająca twardą VERA, która wewnętrznie dusi się z rozpaczy

    OdpowiedzUsuń
  24. — Cóż… – Vereena mruknęła kpiarsko, nie mogą pozbyć się wrażenia, że Connor ponownie próbuje się żałośnie tłumaczyć, zwalając wszystko na przypadki: tym razem na nieudolność swoich podopiecznych – widocznie jednak nie zostali odpowiednio przygotowani, a także poinstruowani że chochliki kornwalijskie – nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ciężko jej przychodzi wypowiadanie – lubią być złośliwe – nie powstrzymała nieładnego uśmieszku, który jasno referował do osoby profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – i targają za uszy pod sufitem – przypomniała oschle, a przy tym dość obojętnie, ale nie dodała nic więcej w tym temacie. Absolutnie bowiem nie leżało w jej gestii upominanie, czy podważanie jego autorytetu, ale zwyczajnie pragnęła go uczulić, ze kiedy on, czy nawet ona, uczęszczali do Hogwartu, czasy były inne, dzieciaki roztropniejsze, a ich umysły naprawdę skupione na powierzonych im zadaniach. Z tego zaś, co zdążyła już przez te niespełna dwa tygodnie zaobserwować, Szkoła Magii i Czarodziejstwa zmieniła się niemalże w istny cyrk pełen osób o kolorowych włosach, z kolczykami w różnych dziwnych miejscach i niekoniecznie stosujących się do panujących zasad i szkolnego kodu ubraniowego. Widocznie jednak taką politykę otwartości i pełnej, dosłownie ślepej, tolerancji, obrał dyrektor Longbottom, doprowadzając jednak tym samym do całkowitego rozleniwienia studentów, uznających, że wszystko im się należy, a oni sami nie muszą nic robić, natomiast przywilej bycia czarodziejem to już nie coś pięknego, a przykry obowiązek. Verze wcale się taki chory układ nie podobał, ale nie miała w tej kwestii nic do powodzenia: jej głos nie był ważny. Ona tylko leczyła i to swoją pracę chciała wykonywać perfekcyjnie. – Możliwe – nie kłóciła się w związku z tym z osądem wilkołaka, który stwierdził, że Gryfon zemdlał z powodu widoku krwi. – Nie – przytknęła. – Nic mu nie będzie – zapewniła i spojrzała na spokojnie śpiącą twarz chłopaka i w czułym geście, aby poczuł się bezpieczniej, pogładziła go po płowych włosach i nie wiedzieć czemu, wtedy właśnie spojrzała na tę cholernie wielką, silną lewą rękę, zaciśniętą wokół ramy łóżka w Skrzydle Szpitalnej, na której serdecznym widniało złote kółeczko. Miała ochotę umrzeć, płakać i krzyczeć oraz rwać sobie srebrne pukle z głowy jednocześnie, a zamiast tego wyparowała, że mu gratuluję, tym samym siebie pogrążając. Wcale nie chciała prowadzić tej rozmowy i miała wrażenie, że grunt ulatuje jej spod nóg. – Nie musi się mi pan tłumaczyć – rzuciła szybko, widząc, że go speszyła swoimi słowami, zapadając się w sobie jeszcze mocniej. – Naprawdę, ja po prostu cieszę się pana szczęściem – skłamała lekko – i nie musi pan nic więcej dodawać – zachowywała między nimi coraz większy dystans nie tylko werbalny, ale także subtelnie odsuwała się od niego. – Na pewno z żoną, Chloe, tak? – udała, że zapomniała – stworzycie wspaniałą rodzinę dla waszego dziecka – mimowolnie jej dłoń wylądowała na jej lekko wypukłym już brzuszku; dobrze, ze stała do niego tyłem, udając, że jest zajęta przekładaniem fiolek i niemalże jedną ścisnęła w dłoni do pęknięcia, kiedy to on zaatakował ją pytaniem. Naprawdę, chciałaby wierzyć, ze nie zrobił tego z okrutną perfidią, a właśnie dla podtrzymania, w ogóle w jej opinii niepotrzebnej, rozmowy między nimi. Zadrżała gwałtownie i opuściła chude, drżące ramiona, bezwładnie wzdłuż swojego słabego, drobnego ciałka, które potrzebowało opieki i miłości, a nie ciągłego mijania się z prawdą, ucieczek i walki. Och Boże, jakże ona była już tym wszystkim zmęczona… – Myślę, panie profesorze, ze to nie pana… co?! – Niemalże wykrzyknęła; odwróciła się gwałtownie do niego, rozszerzając szeroko fioletowe oczy i prawie przewracając się o własne nogi. Wiedział. Musiał wiedzieć, bo inaczej nie winszowałby jej ani nie zagajał o zmiany. – Cooo? – Powtórzyła spanikowana. – O-o… o-o czym… t-ty mówisz? – Wyjąkała, ledwo chwytając oddech i blednąc gwałtownie.

    kompletnie przerażona VERA, która myśli, że wilczek zna jej sekret…

    OdpowiedzUsuń
  25. — Coś? – Powtórzyła piskliwie po nim, rozbieganym przerażonym spojrzeniem, sunąc po jego przystojnej twarzy i marząc o tym, aby nie myśleć o tym, jak wspaniale byłoby znowu tonąc w jego księżycowych tęczówkach, tulić się do ostrej brody, czy smakować idealnie wykrojone usta. Ewidentnie przez niego wariowała i miała tego zdecydowanie dość. Trzęsła się, jak osika poruszana przez gwałtowny wiatr i w ogóle nie widziała szansy ucieczki: nawet nie dlatego, że nauczyciel ONMS jej ją odbierał, ale zwyczajnie jej nogi były jak z waty i ołowiu jednocześnie. – Jakie – podkreśliła jednak w końcu z mocą – coś?! – Dosłownie wykrzyknęła, spanikowana wizją, że mógłby odkryć, że jest w ciąży. Nie wiedzieć czemu, ta myśl była dla niej straszliwa i budziła w niej dziwne demony, z którymi nie mogła sobie poradzić w żaden sposób: od tego bowiem był tylko jeden krok do tego, aby dowiedział się, że to jego dziecko nosi pod sercem, a dla Vereeny byłby to koniec świata. W jakiś irracjonalny sposób obawiała się, że jakimś cudem Connor odebrałby jej tego maluszka, albo zniszczył i jego, i jej życie. – N-narzeczo-o-ony? – Wydyszała, marszcząc czoło i ściągając brwi oraz blednąc jeszcze mocniej; dopiero po chwili zorientowała się, co napisała w liściku dedykowanym do niego tego listopadowego poranka, gdy zostawiła go w zajeździe „Lusterko”. – Och, tak! Tak! – Zaśmiała się sztucznie, nerwowo, pstrykając placami, po czym otwartą dłonią uderzyła się w czoło. – Uxbal – powiedziała, jakby sama próbowała zlokalizować imię mężczyznę, którego w ciągu chwili awansowała z pozycji „kolegi z pracy, z którym raz wylądowała w łóżku, po czym wymiotowała parę godzin” na „przyszłego męża oraz ojca jej dzieci”. Wiedziała, jak bardzo było to beznadziejnie żałosne z jej strony. – No tak… Uxbal… wiesz… o-on… on pracuje w Mungu, ja tutaj, a ślub, jak s-sam… sam… jak sam pan wie – szybko się poprawiła, przybierając ponownie chłodny ton, kiedy udało się jej nieco uspokoić; ciężko jej było przy tym ukryć uczucie nieopisanej ulgi, kiedy jej podejrzenia okazały się, dzięki wszystkim Siłom Wyższym, nieprawdą. – Sam pan wie – podjęła jeszcze pewniej – ile to zachodu ze ślubami, ha… więc… w-więc jakoś tak nam się to odkłada w czasie – mówiła dalej, kłamiąc jak z nut i nawet nie dając tego po sobie poznać. On jednak zamiast uwierzyć w jej zapewnienia, nagle wybuchł i z jednej strony Vera była oczarowana tym, jak się o nią troszczy, a z drugiej: zwyczajnie jego zachowaniem przerażona; był przecież świetnym aktorem, a na dodatek bardzo nieobliczalnym wilkołakiem. – P-panie… profesorze – cofnęła się, wbijając chude plecy w szklanką szafkę – a-ależ… ale nic… – uniosła do góry dłonie, jakby chciała się przed nim bronić, mimo że nie wykonał żadnego ruchu świadczącego o jego chęci zaatakowania jej. – Proszę nie krzyczeć tu są pacjenci – upomniała go, ale nie słuchał: unosił się coraz bardziej. – Proszę – powtórzyła ostrzej, rozglądając się spłoszona – się uspokoić, nic mi nie jest, profesorze, nic nikomu nie… –stężała gwałtownie, a do jej nozdrzy dopadł zapach moreli; jakaś pacjentka je namiętnie wsuwała, a ją woń tych konkretnych owoców przyprawiała o mdłości. Ten bowiem akurat skutek uboczny jej odmiennego stanu był tak nieprzyjemny, że gotowa była wściekać się na świat czarodziejów i bluźnić na niego, że mimo stuleci praktyk, nie wymyślili, jak pomóc przyszłej matce radzić sobie z takimi ekscesami jej ciała. – J-ja… eghm… – wyjęczała, ale już ją dławiło i paliło w gardle. Czuła przy tym paskudne zawroty głowy i ucisk w podbrzuszu, świadczące, że że niedługo zwróci treść żołądkową. Pozieleniała i przyłożyła dłoń do pobladłych ust. – Powinien pan iść – wyrzuciła z siebie z trudem, starając się oddychać, ale na nic się to nie zdało: ratunkiem była tylko toaleta. – Boże… przepraszam! – Niemal krzyknęła, przecisnęła się obok niego i pędem pognała do pielęgniarskiej kanciapy na tyłach Skrzydła Szpitalnego, gdzie znajdowały się kwatery personelu medycznego.

    spłoszona i smutna VERKA, która niestety jest bardzo słaba

    OdpowiedzUsuń
  26. W zasadzie, z sytuacji w jakiej została postawiona w Skrzydle Szpitalnym nie było dobrego rozwiązania. Oto z jednej strony powinna była zachować spokój i dystans, a przy tym odpowiedni ton, który pasowałby do relacji czysto koleżeńskich, na dodatek wcale nie tak ciepłych, bo jedynie tych opiewających na grunt pracowniczy, także obdartych z jakiejś głębszej więzi – w teorii rzecz jasna. Z drugiej natomiast pamiętała doskonale, co Connor dla niej znaczył oraz co ich łączyło – nie tylko to złe i nie tylko to dobre: chodziło o każdą rzecz, jaką wspólnie przeszli, od tych najlepszych, po te najgorsze – i sam fakt, że jego intensywny zapach oraz cudowne ciepło bijące z jego olbrzymiego, perfekcyjnie wyrzeźbionego – w końcu nie tak dawno mogła je podziwiać – ciała otulały ją szczelnie, a ona już wariowała – do tego zaś dochodziła jego przystojna twarz, która tak rzadko przybierała poczciwy wyraz, i te piękne, księżycowe tęczówki, wpatrzone w nią tak, jakby chciały się przebić do jej duszy. Słowem: Vereena była zgubiona już przez samą jego obecność. Co gorsza, był też trzeci, niespodziewany i wybitnie nieprzyjemny zwrot akcji, jakby los naprawdę chciał z niej zakpić i zmienić wszystko, co robiła w jakąś tragedię, przeistaczając to w kompletną porażkę wyrastającą do rangi sprawy państwowej.
    Widocznie nawet rutynowa opieka nad mało zdolnym i wybitnie delikatnym, bo mdlejącym na widok krwi – tak naprawdę ani przez chwilę nie oskarżała profesora o zaniedbanie, bo wiedziała, że Greyback jeśli chodzi o swoje zwierzątka, dba o wszystko wokół niemalże obsesyjnie; szkoda, że nie umiał opiekować się tak nią ani zachowywać tyle spokoju… – uczniem musiała się zakończyć w jej wypadku jakąś całkowitą, wyniszczającą ją katastrofą. Zupełnie, jakby samo to, że jej walka między tym, co powinna, a tym, co chce całkowicie ją – i nie było to żadnej mierze przesadne stwierdzenie – zabijała, było czymś niewystraszającym dla okrutnego świata, który ewidentnie się na nią uwziął. W związku z tym została całkowicie przyszpilona i niczym zranione, spłoszone zwierzę zapędzone w kozi róg, zaczynała powoli wariować – nie miała jednak już kłów, aby gryźć, bo też nie mogła otworzyć ust, a obawie, że upokorzy się przed Greybackiem jeszcze mocniej, zwyczajnie wymiotując na jego buty. Zapach moreli był jednak coraz intensywniejszy i z każda sekundą coraz bardziej doprowadzał ją do zawrotów głowy i bólu brzucha, co finalnie doprowadziła do tego, że odrzucając swoją dumę i chęć godnego wyjścia z tej patowej sytuacji – zwyczajnie uciekła. Niczym ostatni tchórz i żałosna istotka, którymi przecież była.
    Tego wieczoru nie tylko nie poszła na kolację, ale spędziła go w swoim niewygodnym, wąskim łóżku – w malutkiej komnacie z jednym oknem na błonia, jak na złość; to tam najczęściej, na skraju Zakazanego Lasu przebywał wilkołak – dosłownie wyjąc w poduszkę i doprowadzając swoją twarz do puchnięcia, a fiołkowe oczy – z których smutek znikał czasem tylko i jedynie wtedy, kiedy myślała o maluszku pod swoim sercem – do zaczerwienienia. Nie zrobiła tego jednak nawet dlatego, że nie byłaby w stanie nic przełknąć – mogła wziąć jakieś leki, odpowiednie eliksiry nadzorowane przez straszą koleżankę z pracy, wyższą stopniem Uzdrowicielkę, która wszystkiego pilnowała i nadzorowała, a mimo to: Vera panicznie bała się, że ponownie coś stanie się z jej dzieckiem i chyba ten strach już nigdy nie miał jej opuścić – ale ze wstydu. Doskonale bowiem słyszała, jak Connor zagajał do jej koleżanki, i przełożonej przy okazji, ze Skrzydła Szpitalnego, upokarzając ją pytaniami o jej zdrowie oraz sugestiami, że należy się nią zająć – zdenerwował ją, bo przecież nie była dzieckiem, świetnie sobie poradziła bez niego przed trzema laty, kiedy rozharatał jej rękę, więc trochę mdłości nie miało jej pokonać, chociaż owszem, było wyjątkowo męczące i nieprzyjemne. Nie rozumiała, dlaczego skoro wtedy odszedł, nie mógł zrobić tego ponownie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miała przez to wrażenie, że naprawdę uwziął się, aby uczynić jej życie smutnym i nieprzyjemnym – jakby naprawdę ani przez chwilkę nie myślał o tym, jak ona mogłaby się poczuć ze wszystkim tym, co jej robił, a czuła się paskudnie. Nie tylko dlatego, że zdawał się postawić sobie za swój cel życiowy ciągłe deprecjonowanie jej oraz jej decyzji, a także notoryczne ranienie jej na każdym kroku – nawet bowiem, kiedy panna Thorne, bo na szczęście pod takim nazwiskiem została przedstawiona przez dyrektora Longbottoma i właśnie jako takowa przyjęta pod hogwarcki dach, odrzucała od siebie fakt, że jego obecność działa na nią jak czerwona płachta na byka: jednocześnie doprowadzając ją do drżenia z rozkoszy i września ze złości, to i tak on zwyczajnie nie myślał o niej podczas podejmowania swoich kroków. Miała zaś tego doprawdy serdecznie dość i nie można było się jej dziwić, ze jest zwyczajnie, tak prosto i po ludzku tym wszystkim zmęczona, więc nawet jeśli – ale tylko jeśli! – poddała go niefortunnej ocenie, to nie miała nawet sił tego weryfikować. Brała go takim, jakim się jej pokazywał: nieszczerym, okrutnym i mało delikatnym. W głębi serca, naiwnie jednak wierzyła, że może wobec żony i ich wspólnego dziecka jest chociaż lepszy, a to ją tylko dobijało. Dobroć zdecydowanie nie popłacała.
      Z komnatki wyściubiła nos dopiero następnego dnia, kiedy to długie, ostre promienie chłodnego, wrześniowego słońca padły na jej zapuchnięte, czerwone od płaczu powieki i udała się na swój pierwszy od wielu godzin posiłek, odkrywając – z paskudnym, bardzo niesprawiedliwym poczuciem ulgi – że profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami nie ma przy stole nauczycielskim. Owszem, rzuciła po zebranych tęsknie spojrzenie, bo jej serce podpowiadało jej, że naprawdę go potrzebuje, jak niczego innego do życia, ale dzięki wszelkim Siłom Wyższym – to rozsądek w niej wygrał i przed rozpoczęciem dyżuru mogła we względnym spokoju ducha skonsumować śniadanie. Fakt zaś, że na całe dnie znikała w wydzielonym, będącym placówką medyczną, miejscu w zamku, a on zajmował się swoimi podopiecznymi poza budynkiem – co prawda, czasem wieczorami, kiedy czesała srebrne włosy siedząc na parapecie, nucąc swojemu maluszkowi, widziała, jak się kręci po okolicy i miała wrażenie, że jeśli się nie odsunie, to wyskoczy do niego przez okno; zaciągnięcie ciężkich, szarawych zasłon zazwyczaj pomagało i tylko niekiedy już płakała – ułatwiał jej nieco egzystencję w tym swoim pustym zawieszeniu. Obudowała się swoją bezpieczną próżnią, każdego poranka powiększając mundurek pielęgniarski.
      Stan ten utrzymała kolejne dwa tygodnie i już jakoś tak naturalnie wychodziło jej unikanie Greybacka, ale jednocześnie, kiedy już go widziała – nie mogła nie zauważyć, jak bardzo źle się trzyma. Nie awansowała się jednak do tego stopnia, aby uznawać, że to z jej powodu, a tłumaczyło to sobie jakimiś problemami w domu – cóż, Hogwart może był i potężny, ale ploteczki roznosiły się tam dosłownie z prędkością światła, więc i do niej siłą rzeczy w końcu dotarło, że żoną Connora jest charłaczka pracująca swego czasu w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem”, na dodatek wyjątkowo chorowita dziewczyna, która potrzebowała ciągłego nadzoru lekarskiego. O dziwo przez fakt ten cierpiała jeszcze mocniej – z pochodzenia kobiety bowiem i jej statusu społecznego wynikało, że wilkołak ewidentnie zakochał się po uszy, czego nie można było powiedzieć o niej samej: o małej Vereenie z Boscastle w Kornwalii, która oddała mu się wiele lat temu całkowicie, a on nic jej nie zwrócił, tylko chytrze ukradł i uciekł w siną dal. Wszystko zaś sprowadzało się do smutnej konstatacji, że była jedynie jego zabawką – a ta natomiast nierzadko nie pozwalała jej spać w nocy, podczas gdy wyrzucała sobie, że dała sobą tak mocno pomiatać przez swoją naiwność i niewinność; przez to, ze nabrała się na słodkie słówka, niemające nic wspólnego z prawdą.

      Usuń
    2. — Co maluszku – w takie noce zazwyczaj „rozmawiała” z dzieckiem skrytym w jej łonie; dobrze, że była na tyle drobna, a jej strój do pracy dawał się łatwo przerobić i nikt nie zauważył nagłej zmiany w jej ciele: mocno powiększonym piersi oraz słodkie wzgórka u dołu brzucha, który uwielbiała gładzić – może coś zrobimy, hm? – Uśmiechnęła się słodko, pozwalając, aby lejący się materiał długiej koszuli nocnej ładnie podkreślił, nawet gdy leżała, tę cudowną wypukłość: jej własny skarb, którym nie miała zamiaru się z nikim dzielić. Zerknęła na stary zegar od swojej babci, stojący na toaletce, którą również wzięła z domku na klifie. Westchnęła rozdzierająco: było grubo po północy. – No to co? Spacerek? – Zaśmiała się, palcem znacząc kółka wokół swojego pępka, po czym uniosła się powoli, przecierając drżącymi dłońmi białą, zmęczoną twarz. Wiedziała już, że nie zaśnie, a leżenie w ogóle nie wchodziło u niej w rachubę, biorąc pod uwagę, jak kiedyś żywotnym była stworzonkiem. Naciągnęła więc na siebie czarne oficerki, które pamiętały jeszcze czasy biegania po wrzosowiskach i narzuciła mocno rozciągnięty, dużo za duży sweter, którym się owinęła. Zamek nocą był straszny, podobnie jak błonia, ale Vera mając tyle smutku w swoim życiu bardziej bała się swoich demonów we własnym umyśle, niż tego, co czyha za ciemnym rogiem. Dlatego też cichutko nucąc wyszła Dziedzińcem Wieży Centralnej, wprost na zielone błonia, których zboczami zeszła, kierując się nad jezioro, którego brzeg wysypany był płaskimi, niezbyt dużymi kamieniami. Chwyciła jeden w długie place. – Kiedyś cię nauczę puszczać kaczki – szepnęła do kruszyny pod swoim sercem i zaprezentowała swoje umiejętności, nie zważając na chłodny, wrześniowy wiatr, który niósł ze sobą jakąś grozę, ale także niezidentyfikowany dźwięk oraz zapach ziemi, cedru i imbiru. Na dźwięk swego imienia odwróciła się gwałtownie, podskakując i piszcząc oszołomiona. – Coo… – sapnęła, w czułym, ochronnym geście obejmując brzuch. – Connor… – jęknęła, przerażona jego obecnością. Wicher nie tylko rozplątał jej włosy, przypominające srebrną koronę greckiej Meduzy; w ciemności jej fiołkowe oczy jarzyły się niczym dwie latarnie, podobnie jak księżycowe tęczówki mężczyzny, stojącego kilkanaście metrów przed nią. – Czego chcesz? – Cofnęła się ze strachem, nieco się opanowawszy. – Na co mam uważać? Na ciebie? – Postąpiła krok do tyłu, poślizgnęła się, zachwiała i w ostatniej chwili odzyskała równowagę. – Odejdź! – Wykrzyknęła nagle, ale silny podmuch zagłuszył jej rozpaczliwszy wrzask. Nie miała siły na konfrontację z nim: z mężczyzną, który pozbawił ją serca, nadziei i szczęścia.

      zasmucona, zamyślona, ale i zakochana VERA THRONE, która zdecydowanie wolałaby być w innym miejscu i o innym czasie: na przykład trzy lata wstecz na kornwalijskich klifach z pewnym wilczkiem

      Usuń
  27. Spacery nocą nie były jakąś kompletną nowością w życiu Vereeny. Robiła to jeszcze przecież w Kornwalii – wymykała się po cichutku z domu, kiedy jej babcia już smacznie spała, a ojciec siedział na szczycie latarni morskiej nie dlatego, że musiał jej pilnować, ale dlatego, że chciał ciszy i spokoju; zawsze, bezwzględnie i nieodwołalnie: zakopywał się w swoim malutkim, ciasnym i ciemnym introwertycznym świecie, który przejęła po nim jego córka, na szczęście omijając przy tym zakręty pełne dyktatorskiego stylu bycia oraz przekonania, że zawsze ma rację. Wtedy jednak szeptała do swojej różdżki zaklęcie dające nikłe światło – chociaż nie zawsze mogła to robić i musiała błądzić po omacku: pamięć mięśniowa była wówczas bardzo przydatna i nogi same wiedziały, gdzie mają ją zanieść – i w kompletnej czerni, wśród szalejącego wichru po wrzosowiskach, świszczącego na ostrych trawach, i szumu fal rozbijających się o klify, kierowała się do opuszczonej kopalni – dopiero po czasie zorientowała się, jak bardzo cała ta trasa była ironiczna: za plecami zostawiała bezpieczny, jasny punkcik, który miał pomagać jej wrócić do spokojnego portu, oddalając się w niebezpieczny mrok, który finalnie ją pożarł i brutalnie wypluł. Najbardziej nienawidziła więc, że Connor zabił w niej wszystkie dobre wspomnienia.
    W Hogwarcie robiła niemalże to samo: opuszczała cztery ściany, gdzie – oczywiście czysto teoretycznie, bo przebywanie sam na sam z jej umysłem i bolącym, złamanym sercem oraz wyjątkowo cierpiąca duszą, wcale nie było niegroźnie – nic nie mogło jej skrzywdzić. Czasem błąkała się po korytarzach zamczyska, unikając oczywiście miejsc, gdzie mogłaby trafić na jakieś patrole lub duchy – szczególnie na Irytka, który całkowicie zasłużył na swoje imię – a czasem właśnie szła na błonia, kompletnie różne niż to, co znała z rodzinnej okolicy: niemalże bezkresne, bez żadnej, pojawiającej się nagle linii, za którą była przepaść, a później Ocean, spokojnych i zwyczajnie obcych. Potrzebowała jednak tego, nie dlatego, że było namiastką kornwalijskiej wsi, którą – zaraza, mimo wszystko… – kochała. Nieważne, że Greyback faktycznie sprawił swoim zachowaniem, że wszystko to, co kojarzyło się jako piękne i miłe obróciło się w perzynę – głównie dlatego, że większość owych pięknych i miłych rzeczy przeżyła z nim i miała pełne prawo, aby uznawać, że z jego strony było to wierutne kłamstwo oraz perfidna gra – ona potrzebowała niektórych obrazków, które skrywała pieczołowicie w swojej srebrnowłosej głowie: część, jako ostrzeżenie, część, jako sprawianie sobie masochistycznego bólu połączonego z przyjemnością.
    Nie przypuszczała jedynie, że ten jeden spacer – tej nocy, kiedy właśnie najmniej go potrzebowała i chciała uciec ze wszystkich sił od myślenia o tym, ze oto najpewniej leży w sowim ciepłym uroczym domku, z ukochaną żoną, pod której sercem rośnie kochane przez oboje rodziców, wyczekiwane dziecko, a ona jest sama, jak palec i na zawsze już taka pozostanie, a jej maluszek: skrzywdzony brakiem ojca. Owszem, wiedziała, że mogłaby liczyć na Uxbala – ba!, przecież w przypływie paniki, kiedy dowiedziała się prawdy napisała do niego, on przyjechał i gdyby mu powiedziała, ze tamtej nocy, której się upił, kochali się: on przyjąłby z radością i wychował dziecko, jak swoje. Nie była jednak aż takim paskudnym potworem, aby wykorzystywać dobroć wspaniałego Uzdrowiciela – wolała żyć samotnie, niż żyć w kłamstwie. Co gorsza jednak – ta noc przypominała jej tę z dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego roku. Równie spokojna, równie cicha i równie ciężka – ciężkość ową było czuć w powietrzu, niczym metaliczny zapach krwi, budzący zew mordu. Jedyne, co różniło oba te wydarzenia, był ciepło – stojąc na hogwarckich błoniach było jej znacznie cieplej, chociaż teoretycznie temperatura była niższa, niż wówczas, kiedy wilkołak ją zaatakował. Nie dziwnym więc było, że tak spanikowała, kiedy ją zaczepił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Spytałam: czego chcesz? – Atakowała, chcąc ukryć to, jak bardzo się boi, jednocześnie ze wszystkich swoich sił ignorując fakt, że wyglądał na równie przestraszonego i zdyszanego. Przełknęła głośno ślinę, gdy postąpił krok ku niej: jego twarz, chociaż wciąż przystojna, była bardziej zwierzęca. – Nie zbliżaj się… – dodała nagle nerwowo i histerycznie, zaczynając się trząść, niczym pożółkłe listki wierzb płaczących obrastających częściowo jednej brzeg jeziora, poruszane na wrześniowym wietrze. – Czego ode mnie chcesz… dlaczego nie możesz mnie zostawić… d-d-dla-dlaczego – jąkała się coraz mocniej, a jej oczy robiły się mokre od łez – nie możesz mi dać spokoju? Przecież mnie nie chciałeś… nigdy mnie nie chciałeś! – Krzyknęła, wkładając w to stwierdzenie cały swój ból oraz zazdrość, że wybrał inną, na dodatek charłaczkę i to z nią założył rodzinę, a ją porzuciła, jak zużytą chusteczkę do nosa. – Co. – Sapnęła w związku z tym oszołomiona, gdy zaczął się w ogóle na okrętkę tłumaczyć. Mówili więc na raz, ale wszystko doskonale rozumieli; chyba az za dobrze, bo Vera nagle stężała. Słyszał bicia serduszka. Już wiedziała, dlaczego było jej cieplej: nie chciał jej skrzywdzić, przyszedł ją ratować. – Boże… – jęknęła i ułożyła dłonie na brzuchu. – Dziękuję – rzuciła sztywno, przełykając ostatnie słone krople, od których błyszczały jej policzki. – Tak. Uxbal. Uxbal i ja – nawet nie miał pojęcia, jak była mu wdzięczna za podrzucenie tego imienia, bo sama najpewniej zapomniałaby o istnieniu doktora Saurasa. Zapadła między nimi bardzo niezręczna cisza: taka, jakiej nie znali wcześniej, bo dla nich nawet milczenie razem było pełne miłości. – Connor – wypaliła nagle, gdy zaczął się wycofywać, jak skarcony pies – jak ono bije? – Jej twarz rozświetlił blask czułości i nadziei.

      pewna drobna, w tamtej chwili mocno spłoszona i wyjątkowo załamana, dziewczyna, która wciąż marzy o takim dniu, kiedy wszystko uda się wyzerować i znowu być szczęśliwymi…

      Usuń
  28. Naprawdę nie miała zielonego pojęcia, co też właściwie się wokół niej wydarza. Oto z jednej strony była jej wściekłość na Connora – na mężczyznę, który pozbawił ją dosłownie wszystkiego, a z drugiej: szalała w niej do niego miłość tak wielka, bowiem to on by l tym, który jej owo wszystko ofiarował. Sytuacja była więc – nieważne, z której perspektywy się spojrzało i pod jakim kątem, niezmiernie i niezmiennie patowa, a tym samym wyniszczająca, niewątpliwie, dla ich obojga. Walczyły w niej, w związku z tym, dwie natury: jakby rozdzieliła się na zupełnie różne Vereeny i każda była bardziej zacięta od rywalki, chcąc wygrać i zdobyć pełnię władzy nad drobną, zagubioną pielęgniarką, której nogi zdawały się być jednocześnie z waty – miękkie w kolanach i drżące – oraz z ołowiu – nie chciały biec, mimo że umysł podpowiadał im, żeby uciekały, jak najdalej. Nie miała jednak na to szans również z trzeciego powodu – ze zwykłego, nieopisanego wręcz wstydu, który pożerał ją od środka i nie chciał odpuścić, wzbudzając w niej monstrualnych wręcz rozmiarów wyrzuty sumienia, których nie chciała uciszyć nawet świadomość, ze profesor Greyback całkowicie zasłużył sobie na takie nieprzyjemne traktowanie go i ocenianie, które nie było ani miłe, ani tym bardziej wobec niego przychylne.
    Panna Throne, mimo wszystko, czuła się niepomiernie przez to podle, ponieważ kiedy tylko go zobaczyła, natychmiast wróciła myślami do tego ułamka sekundy, gdy jego na ogół – nawet podczas kontrolowanych przemian, których by la świadkiem – twarz przyjęła ten pełen furii, zwierzęcy wyraz, w ogóle niepasujący do jego wizerunku, jaki sobie stworzyła i w jaki naiwnie wierzyła. Dała mu jasno do zrozumienia, ze się go boi, a on przecież martwił się o nią – nie wiedziała, dlaczego w ogóle się nią interesował, skoro miał rodzinę i zdawał się być szczęśliwy, ale była tego pewna; chociaż również nie miała pojęcia, skąd na pewność się wzięła w jej pogruchotanym, głupiutkim serduszku. Świadomość tego zaś pchnęła ją – jakby się wydawało – do niebywale idiotycznej rzeczy: do zatrzymania go, mimo że chciał odejść i dać jej upragniony spokój, o który sama go prosiła. Wtedy, gdy patrzyła na jego plecy zalała ją jakaś dziwna panika, której nie potrafiła w żaden sposób okiełznać – naprawdę nie chciała, aby dłużej ją męczył i mącił w jej zmęczonym umyśle swoją obecność, pięknem, zapachem i ciepłem perfekcyjnie wyrzeźbionego ciała, mogąc sprowokować ją do wyznania swojego słodkiego sekreciku. Z drugiej jednak strony – nie chciała go tracić. Najlepiej już nigdy w życiu, chociaż robiło to z niej słabą, żałośnie beznadziejną kreaturę bez odwagi.
    — Serce – powtórzyła więc i tym razem rozsądek przegrał z kretesem; czołgał się gdzieś po brzegu hogwarckiego jeziora i błagał o jakikolwiek ratunek. Przełknęła ślinę, reflektując się; przecież brzmiała, jak skończona kretynka. – Chciałabym… ch-chciałabym żebyś mi pokazał, jak ono bije – niemalże załkała rozpaczliwie, myśląc o swoim maluszku, które nigdy nie miało poznać swojego ojca: tego cudownego, potężnego mężczyzny, który patrzył na nią tak, że miała ochotę chwycić go w swoje chude ramionka i nigdy już nie puszczać, nawet wiedząc, że skoro raz już ją skrzywdził, najpewniej zrobiłby to po raz kolejny. – Wspaniale – powtórzyła mu po nim wzruszona, znowu gładząc lekko wypukły brzuszek. – Wspaniale… cz-czyli jak? – Zerknęła na niego z nadzieją, po raz pierwszy od dawna, nie czując z tego tytuły bólu. – Pokazać? – Upewniła się. – D-dobrze… dobrze… pokaż – pewnie nie zachowywała się racjonalnie, ale tu chodziło o j e j dziecko. Pozwoliła się więc zbliżyć mężczyźnie do siebie, a chwilę później ukrywała twarz w połach jego płaszcza na szerokim torsie, płacząc ze szczęścia. – M-moja… moja kruszynka… moja kochanka, maleńka fasolka… – szeptała, jak oczarowana. – Boże, wiesz, jak mamusia cię kocha? Wiesz? – Pytała czule. – Nie przestawaj, Connor! – Upomniała go szybko.

    zakochana i zachwycona VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  29. — Dziękuję – szept Vereeny, pełen wdzięczności i czułości, chociaż zduszony przez poły płaszcza Connora, pokazywał, jak bardzo wzruszona i pełna zachwytu była; zresztą, jego wyostrzonemu zmysłowi słuchu, na pewno nie umknęły odpowiednie, pełne rozemocjonowania nutki, świadczące o jej niewątpliwym poruszeniu. – Boże… jak pięknie… – zachwycała się tym, co robił mężczyzna: miarowym, chociaż znacznie szybszym niż u dorosłego człowieka, rytmem malutkiego serduszka, który wystukiwał na jej skórze. Kompletnie ją tym oczarował i magia tej chwili, jakże ważnej dla młodej matki, już po uszy zakochanej w tej kruszynie, która rosła w jej łonie, sprawiła że na chwilę nie było między nimi chłodu ani niesnasek, nie było żadnych problemów ani smutku: byli tylko oni, rodzice, którzy zachwycali się swoim dzieckiem. Szkoda tylko, ze profesor nie mógł znać prawdy, ale nawet ta świadomość, przebijająca się raz po raz przez natłok myśli dziewczyny, nie zmusiła jej, aby zrezygnowała z jego bliskości: z jego obezwładniającego zapachu, wspaniałego ciepła, którym ją otulał i w ogóle obecności, która sprawiała, ze czuła się znacznie bezpieczniej, niż na co dzień. Zdecydowanie była do niego zbyt mocno, mimo wszystko, przywiązana i za bardzo uzależniona. – Nie przestawaj – powtórzyła więc raz jeszcze.
    Oczywiście, to nie tak, że nagle wszystko miało się między nimi perfekcyjnie ułożyć, ba!, istniało wielkie prawdopodobieństwo – a nawet pewność, biorąc pod uwagę poziom skomplikowania ich relacji – że wszystko stanie się jeszcze trudniejsze po tej nocy. W końcu przecież Vera przed niemalże trzema miesiącami uciekła z objęć Greybacka, upokarzając go tak, jak on przed trzema laty – co prawda, jakoś nie chciało jej się wierzyć, ze w jakikolwiek nieprzyjemny sposób odczuł to jej lipcowe wyjście z zajazdu „Lusterko”, skoro w niedługim czasie od tego został mężem Chloe, charłaczki o słaby zdrowiu, jak głosiły hogwarckie ploteczki. Tak w zasadzie, to miała nawet wrażenie, że zrobiła mu tym samym niemałą przysługę, ratując go od niezręczności poranka, która na pewno miałaby miejsce, w momencie, kiedy obudziliby się w swoich objęcia – ona wtedy cieszyłaby się może, a nawet pewnie rozważałaby danie mu kolejnej szansy, co na pewno nie wyszłoby jej na zdrowie i byłoby krzywdzące dla jego dziecka; wówczas wiedziała przecież tylko o jednym. On zaś musiałby się zmierzyć z kobietą, która go kochała do szaleństwa, a której najwidoczniej nie chciał i którą wykorzystał do zdrady swojej narzeczonej – było to wielce pokręcone i bolesne. Niemniej, konstatacja zawsze była jedna: zachowała się dobrze. Chyba.
    — Oooch… dziękuję… – wiedząc jednak o tym wszystkim, z wdzięcznością przyjęła jego płaszcz; tym samym egoistycznie, chociaż chwilkę, intensywniej go czuła na każdej płaszczyźnie. – Ten mały to na pewno skarb – wyszeptała zachwycona, a jej uśmiech w jego obecności po raz pierwszy od dawna nie był wymuszony; Boże, jakże chciałaby słyszeć to każdego dnia i móc się tym rak swobodnie rozkoszować. Zamilkła później, oszołomiona doznaniami, przez co wilkołak mógł ją objąć ramieniem, a ona głupio i naiwnie, pozwoliła mu, mimowolnie mocniej wciskając w niego drobne ciałko. Dyktowała więc warunki: bezczelnie go wykorzystywała, aby przez jednej ulotny moment znowu poczuć się ważną, nawet jeśli to była z jego strony czysta ułuda i kolejna gra mająca na celu skrzywdzenie jej. – Och… na pewno jest silne! – Przytaknęła, zupełnie, jakby nic się nie wydarzyło przez te lata; rozmawiali, jak stare dobre małżeństwo wyczekujące narodzin potomka. – Bardzo i och… och, ojej… lubisz? Lubisz maluszku, jak mama do ciebie mówi? – Po jej policzkach popłynęły łzy wzruszenia. – D-dziękuję… n-nawet nie wiesz i-ile to dla mnie znaczy – wyszeptała, jąkając się ze szczęście i niespodziewanie stężała. – Connor – uniosła na niego smutny wzrok – nikt nie może wiedzieć. – Nagle błagała go spłoszona.

    zachwycona, ale przestraszona VERA, która boi się o swój sekret i straciła przy wilczku rozum

    OdpowiedzUsuń
  30. — Nikt – przytaknęła, rozglądając się po okolicy tak, jakby już ktoś ich podglądał i mógł odkryć jej mały sekrecik. Vereena zaś tego by nie przeżyła, bowiem żyła w jakiejś chorej świadomości, że im więcej osób dowie się o tym, że jest w ciąży, tym jej dziecko będzie bardziej zagrożone, a ona je może finalnie utracić. Ponadto, dochodził do tego całkiem racjonalny powód: wstyd przed dyrektorem Longbottomem, który ewidentnie dał jej szanse i zaufał, mimo braku najmniejszego doświadczenia oraz odpowiednich kwalifikacji, których nieposiadanie nie wynikało z lenistwa, czy głupoty, a ze zwykłego zaniedbania i głupiej wiary w to, że może znajdzie jeszcze na świecie kogoś, kto ją pokocha bezwarunkowo: szkoda, ze obrała sobie za cel konfrontację z matką, która przecież ją opuściła. Jak wszyscy w jej życiu. – Dobrze – pokiwała głową z ulgą, kiedy Connor przytaknął, że zachowa tę informację dla siebie; poczuła naprawdę niewysłowioną ulgę, rzeczywiście obawiając się straci i swój maleńki skarb, za którym już szalała z miłości. – Oczywiście! – Prychnęła więc, odsuwając się od niego gwałtownie, kiedy poczuła, że chce poddać pod wątpliwość jej decyzję, a tym samym: stał się zagrożeniem dla jej dwuosobowej rodziny, którą budowała. – Jestem pewna – zapewniła ostro, aż zgrzytając zębami ze złości, wściekła na to, ze ją deprecjonuje. Znowu.
    Patrzyła na niego z ogniem we fiołkowych tęczówkach, oddychając szybko i płytko – płaszcz, który jej zarzucił na chude ramiona, kotłował się wokół jej kotek bez ładu i składu, bowiem odskakując od jego potężnego ciała, zrzuciła materiał. Patrzyła przy tym na niego tak, jakby był jej największym wrogiem i w zasadzie – tak powinno być. Biorąc pod uwagę, jak podle ją przed trzema laty potraktował, jak bezczelnie zranił i zostawił, jak później, zupełnie jakby nic dla niego się nie stało, zagaił ją na błoniach i doprowadził do tego, ze wyładowali razem w pościeli, pomimo świadomości, że ma narzeczoną z dzieckiem w drodze, miała pełen prawo go nienawidzić i nie chcieć z nim kontaktu. Mierząc się z jego księżycowymi – wciąż zachwycającymi i zapierającymi dech w jej piersiach – oczami, zaczęła wyrzucać sobie ten moment słabości, w którym przez wzruszenie – co było całkiem normalne dla zakochanej po uszy matki, mogącej usłyszeć jeszcze przed narodzeniem dziecka bicie jego serduszka; owszem, istniały różne mugolskie sprzęty pozwalający na to od lat, ale ona jakoś im nie ufała; tak samo jak wszystkim terapiom, które jej i jej babci przypisywano – straciła nad sobą kontrolę i zachowała się, jakby nic się nie stało. Dopiero więc kiedy nie wytrzymała naporu jego wzroku, odwróciła głowę w bok, roztaczając zapach bzu i agrestu.
    — Nikt nie musi wiedzieć – powtórzyła przez zaciśnięty szczęki. – Nikt nie może – podkreśliła z mocą – wiedzieć. Objęła się chudymi ramionkami i odetchnęła ciężko, wyjątkowo rozdzierająco, zastanawiając się, czy rzeczywiście jej położenie było powodem do radości. Rzecz jasna, pomimo wszelkich burz i perturbacji, cieszyła się z tego, ze będzie miała swojego maluszka, chociaż jednocześnie panicznie bała się samotnego macierzyństwa. Z drugiej zaś strony zdecydowanie byłoby jej lepiej, gdyby nie musiała okłamywać ojca swego dziecka. Musiała, nie mając innego wyjścia, niestety jednak grać i kłamać dalej, nie dając po sobie n i c z e g o poznać. – To moja sprawa – warknęła nagle i cała radosna, wzruszająca atmosfera wyparowała – i moje dziecko – wbiła w niego ostry, bardzo nieprzyjemny, niemalże mrożący krew w żyłach wzrok – więc to ja o wszystkim decyduje, nic ci do tego – stwierdziła dumnie i cofając się leciutko. Wzięła głęboki oddech, aby chociaż trochę się opanować i długo milczała, zanim okrutnie wyszeptała: – Nie powinien pan się kręcić po błoniach w nocy panie profesorze, kto wie, co może w tym czasie się wydarzyć – referowała rzecz jasna do Chloe i jej słabego zdrowia, ale wilkołak mógł to zrozumieć zgoła inaczej. – Powodzenia w czasie pełni – rzuciła jeszcze, znacznie bardziej przejęta jego osobą.

    bardzo zła VERCIA, której humorki się zmieniają, jak w kalejdoskopie

    OdpowiedzUsuń
  31. — Jeżeli… jeżeli komuś piśniesz słówko – spojrzała na niego ostro, ale nie mogła dokończyć. Nie miała przecież też sposoby, aby mu grozić: nie należała w końcu do typu kobiet, które są gotowe zabić mężczyznę, nieważne, jakby ten je zranił, czy też z zawiści i zazdrości skrzywdzić jego rodzinę, w tym ciężarną małżonkę, którą najpewniej kochał tak, jak Vereena nigdy nie miała szans być pokochaną. W końcu więc jedynie pokręciła głową: nie posiadała najmniejszej siły sprawczej, nie miała jak mu grozić, nie miała szans, aby w jakikolwiek sposób i musiała liczyć jedynie na jego szczerość, dobroć i przyzwoitość, a to, biorąc pod uwagę ich wspólne mocno nieprzyjemne przejścia, mogła bez trudu poddawać pod wątpliwość. Co też robiła. – Dobrze, że pan to widzi – skwitowała jeszcze tylko gorzko, kiedy przyznał jej rację, w kwestii faktu, mówiącego że decyzja o milczenia jest tylko i wyłącznie jej własną i nikt nie ma prawa w nią ingerować. Na pewno zaś nie on. – Serce… – nie poznając siebie, lodowatym tonem prychnęła wściekle i ironicznie, kpiąc z tego, że wilkołak jakoby posiada jeszcze ten organ. Pokręciła z niedowierzaniem głową; jej srebrne, gęste loki zaszalały przy nagłym zrywie wichru, marszczącym hogwarckie jezioro. – Dobranoc, panie profesorze – szepnęła walcząc sama ze sobą i odeszła czym prędzej, nie oglądają się za siebie.
    Zrobiła to, co on zrobił przed trzema laty jeszcze bardziej dobitnie niż w lipcu, wchodząc w jego paskudną rolę – porzuciła go, upokorzyła i modliła się w duchu, aby nie dostrzegł płaczliwych nutek w jej głosie, kiedy się z nim ostatecznie żegnała. Nie wiedziała przy tym, jakim cudem mogła być tak zaślepiona przez strach i złość – chociaż sama nie miała pojęcia, na co się tak denerwowała; prawdopodobnie chodziło jednak o jej żałosną słabość, która wynikała z olbrzymiej miłością, jaką darzyła Connora, mimo wszystko, mimo nawet świadomości, że przecież założył swoją własną rodzinę, a ona była jedynie zabaweczką, i która pchała ją do robienia różnych, wielce nieodpowiednich, szczególnie jak patrzyło się na ogół ich relacji, rzeczy. Niemniej, przez właśnie targające nią emocje – do czego oczywiście miała dojść po niewczasie i dopiero przez resztę bezsennej nocy, która niemalże dusiła ją ciepłem wielkiego ciała i intensywnym zapachem ziemi, cedru i imbiru, który osiadł i niemalże wżynał się w jej skórę po tym, jak otrzymała na chwilkę wielki płaszcz – nie spostrzegła, jak bardzo i on cierpiał: jak wiele zmieniło się w jego postacie, jak brakowało mu tej chłopięcej zadziorności, którą odznaczał się, kiedy chociażby odstraszał jej kolegów w Boscastle, pokazując, że należy tylko i wyłącznie do niego.
    Widmo jego przeraźliwe smutnej, zachwycająco przystojnej twarzy i pustych, ale wciąż powalających na kolana tęczówek, które przypominały dwa księżyce, miało ją prześladować chyba już do końca swej marnej egzystencji, a na pewno – towarzyszyło jej do rana, kiedy to leżała w bezruchu na wąskim, niewygodnym łóżku, z dłońmi ułożonymi na okrągłym brzuszku, co chwilę wybuchając pełnym wzruszenia płaczem. Zastanawiała się, co tez takiego okropnego uczyniła, że los wobec niej był aż tak okrutny i przewrotny, sprawiając, że jeden mężczyzna – dosłownie: tylko on, nikt więcej – który dawał jej tyleż radości, tyleż uśmiechu i tyleż bezpieczeństwa oraz nauczył ją, jak kochać, jednocześnie tak bardzo ją upodlił, tak bardzo ją skrzywdził i tak bardzo ją zniszczył oraz obdarł z własnej godności i wiary w innych. To był zdecydowanie jakiś ponury absurd, z którym nie mogła sobie poradzić, również dlatego, ze nie było dla niego żadnego logicznego rozwiązania – zupełnie, jakby świat kochał patrzeć, jak drobniutka, z dnia na dzień coraz słabsza i smutniejsza Vera, walczyła jednocześnie z wielką miłością i równie potężną nienawiścią do Greybacka. Po prostu, tak było i ona m u s i a ł a z tym istnieć, niewyobrażona, umykająca przed wszystkimi, niczym cie w uliczkach, bo za bardzo spłoszona, aby podjąć walkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, oczywiście wiedziała, jak bardzo żałosna w tym wszystkim była; wiedziała, że najpewniej sama prowokuje swoje słabostki i ściąga na siebie kłopoty; wiedziała, że jej beznadziejność uczyniła z niej idealny materiał do znęcania się nad nią. Kwestie, czy było to w porządku, czy nie już zostawiała samej sobie i musiała z nimi żyć – wstawać rano, ubierać fartuch pielęgniarki, poszerzać go za pomocą zaklęcia nieco, spinać włosy w ciasny kok i przylepiać na malinowe usta uśmiech – nieswój, obcy, sztuczny, ale o jego prawdziwości mógł zdecydować jedynie ktoś, kto znał ją doskonale. Miała więc nadzieję, że owego kogoś, kto wiedział o niej za dużo nie będzie widywała zbyt często, ale nagle okazało się, że profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami pojawia się na każdym śniadaniu, części obiadów i większości kolacji, dopiero wtedy ulatniając się z zamku – panna Throne była wówczas już pewna, że on wprost uwielbia ją ranić. Musiała w związku z tym sama stawać na głowie i robić wszystko, aby uniknęli konfrontacji w Wielkiej Sali, co oczywiście mogło wypaść bardzo nieelegancko, ale zachowując umiar i jakieś tam względne chociażby zasady współżycia między koleżeństwem z pracy, wychodziła na tym i tak fatalnie. Nie siedzieli w końcu aż tak daleko od siebie, a jego zapach skutecznie mącił jej w głowie i dobierał apetyt.
      Było w związku z tym już tak fatalnie, że nawinie wierzyła, iż gorzej być nie może – jakiś jednak Demiurg, gdzieś tam u góry musiał być jednak żartownisiem i ponownie postanowił z niej zakpić po miesiącu, odkąd wilkołak odkrył jej sekret; po miesiącu walki samej ze sobą i uczuciami, jakie nią targały, kiedy wydawało się, że osiągnęła względy kompromis między nienawiścią i miłością oraz poczuciem zdrady, a także wrodzonym dobrem, które nakazywało się jej cieszyć ze szczęścia innych, nawet największych potworów. Wypadło to na moment niedługo po październikowej pełni. Nie wiedzieć czemu – czy raczej: chcą tę oczywistość zataić przed sobą, a przede wszystkim przed otoczeniem – ta faza księżyca nie najlepiej działała na Vereenę i czuła się fatalnie: słaba, zmarnowana i wiecznie niewyspana, natomiast mdłości, które zdawały się ustąpić około dziesiątego tygodnia jej ciąży – wszystko skrupulatnie sobie notowała w głowie, dbając o swojego malucha, właśnie jak o swój największy skarb – wracały i atakowały ze zdwojoną siłą. Jasnym było więc, że jest to wynik jej bardzo wątłego ciałka, w którego wnętrzu rozwijało się dziecko wilkołaka – liczyła jednak, że w Hogsmeade znajdzie składniki do mikstury uśmierzającej ból na bazie naturalnych ziół, wtedy jednak wpadła na rozemocjonowaną, namolną Beę.
      Spotkanie kelnerki z Gospody „Pod Świńskim Łbem” może nie byłoby może aż tak złym przeżyciem – no, nie licząc tego, że dziewczyna była doprawdy irytująca i bezczelnie wręcz głupia – bo nawet usłyszała przeprosiny za wybuch, który miał miejsce przy ich ostatnim spotkaniu, gdyby nie fakt, że nagle rudowłosa pieguska, jakby sobie coś przypominając, dosłownie zaczęła ją błagać o pomoc w zajęciu się Chloe, swoją najlepszą przyjaciółką. Okazało się, że ciężarna charłaczka potrzebuje pilnej konsultacji, czując się fatalnie, a żaden medyk nie był w tamtej chwili wolny – Vera zaś, jako dziewczyna, która poważnie podchodziła do swojej pracy i ślubowała pomoc dosłownie każdemu, bez względu na wszystko, nie miała innego wyjścia, jak skierować się do chatki Greybacków. Dziw aż brał, że nikt nie słyszał, jak po środku wioski pada jej serce i roztrzaskuje się na kawałeczki, a delikatne, cieniutkie sploty żalu i bólu, z których była utkana, pękły, rozpadając ją w drobny mak. Pielęgniarka jednak nie chciała kłamać – ploteczki jednak roznosiły się po okolicach z prędkością znicza do Quiddicha – ani być później atakowaną przez wyrzuty sumienia, gdyby Bogu ducha winnej – w końcu to nie ona była złym charakterem w jej opowieści, a jej mąż – kobiecie lub jej nienarodzonemu dziecku coś się stało. Nie zniosłaby tego.

      Usuń
    2. Finalnie jednak – nie miała zielonego pojęcia, jak do tego wszystkiego doszło, ale nim się obejrzała, już była przymuszana przez Beę i Chloe, które nie miały pojęcia o tym, co kiedykolwiek łączyło ją z Connorem, aby opiekowała się z hipochondryczną charłaczką i w całej swojej naiwności, dobroci, która pewnego dnia na pewno miała ją zabić, przystała na tę chorą propozycję; czuła zresztą, że nie zostanie wypuszczona z kamiennej chatki przesiąkniętej zapachem ziemi, cedru i imbiru, który doprowadzał ją do żałosnego płaczu, dopóki się nie zgodzi. Oczywiście, równie szybko tego pożałowała – co prawda, cieszyła się, że znowu może przebywać ze Zjawą, przepięknym kotem, który mimo sędziwego wieku wyglądał jak paroletni, zdrowy okaz, która wyjątkowo upodobała sobie łaszenie się do jej brzucha lub uciskanie do miękkimi łapkami; stworzonko wystawało po o określonej godzinie, co drugi dzień, kiedy odwiedzała zaniedbane, bo pani domu też nie była w stanie, według własnej opinii, się niczym zająć, domostwo Greybacków i odprowadzało ją aż pod bramy Hogwartu. Co gorsza, tym razem nie mogła winić nikogo o to, co się z nią działo – sama doprowadziła siebie masochistycznie na skraj życia, oglądając kuchnię, w której jej ukochany gotował, sypialnię, w której spał, salon, w którym przebywał z inną kobietą…
      Czasem przez to wszystko dosłownie czuła, że wariowała. Patrzyła na swoją pacjentkę i kiedy padało inaczej światło – widziała siebie; wchodziła do chatki, przyglądając się meblom – wiedziała, że i ona tak by je ułożyła; zerkała ukradkiem na wilkołaka – i tak bardzo, bardzo chciałaby umrzeć. Za każdym razem znosiła więc ten układ coraz gorzej i nie zawsze potrafiła się wykpić do rozmów z Chloe – a nawet w ogóle nie przychodzić, bo wcale nie była potrzebna, a jej obecność była raczej jakimś dziwacznym efektem placebo – szczególnie kiedy obok była Bea – obie wtedy ją atakowały i próbowały wypytać o życie prywatne, męcząc ją i dręcząc, szczególnie wizjami, jak to profesor będzie wspaniałym ojcem. Nie było możliwości przy tym, aby go unikała. W końcu więc psychicznie nie wytrzymała i niedługo po Halloween pogorszyła swoją już beznadziejną sytuacją. Otóż okazało się, że desperacki list wysłany do Uxbala niedługo po rozmowie z Connorem na błoniach, spotkał się z niesamowitym wręcz wybuchem radości u młodego Uzdrowiciela w Szpitalu Świętego Munga – nawet nie musiała mu kłamać, on sam zaczął oszukiwać siebie w pełnej egzaltowanego szczęścia notce, którą wysłała jej w tempie ekspresowym poprzez słodkiego Salvadora, jej jedynego prawdziwego przyjaciela i największego powiernika.
      Doktor Sauras odwiedził – mimo jej najszczerszych chęci, aby go od tego pomysłu odwieść i ciągłego przekładania terminów, w nadziei, ze finalnie się znudzi – Hogsmeade i wziął ją do słodko-romantycznej Herbaciarni u Pani Puddifoot, która w ogóle nie była w jej stylu i strasznie ją męczyła; podobnie jak obecność hiszpańskiego lekarza. Ten jednak wydawał się być zadowolony z takiego obrotu spraw i nawet wręczył jej pierścionek – będący przy okazji obietnicą rychłego ślubu; cudem Verze udało się wyperswadować mu propozycję już świątecznej uroczystości i jakoś przesunąć datę na bliżej nieokreślony czas w wakacje po zakończeniu jej kontraktu związanego z pracą w Skrzydle Szpitalnym; może przekonała ją wizja jej, jako panny młodej-bombki, skoro już jej brzuszek był tak słodko okrągły. Wcale przy tym nie uważała, że jego oddanie i odpowiedzialność są urocze – krzywdziły ją, bo to ona raniła jego swoimi kłamstwami. Z dnia na dzień jej sytuacja robiła się coraz bardziej patowa. Wilkołak zaś, co tylko ją dobijało – chociaż nie miała pojęcia, dlaczego objął wobec niej taką taktykę – niedługo po tym wydarzeniu stał się nieobecny i niemalże chłodny w stosunku do niej. Próbowała to sobie usprawiedliwić pełnią, która wypadała na dwudziestego siódmego listopada.

      Usuń
    3. Nie mogła podejrzewać, że jest to kompletną nieprawdą, ale ponownie faza księżyca będzie dla niej ciężkim przeżyciem – gorszym, niż jakakolwiek poprzednia; również przez stan zaawansowania jej ciąży, o której już dowiedział się cały Hogwart i chyba tylko za wstawiennictwem Opatrzności i dyrektora Longbottoma nie została spalona na stosie. Niemniej, spędziła wówczas kilkanaście godzin dosłownie wijąc się w torsjach, z ciężkim oddechem na łóżku – nic nie jedząc i nie mogąc się ruszyć.
      — Maleństwo moje… proszę… – dosłownie więc już błagała, kiedy zakończyła się pełnia, a kruszyna w jej łonie nadal kręciła się i rozpychała; o ile pierwsze jej ruchy były dla panny Thorne zachwycające, tak kiedy nagle budziła się w jej dziecku nieokiełznana, nieopisana siła, miała ochotę wrzeszczeć z rozpaczy, dlatego też na wszelkie wypadek rzuciła na swoją komnatę zaklęcie wyciszające. – Boże święty… – skuliła się jeszcze mocniej, mając ochotę wymiotować, ale już nie miała czym; była w tak fatalnym stanie fizycznym, trwaiona przez wysoką gorączkę, która pojawiła się dosłownie znikąd, i psychicznym, że naprawdę sądziła, że oto nastał jej koniec. Dlatego też, kiedy usłyszała łomotanie w drzwi, przez chwilę sądziła, ze to jej omamy, dopiero kiedy te huknęły pod naporem czarów, zrozumiała, ze to dzieje się naprawdę, mimo że w progu stała ostatnia osoba, której się spodziewała. Dwumetrowy siłacz o księżycowym spojrzeniu i długich włosach spiętych w kitek. Zapach ziemi, cedru i imbiru otulił ją szczelnie, przez co nie opanowała westchnienia zachwytu; wolała wierzyć, że to omamy przedśmiertne, bo jeśli miał być ostatnim, co ukazywało się jej przed odejściem: nie miała nic przeciwko. Uśmiechnęła się nawet blado; w jej fiołkowych oczach lśnił ból i łzy tymże spowodowane. – Connor… – wystawiła do niego drżącą, białą niemalże, dłoń, jakby poszukując pomocy. – N-n-nie wiem… nie wiem… myślisz, że umieram? – Jej sine wargi poruszały się z trudem, a ona spoglądała na niego z nadzieją, że może jakoś uda się mu jej pomóc; trzęsło nią jeszcze mocniej i nawet nie była w stanie się okryć, po tym jak po nocnych koszmarach zrzuciła kołdrę, ba!, ona nie była w stanie się nawet przewrócić na bok. – Boże – sapnęła żałośnie, wykrzywiła swoją wciąż ładną, chociaż wymęczoną i spoconą twarz, w agonalnym grymasie i jeszcze mocniej się skuliła. – Z-zawsze… zawsze w czasie pełni – wyjęczała mało przytomnie – ale t-teraz… p-piąty raz… ja umrę, Connor… – wydukała i nagle zerknęła na niego błagalnie. – D-dziecko… p-powiedz… dziecko… Connor… – było z nią doprawdy fatalnie. W świetle księżyca na szafce nocnej zalśnił duży, złoty pierścionek z brylantem, którego szczerze nienawidziła. Załkała.

      obolala, przestraszona i kompletnie zasmucona VERA, która podejrzewa, że wilczek już wie wszystko i nie bardzo wie, jak ma do tego wszystkiego podejść

      Usuń
  32. Vereena miała nieodparte wrażenie, że z każdą minutą jest z nią znacznie gorzej: zupełnie, jakby pełnia sprawiła, że jej maluszek nagle zebrał wszystkie swoje siły i potrzebował jeszcze matczynej energii, aby się rozwijać: nie tylko więc sprawiał jej ból swoimi gwałtownymi, niespokojnymi ruchami, ale jeszcze czerpał z niej wszelką witalność, aby móc się tak poruszać. Nie było więc niczym dziwnym, że w pewnym momencie zaczęła wszystko jeszcze intensywniej odczuwać – dochodziło do tego zmęczenie, to związane z ciałem, jak i umysłem, który nie odpoczywał od kilku dobrych dni, za bardzo skupiony, aby przetrwać ten nieopisanie ciężki czas. Dlatego też, kiedy Connor do niej przybył – w tamtej chwili w ogóle nie zastanawiała się, co właściwie robił w jej komnacie, po co do niej przybył i jak się dowiedział, że coś jest z nią nie tak; co tego zaś musiał mieć pewność, bo nie był jakoś wyjątkowo zaskoczony jej stanem, jakby w jakiś niezrozumiały sposób wiedząc, że pielęgniarka wyjątkowo cierpi – po prostu go przyjęła takim, jakim był: bez jego zranienia jej i porzucenia, niczym zużytego śmiecia, bez tych trzech lat rozłąki i cierpienia z tym związanego, bez denerwującej i wiecznie cierpiącej z niewiadomych przyczyn Chloe oraz ich dziecka. Liczyła się jego obecność, cudowny, oszałamiający zapach oraz księżycowe spojrzenie, które wbijał w nią z troską i oddaniem, którego tak rozpaczliwie potrzebowała – liczyło się to, że mogła chwycić go za rękę i poszukać w jego objęciach ukojenia i bezpieczeństwa oraz nadziei, że może w końcu będzie lepiej. Owszem, nie było to ani dobre, ani zdrowe, ani rozsądne i najpewniej finalnie miało ich zranić równie mocno co ta jedna, lipcowa noc, ale w tamtej chwili to nie miało znaczenia. Na moment istnieli tylko o n i .
    — A-ale… ale n-nie mam siły… – załkała więc gwałtownie, odrzucając od siebie podszepty mózgu, że zachowuje się idiotycznie i w ogóle na to nie zasługuje oraz że powinna go wyrzucić za drzwi. Nie umiała jednak, a słysząc jego zapewnienia, że nie pozwoli, aby cokolwiek się jej ani ich kruszynie stało, ogarnęła ją nieopisane wręcz wzruszenie; w tamtej chwili naprawdę był ojcem jej skarbu, a nie jedynie dawcą nasienia i kimś obcym. Nie był profesorem z Hogwartu, którego należało trzymać na dystans, a kochanym wilczkiem z Boscastle, o którego cieple marzyła na co dzień. – T-tak bardzo boli, Connor, wiesz? – Zagaiła nagle i z trudem, ledwo chwytając oddech, przewróciła się na plecy, podkładając jedno ramię pod pulsująca głowę. Zacisnęła powieki i starała się opanować, niestety z miernym skutkiem, do momentu, w którym Greyback ułożył swoją wielką łapę na jej okrągłym brzuszku i zaczął przemawiać do niego czule, tym swoim głębokim, pełnym prawdziwej magii głosem, jednocześnie wystukując na jej ukrytej pod cienką, białą koszulkę, napiętej skórze rytm bicia serca tego maleństwa, które chyba czując ojca, opanowało się nieco. – J-ja… ja… och. – Sapnęła oszołomiona, ściągając brwi i zerknęła na mężczyznę. Wiedziała natychmiast: po prostu, od razu, jak za machnięciem różdżki wszystko stało się jasne, a ona była pewna. Załkała raz jeszcze. – Boże… – przełknęła głośno ślinę, podczas on głośno myślał, a ona nie umiała mu zaprzeczyć ani przetrwać jego procesu przyswajania wszystkiego i łączenia pojedynczych części w całość. – Connor, proszę, przestań – wyszeptała jedynie błagalnie, kiedy wciąż mówił do siebie, będąc coraz bliżej prawdy, ale nie ustąpił: wytężał umysł i przecież nie był głupi, nie miała prawa się łudzić, że go zmyli. Dlatego, kiedy zapytał ją o możliwość przypadku, nie była nawet zaskoczona, a tylko nieskończenie wręcz smutna. – Ja i Uxbal się pobieramy – stwierdziła nieswoim, obcym, pustym tonem, głośno przełykając później ślinę, drżała calutka. Łpała się ostatniej deski ratunku, ale wzrok profesora skutecznie ostudził jej zapał. Miała dość kłamstw. – Och Boże… Boże… – rozpłakała się, ukrywając twarz w dłoniach. – A jak myślisz, Connor? Przypadek?

    całkowicie rozbita emocjonalnie VERKA, która nie umie przyznać oczywistego wprost

    OdpowiedzUsuń
  33. — Ono ciebie też czuło – wyrwało się z jej, mimo że ciągle powatrzała sobie, że powinna zachować pełnię spokoju, z dziwnym przekonaniem, które nie miało w sobie nic logicznego. W końcu nie powinna była dawać ani sobie, ani jemu złudnej nadziei, która przecież mogła ich w statecznym rozrachunku całkowicie zniszczyć. Oto bowiem mieli tę jedną chwilę razem: ledwie moment, wyrwany czarnemu, pustemu i mrocznemu światu, o który walczyli tak długo, ale wciąż były to jednak ułamki sekund szczęścia, które wprowadziły Vereenę w euforyczny, niemalże narkotyczny stan, z którego absolutnie nie tylko nie chciała rezygnować, ale pragnęła aby trwał jak najdłużej, mimo świadomości, że na Connora czeka ciężarna żona i w zasadzie to w ogóle się rozminęli; nie pasują do siebie, są sobie całkowicie obcy i to, co wyczyniali w jej malutkiej komnacie na tyłkach Skrzydła Szpitalnego było zwyczajnie złe. Finalnie, ich rozstanie miałoby być jeszcze cięższe niż jakiekolwiek dotychczas, właśnie przez to, że została im zwrócona nadzieja, a ta była silniejsza, niż jakiekolwiek zaklęcie, czy mugolski oręż. – Najmocniej… n-najmocniej to ch-chyba w czasie pełni – wydukała, chociaż bardzo chciałaby przestać mówić i wciąż mącić w ich głowach; niszczyć siebie idiotyczną, niemożliwą, aby stała się prawdą, wiarą w to, że pewnego dnia będzie między nimi dobrze. Nie mogło być: wzajemnie się ranili i zostawiali, notorycznie doprowadzając się do ruiny; a przynajmniej rozbijając emocjonalnie i całkowicie jej osobę. – Cierpiałeś, prawda? – Niby pytała, ale w jej zdaniu było więcej twierdzących nutek: po prostu to wiedziała. Nagle jednak załkała żałośnie. – Cz-czułeś je? A-a… a… dz-dziecko… a Chloe? – Wydukała w końcu i usiadła z olbrzymim trudem; tak wielkim, ze chociaż zdawało się to niemożliwe, jeszcze mocniej pobladła. Ledwo przez to zaczęła chwytać oddech, będąc bliską, a przynajmniej tak wyglądając, utraty przytomności, ale zamiast to zrobić, dosłownie została przeniesiona do nieba, kiedy potężny wilkołak objął ją nagle, przytulił się o niej, przylgnął tak, że przewrócili się z powrotem na twardy materac; tulił się do niej w taki sam sposób, jak wtedy, kiedy o w określone poranki schodziła do Wheal Leasure i rozpętywała do z łańcuchów. Z jej fiołkowych, pełnych szoku, ale i strachu, a także, o dziwo, miłości, popłynęły łzy: wzruszenia, ale i świadomości, że to wszystko i tak zostanie im brutalnie odebrane. – Och tak – przyznała cichutko oczarowana i mimowolnie objęła go, wplatając palce w jego miękkie, ciemne włosy – silne i duże… och, nawet nie wiesz, jak silne – zaśmiała się słodko, gdy po jego potężnymi paluchami, ta kruszyna w jej łonie poruszyła się: znacznie spokojniej, jakby całkowicie świadoma tego, że oto obcuje ze swoim tatusiem. W chwili więc, w której profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami gwałtownie stężał. Od razu zrozumiała jego nagłą zmianę nastroju i zachowania: nie musiał nic mówić, a ona to czuła; prawdopodobnie przez wielką więź, która łączyła wilkołaka ze swoim potomkiem, które rosło pod jej skamieniałym ze strachu sercem. – Nie, nie chciałam. – przyznała szczerze i dodała nagle: – Puść mnie – poprosiła żałośnie słabo. – Błagam, odsuń się, do cholery, Connor! – Zawyła żałośnie i na szczęście posłuchał, najpewniej z powodu szoku, jaki w nim wzbudziła; usiadła i skuliła się pod ścianą. Płakała i drżała. – Nadal nie powinieneś wiedzieć. Nigdy! Nigdy… – kręciła srebrną głową, jakby odganiając od siebie natrętną myśl, ze gdyby wiedział, może nigdy nie zostałby mężem Chloe i każdej nocy mogłaby się tulić do jego perfekcyjnie wyrzeźbionego, dwumetrowego ciała, otulać się jego zapachem i rozkoszować kojącym ciepłem oraz dłońmi przynoszącymi ulgę. – Kurwa mać, Connor – sapnęła nagle, spoglądając na niego z żalem i bólem – zostawiłeś mnie, a… a t-tamta noc w lipcu.. t-to… to był błąd – kłamała w żywe oczy – i masz jeszcze ciężarną żonę. Odejdź. Wróć do niej, daj mi spokój – błagała, nie mogąc znieść jego wyrzutu i smutki.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  34. — Nazywam – Vereena zaczęła cała drżąc, przez zaciśnięte do bólu szczęki – tamtą noc – podkreśliła wymownie, aby nigdy więcej nie miał prawa przeinaczać jej pełnych cierpienia żalu i poczucia zdrady – błędem. Nie to dziecko – czule ułożyła obie dłoni na słodko okrągłym brzuszku. – To dziecko… to dziecko jest najlepszym, co mi się kiedykolwiek przytrafiało – wyszeptała szczerze, bo też tak uważała: jakkolwiek bowiem kochała Greybacka, jak wiele dla niej znaczył i jak potężne piętno odcisnął na jej życiu, nie tylko w tym negatywnym przecież znaczeniu, bo wciąż przed oczami miała ich cudowne, kornwalijskie klify, po których nocami, mimo wszelkich przeciwności losu, różnicy wieku oraz niezgodności z pochodzeniem, to on wszystko zniszczył. Zabił w niej radość, zabił w niej miłość, zabił w niej pewność siebie i zabił w niej nadzieję oraz marzenia. Ten maluszek pod jej sercem zaś był niewinny i cudowny, a także stał się jedynym powodem, dla którego Vera w ogóle wstawała z łóżka; była pewna, że gdyby on się nie pojawił, ona niechybnie nie tylko nie dotrwałaby do pierwsze września dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku, po wspólnych godzinach z jego ojcem w zajeździe „Lusterko” w Hogsmeade, albo skończyłaby ze sobą malowniczo, skacząc z wieży astronomicznej Hogwartu. – Och, na Boga, Connor, tamta noc to była pomyłka, oboje to wiemy – próbowała przekonywać w równym stopniu siebie, co jego. Nie powstrzymała jednak słabiutkiego, a przy tym lodowatego i bardzo kpiarskiego śmiechu. – Ja odeszłam – pokręciła z niedowierzaniem głową i wyjrzała za okno. Milczała bardzo długo, pozwalając mu wszystko z siebie wyrzucić i płacząc wraz z nim; w ciszy. – Chloe nie umie zajmować się zwierzętami. To dziwne… sądziłam , ze charłaczki – niepodobnie do siebie zakpiła z tego, że ktoś był inny – mają dobre podejście. Szczególnie do kotów – zironizowała, ale szybko dodała ze szczerą skruchą, spłoszona i smutna: – Wybacz. Nie powinnam była – pociągnęła nosem i uśmiechnęła się smutno, zerkając na jego obrączkę. – To w końcu twoja żona… powinieneś się nią lepiej zajmować. Urodzi ci dziecko, Connor – upomniała go, ale już spokojnie i bardzo łagodnie. – Jesteście małżeństwem, a ona… – westchnęła rozdzierająco – ona jest bardzo samotna – zwiesiła głowę; przecież i z nią nie było wiele lepiej. – Wydaje mi się, ze to jest powód jej ciągłe, hm, niedyspozycji – wyjaśniła spokojnie. – Kochacie się przecież – kontynuowała okrutnie, chociaż nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. – Dzieci – w jej głosie pobrzmiewało ciepło i miłość – rodzą się z miłości… ludzie pobierają się z miłości. Nawet… n-nawet w tym świecie. W większości wypadków – referowała oczywiście do tych rodzin czarodziejów, które za wszelką cenę chcą utrzymać czystość krwi. – A Zjawa – odetchnęła. – Zjawa tylko mnie pamięta. Tęskniła tak, jak ja za nią – zbyła go, wzruszając niby obojętnie ramionami i nie dając po sobie poznać, że jego słowa faktycznie ją ruszyły i dały do myślenia: było w nich coś, co było mocno logiczne i pasowało do całej układanki, której rozwiązaniem było ojcostwo profesora ONMS. – Nie, nie Connor, twoje miejsce jest przy Chloe – istnym cudem było to, że nie zemdlała, kiedy przesuwała się na skraj łóżka; parę dni gorączki, bólu, niejedzenia, wymiotów i torsji dawały się jej we znaki. Z tej pozycji łatwiej jej było jednak patrzeć na mężczyznę i czuć ciepło oraz zapach od niego bijące. – Nie kochasz mnie – stwierdziła cichutko, ale bez wyrzutu, po prostu, mówiła to tak, jakby wspominała, że wieje wiatr na błoniach. Ułożyła jednak w czułym geście dłoń na jego policzku. – Nigdy nie kochałeś mnie tak, jakbym tego chciała, a ja… ja kocham cię zbyt mocno, aby cię zmieniać i zmuszać do czegokolwiek wiesz – musnęła go w czoło. – Idź, wielkoludzie, nic tu po tobie – nie kazała mu, po prostu spokojnie prosiła. Nieważne, że tym samym rwała swoje serce na miliony kawałeczków, ale nie mogła się dopuścić kolejny raz nieodpowiedzialności. Jej fiołkowe oczy były mokre od łez,

    very-bardzo załamana VERA

    OdpowiedzUsuń
  35. Nie miała zielonego pojęcia, cóż też za cholerny kretynizm pokusił ją do tego, aby przyznać mu, że go kocha. Naprawdę – była to jakaś chora abstrakcja, której Vereena nie była w stanie objąć swoim wyjątkowo zmęczonym umysłem, który sobie absolutnie nie radził z niczym: od tego, jak się znalazł w jej komnacie, poprzez to, jakie emocje w niej wzbudziła, aż właśnie po fakt, że się całkowicie przed nim otworzyła, wystawiła na łatwy cel. Cholera, stała się diablo łatwym łupem, który w tamtej chwili Connor mógł bez problemu znieść pod swoim ciężkim, wojskowym butem niczym robala, gdyby tylko zechciał – nie żałowała jednak. To zaś tylko i wyłącznie utwierdzało ją w przekonaniu, że całkowicie zgłupiała i nie ma dla niej najmniejszego ratunku, bo inaczej nie dało się wyjaśnić jej poczucia dziwnego spełnienia, kiedy to powiedziała to, co chciała powiedzieć mu przed trzema laty, a co już powtarzała wielokrotnie dużo wcześniej – najpierw swoich myślach, kiedy jako czternastolatka po raz pierwszy z nim rozmawiała sam na sam, a później kiedy to całkowicie mu się oddała. Uczucie to zawsze – pomimo wszelkich burz, wybojów i trudności – było swoistym constansem, który niemal trzydzieści dziewięć miesięcy tłumiła w sobie. Wyartykułowanie go – mimo tego, ze naprawdę uważała, że lepiej byłoby, gdyby odszedł – było bardzo jej pomocne i przyjemne.
    — Tak będzie dla nas lepiej – kontynuowała dalej, szczerze sądząc, że bezpieczniej będzie, jeśli będą trzymali się od siebie na dystans: jeśli ona zajmie się swoim malutkim, smutnym życiem, rozświetlanym jedynie przez maluszka, do którego musiała tym samym odebrać wilkołakowi prawa, a on wróci do domku w Hogsmeade, gdzie czekała na niego żona. Zresztą, chociaż podskórnie czuła, że to bujda, wmawiała sobie, że brak kontaktu z maleństwem, które z nią spłodził nie byłoby dla niego trudnością, skoro nigdy, kiedy żyli sobie w radosnej, ulotnej bańce mydlanej w Boscastle, nie wspomniał nie tylko o wspólnym długim życiu na dobre i na złe, ale właśnie także o potomku. Co prawda, wówczas Verze wydawało się to nadzwyczaj logiczne, ale kiedy dowiedziała się o Chloe, jego małżeństwie z nią i o ciąży charłaczki: zwyczajnie poczuła się zdradzona po raz kolejny, mimo że już w teorii nie miała żadnych praw do takowej oceny. Kompletnie więc skonfundował ją swoim zachowaniem i słowami, które z siebie wyrzucił, a ona była w stanie skomentować je cichym, ale ostrym: – Nie warcz na mnie, Greyback – nie zrobiła jednak tego podle ani złośliwie, a tak, jak wtedy, gdy w jego koszuli i wielkich bokserkach przemykała po jego malutkiej chatce próbując przygotować mu śniadanie, bo się gdzieś spieszyła, a on skutecznie rozpraszał ją swoimi silnymi dłońmi. Znowu wracała do punktu, w którym zdawało się nic nie stać w sierpniową noc dwa tysiące dwudziestego roku. – Ożeniłeś się z nią, Connor, do cholery! – Wybuchła nagle, ale przemawiała przez nią czysta zazdrość i złość, a nie jakieś wyimaginowane uczucia; ponownie była tą samą, nieco impulsywną, ale kochaną panną Thronton, córką latarnika. – Kiedy mnie spotkałeś, już wiedziałeś, że się z nią ożenisz. Wiedziałeś, że była w ciąży! – Wypomniała mu mimo wszystko: w końcu wyrzucała z siebie cały nagromadzony przez wiele tygodni żal. Nim jednak zdążyła odpowiedzieć na kolejne jego słowa, on zwyczajnie, bezczelnie i bez ostrzeżenia, rzucił się na jej wargi i pokazał, do kogo należy, kto rządził w tamtej chwili i jak bardzo, ale to bardzo go potrzebowała w każdym aspekcie. – Jak możesz… – tchnęła, niemal wściekle w jego idealnie wykrojone wargi. W oszołomieniu i zachwycie nie potrafiła jednak nic powiedzieć. Zazgrzytała zębami. Spoliczkowała go. – Nie znoszę cię ty cholerny psisynu, ty… – warknęła, po czym zsunęła się na jego kolana, siadając na nich okrakiem i przyciskając swój okrągły brzuszek do jego umięśnionego; siłę wyczuwała nawet przez materiał wełnianego golfa, który miał na sobie. – To złe… – jęknęła, gdy ponownie musiała zaczerpnąć powietrza. Drżała z rozkoszy.

    szalona, zakochana VERA, która straciła rozum na maksa

    OdpowiedzUsuń
  36. — Należysz do innej kobiety… n-należyesz… n-nie mogę… nie mogę tego, cholera jasna, znieść! – Wykrzyknęła rozemocjonowana, naprawdę jakby był to dla niej koniec świata i tak w zasadzie po prawdzie było: Vereena rościła sobie wszelkie prawa do Connora, a on zdawał się w ogóle ich nie respektować, oddając się w łapska Chloe. Owszem, rozumiała, że mieli mieć razem dziecko i może nawet w pewnym sensie wierzyła, że to wszystko było zapoczątkowane głupim błędem, jedną, w ogóle nieprzemyślaną nocą, której mógł żałować. – Wcześniej planowałeś już ten ślub! – Uniosła się mimo wszystko, to naprawdę bolało: szczególnie, że faktycznie, wtedy w lipcu, co wynikało z relacji Bei, już było wiadomym, że pewna charłaczka zmieni nazwisko na Greyback. W fakt, że jego ożenek był spontaniczny akurat nie zawierzała, właśnie chociażby biorąc pod uwagę tę nieszczęśnicę pozbawioną mózgu, pracującą w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem”, która wszystko jej niemalże wyśpiewała; zresztą, bywała w małej, zaniedbanej chatce w Hogsmeade i słyszała wiele od obu, niegrzeszących ani rozumem, ani dobrocią, ani specjalną elegancją dziewcząt i urodą. – Nie masz prawa – stwierdziła nagle, szarpiąc go mocno za włosy, przekonując i siebie, i jego, jak się sprawy mają: byli tylko i wyłącznie s w o i . – Rozumiesz do cholery?
    Dosłownie warknęła, próbując nie myśleć o tym, że kiedy ta szalona, w ogóle niespodziewana noc się skończy, oni znowu się rozstaną – w tamtej jednak chwili liczyło się jedynie to, ze obydwoje diabelnie za sobą tęsknili, że pragnęli się tak, że ich ciała dosłownie płonęły przy najmniejszym dotyku, że znowu mieli ledwie słodki moment wyrwany okrutnemu życiu, które zawsze robiło im na opak i musieli go wykorzystać. Vera więc postanowiła się skupić na czymś zgoła innym, uciszając swój zmęczony umysł – a w zasadzie wyrzucając go brutalnie przez okno swojej komnaty na błonia, aby tam dogorywał. W końcu i ona za nim tęskniła – tak bardzo, ze sprawiało jej to fizyczny ból i kiedy w końcu odkrył, jaka jest prawda dotycząca jej dziecka, już nie miała żadnych hamulców; nie mogła mieć, skoro jego ciepłe, idealnie wykrojone wargi dosłownie pozbawiały ją tchu z zachwytu i rozkoszy, rozlewającej się cudownym ciepłem oraz zapachem ziemi, cedru i imbiru, po jej drobnym, wycieńczonym ciałku. Adrenalina jednak buzowała w niej w tej całej sytuacji na tyle mocno, że wszelki dyskomfort odszedł w niepamięć: liczyło się tylko to, że siedziała na jego kolanach, a on pieścił jej usta tak, jakby jutra nie było. Rozłąka, strach, ból, upokorzenie – to było za nimi, a przed nimi było wszystko – przynajmniej najbliższe godziny.
    — Pójdę więc z tobą – doparła dlatego też cichutko an jego zapewnienie, kiedy bardzo skutecznie uciszył jej wyrzuty sumienia. – Słuchaj – chwyciła go mocno za brodę, ściskając w placach jego skórę i spoglądając roziskrzonym spojrzeniem w jego księżycowe tęczówki – ten wymuskany kolega z Hiszpanii może się mną zająć, wiesz? Zajmie się mną – poprawiła się okrutnie – kiedy ty będziesz bawił się w rodzinę, a ja nie będę mogła na to, kurwa, patrzeć, bo cię kocham kretynie – wysyczała, zanim dała się porwać kolejnej, namiętniej i pełnej pasji pieszczocie, podczas której została przeniesiona na łóżko. Nawet nie zauważyła, że zrzucił jej pierścionek zaręczynowy z szafki nocnej; za bardzo skupiona była na nerwowym, niemalże histerycznym, błądzeniu po jego ciele i próbie dostania się pod jego golf i rozpięcia spodni. Jego wyznania i późniejsze pytanie wprawiły ją jednak w drżenie, a później niemożność ruchu przez chwilę; dopiero po tym trwającym, jakby się zdawało, w nieskończoność, momencie, szepnęła: – Wywal tę obrączkę – jej glos był ostry i rozkazujący. – Wywal ją w tej chwili – zarządzała głośniej i jeszcze oschlej, jednocześnie podsuwając nieco długą, białą i bardzo cienka koszulę nocną, która pięknie podkreślała jej odmienny stan – i uważaj na nie – opierał się na jednej dłoni, więc drugą ułożyła na swojej napiętej skórze.

    bardzo podniecona VERA, która nie potrafi ubrać oczywistości w słowa

    OdpowiedzUsuń
  37. — To czekam na ten lek. – Warknęła w odpowiedzi na jego słowa dotyczące Uxbala, przy czym wypowiedź, jaką uraczyła wilkołaka można było zrozumieć dwojako. Z jednej strony, jako wykpienie jego uczuć, o których ją zapewniał, tak gorliwie i gorąco oraz namiętnie poprzez pocałunki i pieszczoty jej drobnego, stęsknionego ciała, a także jako podkreślenie, że skoro on jej nie chciał, to znalazła sobie lepszy materiał na ojca i męża. Z drugiej jednak, co było znacznie bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę ogień płonący w jej fiołkowych, niewiele widzących od podniecenia i kompletnego braku rozsądku, oczach oraz nerwowe ruchy jej dłoni, które starały się za wszelką cenę dotknąć chociażby skrawka connorowego, wielkiego ciała, zapraszała go do dalszej walki o siebie. Może i w tamtej chwili w ogóle nie myślała logicznie i przemawiała przez nią wielkie, kochającego profesora do szaleństwa, serce, ale podobało się jej to: nie miała zamiaru dłużej walczyć z uczuciami, które szalały w niej gwałtownie i dosłownie spopielały, nagromadzone przez lata prób oszukiwania siebie, że jest ponad to i na pewno w końcu o nim zapomni: nie była w stanie. – Ściągaj – powtórzyła przez to jeszcze ostrzej, zwyczajnie nie mogąc patrzeć na dowód, że należy do kogoś zupełnie innego: bolało, jak diabli i chciała, aby chociaż na najbliższe kilka godzin, byli tylko dla siebie, tylko swoi, tylko o n i i ich potężna miłość, która powołała do życia tego maluszka, który w obecności ojca, uspakajał się znacznie bardziej i dawał swojej mamie żyć. Kiedy zaś zaczął gwałtownie cisnął złotą, rażącą w oczy obrączką o ziemię, jakby była największym śmieciem i przekleństwem, Vereena uśmiechnęła uśmiechnęła się szeroko, nieco nawet wzruszona. – Dziękuję… – szepnęła mu wprost do ucha, tak czule i tak zmysłowo, że najpewniej pobudziłaby dosłownie każdego; rzecz jasna, sama mnie od końca zdawała sobie z tego sprawę, skupiona zresztą na tym, aby przypomnieć mu, aby uważał na ich malucha, który w ciągu chwili, chociaż pewnie na równie ulotną chwilę, zyskał ojca. Niemniej, czuła przy tym, ze wymaga od Greybacka zbyt wiele, co zresztą w ciągu sekundy jej pokazał. – Jesteś wielki i silny – przypomniała mu więc między pocałunkami, którymi zaanektował jej usta; podobało się jej to, jak szarpał jej miękkie loki. Bardziej tylko do gustu przypadły jej jego chaotyczne wypowiedzi, świadczące o tym, że jego pobudzenie sięgnęło zenitu; co resztą mogła poczuć na swoim szczupłym udzie, w które coś twardego się wbijało. Z lubością wcisnęła ręce pod jego sweter i koszulkę, błądząc po jego idealnie wyrzeźbionym brzuchu i wspaniałych plecach, przypominając sobie, jak ją na nich nosił. Natomiast gdy dotarł do jej ud i musnął kobiecość, to Vera postradała rozum, zaczynając się trząść ze zniecierpliwienia i pierwotnej potrzeby zespolenia się w jedność. – Bokiem – warknęła, rzucając wymowne spojrzenie na swój mocno okrągły brzuszek i na nic nie zważając ułożyła się w dogodnej pozycji; on zrozumiał i zajął miejsce za jej plecami, na szczęście mając wciąż rozpięte spodnie. – Zgnieciesz nas, a wołałabym jednak nie… – wyjaśniła swój zabieg z lekkim, chociaż mało przytomnym uśmiechem i maślanym spojrzeniem wbitym w jego przystojną twarz, aby szybko dodać, niemalże płaczliwie: – Błagam… Connor… nie każ mi czekać… – wyjęczała; obydwoje wciąż byli ubrani, ale nie na długo: szybko rozerwał górę jej koszuli, podwiniętej tak, ze odsłaniała pośladki, uwalniając z połów białego materiału jej nabrzmiałe i wrażliwe oraz bardzo delikatne, mlecznobiałe piersi. Adorował je dłuższą chwilę, przez co jej dłoń sama zawędrowała pomiędzy uda, do srebrzystego trójkącika, którego muśnięcie wystarczyło, aby zapłonęła. – Na wszystkie relikwie Merlina… zabijesz mnie… – dosłownie załkała. Nadal pozostawał w swoim golfie, ze spodniami ściągniętymi do połowy ud. – Kocham cię, Connor – sapnęła nagle, szarpnęła mocno za włosy i nadal się dotykając, połączyła ich usta w namiętnym, długim pocałunku, gdzie to ona miała władzę.

    niespodziewanie odważna VERKA, hehszki

    OdpowiedzUsuń
  38. — Proszę… nie gadaj… – szept Vereeny był dosłownie błagalny, podczas gdy Connor nadal coś mówił: wyrzucał z siebie strzępki mało logicznych informacji, które nie miały dla niej w tamtej chwili znaczenia. Naprawdę, jedynym bowiem czego chciała, to było poczucie, że znowu należy do niego, że jest jego kobietą, nie zabaweczką, którą wyrzucił, gdy ta mu się znudziła, zostawiając ją poharataną w Szpitalu Świętego Munga, a później w Boscastle, które na każdym kroku przypominało jej, co utraciła i jak bardzo, w swojej opinii, została oszukana przez swoją naiwność i wielkie, kochające serce, które ofiarowała wilkołakowi na srebrnej tacy, wraz ze swoim drobnym ciałem, którego, niestety, na zawsze miał być władcą; ten jeden raz z Uxbalem, kiedy wlała w siebie zbyt dużo wina, uświadomił jej, ze nie może być inaczej: że to właśnie ten potężny profesor, jako jedyny, ma prawo do niej na każdej płaszczyźnie. Oczywiście, wiedziała, jak bardzo było to żałosne z jej strony i że najpewniej powinna była się z niego już dawno wyleczyć, szczególnie biorąc pod uwagę, co jej uczynił, ale zwyczajnie nie potrafiła. Na zawsze miała być samotna i cierpiąca, bo kochała zbyt mocno. – Jestem tak żałosna, że wszystko ci wybaczę… – wyszeptała w ostatnim przebłysku świadomości, wciskając plecy w jego idealnie wyrzeźbiony brzuch.
    Na swoich zgrabnych, jędrnych pośladkach czuła jego nabrzmiałą męskość, która doprowadzała ją do pasji – był tak blisko i daleko, że Vera dosłownie traciła rozum ze zniecierpliwienia i chęci zaspokojenia swojej frustracji, nagromadzonej przez wiele miesięcy, czego nie zmieniła lipcowa noc. W zasadzie, wtedy została bardziej pobudzona, a wszystko było jeszcze intensywniejsze przez hormony buzujące w jej drobnym organizmie oraz słodkie słówka, jakie Greyback kierował do ich dziecka; w tamtej chwili mógł kłamać, bo właśnie tego najmocniej potrzebowała. Dlatego też, kiedy się połączyli, nie powstrzymała głośnego krzyku – dziękując sobie w myślach, za wcześniejsze rzucenie zaklęcie wyciszającego na całą komnatę; zrobiła to już w zasadzie we wrześniu, aby móc nocami spokojnie, żałośnie szlochać w poduszkę, bez myśli, że ktoś jej przerwie, nakryje ją i będzie zadawał mocno niewygodne pytania. Oczywiście, to nie tak, że panna Throne nie wiedziała, ze to, co robią, zakrawa nie tylko o głupotę, ale j e s t istnym szaleństwem, które mogłoby doprowadzić ich nie tylko na skraj moralnego bankructwa, ale zepchnąć ich w tę czarną, przerażającą przepaść. Nie potrafiła jednak za żadne skarby z niego zrezygnować – w swojej beznadziejności potrzebowała tego niemalże onirycznego momentu, nawet za cenę bolesnej śmierci.
    — Och Boże… – wysapała z trudem, mimowolnie ściskając uda i rozkoszując się wrzaskiem Connora, gdy stała się jeszcze ciaśniejsza, mniej dostępna, a ich zbliżenie jeszcze bardziej magiczne i gwałtowne. Nie przeszkadzało jej, że porusza się szybko, sprawia jej ból tańcem swoich bioder, czy ściskaniem piersi w wielkich łapach: ufała mu tak, jakby te trzydzieści dziewięć miesięcy naprawdę nie miało miejsca. Nieważne, że miała tego żałować. – N-nie… nie przestawaj… cholera, nie… – wyspała, odwracając głowę tak, aby móc go całować. Nie trwało to jednak długo, bowiem zwierzęca żądza mężczyzny wzięła nad nim górę i nim się obejrzała, czule, ale mocno, objął jej okrągły brzuszek i bez trudu zmienił ich pozycję: klęczeli, a on brał ją gwałtownie od tyłu. Klęli, krzyczeli, ledwo dyszeli, spoceni, stęsknieni i bliscy rozpaczy, gdy spełnienie nie chciało nadejść, a łóżko skrzypiało, rysując dębowe panele, gdy swoją siłą profesor je przesuwał. – C-Connor… Con… j-ja… zaraza… – jęczała, a z ich ciałami działa się magia: szybka, silna, dogłębna, namiętna, a jednocześnie pełna oddania i lojalności. Szczytowała równo z nim, w jego mocnych objęciach, z jego dłońmi na swojej napiętej skórze, z plecami przyciśniętymi do jego brzucha, gdy siedział na piętach. Szczytowała niezwykle. – Och, skarbie… – skwitowała z trudem, zachwycona.

    wymęczona, zachwycona i spełniona VERKA, która oszalała, lol

    OdpowiedzUsuń
  39. — Twoja… – przyznała, mimo że nie było to wcale zgodne z prawdą, a przynajmniej nie z tym, co działo się w ich życiach; nie z tym, czego od nich oczekiwano i wymagano: w końcu ogół społeczeństwa, nawet tego magicznego, które wbrew obiegowej opinii w żaden sposób nie było liberalne, a równie, albo nawet i mocniej, zaściankowe jak prości ludzie z Boscastle, którzy zatrzymali się na etapie, że Margaret Thatcher zamknęła im kopalnie. Owszem, naprawdę Vereena na zawsze miała należeć tylko i wyłącznie do Connora, ale jednocześnie miała tę paskudną, okrutną i dosłownie zabijającą świadomość, ze tak naprawdę nie mają do tego najmniejszych praw: ona, jako narzeczona hiszpańskiego medyka, on jako mąż ciężarnej charłaczki. – Tylko twoja – jakby więc chcąc zagłuszyć swoje przemyślenia, powtórzyła to raz jeszcze, z większą mocną i mocniej wcisnęła chude plecy w jego idealnie wyrzeźbiony brzuch, który czuła pomimo grubego materiału ciepłego swetra, który miał na sobie. – O-och… ojej… – sapnęła chwilę później niezadowolona, kiedy ich rozłączył, ale z wdzięczność przyjęła, że znowu ją mocno objął: trzymał ją w swoich silnych, wielkich łapach tak, jakby znowu byli w jego małej chatce na klifie, które dach czasem przykrywały fale Oceanu Atlantyckiego. – Connor – szepnęła z westchnieniem zachwytu.
    Znowu czuła się bezpieczna i ważna – tak, jak o tym marzyła. Nikt nie potrafił tak, jak Greyback, zapewnić jej bezpieczeństwa i czułości. Co było jednak bardziej niesamowite, robił to z nią, pomimo pełnej wiedzy na temat jego dwubiegunowego jestestwa, będącego z jednej strony dwumetrowym introwertykiem burczącym na ludzi i zaszywającym się w najbardziej odległych miejscach świata tylko ze zwierzętami, które go rozumiały idealnie, ale jednocześnie kimś, kto jeśli kocha to na całego, a jeśli nie lubi, również nienawidzi na całego; dla niego nie istniały półśrodki. Z drugiej zaś – wilkołaka, bestię, monstrum, które co pełnię traciło umysł i serce, przywdziewając swoją straszliwą powłokę i kierowało się zewem krwi w nieopisanym wręcz bólu. Verze jednak w żaden sposób to nie przeszkadzało, bowiem już od samego początku brała go takim, jakim był, szalejąc za nim, dzięki zaletom, które posiadał, a które nie opiewały jedynie na przystojny wygląd, ale zwyczajnie dobre, chociaż mono zagubione serce, które – podobnie jak jej własne – potrzebowało miłości i zrozumienia – i trwając przy nim, chociaż jego wady – wcale nie zamykające się w kręgu likantropii, bo dla niej był to naturalny dodatek, nad którym nie mógł przecież panować – czasem naprawdę ją raniły i doprowadzały od nieprzyjemnego szału.
    — Ja ciebie też – odparła więc mimowolnie kiedy wyznał jej miłość, wtulona w niego całym drobnym ciałkiem i wdychająca jego zapach. Później jednak zamilkła i uważnie słuchała, co miał jej do powiedzenia. – Och, Connor – zaśmiała się nagle perliście, kompletnie odcinając się do tego, co powinna zrobić i kierując się głosem, kierującym się jej największym pragnieniem: bycia z nim blisko. – Noo… jestem malutka, przecież wiesz, że nosiłeś mnie na jednym ramieniu – stwierdziła wesoło i spojrzała na niego z radością; jej fiołkowe oczy lśniły od bezbrzeżnej miłości, która sprawiła, że chociaż rwało ją dosłownie wszystko, stwierdziła, o dziwo bardzo szczerze, bo mając go obok nie mogło być źle: – Tak, teraz dobrze, wielkoludzie – szepnęła i pocałowała go w szyję. – Czekaj, gryziesz – zachichotała uroczo, gdy mocniej ją objął, a wełna jego golfu. Odsunęła się delikatnie, acz stanowczo, co nie miało w sobie żadnej chęci ucieczki, a jedynie dania mu więcej miejsca; w końcu nawet siedząc pod ścianą ledwo się mieścił na jej wąskim łóżku. – Zaraz wrócę – obiecała, gładząc go po policzku i muskając idealnie wykrojone wargi. Zsunęła się powoli z materaca, chcąc się napić wody i odłożyć koszule, ale w chwili, w której stanęła, ucisk w biodrach i plecach oraz zawroty głowy, ścięły ją z nóg. – Ojej… – sapnęła zaskoczona.

    zachwycona i zakochana VERA, która upadnie, jeśli wilczek nie wykaże się refleksem

    OdpowiedzUsuń
  40. — No tak… – spojrzała na niego sceptycznie, ale w ogóle nie robiła tego poważnie, wzorkiem znawczyni, lustrując go uważnie, kiedy stwierdził, że przez ostatnie lata się rozbudował; cóż, nie ulegało to najmniejszych wątpliwościom i Vereena poczuła to na własnej, delikatnej skórze, szczególnie dotkliwie, bo chociaż jej brzuszek stał się cudownie okrągły, ona sama dość mocno straciła na wadze – przytyło ci się tu i ówdzie – zaśmiała się słodko, chwytając jego sweter, tak jakby pokazywała, że ma fałdki; tak naprawdę żartobliwie się z niego naigrywała, doskonale się bawiąc. Pokazała to zaś, sunąc swoimi długimi, zgrabnymi placami po jego wyjątkowo silnymi ramieniu, które pomimo grubego materiału, prezentowało się świetnie i jasnym było, ze zbudowane jest z żelaznych mięśni, które były ją w stanie ochronić przed najgorszymi rzeczami. – Och, Connor – zachichotała, podziwiając to, jak bardzo się peszy z powodu swojego wyznania, które nie miało w sobie nic z przechwałek: stwierdzał dość mocno oczywisty fakt, którego znamiona nosiła na całym ciele w postaci zaczerwienień i siniaków. – No dupek, no i tak… egocentryczny – przyznała, szczerząc się jak głupia – ale mój – schowała na chwilę twarz w jego gęste brodzie, której szorstkość uwielbiała, zanim zdecydowała, że skoro palą ją członki od przebytego niedawno rozkosznego spełnienia, to wełna jego stroju wyjątkowo ją mierzi; zresztą chciała zobaczyć wyniki jego ciężkiej, wielomiesięcznej pracy i nie została zawiedziona: Boże, on prezentował się wprost perfekcyjnie. Fiołkowe tęczówki młodziutkiej pielęgniarki zabłysły w oczarowaniu i miłości; nadal byli tylko oni: bez Uxbala, bez Chloe, bez Skrzydła Szpitalnego, przez magicznych zwierząt, bez żadnych przeciwności losu, bez nikogo. Tylko i wyłącznie o n i . – J-jesteś… j-ja… och… – nie umiała dobrać słów, patrząc na niego zachwycona, zanim pokręciła poczochraną, srebrną głową, niczym pies otrzepujący się z resztek wody po kąpieli w jeziorze, i nieco się opanowała. Wtedy jednak zdecydowała się wstać; może nieco gwałtownie, może nieco nieprzemyślanie i może zbyt szybko, mimo że jej intencje były dobre. Oszołomiona nawet nie wiedziała, jak to się stało, ale już leciała, jak długa i zaciskała powieki, przygotowana na straszliwe zderzenie chudych pleców z dębowymi panelami i ku jej wielkiemu zaskoczeniu: zamiast tego owinęły ją potężne, męskie ręce. – Connor – stwierdziła, nadal nie otwierając oczu, ale po prostu to wiedząc. Chwilę później leżała już na łóżku, oddychając płytko i gładząc okrągły brzuszek; on zaś leżał obok tak, jak być powinno. – Och, ojej… – jęknęła i skrzywiła się. – Dziękuję – w końcu spojrzała na niego, uśmiechając się blado i mimowolnie mocniej się w niego wtulając. – Nie denerwuj się tak, nic mi nie jest – dodała szybko, widząc jego przerażenie. – Już nic nie boli – próbowała się przebić przez jego monolog, ale nie było to niestety możliwe. Pozwoliła mu więc mówić tak długo, aż potrzebowała, po czym zerknęła na niego ze skruchą, nie chcąc go dłużej oszukiwać. – Przed pełnią… – wybąkała zawstydzona, uciekając zażenowanymi fiołkowymi oczami w bo, kiedy dopytywał się o jej ostatni posiłek. – Ale to nic! – Zanim przetrawił tę informację, dość, jakby nie patrzeć, szokującą, ona już kontynuowała, aby nie dać mu szansy dalszego panikowania. Wsparła się na łokciu i nieco przekręciła. – Wszystko dobrze – nie do końca mówiła prawdę, ale też nie mijała się z nią w całości. Musnęła go, celem uspokojenia w policzek. – Jak mogłam cię powstrzymać, Connor, skoro tak bardzo cię pragnęłam i… i dalej pragnę – wyszeptała całkowicie szczerze, układając dłoń po lewej stronie jego pełnej blizn i tatuaży piersi, nieopodal bijącego szybko serca, gdzie wśród gałązek bzu widniała wykaligrafowana literka „V”. Załkała ze wzruszenia, cała drżąc. – Kiedy? – Referowała do pięknego obrazka, którego nie pamiętała z Boscastle; sunęła po jego fakturze z czcią i oddaniem, roniąc łzy wdzięczności i oczarowania. – Boże… Connor… – zapłakała ze szczęścia, niedowierzając.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  41. — Właśnie Connor – upomniała go, nieco bezczelnie chwytając go za słówko – niemal – podkreśliła wymownie – zemdlałam, a nie – nacisnęła, aby miał pełną świadomość różnicy, jaka zaistniała – zrobiłam tego – posłała mu promienny uśmiech, który w ogóle nie pasował do sytuacji, ale był całkowicie szczery: ona naprawdę czuła się doskonale w jego obecności i nic nie było w stanie tego zachwiać, właśnie jak długo był blisko i otulał ją swoim zapachem. Na wszelki wypadek więc nie skomentowała jego nagłego wybuchu, dotyczącego informacji związanej z jej ostatnim posiłkiem, bo nie chciała w żaden sposób zachwiać tej pięknej chwili; zresztą, robiła to też poniekąd ze wstydu, bo przecież to ona zaniedbała swoje obowiązki wobec dziecka: była pielęgniarką, mogła sama sobie pomóc, albo poprosić kogoś z nieoddalonego Skrzydła Szpitalnego, aby nieco ją wsparł, chociażby właśnie donosząc posiłek, bo w kwestii ratowania od bólu nie było rozwiązania, bowiem nosiła pod sercem dziecko wilkołaka, a osoby dotknięte klątwą likantropii, lub w jakiś sposób z nią powiązane, były odporne na większość mikstur przeciwbólowych. Wszystko na nich goiło się, jak na przysłowiowych psach, ale we własnym zakresie: ani mugolska medycyna, ani żadne zaklęcia nie były w stanie im ulżyć i tak też było w wypadku Vereeny i silnego maleństwa, które dawało się jej we znaki. Na szczęście, nie musiała, jak się wydawało, do tego wracać, bo ich uwagę skutecznie rozproszyło jej odkrycie na torsie ukochanego; miał nim pozostać bez względu na wszystko, na zawsze i na wieczność. – Jest przepiękny… – wyszeptała drżącym od emocji i wilgotnym od płaczu wzruszenia tonem, dosłownie z namaszczeniem sunąc po gałązce bzu i pierwszej literce jej imienia, które sobie wytatuował Greyback. Zamilkła jednak na czas jakiś, znowu dając mu wyrzucić z siebie wszystko i przyswajając każde, najmniejsze dosłownie słowo, jaki jej przekazywał, rozkoszując się nim i chłonąc, niczym energię, która przeradzała się w siłę, mającą jej wystarczyć na ciężkie, ciemne poranki, aby mogła zsunąć się z łóżka i iść dalej przez swoje beznadziejne życie. Nie wiedziała, skąd wzięła się jej ta nieprzyjemna myśl, dlatego prędko ją odrzuciła, ale niepokój, dziwny i dość irracjonalny, biorąc pod uwagę położenie w jakim się znaleźli, nie chciał jej ani na chwilę opuścić. Niemniej, w końcu stwierdziła: – I zawsze już będzie do mnie należało, prawda? – Wbiła swoje pełne nadziei fiołkowe tęczówki w jego cudowne księżycowe. – Och, Connor! – Jęknęła, gdy wspomniał o łańcuchach i padła na poduszki, przyciągając go do siebie; jak kiedyś, wtulił się w jej pełne piersi, a ona objęła go mocno, wplatając palce w jego włosy. – Mój słodki, kochany, Connor… – wyszeptała mu wprost do ucha tonem pełnym spokoju, łagodności i bezbrzeżnej miłości. – Teraz już będzie dobrze, zobaczysz… z-zobaczysz, jakoś wszystko rozwiążemy, j-jakoś… och, kochany, na pewno się ułoży… – mówiła cichutko, nieco gorączkowo, szukając naprędce jakiegoś logicznego rozwiązania i wyjścia z ich patowej sytuacji, w której oboje byli zamknięci w beznadziejnych położeniach: ona w narzeczeństwie, on w małżeństwie z dzieckiem i jakkolwiek Vera chciała być egoistką: to tak do końca nie umiała. Nie umiała się jednak także do tego przed nim przyznać. – To jest ważne – wpadła mu w związku z tym w słowo. – Ty – podkreśliła – jesteś ważny, rozumiesz? – Pocałowała go w czubek głowy, przesuwając dłonie na jego umięśnione, napiętej mięśnie, które zaczęła masować, aby się chociaż trochę rozluźnił. – Connor – zagaiła, podejmując jeszcze jedną próbę przemówienia mu do rozumu – zamknij się na chwilę – poprosiła. – Zamknij się i słucha… słyszysz serduszko? – Zapytała. – Dobrze, to teraz… poczuj je – poprosiła, a on się zsunął, aby przytulić się do jej okrągłego brzuszka. – Czujesz? – Upewniła się. – Widzisz? – Uśmiechnęła się czule. – To jest ważne, ono jest ważne, my – nacisnęła – jesteśmy ważni, a ten tatuaż… ten tatuaż jest dla mnie ważny – zapewniła czule i poważnie.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  42. [ To może wspólny wątek? Connor może się dowiedzieć o wróżce, bo chociaż mój pan jej nie ukrywa, to ona zazwyczaj śpi w kieszeni jego szaty, gdy on ma zajęcia. Nie rozstają się ze sobą. ]

    Frederick

    OdpowiedzUsuń
  43. [ Dobrze więc, to ja czekam na zaczęcie i dziękuję za pochwały :) ]

    Frederick

    OdpowiedzUsuń
  44. — Nie masz mi za co dziękować najdroższy – nawinęła na swój wskazujący palec, ciemny pukiel jego włosów, rozkoszując się miękkością włosów, za którymi tak bardzo tęskniła. – Za prawdę i szczerość nie trzeba dziękować – dodała jeszcze z miłością i szerokim uśmiechem, dumna z siebie, że udało się jej zażegnać cały kryzys, jaki ich dopadł. – Cieszę się – wzruszenie jednak szybko odebrała jej zdolności mówienia, kiedy to patrzyła w jego księżycowe oczy i widziała w nich prawdziwe oddanie i nieznającą granic radość oraz miłość, a także szczęście, rzeczywiście związane z tym, że jest obok niego. – Chodź do mnie – rozłożyła przed nim swoje chude ramionka – wiem, ze to niewiele, ale… chodź – zachęciła ze słodkim uśmiechem, a on przyszedł i tak trwali: spleceni ze sobą, bliscy sobie, jak nigdy dotąd i zwyczajnie spokojni, mimo że w sercu pielęgniarki był jakiś dziwny kolec, wbijający się coraz głębiej. Ignorowała go jednak, chcąc cieszyć się tym, że w końcu, chociaż na moment, los im sprzyjał. mimo że przeczucie rzadko ją zawodziło i rozkoszowała się tylko i wyłącznie bliskością swojego ukochanego, który zaskoczył ją swoim nagłym przerwaniem ciszy. – Hm? – Mruknęła, opuszkami sunąć po jego bliznach. – Jeśli to nie opiewa na bieganie po błoniach o tej porze w taki mróz, to tak – odparła żartobliwie.
    Na szczęście jednak – wcale o to nie chodziło. Vereena zaś usłyszawszy, co też chodzi Connorowi po głowie aż zapowietrzyła się z wrażenia i nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa – po prostu patrzyła na niego wzruszona i zachwycona, zanim kiwnęła głową; było to jedyna, co w swoim przyjemnym oszołomieniu była w stanie wykonać, a i tak ruch ten przyszedł jej z trudem: skonfundowana ledwo chwytała oddech. Pomimo jednak tego, radość w jej sercu była znacznie silniejsza, dlatego delikatnie odsunęła się do wilkołaka i posławszy mu ciepły uśmiech i nago – tak jak miała to w zwyczaju robić, gdy byli w Boscastle – przeszła przez pokój, gdzie odgruzowała spod stert bluzek i ręczników swoja wiolonczelę, wystawiła niewygodne, twarde krzesło na środek pomieszczenie, gdzie usiadła, rozsuwając nogi i uroczo się rumieniąc – mimo że przecież chwilę wcześniej obcowali ze sobą seksualnie – po czym wzięła instrument między nogi, a Bach wypełnił jej komnatę w Skrzydle Szpitalnym. Przymknęła oczy, dając się porwać grze i chociaż na początku jej ruchy były sztywne i niepewne, po chwili całkowicie się rozluźniła – robiła to, co kochała, jak kochała i z kim kochała najmocniej, więc nie mogłoby być źle. Nim się zaś obejrzała, Greyback klęczał przed nią, wpatrzony w jej twarz, jak w obrazek.
    — Coś się stało? – Spytała przerywając, a on tylko wyjął smyczek, odłożył z pieczołowitością wiolonczele na miejsce i wziął ją na ręce. Po prostu, bez niczego: stali dłuższą chwilę przy oknie i cicho łkali, szczęśliwi, że siebie w końcu odnaleźli i zaspokoili swoją tęsknotę. Ona więc ponownie zignorowała kolec, a on zaniósł ją na łóżko i tej nocy kochali się raz jeszcze: ona górowała nad nim, a później zasnęła na jego torsie, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna śniąc spokojnie sny, śniąc z uśmiechem i śniąc bezpiecznie, co, byłoby dziwnym, jakby to wszystko nie skończyło się tak, jak zawsze, odbiło się na niej o poranku. – Mmm… Connor… – wymruczała, przeciągając się rozkosznie, kiedy nagle poczuła, że leży na materacu, a nie na jego szerokiej piersi. – Gdzie jesteś wilczku? – Cóż z tego, że nie miała rozwiązania na ich beznadziejną sytuację i relacje, w których zostali zamknięci, skoro tak bardzo go kochała i pragnęła z nim żyć? – Connor? – Ponowiła gwałtownie rozbudzona, gdy odpowiedziała jej cisza: otworzyła oczy i uniosła się. Stał do niej tyłem, zapinał spodnie, a na jego placu błyszczała obrączka. Zapowietrzyła się z bólu. – Connor? C-Connor… c-co… co robisz? – Zapytała, szybko dobiegając do niego i chwytając za sweter, który chciał ubrać. – Co robisz?! Connor! – Wykrzyknęła zrozpaczona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie patrzył na nią, nie dotykał jej, uciekał od niej, jak spłoszony – jakby była trędowata i niegodna nawet jego splunięcia, jakby wcale nie kochał jej w nocy, nie słuchał, jak gra, nie całował jej do dnu; zachowywał się obco, dziwnie, jak nie on, jakby wszystko, co przeszli, oprócz jego odejścia przed trzema laty, było kłamstwem. Chciałaby wierzyć, ze histeryzuje niepotrzebnie i zaraz znowu ją utuli, ale niestety – tę obserwację potwierdziło jego przepraszam, maleńka, które rzucił cichym, niemalże obojętnym tonem przez ramię, kiedy stał w progu jej komnaty, po czym zniknął. Rozpłynął się, jakby nigdy go nie było obok. Po wszystkich jego wyznaniach, po ich wspólnych planach na przyszłość i po tym, jak ponownie mu zaufała, naiwnie wierząc, że pewnego dnia będzie dobrze, każda rzecz się ułoży, a oni będą na zawsze razem – został jej jedynie jego wełniany golf, który ściskała kurczowo w drżącym, bladych dłoniach. Vereena zaś nigdy, przenigdy – nawet wtedy, kiedy rozorał jej rękę ani nawet wtedy, gdy w Mungu zorientowała się, że ją porzucił; wtedy w ogóle nie mogła wydusić z siebie dźwięku – nie wyła, nie płakała i nie szlochała tak żałośnie, tak rozpaczliwie smutno i tak rozdzierająco, jak w tamtej chwili. Nikt jednak nie mógł usłyszeć jej krzyku – była, jak niema, bez prawa głosu, bez prawa do szczęścia, bez prawa do życia…
      Miała wrażenie, że zaczęła żyć w ciemnym, małym pudełku, wypełnionym po brzegi cuchnącą, gęstą mazią, która wlewała się do jej oczu, uszu i nozdrzy – odbierając możliwość widzenia, słyszenia i czucia czegokolwiek; paraliżując członki i nadającą swoisty rodzaj słoniowatości jej ciału: każdy kolejny krok był dla niej niczym zdobycie najwyższych gór, bo zderzeniu z tłuczkiem na boisku Quiddicha. Ową dziwną prawie-cieczą był smutek w najczystszej i najbardziej niebezpiecznej postaci, który na początku w ogóle nie pozwolił jej wstać z podłogi przez kilkanaście godzin – dosłownie, naga leżała w bezruchu, dopóki wieczorem nie zapukała do jej drzwi Uzdrowicielka, która przypomniała jej, że nie jest sama i ma dla kogo walczyć. W związku z tym, tylko świadomość tego, że była odpowiedzialna za dwa życia pozwalała jej jakoś wstać – nie była już jednak człowiekiem: jej serce zostało spalone na stosie, na który patrzyła, a profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami Zdawał się dorzucać do wielkich płomieni drwa z lubieżnym uśmieszkiem. Podobnie zresztą okrutnie znowu traktował ją ogół świata, który nie pozwalał jej na żadnej płaszczyźnie zaznać spokoju ducha – możliwym jednak było, że i dusze utraciła, tego listopadowego poranka, kiedy to została zdegradowana do pozycji najprawdziwszej dziwki.
      Nie wiedziała bowiem, jak inaczej nazwać to, co uczynił jej Greyback. Oto z jednej strony przybył do niej, niby wiedziony zewem i informacjami, jakie w jakiś dziwny sposób przekazywało mu ich dziecko, karmił ją słodkimi słówkami, otaczał opieką i troską, aż wreszcie brał, co chciał, a z drugiej – odchodził, porzucał ją, potraktowawszy jak zbiornik na swoje nasienie, którym Chloe ze swoim wątłym zdrowiem nie mogła być. Vereena więc nie czuła się n i g d y tak upodlona, bowiem wtedy, gdy w zasadzie bez słowa – a na pewno bez wyjaśnienia, na które zasługiwała, chociażby przez wzgląd na to, co jej uczynił już wcześniej – porzucił ją, jakby nigdy nie zaistniała w jego życiu. Kolejne dni – zmieniające się w ostatecznym rozrachunku w tygodnie – tylko ją w tym przekonaniu utwierdzały: gdy mijali się na korytarzach Hogwatu – uciekał wzorkiem; kiedy wpadali na siebie w Wielkiej Sali na posiłkach, mimo że starała się je jeść w swoim pokoiku – dosłownie brał nogi za pas; w chwilach zaś, gdy opiekowała się jego, coraz bardziej uciążliwą i rozpieszczoną do granic możliwości, żoną – on palił fajkę w salonie, ignorując to, co się stało i tylko Zjawa pozostawała w tym wszystkim constansem, który zawsze na nią czekał, tulił się od niej i ją odprowadzała. Maź natomiast gęstniała, dusiła i zabierała jakiekolwiek chęci do życia.

      Usuń
    2. Nadszedł więc taki moment – co w ogóle nie było dziwne, biorąc pod uwagę cierpienie, skręcające ją za dnia tak, że miała ochotę wyć z rozpaczy, do którego nie spała, a kiedy już to robiła, to targały nią straszliwe koszmary – kiedy panna Throne osiągnęła szczyt swojej beznadziejności i poczucia, że jedyne, czego jest warta, to brutalne wycieranie nią brudnych, wojskowych butów; których obcasy niknące w oddali, stukające o zamkową posadzkę, wciąż słyszała i zlewała się zimnym potem. Nie pomagało nawet rzucenie się w wir pracy i obowiązków, które w pewnej chwili przestały wystarczać, aby zająć jej czas; wiolonczelę zaś wcisnęła z nienawiścią pod łóżko. W związku z tym ogarnęła ją nieopisana wręcz desperacja – na tyle wielka i na tyle głupia, że niedługo po Mikołajkach napisała list do Uxbala, w którym nie tylko dziękowała mu za upominek z okazji szóstego dnia dwunastego miesiąca roku, ale także za ten dany już „na zaś” na jej urodziny. W pełnej egzaltacji i pompatyczności, przez co i sztuczności, wyrażała także chęć, jak najszybszego zamążpójścia, mimo że pierścionek zaręczynowy od niego nosiła tylko za dnia, udając że wszystko jest dobrze i nic jej nie rusza. Przy życiu trzymał ją tylko maluszek pod sercem – nie wierzyła przy tym, że Connor miał z nim jakąkolwiek więź i przybył tylko po to, aby ją „zaliczyć”.
      Drugi tydzień grudnia przyniósł nie tylko paskudne ochłodzenie, śnieg zalegający zaspami na całych błoniach, ale także znaczące pogorszenie się stanu zdrowia dwóch kobiet, które nosiły pod swoimi sercami dziecko jedno wilkołaka. Co prawda, jedna z nich była w znacznie gorszej sytuacji – nie tylko bowiem nie mogła gnić w pieleszach i nic nie robić, mając bardzo odpowiedzialną pracę w Skrzydle Szpitalnym, ale także została przez niego brutalnie zraniona i upodlona, ale była całkowicie sama, ale na dodatek musiała opiekować się tą drugą: będącą jego żoną, leżącą z nim w jednym łóżku i mogącą na niego liczyć. Vera oceniała to wszystko pewnie nieco nie w porządku, zdecydowanie przez pryzmat swojego cierpienia, nie zwracając uwagi, że wcale nie dzieje się dobrze z całą trójką – czy w zasadzie piątką – a nie tylko z nią. Nie przypuszczała tylko, że kłopoty w małżeństwie Greybacków, odbiją się tak brutalnie na jej osobie i ze stanie się swoistym workiem treningowym – pożal się Boże – pani domu – która postanowiła wyżyć się na niej, z niewiadomych dla pielęgniarki powodów; w końcu nie mogła wiedzieć, o czym ze sobą rozmawiają, a już na pewno nie przypuszczała, ze to ona mogłaby być powodem awantury wewnątrz tej, nieco chorej, jakby nie patrzeć, relacji, jaką prezentowali.
      — Nienawidzę cię! – Krzyczała więc jej pacjentka, podjudzana przez Beę, która już czekała na panną Throne, gdy ta przybyła do kamiennej, zapadającej się chatki w Hogsmeade nieopodal Gospody „Pod Świńskim Łbem”. Obie dziewczyny dosłownie rzuciły się z pazurami na srebrnowłosą: jedna leżąc i co chwilę podkreślając, jak to jej słabo i źle, a druga ciągle powtarzając, że „to podłe babsko”, co chyba było nowym określeniem na kogoś, kto poświęca swój wolny czas, co drugi dzień, odwiedzając kobietę, która nie umie zająć się swoim otoczeniem ani sama sobą, nie jest w stanie ugotować, posprzątać ani opiekować się swoim mężem tak, jak powinna, a istne mistrzostwo osiągnęła w marudzeniu i ciągłym skarżeniu się, że coś jest z nią nie tak. – Ty podły małpiszonie! – Chociaż piegowata, dumnie stojąca obok łóżka, przyjaciółka używała określeń znacznie bardziej pejoratywnych, zahaczając o „dziwki” i „suki”, to mimo wszystko przyszła matka nakręcała się bez przekleństw; mimo to w równym stopniu krzywdziła swojego gościa, co jej prowokatorka. – Zabiłaś mnie! Zabiłaś! Zabiłaś! – Wydzierała się, łkając w sposób bardzo nieprzyjemny dla uszu, jak i oczu. – Wszystko zniszczyłaś! – Wyła tak, że aż zakurzone okna trzęsły się we framugach, aż w końcu chwyciła za jeden z flakoników z eliksirem wzmacniającym.

      Usuń
    3. — Chloe, błagam cię – Vereena zachowywała spokój i wykazywała się większą mądrością, pomimo wszelkiego zaskoczenia i zranienia, bo nie tak paskudnego powitania się spodziewała, właśnie chociażby przez wzgląd na opiekę, jaką roztaczała nad charłaczką, co przecież kosztowało ją nie tylko wieczory, które mogła poświęcić na swoją własną pielęgnację, czytanie, czy chociażby grę na wiolonczeli, ale własne zdrowie, gdy się wykańczała, ciągle ciężarną podnosząc, czy ciągłe rozdrapywanie starych ran. – Uspokój się, proszę, Bea, zamilcz, nie pomagasz… Chloe… nie chcesz skrzywdzić swojego dziecka… – kontynuowała łagodnie i pełna pozornego opanowania, nie potrafiąc się jednak przebić przez piski i jojczenia, które rozsadzały jej głowę. – Przecież tylko pogorszysz swoje zdrowie… Bea, na wszelkie świętości, zamknij tę niewyparzoną jadaczkę – w końcu nie wytrzymała, kiedy kelnerka zaczęła ją wyzywać od najgorszych; rudowłosa zawsze doprowadzała ją do szału, ale w tamtej chwili przechodziła samą siebie i wszelkie hamulce panny Thornton również zaczynały puszczać. – Proszę, Chloe, Connor na pewno nie chciałby… – w przypływie desperacji chciała powołać się na ojca dziecka pani Greyback, ale zamiast zamierzonego efektu, w jej stronę poleciały przedmioty i jeszcze gorsze obelgi. Cudem uniknęła najpierw flakonika, a później filiżanki; jedno cisnęła jej koleżanka, drugie, wraz z malowniczym „puszczalska kurwa”, jej koleżanka. Sparaliżowana Vera zaś zapomniała wówczas, że jest czarodziejką i może je obiec bez trudu spacyfikować. – Cholera, jasna, Chloe, o co ci chodzi?! – Krzyczała, ale zamiast uciekać, co byłoby logiczne, ale ona niewiele rzeczy robiła rozsądnie, dalej próbowała, zgodnie ze swoją misją, pomóc chorej pacjentce.

      kompletnie zaskoczona, przerażona i upokorzona VERA, która nie wie, co ma robić dalej…

      Usuń
  45. Naprawdę – nie miała pojęcia, co się właściwie działo. Nagle, z dnia na dzień, Chloe – będą dla niej zawsze miłą, acz ewidentnie zazdrosną o siłę, urodę i zaradność, której jej brakowało; dla niej nawet praca kelnerki w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem” była zbyt ciężka intelektualnie – zmieniła wobec niej swoje nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni i dosłownie przechodziła samą siebie, krzycząc, wyzywając ją i oskarżając – co gorsze jednak: Vereena nie mogła odeprzeć tak do końca słów swojej słabej pacjentki, bo ta w dużej mierze miała rację: młoda pielęgniarka była winna wieli grzechów, a najgorszym z nich było to, ze kochała i wydawało się jej, że była kochana, co pchnęło ją do doprawdy paskudnych i niecnych czynów. Przy tym jednak nie przychodziło jej żadne wyjaśnienie, jak pani Greyback mogła się dowiedzieć o zdradach – bo uważała, że o to chodzi w całej tej całkowicie absurdalnej sytuacji z trzema kobietami, gdzie dwie naskakiwały na jedną, nie przebierając ani w słowach, ani w czynach – swego męża – nie podejrzewała w ogóle, że chodziło o jedną, prostą rozmowę i narastające od wielu miesięcy konflikty, które swe podłoże miały w ogóle w zawarciu związku małżeńskiego przez wilkołaka i charłaczkę, a wybuchły wtedy, kiedy pewne drobniutka pół-wila zaczęła odwiedzać ich zaniedbaną, waląca się chatkę.
    Była przy tym wszystkim tak bardzo nastawiona na to, aby jak najlepiej wykonać swoje zadania, pomóc Chloe i czym prędzej wrócić do swojej malutkiej komnaty, że najpewniej nie zauważyła jasnych znaków – tęsknych spojrzeń, pełnych zachwytu westchnień i prób napawania się jej zapachem intensywną wonią słodkiego bzu i cierpkiego agrestu. Wszystko więc dla panny Thorne było jakąś kompletną abstrakcją i pewnie tez dlatego nie była w stanie zapanować nad swoimi członkami, czy głosem, a na dodatek – w całej swojej dobroci skupiała się, aby obłożnie chora, czy raczej pozująca na takową, ciężarna zachowała spokój. Była już w końcu nie raz świadkiem, jak się na coś zdenerwowała – a z równowagi można było wyprowadzić ją nadzwyczaj łatwo, przez irytujący rodzaj egzaltacji, jakim się odznaczała – i dosłownie mdlała, jednak ile było w tym prawdy, a ile kolejnej próby zwrócenia na siebie uwagi, szczególnie przez swojego partnera, tego nie mogła ocenić: ona miała prostą prace, która opiewała na odwiedzin, wysłuchanie gdzie boli, jak boli i co boli oraz przypisanie kilku mikstur, których działanie można było porównać do tego, jakie posiadała zwykła woda pitna; owszem, czasem podawała coś na wzmocnienie, ale były to głównie suplementy diety, bo też nie widziała potrzeby inwazyjnego leczenia, skoro tak w zasadzie charłaczce n i c nie dolegało przez większość ilość czasu, nie licząc zaniedbania, samotności i przewrażliwienia. Niemniej, w tamtej chwili w ogóle nie przypominała ani chorej, ani osłabionej – stała się nad wyraz głośna, ruchliwa i zdecydowanie nieprzyjaźnie nastawiona, pomimo wszelkich prób Very, aby opanować i ją, i Beę, która nigdy w życiu nie wydawała się jej tak tempa i zwyczajnie odrażająca w swoich pustych słowach i podburzaniu.
    — Nikt ci nikogo nie ukradł – z coraz większym trudem więc przychodziło jej mówienie łagodnie i opanowanie, na co również składało się paskudne pulsowanie głowy od ciągłe pisku obu dziewcząt ją atakujących; stała więc pod ścianą, nie mogąc się ruszyć, mimo że wiedziała, iż byłoby to najlepsze rozwiązanie, nie będąc w stanie się teleportować, czy nawet machnąć różdżką, a na dodatek pani Greyback wyglądała tak źle i zwyczajnie przerażająco, że bała się ją zostawić bez opieki medycznej, chociaż zdecydowanie zasłużyła na to, aby pozostawić ją samą, przynajmniej do ochłonięcia i przemyślenia tego, co robiła. Irytujący głosik w jej głowie powtarzał jej jednak, że skoro profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami ją kocha, bo musiał, skoro ciągle do niej wracał, a ją notorycznie i w bardzo nieprzyjemny sposób porzucał lub zwyczajnie ranił, upodobawszy to sobie widocznie wyjątkowo, to tym bardziej nie powinna wyjść na podłą i mściwą, a kierować się dobrem pacjenta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Bea, zamilcz w tej chwili do cholery! – W końcu nie wytrzymała, ale swoja złość skierowała na rudowłosą kelnerkę, znacznie ciszej dodając: – Chloe, ty też się… – urwała gwałtownie kiedy w jej stronę poleciały kolejne wyzwiska i przedmioty; chudymi plecami obiła się o ścianę. – J-ja… ja… – zapowietrzyła się z wrażenia, cała drżąc z przejęcia.
      Nie potrafiła zaprzeczyć, następującym po serii mało parlamentarnych słów, oskarżeniom – zwyczajnie nie była w stanie, bo kłóciłoby się to jej z wrodzoną szczerością i dobrocią; chociaż w kwestii tego drugiego mogła mieć poważne wątpliwości, biorąc pod uwagę, co uczyniła tej biednej kobiecie. Dopiero wtedy do Vereeny dotarło bowiem, że przecież to z jej winy – cóż z tego, że wilkołak do niej przychodził, zaczepiał ją i nawet raz sprowokował pocałunkiem: był tylko mężczyzną, na dodatek mającym w sobie rzeczywiście wiele ze zwierzęcia, a na to i na jego zapotrzebowania oraz rządze, należało brać dużą poprawkę – doszło do tego, że Chloe faktycznie została zdradzona. Nie została zmuszona, aby pójść z nikim do łóżka, nie grożono jej ani nie bito, ba!, dawano wolny wybór i nie raz podkreślano, że jak chce, to może odejść – owszem, było w tym wiele manipulacji za pomocą słodkiego szeptu, rozkosznego dotyku, czy namiętnych pocałunków, imitujących te, które miały pokazywać bezkresną miłość, ale wciąż: wszelkie zbliżenia z Connorem na przestrzeni ostatniego półrocza były jej własną, niemalże, bo jego obecność podbierała jej rozum, świadomą decyzję, której wcale nie musiała podejmować. Czuła w związku z tym, ze zasłużyła na tak paskudne traktowanie – a nawet w zasadzie i gorsze. Nienawidziła się.
      — Przepraszam… – szepnęła dlatego też szczerze skruszona i bezbrzeżnie smutna; nie chciała się jednak tłumaczyć, bo na to, co zrobiła, nie było żadnego usprawiedliwienia i musiała ponieść tego konsekwencje – t-tak… tak bardzo… tak… – wrzasnęła przerażona, kiedy w jej stronę poleciała nieco cięższa artyleria: ramki ślubne, na których wilkołak zdawał się w ogóle nie cieszyć, talerz po obiedzie oraz nawet wazon, ciśnięty w jej stronę z przez tryumfującą perfidnym uśmieszkiem kelnerkę; co gorsza, pani Greyback była zapalona fanka kolekcjonowaniu wielu parcelowanych, szklanych i ceramicznych przedmiotów, które łapały kurz i stawały się idealnymi miejscami do rozpięcia pajęczynek przez pająki, a w chwilach tak wielkiego wzburzenia i histerii ich właścicielki: stawały się wprost perfekcyjną bronią. W sumie dobrym było to, ze nie mogła posiadać różdżki i nie umiała czarować; obawiała się tylko o jej towarzyszkę. Nawet więc nie odbijała coraz wymyślniejszych obelg, gotowa na najgorsze i gdy sądziła, że to nadejdzie, brudną sypialnię, bo też facet, którego częściej nie było, niż bywał i obcował głównie ze zwierzętami, nawet jakby bardzo chciał, nie nadawał się do sprzątania, wypełnił zapach ziemi, cedru i imbiru. Vera westchnęła: – Connor… – nie zachwycała się, w jej głosie nie było ulgi ani szczęścia; zwyczajnie stwierdzała fakt. – Nie krzycz – upomniała go zamiast każdej innej, bardziej logicznej reakcji, którą powinna okazać, jako ze tak właściwie to ją wypełnił od gniewu zranionej, ciężarnej i bardzo denerwującej dziewczyny o bardzo niskiej samoocenie, która pchała ją dosłownie na skraj i doprowadzała do takich beznadziejnych sytuacji. – Boże – sapnęła, gdy machnięciem magicznym drewienkiem zamknął Beę; tym razem jednak w jej głosie była sama wdzięczność, bo nie mogła już znieść jej jazgotu. Niemniej, tym samym tylko podburzył swoją żonę. – Chloe, błagam, zaszkodzisz sobie i dziecku! – Próbowała obejść jakoś olbrzymie ciało wilkołaka, ale nie miała na to szans; skutecznie ją odgradzał i bronił, chociaż ciężko jej było się z tym pogodzić, co dziwne nie było, biorąc pod uwagę ich mało chlubną, wspólną historię.

      Usuń
    2. – Cholera jasna, nie o mnie się martw – warknęła ostrzegawczo, umykając przed jego dotykiem; nie chciała dać charłaczce kolejnych powodów do denerwowania się oraz sobie, do cierpienia przez jego gierki. – Nikogo ci nie odebrałam, Chloe, przysięgam… on jest twój. Twój – chociaż łamała sobie tym serce, wiedziała, ze to prawda po tym, co jej uczynił. – Przysięgam, nie zabrałam ci go… on zawsze do ciebie wraca. Do ciebie, nie do mnie – płakała żałośnie, już ledwo ze stresu i strachu łapiąc oddech.
      Później zaś, w ciągu dosłownie mrugnięcia okiem stało się kilka strasznych rzeczy. Po pierwsze, pani Greyback poderwała się na równe nogi i skierowała się, dzierżąc mocno w dłoni odłamek jednego ze swoich wybitnie tandetnych wazoników z taniej ceramiki, i skierowała się ku Vereenie, która nie była w stanie się ruszyć, gotowa na przyjęcie ciosu – przymknęła nawet powieki, zacisnęła dłonie w pięści, wiedząc że to i tak nie jest wystarczająca kara za to, co zrobiła tej biednej, samotnej dziewczynie i jedyne, czego żałowała, to maluszek w jej łonie, którego życie było dla niej największym skarbem; modliła się w duchu do Boga, którego porzuciła przed trzema laty w Szpitalu Świętego Munga, aby okazał jej litość, przynajmniej do dnia porodu, i pozbawił ją jedynie urody: niewątpliwie bowiem to było najbardziej kolące dla żony profesora ONMS, a nawet chyba bardziej niż fakt, że ten dopuścił się zdrady. Niemałym szokiem – i to było po drugie – było dla niej, dlatego też, że to właśnie wilkołak był tym – czego w ogóle nie pojmowała, bo przecież wyrzucił ją ze swojego życia, kopiąc i dobijając, niczym brudną, zużytą szmatę i tak właśnie przez niego się czuła cały dosłownie czas – który rzucił się pomiędzy nią, a rozżaloną charłaczkę; pewnie gdyby nie jego refleks, odłamek wbiłby się w jej twarz, a tak jedynie drasnął, dość głęboko co prawda, jej jasny, delikatny policzek. Syknęła i natychmiast poczuła pieczenie oraz ciecz sunącą po jej skórze. Po trzecie zaś i ostatnie – nim się zdążyła otrząsnąć z tego strasznego wydarzenia – mężczyzna już czule ją gładził, przemawiał do niej słodko i zapewniał, jakby nic się nie stało złego między nimi, że się nią zajmie, aby dosłownie w tej samej chwili odwrócić się na pięcie. Już wtedy czuła, że to skończy się tragicznie.
      — Connor! – Wrzasnęła przerażona, głucho, tempo, jakby ktoś imadłem ściskał jej struny głosowe. Krzyknęła w tej samej chwili dosłownie, kiedyś spostrzegła, jak jego beżowy sweter przesiąka czerwoną posoką: Chloe wbiła mu przeznaczony na n i ą odłamek wazonu prosto w lewą pierś, w okolcie serce, w miejsce, gdzie widniał na jego karmelowej skórze tatuaż z bzem i literką „V. Sapnęła z wrażenia. – Connor… – ponowiła znacznie czulej, kompletnie skonfundowana na moment. Nie miała jednak czasu, sądząc po bólu w jego księżycowych tęczówkach i ewidentnych trudnościach z ustaniem, na roztkliwianie się: coś działo się z jej u k o c h a n y m i ona musiała działać. Włączył się więc u niej tryb silnej, niezależnej pielęgniarki, niosącej pomoc w najgorszych sytuacjach i zanim charłaczka zdążyła jakkolwiek zagregować, warknęła: – Pierdol się – zgrabnym machnięciem eleganckiej różdżki, zamroziła dziewczynę, której szczerze nienawidziła, używając łagodniejszej odmiany czarno-magicznego zaklęcia petryfikującego, którego działanie miało nastąpić po kilkunastu minutach. – Ty – wycelowała swoją bronią w Beę, gdy już zmusiła wilkołaka, aby ukląkł; sama go mocno objęła – poproś, żeby ktoś rzucił na siebie Sonorusa. Nie próbuj sama, jesteś za głupia – stwierdziła z pogardą i wkładając w skupienie całą swoją siłę, zamykając oczy i myśląc o czymś przyjemnym: o domu. Niestety, biorąc pod uwagę jej odmienny stan oraz ilość strachu, którego się najadła, a także obezwładniający ją stres, teleportacja nie do końca poszła zgodnie z jej planem: rozdzieliła ich i obydwoje gruchnęli boleśnie. – Zaraza… – sapnęła, obijając się lewym barkiem i czołem o komódkę oraz przyglądając się, jak profesor bezwładnie pada na puchaty dywan jej sypialni w Boscastle.

      zmęczona, spanikowana i zatroskana VERA

      Usuń
  46. Tępy ból barku i czoła był niczym w porównaniu z tym bólem który nią zawładnął, gdy zrozumiała, co Chloe uczyniła Connorowi. Vereena bowiem – pomimo wszelkiej racjonalności, logicznemu i zdroworozsądkowemu podejściu, jak i wbrew swemu umysłowi, powtarzającemu jej ciągle, że zrobi w ciągu chwili jedną z największych swoich głupot i na dodatek kolejną do kolekcji – wciąż go kochała i jego cierpienie czuła na sobie po stokroć bardziej, zachowując się tak – czy raczej: to jej serce, głupiutkie, wielkie, miłujące i spragnione miłości, jej nakazywało takie nieroztropne zachowanie – jakby to, co wydarzyło się przed ponad trzema laty oraz przed niespełna trzema tygodniami nie miało miejsca. Pierwszą więc rzeczą, jaką zrozumiała, kiedy wylądowali w jej niewielkiej sypialni na poddaszu – tam, gdzie dwumetrowy wilkołak musiał ciągle chodzić zgrabiony, gdy odwiedzał ją w nocy lub, kiedy jej ojca akurat nie było w pobliżu; w końcu stary Robert nigdy nie zaakceptował wybranka swojej córki, ale nie z powodu różnicy wieku, czy jego zwierzęcości, ale dlatego, że Greyback należał do magicznego świata, który zranił go najmocniej, ofiarowując mu ideał kobiety, a później brutalnie mu go dobierając – w rodzinnej, niosącej ze sobą miliony wspomnień, wsi, był fakt, że teleportacja w ciąży to kiepskie rozwiązanie.
    Oto bowiem nie skupiła się wystarczająco mocno i dobitnie – a przecież swego czasu była istną mistrzynią takiej sztuki transportowania siebie, jak i innych, chociaż e niezbyt dużych ilościach, co tym bardziej ją denerwowało, bo nie lubiła, gdy coś, na czym jej mocno zależało, nie wychodziło jej najlepiej – skupiła się na teleportacji – o czym świadczyło rozdzielenie podczas przenoszenia – ale i naraziła profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – który, jak doskonale pamiętała: nienawidził ani tego, ani placków ziemniaczanych z cukrem, ani gry na kobzie niemalże w równym stopniu, co comiesięcznej pełni – na jeszcze większy szwank, niż ten który zadała mu ostrym odłamkiem wazonu jego żona. Leżąc w bezruchu, poobijana i obolała – dość mocno oszołomiona całym procesem, który liczyła przeprowadzić znacznie zgrabniej – analizowała, co się stało: tuliła go przecież mocno, opanowała sytuację, przynajmniej względzie z Chloe i powtarzała sobie w głowie dom, dom, dom, dom, dom i tylko jej serce mogło przecież wiedzieć, że tak naprawdę, jej dom, jest w ramionach pewnego potężnego mężczyzny dotkniętego klątwą likantropii. To zaś doprowadziło do tego, że Vera zrozumiała, że mogła zabić swojego ukochanego – bo miał nim pozostać bez względu na wszystko – nie pomyślawszy i nie zaopiekowawszy się nim.
    Powinna była bowiem najpierw usunąć odłamek z jego piersi i być na tyle trzeźwią na umyśle – jak przystało na pielęgniarkę – aby użyć na nim zaklęcia i dopiero takiego osłabionego przenieść go do Boscastle, skoro udało się jej poskromić i charłaczkę i Beę; na której specjalnie użyła określenia „poproś”, doskonale wiedząc, ze tego nie uczyni. Zamiast tego zareagowała nieodpowiedzialnie, nerwowo i jak skończona histeryczka, w ogóle nie wziąwszy pod uwagę jego – i swojego przy okazji też: w końcu po teleportacji poczuła dziwny ucisk w podbrzuszu, który miał podwójne podłoże, bo i to dotyczące dziwnego skurczu macicy, jak i wywrotów w żołądku, a jeszcze poprzez cały ten pęd podczas przenoszenia, rozszerzyła sobie tylko mocniej ranę na policzku – beznadziejnego stanu zdrowia. Kiedy więc tak próbowała chwycić żałośnie oddech, niczym ryba wyrzucona na brzeg i nieco opanować obrazy przelatujące przez jej zmęczony umysł i doprowadzające ją do mdłości, pojęła, jak w bardzo beznadziejnym położeniu się znaleźli, na dodatek z powodu jej wielkiego zaniedbania, którego jako medyczka nie powinna była się dopuścić i – co było jakąś kompletną abstrakcją, biorąc pod uwagę ich żałosną sytuację – że chyba jej babcia wybrała się na turniej kanasty do sąsiadki, skoro jeszcze nie przyleciała na piętro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Zaraza… – sapnęła raz jeszcze słabiutko, przewalając się na plecy i zakrywając drżącymi dłońmi blada twarz: denerwowała się na swoją głupotę, denerwowała się na to, że nic nie wychodziło jej tak, jakby tego chciała, denerwowała się wreszcie, że zamiast zebrać się do kupy, ona wolała się zastnawiać, czy Roselyn Thornton wygra tego wieczoru z panią Chandler, czy nie. – Nie rusz! – Kiedy jednak usłyszała żałosny charchot wilkołaka, natychmiast znowu zaczęła wracać do rzeczywistości i reagować w odpowiedni sposób. On zdawał się jednak wtedy nie kontaktować, co Vereenie zmroziła krew w żyłach i gdyby nie to, że unosiła się jego klatka piersiowa, niechybnie zwariowałaby z przerażenia. Kiedy zaś dostrzegła ten drobny ruch, powzięła sobie, że musi działać, mimo bólu i paskudnego samopoczucia, dlatego też z trudem przekręciła się i na czworakach zaczęła kierować się do łazienki: musiała jakoś zdezynfekować jego ranę, a to właśnie tam jej rodzina trzymała mugolską apteczkę, na której musiała polegać; magia nie wchodziła w grę, bowiem za bardzo się trzęsła i obawiała się, że mogłaby przypadkiem, za pomocą różdżki, usunąć mu na przykład korpus, co wcale nie byłoby przyjemnym zabiegiem. Czołgając się jednak ku wyznaczonemu pomieszczeniu zatraciła poczucie czasu, nie mając pojęcia, że to wszystko trwa na tyle długo, że jej poturbowany pacjent zdąży sam się obudzić i pójść w jej ślady. – Cooo… – sapnęła przez to oszołomiona wciąż na klęczkach. – Connor? – Niedowierzała. – Nie ruszaj się, an Boga i Ojca, Connor, leż… nie… n-nie… j-ja… ja przyjdę zaraz… – próbowała przemówić mu do rozumu, ale z doprawdy miernym skutkiem: nim się obejrzała już była w jego silnych objęciach. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo słaba jest. – C-Connor… t-twoja… rana… pierś… Con… daj sobie… p-pomóc… – dukała coraz ciszej, a jej powieki robiły się coraz bardziej ciężkie, niczym z ołowiu. Nie minęła jednak minuta, a Vera już nie wiedziała, gdzie jest, kim jest i co robi, a pierwszym, co do niej dotarło po swoim okresie nieprzytomności, chociaż nie miała pojęcia, czy potężnym, czy może raczej nie, był zapach ziemi, cedru i imbiru unoszący się wokół oraz głęboki, cudowny głos, który szeptał jej czułe słówka. Cudem otworzyła oczy, a jej fiołkowe oczy zabłysły mało przytomnie. – Connor? – Upewniła się, że to on, a nie jej piękna mara senna, która klęczała, obejmując z nabożna czcią i nieopisaną miłością jej cudownie pokaźny, okrągły, i o dziwo, nie wiedziała, jakim sposobem, odkryty, brzuszek, przemawiając do niego i całując napiętą skórę oraz wypukły pępek, wśród jej mikstur, eliksirów i dekoktów; nie przypuszczała, że jej babcia zostawiła wszystko na swoim miejscu, chociaż też nie miała pojęcia, skąd w pierwszym odruchu przyszło jej do głowy, że mogłaby chcieć je wyrzucić. Niemniej, mogła to zwalić jedynie na karb strachu, stresu, przemęczenia i bardzo nieudanej teleportacji związanej z twardym lądowaniem. – Connor – dodała znacznie pewniej, gdy już odchrząknęła; wysoka gumka jej obcisłych spodni była opuszczona, a luźna koszula podwinięta pod linię koronkowego stanika. Przełknęła głośno ślinę. – Co robisz? – Wydusiła mało inteligentnie i wtedy spostrzegła, że czerwona plama na jego swetrze wciąż się powiększa. – Na Boga, Connor! – Ryknęła. – Co… c-co ty sobie do cholery myślisz?! – Chciała wstać, ale zawroty głowy skutecznie jej to uniemożliwiły. – Muszę się tobą zająć… – wyjęczała żałośnie słabo i w ostatniej chwili pochwyciła miskę stojąca obok łóżka, do której zwymiotowała; chyba nie dotarło do niej jeszcze, co mówił do niej Greyback. – Ajj… – syknęła kiedy poruszyła zbyt gwałtownie głową i poczuła, jak rwie ją rana na policzku. – Connor, zaraz wda ci się zakażenie, j-ja… ja nie mogę użyć magii… a, och Boże… pamiętałeś – nie powstrzymała uśmiechu pełnego zachwytu i wzruszenia, orientując się, że wtedy, gdy sądziła, że go zanudza swoimi opowieściami o tworzeniu leków różnej konsystencji, ona w rzeczywistości słuchał.

      zmarnowała, załamana i zachwycona tym, że przyswoił VERA

      Usuń
  47. Była już pewna, ze jej serce i rozum buntują się, mówią jej dość i generalnie mają ochotę całkowicie się wyłączyć. Vereena zresztą nie mogła się im dziwić – po raz kolejny przecież prowadziła je na skraj, mówiła jedno, robiła coś zupełnie innego, a finalnie i tak padła w gorące, szerokie ramiona Connora, aby dać się z nich, dosłownie, wykopać brudnym buciorem i upodlić. Pomimo wszelkiej świadomości tego, jak się skończy wszelkie obcowanie z nim – lgnęła ku niemu, niczym ku swemu światełka, jak ta zagubiona wśród ciemności ćma; niczym ten beznadziejny człowiek, znany z mugolskich książek medycznych, które również swego czasu czytała, aby posiąść wiedzę w szerokim zakresie również ze względu na swoją i babci chorobę, z tak zwanym syndromem sztokholmskim: wilkołak mógł ją zranić w najgorszy sposób, co zrobił, bo ból, jaki jej zadał, był znacznie gorszy niż ten wynikający z fizycznych ran, a ona i tak miała zamiar w jakiś sposób go usprawiedliwiać, a ostatecznie i tak pozwolić mu ze sobą na wszystko, na przykład na mącenie w jej głowie czułym dotykiem, słodkimi słówkami i cudownym zapachem; słowem: niczym głupia, naiwna dziewczyna, która zbyt mocno potrzebowała miłość i akceptacji. Szczerze się nienawidziła za to, a mimo to – dalej brnęła w tę wyniszczającą, idiotyczną gierkę, którą zainicjował.
    — Och, oczywiście, ze pamiętam – odparła więc z delikatnym uśmiechem, błąkającym się na jej ustach, chociaż dosłownie sekundę wcześniej zwracała resztki treści żołądkowej, drżąc w konwulsjach – Historie o lelkach, druzgotkach i narglach również – dodała wesoło, puszczając mu, mimo wymęczenia, perskie oczko, po czym ponownie próbowała wstać i raz jeszcze: jej plany legły w gruzach. – Nic mi nie jest – rzuciła w związku z tym znacznie ostrzej, bo nienawidziła być przykutą do łóżka. – Connor… zaraz nas zgnieciesz – upomniała go, gdy kurczowo przylgnął do jej okrągłego brzuszka, ale w jej głosie pobrzmiewały pełne spokoju i radości nutki. – Nic mi… nam – poprawiła się czule – nie jest – zapewniła już zdecydowanie bardziej poważnie – ale nie można tego powiedzieć o tobie – przekonywała dalej, ze szczerym zatroskaniem, wpatrując się w niego swoimi dużymi, fiołkowymi oczami tak, jakby od tego, czy uda się jej go opatrzyć, zależało całe jej życie; w końcu to, co działo się na jego torsie nie wyglądało zbyt ładnie. – Naprawdę – jęknęła, ostentacyjnie przewracając oczy – nie masz się, czym martwić. Teleportacja trochę mnie oszołomiła i, och – syknęła raz jeszcze. – Podasz mi lusterko – poprosiła, marszcząc czoło. – No, no – pochwaliła go chwilę później, przyglądając się swemu odbiciu – nieźle sobie poradziłeś – pochwaliła go, bo faktycznie jak na laika obcującego jedynie ze zwierzętami, jej rana na policzku nie wyglądała tragicznie, mimo że na pewno miał jej pozostać po niej drobny ślad. Zabieg te jednak zainspirował ją do dalszego działania. – To teraz… muszę ci się jakoś odwdzięczyć, prawda? Proszę – rzuciła i chwyciła jego wielką dłoń – daj mi się sobą zająć. Wiesz – uśmiechnęła się czule – że bez tego się nie uspokoję, prawda?
    Wiedziała, że może nie atakuje go do końca fair, ale nie miała innego wyjścia. Musiała się nim w odpowiedni sposób zaopiekować, za bardzo obawiając się o to, do jakich szkód mogło doprowadzić zachowanie Chloe – i znowu, jej serce, bolące i cierpiące, oraz umysł, podpowiadający, aby czym prędzej wyrzuciła go z domu, były jakby wyłączone z całej tej sytuacji, a to im na koniec miały paść w przydziale najgorsze baty. Nie umiała jednak myśleć racjonalnie, co w ogóle nie dziwiło – w ten swój chory, wyniszczający ją sposób, kochała go ponad wszystko i nie mogła znieść jego cierpienia. Dlatego tez dosłownie stanęła na głowie, aby móc mu ulżyć i przynieść ukojenie, co udało się jej dopiero, kiedy – metaforycznie, ale jakże adekwatnie – wzięła go pod włos; jakkolwiek było to nie fair, to przynajmniej stało się całkiem skutecznym argumentem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, nadal protestował i próbował ją przekonać, że szybko się na nim zagoi i to ona powinna była odpoczywać, mimo że miała ledwie parę siniaków – ale nie chciała o tym słyszeć. Chwilę później toteż mogła już posadzić go na swoim łóżku – równie wąskim, co to, które posiadała w Hogwacie, ale przynajmniej miękkim i z ładnym, florystycznym, chociaż również metalowym, wezgłowiem, owiniętym białymi lampkami – i rozpocząć swoje zabiegi na jego torsie.
      Rozpoczęła od tego, że sama – mimo jego gorliwych protestów – uklękła i rozcięła jego sweter, powolutku zsuwając go z jego silnych ramionach, a następnie robiąc to samo z czarną koszulkę – nie omieszkała przy tym skomentować, ze mógłby sobie trochę poszerzyć garderobę i jako reprezentant grona pedagogicznego znamienitej Szkoły Magii i Czarodziejstwa, powinien prezentować się trochę lepiej, niż dżinsowe spodnie i ciemne, dwurzędowe płaszcze; sama oczywiście uwielbiała go w takim wydaniu i tak naprawdę jej słowa miały być próbą odciągnięcia go od bólu, który mu zadała. Nie wątpiła, że ten – związany z wyciągnięciem odłamka z jego piersi – musiał być olbrzymi, a więc i jej samej w oczach zalśniły łzy. W związku z tym, z jeszcze większa delikatnością, czułością i pietyzmem rozpoczęła dezynfekcję rany, a później za pomocą magii – ale tej bez użycia różdżki, wciąż obawiając się, że mogłaby nie zapanować nad swoją kapryśną witką – rozpoczęła ratowanie sytuacji, której w zasadzie była w współwinna: nie miała prawa niczego zrzucać na Chloe, bo tak naprawdę to ona i Connor spowodowali, że w ogóle doszło do awantury z charłaczką, która po prostu, podobnie jak panna Throne, chciała być ważna i kochana. Niestety jednak, przez to, że musiała opierać się na maściach i eliksirach, bardzo wymownie i pomimo jej starań, literka „V” w jego tatuażu na zawsze miała zostać przekreślona cienką blizną i Vereena pojęła, że tak właśnie powinno być: on musiał wrócić do swojej małżonki, która na pewno była w fatalnym stanie psychicznym i fizycznym, a ona do Uxbala, który już przecież rozpoczął przygotowania do ślubu, wbrew jej protestom, w swojej rodzinnej Hiszpanii. Nie mieli prawa istnieć razem i cały wszechświat zdawał się o tym dosłownie krzyczeć.
      — Połóż się, Connor – zasugerowała w jednak, chociaż już mnie radosnym tonem; była spięta i niespokojna, a mimo to, kiedy poprosił, aby ułożyła się obok niego, gdy już jego opatrunek pewnie był przyklejony do jego torsu i nie zagrażał jego życiu, chociaż wiedziała, że trochę głębiej i bardziej ku środkowi jego klatki piersiowej, a mogłaby już go nie dotykać nigdy ani nie słuchać jego głosu, czy czuć zapachu, zgodziła się, jak skończona kretynka. Egoistycznie, przed ostatecznym rozstaniem, chciała wyrwać otulona jego bliskością kilka cudownych minut. – Śpij – poprosiła, nie panując nad miłością, od której drżał jej głos; on leżał w samych spodniach, ona zaś swoje zsunęła, pozostając w luźnej koszuli i trak trwali: wtuleni w siebie, ale jednak całkowicie niespokojni, a przynajmniej Vera była bardzo roztrzęsiona, przez co jej odpoczynek był krótki, urywany i nieprzyjemny, a zakończył się gwałtownym przebudzeniem, kiedy wilkołak ponownie zaczął po kilku godzinach adorować jej brzuszek oraz j e j dziecko, podwijając wcześniej materiał jej stroju. Roselyn Thronton, wygrawszy u sąsiadki na turnieju kanasty dziesięć funtów, elegancko wycofała się z pokoju wnuczki i postanowiła z nią porozmawiać dopiero o poranku. – Przestań – załkała nagle dziewczyna. – Przestań… przestań w tej chwili! Zostaw! – Odepchnęła go gwałtownie i wypadła z lóżka, trzęsąc się i pozwalając, aby jej policzki zalewały gorzkie łzy. – Nie jesteś jego ojcem – warknęła, dobijając resztki swojego serca – nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz. Nigdy! – Wrzasnęła rozhisteryzowana. – Zostawiłeś mnie, zostawiłaś… wybrałeś Chloe, więc teraz do niej wracaj! Pozwól jej mnie zabić, to będzie z pożytkiem dla wszystkich! – Krzyczała rozemocjonwowana przez smutek i żal.

      rozbita, bardzo smutna i zwyczajnie zagubiona VERA, która marzy o spokoju i odrobinie szczęścia…

      Usuń
  48. Agonalny ból, jaki przezywała Vereena był nie do opisania. Promieniował zaś prosto z resztek jej pogruchotanego serca, które właśnie w tamtej chwili malowniczo paliła na stosie, kiedy mówiła Connorowi wszystkie okropne – ale niestety: z jej perspektywy całkowicie zgodne z prawdą – słowa, które miały na celu finalne odrzucenie go. Powodowane zaś były własnym poczuciem całkowitej beznadziejności – przez to, jak potraktował ją już wielokrotnie: jak odchodził, porzucał ją, zostawiał samą, cierpiąca, mimo że, tak jak przed trzema tygodniami, błagała go, aby został, a on dumny i niewzruszony opuszczał jej malutką komnatę, na zawsze już wypełnioną przez jego wełniany golf zapachem ziemi, cedru i imbiru – żałosnej słabości – nieważne, jak bardzo z tym walczyła: on był jej największym słabym punktem, którego kochała, pomimo tego, jak wiele złego przez niego doświadczyła – oraz wielkimi, wyniszczającymi ją wyrzutami sumienia, które ją zaatakowały brutalnie, kiedy uświadomiła sobie, co też uczyniła Chloe; dziewczynie, która pomimo swojego charakteru ani złego, ani dobrego, zwyczajnie irytującego, nie zasługiwała na takie podłe traktowanie. Była więc nie tylko bezwartościowa i zwyczajnie śmieszna w tym, jak łatwo wchodziła do paszczy lwa, gdy ten tylko spojrzał na nią przenikliwie, kontynuując swoją perfidną grę, tymi zachwycającymi, księżycowymi tęczówkami oraz przez to, że bez najmniejszego trudu gotowa była – bo n i k t jej przecież nie zmuszał – niszczyć życie niewinnej charłaczce, która nosiła dziecko wilkołaka pod sercem; cóż z tego, ze tak, jak i ona, skoro kelnerka w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem” rzeczywiście potrzebowała pomocy, a ona – co kłóciło się z misją zawodu, jaki obrała – była zwyczajnie paskudną egoistką, która wszystko niszczyła.
    — Nie rób ze mnie kretynki! – Krzyczała w związku z tym, jeszcze bardziej podjudzona przez tłumaczenia profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami; uznawała je za kretyńskie wymówki, których powinien wstydzić się nawet pięciolatek, który chce uniknąć karty, a co dopiero ponad czterdziestoletni mężczyzna, na którego czekała rodzina w Hogsmeade. Jego zachowanie jednak na chwilę skutecznie ostudziło jej zapał i w popłochu cofnęła się parę kroków, niemalże tracąc równowagę, kiedy zawył tak rozdzierająco, że aż zatrzęsły się szyby w jej oknach. Piętro niżej zaś, Roselyn, którą zaalarmował hałas, wyskoczyła z pieleszy i z przerażeniem patrząc na strop, modliła się cichutko do Boga, aby ten oszczędził młodym cierpieniu. On jednak zdawał się być głuchy na prośby starszej pani i pchał wilkołaka, jak i młodziutką pielęgniarkę dalej na skraj szaleństwa i samozagłady. – Wybrałeś ją ostatnio! – Vera kontynuowała jednak, stawiając na przekleństwa i wrzaski, właśnie dlatego, że tak bardzo się go bała; bała się, że zaraz znowu dokona połowicznej przemiany i tym razem pozbawi życia ją i to maleństwo w jej łonie. Nie obchodziło jej wówczas, jak bardzo było to nie w porządku z jej strony tak ostro go oceniać. – Nie wiem, co kurwa, żeś wybrał przed trzema laty, ale teraz to… to mnie właśnie gówno obchodzi! – Wydarła się, opierając się o komódkę, aby się nie przewrócić. Drżała ze złości i żalu. – Ty walczysz o oddech? Ty? – Kpiła z niego chwilę później. – Ty o nic nie walczysz, jesteś szczęśliwy, masz swoją wolność i czyste rączki. Jak zawsze postawiłeś swoją nędzną, psią dupę na pierwszym miejscu! – Oskarżała go, myśląc tak na poważnie. – Wykorzystałeś mnie… i… i zniszczyłeś… wszystko! – W końcu nie dała rady powstrzymać histerii i wybuchła dławiącym płaczem. – Powody, dla których musiałeś odejść, co? – Zrzuciła kilka bibelotów z mebelka w akcie desperacji; nie była Chloe, nie ciskała przedmiotami w ludzi. – Och, drogi kolego – zironizowała – ty nie miałeś powodu. Ty jesteś potworem. Zwykłym potworem, który splunął na mnie, kiedy błagam, żeby został… – załkała, wyglądając tak, jakby właśnie umierała i tak poniekąd było: ta cała rozmowa zabijała ją i tłamsiła tak, ze ciężko jej było chwycić oddech.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co gorsza, uświadomiła sobie, pewnie bardzo opacznie pojmując jego wyznanie, że ich kruszyna naprawdę nie powinno być tytułowane mianem „potomka Greybacka”, właśnie dlatego, że zostało poczęte ze zdrady i egoistycznego popędu seksualnego. Gdy więc uniosła na niego w końcu fiołkowe oczy, mokre od łez, była w nich tylko pustka i smutek. – Nienawidzę cię – szepnęła – i dopilnuję, żeby to dziecko też cię nienawidziło. Tak, jak na to zasługujesz – stwierdziła pewnie i bardzo okrutnie, niszcząc tym samym nie tylko profesora, ale i siebie sama. – A teraz wypierdalaj do Chloe – wskazała na drzwi, dosłownie zgrzytając zębami ze wściekłości – bo rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę. – Straciłeś mnie już dawno temu, a ono – położyła dłoń na swoim okrągłym brzuszku – zasługuje na więcej, niż ty. To że jesteś dawcą spermy, nie czyni z siebie ojca. Zajmij się tym drugim dzieckiem – dodała, nakręcając się coraz mocniej – swoją żoną – podkreśliła, ewidentnie chcąc go zranić do takiego stopnia, aby czuł się chociaż trochę upodlony i skrzywdzony, jak ona: i to dwukrotnie, przez niego – i zajmij się nią. Może wtedy nie będzie chciała zabijać swoich pielęgniarek – zadrwiła podle i dodała jeszcze: – Nie wiesz, co to miłość, Connor, nigdy nie wiedziałeś – była całkowicie przekonana o słuszności swego osądu.

      kompletnie rozbita emocjonalnie i załamana do granic wytrzymałości VERA THRONE, która jest zwyczajnie smutna, skrzywdzona i upodlona, a naprawdę chciałaby tylko miłości, szczerości i odrobiny szczęścia

      Usuń
  49. Prawdą było, że Vereena nie należała do osób, które ranią specjalnie – ba!, ona w ogóle w zasadzie nikogo nie raniła ani słowem, ani czynem – a już na pewno – bo jeśli kogokolwiek skrzywdziła, to robiła to przypadkiem, toteż niezbyt silnie, czy dotkliwie – nie robiła tego tak, aby doprowadzić do załamania u drugiej osoby; do agonalnego bólu i poczucia beznadziejności oraz przekonania – okrutnego i zabijającego – że jest się gorszym od śmiecia. Fakt więc, ze w tamtej chwili podjęła swoją decyzję świadomie oraz brutalnie i władowała w zdania, jakie opuszczały jej pobladłe od strachu i stresu usta, tak wiele jadu, powinien dać Connorowi do myślenia, jak bardzo ją zniszczył – powinno mu to pokazać, że tej słodkiej dziewczyny, która biegała po kornwalijskich klifach, aby znaleźć się czym prędzej w jego objęciach, nie było już śladu. Na jej miejscu zaś pojawiła się pełna zgryzoty i zawiści, żalu do świata oraz zwyczajnej złości na przewrotny los, który kochał z niej kpić, ciężarna kobieta, która tak bardzo obawiała się obecności wilkołaka w swoim życiu – a szczególnie w życiu swego dziecka, które stało się jej priorytetem i najcudowniejszym, najważniejszym skarbem – że gotowa była posunąć się do największych podłości werbalnych. Co gorsza, on zamiast – zupełnie, jakby rzeczywiście upodobał sobie patrzenie na jej ból i upokarzanie jej na każdym kroku oraz zwyczajne, dogłębne ranienie, zadając jej ciosy tak silne, że ledwo chwytała oddech – posłuchać jej i odejść, kiedy powinien: tkwił w miejscu, mimo że przecież porzucił ją w najgorszych momentach jej życia; mimo tego, ze albo była umierająca, albo go błagała, aby został. W związku z tym w jej sercu wybuchła nienawiść – jej płomień niszczył ją za to, że nie potrafiła go nienawidzić w odpowiedni sposób, przez co nienawidziła siebie.
    — Nie wiesz – przyznała, powtarzając jeszcze dobitniej, powodowana wszystkimi tymi okropnymi emocjami, które zawładnęły jej gasnącym, naiwnym i wciąż pełnym, co było skrajnie głupie i żałosne, miłości serduszkiem. Naprawdę, biorąc pod uwagę to, jak ją traktował wielokrotnie, nie było niczym dziwnym, że właśnie w taki sposób go oceniała. – Och, no tak – wpadła mu w połowie zdania, ze swoją ironiczna uwagą – wiesz. Przecież kochasz Chloe i wasze dziecko – zazgrzytała zębami, patrząc na niego tak, niczym owy słynny bazyliszek z hogwarckich kanałów, o którym wciąż krążyły niestworzone legendy. – Odejście, żeby kogoś chronić, no, no, Greyback – ironizowała dalej, aby chronić się przed pięknem słów, którymi ją raczył: nie mogła w nie wierzyć dla własnego zdrowia psychicznego i fizycznego, bo kiedy ostatnim razem, postanowiła dać się porwać chwili, którą właśnie w taki sposób, cudownymi wyznaniami zapoczątkował, skończyło się to dla niej leżeniem na ziemi i tuleniem jego swetra, po tym, jak potraktowawszy ją niczym tanią dziwkę, zostawił ją za swoimi silnymi plecami. – Jestem dumna z twojej inwencji twórczej! – Zaśmiała się nieładnie, jak nie ona. – Zdziwię cię jednak: jak kogoś kochasz, nie porzucasz go bez słowa. Nie porzucasz go z rozoranym ramieniem w szpitalu! – Rozemocjonowała się na chwilę, dopóki nie zaskoczył jej kolejną informacją, którą również opatrznie zrozumiała. – Ta noc… w sierpniu, trzy lata temu… – dukała. – To… to była oznaka miłości, tak? – Spytała niedowierzając i znowu oparła się o komodę, aby się z wrażenia nie przewrócić. Pokręciła głową. – Przestań, przestań Connor, nie wierzę w żadne twoje słowo, wiesz? – Załkała przecierając drżącymi dłońmi, bladą twarz i milczała. Milczała długo, bo profesor wszedł na święty grunt, którego ona nawet bała się dotykać: poruszył temat swojego ojca, a ona, pomimo całego żalu, jaki do niego miała iw ściekłości na niego, nie potrafiła wykorzystać starego, strasznego Fenrira przeciwko niemu. Miała przecież swój honor, była elegancką dziewczyną, a przede wszystkim: szanowała wszystkich, bez względu na wszystko. Pozostało jej więc tylko uważnie przyjmować do wiadomości wszystko to, co jej przekazywał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy zaś skończył, na długo zapadła między nimi ciężka, dusząca cisza, niemieszcząca się w jej malutkim pokoiku w starym domu z latarnią w Boscastle, i dopiero później Vera powolutku zbliżyła się do niego, wplotła palce w jego miękkie włosy przesunęła na jego policzek i zmusiła, aby na nią spojrzał. – Krwawisz – stwierdziła cichutko i padła na kolana, ponownie rozkładając wszystkie swoje maści i eliksiry, a tym samym nie dając mu siebie powstrzymać, zmieniła opatrunek na torsie wilkołaka. Padła pośladkami na pięty i westchnęła rozdzierająco, kiedy zakończyła swój zabieg. – Naprawdę mógłbyś mnie zabić – stwierdziła z przekonaniem i nieopisanym smutkiem. – G-gdyby.. gdyby ci powiedział… ty… – urwała i zapłakała: jednym było rozumienie, że ojciec się nad nim znęca i nim steruje oraz wykorzystuje go, a innym, w pełni pojęcie, że syn jest w stanie dla niego zrobić dosłownie wszystko: nawet zabić swoją partnerkę. – Nie kochałeś mnie więc – skwitowała w końcu, z rozdzierającym westchnieniem. – Gdybyś mnie kochał… – podjęła pusto, dusząc się własnym szlochem i nie dając się dotknąć, mimo że była blisko – powiedziałbyś mi wszystko… ochronilibyśmy się wzajemnie i… i, och Boże, byłbyś pewny, że mnie nie zabijesz – dla niej niestety, w tamtej chwili, przez nagromadzone w niej kompletnie skrajne emocje, tamta sytuacja z sierpnia dwa tysiące dwudziestego było zero jedynkowa; ta listopadowa zaś: tym bardziej. – Nie odszedłbyś też do Chloe – dodała i wstała. Chwilę kręciła się po pomieszczeniu. – Teleportuję cię do Hogsmeade – zdecydowała w końcu, tylko w rozstaniu widząc swój ratunek i siłą wcisnęła mu resztki jego swetra i koszulki. – Nie kochasz mnie, Connor. Nie kochasz tego dziecka i dopilnuję, że go nie pokochasz – tymi słowy przypieczętowała swój koniec.

      rozgoryczona, roztrzęsiona i zrozpaczona, ale wciąż zakochana VERCIA, która wolałaby, aby ta rozmowa miała zgoła inny przebieg w innych okolicznościach…

      Usuń
  50. Jakkolwiek Vereena bardzo chciała pojąć tok myślenia Connora – nie umiała. Pewnie nie oceniała go w tamtej chwili w sposób adekwatny do jego sytuacje, a brała jedynie pod uwagę swoje doświadczenia – sama przecież nie posiadała normalnego ojca: jej również był mordercą, na dodatek żonobójcą, zwyczajnie złym i podłym człowiekiem, na dodatek najgorszym z potworów, bo nie ukształtowały go ani trudne czasy, ani obsesyjna chęć zaimponowania swojemu panu, kim w wypadku starszego Greybacka był Lord Voldemort, ani trudne okoliczności, z którymi przyszło mu się mierzyć, czy czasy, ani nawet żadna klątwa, która również na pewno odcisnęła swoje piętno. Niemniej, ponad jej siły było słuchanie, że Fenrir miał pełnię władz nad synem – owszem, zdawała sobie sprawę z chorej więzi, jaka ich łączyła, ale i ona kiedyś sądziła, że są bliscy sobie z Robertem Throntonem. Nigdy jednak nie posunęłaby się do wygłaszania takich straszliwych wniosków i chociaż wiedziała, że profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami nie do końca był dzieckiem, a bardziej tworem swego stwórcy, to i tak dogłębnie raniła ją świadomość, że w rzeczywistości był ledwie słabym pieskiem, który z podkulonym ogonem wykonywał wszelkie, nawet najgorsze, polecenia, liżąc jeszcze posłusznie rękę, która mu rozkazywała i go karała.
    — Sam sobą rządzisz, tylko znalazłeś sobie dogodną wymówkę – skwitowała więc okrutnie, nie mogąc przez to wszystko na niego patrzeć: nie chodziło nawet o dziwną więź między nim, a starym wilkołakiem, a o fakt, że otrawcie przyznał, że byłby gotów ją zabić. Skuł tym samym jej naiwne resztki serduszka i zmroził krew w żyłach. – Nie, nie – przerwała gwałtownie jego wywód – gdybyś mnie kochał, to byś mnie nie zostawił. Gdybyś mnie kochał – podkreślała, szczerze wierząc, że nie darzył ani jej, ani tego maluszka pod jej sercem, żadnymi ciepłymi uczuciami – to zostałbyś, to rozwiązalibyśmy to razem. – Zerknęła na niego w końcu pustym, fiołkowym spojrzeniem, trwając twardo przy swoim i nie mając zamiaru ulec, mimo że cierpiała, gdy i jego zżerał ból; nieważne, że mógł być udawany. Dosłownie ją zbił. – Nie odcinam, sam się odciąłeś – odparowała mu w związku z tym ostro. – Sam sobie nawarzyłeś piwa, sam się odtrąciłeś… trzy lata temu! – Uniosła się niepotrzebnie. Odetchnęła ciężko, aby się trochę opanować. – W listopadzie to potwierdziłeś – warknęła jeszcze, ale nie dodała nic więcej, dzielnie znosząc jego księżycowy, smutny wzrok. – Jesteśmy dla ciebie niczym, tak jak ty dla nas, profesorze – uśmiechnęła się gorzko – dlatego wrócisz do żony i swojego dziecka, do Hogsmeade. Z dala od nas.
    Wypowiedziawszy ostatnie, okrutne zdanie, szybko go teleportowała w wyznaczone miejsce – pod chatkę nieopodal Gospody „Pod Świńskim Łbem”, mimo jego bardzo żarliwych próśb, które ostentacyjnie zignorowała; podobnie zresztą, jak i on jej własne przed niespełna trzema tygodniami – a sama opadła słabiutko na podłogę, drżąc od szlochu i wysiłku, dusząc się własnymi łzami i dosłownie marząc o śmierci, do której na pewno doprowadziłaby się tym razem, gdyby nie fakt, że nosiła w łonie prawdziwy cud: jej własny, prywatny skarb, do którego nikt inny oprócz niej nie miał prawa. Ponadto, nie miała na to szans, bo kiedy tylko krzyki w jej sypialni w Boscastle ucichły, to pokoiku wsunęła się stara, schorowana Roselyn, która padła obok wnuczki na kolana i – podobnie, jak wtedy, kiedy dowiedziała się, że ta jest w ciąży, a tamtej nocy uzyskując pewność, kto był ojcem maluszka Very – nie zadając pytań po prostu b y ł a , niosąc pomoc i ukojenie w milczeniu tak długo, jak młodziutka pielęgniarka tego potrzebowała. W rzeczywistości jednak, nie przestała ronić łez, bo jej ulżyło, czy poczuła się lepiej, nadal było z nią beznadziejnie żałośnie i zwyczajnie podle – ona po prostu wypłakała wszystkie słone krople i zasnęła na ziemi, z głową ułożoną na babcinych kolanach: niespokojna, chudziutka, blada i nieskończenie smutna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Hogwartu wróciła w związku z tym dopiero następnego wieczora – potrzebowała ciszy i spokoju, ale nie po to, aby wszystko przemyśleć, ale właśnie, aby zapomnieć, a starsza pani Thronton bardzo jej ułatwiała rozpraszanie się; zresztą, nie chciała konfrontacji z Connorem – w niedzielę, kompletnie zapominając o ranie na policzku, która się jej we znaki dopiero po przeniesieniu się na miejsce, które kompletnie pozbawiło ją sił i chęci do robienia czegokolwiek. Praca wydawała się jej za mało zajmująca, czytanie męczyło ją zdecydowanie zbyt szybko, a wiolonczela wzbudzała w niej odruch wymiotny – właśnie dlatego, ze on uwielbiał patrzeć, i słuchać, jak grała. Do tego zaś dochodziły nieprzyjemności związane z jej odmiennym stanem: wróciły wymioty, zawroty głowy, trudności z ustaniem na nogach oraz osłabienie tak potężne ze podniesienie ręki, aby odciągnąć denerwujący srebrny kosmyk włosów z czoła, było dla niej niepomiernym wysiłkiem; możliwym jednak było, że tak naprawdę był to wynik stresu, strachu i agonii, jakie ciągle, na nowo przeżywała Dlatego też, nie miała pojęcia, jak udało się jej przetrwać poniedziałek i wtorek, ale możliwym było to, że tylko i wyłącznie dzięki skutecznemu mijaniu się z profesorem ONMS – ten zdawał się zapaść pod ziemię i szczerze wierzyła, że to dlatego, ze w końcu zajął się odpowiednio żoną.
      Dopiero w środę wieczorem postanowiła wyściubić nos poza swoją komnatę i Skrzydło Szpitalne. Nie zrobiła jednak tego, dlatego że chciała – postanowiła narazić się na wszystko, co najgorsze, a co w jej mniemaniu opiewało na spotkanie z Greybackiem, tylko dlatego, że nosiła w sobie zdecydowanie zbyt dużo altruizmu, empatii i poczucia misji, które nie pozwalały jej, mimo wszystkiego, zignorować stanu zdrowia swojej pacjentki, nawet tej najgorszej. Chwyciwszy więc torbę z lekami i narzuciwszy płacz, na drżących nogach – a przy tym niebywale chuda i niemalże papierowa przez bladość, którą się odznaczała – skierowała się do Hogsmeade, gdzie – jak sądziła – przebywała Chloe wraz ze swoim troszczącym się o nią małżonkiem. Owszem, powinna była przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego – szczególnie, że chociaż Connor miał wiele za uszami, i to dosłownie, to i ona nie pozostawała mu dłużna i przecież sama go oszukała, nie mówiąc mu o poprzedniej ciąży i tamtym malutkim chłopcu, którego poroniła, czy konkretniej rzecz ujmując: zabiła – i jakoś nauczyć się funkcjonować z nim pod jednym dachem przynajmniej do porodu, po którym miała zamiar wraz z dzieckiem zniknąć, mimo niewątpliwego zawodu, jaki miała sprawić dyrektorowi i babci, ale zwyczajnie nie umiała. Po prostu – tego było zbyt wiele.
      Dlatego też sądziła, że gorzej być nie może i chociaż powinna dawno się nauczyć, ze zawsze może – to ciągle nawinie wierzyła, że może pewnego dnia los się nad nią zlituje. Przekroczywszy próg rozpadającego się domku, od razu wiedziała, że znowu dostanie po dupie, a wejście na piętro tylko to potwierdziło: wśród flakonów po eliksirach, na łóżku leżała jasnowłosa postać bez oddechu. Z jej sinych ust, na białą poduszkę, toczyła się stróżka, już zaschniętej, krwi – musiała nie żyć od kilkunastu godzin; może od poprzedniego wieczora. Oznaczało to, że ani Connora, ani jej przyjaciółka nie było w pobliżu bardzo długi czas – jakby zupełnie zapomnieli o chorej charłaczce. W chwili zaś, w której już chciała zacząć na nich pomstować, w progu pojawiła się Bea – która jeszcze długo nie odwiedziłaby Chloe, gdyby nie to, że spostrzegła właśnie Vereenę, krocząca do chatki Greybacków i pomna tego, co ostatnio jej zrobiła, postanowiła postawić ją do pionu. Oczywiście, jak można było się spodziewać, zobaczywszy ten makabryczny obrazek, zaczęła lamentować, rzewnie płakać i piszczeć tak głośno, że szyby pękały, a panna Thorne nie była w stanie przebić się jej przez egzaltowaną histerię, a chciała chociaż podjąć próbę ratowania dziecka nieżywej. Zaczęła więc w końcu wydzierać się na Turnerównę, aby chociaż pobiegła po pomoc, podczas desperackich, nerwowych prób ratowania nieoddychającej kobiety.

      Usuń
    2. Ta jednak zamiast działać i dostrzec, że Vereena naprawdę pragnie jedynie uratować – chociaż jeszcze nie wiedziała w jaki sposób miałaby to zrobić – tę patową sytuację, postanowiła sobie dopowiedzieć jakąś idiotyczną historyjkę do scenki, którą zastała i kiedy otrząsnęła się z szoku, absolutnie nie kwapiła się, aby wesprzeć przestraszoną, fiołkowooką ciężarną, znalazłszy sobie sensację.
      — Morderczyni… – szepnęła pewnie. – Morderczyni! – Krzyczała rudowłosa, pulchniutka kelnerka, od razu wydając wyrok na Bogu ducha winną dziewczynę, której zamiary były czyste, jak łza; nienawidziła jej jednak szczerze, ale nawet nie dlatego, ze jej najlepsza przyjaciółka miała pełne prawo oskarżać srebrnowłosą pracownicę Hogwartu o ukradzenie jej męża, ale ze zwykłej zazdrości i zawiści na tle inteligencji, urody i dobroci. – Morderca! Ratujcie! Ludzie, ratujcie! – Dlatego też, nim się Vera zdążyła obejrzeć, już wyleciała na podwórze przed dom Greybacków, a później pognała wprost do wioski, ciągle wykrzykując swoje oskarżenia, wbrew temu, co próbowała jej przekazać panna Throne; jej przestraszony, drżący głosik nikł jednak w piskach wściekłej na nią Turnerówny, ściągającej całe, zaalarmowane nagłą histerią, Hogsmeade do siebie. Nie szczędziła przy tym słów ani nie powstrzymywała swojej wyobraźni, wymyślając coraz to nowe szczegóły, które napływały do jej pustej głowy z prędkością znicza do Quiddicha. – Widziałam ją! – W końcu doszło więc do całkowitego przeinaczenia rzeczywistości, powodowanego chęcią zemsty, ale pewnie też i bólem po stracie jedynej sobie bliskiej osoby. – Na Merlina, ludzie, ja widziałam, jak ją zabijała! Nic nie mogłam zrobić! Krzyczałam, ale ona ją zabiła! Pielęgniarka zabiła Chloe!
      — Bea, na miłość boską! – Vereena dopiero po chwili zorientowała się, co się właściwie dzieje, ale było już zdecydowanie za późno: w zaostrzającym tempie przypięto jej łatkę, jaką wyimaginowała sobie piegowata grubaska, która, jak na swoje gabaryty była wyjątkowo zwinna, gdy przychodziło do rozniesienia jakiejś wyssanej z palca opowiastki, mającej na celu pogrążenie kogoś niewinnego. – Błagam… pomocy! – I ona krzyczała finalnie, ale jej o zupełnie inny rodzaj wsparcia chodziło: naprawdę chciała pomóc żonie profesora ONMS, chociażby dlatego, że jemu musiało na niej zależeć, a ponadto, nosiła w sobie malucha, który nie zasłużył na śmierć. – Nic nie zrobiłam, przysięgam… Boże… Chloe… jej dziecko potrzebuje pomocy! – Naiwnie wierzyła, że może chociaż tę kruszynę da się uratować, ale nikt jej nie słuchał. Ciasny wianuszek ludzi, wyjątkowo łasych chyba na jakiekolwiek wydarzenia, znudzonych zbyt długim czasie pokoju i spokoju, skutecznie przyparł ją do muru. Załkała przerażona: każda z twarzy, która ją otaczała wyglądała tak samo groźnie, pusto, a ich gałki oczne świeciły rządzą mordu; takiego realnego. Czuła się trochę, jak bohaterka ksiąg, które czytała, w których czarownice palono na stosie prze wiekami, co upodobało się głównie mieszkańcom Ameryki; ktoś z tłumu miał nawet pochodnie, a inny, chyba pracujący w ogrodzie, widły. – Błagam… błagam, ja nic nie zrobiłam… – mówiła coraz ciszej, coraz bardziej spanikowana. – Nic… przysięgam, o Boże! – Pisnęła i zachwiała się: nie mogła uwierzyć, że Ministerstwo Magii pracowało nadzwyczaj prężnie akurat wtedy, kiedy nie trzeba było i już nieopodal pojawiło się kilku aurorów z wyciągniętymi różdżkami, gotowych ją w razie potrzeby skutecznie poskromić. – Nic nie zrobiłam! – Wrzasnęła rozhisteryzowana, dławiąc się szlochem i tracąc widoczność przez łzy, dopóki nie poczuła charakterystycznego zapachu. – C-Connor… – szepnęła najpierw z ulgą, ale później zrozumiała, że on może myśleć tak, jak inni. – Connor! – Szybko odnalazła jego potężną, przebijającą się przed zbiegowisko, sylwetkę. – T-to nie ja… j-ja… nie ja! – Zawyła rozdzierająco i padła na kolana; nikt nie zwracał uwagi, że gnębiona jest ciężarna.

      bardzo przerażona, blada i roztrzęsiona VERA, która potrzebuje pomocy i miłości oraz tego, aby ktoś ją w końcu wysłuchał

      Usuń
  51. — No ja nie wiem, Elrohirze… – jeden z aurorów, pewnie gdzieś sześćdziesięcioletni, niski i wyjątkowo chudy, w końcu zdecydował się odezwać; odziany w coś na wzór pancerza, skrojonego na wzór surduta z epoki wiktoriańskiej. Spoglądał bardziej nieufnie na zgromadzony przed miejscem wezwania tłum, niż na powód, dla którego zostali poproszeni o pomoc: rzadko, od śmierci Lorda Voldemorta, a oba jego wzloty i upadki pamiętał doskonale, zdarzały się morderstwa w świecie czarodziejów, wykonywane z zimną krwią, dlatego też każda takowa wzmianka zawsze była przez Ministerstwo Magii dokładnie i dogłębnie badana, aby uniknąć możliwości powstania jakichkolwiek fanatycznych sekt, które doprowadziły wiele lat temu do śmierci znakomitej części półświatka magicznego. – Ona mi to w ogóle na mordercę nie wygląda – kontynuował pewnie, ale różdżkę miał wysoko podniesioną, tak jak jego kompani; pracując tyle lat w swoim fachu, nauczył się rozróżniać tych złych od tych dobrych, a srebrnowłosa, niewątpliwie piękna i przestraszona, ciężarna dziewczyna, nie była raczej typem, który byłby w stanie skrzywdzić muchę i było to widać na pierwszy rzut oka. – Na moje to powinniśmy ją zabrać stąd czym prędzej, co by nie dać jej spłonąć ku uciesze gawiedzi – zawyrokował poważnie, krzywiąc lekko wąs niezadowolony.
    — Och, Bertramie – westchnął mężczyzny nazwany Elrohirem; ten był nieco wyższy i znacznie tęższy oraz zdecydowanie młodszy. Miał nieco bardziej pragmatyczne podejście do życia, niż straszy kolega po fachu i uważał, że nie należy niczego lekceważyć, a pod powłoką anioła zawsze może kryć się prawdziwe monstrum. Pewien więc był, że właśnie na takowe patrzył, posiadając wręcz niebywałą zdolność, która pozwalała mu oddzielić uczucia od poleceń: nie widział biednej, zagubionej dziewczyny, która czule obejmowała okrągły brzuszek, a potencjalnego zabójcę innej ciężarnej, co wynikało z chaotycznego zgłoszenia, które otrzymali od sprzedawcy ze Sklep Scrivenshafta. – Powinieneś przestać się roztkliwiać, a trzeźwo podejść do sytuacji, to może być bardzo niebezpieczna istota – zauważył, całkiem przytomnie, biorąc pod uwagę okoliczności. – Oczywiście – zaśmiał się nieładnie półgębkiem, przez co jego poharatana przez blizny twarz stała się jeszcze bardziej szpetna – weźmiemy ją żywcem, ale na moje to ona powinna już dawno być w Azkabanie, albo nawet być… no wiesz… zdezintegrowana – ostatni słowo dodał szeptem, nawet z lekkim drżeniem, bo owa kara była doprawdy przerażająca, a polegała na rozbiciu delikwenta na miliony molekuł. W terminologii mugolskiej: była to kara śmierci.
    Aurorzy więc perorowali sobie w najlepsze nad słusznością ściągania ich do Hogsmeade, tłum wokół spanikowanej i bladej, niczym kartka papieru Vereeny, krzyczał i wyzywał ją od najgorszych, podjudzany zresztą przez czerwoną na twarzy od wysiłku Beę, która wywrzaskiwała swoje coraz to bardziej niestworzone historie dotyczące śmierci Chloe, a robiła to tak przekonywująco, że nawet główna zainteresowana zaczęła się zastnawiać, czy rzeczywiście nie dopuściła się tego okropnego czynu. Byłam bowiem w takim stanie rozbicia emocjonalnego – przez to, co zobaczyła w chatce Greybacków, przez poczucie zaniedbania obowiązków, a więc i paskudnych wyrzutów sumienia, które ją ogarnęły, aż po zwyczajny strach, że zostanie poddana samosądowi mieszkańców wioski za coś czego, c h y b a , nie zrobiła – że można było jej wmówić dosłownie wszystko, a ona nie była w stanie się nawet bronić: przyjmowała na siebie raz po raz, coraz to gorsze ciosy i tylko klęczała na podwórzu, niczym ranne zaszczute zwierzę, którego pozbawiono wszystkich zębów. Co gorsza – szybko zniknęła z niej początkowa ulga i radość na widok profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami, bo biorąc pod uwagę ogół sytuacji: i on miał prawo uwierzyć, że to ona była mordercą jego małżonki. Boże, gdyby tylko ktokolwiek wiedział, jak się bała…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — To nie ja… nie ja… – szeptała jedynie cichutko, kręcąc głową i roztaczając wokół siebie woń bzu i agrestu. – Boże… nie… – łkała, przypominając bardziej żywego trupa, niźli tę zjawiskową dziewczynę, która biegała po kornwalijskich klifach. – Nie podchodź… nie – rozpłakała się jeszcze rzewniej, kiedy Greyback zbliżył się do niej, pomimo ostrzeżeń aurorów; Bertram w ostatniej chwili powstrzymał Elrohira, argumentując swoją decyzję łatwiejszym złapaniem podejrzanej, jeśli będzie rozproszona, a Bea szybko stanęła za plecami wilkołaka i zaczęła sączyć jad wprost do jego serca. Vera zaś nie miała w ogóle pojęcia, jakim cudem udało mu się przebić przez to ciasne zbiegowisko gapiów, które już wydało na nią wyrok, oraz nie była pewna, czy powinna się z tego tytuły radować, czy smucić, czy może raczej jeszcze mocniej panikować. – N-nie… nie ja… to nie ja. Nic nie zrobiłam, Connor – powiedziała w końcu, ale brzmiała bardzo nienaturalnie. Wyglądało to zupełnie tak, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie, które pozbawiło ją emocji, wyłączyło jakiekolwiek uczucia i zostawiło jedynie możliwość mechanicznego, obcego mówienia i poruszania w przeczącym geście srebrnymi lokami. – Nic nie jest dobrze, Connorze – jej fiołkowe oczy stały się puste, jakby martwe; równie niewidzące co wodniste tęczówki jego żony leżącej na górze. – Chloe nie żyje – wyrzuciła z siebie w końcu. – Chloe i… i chyba… ratuj dziecko… – plątała się. – A-ale… ale… t-to nie ja… nie ja. Ja nic nie zrobiłam, aj tu przyszłam, ja chciałam sprawdzić, czy z nią wszystko dobrze, Boże, Connor, błagam uwierz mi, nie zabiłam Chloe! – Załkała żałośnie, ale bała się do niego przytulić. Turnerówna odwróciła się do tłumu i raz jeszcze powtórzyła, że pielęgniarka jest mordercą pani Greyback.

      ona naprawdę nic złego nie zrobiła i chciałaby uciec stamtąd, a wszyscy myślą, że jest zabójcą i to bardzo boli, wiesz?

      Usuń
  52. — Twoja żona nie żyje! – Bea rzuciła się do Connora wraz z jednym z aurorów i próbowała go ociągnąć od Vereeny siłą. Krzyczała przy tym w najlepsze, czując się niczym pani na włościach, nie odpuszczając chociażby na chwilkę i wciąż sącząc swój jad. Przypominała kogoś, kto zupełnie postradał zmysły, a mimo to ludzie jej słuchali: przytakiwali jej kiwaniem głowami, podnosili głos, gdy wyzywali od najgorszych wskazana przez znaną im kelnerkę, nieznaną dziewczynę, która w teorii była pielęgniarką, lub wygwizdywali Bogu ducha winną dziewczynę oraz używali wobec niej coraz bardziej nieparlamentarnych słów. – Chloe nie żyje, wiem, że jesteś w szoku – grała dobrą przyjaciółkę rodziny: zapłakana z gilami wiszącymi z nosa – ale ona – wskazała na srebrnowłosą, która coraz mocniej się kuliła – zamordowała twoją żonę. Zabiła Chloe i wasze kochane dziecko! – Ostatnie słowa wypowiedziała z taką egzaltacją i pompą, jakby recytowała poemat w dużym teatrze i musiała w taki sposób modulować głos. – Ta… ta – aż zapowietrzyła się z wrażenia, spoglądając na pannę Throne; ona szczerze wierzyła, że to przez pół-wilę charłaczką zmarła – zabiła nasza przyjaciółkę. Mieszkankę Hogsmeade, wspaniałą kelnerkę, a j! – uderzyła się w pierś – to widziałam! – Kontynuowała.
    — Błagam… Connor, uwierz mi, to nie ja – w tym czasie Vera szeptała coraz ciszej i słabiej, robiąc się dosłownie białą. Drżała przy tym coraz mocniej tak, jakby to były ostatnie konwulsje jej konającego, słabiutkiego ciałka; w zasadzie, to właśnie tak się czuła: jak człowiek na granicy śmierci, a przynajmniej szaleństwa. – N-nie… nie tym razem… B-Bea… och, ona chyba ma rację – wydukała, a wtedy przysłany przez Ministerstwo Magii Elrohir posłała swojemu towarzyszowi, Bertramowi, pogardliwe spojrzenie: oto podejrzana stała się oskarżoną, sama przyznając się do winy i wystawiając na tacy; w tamtej chwili skończyło się właśnie jej domniemanie niewinności, mimo że było to kompletnie wbrew jej słowom oraz zachowaniu, które potwierdzały, że jej poczynania mogły być tylko i wyłącznie szlachetne. – Z-znalazłam ją już taką – dodała, ale samopiszące pióro protokolarne z akcji zanotowało już wcześniejsze wyznanie i cokolwiek, co miała więcej powiedzieć, mogło być użyte przeciwko niej – i-i… i nie mogłam nic – podkreśliła zrobić – a-ale… ale może dziecko. Może twoje dziecko da się uratować… Connor, ja naprawdę nie skrzywdziłam Chloe… nie zrobiłabym tego – załkała żałośnie, dławiąc się szlochem i łzami. – Ja ppo prostu ją tak znalazłam! Wśród fiolek i buteleczek po eliksirach! – Zawyła rozdzierająco.
    — Panie Greyback – rozpoczęła jedyna kobieta w składzie aurorów, wchodząc pannie Thorne w słowo; nikomu chyba nie umknęło, że na dźwięk nazwiska profesora lekko się skrzywiła. Była najmłodsza i najwyższa z całego towarzystwa, ciemnowłosa i ciemnooka, a jej męski strój podkreślał niesamowite wręcz mięśnie, a kaszkiet pozbawiał resztek kobiecości. – Proszę pozwolić ze mną. – Nakazała. – Nie – powstrzymała go ruchem ręki, głos miała obojętny, chłodny, nieprzyjemny, a przy tym bardzo apodyktyczny i pewny – proszę niczego nie utrudniać, rozumiemy pana uczucia, ale bardzo proszę, aby opanował się pan. Tak, tak właśnie – odciągnęła go nieco na bok. – Wiem, że to nieodpowiednia – znudzony wystudiowanym gestem musnęła jego ramię, niby w geście pocieszenia – ale muszę pana prosić, aby udał się pan do domu – wskazała na drzwi chatki – i zidentyfikował ciało. W środku są medycy – kontynuowała, pchając go w kierunku budyneczku – więc miejmy nadzieję, że pana dziecko zostało uratowane. Proszę się jednak nie martwić – z ogniem w oczach spojrzała w jego – sprawca zostanie ukarany w sposób adekwatny za swój podły czyn. Proszę ją ignorować – nakazała ostro, podczas gdy Elrohir chwytał mocno w kajdany, które zdawały się łamać przeguby Vereeny, a Bertram cytował odpowiednie formułki.

    wściekła Bea, przerażona i smutna VERA oraz wredna Fryga

    OdpowiedzUsuń
  53. — Panie Greyback – znudzona aurorka próbowała go opanować werbalnie, ale wymownie odchyliła poły płaszcza, aby zobaczył jej różdżkę – bardzo pana proszę o współpracę. W taki sposób nigdzie nie dojdziemy – upomniała go, wciąż tym samym pustym i obojętnym tonem, który klepał te same formułki od wielu, bo o ile jej starsi koledzy po fachu mieli jeszcze wspomnienia z czasów swej świetności i walki z prawdziwym złem, tak Fryga już trafiła na okres spokoju i pokoju, przynajmniej względnego i pozornego, przez co tak naprawdę nigdy nie miała roboty. Ponadto, mylnie brano ją, przez jej płeć, za osobę ciepłą i przydatną właśnie podczas uspakajania osób, którym bliskim coś się wydarzyło lub samym delikwentom, jeśli szkoda nie była ze skutkiem śmiertelnym; w rzeczywistości jednak, kompletnie nie nadawała się do takich zadań, całkowicie wyprana z jakichkolwiek większych emocji. – Panie Greyback – upomniała go z westchnieniem irytacji raz jeszcze – takie są procedury, proszę nam nie utrudniać pracy. Naprawdę, nie chcemy na pana nakładać żadnych kar, dobrze? Chcemy panu pomóc – dalej recytowała wszystko to, co jej kazano – dlatego proszę z nami współpracować, pozostawić oskarżoną naszej opiece i udać się na piętro. Bardzo – podkreśliła wymownie, raz jeszcze pokazując swoją broń – pana proszę.
    Elrohir zaśmiał się na okrutnie na słowa wdowca, szarpiąc mocno za kajdany, bo wiedział, że może i tylko to mu dawało siłę i odwagę – sam się sobie nieco dziwił, bo zawsze wobec kryminalistów miał raczej dość bierne podejście do kryminalistów, wyjątkowo chłodne, ale nigdy nie czerpał przyjemności ze znęcania się nad nimi; w wypadku Very Throne było zaś zgoła inaczej, może dlatego że przypominała mu o tym, jak bestialsko została zamordowana jego matka, gdy miał trzynaście lat, również będąc w zaawansowanej ciąży z jego siostrą. Bertram zaś próbował załagodzić sytuację, ale wychodziło mu to raczej miernie – ludzie z Ministerstwa Magii nie traktowali do wyjątkowo poważnie, ze względu na jego wiek oraz liberalne podejście, mimo że był bardzo skuteczny w wykonywanej pracy. Vereena natomiast poddawała się bez słowa, bez żadnego dźwięku i bez w zasadzie najmniejszego ruchu, zabiegom obu mężczyzn, mając wrażenie, że ciężkie, magiczne okowy faktycznie zaraz połamią jej przeguby i kostki – patrzyła przy tym na wielkie plecy wilkołaka i bardzo chciałaby wierzyć w jego słowa: coś jednak, może to jad, jaki ciągle sączyła Bea ku uciesze żądnej sensacji gawiedzi, sprawiło, że nie miała najmniejszych wątpliwości, że Connor w ciągu chwili ją znienawidzi. Przy teleportacji załkała żałośnie, rozdzierająco i tęsknie.
    Później jednak zachowywała spokój, czy raczej: popadła w marazm i apatię, a z jej ciała zdawała się ulecieć cała witalność. Nie do końca pamiętała przesłuchania ani co na nich mówiła, nie wiedziała, którędy ją prowadzono i co jej mówiono – wszystko więc można było wykorzystać przeciwko niej, bowiem niektóre stosowane przez aurorów metody nie działały na kobiety ciężarne – bowiem ostatnim, co miała przed oczami było martwe ciało Chloe. Posłusznie jednak wykonywała wszelkie polecenia, nie patrząc w oczy i znosząc obelgi oraz paskudne, wymowne spojrzenia, jakie jej rzucono – większość ludzi postawiła już na niej wyrok śmierci. Co gorsza jednak – była w tym całkowicie sama. Samotna, przestraszona i porzucona, a przy tym wiedziała, że nie może na nikogo się obrażać ani denerwować z tego powodu, bo sama sobie zgotowała taki los. Była więc pewna, że zgnije w tej małej, wilgotnej celi w podziemiach Ministerstwa bez nawet pół słowa otuchy, gdy po kilkunastu godzinach – bezsennych, przerażających i jednym spotkaniu z obślizgłym i grożącym jej Elrohirem, kiedy to wyznaczono jej termin rozprawy przed Wizengamot na najbliższy piątek; straciła jednak poczucie czasu – usłyszała kroki, jakby znajome.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poderwała się spłoszona z łóżka na trzask drzwi, a później kraty zabezpieczonej zaklęciami, ale natychmiast skryła się w mrocznym rogu celi – jakby chcąc się wtopić w omszałą ścianę. Jej oczy, intensywnie jarzące się w ciemnościach zabłysły kompletnym niedowierzaniem na widok wielkiej, dwumetrowej sylwetki, ledwo mieszczącej się we framudze – pisnęła i przy łożyła drżące dłonie do pobladłych ust. Myślała, że kompletnie postradała zmysły i to, co widzi, to ledwie wymysł jej kochającego serca i zmęczonego umysłu. Zapowietrzyła się.
      — Connor? – Spytała słabiutko, a on, na szczęście, szybko rozwiał jej obawy, doskakując do niej: była tak przestraszona i zestresowana, że zapomniała o tym, co złe jej uczynił kiedykolwiek: liczyło się tylko dla niej to, że był obok i otulało ją jego ciepło, jego cudowny zapach oraz jego silne, zapewniające bezpieczeństwo ramiona. Drżała, chuda, koścista i całkowicie biała w jego objęciach, z których nie chciała odchodzić. – N-nic… j-ja… ja nie mogę nic jeść, przepraszam, Connor, ale to nie ja! Wiesz, że to nie ja, prawda?! Nikt mi tu nie wierzy… nikt! – Załkała żałośnie w poły jego płaszcza; była całkowicie przemarznięta. – O-ono… ono się rusza… a-ale… ale nie chcieli, żebym miała badania… powiedzieli – zniżyła głoś do konspiracyjnego, nieco szaleńczego szeptu – że po tym, co zrobiłam, to nie zasługuję, że… – wyglądała, jak w gorączce – że zabiłam i Chloe, i wasze dziecko, i… i w końcu zabije i s-swoje… j-ja tu umrę… umrę… – łkała, dopóki Elrohir nie odchrząknął wymownie, czym dał do zrozumienia, że ma zamilknąć, bo to był jego pomysł: bała się go tak bardzo, że zamilkła, dzięki czemu Bertram mógł ponaglić ich do działania, przypominając, że mają się udać na sekcję. – C-co? Co… g-gdzie… po co? – Zakwiliła i pokrótce wyjaśniono jej cel wizyty. Odsunęła się gwałtownie od wilkołaka, niemal się przewracając. Wtedy pojęła cel jego wizyty i szepnęła z żalem: – Tylko po to przyszedłeś – skwitowała. – Chcesz… och Boże… – załkała, urywając: za bardzo bolało, aby mogła mówić. Chwilę po jej szarych pliczkach z martwych oczu toczyły się łzy. – Widocznie zasługuję, co? – Zapytała rozdygotana i roztrzęsiona, ale niemająca prawa robić wilkołakowi wyrzutów. Uznała, że to więc jakiś wyrafinowany rodzaj kary na niej, aby patrzyła na martwą ciężarną.
      Ruszyli w pięcioro. Korytarze Ministerstwa Magii wijące się w Departamencie Przestrzegania Praw Czarodziejów były wąskie i nieprzyjemne – ciemne i smutne, słabo oświetlone, a ich echo, które niosło się rozpaczliwie z każdym miarowym stukiem obcasa wszystkich przemieszczających się, zdawało się być tak naprawdę odbiciem tego, jakie katusze przeżywali niektórzy, niesłusznie skazani przez Wizengamot i zesłani do Azkabanu, straszliwego więzienia dla tych, którzy potrafili posługiwać się magią. Vereena szła w związku z tym powoli i sztywno, z pochyloną głową, również przez łańcuchy, które wciąż pętały jej nadgarstki – Connorowi nie udało się ugrać zdjęcia oków z rąk, a jedynie z nóg, do czego przekonała aurorów argumentacja związana z odmiennym stanem oskarżonej; już można było ją tak tytułować, bowiem odpowiednie wnioski oraz formularze wpłynęły w wyznaczone miejsca, wraz z protokołem jej zeznania, które wypowiedziała pod chatką w Hogsmeade. Nie miała pojęcia, jak sobie radziła – sunęła po kamiennej posadzce nogami i posłusznie – tak jak należało – trzymała głowę opuszczoną nisko, czasem tylko smutnym spojrzeniem, psutych fiołkowych oczu powstrzymując Greybacka do tego, aby przeciwstawił się funkcjonariuszom prawa i szedł obok: ze względów jego bezpieczeństwa, nie mógł.
      — Zapraszam – ostry głos Fygi, która tym razem poruszała się bez kaszkietu, ale w jeszcze bardziej męskim stroju, przez który przypominała mieszankę olbrzymki, trolla górskiego i wyjątkowo brzydkiego konia, wyrwał pannę Thorne z zamyślenia.

      Usuń
    2. Nie wiedziała nawet kiedy minęli główną salę, gdzie odbywały się sądy, niemalże ostateczne, a wcześniej Urząd Niewłaściwego Użycia Czarów, Urząd Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, Administrację, Rejestr Animagów, aż wreszcie Biuro Aurorów, które wcale nie zachwycało ani swoją wielkością, ani aurą, którą powinno emanować, ze względu na fach, jaki wykonywali jego pracownicy: było zwyczajnie miałkie, nudne, mdłe, a rozmowy prowadzone przy kawie niemalże beztroskie i puste. – Jesteśmy w Ekspozyturze Medycyny Sądowej – wyjaśniła obojętnie i pchnęła wielkie, metalowe, dwuskrzydłowe i pordzewiałe oraz boleśnie skrzypiące drzwi, których dźwięk dokładnie wyrył się głęboką rysą w głowie Very. Wewnątrz filii śmierdziało formaliną i śmiercią, a co odkryła ku swemu zdziwieniu: wyglądało to tak, jak na mugolskich serialach kryminalnych. Przełknęła głośno ślinę i dopiero pchnięta przez Elrohir, ruszyła dalej. – Na prawo i na lewo, do pokoiku – wyjaśniła natomiast w tym czasie kobieta. – Mamy udać się z panem? Mamy ją mocniej zakuć? Odkuć? – Burczała obojętnie.

      przekonana o tym, że niedługo zostanie zabita, albo sama umrze przez to, co się dzieje VERA THORNE oraz inni aurorzy o skrajnych podejściach, a także śmieszny pan, który dokona sekcji (może ckliwy prestidigitator?) bo czemu nie, lubię ludzi (i nie umiem dzielić tekstu…) pis-joł, ziom

      Usuń
  54. Jakże Vereena mogła jeść, skoro jej żołądek był ściśnięty na kilkadziesiąt mocnych, bolesnych supłów? Jakże mogła się nie poddawać, skoro niesłusznie tkwiła zamknięta w zimnej, wilgotnej i ciemnej celi w podziemiach Ministerstwa Magii? Jakże mogła nie tracić wiary w to, że będzie dobrze, skoro wszyscy wokół brutalnie jej o tym przypominali paskudnym traktowaniem, głównie w zakresie werbalnym? Jakże mogło się jej chcieć cokolwiek, skoro i tak jej los był przesądzony od momentu, w którym zabrano ją z Hogsmeade? Jakże mogła w ogóle słuchać swojego ukochanego – bo przecież miał nim pozostać bezwzględnie i nieodwołalnie na zawsze – skoro w zasadzie nie miała po co; skoro i tak ostatecznie miała zabić i swoje drugie dziecko? Zwyczajnie nie miała już najmniejszych sił na podejmowanie rękawicy, którą dostawała brutalnie po twarzy za każdym razem od losu, nie tylko kiedy było już nieco lepiej, ale właśnie w chwilach, gdy ogarniała ją beznadzieja – jakby świat pragnął ją dobić. Świadczyło o tym chociażby to, że kiedy naprawdę sądziła, że zgnije za kratami, w progu pomieszczenia, gdzie ją trzymano, pojawił się Connor – wielki, silny, cudownie ciepły, zachwycająco pachnący i powalającym na kolana głosie, który niósł ukojenie – i tchnął w jej serce nadzieję, którą równie szybko i brutalnie odebrał.
    Nie mogła uwierzyć – mimo że powinna się akurat takiego zachowania po nim spodziewać, biorąc pod uwagę, ile podłości jej uczynił – że zdolny był do takiego okrucieństwa: do kazania jej patrzeć na martwą Chloe, a w konsekwencji pewnie na i c h – jasno to rozgraniczała, dla własnego zdrowia i nie umiała nazywać maluszka pod swoim sercem potomkiem Greybacka, co niczym dziwnym nie było – dziecka, podczas sekcji zwłok. Co gorsza, wychodziło na to, że aurorzy, chociaż przeciwni pomysłowi wdowca, uznali chyba ten rodzaj tortur za najlepszą karę, bez względu na to, czy panna Thorne była winna, czy też nie. Dlatego też, mimo niemego błagania w oczach, musiała udać się do Departamentu Medycyny Sądowej i znosić nieprzyjemne podszepty Elrohira, który zapowiadał jej już, co zastanie na metalowym stole i że tak naprawdę – kobiety powinny zamienić się miejsca.
    — Wykonują tylko swoją pracę… – wydukała, spinając się spanikowana, kiedy wilkołak do niej doskoczył i ujął jej twarz w dłonie; patrzała na swoje buty, cala drżąc. – Och, Connorze… – szepnęła – nie jestem przecież twoim kochaniem – wyjaśniła spokojnie łagodnie, całkowicie pogodzona ze swoim losem i wycofała do siebie ręce; jego dotyk palił, ale w ten nieprzyjemny sposób, nawet jeśli masował jej zdrętwiałe, poranione od kajdan nadgarstki. – Jestem oskarżoną numer… – zerknęła na nadgarstek, gdzie miała magicznie przytroczoną, namierzającą wstążeczkę z trupią czaszką, z długą cyfrą, dzięki której mogli ją skatalogować, niczym rzecz – cztery tysiące pięćset trzydzieści jeden – zaśmiała się gorzko i postąpiła krok do tyłu, wygładzając pobrudzony kubraczek pielęgniarski, który miała jeszcze z Hogwartu. – Dobrze, pójdziemy sami – przytaknęła jednak w końcu, ale ta pusto i obojętnie, jakby mówiła zza światów; zgodziła się tylko dlatego, że czuła na sobie wzrok aurorów: ten jasno mówił, że jeśli odmówi, to wróci do celi i będzie jeszcze gorzej niż było, bo takim wypadku fatygowali się z nią niepotrzebnie i bez sensu. Dopiero więc, kiedy Greyback cichutko się przed nią otworzył, nieśmiało uniosła na niego spojrzenie: bezbrzeżne smutne i pełne bólu. Mimowolnie w geście pocieszenie ułożyła dłoń na jego ramieniu, momentalnie zapominając o sobie, kiedy przychodziło do jego cierpienia. Nie chciała mu do końca w to uwierzyć, że potrzebuje akurat j e j , ale w to, że przezywał katusze i bał się: jak najbardziej; świadczyła o tym cała jego sylwetka i księżycowe oczy pełne łez. Och, jakże zazdrościła Chloe w tamtej chwili, że była tak kochana. – Jeśli naprawdę tego chcesz… pójdę, oczywiście że pójdę – zdobyła się na ciepły ton, ale po wpływem prychnięcia Elrohira znowu się skuliła.

    V.

    OdpowiedzUsuń
  55. — To… to dlaczego mnie prosisz? – Zająknęła się gwałtownie. – Skoro nie chcesz… t-to… och. Och, rozumiem – pokiwała nagle głową, śmiejąc się pod nosem smutno i gorzko: w jej opinii całe to zachowanie i ogół tej chorej szopki, miał tylko na celu pokazanie jej, jak bardzo beznadziejna i żałosna była: że stała się potworem, który zasłużył na takie cierpienie i ciągłe kary, przy czym właśnie serwowano jej najbardziej wyrafinowaną torturę, w ogóle nie zwracając uwagi na to, że skazywali na powolna, straszliwą agonię dziewczynę, która zawiniła tylko tym, ze znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, przez swoje głupiutkie, pełne dobra i poczucia misji serce. Co gorsza, obrali sobie idealne argumenty, aby nie wyszło to tak, jakby ją zmuszali: postawili przed nią mężczyznę, którego kochała, a którego próśb, nieważne, jak wiele złego jej uczynił, w takiej sytuacji nie mogła zignorować. Szczerze w związku z tym uważała, że każdy element ostatnich minut był perfekcyjnie przemyślany. – Oczywiście, pójdę – potwierdziła, spoglądając na niego dziwne pusto, wciąż panicznie bojąc się Elrohira stojącego za jej plecami. – Nie – zaprzeczyła jednak przy tym szybko i trzeźwo. – Nie jestem twoim kochanie – podkreśliła z uporem maniaka i chwyciła go za wielką rękę. – Chodźmy – zasugerowała, cała drżąc.
    Od początku Vereena zdawała sobie sprawę, że to nie będzie w żaden sposób przyjemny widok, szczególnie, że chodziło o dziewczynę, którą znała, na dodatek ciężarną, co oznaczało, że sekcja zwłok miała dotyczyć dwóch osób, a więc jej doznania będą znacząco zintensyfikowane świadomością dziwnej więzi – nieważne było, że lubiła Chloe; czy nie jej zazdrościła, a zazdrościła diabelnie, czy nie; czy uważała ją za irytująca i zwyczajnie niezbyt inteligentną, czy też nie: ważne było to, że były w relacji, która nie zatrzymała się jedynie na przypadkowym minięciu na uliczkach Hogsmeade, ale przynajmniej trzy razy w tygodniu się widziały, a pielęgniarka wiedziała, co charłaczce jest, jak się czuje oraz słuchała o jej, jak się miało okazać później, mocno wyidealizowanym w opowieściach małżeństwie. Nie przypuszczała jednak, że samo zerknięcie na panią Greyback, okrytą białym prześcieradłem, leżącą na metalowym łóżku z dwoma kanałami do spływania wszelkich posok z ciał – takim samym, jakie posiadali mugole, bo najwidoczniej w kwestii sekcji zwłok niewiele czarodzieje nowego wymyślili; nie licząc wydawania rozkazów zaklęciami i przywoływania różnych narządów – będzie aż tak ciężkie i przejmujące. Z wrażenia aż zaczęła się szybko, spazmatycznie oddychać, ale na niewiele się to zdało – niemalże mdlała.
    Zimny dotyk łapska śmierci na jej jasnym karku wcale jednak nie miał nic wspólnego ze zwłokami, jako tako – podczas praktyk w Świętym Mungu musiała obcować nawet z takimi sytuacjami. Chodziło właśnie o fakt, że wiedziała, kim jest denatka i jak wiele – sądząc po zachowaniu Connora, jego minie i sztywnych ruchach, przez które momentami musiała go ciągnąć w odpowiednie miejsce lub przynajmniej pozornie podtrzymywać; w końcu była od niego dwa razy mniejsza – znaczyła dla mężczyzny, którego i ona darzyła potężnym uczuciem; chociaż zdecydowanie nie powinna. Dlatego też z trudem powstrzymała żałosny skowyt i płacz, wiedząc, że musi wesprzeć profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami, bo to on na pewno bardziej cierpiał, niż ona – niestety, okazało się, że nie mogą nawet liczyć na wsparcie obojętnego personelu i jedyne, co im zostało, to trwać w bezruchu i słuchać długiego, niepotrzebnego wywodu dotyczącego ofiary, przy czym Vera znosiła dzielnie rzucane jej wymownie spojrzenia, coraz mocniej przesiąkając zapachem zgonu. Machinalnie przy tym gładziła wilkołaka pokrzepiająco po wielkim ramieniu wolną dłonią, a tę, którą ściskał niczym imadło, pozwoliła mu – czym było połamanych kilka palców za cenę bliskości i chociaż niewielkiego podniesienia go na duchu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Spokojnie, oddychaj, dobrze? – Zasugerowała jedynie zduszonym szeptem, kiedy patrzyła, jak bladł coraz mocniej, po czym zamilkła gwałtownie, zgromiona wzorkiem przez dwóch patologów, którzy natychmiast, bez ostrzeżenia w zasadzie, przystąpili do działania. Vereena dawała sobie zaś doskonale radę do momentu, w którym dotarli do brzucha Chloe, ale kiedy go rozdzieli, natychmiast jedną ręką objęła swoje słodkie zaokrąglenie, nie uspokajając się nawet wtedy, gdy poczuła ruch swojego maleństwa. Ledwo chwytała oddech, a fiołkowe oczy rozszerzone miała z przerażenia, stojąc napięta niczym struna, doprowadzając swoje mięsnie na skraj wytrzymałości, aby w momencie kiedy zaczęto wyjmować z łona charłaczki dziecko, przełknąć głośno ślinę; miała wrażenie, że się nią udusi. Chciała przy tym krzyczeć, chyba ze smutku, z rozpaczy i ze strachu, ale jej gardło, krtań i w ogóle całe ciało, odmówiły jej posłuszeństwa. Nie reagowały na nic, o czym podszeptywało serce i mózg, aby nieco się opanować, dopiero wtedy, gdy potomek Greybacków znalazł się na powierzchni. – Boże… – jedno słowo, przepełnione bólem, wyzywanie ratunku, drżenie i przede wszystkim poczucie, że zaraz zemdleje, bo uleciało z niej całe powietrze. Puściła wtedy wilkołaka i przyłożyła dłonie do ust, aby nie rozpocząć swojego żałosnego wrzasku i dzięki temu tylko łzy wypłynęły z jej oczu. Pracownicy Ekspozytury Medycyny Sądowej niezrażeni, kontynuowali. – Connor? – Dopiero po chwili zorientowała się, że nie ma go obok: cofnął się i niczym, pobity szczeniak, kulił się pod ścianą. – C-Connor… j-ja… ja tak bardzo… bardzo mi przykro – czarodzieje w białych fartuchach mówili coś o deformacjach małego człowieczka, a panna Throne nagle coś zrozumiała i niemalże upadła. – O mój Boże – spojrzała wymownie na swoją napiętą skórę ukrytą pod pielęgniarskim strojem. – Och… och nie… nie… – intensywnie kręciła rozczochraną głową, orientując się, że i jej dziecko mogło być właśnie tak bardzo ciężko chore, jak to, które nosiła w sobie nieżywa już kelnerka w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem”. – Nie! – Dosłownie zawyła, uciszona warknięciem patologa. Dyszała ciężko przez nos, wyglądając równie źle, co zwłoki Chloe.

      kompletnie roztrzęsiona i przerażona VERA, pragnąca jedynie śmierci…

      Usuń
  56. Nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Naprawdę, Vereena była świadkiem wielu rzeczy, chociażby podczas praktyk w Szpitalu Świętego Munga, gdzie przybywali pacjenci mocno zdeformowani i zniszczeni przez eliksiry, zaklęcia, czy też nieudane eksperymenty, na przykład z krzyżówkami magicznych zwierząt. Równie dużo razy spotykała się z okropieństwami, kiedy pracowała w mugolskiej przychodni w Boscastle, gdzie nierzadko zostawała sama na posterunku – bo inni lekarze akurat mieli wolne lub jeździli do pacjentów, którzy nie mogli ruszyć się z łóżek – i musiała jeździć z policją na plażę, gdzie Ocean Atlantycki wyrzucał ze swoich wielkich, spienionych fal martwe ciała okolicznych rybaków, a jej celem było orzeczenie zgonu – jakby ten nie był widoczny na sinych, powykrzywianych i napuchniętych twarzach, nierzadko już bez gałek ocznych, w których zalęgały się morskie stworzonka. To jednak, czego była świadkiem podczas sekcji ciężarnej Chloe w Ekspozyturze Medycyny Sądowej Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w podziemiach Ministerstwa Magii, było czymś całkowicie ponad jej – już bardzo wątłe – siły. Patrzenie, na tego malucha, który musiał cierpieć nieopisane katusze, biorąc pod uwagę jego wygląd, było czymś najgorszym dla młodej ciężarnej, szczególnie, że odbiór tej makabrycznej scenki intensyfikowała świadomość, że to dziecko i jej własne – poruszające się pod jej kochającym go sercem – mają tego samego ojca. To zaś mogło oznaczać, że kruszyna, dla której żyła, wstawała każdego dnia i nie poddała się mimo tego, co uczynił jej Greyback – również mogła być w tak fatalnym stanie; oczywiście, nie widziała potwora, a zwyczajnie niewinną istotkę, która nie powinna poznać smaku agonii. Panna Thornton zaś nie przetrwałaby tego.
    — J-ja… ja… – jej blade od strachu usta ledwo się poruszały. – Connor… Connor, proszę… – on nie słuchał i w końcu i ona nie była w stanie, bo przed jej oczami już pojawiały się straszne obrazy, w których jej wymarzony maluch wygląda tak, jak syn, o czym poinformowali ich mężczyźni, niekwapiący się nikogo uspokajać, tylko dalej wykonywali swoją pracę, wilkołaka i charłaczki. – P-proszę – jęknęła w końcu, potrzebując wsparcia, pomocy, jakiegoś pocieszenia, czy nadziei, której mogłaby się chwycić. Zamiast tego jednak otrzymała wypełnione wściekłością i żalem spojrzenie księżycowych tęczówek oraz pełne wyrzutu stwierdzenie, że to przez nią. Zmroziło ją na dłuższą chwilę: nie oddychała, nie czuła, nie widziała, nie słyszała. Tylko stała, przypominając martwego manekina bardziej niż kiedykolwiek. – Masz rację, Connor – powiedziała w końcu ze smutnym uśmiechem. – Masz całkowitą rację – przymknęła powieki i odetchnęła ciężko – i nie masz za co przeprasza, bo… b-bo to moja wina – westchnęła rozdzierająco; samopiszące pióro patologów szybko to zanotowało, a owa kartka z opisu sekcji miała być w całości dołączona do raportu głównego. Głosiła ona, że wynikiem choroby dziecka Greybacków było nieodpowiednie podawanie leków, co oczywiście ubrano tak w słowa, aby wskazać na Verę, jako winną zaniedbania i zwyczajnie podłą kobietę, która od wielu miesięcy planowała atak na panią Greyback z zazdrości o jej męża; było to dodatkowo wielokrotnie podkreślane było w obszernych zeznaniach Bei, która nie szczędziła słów krytyki względem pielęgniarki, nie wiedzieć czemu, chcąc ukarać ją bardziej od profesora ONMS w Hogwarcie. Nie było już w związku z tym najmniejszych wątpliwości: panna Throne była winna. – To ja przepraszam – odskoczyła gwałtownie, gdy chciał się do niej zbliżyć; spięła się mocno, a z jej oczu popłynęły łzy. – Masz rację, och… masz… – kiwała głową, dusząc się własnym szlochem, aż wreszcie podeszła do drzwi; bolało nie tylko dlatego, że oskarżał ją o zaniedbanie, mimo że nie sądziła, że do takowego się dopuściła, ale również to, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że i z ich potomkiem mogło być nienajlepiej; widocznie miała rację i to rodzina, którą założył z Chloe, była dla niego najważniejsza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniał i o niej i o tej kruszynie, która rosła w jej łonie. – Błagam, zabierzcie mnie stąd! – Uderzyła w metalowe skrzydła żałośnie, otwartymi dłońmi, nie wiedziała przez to więc lepszego rozwiązania, niż szybka ucieczka. – Proszę… zabierzcie mnie stąd, błagam! – Zawyła ponownie, rozdzierająco. – Błagam! – Była gotowa już paść na kolana, mimo że zdawała sobie sprawę, że jest świadkiem specjalnego zabiegu aurorów, mającego na celu upokorzenie jej; potwierdziły to radosne, pełne satysfakcji uśmiechy Fygi i i Elrohira, gdy w końcu otworzyli wyjście z kostnicy. Ucieszyli się po chwili jeszcze mocniej jeszcze bardziej, gdy mogli ją zakuć w kajdany: na nadgarstkach i na kostkach. Ona zaś posłusznie się poddała, zatrzymując się jednak gwałtownie i szepcząc, czule i łagodnie, przez ramię: – Powinieneś nadać mu imię go przytulić, wiesz? – Szarpnięto nią mocno i brutalnie.

      VERA THRONE

      Usuń
  57. — Nie ma o czym mówić, Connor – powtarzała niczym mantrę, trzymając spuszczoną głowę, aby nie musieć się mierzyć z jego wściekłym, pogardliwym i pełnym wyrzutem spojrzeniem cudownym, księżycowych tęczówek. – Nie ma o czym mówić… – nie było pewnym, czy Vereena bardziej chce przekonać siebie, czy jego, ale finalnie i tak nie dała ani jemu, ani też sobie na to szansy, prosząc, aby zabrano ją czym prędzej z kostnicy, albo najlepiej z całej Ekspozytury Medycyny Sądowej, która śmierdziała obojętnością na ludzkie życie; wtedy właśnie zorientowała się, że właśnie to był zapach, który wrzynał się w jej drobne, wycieńczone ciałko. – Wydaje mi się – jej głos był cichy, pusty, ale wyraźny; odbijał się echem od zimnych ścian prosektorium, sprawiając wrażenie lodowatego i nieprzyjemnego – że słuchałam cię wystarczająco długo i wystarczająco uważnie – wyszeptała z bólem i uśmiechnęła się smutno, szurając butem po szarej posadce. – Masz rację, jestem pielęgniarką, jestem… p-powinnam pomagać ludziom, a nie ich niszczyć… jestem beznadziejną pielęgniarką – zawyrokowała finalnie – i nigdy nie powinnam była zbliżać się do twojej ukochanej żony i dziecka… och, Connor, tak mi przykro – wymownie zerknęła na zawiniątko, które wciąż trzymał patolog; obojętny, jakby niewidzący i niesłyszący, zwyczajnie nauczony, że wyłączanie się od bodźców zewnętrznych w jego pracy jest bezpieczniejsze dla jego zdrowia psychicznego. Szkoda, że i Greybackowi wiele rzeczy było mocno obojętnych, a panna Thronton, nieważne, jak bardzo próbowała zrozumieć, że tkwi w swoim strasznym cierpieniu po utracie rodziny, nigdy nie czuła się tak nieważna, tak niekochana i tak zwyczajnie zbędna. – Przepraszam… przykro mi… napra…
    Jej słowa zostały zagłuszone przez trzask i skrzyp metalowych drzwi – nie słyszała więc również tego, co mówił do niej profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami. Zadrżała gwałtownie, szczeknęła kajdanami i z trudem, przez fakt spętania i odmiennego stanu, skierowała się za aurorami. Cela wydawała się jej jeszcze chłodniejsza, jeszcze ciemniejsza i jeszcze wilgotniejsza – było to możliwe, biorąc pod uwagę, że można było zwyczajnie ją odpowiednie zaczarować – niż wtedy, kiedy ją zostawiała. Jednocześnie, co było przecież całkowicie absurdalne, kraty i samotność przynosiły się jej dziwne ukojenie, związane z brakiem Connora, który stał się w całości synonimem jej bólu i smutku – nie wiedziała, czy to dlatego, że się jeszcze może trochę łudziła, ze nie jest złą istotą, czy może zwyczajnie dlatego, że wiedziała, ale go kochała ponad wszystko, ale w tamtej dopiero chwili, gdy stali nad ciałem Chloe i ich dziecka, Vera pojęła, że tak naprawdę zawsze była i będzie dla niego kompletnym n i c z y m ; nawet nie nikim, tylko rzeczą, zabawką, która się znudziła i którą można było wyrzucić. Świadomość tego było zaś chyba gorsza nawet od samotności i czarnych myśli, które ją nawiedzały – w kwestii swojego słodkiego skarbu przecież mogła karmić się jeszcze głupią wiarą, jeśli zaś chodziło o jego ojca: nie mogła już.
    Nie czekała więc już na nic dobrego. Po prostu osiągnęła taki stan apatii, że wszystko było jej obojętne – każda najmniejsza rzecz, nie licząc ruchów maluszka pod swoim sercem, który jeszcze umiał wywołać na jej bladych od strachu, głosu i braku snu ustach drobny uśmiech. Świat rzecz jasna – bo to już nawet nie było dla niej większym zaskoczeniem: niemalże wyczekiwała kolejnego paskudnego zwrotu akcji – nie odpuścił jej tak łatwo i po kolejnej nieprzespanej nocy oraz nie tknięciu ani odrobiny paskudnej papki, jaką przyniesiono jej na śniadanie, postawił pod drzwiami miejsca, gdzie ją trzymano Elrohira, który zapowiedział, że przed popołudniową rozprawą zabiera ją na wycieczkę. Najpierw jednak – celem całkowitego upodlenia jej – nakazał jej ubrać pasiastą sukienkę i brązowe buty: był to strój więzienny i Vereena już wiedziała. Azkaban.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Auror zabierał ją do Azkabanu, ale nie po to, aby ją tam zamknąć – chciał ją zniszczyć, co zresztą doskonale się jej udało, kiedy po teleportacji zostawił ją wymiarującą, z obitymi kolanami i zdartymi dłońmi na pastwę Dementorów bez różdżki, którzy natychmiast wyczuli w niej dobro, którym mogliby się pożywić; karmił ją jednocześnie paskudnymi wizjami przyszłości i proponował ratunek, jeśli podpisze zeznanie, w którym przyznaje się do morderstwa. Wystarczyło parę minut, aby postarzała się o dekady, schudła wiele kilogramów, poszarzała gwałtownie i straciła cały blask, a pod jej oczami pojawiły się paskudne sińce – wyglądała, jak szalona, co tylko miało utwierdzić Ławę Przysięgłych, że powinna zginąć lub zostać odseparowana. Taka więc zaszczuta, przerażona, z pustym, mętnym wzorkiem wbitym w podłogę, została wprowadzona do Głównej Sali Rozpraw, przypominającej ciasny, wysoki amfiteatr.
      — Zebraliśmy się – rozpoczął egzaltowanym, podniesionym za pomocą zaklęcia, głosem Naczelny Mag Wizengamotu Shezlock Shveik, trzymając w jednej dłoni złoty monokl, a w drugiej, żółtej i pomarszczonej, pełnej brązowych plam, akt oskarżenia – na procesie pana Connora Evana Greybacka wytoczonego przeciw Vereenie Xnathe Thornotn, znanej jako Vera Thorne, za zabójstwo małżonki oraz nienarodzonego dziecka powoda, Chloe Violet z domu Waters oraz Williama Blake’a Greybacków. – Wyrecytował; obok niego siedział także Minister Magii Franz Iwanow, Dyrektor Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów Hermiona Wesley oraz szef Biura Aurorów Harry Potter. Na jej procesie zebrała się cała śmietanka, a ona siedziała i skubała róg pasiaka, brzęcząc kajdanami poranionymi dłońmi, chcąc ukryć poobijane kolana. – Czy coś przeinaczyłem, pani Thorne? – Zapytał, wpatrując się z pogardą w siedzącą na niewygodnym krzesełku dziewczynę; pokręciła przecząco srebrną głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć. – Dobrze więc… kontynuując… dziękuję, panno Denesle – zwrócił się uprzejmie do pulchnej sekretarki, podającej mu kolejny zwój. Zacharczał nieładnie, odkrztuszając się. – Oskarża się, siedząca tu przed nami, pannę Vereenę Thornton o umyślne – podkreślił – spowodowanie śmierci charłaczki, można więc podejrzewać, ze było to morderstwo nie tylko związane z zazdrością, ale także na tle rasowym, oraz płodu w jej łonie. Śmierć nastąpiła poprzez zatrucie eliksirami, wcześniej doprowadzającymi do deformacji dziecka – kontynuował dalej, aż wreszcie doszedł do momentu, w którym odczytywał, że pielęgniarka przyznaje się do winy oraz pytał, czy wie, co za to jej grozi. Nie powstrzymała pełnego irytacji prychnięcia.
      — Tak – po raz pierwszy odezwała się i zrobiła to tylko dlatego, ze stojący po jej lewicy Elrohir dźgnął ją brutalnie różdżką w plecy. Podniosła wzrok na Shveika. – Wysoki Sądzie, szanowni państwo – odetchnęła nadzwyczaj ciężko i rozdzierająco – zdając sobie sprawę, co uczyniłam i jaka grozi za to kara – tutaj panna Denesle wtrąciła stwierdzenie o „dezintegracji” oraz pokrótce, irytującym głosem wyjaśniła, na czym owy zabieg polega – przyznaję się do winy – stwierdziła wstając, prostując się i unosząc dumnie głowę. Przynajmniej w ostatnich chwilach swojego życia chciała zachować resztki honoru i nie korzyć się, niczym żałosny robal; pozornie chciała zachować władzę na swoim istnieniem oraz człowieczeństwo, z którego tak bardzo chciano ją obedrzeć. Nie spodziewała się tylko, że w tej samej chwili, kiedy sekretarka Naczelnego Maga skończy mówić, profesor ONMS w Hogwarcie postanowi zabrać głos. Zadrżała z wrażenia, licząc, że ktoś go opanuje: pozwolono mu jednak mówić, a ona uchyliła aż z wrażenia usta, nie komentując wyczynów, których była świadkiem. Pociągnęła jedynie Bertrama za rękaw i szeptem poprosiła go, aby ugrał dla niej i dla Greybacka chociaż pięć minut sam na sam, aby mogła mu wszystko wyjaśnić.

      Usuń
    2. Straszy, poczciwy auror wystosował prośbę, mimo wielkiego niezadowolenia swoich kompanów, która spotkała się różnorakim odbiorem, ale widocznie podszept pani Wesley zadziałał dobrze na staruszka dowodzącego Wizengamotem. – Muszę zachować jak największy dystans między nami, więc stan pod drzwiami – to było pierwsze, co wilkołak usłyszał od pół-wili, kiedy znaleźli się w pokoiku przesłuchań niedługo później. – Wiem, ze jesteś zaskoczony, ale… – westchnęła rozdzierająco – musimy porozmawiać. Mamy niewiele czasu, dlatego będę mówiła szybko i skrótem – nabrała głośno powietrza w płuca. – Nie pójdę do Azkabanu, a jeżeli zaprzeczę teraz swoim zeznaniom, to tam trafię i… i – wymownie położyła dłoń na brzuszku – ten maluch – po jej policzkach popłynęły łzy; patrzenie na mężczyznę budziło w niej obrazy jego małego synka – tam się urodzi. Trafię tam, bez względu na wszystko, Connor – stwierdziła w końcu ostro i nieprzyjemnie. – Dowody są przeciwko mnie druzgocące – powtarzała słowa, które sprzedawali jej Elrohir i Fyga – i oczywiście – zaśmiała się gorzko – nie decydują o wszystkim, ale na pewno o tym, że pójdę do tego pieprzonego Azkabanu… n-nie chcę. Nie chcę, Connor… j-jaa… ja tam byłam. Dzisiaj… ja… nie. Nie i już – załkała żałośnie, przecierając dłońmi twarz. – Nie pójdę tam! – Zawyła żałośnie, potrzebując chwili na opanowanie się. – Connor – zagaiła znacznie spokojniej, jak człowiek pogodzony ze śmiercią – nie będzie żadnego Veritaserum – zaznaczyła z przekonaniem – ani dodatkowych zeznań Bei. Nie będzie, bo… bo to niczego nie zmieni. Wolę dezintegrację, szybką śmierć, niż… niż powolne tracenie zmysłów z Dementorami… – zadrżała gwałtownie i chwyciła się za podbrzusze; jej wycieńczone ciało co chwilę przechodziły silne, zwalające z nóg prądy, sprawiające jej nieopisany ból.

      gotowa na śmierć VERA THRONE, która naprawdę myśli, że nie ma wyjścia

      Usuń
  58. — Zabrał mnie do miejsca, które mnie czeka, jeśli zmienię zeznania – Vereena odparła powoli, cicho i pusto. Stała pod ścianą, nie była targana żadnymi już emocjami: jakby stała się balonikiem napompowanym do granic możliwości, a później brutalnie przebitym cienką igiełką, z którego uleciało cało powietrze, a od padł, zeszmacony, smutny, bez życia na ziemię. Ręce miała założone do tyłu, jej nogi, którymi próbowała się zapierać, drżały mocno, a beznadziejnego obrazka dopełniał tylko ten nieszczęsny pasiak i ogólny wygląd przypominający raczej starą kobietę, która przeszła przez piekło, a nie dwudziestojednoletnią dziewczynę, która pomimo burz zawsze potrafiła znaleźć jakiś pozytyw i nie mogła doczekać się narodzin swojego ukochanego maluszka; teraz nawet tej chwili się bała, bowiem zdawała sobie sprawę, że ten drobny skarb mógł skończyć tak, jak William, a więc nie przetrwałby poza jej organizmem. Było z nią, dlatego też, wprost żałośnie. – Nie zmienię ich, bo nie chcę – podkreśliła raz jeszcze – trafić do Azkabanu, nie chcę… – przypomnienie sobie uczucia, kiedy do Dementorzy próbowali się dobrać do jej duszy było tak okropne, że w ciągu chwili rozbiła się przed Greybackiem na miliony drobnych kawałeczków i ponownie wpadła w histerię, doprowadzając swoje ciało raz jeszcze na kompletny skraj. Nie spodziewała się tylko, że w tym wszystkim profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami postanowi jeszcze bardziej ją dobić, dobiegając do niej i tuląc ją mocno: zapewniając jej pozorne bezpieczeństwo, o którego nie miała przecież najmniejszych praw. – N-nie… nie… n-nie, nie rób tego… n-nie… nie, proszę… – jeszcze mocniej napięła swoje mięśnie, sprawiając sobie tym samym tylko większy ból, ale nie mogła inaczej: nie chciała już więcej złudnej nadziei, którą karmiła się całe swoje życie. Najpierw w kwestii tego, że jej mama ją chciała i kiedyś do niej wróci, później tą dotyczącego wspólnego życia z dwumetrowym wilkołakiem, a na koniec taką, która opiewała na ustatkowanie swojego świata dla kruszyny, którą miała za cztery miesiące powitać na świecie. Wszystko to, jak zawsze w jej wypadku, legło jednak w gruzach, dlatego tak ostrożnie podchodziła do wszelkiego rodzaju pocieszeń. – Puść mnie… nie chcę, żebyś mnie trzymał, nie chcę! – Wyrywała się, wijąc i szarpiąc, jak tylko mogła, aż w końcu, chyba tylko dlatego, że obawiał się, że sama sobie zrobi krzywdę, wylądowała na kolanach; w takiej pozycji doczołgała się pod przeciwległą ścianę i tam się skuliła, wplatając palce w srebrne włosy i szarpiąc za swoje poszarzałe pukle. Długo milczała, a jedynym dźwiękiem, jaki niósł się po pomieszczeniu, był jej szloch. – Miałeś rację… – podjęła w końcu, brzmiąc jak w gorączce; nie patrzyła na niego nadal – tam… w k-kostnicy… powinnam była zobaczyć, ze coś jest nie tak z twoim… z twoim synkiem i z-z Chloe, powinnam była… – oskarżała się, jednocześnie nagle obejmując swój okrągły brzuszek w czułym, opiekuńczym geście. – Żadnego eliksiru! Chcę umrzeć! Umrę! – Wykrzyknęła, ale jej wybuch trwał ułamek sekundy, później znowu zwiotczała i dodała ciszej: – Nie kochasz go. Nie kochasz ani mnie, ani jego – referowała do słów o swoim dziecku. – Przykro mi… przykro mi, że nie jestem Chloe, że… och – uśmiechnęła się smutno, blado, wciąż wbijając martwe fiołkowe tęczówki w podłogę – chciałabym, żebyś kochał mnie i to dziecko, tak jak kochałeś swoją żonę i Williama… swoją drogą ładne imię – pochwaliła szczerze. Otarła brudną twarz drżącymi dłońmi i dopiero wtedy uniosła na niego wzrok. – Connor – zaczęła ciepło – tak musiało być. – Zapewniła z pełnym przekonaniem. – I-inaczaje… inaczej t-to byś… to nie zostawiłbyś mnie wtedy, trzy lata temu, to… i nie mówi mi, proszę nie mów, że zrobiłeś to dla mojego bezpieczeństwa, dobrze? Zostawiłeś mnie, dwa razy. A t-to… to dziecko – wymownie spojrzała na swoją napiętą skórę – pewnie lepiej będzie, jak się nie urodzi… – dodała gorzko, tym samym wyrywając sobie resztki serca i wyrzucając je.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  59. — Miałeś – trwa la przy swoim, pomimo jego wybuchu, który mógłby w normalnych okolicznościach świadczyć o tym, jakoby Connor naprawdę tak myślał i szczerze nie chciał w tamtej chwili, w prosektorium poprzedniego dnia, nad ciałem Chloe, oskarżyć Vereeny o zaniedbanie; ona jednak czuła, że tak właśnie było. – Powinnam była coś zauważyć… – kontynuowała niezrażona jego cierpieniem i wyciem; było zupełnie tak, jakby podzieliła się na dwie różne dziewczynę: ta, która kochała i nie mogła znieść cierpienia ukochanej osoby, wyczekując jednocześnie narodzin swojego skarbu, i tę, która kompletnie się poddała i wolała umrzeć, niż dalej walczyć o kolejny oddech związany z upokorzeniem i bólem. – P-powinnam… – urwała gwałtownie, kiedy wilkołak ryknął tak rozdzierająco, podrywając się jednocześnie na nogi. Skuliła się jeszcze mocniej, nakrywając głowę chudymi ramionami i ledwo chwytała oddech ze strachu i agonii, która ogarnęła ją przed paroma dniami i w tamtym momencie gwałtownie wzmogła swą siłę. – Nigdy nie byłeś mój – przerwała mu nagle cichutko jego wyjątkowo głośny i rozemocjonowany wywód. – Nigdy – załkała nagle, uświadamiając sobie, ze to jest właśnie prawda: Greyback tak naprawdę ani przez moment ich wspólnego życia nie był j e j , nieważne, jak bardzo by tego pragnęła; gdyby było inaczej, niże uważała, to przecież nie zostawiłby jej, prawda? Zamilkła na chwilę chcąc sobie wszystko ułożyć w głowie. – Mówisz… mówisz, że dziecko Chloe nie zasłużyło na ojca-potwora, a-ale… ale moje już tak? – Zapytała w końcu, nie pojmując jego toku rozumowania. – Mówisz, ze Williama chciałeś otoczyć opieką, ale… a o tym maluszku – spojrzała wymownie na swój okrągły brzuch – nawet byś nie wiedział… – dukała dalej, mocno zraniona jego słowami. – Mówisz, że przejmujesz się tym, ze twój syn cierpiał, ż-że… że twoja żona była chora i… i wszystko się skończyło tak… tak strasznie, ale jeżeli chodzi o mnie i o tę kruszynę to… to my sobie poradzimy, tak? Nami nie trzeba było się zająć, a szczególnie mną. Boże! – Krzyknęła w końcu, szlochając rzewnie, ale w końcu spojrzała głęboko w jego księżycowe tęczówki. – Mogła umrzeć przez te trzy lata, a tu byś nawet nie zauważył, więc nie mów mi o odpowiedzialności, oddaniu i opiekowaniu się kimś ani o tym, że kiedykolwiek do siebie należeliśmy. To podłe. – Skwitowała lodowato, zaciskając szczęki i dalej przez to wszystko trwając przy swojej decyzji podpisania zeznań, jak i szczerze uważając, że skoro słoneczko pod jej sercem miałoby cierpieć, czy to z powodu choroby, czy to przez toksyczną matką, bo za taką siebie uważała, to lepiej byłoby dla niego również, aby nie przyszło na ten padół łez. – Zostaw – wyrwała dłoń z jego uścisku; nie chciała, aby jej dotykał ani nawet przebywał blisko, nie dlatego, że się go aż ta brzydziła, ale z powodu reakcji, jakie jej ciało miało, gdy znajdował się blisko: jego zapach i ciepło były odurzające i zabierały jej zdolność racjonalnego myślenia. – To dziecko będzie chore! Umrze, tak jak umarł William, a ja nie będę na to patrzyła! – Tym razem, to w jej głosie było pełno żalu i wyrzutów. – Do Azkabanu też nie pójdę, więc… więc skończ, Connor – zażądała, nie mogąc uwierzyć, że znowu karmi ją takimi kłamstwami. – Mówisz mi to wszystko nie dlatego, że ci zależy, ale… ale straciłeś swoją rodzinę i… i boisz się być sam. Nie chcesz być sam, więc… więc jesteś gotowy nawet wziąć mnie: tę drugą, tę gorszą, tę nieważną – kontynuowała przekonana o swojej racji. – Nie, Connor, całe życie byłam w ogonie, nigdy nie najważniejsza… nie tym razem. Nie. Sama zdecyduję o swoim losie i życiu, nie masz prawa moralizować mi! – Uderzyła go nagle piąstkami w tors. – Nie masz! – Zawyła i rozpłakała się na dobre, ciągle go okładając. – To dziecko jest moje! Moje! – Krzyczała rozhisteryzowana i całkowicie rozbita. – Nie zabierzesz mi go! Zabrałeś mi zbyt wiele! Zbyt… zbyt… – dusiła się swoimi gorzkimi łzami, nie potrafiąc się w żaden sposób opanować. – Odejdź… – załkała, nagle opadając z sił bezwładnie i bezradnie w jego silnych ramionach. Drżała niczym osika.

    V.

    OdpowiedzUsuń
  60. Słuchała i milczała. Vereena obiła to tak długo, że w pewnym momencie zaczęła się zastnawiać, czy gdyby miała coś odpowiedzieć – byłaby w stanie. Oczywiście, w tamtym konkretnym momencie, gdy była schowana w ciepłych, silnych ramionach Connora, nie była w stanie nawet oddychać przez szloch dławiący jej gardło oraz łzy zalewające jej bladą, smutną twarz – nie zmieniało to jednak faktu, że była niemal pewna, że kiedy przyjdzie co, do czego, to jej język stanie kołkiem w ustach i nie wydusi z siebie słowa. To zaś mogło się równać tylko z tym, że mężczyzna – jak zawsze zresztą – postawi na swoim, a ona – jak skończona, naiwna idiotka; co notorycznie potwierdzała sobie samej i wszystkim wokół – poleci do niego, jak na skrzydłach, mimo pamiętania, jak podłą potrafił być istotą, bo powiedział jej parę słodkich, czułych słówek, które wcale nie musiały mieć n i c wspólnego z prawdą: przyjmie go do resztówek swojego beznadziejnego, pogruchotanego, ale wciąż pragnącego miłości serduszka, z pełną świadomością tego, że i tak w niedługim czasie będzie żałowała. Naprawdę – miała wrażenie bowiem, że głównym celem, jaki obrał sobie profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, było ciągłe krzywdzenie jej i doprowadzanie na skraj, ale kochała go zbyt mocno i była zbyt beznadziejna, aby móc mu raz na dobre odmówić.
    — Mogłeś nas odzyskać dawno temu – upomniała go więc tylko, z wielkim trudem artykułując pojedyncze literki i ignorując przy tym jego zapewnienia, że nie odejdzie: nie wierzyła mu, ale nie miała również siły walczyć kolejne ciężkie minuty. – M-mogłeś… w li-listopadzie… – wydukała słabiutko, pociągając nosem, ale wciąż dając mu się mocno tulić: potrzebowała go i cóż z tego, że wykazywała się skrajna głupotą w tamtej chwili i prawdopodobnie narażała i siebie, i swoje dziecko na poważny uszczerbek psychiczny, jak i fizyczny, do czego przecież wilkołak był zdolny, biorąc pod uwagę to, co jej uczynił przed trzema laty. Dlatego, kiedy tłumaczył dalej, Vera nawet nie udawała, że mu ufa, albo kiedykolwiek zaufa w kwestii jego obietnic, czy przeprosin: przyjmowała wszystko do wiadomości, ale jasnym było, że to w zasadzie niczego nie zmienia. – Nie używaj słów, których znaczenia nie znasz, dobrze? – Zasugerowała cichutko, odnosząc się do tego, że wyznawał jej miłość, po czym odsunęła delikatnie, acz stanowczo, przecierając drobnymi dłońmi twarz. – Nie wiem, czy chcę być tak – podkreśliła, referując do sytuacji, w jakiej się znaleźli i wszystkich innych bolesnych chwil, które ją przez niego dotknęły – przez ciebie kochana… nie wiem, czy w ogóle chcę, Connor – zmarszczyła czoło i załkała.
    Patrzyła mu przy tym bardzo głęboko w oczy – tak jakby chciała przez jego księżycowe tęczówki, swoimi fiołkowymi, dowiercić się wprost do jego duszy i zobaczyć, co tam się w niej właściwie dzieje: wciąż pozostawał dla niej zagadką, której, jak się obawiała, nigdy nie miała zgadnąć. Przerażała ją ta niepewność, ale jeszcze bardziej przerażała ją wizja Azkabanu, czy śmierci swojego dziecka – jedynym, w związku z tym, co dobrego wyszło z tej wymiany zdań w podziemiach Ministerstwa Magii, było to, że panna Thorne postanowiła nie zgrywać bohaterskiej męczennicy, oddając się w łapska podłych aurorów, a zawalczyć: właśnie chociażby dla tej kruszyny, który odprawiała swoje harce pod jej sercem, widocznie mocno odczuwając jej stres i ból. Dłuższą chwilę jednak zajęło przyznanie mu racji – nie chciała tego robić, ale tylko ze względu na resztki swojej dumy, którą w tamtej chwili musiała przełknąć, aby nie zginąć niepotrzebną nikomu, bardzo niefortunną i kompletnie niepotrzebną śmiercią, która niczego nie miała zamienić, a na pewno nie zwróciłaby życia Chloe ani Williamowi. Później zaś, nie miała już szansy dodania nic więcej: do pokoiku wpadli wściekły Elrohir, znudzona Fyga oraz poczciwy Bertram, którzy – zgodnie z panującymi zasadami – zakuli ją w kajdany i wyprowadzili do Sali Głównej Wizengamotu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozprawa tym razem wzbudziła znacznie więcej emocji – o ile wcześniej wszyscy byli nadzwyczaj znudzeni, przypominając manekiny, które muszą być w miejscu, w którym bardzo nie chcą być, tak w momencie, w którym Naczelny Mag Schezlock Shveik rozpoczął na nowo postępowanie i zapytał Vereenę oraz Connora, do jakich wniosków doszli i jakie są ich decyzje, w potężnej auli wybuchło poruszenie. Najpierw próbowano uznać, ze ta drobna dziewczyna jest pomiotem samego Voldemorta i na pewno rzuciła na tego biednego wdowca jakąś klątwę; później chciano wrobić pana Greybacka we współudział w zabójstwie swej małżonki oraz synka wraz z pielęgniarką, która patrzyła wielkimi, ufnymi, sarnimi oczami na zgromadzonych; na koniec zaś, podzielono się ewidentnie na dwa obozy, z czego jeden był za, a drugi przeciwko podaniu eliksiru Veritaserum wszystkim biorących udział w sprawie. Niemniej, na szczęście, ostateczny głos należał do najbardziej poszkodowanego, który nosił w tamtej akurat w chwili przydomek „powód”. Oczywiście jednak, aby nie było zbyt łatwo, ze względu na zbliżający się weekend, wszystkie kwestie odroczono do najbliższego poniedziałku – panna Thorne została ponownie wtrącona do celi, a wilkołak oddelegowany do domu w Hogsemade, gdzie miał czekać pod stałą ochroną, podobnie jak Bea.
      Pierwszy dzień nowe tygodnia rozpoczął się właśnie od przesłuchania kelnerki z Gospody „Pod Świńskim Łbem”, która zapłakana minęła w progu pokoiku do wysłuchiwania zwierzeń pod wpływem Eliksiru Prawdy właśnie Connora i dopiero później – nadeszła kolej na główną oskarżoną, ale o dziwo, jej nie dano nic do wypicia, tylko zapytano, dlaczego skłamała i wzięła na siebie winę: krótki śmiech i ciszy szept, że jako pielęgniarka czuła się winna i odpowiedzialna za śmierć swojej pacjentki musiał wystarczyć pani Wesley i panu Potterowi. Nikogo nie jednak poinformowano o przebiegu rozmów – nawet profesora ONMS w Hogwarcie – ale można było się domyślić, co się wydarzyło po tym, co stało się później: wieczorem bowiem do Very przyszła trójka aurorów, która aresztowała ją w Hogsemade, każąc jej podpisać kolejne dokumenty, tym razem zwalniające ją z więzienia w Ministerstwie oraz te mówiące o zakończeniu sprawy sądowej wyrokiem ogłaszającym, że charłaczka nieumyślnie doprowadziła do swojego samobójstwa. Bertram zaś, wydając jej rzeczy – nowe, czyste i pachnące, o co najpewniej zadbał Greyback; w końcu nikt, tak jak on nie wiedział, jaki nosi rozmiar i które kolory lubi najmocniej oraz że ten stary kożuch po macosze jej ulubionym – napomknął, że panna Turner została oskarżona o krzywoprzysięstwo i skazana na pół roku pozbawienia wolności – na szczęście nie w Azkabanie, bo tego pół-wila nie życzyłaby doprawdy nikomu w całej swojej dobroci; nawet największemu wrogowi – oraz prace na rzecz społeczności czarodziejskiej. Wszystko to zaś oznaczało, że jest wolna i oczyszczona z zarzutów i przez chwilę stała zszokowana, wpatrując się wstążkę z numerami, zanim wybuchła pełnym ulgi śmiechem i płaczem wzruszenia.
      W ostatecznym rozrachunku więc nie przeszkadzało jej więc nawet to, że nie otrzymała żadnych przeprosin, a do pracy w Skrzydle Szpitalnym – tego samego dnia dostała list od dyrektora Longbottoma z powtórnym zaproszeniem do Szkoły Magii i Czarodziejstwa – miała powrócić w atmosferze skandaliku obyczajowego. Nie to się jednak liczyło, a fakt, że mogła – mimo swoich wielkich obaw i strachu przed przyszłością oraz środków ostrożności, które chciała zachować, aby znowu nie być zranioną – chwycić pewnego dwumetrowego, pachnącego ziemią cedrem i imbirem, wilkołaka pod rękę i udać się z nim na londyńską stację kolejową – szła dumnie, bo w końcu była wolna. Stamtąd mieli udać się do Kornwalii, a do Boscastle – gdzie zalegał już śnieg – dostać się taksówką – tak zadecydował Connor właśnie. Ku jej miłemu zaskoczeniu zaś – dwudniowa podróż wcale się jej nie dłużyła.

      Usuń
    2. — No… to… tego… – zaczęła, kiedy w końcu stanęli na ganku; jej walizki stuknęły o zbutwiałe drewno, gdzieś w oddali zaskrzeczała mewa, a kolejna fala Oceanu Atlantyckiego rozbiła się o klif poniżej wygasłej latarni morskiej. Dom nie był już światłem. Rozejrzała się niepewnie, jakby spłoszona, że ktoś ich dostrzeże, wokół, wyłamując zmarznięte palce ze stawów i nie bardzo wiedząc, co ma robić dalej. Czuła się dziwnie obco, mimo tego, że czuła zapach ulubionych pralinek z alkoholem, które przygotowywała Rosie. – Więc… – odwróciła się powoli i dosłownie zderzyła się z szerokim torsem wilkołaka; przełknęła głośno ślinę i zbeształa się w myślach, że zachowuje się, jak gówniara, która po raz pierwszy spotyka się potajemnie sam na sam z mężczyzną, o którym fantazjowała całe lata. – Dzięki – cofnęła się lekko, zadarła głowę i przywołała na usta lekki uśmiech; kilka płatków śniegu osiadło na jej srebrnych włosach i zaczerwienionym od zimna nosie. – Naprawdę… dziękuję za wszystko – była całkowicie szczera. – Naprawę, nie musiałeś się aż tutaj fatygować… no, nie trzeba była, zważywszy, że – zaśmiała się nerwowo; wiedziała, że marnowanie czasu na podróżowanie mugolskimi środkami transportu nie było jego ulubioną rozrywką. – No ale… bardzo, bardzo dziękuję – podkreśliła i na potwierdzenie swoich słów pokiwała głową, po czym chwyciła za rączki swojego bagażu, obróciła się na pięcie i żwawo, chociaż sztywno i nienaturalnie przemaszerowała do drzwi, nagle rzucając przez ramię do jego pleców: – Wejdziesz na herbatę? – Niemalże błagała, nie wiedzieć czemu. Chciała go pożegnać, powiedzieć coś w stylu „do zobaczenia w pracy”, ale zamiast tego zaprosiła go do ciepłego domu i nie miała już odwrotu, bo w progu stanęła uradowana starsza pani Thornton.

      pełna nadziei VERA, która jest w znacznie lepszym stanie

      Usuń
  61. Było jej trochę dziwnie, po prawdzie. Oto przez niemalże dwa dni osiem godzin była każdą, zaskakująco wspaniałą, sekundę z Connorem: to on zabrał ją do hotelu przed wyruszeniem do Kornwalii, gdzie mogła się odświeżyć i chociaż trochę przespać – zwyczajnie zregenerować siły przed wyruszeniem w dalszą podróż, która miała być początkiem jej niespełna tygodniowego urlopu przed powrotem do Hogwartu; to on znalazł odpowiednie połączenia mugolskimi środkami transportu – mimo że korzystanie z informacji nie należało dla czarodzieja-wilkołaka do najprostszych zadań – wiedząc, że to nie będzie dla niej bezpieczne, aby się teleportowali, szczególnie że i on mistrzem w tej dziedzinie nie był; to on osłaniał ją przed pluchą panującą w Londynie i zimnem świszczącym po poczekalni dworca, kiedy niecierpliwie wypatrywali pociągu, który miał ich zawieźć do Bidefort z dwugodzinnym postojem w Exeter, trasą do St. Ives – co samo w sobie trwało seidem godzin; to on pomagał jej wejść do wagonu, zająć wygodne miejsce w przedziale i pilnował, aby nie zabrakło jej ani jedzenia, ani ciepła – dzięki czemu szybko zmorzył ją sen; to on szybko zdobył taksówkę, która po dwóch okrążeniach wskazówki zegara, o szóstej rano wyrzuciła ich w Boscastle, skąd przemaszerowali pół godziny do jej rodzinnego domu.
    Nie mogła więc nie być mu wdzięczna za wszystko, co zrobił – mimo tego, że pamiętała, jak bardzo ją skrzywdził. W końcu zapewnił jej i jej dziecku pełnię bezpieczeństwa, a w niczym jednocześnie się nie narzucał, po prostu będąc obok i wspierając ją wtedy, gdy tego potrzebowała – nie musiał nic mówić, mimo że naprawdę lubiła ton jego głosu i podczas ich wspólnych wojaży, Vereena przypomniała sobie, jak bardzo za nim tęskniła; jak bardzo potrzebowała nawet tych kilku godzin całkowitej ułudy, aby poczuć się znowu d o b r z e ; nie jakoś szczególnie, ale zwyczajnie dobrze, a c o za tym szło – tak, jak nie czuła się od wielu, wielu lat. Dlatego też nieco z poczucia obowiązku rewanżu, stojąc na ganku białej chatki, gdzie szalał wiatr ze śniegiem – niosący zapach morza, soli i zimna – zdecydowała się wypalić z propozycją zostania na herbatę. Pewnie było to mocno nieroztropne z jej strony i w ogóle nielogiczne, wziąwszy pod uwagę fakt, że przez niego wylądowała w Szpitalu Świętego Munga, przez niego wiele miesięcy snuła się niczym cień, przez niego była w ciąży, co same w sobie nie byłoby złe, gdyby nie straszliwa myśl, że jej maluszek może być ciężko chory, przez niego została oskarżona niesłusznie o morderstwo jego żony oraz syna, a następnie niemalże wtrącona do Azkabanu, a nawet zdezintegrowana w tamach kary i przez niego wreszcie miała w stolicy Anglii swojego pseudo-narzeczonego, który nawet nie miał pojęcia o jej perturbacjach; o czym przekonały ją listy przyniesione przez Salvadora i czekające w sypialni na poddaszu. Nim jednak zdążyła zareagować w odpowiedni sposób – rzucić coś o tym, że oczywiście nie zatrzymuje i że na pewno się spieszy, bo i tak zmarnował na nią dużo czasu, cały jej misterny plan zniszczyła babcia.
    — Vereczka! – Roselyn, pulchniutka, siwiutka i pomarszczona jak rodzynek, chociaż równie słodka, rzuciła się na szyję wnuczce, będącej jej wzrostu; tym samym pobrudziła jej płaszcz mąką z różowego fartuszka w czereśnie z białymi, koronkowymi falbankami. Młodziutka pielęgniarka, jak zawsze, spotykając się ze swoją ukochaną straszą panią, zaśmiała się pod nosem: gdyby ktoś poszukiwał idealnej babuszki do jakiegoś mugolskiego serialu, czy reklamy, które seniorka rodu Thorntonów uwielbiała, to ta kobieta, pachnąca domem, bezpieczeństwem i chlebem, nadawała się idealnie. – Moja malutka, Verunia – nienawidziła, kiedy ktoś tak zdrabniał jej imię, ale matka jej, pożal się Boże, ojca miała jedyna prawo do takiego zachowania. Ujęła jej zimną twarz w swoje pomarszczone, ciepłe dłonie i wycałowała jej policzki. – Co to się stało? Tak się przestraszyłam, jak dostałam list… – mówiła, jak najęta – że coś z dzieckiem, ale nic z dzieckiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Czule dotknęła brzuszka dziewczyny. – Och, co ja gadam, co ja robię! – Wyrzuciła ręce do góry i weszła do chatki. – Chodź, chodź, tak, ty też Connor, nie bądź śmieszny, nie będziesz tu mi stał! – Zarządziła całkowicie poważnie. – Opowiecie mi zaraz wszczyściuteńko – zakomunikowała i jasnym było, że nie można jej się sprzeciwić – tylko się rozbierzcie.
      — No cóż – zaczęła Vereena, kiedy pani domu pobiegła do kuchni, krzycząc coś o tym, że chyba jej ciasto Boga w sercu nie ma, zdejmując gruby szal, który zresztą otrzymała od babci, i odwieszając kożuch w małym przedpokoju – chyba nie miałam wyjścia, co? – Zażartowała, wyjątkowo swobodnie. – Walizki zostaw na razie tutaj i tak pewnie nie będę się cała wypakowywać, bo to nie ma sensu – wyjaśniła, uśmiechając się leciutko i przysiadła na małym zydelku, aby rozpiąć kozaki, ale jej odmienny stan skutecznie jej to utrudniał. Próbowała z tym walczyć i pewnie w końcu znalazłaby dogodną pozycję, gdyby nie to, że nim się obejrzała, Greyback klęczał przed nią i pomagał jej zdjąć buty. Przełknęła głośno ślinę. – Dziękuję – szepnęła oczarowana i mimowolnie założyła kosmyk jego kręconych, ciemnych włosów za ucho. – Och – sapnęła i szybko cofnęła do siebie dłoń. Roselyn w tym czasie szczękała specjalnie przedmiotami w sąsiednim pomieszczeniu, żeby dać młodym swobodę: była pewna, że towarzysz jej kochanej, jedynej wnusi nie chce jej skrzywdzić, widziała to po jego oczach, a mając lat osiemdziesiąt dziewięć z kawałkiem, zdążyła się już nieco poznać na ludziach; był to też jeden z trzech powodów, dla których tak gorliwie go zapraszała: pierwszym był ten, że Vera go kochała ponad wszystko, a drugim ten odnoszący się do ojcostwa malucha panny Thorne. – No to… hm… przejdziemy do salonu? – Zasugerowała, kiedy pozostali już bez okryć wierzchnich, chociaż nadal w swetrach. Ruszyła pierwsza, nieco niepewna, sztywna, mocno przestraszona tym, co może nastąpić, ale na pewno niespodziewająca się tym, że stolik w pokoju dziennym będzie zastawiony po brzegi. –Babcia chyba wstała o trzeciej w nocy – stwierdziła oszołomiona i przytłoczona ilością pyszności, jakie zastała. – Boże… – wzruszyła się. – Ona się kiedyś zaharuje… – pokręciła głową i nagle jęknęła, kiedy spostrzegła wśród smakołyków parkę malutkich, białych, wełnianych skarpetek. – Och Boże – z jej fiołkowych oczu popłynęły łzy, gdy chwyciła je w drżące dłonie. – Zobacz, Connor, jakie śliczne – podstawiła mu je pod nos, nienawidząc się za to, że nie tak dawno mogła myśleć o śmierci swojej kochanej kruszyny.

      zmęczona, ale już spokojna i szczęśliwa VERA oraz jej super babcia, która robi najlepsze pierogi

      Usuń
  62. — Jak widać nie tylko się nie męczy i nie poddaje, ale jest też najbardziej szaloną kobietą na tym świecie, jak słowo daję… – wyszeptała całkowicie poważnie, oczarowana do granic możliwości. – Najlepszą przy okazji też – dodała całkowicie wzruszona i pozwoli mężczyźnie przejąć dwa butki, które wydawały się jeszcze mniejszego w jego potężnej dłoni; nie wiedzieć czemu, ale ten widok kompletnie roztopił jej serce. – Mój Boże, ależ… och, ojej, nieważne… – zaśmiała się nerwowo, próbując ukryć wybuch płaczu i przejść nad nim do porządku dziennego, zwyczajnie nieco się wstydząc tego, że nie potrafiła zapanować nad emocjami. O dziwo jednak, wilkołak zdawał się w ogóle tym nie przejąć i nagle, drugi raz już tego dnia, padł przed nią na kolana i wystawił ku niej swoje ręce, a ona, co było w ogóle zaskakujące, nie cofnęła się spłoszona, jak to miało od pewnego czasu w zwyczaju, tylko stała w bezruchu i wpatrywała się w te długie, silne palce, gotowe zaraz wsunąć się pod materiał jej butelkowo-zielonego sweterka i luźnej, białej tuniki. Dlatego też, kiedy zapytał, Vereena nie umiała odpowiedzieć inaczej, niż: – Możesz – przytaknęła szeptem, z trudem artykułując słowa przez gardło ściśnięte od emocji i sama podwinęła materiały, które na sobie miała. – Kocha cię… – wyrwało się jej nagle, gdy przylgnął ustami do jej brzucha, a malec kopnął.
    — Moi kochani! – Roselyn akurat wpadła z tacą zastawioną filiżankami, chybocącymi się na wszystkie strony świata, imbryczkiem i paterą ciasta oraz talerzykami nie od kompletu do salonu w momencie, w którym jej wnuczka oraz jej towarzyszysz zastygli na jednym z najpiękniejszych obrazków, jakich świat mógł być świadkiem. – Ooo… och… przepraszam! – Odłożyła wszystko, co przytargała na krzywy zydelek, złożyła dłonie, jak do modlitwy i przycisnęła jego piersi, pozwalając, aby po jej twarzy popłynęły łzy zachwytu. – Przepraszam, nie wypada tak się gapić – otarła kciukami policzki, śmiejąc się w ten sam, nerwowy sposób, co Vera – a-ale… ale jesteście tacy piękni razem, och, no… – nagle do nich podeszła, objęła dziewczynę, całując ją w policzek, a rękę ułożyła na głowie Greybacka. – Wszystko się ułoży, zobaczycie, a teraz chodźcie, wszystko mi odpowiadajcie! – Zakomunikowała, pomagając dwudziestojednolatce się zapiąć i jednocześnie z zachwytem muskając jej okrągły brzuszek. – Daj mu szanse Verka, co? On by dla ciebie wszystko zrobił… – wyszeptała, sądząc, że tylko ona to usłyszy; nie brała pod uwagę, że w domu ma również osobę dotkniętą klątwą likantropii, o czym nie wiedziała, mimo że jako-tako ze światem czarów była zaznajomiona. – No już, już, Connor, nie wstydź się, jedz!
    — J-ja… – zdecydowanie zbyt wiele rzeczy działo się zbyt szybo, aby panna Thorne mogła nadążyć, niemniej, coś nowego pojawiło się po tych kilku krótkich chwilach w jej fiołkowych oczach: wróciła do nich miłość, spokój i zwykła radością, którą zdawała się utracić dawno temu. – Już idę babciu, idę – odparła więc , zachowując się tak, jakby zupełnie n i c złego się nie wydarzyło; cóż, już w pociągu poprosiła ukochanego, aby nie mówili starszej pani Thornton o Ministerstwie Magii i całej sytuacji związanej z Chloe, przynajmniej na razie. – Oho, pralinki z naleweczką, babciu, doktor Carter mówił, żebyś ich nie jadła zbyt dużo – upomniała wesoło, na co staruszka wesoło się obruszyła i nakazała jej i Greybackowi usiąść na małej kanapie, przez co byli bardzo blisko siebie, a Vereena, nie wiedzieć czemu, nagle chwyciła jego potężną dłoń, układając na swojej napiętej skórze, przypominając coś sobie przy okazji. – Babciu – zagaiła więc między jednym a drugim kęsem drożdżówki, bo cukierków nie pozwolono jej zjeść, dobitnie podkreślając ruganiem od Rose i profesora ONMS – a właśnie… Carter nadal pracuje, prawda? Hm, no bo… – zawstydziła się nagle i zarumieniła jego – bo chciałabym pójść z Connorem – zerknęła na niego błagalnie – na badanie… ż-żeby sprawdzić, czy z maluchem w-wszystko dobrze – wydusiła z siebie w końcu.

    VERA i jej babcia

    OdpowiedzUsuń
  63. — Ze względu na twoje gabaryty, przymknę na to wszystko oko – zapowiedziała Roselyn wesoło i dolała, bez pytania, owocową herbatę do wyjątkowo pstrokatej filiżanki o złotym uszku, którą Connor ledwo trzymał w swoich wielkich pluchach, będących jednocześnie bardzo przydatnymi w kwestii chociażby gładzenia Vereeny po okrągłym brzuszku; nie wiedziała jednak, dlaczego tak bardzo potrzebowała tego drobnego gestu i bliskości oraz sunięcia opuszkami po jego zniszczonej o d ciężkiej pracy skórze, podczas gdy ona zataczał kółka, jakby nawiązując z maluszkiem w jej łonie swoją własną, prywatną nić porozumienia. Po prostu: kiedy to zrobiła, zrozumiała, ze wszystko jest na swoim miejscu, a jej babcia to ostrzegła i nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu, który rozświetlał jej starą twarz, budząc w niej dawno zapomnianą młodość, świeżość i urodę, dodając jej jeszcze więcej ciepła i uroku, którym niewątpliwie wszystkich wokół zarażała i sprawiała, że i jej wnuczka odnajdywała, nawet w tym domu, z którym wiązała się tak osobliwa i straszna historia oraz przerażające obrazy, rozluźniała się i potrafiła spojrzeć na wszystko z dystansu. – Vercia, ale teraz dziecko – zaczęła nagle wyjątkowo poważnym tonem, rozsiadając się wygodnie w fotelu naprzeciwko przyszłych rodziców – ten urlop to dlaczego? Nie zrozumcie mnie źle – dodała szybko patrząc na ich oboje – bardzo się cieszę, ze tu jesteście, razem – podkreśliła wymownie – ale ty jesteś pracoholiczką, skarbie, i wiem, że to nie dlatego, ze stęskniłaś się za starą babcią tu przyjechałaś, bo nigdy dobrowolnie nie zrezygnowałabyś ze swoich zajęć… – jej dobre, czarne oczy wpatrywały się w pielęgniarkę intensywnie i wyczekująco. – Connor, miej Boga w sercu i mi powiedz – zaatakowała w końcu gościa.
    — Nie! – Nagle panna Thorne zdecydowanie zbyt szybko wypaliła, orientując się natychmiast, że nie zachowała się ani trochę naturalnie. – J-ja… ja po prostu… – szturchnęła Greybacka pod stołem, aby nie przyszło mu do głowy odpowiadać. – Babciu – podjęła znacznie spokojniej – jesteś jedną z najinteligentniejszych istot, jakie chodzą po Ziemi i wiem, że już wiesz – ciemne tęczówki jednej kobiety i fiołkowe drugiej krzyżowały się intensywnie – wiesz, że Uxbal – podjęła cichutko, nieśmiało – nie jest ojcem mojego dziecko – wydukała zawstydzona i z zaskoczeniem przyjęła fakt, że Rosie zaśmiała się serdecznie, zerkając ciepło na wielkiego mężczyznę w ich towarzystwie – i no… no skoro wiesz – mówiła dalej, mocno wybita z rytmu – to… to rozumiesz, że czasem, kiedy nosisz w sobie malucha takiego olbrzyma – nie powstrzymała czułego zerknięcia na profesora – to się różne rzeczy dzieją… – wyjaśniła pokrętnie, ale starszej pani musiało to wystarczyć, bowiem nie drążyła tematu, mimo że podejrzewała, że to, co powiedziała jej wnuczka, nie było do końca prawdą. – No i – czule objęła okrągły brzuszek – chce mieć pewność, że z moim lokatorem wszystko dobrze – dodała, sugerując, że chciałaby przeprowadzić mugolskie badania; co prawda, doktor Carter zatrzymał się na czasach młodości w latach osiemdziesiątych i równie tary był jego sprzęt, ale przynajmniej mieli mieć jakie-takie pojęcie, co się właściwie dzieje. Nie przypuszczała tylko, ze reakcja wilkołaka będzie aż tak emocjonalna. – Och – wyrwało się jej po pocałunku, na który Roselyn zapiszczała ze szczęścia. – Babciu… – fuknęła, jeszcze mocniej się rumieniąc. – Pójdziesz? Naprawdę? – Nie do końca dowierzała, ale finalnie i ona się roześmiała, później skupiając się na wszystkim tym, co pani domu przygotowała dla swojego prawnuka, pomagając jej dokończyć obiad, a następnie i kolację, a tym samym cały dzień spędzając w towarzystwie najbliższych sobie osób, więc nim się zorientowała, już zapadła noc. – Wracasz do Hogwartu? – Zagaiła nagle Connora, kiedy wycierała naczynia, a on je układał je; przytaknął, a ona stężała, spojrzała na niego uważnie. – Nie – zaprzeczyła – ja się pytam, czy musisz – podkreśliła – dzisiaj – nacisnęła – wracać do Hogwartu.

    najlepsza babcia i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  64. — Rozumiem – pokiwała głową, kiedy uściślij swoją odpowiedź i, jak gdyby nigdy nic, wróciła do wykonywanej wcześnie czynności, namiętnie wycierając już bardzo suchy talerz; Vereena naprawdę nie wiedziała, co tez przyszło jej w tamtej chwili do głowy, ale możliwe, że duży wpływ miały na to słowa Roselyn, jak i to, co razem przeszli w ostatnich dniach oraz jak te godziny w Boscastle były w jego towarzystwie dla niej przyjemne. Co z tego, że to było istne, nieroztropne szaleństwa, skoro tego właśnie potrzebowała, niczym powietrza. – Ten tam, o, wyżej, gdzie te spodki w słoneczniki – zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, dopóki mężczyzna ponownie nie podjął tematu, tłumacząc jej przy tym, jaki ma plan na najbliższe dni. – Ja wracam już w najbliższy poniedziałek – wyjaśniła spokojnie, chwytając szklankę ze zlewozmywaka – wiesz… nie dziwię się dyrektorowi – zapewniła szczerze, wzruszając dla efektu ramionami i domywając szkło, na którym pozostały jakieś niepokojące odciski, których wcześniej nie zauważyła. Odetchnęła ciężko. – Cały Hogwart pewnie huczy, wokół mnie narósł jakiś dziki skandal, nie mam egzaminów – referowała do tych dotyczących tytułu Uzdrowiciela, których nie zdała podczas praktyk w Szpitalu Świętego Munga – a na dodatek jestem w ciąży – zaśmiała się gorzko – dlatego w ogóle nie zaskoczył mnie mój przydział urlopu – skwitowała, ale kompletnie bez żalu: w zasadzie to chciała wrócić już do Skrzydła Szpitalnego, pomagać chorym i potrzebującym, a tym samym zrobić wszystko, aby zapomnieli o tym, co wydarzyło się w Hogsmeade z Chloe i w ogóle Ministerstwem Magii; może było to nieco podłe z jej strony, ale trochę liczyła, że po wiosce i okolicy oraz w samej Szkole Magii i Czarodziejstwa, równie szybko rozejdzie się wieść o Bei oraz jej aresztowaniu, więc wszystko skupi się na kelnerce z Gospody „Pod Świńskim Łbem”, a ona tym samym otrzyma odrobinę spokoju. – Na całą przerwę świąteczną inni wyjechali, a ja mam stać na posterunku – wyprostowała się dumnie, bo to w zasadzie było przyjemne, mieć takie zaufanie od głowy placówki edukacyjnej, aby dostać pod opiekę tak ważny przydział, jak opieka medyczna na własność wraz ze zgrają nastolatków – i być sobie panią – zaśmiała się krótko – ale no… zazdroszczę wolnego – zachichotała i wsparła się jedną dłonią o blat, wpatrując się w niego uważnie i słuchając, co mówi. Nie przerwała mu i podjęła dopiero, kiedy miała pewność, ze skończył: – Hm… no wiesz – zaczęła od niechcenia – pewnie jest tam zimno i wiem, że możesz sobie załatwić ogień jednym machnięciem różdżki, ale znam ciebie i pewnie chciałbyś sobie porąbać, co? – Zakpiła z niego wesoło tak, jakby nic się nie stało przez te niemal trzy i pół roku. – Zresztą… nim to się wszystko nagrzeje – kontynuowała dalej, zgrywając kompletnie obojętną – trochę minie, a jest już ciemno – wyjrzała wymownie na okno; na piękną zatokę, oświetloną jasnymi punkcikami w porcie. Westchnęła zachwycona. – Może więc zostaniesz? – Wypaliła w końcu. – Pościelę ci w gościnnym, czy coś – Spojrzała na niego z nadzieją, niemalże błagalnie; w rzeczywistości wolałaby, aby spał obok niej, ale z drugiej strony panicznie bała się przyspieszania ich relacji oraz nadal nie była pewna co do swojej przyszłości. – Connor – nagle chwyciła rękę, którą gładził jej brzuch – daj mi się odwdzięczyć, co? I… i babcia i… no ja… n-no ja się zgadzam, ze to dobry pomysł… n-na pewno pomoże ci się uporać z… z Chloe i Willem, no i tego… – zamotała się zażenowana swoim brakiem zdolności wyrażania myśli i uczuć – w każdym razem, babcia uważa, że powinieneś zostać z nami na święta, a… a-a ja uważam, że powinieneś zostać dzisiaj na noc. Tutaj – uściśliła: naprawdę tego chciała i nim się obejrzała, przyciskał ją plecami do kuchennego blatu. Zaciągnęła się, niczym narkoman, jego zapachem. – Boję się, wiesz? – Szepnęła nagle. – Chyba też… trochę boję się ciebie… – przyznała, ale z miłością.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  65. Było jej dziwnie – ni to dobrze, ni to źle, ni to wesoło, ni to smutno: zwyczajnie dziwnie. Vereena nie wiedziała, czy to dobre określenie, ale chyba za trudne dla niej było poszukiwanie w głowie wzniosłych, pełnych pompatyczności i pietyzmu oraz mocno nacechowanych emocjonalnie słów, które zamknęłyby to, co się z nią działo w sztywnych ramach. Niemniej, nie można było się jej dziwić, że ma problemy z tym, aby nazwać swój stan, bowiem przecież wokół się działo się zdecydowanie zbyt dużo. Nie chodziło zaś przy tym tylko o ten jeden, magiczny dzień w białym domku z latarnią morską i widokiem na port w Boscastle, który zdawał się być cofnięciem do przeszłości, gdzie niemal wszystko – jakby nie patrzeć: brakowało jej nieco zrzędzącego ojca, sprowadzającego ją na ziemię oraz wesołej macochy, która zawsze stała za nią murem, jak babcia, niekiedy mając jeszcze bardziej szalone pomysły, niż niejedna nastolatka – zostało zamrożone w swoim pierwotnym, pięknym stanie, w którym wszystko n a p r a w d ę było na swoim miejscu: Roselyn gotowała, Connor ją przytulał, a ona była po prostu szczęśliwa; rozkoszowała się więc tym smakiem na swoim podniebieniu i nie chciała go już nigdy więcej tracić, bo przecież znała ból, który wiązał się właśnie ze zniknięciem radości życia. Dlatego też niczym dziwnym nie było, że w ostatecznym rozrachunku zdecydowała się o to zwalczyć – cóż z tego, że irracjonalnie i podburzając swoje dwa jestestwa do wolny totalnej walczące między strachem, zawodem i cierpieniem oraz porzuceniem, a bezpieczeństwem, ufnością i uśmiechem oraz miłością. W związku z tym, jej słowa, chociaż chaotyczne, płynęły prosto z serca, chociaż nieco ją peszyły, i nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Z jej postawy biła nadzieja.
    — Patrzę przecież … – wybąkała więc mocno zażenowana, jak zawsze żałując, że jej sztuka oratorska jest na tak miernym poziomie, a jej uczucia do wilkołaka tak potężne, że pomimo świadomości wszelkiego złego, co przez niego przeżyła, chciała, aby był blisko i pragnęła roztoczyć nad nim swoją opiekę, nie pozwalając, aby głodował, czy też marzł; zupełnie jak wtedy, kiedy jeszcze przed trzema laty pilnowała, żeby jego piwniczka była zawsze wypełniona puszkami i słoikami, bo skoro uparł się, że żadnego prądu podłączać nie będzie, to przynajmniej chciała, aby nie musiał codziennie biegać do sklepu w miasteczko, wiedząc, że nie przepada za zbiorowiskami ludzkimi. – Och, Connor, wybacz mi – pokręciła srebrną głową – nie mogę – przyznała z żalem, ale nie przerwała ich kontaktu wzrokowego. – Po prostu – odetchnęła ciężko, rozdzierająco – nie umiem nie myśleć tym wszystkim, o przyszłości, o nas, o… o tym, co się dzieje, o tym… j-jak to będzie wyglądała, k-kiedy maluszek – wymownie spojrzała pomiędzy nich, na swój okrągły brzuch – się pojawi. – Kontynuowała, nieco drżąc z przejęcia, bo faktycznie: wszystko, co wykraczało poza najbliższe godziny malowało się dla Very, jako jedna, wielka niewiadoma. – Nie wiem co mam robić – przyznała w końcu szczerze – bo… bo zobacz Connor, ty straciłeś rodzinę, zostawiłeś mnie, a teraz, o Boże! – zaśmiała się nerwowo i przetarła dłońmi twarz – sprawiłeś, że ten dzień był jednym z najpiękniejszych w moim życiu – przytknęła opuszki palców do jego silnego torsu schowanego pod swetrem. Oddychała powoli, aby nieco się opanować. – Boję się tez, że jednak nie mamy tego czasu – uśmiechnęła się smutno, ale nie dodała nic więcej; jasnym było, że odnosiła się do strachu o potencjalną chorobę ich dziecka oraz swoje problemy zdrowotne. Nie przypuszczała tylko, że Greyback nagle zapyta ją o coś tak szokującego, jak posłanie blisko niej. – Słucham? – Zmarszczyła brwi, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Z-znaczy… c-co… legowisko? Connor, daj spokój, jest łóżko i… – urwała widząc jego minę. Znowu westchnęła, dostrzegając, że z nim nie wygra. – Babcia nas zabije, ale dobrze… przyniosę materac do swojego pokoju – uległa, w sumie chętnie.

    troszkę przestraszona VERA, która jednak jest zadowolona

    OdpowiedzUsuń
  66. — Och, chciałabym w to wierzyć, Connor – wyznanie Vereeny płynęło prosto z serca, chociaż było cichutkie i nieśmiałe: bała się wyobrażać sobie jeszcze w tamtym momencie ich wspólną przyszłość, bo ta w ogóle nie chciała się formować w jej srebrnej, zmęczonej główce: ostatnim razem, kiedy bowiem wyglądała kilka lat wprzód i widziała siebie oraz tego przystojnego, wielkiego wilkołaka razem, otoczonych gromadką dzieci, on ją zaatakował i porzucił; owszem, pamiętała jego wyznanie, kiedy ostatni raz byli w jej rodzinnym domu, dotyczące właśnie tej felernej, sierpniowej nocy dwa tysiące dwudziestego, kiedy to wcześniej odwiedził go Fenrir, opuściwszy z niewiadomych nikomu, i najwidoczniej zatajonych, bo nikt w świecie czarodziejów nadal o tym nie wiedział, powodów, Azbakabn. Niemniej, zwyczajnie paraliżował ją strach, że ponownie jej nadzieje miałyby zostać zabite w tak brutalny sposób. – W wieczność też chciałabym wierzyć… – dodała jeszcze, z cichym westchnieniem i słabym uśmiechem. – No nic – zawiesiła ścierkę na rączce piekarnika – poproszę babcię, żeby dała mi jakimś komplet pościeli, tak, tak wiem, materac sam przytachasz. Zdejmij z łóżka w gościnnym, bo ostatni dmuchany już się nie nadaje do użytku – zaśmiała się cichutko i, zawołana przez Roselyn, skierowała się znowu do salonu.
    To było troszkę, jak sen – wszystko było spowite ciepłym, absolutnie nie-żarówkowym światłem, a takim, jakie daje słońce w południe w gorący, letni dzień, przyjemnie pieszcząc złotymi promieniami policzki, a do tego, wokół zdawała się unosić mgiełka, która pachniała bzem i agrestem, ziemią i cedrem oraz imbirem, a także chlebem i pralinkami z czekoladą oraz po prostu d o m e m . Zachowywali się trochę tak, jakby nic się przez te lata nie stało, a Verze udało się nawet zepchnąć w odmęty swojej świadomości obraz zakrwawionej macochy, nad którą klęczał jej umorusany czerwoną posoką, z nożem w dłoni, ojciec; kuchnia przestała być dla niej jakimś skażonym miejscem, a stała się po prostu kuchnią, gdzie trzeba było ugotować, pomyć, powycierać i zaparzyć herbatkę, którą starsza pani Thornton wprost uwielbiała. Tym sposobem więc, kiedy wieczorem, już po umyciu i ostatnim przypomnieniu babci, żeby nie siedziała za długo nad kolejnymi malutkimi ubrankami dla swojego prawnuka – skierowali się do pokoiku na poddaszu i o dziwo: w ogóle nie było nieprzyjemnie, czy niezręcznie. Wręcz przeciwnie: było całkowicie normalnie. Greyback zajął miejsce na materacu, a pielęgniarka skuliła się na łóżku, długo po prostu na niego patrząc, zanim życzyła mu dobrej nocy i przymknęła ołowiane powieki.
    Owszem, było to lekkim szaleństwem – zdecydowanie bowiem nie powinna była mu aż tak mocno ufać, nawet jeśli zapewniał, że nie będzie się narzucał ani nie zrobi niczego wbrew jej woli, ale coś stało się przez ten jeden dzień i sprawiło, że Vereena nie umiała, albo też nie chciała, inaczej: było jej doprawdy dobrze w takim układzie, w którym się znaleźli; serce tylko zaczęło jej podszeptywać nieśmiało, że nie jest to do końca wszystko, czego by chciała, ale jeśli Connor miał w czymś rację, to na pewno w tym, aby na spokojnie przyjmować każdą kolejną chwilę i niczego nie poganiać. Może dlatego też, kiedy w nocy ich maluch postanowił się rozbrykać nagle – z niewiadomych zupełnie powodów; było jej wstyd, ale tłumaczyła to sobie bliskością ojca, za którym na pewno dziecko tęskniło, a którego miało po raz pierwszy tak blisko – nie spłoszyła się, czując olbrzymią dłoń wilkołaka na swoim okrągłym brzuchu, tylko zamruczała z zadowoleniem, przeciągnęła się i w ciągu chwili ponownie zasnęła: tak, jakby wszystko, co robili było całkowicie naturalne. O poranku, w związku z tym, nawet nie zaskoczył ją fakt, że obudziła się z dłonią wiszącą nad materacem, splecioną z jego wielką łapą, ba!, pozycja, w jakiej spał była tak uroczo niewygodna, że pierwszym, od wielu miesięcy, co rano zrobiła, było wybuchnięcie śmiechem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko to zaś – od ich wspólnej listopadowej nocy niedługo po pełni, poprzez śmierć Chloe i pobyt w celi w Ministerstwie Magii oraz związany z tym proces, aż to wylądowania, co zdawało się być kompletną abstrakcją, w jednym pokoiku w Boscastle – sprawiło, że panna Thorne kompletnie zapomniała, że dwudziestego pierwszego grudnia, co wypadało akurat w czwartek, powinna świętować swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Zresztą, trudno się było jej dziwić, bo po przyjemnym powitaniu przez jej radość oraz ostre, zimowe słońce, kiedy zeszli na dół usłyszeli, że Roselyn już zdążyła się skontaktować z panią Demelzą Carter, matką lokalnego lekarza od zadań wszystkich, nawet tych specjalnych, który obiecał przyjąć – w ramach wyjątku – młodą ciężarną tego samego dnia po południu. Co prawda, w Verę uderzyło to, że jej babcia oraz profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami zachowują się dość dziwnie, ale szybko to zignorowała, skupiając się na myśli, że niedługo wszystko się wyjaśni i będzie wiedziała, co się dzieje. Oczywiście, nim weszli do gabinetu – bo udali się tam razem, idąc pod rękę po zaśnieżonych klifach, skrótem przez zmrożone wrzosowiska, wzbudzając w rybackiej osadzie ogólne poruszenie – przeżyła swoje drobne załamanie nerwowe, nie będąc już wcale pewną, czy chce wiedzieć i znać prawdę.
      Doktor na szczęście – ku ich niewysłowionej uldze i wzruszeniu – miał dla nich same dobre wieści. Oczywiście, musiała najpierw nieco nakłamać o tym, że odnalazła matkę, w której to rodzinie odnotowano parę przypadków urodzeń z tak zwanym bezmózgowiem – dobrze, że jej babcia była fanką seriali medycznych, których naoglądała się za młodu i umiała ubierać wiele schorzeń w mugolską terminologię – i że bardzo chciałaby wiedzieć, jakie są jej szanse, że i jej maluszek będzie chory – tylko ktoś, kto ją kochał, mógł dostrzec, jak wiele trudu wkładała w to, aby się nie rozpłakać przekazując te informacje: myśląc o swojej rodzicielce i wracając wspomnieniami do widoku małego Williama. Niemniej, finalnie opłacało się przejść przez wszystkie tortury, bo chociaż – tak jak zapowiedział Carter – sprzęt nie był najlepszej jakości i młodości, to takie schorzenia spokojnie można było na tym etapie ciąży dostrzec na migającym, zaśnieżonym ekraniku; mężczyzna zapewnił ich, że może też sprawdzić płeć, gdyby się uparł, ale po kilku nieudanych próbach i paru siniaków na napiętej skórze dziewczyny, w trójkę zdecydowali, że sobie odpuszczą. Przyszli rodzice byli jednak tym bardziej podbudowani, bo usłyszeli, że nieważne, czy powitają chłopca, czy też dziewczynkę, malec jest duży, dobrze się rozwija, a jego serduszko – które usłyszeli – silne.
      Wracając do rodzinnej chatki Thornotów z latarnią morską, Vereena nie powstrzymywała płaczu wzruszenia i szczęścia, co chwilę muskając swój brzuszek i szepcząc oczarowana do kruszyny skrytej w jej łonie – nagle przyszłość pojawiła się przed jej fiokowymi, pełnymi nadziei oczami: miała ona dwa metry wzrostu, żelazne mięśnie, gęstą brodę, skołtunione, ciemne włosy i księżycowe tęczówki, które próbowały ją karcić, kiedy to szalała po rozległych, kornwalijskich klifach, rozpierana przez radość, albo ciskała w niego śnieżkami, i była wilkołakiem. Rzecz jasna, nie rzuciła się mu natychmiast w ramiona, również dlatego, że podobało się jej, jak ją zdobywał i przekonała się, że był to doskonały pomysł, gdy tylko przekroczyli prób domu i nagle poniósł się po nich okropnie uroczy fałsz wyśpiewujący jej, że ma żyć sto lat – chwilę później przed oczami zamigotały jej świeczki w liczbie „oczka”, na jej ulubionym, śmietanowo-waniliowym, oblanym czekoladą, torcie. Ogarnęło ją tyle emocji, że po prostu nie mogła powstrzymać się od nagłego rzucenia się Connorowi na szyję i pocałowania go – długo, czule, a jednocześnie trochę władczo i o ile po wyjściu z przychodni była speszona gestem, który zainicjował, tak w tamtej chwili wydało się jej to nie tylko pięknie i odpowiednie, ale i naturalne. Bez wątpienia – był to piękny dzień.

      Usuń
    2. Równie cudownie spędzili wieczór: mężczyzna siedział na podłodze, bokiem, wcześniej dobrawszy się do brzuszka pielęgniarki, który odnosił, aby móc go swobodnie całować, a Rosie przeglądała stare albumy, co chwile upokarzając wnuczkę jakimiś zabawnymi opowiastkami o jej młodości, jednocześnie podkreślając z lubością, że dokładnie za cztery miesiące – Vera, według wyliczeń Cartera, była w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży – powita na świecie kolejnego malucha, któremu będzie mogła robić zawstydzające zdjęcia. Były to jednak ostatnie chwile spokoju, bo już następnego poranka starsza pani Thornton zarządziła wielkie przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia, wręczając młodym karteczki z ich zadaniami, które opiewały na zakupy obu pań, zdobycie przez Greybacka choinki oraz wspólne sprzątanie i gotowanie – finalnie potraw wyszło tyle, że można byłoby wykarmić całą miejscowość. Młodziutka pielęgniarka odkryła zaś w tym czasie, że chyba nigdy nie była szczęśliwsza – nawet wtedy, kiedy jeszcze nie doszło do ich rozstania; możliwe, że wpływ na to miała cudowna atmosfera, jej kochana babcia, albo i ciąża: nie było to jednak ważne, bo w końcu w jej sercu na powrót zagościło szczęście i spokój, które swą kulminacje miało przez całą sobotę, aż do uroczystej, wigilijnej kolacji.
      Zdawało się, że są prawdziwą rodziną – razem ubierali choinkę, razem nakrywali do stołu i razem po prostu b y l i , wymieniając się uściskami, uśmiechami i prezentami; nie wiedziała, jak ma dziękować swoim Mikołajom za przepiękne kolczyki z perłami oraz książkę Phyllidy Spore, przydatną do jej pracy zawodowej i za przepiękny notes, w którym pierwszym, co zanotowała było minęło sześć dni, tyle ile Bóg potrzebował na stworzenie Świata, odkąd wróciłeś, a je już wiem, że nie mogę bez ciebie żyć. Miała nadzieję, że – zakupiona dużo wcześniej – zastawa dla czterech osób w różyczki oraz nowy zestaw do kanasty, a także pokaźny kubek z napisem „Kocham Zwierzęta” i kolekcjonerskie wydanie książki „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, z odręcznymi notatkami Newtona Scamandera – które zdobyła naprędce dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionej bibliotekarki z ulicy Pokątnej – jakoś zrekompensują nie tylko piękne święta, ale także jej cudowne urodziny oraz, i przede wszystkim, to że trwali u jej boku, nieważne, co się działo. Niczym dziwnym więc nie było, że kiedy nadszedł moment powrotu do Hogwartu – czas zdecydowanie zbyt prędko biegł, gdy było dobrze – było im wszystkim nadzwyczaj ciężko. Nie mogli jednak przedłużać tego w nieskończoność, szczególnie, że panna Thorne miała swoje zobowiązania.
      Mając jednak nadzieję w sercu na rychłe spotkanie, Vereena teleportowała siebie i Connora w poniedziałek o brzasku do Hogsmeade – co prawda, później paręnaście minut dochodziła do siebie, zbierając słowne baty od profesora, że postawiła na swoim, zamiast dać jemu szansę na przeniesie ich z bagażami, a przy okazji utratę paru kończyn, co drwiąco wtrąciła. Zachowywali się w związku z tym, jak stare dobre małżeństwo, które psioczyło na siebie co niemiara, aby i tak ostatecznie, chwycić się czule za ręce i skierować w wyznaczony punkt – oczywiście, przy okazji zapewniała, że nie musiał wcale z nią wracać, tylko cieszyć się urlopem w Boscastle, skoro go miał, ale jego upór był tak twardy i uroczy, że w końcu zbojkotowała. Tym sposobem zyskała wspaniałego kompana na nudne – bo w końcu niewielu uczniów zostało w zamku na święta, a tym samym ruch w Skrzydle Szpitalnym był znikomy – popołudnia i wieczory, podczas których zdarzało się jej wracać do grania na wiolonczeli. Dosłownie, nie było wolnej chwili, której nie spędzaliby razem – nie rezygnowali, nawet wtedy, kiedy ona miała zły humor, a on musiał ją przekupywać słodkościami, czy w momencie, gdy ona wróciła do starego domu Chloe, aby, tak jak kiedyś w Wheal Hope, rozkuć go z łańcuchów po pełni i pocieszać tak długo, jak tego potrzebował.

      Usuń
    3. Swoistym zaś zwieńczeniem ich wspólnie spędzonego czasu był Sylwester, spędzony w wiosce – gdzie niestety wielu nadal wytykało ją palcami, ale można było do tego przywyknąć – oraz pocałunek w akompaniamencie huku kolorowych fajerwerków. Nowy Rok rozpoczął się dla pewnej pielęgniarki doprawdy wspaniale. Szkoda tylko, że powrót do rzeczywistości był tak bolesny i oznaczał nawał pracy, a to dlatego, że po zimowych wakacjach drużyny Quiddicha dosłownie szalały na boiskach, próbując za wszelką cenę ćwiczyć, jak najwięcej po błogim lenistwie, bo w końcu zbliżały się kolejne rozgrywki szkolne – tym samym całe masy uczniów przewijały się dziennie pod jej rękoma z przeróżnymi urazami; nierzadko bardzo ciężkimi, innym razem wyjątkowo łagodnymi, a i tak zajmującymi czas. Wciąż jednak, kiedy tylko się jej udawało, spotykała się ze swoim wilkołakiem, nadal jednak odsyłając go z kwitkiem do swojej komnaty, kiedy kładła się spać – chyba że maluch w jej łonie szalał, to wyjątkowo pozwalała mu się zdrzemnąć z nią w łóżku. Wypracowali sobie jednak swoistą przyjemną rutynę – odwiedzali się wzajemnie, adorowali jej słodką krągłość, przemawiali i czytali ich potomkowi, przyzwyczajając jego do swojego głosu, a siebie do tego, że niedługo zostaną rodzicami oraz pocieszali się, kiedy to inni szeptali paskudne rzeczy za ich plecami – przez którą, nim się obejrzała, już był dwunasty stycznia. Datę tę miała na dobre już zapamiętać, od samego rana czując, ze coś jest nie tak – niepokój jej wzrósł tylko, gdy w swoim pokoju spotkała Zjawę, siedzącą ze śmiesznie przekrzywionym łebkiem w pościeli i wpatrującą się w pannę Thorne uważnie – jakby błagalnie, chociaż nieco karcąco oraz ponaglająco. Brzmiało to jak wariactwo.
      — No i co tu robisz? – Zagaiła, chowając się za parawanem we florystyczne wzory i przebierając się w luźną sukienkę i grube rajstopy z mundurku pielęgniarskiego. – Ech, nawet nie wiesz, jak niektórzy potrafią napsuć krwi – podrapała ją za uszkiem. – Ludzie są paskudni Zjawo – mówiła dalej, potrzebując się wygadać, a wiedząc, że jakby powiedziała o tym swojemu ukochanemu, ten natychmiast rozniósłby w pył wszystkich tych, którzy krzywo na nią patrzyli z powodu plotek dotyczących Chloe, jak i jej ciąży. Niestety, zdawało się, że i kotka w ogóle jej nie słucha: niespokojna kręciła się od ściany do ściany, co chwilę drapiąc w drzwi. – Tak, tak, wiem, twój pan jest najważniejszy – prychnęła mrużąc oczy – zaraz przyjdzie – pokazała jej język i rozpuściła srebrne loki z ciasnego koka. – Hej! To boli! – Podskoczyła nagle, kiedy zwierzątko wbiło w jej kostkę pazurki, zamiauczało rozdzierająco i znowu podeszło do wyjścia. – Dobra, już dobrze… wypuszczam, o proszę, idź sobie – burknęła urażona, ale kotka ani myślała się ruszyć: robiła krok do przodu i zaraz wracała do niej, po czym znowu wystrzeliwała w głąb zamku. – Świetnie! – Sarknęła. – Teraz chcesz mi pokazać martwą mysz? No bajecznie! – Warknęła, wzdychając ciężko, niemniej znając tego upartego czworonoga, który kochał jej okrągły brzuszek, chwyciła za sweter oraz szal i ruszyła za nim. – Zjawa, tam są błonia – zauważyła niedługo później i aż syknęła z wrażenia, niemalże się przewracając: dziecko kopnęło ją gwałtownie i takie niespokojne już pozostało. Vera zaś głupia nie było, szybko łączyła ze sobą fakty i w mig pojęła, że c o ś jest nie tak, skoro ulubiony pupil Greybacka oraz jego potomek są tak nerwowi; szkoda tylko, że odbijało się na niej tak mocno, że ledwo powłóczyła nogami. – No, już, już maluszku, proszę, spokojnie – sapała, z trudem idąc za zwierzakiem i starając się jednocześnie nie stracić jej z oczu. – Zaraza – jęknęła raz jeszcze z cierpienia, ale i strachu, gdy spostrzegła, że znaleźli się na skraju Zakazanego Lasu; mroźny wiatr zawirował śniegiem wokół niej, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie tyle jednak była wynikiem zimna, a myśli, która ją uderzyła: z jej ukochanym działo się coś niedobrego.

      Usuń
    4. – Connor! – Ryknęła więc całkowicie przerażona i roztrzęsiona. – Jezus Maria, Zjawa, ruszaj się! – Krzyknęła, ignorując rwanie w plecach i podbrzuszu, rzucając się w ciemną, niebezpieczną gęstwinę. – Connor! Connor, kochanie! – Ledwo powstrzymywała łzy, ale wiedziała, że nie może płakać, aby nie tracić widoczności; w ostatnim przebłysku świadomości wyciągnęła różdżkę, ale w zasadzie, w razie ataku, na niewiele by się to u niej zdało, bowiem zapomniała nawet jak brzmi zaklęcie rozświetlające mroki. – Na Boga, Connor, skarbie, nie zostawiaj mnie… błagam… b-błagam… powiedz coś… c-coś… – zdarła sobie w pewnym monecie gardło tak, że nie była w stanie unosić głosu; szeptała tylko, prosząc o litość dla siebie: wiedziała, że bez niego sobie nie poradzi, bo kochała go i była od niego uzależniona w sposób, którego nie dało się opisać żadnymi, nawet najwznioślejszymi słowami. – Zjawa, pst! – Nagle oprzytomniała, stając po środku mrocznym powyginanych strasznie drzew. – Zjawa, szukaj pana – zaordynowała. – Proszę, zaprowadź mnie do niego. Teraz – nie przypuszczała, że kiedykolwiek to powie, ale ta kotka była mądrzejsza, niż niejeden człowiek. Vereena zaś zaufała jej i poszła za nią, co chwilę się przewracając, rozwalając sobie kolana oraz zdzierając skórę z dłoni, na korzeniach, , ale w końcu, po kilku minutach, które dla niej ciągnęły się niczym całe dnie, trafiła na odpowiednią polanę. Śmierdziało tam grozą i śmiercią. – Connor! – Dopadła go natychmiast, raz jeszcze się wywracając po drodze o własne, drżące z przerażenia nogi. – Connor… Connor, kochany mój… mój dzielny wilczek – nie powstrzymywała łez, widząc, co się z nim działo: jak bardzo zakrwawiony był, jak strasznie wyglądały jego rozorane plecy, jak bardzo źle z nim było. – Zabiorę cię stąd… zabiorę… daj mi chwilkę… – musiała się opanować, co łatwe nie była.

      kompletnie rozdygotana i spanikowana przez to, co widzi VERA THORNE, która go do szaleństwa i nie może żyć bez swojego szalonego, wielkiego profesorka, który jest całym jej światem, więc na pewno zaraz się ogarnie i go zabierze, no ale szok i te rzeczy

      Usuń
  67. — Mój kochany, mój… – szeptała cały czas dosłownie zrozpaczona Vereena, potrzebując chociaż tych kilku sekund na wyrażenie swojego strachu, aby móc znowu działać; wiedziała, oczywiście, że to w ogóle nie jest zdrowe podejście i takie dawkowanie sobie ulgi miało się na niej za czas jakiś poważne odbić, ale w tamtej chwili potrzebowała płakać, tulić, kołysać i całować w zakrwawioną twarz swojego mężczyznę. – Ćśśś… cichutko, najdroższy, jestem, jestem już – ocierała jego policzki z czerwonej posoki, dopiero wtedy orientując się, jak nierozważnie się zachowała, przekręcając go gwałtownie i unosząc z trudem, aby przylgnął do jej piersi. – Co? – Sapnęła z wrażenia, kiedy jego charpliwy, słabiutki głos przebił się przez jej monolog. Zamarła, ale tylko na chwilkę: jej oczy nagle zabłysły ogniem mordu i determinacją. – Boże, Connor, o czym ty… och… ojej… Fenrir. – Stwierdziła ostro. – Skurwysyn! – Warknęła i uniosła różdżkę, celując w przestrzeń. – Niech tylko się pojawi, zapierdolę, jak psa! Ja… – urwała, orientując się, że leci na ziemię, o którą poważnie się obiła. – Connor! – To on był jednak ważniejszy. – Nigdzie nie idę, ty pieprzony kretynie – załkała żałośnie, ale szybko otarła powieki ze słonych łez i nos, próbując się opanować. – Nigdy cię nie zostawię – wyszeptała znaczniej spokojniej i przylgnęła do jego pleców.
    Brudziła sobie sukienkę i sweterek – mróz, przez ten cienki strój, dosłownie przenikał do szpiku jej kości – ale żadna z tych rzeczy absolutnie się dla nie liczyło: chodziło tylko i wyłącznie o dobro Greybacka, którego nie mogła mu zapewnić, kiedy leżał ledwo żywy na oszronionej, zimnej ziemi na jakieś straszliwej polanie w środku Zakazanego Lasu. Nieważne więc, że próbował ją odstraszyć, bowiem mimo że bolało, to rozumiała go całkowicie: chodziło mu przecież o jej dobro, bo kochał ją tak mocno, że wolał poświęcić swoje życie, niż pozwolić, aby spadł jej chociażby włos z głowy. Szkoda, ze nie zdawał sobie sprawy, że to działało w obie strony, ale miała nadzieję, ze zdoła to mu udowodnić – dlatego czym prędzej skupiła się i obejmując go mocno, teleportowała ich do swojej komnaty. Co prawda, nie wyszło jej to najlepiej ze względu na ból i stres i znowu się poobijali, ale przynajmniej byli względnie bezpieczni – problem miała jednak znacznie większy: nie mogła się skoncentrować wystarczająco, bo mimo swoich błagań, maluszek w jej łonie w ogóle nie chciał słuchać i kręcił się gwałtownie i silnie, jakby chciał ją rozerwać od środka. Wynikiem zaś tego była jej obawa z użyciem czarów – ponownie zresztą – dlatego postanowiła opatrzyć ukochanego przy użyciu metod mugolskich oraz kilku magicznych eliksirów i maści.
    Już chwilę później – biegnąc z naręczem bandaży i odpowiednich składników należących do zapasów Skrzydła Szpitalnego – krzyczała zrozpaczona, aby z nią został, układając mu poduszkę pod policzek; leżał na brzuchu, aby mogła zająć się jego plecami. W ciągu zaś następnym kilkudziesięciu minut miała wrażenie, że to nie on umrze, a ona – z rozpaczy i paniki, gdy była powodem jego niepomiernego cierpienia, przez które co chwilę tracił przytomność, aby później się obudzić i wyć w agonii. Z trudem opanowała swój płacz i krzyk, nie pamiętając później, jak udało się jej go względnie pozszywać, co w ogóle proste nie było, bo rany zadane przez wilkołaka innemu dotkniętemu klątwą likantropii wcale nie goiły się tak łatwo – możliwe też , że wpływ na to miało również bliskie pokrewieństwo ofiary i oprawcy. To jednak, że działała szybko i sprawnie, a nawet nieco machinalnie w głowie mając jedynie formułki z ksiąg, nie znaczyło, że robiła to nieuważnie: zwyczajnie była tak zestresowana i skupiona na swoim zadaniu, że po wszystkim z trudem cokolwiek była w stanie ogarnąć wyczerpanym umysłem, dlatego też następnym, co utkwiło jej w ćmiącej głowie, to już moment, kiedy go poiła, gdy leżał na jej łóżku – tu wspomogła się różdżką – a w myślach gratulowała sobie zatrzymania zaklęcia wyciszającego na pomieszczeniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Dasz sobie radę, prawda? Hm, Connor? – Padła na dywanik koło skrzypiącego mebelka i gładziła go po gęstej, w niektórych miejscach posiwiałej brodzie, której drapanie uwielbiała na swojej delikatnej skórze. – Zawsze sobie dajesz radę, skarbie… – musnęła go w czoło; jak zawsze nieco cieplejsze, niż u zwykłych ludzi, dlatego też nie mogła być pewna, czy ma gorączkę, czy nie; niemniej na pewno miał dużo szczęścia, że jego dziecko i kot postanowili ją zaalarmować, bo inaczej niechybnie wykrwawiłby się, albo dzieła Fenrira dokonałyby inne monstra żyjące w Zakazanym Lesie. – I zawsze do mnie wracasz, jak… jak ten zły szeląg – zaśmiała się słabiutko – albo bumerang… zawsze… – głos się jej łamał, a fiołkowe oczy wypełniały się łzami, gdy on nadal charczał i ciężko łapał oddech, nie kontaktując z nią w żaden sposób. – Przecież wracasz! – Poskarżyła się, wybuchając i opierając czoło o jego wielkie, również poranione ramię. Przymknęła ołowiane powieki, wdychając jego zapach i co chwilę całując jego zdartą niemal do mięsa dłoń, którą trzymała w swoich zimnych i drobnych. – Proszę, nie zostawiaj nas… – dodała jeszcze, zanim pozwoliła sobie, aby jej brak energii wygrał z chęcią ciągłego troszczenia się u kochanego; zignorowała fakt, że obrała bardzo niezdrową i niewygodną pozycję, a ich maluch wciąż w niej wierzgał.

      VERA THORNE

      Usuń
  68. Nie wiedziała, dokładnie w której chwili odpłynęła do krainy snów. Po prostu w jednej chwili mówiła do Connora czule, namawiając go na walkę i powrót do niej, w jej ciepłe, kochające go objęcia, do ich maluszka, który nie dawał im spokoju i wspólnej przyszłości – a w drugiej już jej oczy były szczelnie zamknięte, a oddech miarowy. Dziwić się jej jednak nie można było – był oto środek nocy, ona odprawiła najpierw marsz przez cały Zamek Hogwart za kotką, następnie przez błonia, a później uskuteczniała biegi przełajowe z przeszkodami i zagrożeniem życia, przez magiczne, potężne i niespotykane istoty, przez Zakazany Las, całkowicie ciemny i przerażający, a te okropieństwa przetrwała w źle zawiązanych butach i sweterku, gdzieś po drodze gubiąc swój szal, na dziesięciostopniowym mrozie i w wysokich zaspach lub na lodzie, aby finalnie teleportować dwumetrowe, stukilowe cielsko wilkołaka do swojej komnaty, wyczerpując się tym samym całkowicie, na co miał również wpływ jej zaawansowany odmienny stan oraz to, że zwyczajnie miała dość takiego sposobu przenoszenia się, który za każdym razem był dla niej coraz gorszy i zająć się do tego wszystkiego jego paskudnymi ranami na całym dosłownie ciele, pchając się dosłownie na skraj wytrzymałości i niemalże dosłownie przekraczając granice omdlenia i wyzionięcia ducha z przepracowania oraz wysiłku fizycznego oraz psychicznego. Dlatego też, ona w zasadzie nie odpoczywała: ona straciła przytomność – gdyby było inaczej, obudziłyby ją chociażby kopniaki maluszka w jej łonie, który nadal w obawie o swojego tatusia odprawiał pod jej, bolącym z paniki o ukochanego, sercem dzikie harce – w dziwacznej pozycji, która nadwyrężała jej kręgosłup. Wciąż jednak – było to niczym za bezpieczeństwo Greybacka.
    — Mm… mmm… – jej niewyraźne mruczenie, które w jej mniemaniu miały być słodkim szeptaniem jego imienia, jasno świadczyły o tym, jak bardzo wyczerpana była: skoro nie mogła zareagować na głos swojego pacjenta, będącego na dodatek najważniejszym mężczyzną jej życia, to musiało być z nią doprawdy tragicznie. Ocknęła się więc dopiero wtedy, kiedy profesor ONMS uniósł głos i poruszył się, wtedy i ona poderwała się, jęcząc natychmiast z bólu od zasiedzenia i paskudnego układu ciała, jaki obrała, a następnie spojrzała na niego z przestrachem. – Connor? – Nie mogła uwierzyć, ze jego księżycowe tęczówki wpatrują się w nią otwarte szeroko, pełne cierpienia, ale nadzwyczaj przytomne. – Och, Connor! – Uklękła przed nim, ukrywając, że pieką ja zdarte w nocy kolana. – Jesteś kochany mój… jesteś… – załkała ze wzruszenia i szczęścia, całując go w spierzchnięte usta. – Nie mów, nic nie mów, skarbie, ja wszystkim się zajmę, dobrze? Po prostu leż i wracaj do sił… och Boże… – sapnęła widząc, że kilka jego szwów poszło; z trudem się uniosła, trzymając się za podbrzusze jedną ręką, a drugą zwinięta w piątkę uciskała odcinek lędźwiowy, w którym ją rwało, kierując się do szafki, gdzie pozostawiła szwy. – Co. – Stanęła nagle jak wryta. – O nie, nie, nie, nigdzie si nie ruszasz, na wszystkie świętości, Connor, ja cię mogłam stracić! – Wykrzyknęła, ponownie klękając obok i zmuszając go do leżenia. – M-mogłam… Boże… to było straszna – przyznała, jednocześnie wyznając swój największy strach, najgorszego demona i niechybny powód jej końca: jego śmierć. – Zapierdolę twojego ojca, przysięgam ci, Connor… zatłukę, jak psa, za to co ci zrobił – po jej bladej, wycieńczonej twarzy płynęły łzy. – Nie daruję mu – przeczesała palcami jego włosy, po czym pociągnęła nosem i raz jeszcze go musnęła w wargi. – Kocham cię – wyznała całkowicie naturalnie i swobodnie oraz szczerze – i obiecuję, że spełnię każdą twoją zachciankę, jak tylko cię opatrzę, dobrze? – Chciała pójść na względnie zdrowy kompromis. – Daj mi się sobą zaopiekować, wilczku – poprosiła, chwytając za bandaże i eliksiry.

    przejęta i zatroskana VERA

    OdpowiedzUsuń
  69. — Nigdzie nie pójdziesz, bo ci na to nie pozwolę – zaperzyła się całkowicie poważnie, gotowa go uwiązać na wszelkie możliwe sposoby, byleby tylko się nie ruszał i odpoczywał, a tym samym zregenerował się po paskudnym spotkaniu z ojcem, które nie miało w sobie nic z synowsko-rodzicielskich emocji, a raczej, właśnie tak jak jej opowiadał, przypominała zetknięcie się kata i jego ulubionego pupila: stwórcę i jego dzieło, które mogło być traktowane przedmiotowo, nawet w postaci worka treningowego, bez względu na łączące ich więzy, w teorii, jedne z ciaśniejszych i silniejszych, jakie mogły istnieć na tym nędznym świecie. Vereena aż zadrżała na myśl, co by było, gdyby nie ich maluszek oraz Zjawa, która doprowadziła ją na miejsce. – Nic ci nie jest – powtórzyła więc po nim oniemiała, jakby głucha, wpatrując się w niego pełnym szoku i niedowierzaniem spojrzeniem, w którym czaił się także strach. – Nic ci, kurwa, nie jest – aż zachwiała się z wrażenia, kiedy dotarł do niej sens jego stwierdzenia. Nagle zaś wybuchła szalonym, histerycznym śmiechem. – Ty sobie kpisz ze mnie w tym momencie, prawda? Kpisz – kręciła głową, kompletnie nie pojmując, jak mógł rzucić takim stwierdzeniem, skoro w zasadzie jego plecy były jedną, wielką, nieprzyjemna raną. – Przysięgam, moje dziecko ma ojca debila… – stwierdziła w końcu. Była całkowicie przekonana do swego osądu, a patrzenie w oczy Connora, tylko ją w tym utwierdzało: on mówił to wszystko całkowicie poważnie, a ona, gdyby nie to, że już leżał poturbowany, najpewniej sama doprowadziłaby go takiego stanu. Nie mogła pojąć, jak mógł być tak lekkomyślny i tak mocno siebie ignorować, ale jego kolejne słowa wszystko wyjaśniły. – Och, kochanie… – jęknęła wzruzona, początkowo tylko tak kwitując wszystko, co jej przekazał. Przycupnęła na brzegu łóżku i pogładziła do po policzku, całując w kark. – Obiecuję, że sama, dobrowolnie się do niego nie zbliżę – przysięgła uroczyście i całkowicie poważnie, bawiąc się jego włosami – ale jeśli on zbliży się do ciebie, to nie będę stała z założonymi rękoma, bo jesteś całym moim, cholernym światem, wiesz? – Uśmiechnęła się czule, po czym trzepnęła go lekko, acz wymownie w ucho. – Nigdy się nie przemęczam, jeśli chodzi o ciebie – zapewniła całkowicie poważnie i chociaż bardzo nalegał, aby zajęła się tylko tymi szramami, które wymagały natychmiastowej pomocy, Vera nie była w stanie zignorować całej reszty: pieczołowicie i czule opiekowała się całymi jego plecami, mając ochotę płakać za każdym razem, kiedy sprawiała mu ból. – Będę cię kochać nawet bez obu rąk i nóg – mówiła cicho, ale nie żartowała: jej wyznanie było poważne i miało taką siłę, że gdyby mogło, przeniosłoby cały Hogwart w inne miejsce. – Oczywiście, ze się zagoi, ja już o to zadbam – prychnęła wesoło i zamilkła na dłuższą chwilę, nie chcąc mu wyrządzić krzywdy, co najwidoczniej nie wyszło jej najlepiej. – Cholera, jasna, Connor, przepraszam! – Dosłownie zawyła rozdzierająco, bo nieważne, jak bardzo denerwował ją swoim marudzeniem i kretyńskimi uwagami: nie marzyła o niczym innym tak mocno, jak o jego zdrowiu i szczęściu. – Przepraszam – pocałowała go w tył głowy i dokonała swego działa, jak zawsze stawiając na swoim i zaczynając wszystko sprzątać i układać, mimo że sama ledwo trzymała się na nogach, a malec w jej łonie nadal szalał, jak dziki. – Poczekaj, może trochę się ogarnę, hm? – Zasugerowała, ale jego ton głosu i spojrzenie jasno mówiły, że jej czas na wydawanie poleceń minął. Ułożyła się więc obok niego, jak najdelikatniej potrafiła. – Czekaj – usiadła, opierając się o metalowe wezgłowie łóżka, po czym wciągnęła go nieco na siebie: dzięki temu leżał z twarzą przytuloną do jej wypukłości, którą sam jej zrobił, tym samym uspokajając swojego potomka, a ona miała cały czas wgląd w jego plecy. – No wiesz, jak możesz? – Zaśmiała się perliście. – Głupotą jest ratowanie miłości mojego życia i ojca mojego dziecka? – Uszczypnęła go werbalnie. – Osz… ojoj – syknęła na kolejny kopniak.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  70. — Nie, Connor – wpadła mu w słowo dość ostro, mocniej go obejmując, jakby w obawie, ze zaraz się rozpłynie, i pilnując przy okazji, aby żaden opatrunek, który mu nałożyła, nie opuścił swojego miejsca; miała zdecydowanie dość jego krwi i cierpienia. – To nie była głupota, to było… Connor, pewnie, poradziłabym sobie bez ciebie, radziłam sobie świetnie trzy, cholerne lata, ale… ale to nie było życie, wiesz? To była beznadziejna, pusta i żałosna egzystencja, a… a-a ja nie chcę do tego wracać. Nie mogę do tego wrócić, bo ja tym razem nie przetrwałabym tej samotności i… na Boga, miałabym świetnie się bawić ze świadomością, że mogłam ci pomóc, a nie zrobiłam? – Zrobiło się jej aż niedobrze na myśl o tym. – Naprawdę, aż tak nisko mnie cienisz? – Spytała z wyrzutem, wiedząc, że nie zachowuje się do końca fair i bierze go okrutnie pod włos, atakując go wizjami tego, przez co przez niego przeszła. Po chwili jednak uspokoiła się niemalże całkowicie: w końcu i tak postawiła na swoim, on był bezpieczny, a ona mogła się o niego troczyć tak, jak należało, więc ich rozmowy były czysto hipotetyczne, miała nadzieję. – Żadne życie nie jest cenniejsze od innego, kochanie – upomniała go łagodnie, bawiąc się jego włosami – dlatego proszę… nie deprecjonuj siebie, nigdy więcej, dobrze? – Poprosiła go z miłością i oddaniem.
    Zamilkła na dłuższą chwilę. Oddychała spokojnie, miarowo, ciągle gładząc Greybacka i nie pozwalając mu ani przez chwile poczuć się zaniedbanym – naprawdę, panicznie obawiała się, że zaraz w progu jej komnaty, chociaż było to całkowicie niemożliwe, stanie Fenrir i dokona swego dzieła, doprowadzając swojego syna do śmierci; nie pojmowała, jak mógł być tak okropną istotną, która gotowa była ranić psychicznie i fizycznie swego pierworodnego potomka, który, co również mogło być powodem do nienawiści ze strony starszego, był zgoła inny: czuły, dobry, lekko zagubiony, a przez to popełniający błędy, ale oddany i pełen miłości, którą przelewał na Vereenę i ich silnego, wiercącego się maluszka. Nie mogła, w związku z tym, obiecać ukochanemu, że już nigdy więcej nie narazi siebie, aby go ratować, czy nie stanie za wszelką cenę w jego obronie, tak jak i on nie był w stanie przysiąść, że nie będzie jej chronił za wszelką cenę – co zresztą przecież przyznał wprost po ataku Chloe; nagle wydało się jej to bardzo odległą przeszłością, która niemalże jej nie dotykał i, o dziwo, wcale nie było jej z tym źle. Odetchnęła nawet z niespotykaną ulgą i uśmiechnęła się pod nosem, całkowicie się rozluźniając, pomimo rwania w plecach i podbrzuszu – było jej lekko. Pocałowała swojego wielkiego wilkołaka w czubek głowy.
    — Nie odejdę, Connor – przysięgła więc uroczyście i spojrzała na niego zaskoczona. – Hej, skarbie… co się dzieje? Czego się boisz, hm? – Powoli i ostrożnie zmieniła ich pozycję; on nadal leżał na brzuchu, aby nie nadwyrężać sobie pleców, z głową przekrzywioną tak, aby móc na nią patrzeć, a ona ułożyła się na boku, okrągły brzuszek wciskając w okolice jego pasa. Dzięki temu ich spojrzenia mogły się krzyżować. – Co się dzieje? – Zapytała czule, gładząc go po zarośniętym policzku i uśmiechając się pokrzepiająco. Nie spodziewała się, że jej pytanie wzbudzi w nim, aż tyle negatywnych emocji, które wzbudzając w olbrzymim, dwumetrowym cielsku i niemalże odbiorą mu zdolność mówienia. – Connor, ćśśś… spokojnie, dobrze? – Zaniepokoiła się. – Wiesz… jeśli nie chcesz, nie musimy o tym rozmawiać – zapewniła całkowicie szczerze, z pokrzepiającym uśmiechem, bo chociaż bardzo pragnęła poznać, co siedzi w jego głowie, to nie miała zamiaru naciskać tak, aby sprawić mu tym kolejną porcję bólu. – Możemy po prostu leżeć – pocałowała go delikatnie w spierzchnięte usta – ale… ale gdybyś kiedykolwiek chciał, to… to jestem tutaj. Obok, na zawsze, Connor – dodała poważnie i zachichotała słodko na jego pytanie. – Twoje dziecko i Zjawa mnie doprowadzili – wyjaśniła wesoło, chcąc go rozbawić.

    bardzo przejęta, bo kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  71. — No… twój maluch – na chwile urwała, nie będąc w sumie pewną, czy chciałaby wiedzieć, jakiej płci jest ich dziecko, czy nie; w sumie, czasem bywało męczące mówienie na tę kruszynę pod jej sercem per „to” lub „ono”, chociaż zawsze świadomość niespodzianki, która czekała ich za nieco ponad trzy miesiące, według wyliczeń mugolskiego doktora Cartera, była tak przyjemna i silna, że Vereena szybko zapominała o tych drobnych niedogodnościach – wyjątkowo troszczy się o tatusia – zapewniła z szerokim uśmiechem i rozpięła parę guzików sukienki, aby Connor mógł się dobrać do jej napiętej, chociaż, co mieli zobaczyć dopiero później, mocno posiniaczonej skóry; dziecko, które powołali do życia była bowiem bardzo silne, a dodając do tego gwałtowne ruchy podczas momentów stresu, mogło zrobić swojej matce doprawdy poważną krzywdę. – Zawsze daje mi znać, jak z tobą coś nie tak… – kontynuowała, niczym niezrażona; była tak zakochaną matką, że cokolwiek jej potomek by nie zrobił, ona miała za nim szaleć z miłości, tak jak za jego ojcem, mimo wszystko – trochę to męczące, wiesz? – Zachichotała słodko, okrywając wilkołaka kołdrą, aby nie zmarzł, ale jednocześnie uważając, aby nie zrobić mu najmniejszej krzywdy. – Ano – przyznała mu zaraz później rację – Zjawa to najlepsze swatka na świecie.
    Stwierdziwszy ten radosny fakt o jego kotce, musnęła raz jeszcze jego usta i dała mu się napić, a później gładziła go po twarz i włosach, mówiąc do niego cichutko, miękko i łagodnie, opowiadając mu o tym, jak wspaniałego zwierzaka posiada, jak wielką i silną więź ma z tym maluchem w jej łonie oraz jak bardzo chciałaby, aby ich przyszłość była kolorowa i ciepła, tak długo, aż wreszcie jego oddech stał się spokojny i miarowy. Wtedy też Vera – zamiast, co byłoby całkowicie naturalne i logiczne, przytulenia się mocno do poduszki i do swojego profesora ONMS – podniosła się, powoli i delikatnie, acz stanowczo, wyplątując się z jego objęć i udała się niewielkiej łazienki, przylegającej do jej komnaty. Czuła się okropnie brudna i nieświeża, a na dodatek – nadal się nie rozgrzała, więc liczyła, że gorąca woda z natrysku szybko poprawi jej fizyczne samopoczucie; o naprawienie tego psychicznego miała powalczyć później, dalej zajmując się Greybackiem. Przebrała się nawet w luźną, sięgającą kostek koszulę nocną i spięła włosy w gruby warkocz, aby następnie przycupnąć przy małym biureczku i zanotować wszystko to, co bezprawnie podwędziła ze Skrzydła Szpitalnego – chciała o poranku, gdyby tylko jej ukochany poczuł się lepiej, uzupełnić zapasy w Hogsmeade. Nie przypuszczała tylko, że z nim było gorzej, niźli z małym dzieckiem.
    — Connor? – Zaskoczona aż złapała pióro, którym zgrabnym, eleganckim pismem sporządzała na pachnącym bzem i agrestem pergaminie listę zakupów. – Connor! – Dopiero po chwili dotarło do niej, że wystarczyło, aby się odwróciła od niego na chwilkę, a on już wariował i szalał; szybko doskoczyła do niego i chwyciła go za wielkie ramiona, ale było to niczym w porównaniu z jego nieopisaną wręcz siłą. – Przecież jestem… jestem kochany, obiecałam, że cię nie zostawię, ale błagam, połóż się… połóż się teraz – zerknęła ponad jego głową i aż jęknęła; z ran na jego plecach sączyła się krew. – Na Boga, skarbie, błagam, połóż się, powoli… – on zdawał się w ogóle jej nie słyszeć: krzyczał, szarpał się, wyrywał i za wszelką cenę próbował wstać, z nieznanych powodów; niewiele pojmowała z jego chaotycznego wywodu. – Connor! – W końcu go spoliczkowała. Dłoń natychmiast zaczęła ją piec niemiłosiernie, ale nie z bólu, a z powodu wstydu oraz beznadziejności, że musiała się posunąć do tego, aby go jakoś opanować. – Jestem tutaj. Nikt mnie nie dopadł. Nigdy, przenigdy cie nie opuszczę. – Mówiła powoli, łagodnie, jakby tłumaczyła coś niebywale skomplikowanego opóźnionemu w rozwoju pięciolatkowi. – Nie ruszysz się stąd nigdzie, rozumiesz?! – Tym razem to ona wrzasnęła. W jej oczach błyszczały łzy paniki.

    pełna anielskiej cierpliwości VERA

    OdpowiedzUsuń
  72. — Nie przepraszaj – szepnęła w końcu, nieco już uspokojona Vereena, kiedy kazało się, że jej ukochany względnie się opanował: wywnioskowała to po tym, że jego księżycowe tęczówki przestały być aż tak mętne i niewidzące oraz wróciła mu władza nad krtanią i głosem, będącym już nie tak okropnie głuchym i pustym, jakby nawoływał ją zza światów. – To ja przepraszam – pocałowała go szybko w policzek, który wcześniej uderzyła, czując się doprawdy podle z powodu swojej bezsilności wobec niego i przymusu skorzystania z rękoczynów, aby przestał się szarpać i krzyczeć, robiąc sobie tym samym krzywdę, której naprawdę nie potrafiła przeboleć: krew na jego plecach, sącząca się z ran, które otworzył, była dla niej przerażająca; owszem, jako pielęgniarka przyzwyczajona była do widoku czerwonej posoki, nierzadko tryskającej na paręnaście cali, ale jeśli chodziło o Greybacka, to najmniejszego jego ranka była dla niej niczym koniec świata, chociaż, rzecz jasna, w takich chwilach, jak te z poprzedniej nocy, kiedy znalazła go w Zakazanym Lesie z pomocą ich maluszka oraz Zjawy, potrafiła się zebrać w sobie i udzielić mu pomocy, odrzucając na bok wszystkie swoje uczucia i skupiając się jedynie na jego dobru i bezpieczeństwie, co było dla niej, wraz ze jego szczęściem, jej największymi priorytetami. – Och, Connor, co się dzieje, hm? – Spytała łagodnie, chcąc mieć pewność, że już nie dostanie ataku, aby móc, raz jeszcze, go opatrzyć, ale niestety: poważnie się przeliczyła i już po chwili, jego przystojną, chociaż poznaczoną bliznami, twarz, wykrzywił grymas bólu. Cofnęła się, jakby porażona prądem, dostrzegając to, ale nie bardziej, niż na wyciągniecie chudych ramion i wbiła w niego spłoszone spojrzenie: nie bała się jednak jego, a o niego. – Kochanie – ponagliła go łagodnie, przykładając dłoń do jego zarośniętego policzka i już chwilę później była przed nim na kolanach. Później zaś zamilkła dając mu mówić, bowiem doskonale wiedziała, że jeśli mu przeszkodzi, to już najpewniej nigdy nie uda się mu przed nią otworzyć, i z każdym jego słowem coraz trudniej było jej powstrzymywać płacz nad jego losem oraz wściekłość na Fenrira, który zasłużył, po tym co zrobił i wciąż robił oraz prawdopodobnie będzie robił, swojemu synowi, na najgorsze tortury świata i chociaż panna Throne nie była jakaś wyjątkowo mściwa, to w tamtej chwili miała to przekonanie, że gdyby trafiła na tego podłego, starego wilkołaka, sama zajęłaby się karą adekwatną, chociaż częściowo, do jego zbrodni. – To nim, Connor, to nic – zapewniała go jednak w końcu cichutko i poważnie. – To nie twoja wina, rozumiesz? To nie jest, nigdy nie była i nie będzie twoja wina – próbowała przemówić mu do rozsądku, układając ręce na jego udach. – Och Jezus Maria… – jęknęła rozbita i rozżalona, kiedy wspomniał i bacie: czym prędzej poderwała się na nogi i przytuliła jego twarz do swoich piersi. – Ćśśś… nie denerwuj się, proszę – szeptała, gładząc go po włosach. – Nigdy więcej nie pozwolę cię skrzywdzić, rozumiesz? – Stwierdziła nagle pewnie, nie komentując więcej jego opowieści: nie o to chodziło. – Jesteś najwspanialszym, najcudowniejszym, najlepszym i najpiękniejszym, co mnie w życiu spotkało i będę cię bronić swoim własnym ciałem, Connor – mówiła dalej, gotowa naprawdę to uczynić, i niechcąca słuchać żadnych jego zaprzeczeń. – Słuchaj – chwyciła jego twarz w swoje dłonie – jeśli wróci, stawimy mu czoła razem we dwoje. Tak, jak należy – z jej całej postawy i fiołkowych tęczówek biła determinacja. – Na zawsze razem, Connor – dodała ciszej i oparła swoje czoło o jego. – Żeby jednak to zrobić, musisz być silny i mnie słuchać, dobrze? Proszę więc… daj mi się sobą zająć, daj mi… – urwała, stęknęła i skrzywiła się nieładnie: ucisk w podbrzuszu i lędźwiach był paskudny. – Wszystko dobrze – chciała go zbyć uśmiechem; gładziła się u dołu swego zaokrąglenia, gdzie było najgorszej – ale, ale… umówmy się, że jak się tobą zaopiekuję to sama odpocznę, co o tym myślisz? Ułatwisz mi zadanie? – Wzięła go pod włos.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  73. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, ze to, co robiła było mocno nie w porządku. W końcu, nie dało się ukryć, bezczelnie wykorzystywała uzależnienie Connora jej osobą oraz jego chęć zawsze robienia tak, aby nie cierpiała, tylko była zadowolona, do własnych celów, a tym samym zwyczajne podporządkowywanie się jej, gdy tylko zrobiła smutną minkę – owszem, te bezpośrednio było powiązane z jego dobre i zdrowiem, o które bardzo mocno chciała się zatroszczyć, aby już więcej nie musiał cierpieć fizycznie; nie wątpiła przy tym, że ran na psychice nie da się tak łatwo jej zszyć i zagoić, ale powzięła sobie mocne postanowienie, że dokona tego, bez względu na wszelkie możliwe przeciwności losu, bo tak jak ona była najważniejsza dla Greybacka, tak on był dla niej. Doprawdy, najmniejszym wątpliwościom nie ulegało, że połączyło ich przeznaczenie i miłość.
    Vereena więc nie potrafiła ukryć radości – czego nie można powiedzieć o paskudnym bólu, który dosłownie, niczym kwas rozlewał się po jej drobnym ciele, promieniując do wszystkich członków i próbując je sparaliżować, co dawało uczucie swoistego rozrywanie od zewnątrz; promieniował zaś wprost z jej lędźwi i podbrzusza, a był wynikiem stresu, strachu, wycieńczenia i niewygodnych pozycji oraz tego, że nosiła w sobie dziecko wilkołaka – kiedy usłyszała, że może się zająć swoim ukochanym tak, jak należy; oczywiście nie omieszkała przy tym parokrotnie kpić z niego i zwracać mu uwagi, że zachowuje się jak kretyn, nie dbając o siebie i marnując jej cenny czas na ciągłe zszywanie do go do kupy. Wszystko to jednak miało formę niejako terapii, aby mógł się uporać z myśleniem o swoim okropnym ojcu i ruszyć na przód, ze świadomością, że ona jest zawsze obok – przy jego wielkim, silnym ramieniu, a kiedy nadejdzie taka potrzeba, to go nawet poniesie na swoich chudych plecach. W związku z tym, finalnie, kiedy po stokroć upewniła się, że wszystko na jego plecach jest na swoim miejscu, mogła spokojnie i znacznie spokojniejsza – chociaż nadal o niego zatroskana – położyć się obok na wąskim łóżku i się zdrzemnąć, otulona zapachem i ciepłem mężczyzny, bez którego nie mogła żyć.
    — J-jeszcze… mmm… aaach… minutka… – wymruczała, nadal mając zamknięte powieki, gdy poczuła, że c o ś dzieje się z jej ciałem; była zbyt zmęczona i rozespana, aby w pełni uświadomić sobie, co konkretnie. Podobnie zresztą było w kwestii pory dnia, bowiem zamiast przejąć się późno popołudniowymi promieniami słońca wpadającymi przez szparę w zasłonach, Vera uznała je za swoich największych wrogów i mało świadomie przewróciła się na plecy, zarzuciła ręce za głowę, chwyciła rogi poduszki, westchnęła, stęknęła, przeciągnęła się i naciągnęła ulubionego jaśka na twarz. – Connor… – zaburczała, w ogóle nie będąc zaskoczoną, że jest obok, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. – Daj żyć – poprosiła słabiutko i chciała się przekręcić, ale jego silne ramię, obejmujące jej okrągły brzuszek, skutecznie jej to uniemożliwiło. W końcu więc przetarła oczy i policzki dłońmi, otwierając niechętnie fiołkowe oczy. – Czemu… jasna cholera! – Miała wrażenie, że przeszła przez krótki zawał, kiedy spostrzegła, która godzina wybiła na zegarze wiszącym nad jej łóżkiem. – Ja pieprze, już jestem spóźniona! – Uniosła się na łokciach. – Connor, puść mnie, mam dyżur w Skrzydle i… co do… – zmarszczyła czoło, orientując się, że to fioletowe, na co patrzy, to jej własna skóra. – Och – zapowietrzyła się, orientując się, że oto był przed nią dowód siły i umiejętności ich kruszyny. – Kochanie, to nic – dodała szybko, dostrzegając łzy w jego oczach; bolało, ale biorąc pod uwagę jego cierpienie i strach nie miała zamiaru mu więcej dokładać – a przepraszać będziesz musiał, jak mnie nie puścisz – pogładziła go włosach; kiedy spróbowała się podnieść, ból ją sparaliżował. – Jezu – sapnęła żałośnie.

    bardzo poturbowana, słabiutka VERKA

    OdpowiedzUsuń
  74. — Kochanie, ale ja n-naprawdę… – roztrzęsiona Vereena, pomimo przejmującego rwania w dosłownie w każdym calu jej drobnego, osłabionego i zwyczajnie też wyziębionego ciałka, które chyba nie do końca sobie radziło z noszeniem pod sercem dziecka wilkołaka, mimo że sama nie należała do zwykłych ludzi i posiadała geny magicznego stworzenia, jakim była wila. – Daj spokój, po prostu jest silne – nie powstrzymała czułego uśmiechu, co można było spokojnie uznać za zachowanie szaleństwa: patrzyła na swój posiniaczony brzuch, a mimo to cieszyła się, jak głupia na myśl, że jej kruszyna jest taka zdrowa i wytrwała, zapominając przy tym, jak wiele złego może ją z tego tytułu spotkać. – Connor, nic mi nie jest – zapewniała dalej, mimo że leżała, jak długa na poduszkach, ledwo chwytając z bólu oddech – i naprawdę nie mogę tu zostać… na Boga, skarbie, nie mogę dłużej zawodzić dyrektora… nie mogę się tak bawić. Mam pracę, mam obowiązki, dzisiaj wypada mój popołudniowy dyżur i nie mogę zostawić pacjentów… dlaczego nie jesteś w stanie zrozumieć? – Spytała z wyrzutem i spojrzała na niego z żalem w fiokowych oczach; pewnie mocno niepotrzebnie, bo jej ukochanemu chodziło tylko i wyłącznie o jej dobro, ale ona była tak przestraszona wizją utraty posady w Hogwarcie oraz kolejnego zawodu, który mogłaby przynieść panu Longbottomowi, który dawał jej szansę za szansę od samego początku, że w ogóle nie zwracała na to uwagi. – Wierci się, to wszystko… przechodziłam przez gorsze rzeczy – zapewniała go, nie do końca mówiąc szczerze, ale gdyby mu wyznała, jak bardzo cierpi i boi się ruszyć, bo jej ciało zdaje się znajdować na skraju agonii, to na pewno nie tylko przykułby ją do łóżka, ale jeszcze sam wpadł w taką panikę, że nie byłaby w stanie go uspokoić. – Connor, nie ruszaj się, miej Boga w sercu! – Krzyknęła, unosząc się, kiedy postanowił nagle wyskoczyć z ciepłych pieleszy wąskiego, niewygodnego łóżka. – Wracaj tu w tej chwili, do cholery! – Rozkazała mu, wspierając się na łokciu i tym samym tylko pogarszając swój stan. – Zwariowałeś – stwierdziła, patrząc, jak wymachuje różdżką. – Naprawdę, do cholery, Connor, chcesz, żeby znowu coś ci się stało?! – Warknęła wściekle, kręcąc z niedowierzaniem srebrną głową nad jego skrajną nieodpowiedzialnością. – Boże – sapnęła chwilę później, dostrzegając kropelki potu na jego skroniach; trzepnęła go w wielką łapę, z trudem usiadła i przyłożyła dłoń do jego czoła. – Do łóżka, już – powiedziała to takim tonem, że tylko prawdziwy głupiec odważyłby się jej przeciwstawić; przypominała kogoś, kto gotów jest zabić za nieposłuszeństwo. – Connor, do jasnej cholery, weź mnie nie uruchamiaj – aż dyszała z wściekłości, równie blada, co on, ale kiedy spostrzegła łzy migocące w jego księżycowych tęczówkach, natychmiast złagodniała. – Kochanie – szepnęła znacznie łagodniej – nic nam nie jest – zapewniła twardo – i… i proszę, przestań tak na to zwracać uwagę, bo… b-bo – zarumieniła się – czuję się słaba – przyznała ze wstydem. – Niegodna noszenia twojego dziecka – wydusiła z siebie słabiutko. – Może faktycznie się nie nadaję – jej broda i dolna warga drżały, co świadczyło o poruszeniu, jakie wywołały w niej te myśli. Odwróciła na chwilę smutny wzrok, odetchnęła ciężko i podciągnęła się, aby oprzeć się o metalowe wezgłowie i chwyciła rękę wilkołaka w swoje drobne; ucałowała jego kłykcie, dłuższą chwilę milcząc i wszystko sobie analizując powoli w głowie, bez zbędnego pośpiechu, który mógłby doprowadzić ją do niesłusznych, wydumanych wniosków. – Wiesz, że muszę iść, prawda? – Spytała w końcu, patrząc głęboko w oczy i licząc, że zrozumie jej punkt widzenia, a tym samym patową sytuację, w jakiej się znalazła. – Chociaż na trochę… Connor, ja naprawdę muszę – podkreśliła raz jeszcze i zmieniła pozycję tak, aby móc wsunąć palce w jego gęsta, szorstką brodę. – To nasze dziecko, ono nic mi nie zrobię – dodała czule, z lekkim uśmiechem i musnęła go w wagi. – Proszę, zgódź się – potrzebowała tego.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  75. — No ale co ty mówisz! – Uniosła się gwałtownie, kiedy usłyszała, jakoby wilkołak nie był godny ani jej, ani dziecka. Fiołkowe oczy Vereeny rozszerzyły się ze zdumienia, ale też zabłysły dziwnym blaskiem, pełnym niedowierzenia, ale i determinacji, że wybije to z jego przystojnej głowy raz na zawsze: ciskały więc wściekłe gromy, chcąc go opanować od takich idiotycznych, niemających nic wspólnego z prawdą, myśli. W końcu to prędzej ona nie nadawała się na jego partnerkę ani matkę jego potomka: była mała, co zawsze doprowadzało ją do szału, że ludzie patrzą na nią z góry, słaba, o czym świadczyła także jej poważna choroba, która powoli odbierała jej wzrok, młoda, a przez to nierzadko traktowana niepoważnie, jakby nie miała własnego umysłu, i w ogóle beznadziejna, skoro ciąża, czyli coś, do czego, jako kobieta była stworzona, tak bardzo ją wyniszczyła i nie pozwalała się ruszać. – To co robisz jest w ogóle niefajne i nie fair, wiesz, Connor? – Naburmuszyła się nie na żarty, bo z jednej strony rozumiała, dlaczego atakuje ją takimi wizjami, w końcu sama najpewniej zrobiłaby to samo, gdyby chciała obalić jego głupi argumentu, albo zdecydowanie zbyt surowy punkt widzenia wobec jego osoby, ale z drugiej: jej bycie zwyczajnie żałosną jednostką oraz jego paskudnego ojca, który traktował go niczym worek treningowy, na którym się wyżywał celem zabicia sobie czasu były sprawami, których nie dało się, i nie powinno, stawiać obok siebie pod żadnym pozorem, bo były zupełnie różne. On nie miał wpływu na to, jaki Fenrir był i jak go traktował, bo gdyby się zmienił, stałby się takim samym potworem jak stary Greyback, a ona mogła wiele rzeczy zmienić, ale była zbyt wielkim tchórzem, za bardzo płoszył ją wielki świat i nie miała odwagi brnąć dzielnie, z uniesioną głową przez życia z powodu jakiś chorych wyobrażeń o matce, których nie mogła się wyzbyć, mimo tego, że wiedziała doskonale, iż te były dla niej całkowicie destrukcyjne. – Nie rozumiesz, o co mi chodzi – poskarżyła się w końcu, owijając chudymi ramionami swój brzuszek, podobnie jak i on go mocno tulił, jakby trzymając kurczowo, w obawie, że zaraz zniknie. Odetchnęła ciężko i podjęła: – Zobacz, Connor… tu nie chodzi o to, że… że jesteśmy, w pewnym sensie – mieszała się, nie bardzo wiedząc, jak ująć wszystko w słowa tak, aby nie obrazić ani jego, ani siebie – istotami magicznymi – obydwoje w końcu mieli jednego rodzica stricte nie-ludzkiego – i nasze geny do siebie nie pasują i się ze sobą kłócą – mówiła powoli, starając się zachowywać jak najbardziej dyplomatycznie, przez co ostrożnie dobierała słowa; po prawdzie jednak właśnie o to chodziło: w naturze powinni chcieć się zabić, a nie płodzić dzieci, przez co tak boleśnie przechodziła swój odmienny stan, ale Vera wolała ignorować wszystkie znaki na niebie i ziemi, a tym samym deprecjonować siebie samą – a o to… o to, że właśnie ta człowiecza część mnie jest… j-jest tak beznadziejnie żałosna i słaba – zakończyła z żalem i bólem: było jej wstyd, że naprawdę jest z nią tak źle. – Pilnuję wszystkiego – dodała szybko – sprawdzam cukier na tyle, na ile mogę, bo, heh, w Hogwarcie nie działa urządzenie do pomiarów – zerknęła wymownie na szafę, gdzie leżał kompletnie zbędny glukometr – i nosze okulary, o ile nie zapominam, ale… wiesz dlaczego nie powiedziałam Carterowi, że jestem chora – Chwyciła jego twarz w swoje dłonie. – Bo się wstydziłam – przyznała ze smutkiem – i bałam się, jak cholera, ze powie, że… że coś małemu zagraża i… Jezu, Connor, nawet nie wiesz, jak się boję – jej wargi drżały od strachu. – Rozumiem więc, skarbie, że się troszczysz o nas – podkreśliła z lubością i szczerym zachwytem – ale… ale nie sprawiaj, że czuję się tak, jakbym nic nie mogła robić, proszę – jej wzrok był błagalny, a kiedy w końcu się zgodził, załkała wzruszona. – Boże, jak ja cię kocham – rzuciła mu się na szyję. – Kocham najmocniej na świecie – szeptała, obsypując jego przystojną twarz tysiącami czułych pocałunków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Kocham tak bardzo, że natychmiast wrócę, jak tylko będę mogła i w każdej przerwie będę przychodziła do ciebie, co? Boże… jesteś najlepszy, wiesz? – Była tak uradowana, że nawet nie zauważyła tego, że nieco brał ją pod włos i manipulował nią. Ale mimo tego, kiedy w końcu wyartykułował swoje prośbę-pytanie, Vereena stężała i spojrzała na niego mocno zszokowana. Długo milczała, analizując wszystko w głowie, aż w końcu sama zapytała. – Czy… czy twoje pytanie aby nie powinno brzmieć: Vero, czy mogę zostać na stałe? – Zadarła jedną, jasną brew do góry, ale w jej głosie pobrzmiewała czysta pewność: właśnie tego pragnęła dla siebie i ich malucha. Profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami zawsze obok, gotowego jej pomóc, albo ujarzmić rozmową kruszynę w jej łonie. – Hm? – Ponagliła go czule, bo naprawdę nie chciała, aby wracał do siebie i chociażby na chwilę; chyba że tylko po to, aby wziąć swoje rzeczy.

      oczarowana i wdzięczna VERA oraz ja, autorka

      Usuń
  76. — Tylko nie myśl sobie, Greyback, że to oświadczyny, aż tak nisko nie upadłam – sprostowała szybko, ale jasnym było, że żartobliwe, Vereena, zabawnym tonem. Fiołkowe oczy dziewczyny śmiały się szerzej niż jej słodkie, malinowe usta. Później zaś zamilkła, pozwalając mu przetrawić tę informację, która, mimo że wyszła od niej, również była szokiem dla jej osoby, ale również nigdy nie miała wrażenia, że powiedziała coś równie odpowiedniego i na miejscu, jak w tamtej chwili. W końcu zaś wyszczerzyła się radośnie i pokiwała szybko srebrną głową. – Bardzo tego chce, wielkoludzie – zapewniła czule i szczerze, całując go raz jeszcze. – Nie myśl sobie tylko, że tak już zawsze będzie. Dzisiaj masz taryfę ulgową, którą mogę zmienić w twój największy koszmar, jeśli nie zastosowujesz się do moich poleceń i nie będziesz grzecznie leżał, dopóki nie wrócę – ostrzegła lojalnie i całkowicie poważnie, naprawdę będąc zdolną do wszystkiego. – Rozumiesz? – Chwyciła go za brodę i raz jeszcze musnęła jego idealnie wykrojone wargi, aby mieć pewność, że przyswoił jej groźbę, którą miała zamiar, w razie czego, pokryć. – A co? Nie chcesz, żebym cię dotykała w czasie snu, hm? – Zakpiła. – Dziękuję – dodała ze wzruszeniem i mimo wszystko, wysunęła się z jego objęć. – Ach… Connor… zdejmij proszę obrączkę.
    Sama wymownie, rzucając to przez ramię – jakby obawiając się patrzenia mu w oczy i dostrzeżenia w nich niechęci do jej pomysłu – odłożyła na szafkę nocną wielki i nieładny, zdecydowanie zbyt krzykliwy i błyszczący pierścionek zaręczynowy od doktora Saurasa, który w ogóle do niej nie pasował – przypomniała sobie jednocześnie, że powinna do niego napisać, wyjaśnić kilka kwestii, a najlepiej się spotkać i wszystko mu wytłumaczyć, ale jakoś obawiała się tego: nie tylko konfrontacji z nim, ale i w ogóle naskrobania paru słów, bo chyba nie było odpowiednich, w których mogłaby zamknąć to, co czuła wobec pewnego profesora oraz jak bardzo było jej przykro, że nie potrafiła odwzajemnić tego typu relacji, który Uxbal żywił do niej, a także wyjaśnić, jak wygląda i będzie wyglądało ich życie. Było jej zwyczajnie źle, bowiem w tamtej chwili podejmowała decyzję za ich oboje: rozdzielała ich, wbrew niemu, idąc za głosem swojego serca i prawdopodobnie dlatego była tak bardzo zestresowana wizją podjęcia próby kontaktu – który on usilnie próbował podtrzymać, wysyłając jej od miesiąca dziesiątki listów i niemalże błagając o spotkanie z nim i z jego rodzicami, celem dopięcia spraw związanych ze ślubem na ostatni guzik; ona zaś potrafiła mu jedynie napisać lakonicznie życzenia świąteczne i te na Nowy Rok – z nim.
    Pełna złych obaw – ukrywając to jednak dzielnie; nie chciała bardziej już denerwować Greybacka – przygotowała się do wyjścia do pracy – wciskając się w uniform pielęgniarki i wbrew jego niezadowoleniu, spinając włosy w ciasny kok – na koniec podając Connorowi środek na ból i regenerację, który natychmiast go zmorzył; pozwoliła sobie nią kilkanaście sekund podziwiania go, gdy spał spokojnie, a następnie ruszyła do pacjentów, po drodze zbierając burę od głównej Uzdrowicielki i swojej szefowej, która była jak najbardziej zasłużona, dlatego też panna Throne w ogóle nawet nie próbowała się tłumaczyć. Pokornie wszystko na siebie przyjęła, a następnie zakasła rękawy, zgodnie ze swoją obietnicą, co chwilę zaglądając do ukochanego i sprawdzając, czy wszystko z nim dobrze – jej ulga, gdy za każdym razem znajdowała go na swoim miejscu, była niewysłowiona. Na szczęście, wraz z jego poprawą zdrowia i ich maluch przestał się niepokoić, co odczuła zresztą bardzo wyraźnie, a dzięki wsparciu koleżanki – zniknęły także siniaki z jej brzucha, przez co chociaż nadal bolało, to przynajmniej prezentowała się znacznie lepiej. O ile jednak dziecko w jej łonie było spokojne – dzięki Bogu, bowiem nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzymałaby w takim ciągłym cierpieniu, które na nowo jej zadawał – tak ona sama już nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koło godziny szesnastej, kiedy wraz z innymi przedstawicielami grona pedagogicznego w Hogwarcie oraz pracownikami szkoły, zjadła obiad i zabrała pełen, ciepły talerz mięsiwa dla Connora – przygotowany specjalnie na jej prośbę przez kuchenne Skrzaty – czekającego w jej komancie, wyszło na jaw – konkretniej: zmaterializowała się ni z tego ni z owego na gzymsie okna, obok którego przechodziła żwawo, śpiesząc się do swego mężczyzny – co tak bardzo ją uwierało nieprzyjemnie i nie dawało odetchnąć – wyjaśniła to ruda pustułka o niebieskim łebku, w której Vereena natychmiast rozpoznała Tauro, listonosza Uxbala. Przełknęła głośno ślinę i jej niepokój jeszcze mocniej wzrósł – słusznie zresztą, bo kiedy tylko otworzyła liścik, odkładając na chwilę posiłek na podłogę, miała wrażenie, że pociemniało jej przed oczami, a ona sama na chwilę znalazła się po t a m t e j stronie. Doktor Sauras bowiem, w swojej napisanej na szybko i nerwowo oraz ze złością – poznała to po kombinacji słów i nieprzypilnowaniu perfekcyjnej angielszczyzny, kilku hiszpańskich wtrąceniach, ostrych zakończeniach niektórych liter, a także mocnych kropkach – notce informował, ze dokładnie w przyszłym tygodniu pojawi się w Hogsmeade wraz z rodzicami i wymaga jej bezwzględnej obecności. Do pokoju wróciła całkowicie przygaszona.
      — Ooo… wilczek nie śpi? – Zapytała słodko i uroczo po kilkunastu minutach, kiedy już przygotowała dla niego obiad, a sama stanęła przy oknie, raz po raz, czytając liścik. Mruczenie profesora wyrwało ją z zadumy, ale także nieco przestraszyło: nie miała pojęcia, jak mu wszystko wyjaśnić. – Wszystko dobrze? – Zagaiła nieco sztywno, przełykając głośno ślinę; tylko jej fiołkowe oczy pozostawały pełne miłości i oddania. Oparła się dłonią o parapet, w drugiej trzymając pergamin i uśmiechnęła się oczarowana: nie było dla niej piękniejszego widoku, niż ten wielkolud, który zajmował dziewięć dziesiątych jej łóżka, którego nie powiększył, co skwitowała krótkim chichotem, bo widocznie jednak lubił mieć ją blisko, a jego nogi zwisały z niego, taki zaspany i mało przytomny, kiedy to próbował się dobudzić w pełni i wrócić do pełni funkcji motorycznych. – Hej, Connor? – Pytała dalej, ale on nadal mrugał księżycowymi tęczówkami. – Bolą cię rany? – Uściśliła, zgniatając w ręku kartkę, coraz bardziej się denerwując, ale kiedy dostrzegła, że nie ma na sobie obrączki, nie mogła się powstrzymać i wypaliła: – Uxbal napisał – szepnęła nieśmiało i szybko zajęła miejsce obok niego na materacu, wplatając palce w jego miękkie włosy, aby nie pozwolić mu doprowadzić się do furii, która zawsze w nim buzowała, gdy wspominali o jej pseudo-narzeczonym. – W zasadzie nie dziwię mu się – westchnęła ciężko, rozdzierająco. – Cały ostatni miesiąc chamsko go ignorowałam – przyznała ze szczerym wstydem. – Nie wie nic… ani o Ministerstwie, ani o Chloe… nie wie o nas. On… o-on nawet nie wie, że istniejesz – wydusiła, wściekła na swoje niedopowiedzenia. – Przepraszam, Connor – dodała cichutko, ze skruchą i łzami smutku, ponieważ znowu wszystko zniszczyła swoją beznadziejnością.

      zakochana, ale bardzo rozżalona VERA THRONE, która wolałaby uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemnych sytuacji, mając zwyczajnie dość…

      Usuń
  77. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek los da jej i Connorowi chociaż odrobinę wytchnienia – drobnej przerwy, lekkiego oddechu, chwilki spokoju – na co obydwoje przecież niewątpliwie zasługiwali po to, co przeszli. Owszem, obydwoje poważnie nagrzeszyli, ale przecież też – obydwoje sukcesywnie, za porozumieniem dzielnie się nawracali, budując swoją relację na nowo, od postaw. Vereena nie pojmowała więc, dlaczego notorycznie świat rzuca im kłody pod nogi – jak nie jej gorsze samopoczucie i wymioty, to atak starego Fenrira na swego syna; jak nie zbyt dużo pracy wilkołaka, to list Uxbala. Doprawdy, znowu bała się patrzeć w przyszłość, żeby nie zapeszyć i nie zobaczyć, jakie jeszcze okropieństwa na nich czyhały – a że tam się w ciemności czaiły, nie ulegało wątpliwościom: podły Demiurg-żartowniś lubił najbardziej niszczyć tych, co byli szczęśliwi.
    — Nie denerwuj się… proszę… – natychmiast pożałowała tego, że w ogóle zdecydowała się mu powiedzieć o tym, że dostała list od swojego pseudo-narzeczonego. Zrozumiała wtedy, że znacznie lepiej i bezpieczniej dla ich obopólnego zdrowia psychicznego byłoby, gdyby rozwiązała to we własnym zakresie. Z drugiej jednak strony czułaby się dosłownie podle, załatwiając tę nieprzyjemną sprawę za jego plecami: zupełnie tak, jakby go oszukiwała, a nie na kłamstwach i niedopowiedzeniach chciała budować z Greybackiem swoją relację; zrobiła to z Uzdrowicielem ze Szpitala Świętego Munga i oto musiała zbierać tego paskudnego żniwa. – Connor, spokojnie, to tylko list – wystawiła do niego otwartą dłoń, na której leżała zgnieciona kulka pergaminu, z mocno agresywnym i despotycznym powiadomieniem młodego lekarza, który odznaczał się niebywałym wręcz zniecierpliwieniem, czemu nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę, jak podle Vera go potraktowała, ignorując w zasadzie wszystkie inne jego wiadomości oraz prośby o jakikolwiek kontakt. – Prosi o spotkanie – próbowała wyjaśnić, ale jej spłoszony, cichutki głosik nie dawał rady przebić się przed pełne furii monolog jej ukochanego, którego nie mogła opanować, pomimo swoich najszczerszych chęci. – W-wiesz, j-ja… och – urwała gwałtownie, bowiem mimo że bardzo chciała mu powiedzieć, jak poczuła się źle po przeczytaniu tego, co jej wysłała Sauras, to kiedy dostrzegła w księżycowych tęczówkach profesora czysty, płonący dosłownie żądzą mordu szał powstrzymała się od komentarzy w tym temacie, nie chcąc, aby zrobił coś głupiego, a wiedziała, że dla niej byłby gotów na wszystko; nie o to jednak chodziło. Pragnęła ten konflikt rozwiązać przynajmniej względnie polubownie i na dobre. Przełknęła więc głośno ślinę i szybko dorzuciła: – Wszystko dobrze – uśmiechnęła się blado i krzywo, więc tylko głupiec i ślepiec nie dostrzegłby, że kłamie. Musiał zaś to dostrzec, bo już chwilę później, cała drżąca i nieco rozbita całym tym nieprzyjemnym wydarzeniem, schowana była w jego ciepłych, silnych, pachnących ziemią, cedrem i imbirem ramionach o żelaznych mięśniach, które niosły jej ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Dlatego też wysłuchała go uważnie, ponownie dając swoim łzom ujście: tym razem wynikały one jednak z ulgi i niemałego wzruszenia. – Dziękuję… – pociągnęła nosem, szepcząc czule, kiedy scałowywał, po swoich pięknych zapewnieniach, słone krople z jej policzków. – Będę nosiła je przy tobie rozpuszczone – rzuciła żartobliwie, zanim podjęła: – O-on… Uxbal – ciężko wypowiadało się jej jego imię – po prostu chce uściślić wszystkie szczegóły dotyczące naszego ślubu i, no, och… no nie dziwię się mu, że wcale nie był miły, skoro wiesz… olewałam go. – Westchnęła ciężko, rozdzierająco. – Muszę się z nim zobaczyć – stwierdziła w końcu, całkowicie o tym przekonana. – Z nim i jego rodzicami, bo za długo go zwodzę – spojrzała przepraszająco na wilkołaka. – Connor, o-on, no, tego, chyba mnie… mocno lubi – wybąkała, obawiając się nazwać rzeczy po imieniu. – Za mocno… – dorzuciła.

    niemająca pojęcia, co robić dalej VERA

    OdpowiedzUsuń
  78. — Masz prawo robić z nimi, co chcesz – szept Vereeny był całkowicie szczery i bardzo ufny, gdy odnosiła się do kwestii swoich włosów, rzeczywiście pozwalając Connorowi je spinać, rozpuszczać, nawijać na palce, a w odpowiednich sytuacjach: nawet szarpać za jej srebrne pukle. Może nie było to zbyt rozsądne, biorąc po uwagę to, ile ich spotkało i jak wiele rzeczy ich dzieliło przez potężny kawał czasu, i może faktycznie wszystko zdecydowanie zbyt szybko, nagle i gwałtownie, posunęli do przodu, rezygnując ze swojego pierwotnego planu, który opiewał na powolne dążenie do celu, poznawanie się raz jeszcze, od początku i nie poganianie niczego, aby żadnej rzeczy nie przeoczyć, tej dobrej i tej złej, aby móc wyciągnąć z nich wnioski i ewentualnie naprawić, a tym samym nie popełniać takich błędów już w przyszłości, doprowadzając swoją relację niemalże na poziom idealności pod względem zgrania i braku trudności z dogadaniem się, czy chodzeniem na kompromisy. Owszem, w ich wypadku nigdy nie miało być sielankowo i od początku miała tego świadomość, bo ich charaktery czasem potrafiły się zetrzeć tak, że wybuchał prawdziwy pożar, ale przynajmniej zawsze mieli wiedzieć, jak wrócić do etapu zgody. W tamtej chwili nieco się bała, że utracili okrycie tego bezpowrotnie. Przełknęła głośno ślinę, ale nie podjęła tematu, ponieważ profesor skupił się ponownie na jej pseudo-narzeczonym, który w ogóle nie pasował do jej obrazka przyszłości, który malowała sobie od dawna w głowie. – A-ale… ale t-to nie tak… z-znaczy nie do końca nie tak – próbowała wejść wilkołakowi w słowo, ale ten miał swój własny pomysł na najbliższy czas i prowadził swój płomienny monolog, przesycony niechęcią i pogardą, a może nawet i nienawiścią, wobec doktora Saurasa. – Wiesz – uniosła się leciutko, aby móc patrzeć w jego cudowne, księżycowe tęczówki; nawet sobie nie zdawał sprawy, że te oczy, mroczne, niespotykane, dziwne oczy, które wśród innych wzbudzały postrach, ją uspakajały, prowadząc ją, niczym dwie wspaniałe latarnie w ciemności, do domu: do jego silnym, ciepłych i szerokich objęć – ja naprawdę od miesiąca go zwodzę – przyznała z niemałym wstydem, czując się okropnie z tym, że była takim tchórzem, że nie była w stanie załatwić tej sprawy ze swoim hiszpańskim przyjacielem dawno temu: wtedy, kiedy było to znacznie łatwiejsze i na pewno nie wyrządziłoby aż tylu krzywd; chociaż po prawdzie nigdy nie powinna z nim wchodzić w żadne nieodpowiednie relacje. Przypomniawszy sobie zaś to wszystko, usiadła po turecku przed profesorem Opieki nad Magicznym Stworzeniami, zwiesiła głowę, aby ukryć rumienieć zażenowania i łzy złości we fiołkowych oczach, a na koniec objęła czule okrągły brzuszek. Milczała długo, szukając w sobie siły i odwagi, aby w końcu wyszeptać: – Spałam z nim. – Wyznała w końcu głucho i pusto. – Parę miesięcy temu… nim się… nim w lipcu umieściłeś we mnie swoje dziecko – na wspomnienie tego i na myśl o ich maluchu, uśmiechnęła się czule. – A… a-a kiedy odkryłam, że jestem w ciąży… zaprosiłam go do Boscastle, pozwoliłam się upić, a póżniej – prychnęła, nie mogąc uwierzyć, że to zrobiła, a on to kupił – położyłam grzecznie do łóżka, rano wmawiając, że spaliśmy ze sobą. – Uniosła przepraszający wzrok na Greybacka. – On myśli, że ono jest jego – wyjaśniła cichutko i westchnęła rozdzierająco: było jej paskudnie i miała wrażenie, jakby zdradziła swojego ukochanego oraz ich kruszynę. – Och, Connor, nie – jęknęła. – Uxbal ma swoje za uszami, ale nie traktował mnie nigdy bez szacunku, albo… nie, to nie ten typ – zapewniła, naiwnie wierząc, że nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy, a później ściągnęła brwi, zauważając coś. – Ty się boisz, że… że ja coś do niego czuje – stwierdziła i zapowietrzyła się na moment. – Kochanie, ja muszę – podkreśliła – się z nim spotkać, bo jestem dużą dziewczynką i muszę – nacisnęła ponownie – ponieść konsekwencje swoich czynów. Wcale jednak tego nie chcę – chwyciła jego dłoń i ucałowała jej kłykcie z miłością i oddaniem.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  79. Nie powinna była czuć się źle. Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej wyrzuty sumienia są kompletnie niepotrzebne i w ogóle nie miały prawa zaistnieć, biorąc pod uwagę, co Connor jej uczynił przed trzema i pół rokiem – zaatakował ją fizycznie, po czym na zawsze nosić już miała paskudne blizny na lewym przedramieniu, którego wstydziła się komukolwiek pokazywać; całkowicie zniszczył psychicznie, traktując niczym zabawkę, która mu się znudziła, a do tego dobił rozbijając jej naiwne, kochające go serduszko na miliony kawałeczków, kiedy ją porzucił i tylko jeszcze bardziej je starł na pył, gdy okazało się, że założył rodzinę z inną. Co prawda, zapewniał, że Chloe była pomyłką – ledwie jedną nocą po pijaku w kanciapie w Gospodzie „Pod Świńskim Łbem”, której owocem był tragicznie zmarły, straszliwe chory, ale wciąż niewinny, William. Natomiast sam ślub z charłaczką był wynikiem – nagłego i przy tym dla panny Thorne, dość dziwnego, jeśli patrzyło się na ogół zachowań profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – zrywu poczucia odpowiedzialności, wobec istoty, którą powołał do życia i że wcale nie kochał ani kelnerki, ani tego dziecka, a to ona – sięgająca mu pasa, chudziutka pielęgniarka o srebrnych włosach i fiołkowych oczach – była miłością jego życia. Ona jednak ciągle miała wielkie dziury w jego opowieściach, a mimo to szalała za nim nieopisanie mocno, głupio wystawiając się na kolejny ból i cierpienie i dlatego pożerały ją wyrzuty sumienia za tę jedną noc z Uxbalem przed niemal rokiem i te wszystkie kłamstwa, którymi go karmiła później, długo i tak wiele razy. Nie powinna była czuć źle – to było pewne: ale naprawdę miała wrażenie, że zdradziła Greybacka, chociaż wtedy nie sądziła, że ich drogi znowu się skrzyżują.
    — Wiesz co jest najgorsze – podjęła w związku z tym cichutko, z jeszcze większą skruchą, coraz mocniej złamana swoją żałosną postawą, będąc jeszcze bardziej beznadziejną, niż zazwyczaj – nie byłam do tego zmuszona – ściągnęła brwi i pozwoliła, aby po jej bladych policzkach potoczyły się strumienie gorzkich, pełnych wstydu łez. Prawda była taka, ze wylądowała z doktorem Saurasem w łóżku, w jakiś idiotyczny rozumując, że jakoby tym samym skrzywdzi wilkołaka, a jednocześnie pragnęła sobie, w jeden z najbardziej kretyńskich sposób, udowodnić, że jest w stanie podobać się mężczyzną i zrobiła to tak, jak nienawidziła i od czego uciekała: sprzedając swoje ciało, a nie prezentując umysł i dusze, które były równie piękne, co jej powłoka. Szybko jednak potrafiła zapomnieć o sobie, dostrzegając ból w oczach ukochanego. – Connor, najdroższy… – jęknęła, a on nagle chwycił jej dłonie i zaczął błagać o to, ab mu wybaczyła wszystko, czego się dopuścić. Odetchnęła ciężko i uśmiechnęła się leciutko, podejmując cicho i czule: – Gdybym ci nie wybaczyła, nie byłoby mnie tutaj, wiesz? – Pogładziła go po policzku i zamilkła, orientując się, że ma zamiar przekazać jej znacznie więcej. Słuchała więc uważnie, kręcąc co chwile głową: a to przecząc jego teoriom, a to zwyczajnie niedowierzając jego osądom. – Nikt nie może mi dać więcej niż ty – skwitowała w końcu, całkowicie poważnie, niemalże ostro i despotycznie, po czy, chwyciła jego dłonie i wcisnęła pod materiał białego fartucha pielęgniarskiego; chciała, aby poczuł jej napiętą, ciepłą skórę i dziecko pod nią ukryte. – Dałeś mi go. Dałeś mi miłość. Dałeś mi siebie. Nie potrzebuję więcej – wyjaśniła znacznie łagodniej, a na koniec pocałowała go w usta, nie chcąc słyszeć żadnych wymówek ani określeń, które miałyby go deprecjonować. – Connor – zagaiła jeszcze – pamiętasz, że obiecałeś mi, że już zawsze będziesz się mnie pytał o zdanie i brał pod uwagę moje pragnienia? – Zadarła jedną brew, biorąc go paskudnie pod włos. – No to… czemu tego nie robisz? – Spytała, nieco kpiarsko, kiedy przytaknął. – Kocham ciebie, kocham naszego maluszka i kocham twój futerkowy problem oraz kocham wizję przyszłości z tobą… – wymieniła i dopiero, kiedy się opanowali obydwoje, odparła: – Powinnam to załatwić sama.

    słodka VERA

    OdpowiedzUsuń
  80. — To rozumiesz, czy nie? – Zapytała Vereena nadzwyczaj łagodnie, już dawno nauczywszy się, że niektóre zachowania Connora, miłości jej życia, nie wynikają ani z ignorancji, ani z podłego charakteru, czy też z chęci ubezwłasnowolnienia jej z zawiści i zazdrości, bo chociaż mówił, że najchętniej zamknąłby ją w złotej klace, ona doskonale wiedziała, że tak naprawdę nigdy nie zrobiłby tego wbrew jej woli, a owa złota klatka była w rzeczywistości tylko metaforą bezpiecznego, ciepłego i wypełnionego ich oraz ich dzieci śmiechem domku, gdzie grałaby wiolonczela i unosiłby dym z jego fajki, pachniało chlebem, ogień trzaskałby wesoło w kominku, a oni średnio raz w tygodniu musieliby oliwić zawiasy w starych drzwiach oraz okiennicach, które w czasie wiatru uderzały o szyby i ściany. Pewnie, w dużej mierze była to jedynie jej wizja wspólnej przyszłości z nim, ale kochała ją i liczyła, że pewnego dnia się ziści, dając im poczucie stabilizacji i spokoju oraz radości już na zawsze; wierzyła przy tym, że Greyback chociaż trochę podziela jej wyobrażenie o następnych latach obok siebie. – Bo gdybyś rozumiał, nie miałbyś nic przeciwko, prawda? – Posłała mu ciepły uśmiech i założyła niesforny, ciemny kosmyk jego włosów za ucho. – Ale to nic, Connor, wiesz? – Kąciki jej ust znacznie wyżej się uniosły. – Nie musisz rozumieć, dlaczego chcę to zrobić sama i dlaczego nie chcę, abyś był obok… ważne, że próbujesz. Ważne… w-ważne, że będziesz przy mnie, mimo wszystko i będziesz mnie wspierał. Ważne, że mi ufasz, najdroższy – przyciągnęła go delikatnie acz stanowczo za kark i oparła swoje czoło o jego, przymykając powieki i rozkoszując jego bliskością, ciepłem oraz zapachem. – Ważne, że jesteś… – wyszeptała jeszcze, zanim dała się porwać histerii, która ogarnęła ją na myśl, ile tak naprawdę odebrała i jeszcze odbierze młodemu uzdrowicielowi z Munga, który nie zrobił dosłownie nic złego, oprócz ulokowania swoich uczuć w bardzo nieodpowiedniej dziewczynie, która zdecydowanie na niego nie zasługiwała: w niej samej. – T-to… to po prostu… och, skarbie, czuje się podle, bo… b-bo ja jestem taka szczęśliwa, wiesz? – Zaśmiała się krótko, przez łzy. – Jestem najszczęśliwszą osobą po tej stronie galaktyki bo mam ciebie, bo uczyniłeś mnie matką swojego dziecka… swojego silnego, dużego i zdrowego – wymieniała oczarowana – maluszka i czeka nas taka piękna, wspólna przyszłość – kontynuowała, całkowicie o tym przekonana, gotowa walczyć o swoje marzenia oraz ich całkowite spełnienie do ostatniego tchu – a jemu… a jemu złamię serce – załkała i pewnie gdyby nie obecność profesora ONMS, na pewno nie poradziłaby sobie z tak wielką gamą, nierzadko skrajnych, kotłujących się w niej emocji. Odsunęła się na chwilkę, nerwowo otarła policzki i westchnęła rozdzierająco. – Rano wyślę mu list. Potwierdzę to spotkanie… i… i zgodzę się na obecność jego rodziców. Tak będzie sprawiedliwie… och, Connor – sarknęła – nie rób, proszę, takiej miny, im też się należą wyjaśnienia – skwitowała i raz jeszcze połączyła ich wargi, pozwalając mu przejąć pełnię kontroli, a tym samym pogłębić pieszczotę, którą rozkoszował jej stęsknione wargi. Nim się obejrzała, już siedziała okrakiem na jego kolanach, dociskając swój okrągły brzuszek do jego idealnie wyrzeźbionego i traciła dech od tańca ich języków. – Nawet na dłużej, niż zawsze, jeśli można – sprostowała i pozwoliła ściągnąć z siebie uniform pielęgniarski: dręczył ją powolnym rozpinaniem guziczków i odsłonieniem coraz większej ilości jej chętnego ciałka, aż wreszcie, kiedy biały materiał został ciśnięty w róg komnaty, chwycił ją za biodra i gestem nakazał się unieść. – C-co… co robisz? – Spytała gardłowo, gdy trzymał ją częściowo za pośladki, ukryte, podobnie jak piersi, bo kremowym, koronkowym materiałem; wciąż pozostawała w jasnych pończochach zakończonych czerwonymi, aksamitnymi tasiemkami. Nie uzyskała jedna odpowiedzi: zamiast tego, on oparł się wygodnie o wezgłowie łóżka i zaczął zasypywać jej napiętą skórę i wypukły pępek milionami słodkich pocałunków.

    mrucząca z zadowolenia, oczarowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  81. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ją ucieszyło, że udało się im dojść do kompromisu i porozumienia w kwestii Uxbala. Vereena dosłownie szalała ze szczęścia na myśl, że właśnie udowodnili sobie z Connorem, że są dla siebie stworzeni – że bycie, nieważne, jak długo i jak intensywnie, ze sobą nie wiąże się jedynie z, co prawda wspaniałą i bardzo satysfakcjonującą, cielesnością, czy kłótniami podczas nieudanych prób wyjaśnienia sobie wszystkiego, co się działo i jakie decyzje oraz kroki doprowadziły ich do punktu, w którym się znajdowali, czy na ciągłym przerzucaniem się gorącą pałeczką kto kogo uratuje tym razem, ale jest też pełne spokoju, czułości oraz zaufania i oddania, co cechowało dojrzałą relację między dwojgiem ludzi – czy, jak w tym wypadku: istot częściowo magicznych – którzy wiedzieli, czego chcą od życia: siebie i bezpiecznej, stabilnej przyszłości, bez niedomówień, u swych boków wraz z maluszkiem, który miał się w niedługim czasie pojawić przy nich. Niczym dziwnym więc nie było, ze kiedy przyszło do namiętnego pocałunku, a później do przybliżenia się ku sobie, a w konsekwencji również do błądzenia dłońmi po swoich ciałach – nie protestowała. Owszem, ostatnie dwa razy, kiedy się kochali kończyły się tragicznie, ale tym razem wierzyła, że będzie zgoła inaczej: dobrze. Musiała w to wierzyć, bowiem w innym razie niechybnie postradałaby zmysły i doprowadziłaby ich oboje ponownie do punktu wyjścia – co prawda, dalej w jej sercu był jakiś dziwny cierń, którego nie dało się w żaden sposób wyszarpać, ale miała nadzieję, że pewnego dnia, kiedy w pełni Greyback pokaże, jakie są jego priorytety, samoczynnie wypadnie, pozostawiając dodatkową przestrzeń na bezbrzeżnie wielką niepisanie silną miłość.
    — Jesteś podły… – skwitowała jednak całkowicie rozedrgana, kiedy wielce z siebie zadowolony profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami drażnił jej stęsknione, delikatne i pełne miłości do niego, ciałko, powolnymi, niemalże zabijającymi pieszczotami, które oczywiście w konsekwencji miały ich zaprowadzić na sam szczyt cudownych doznań, niemalże mistycznego uniesienia, którego siły i piękna nie dało się z niczym innym porównać. Oczywiście, najpierw miał sprawić, że będzie chciała go zamordować i ewidentnie do tego dążył swoimi niby-niewinnymi pytankami i jednoczesnym, bardzo pobudzającym muskaniem swoimi idealnie wykrojonymi wargami jej napiętego brzuszka. – Jeśli nie chcesz, żebym się źle czuła, to mógłbyś przestać mnie dręczyć – wybąkała, nabierając gwałtownie powietrza w płuca, gdy jej linia majtek została zahaczona jego ustami. Pech chciał że usiadł jednak wtedy tak, że nad głową wilkołaka, Vera miała doskonały widok na jego plecy: na stare i nowe blizny, na świeże szramy i opatrunki, które sama poprzedniej nocy zakładała. Przełknęła głośno ślinę i gwałtownie stężała. – Boże – sapnęła i oparła dłonie na jego silnych barkach, spoglądając na niego z przerażeniem. – Connor… n-nie powinniśmy chyba, wiesz? – Mimowolnie upewniła się, ze wszystko jest na swoim miejscu i nic nie przecieka. – Och, matko, ja ciebie też pragnę – zaśmiała się jednak perliście i słodko, rumieniąc się na jego wyznanie: mimo tego, że ich pożycie seksualne swego czasu było dość namiętne, a i mimo rozstania, każde ich zbliżenie obfitowała w dosłownie wybuchy pożądania, a na dodatek była z nim w ciąży, to i tak pannie Thorne ciężko przychodziło mówienie o tych kwestiach, co bywało całkiem urocze. – Kochanie – chwyciła jego twarz w swoje chłodne, drobne dłonie, spojrzała głęboko w jego oczy i usiadła na jego kolanach wygodnie. – Wiem, ile byś mógł dla mnie zrobić, dlatego… dlatego proszę, tym razem nie myśl o mnie, tylko o sobie. Tylko i wyłącznie – podkreśliła – i zastanów się, czy to dobry pomysł, zważywszy na… no wiesz – wymownie zerknęła za okno: ku Zakazanemu Lasowi, gdzie go znalazła. – I nie kłam, że wytrzymałbyś noc na samym przytulaniu – dodała szybko, żartobliwie, dla rozluźnienia.

    zatroskana i zakochana VERKA

    OdpowiedzUsuń
  82. Biorąc pod uwagę, jak zaciekle od kilkunastu dni naprawiali swoje relacje z Connorem, naprawdę spodziewała się wielu wyznań z jego strony – już bowiem nie raz udowodnił jej, że doszło w nim do wielu zmian, bo chociaż zawsze był kimś, kto przy niej potrafił się zachowywać elegancko i czule, a także zwracać się tak ciepło, że roztapiał największe śniegi zalegające na kornwalijskich klifach, przy czym obcych potrafił rozszarpać jednym, ostrym spojrzeniem, to odkąd ponownie postanowili s p r ó b o w a ć , tłumacząc to oczywiście dobrem dziecka na początek, a nie przyznając się do potęgi relacji, która, mimo wszystko, ich łączyło, wilkołak stał się dosłownie ideałem po każdym względem. Vereena zaś w ogóle nie dostrzegała w tym fałszu ani zmuszania się – bo też tego nie było – tylko widziała mężczyznę, któremu oddała serce, a który faktycznie był tak zdeterminowany do walki o nią i ich malucha, że gotów był na wszystko. Nic jednak nie mogło jej przygotować na to, o czym ją zapewnił, dlatego też niczym dziwnym nie było, że kiedy wspomniał o poduszce – jednej cholernej poduszce – ona wybuchła płaczem pełnym wzruszenia, ale i zachwytu, nie mogąc dosłownie uwierzyć w to, jak wielkie szczęście ją spotkało: jak bardzo ten olbrzym ją kocha i sprawia, że każdy jej dzień, od tamtej chwil, miał być tym najpiękniejszym.
    — Jesteś piękny, kiedy się rumienisz – odparła nagle, opuszkiem kciuka sunąc po jego zarośniętym policzku. – I… i jesteś najlepszy, wiesz? – Przymknęła na chwilę powieki, aby opanować emocje i również podjąć swoje wyznania, skoro i on się na nie zdobył. Nie byłoby bowiem w porządku w stosunku do niego, gdyby nic nie powiedziała od siebie i to nie było tak, że się zmuszała: ona chciała to zrobić i czuła, że to był odpowiedni moment. Szkoda tylko, że nadal nie potrafiła się zdobyć naprawdę dotyczącą ich nienarodzonego synka, jakby pragnąc, aby do ciężkie, straszliwe niczym okulus widmo, ciążyło jedynie nad nią. – Dam ci nowy szal, co? A-albo… albo mam lepszy pomysł – uśmiechnęła się delikatnie i słodko – dam ci siebie – obiema dłońmi chwyciła jego przystojną twarz, zapatrzyła się w nią i pozwoliła, aby jeszcze kilka łez oczarowania spłynęło po jej jasnych policzkach. Milczeli oboje, zgrywając rytmy swoich serc i oddechy, aż wreszcie Vera podjęła cichutko, ale wyraźnie; nie chciała przemawiać głośno, bo przecież mówiła o najczystszym, najpiękniejszym rodzaju miłości: – Właśnie trzymam w swoich rękach cały swój świat, Connor, i nie pozwolę cię nigdy skrzywdzić – przysięgła solennie. – Nigdy też nie oskarżyłbym cię, że chodzi ci tylko o fizyczność, bo wiem, że taki nie jesteś: wiem… och, Connor – urwała wzruszona jeszcze mocniej. – Nie śpij nigdy już na podłodze dobrze, księżycu mojego życia – musnęła go w czoło rozedrganymi od, na szczęście samych dobry, emocji głosem. – Spij przy mnie, jedz ze mną i chodź obok mnie na spacery, bo… bo ja nie chcę już dłużej… być… chcę żyć, a żyć mogę tylko ze swoim powietrzem – wtuliła się w niego mocno, mimo okrągłego brzuszka. – Zajmę się twoim sercem, ale ty zajmij się moim…
    Jej cichutka prośba jeszcze dłuższą chwilę wibrowała wokół nich słodkością swojej potęgi, zanim ponownie ich dłonie postanowiły poznawać swoje ciała – jakby uczyły się na pamięć każdej krągłości, każdej kosteczki i mięśnia, każdego zagięcia i z lubością trafiały na zapamiętane, co było niczym jazda na rowerze po latach, najpierw niepewna i sztywna oraz krzywa, a później płynna i niosąca nieopisaną radość, newralgiczne miejsca. Vereena w pełni zaufała w związku z tym osądowi Greybacka – liczyła, że nie robi nic po to, aby ją uszczęśliwić, tylko naprawdę czuje się znacznie lepiej – i odkryła, że wszystko to, co sobie powiedzieli, tylko pobudziło ich mocniej do działania: seks był jedynie cielesnością, gdy chodziło o zaspokojenie potrzeb erotycznych, ale kiedy w grę wchodziło uczucie, które ich połączyło, cały akt stawał się czym niemalże mistycznym, czego nie można było porównać do niczego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego też nie protestowała, kiedy nagle wylądowała – oczywiście delikatnie przekręcona – na plecach, a profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami zawisł swoim wielkim, silnym cielskiem nad nią. Szukali się – powolutku, bez pośpiechu, zsuwając z siebie resztki ubrań i szepcząc sobie czułe słówka, nie potrzebując niczego, aby podkręcić atmosferę. Odnaleźli się zaś gwałtownie – tak intensywnie i cudownie, ze stracili oddechy.
      Niedzielny poranek powitał ich więc gorącym wspomnieniem namiętniej nocy: cudownych chwil, gdy och organizmy były jednością, tak za sobą stęsknione, że obudzili się spleceni ze sobą mocno, nie będąc pewnymi, która ręka i noga jest czyja – Vera spała na torsie Connora, co tłumaczył tym, że obawiał się jej ewentualnym spadnięciem z małego, wąziutkiego łóżka o twardym materacu, a ona musiała przyznać, że zdecydowanie preferuje jego szeroką pierś jako poduszkę, niż cokolwiek innego, bo mogła słuchać najpiękniejszego dźwięku na całym świecie, czyli bicia jego serca. W komnacie pielęgniarki na tyłach Skrzydła Szpitalnego w Hogwarcie unosił się natomiast zapach ziemi, cedru i imbiru oraz bzu i agrestu, a także – co było dotychczas tam niespotykane – zapach prawdziwej miłości: oni pachnieli właśnie miłością i to tym rodzajem, który zdarzał się nadzwyczaj rzadko, a którego nie można było zamknąć w żadne ramy słowne. Uśmiechali się nieco jak głupi i pijani, kiedy na siebie patrzeli, przeciągali się i droczyli w pieleszach, decydując, że nie pójdą na śniadanie, tylko wybiorą się do kuchni znajdującej się pod Wielką Salą, skrytej za obrazem z miską z owocami, na dole klatki schodowej prowadzącej do Piwnicy Hufflepuffu; śmiała się, że kiedy jeszcze się uczyła, miała doskonałe miejsce do podbierania jedzenia od skrzatów.
      Nim jednak to nastąpiło, musiała wykonać kilka swoich obowiązków, przy czym jako priorytet obrała napisanie liściku do Uxbala – wcześniej oczywiście upewniając się ukochanego, że jej ufa i nie ma nic przeciwko temu, że chce załatwić tę nieprzyjemną kwestię sama, wyjaśniając wszystko przy okazji rodzicom swojego pseudo-narzeczonego – a następnie zerknięcie do swoich pacjentów, którym na szczęście nic się przez noc nie stało, a ona sobie powzięła, że przez kolejny tydzień przynajmniej będzie pracowała za dwoje, aby jakoś odrobić starty i ponownie wzbudzić zaufanie u dyrektora Longbottoma oraz swojej szefowej. Tym sposobem, kiedy wsuwali w jej niewielkim pokoju posiłek, doktor Sauras został już poinformowany– czy raczej: panna Throne zgodziła się na spotkanie w następną sobotę, dwudziestego stycznia, o godzinie osiemnastej, sugerując Herbaciarnię Madame Puddifoot, będącą raczej pustą w okresie nie-walentynkowym, o której kiedyś wspominała jego matka, gdy raz, wiele lat temu, przebywała w Hogsemade i zachwyciła się tą uroczą kawiarenką; co prawda, nie było w niej nic ciekawego, a samą Vereena doprowadzała do mdłości różowo-czerwonym wystrojem i dusząco-słodziutkim zapachem. Niemniej, gotowa była na takie poświęcenie, licząc, że rodzina Uzdrowiciela, i on sam, wszystko przyjmą lepiej.
      Nim jednak miało dojść do „dnia zero”, czekał ich całkiem przyjemny tydzień, pełen planowania wspólnej przyszłości i wdrażania owych planów sukcesywnie, z radością, w życie. Otóż już w poniedziałek po zajęciach – podczas gdy ona miała swój popołudniowy dyżur – Connor przeniósł swoje rzeczy do jej komnaty – w której ona zrobiła miejsce o poranku. Obydwoje byli w doskonałych nastrojach – i ten stan utrzymywał się w zasadzie cały czas: ciągle się uśmiechali, muskali, patrzyli na siebie z czułością i oddaniem, a tylko ślepiec nie dostrzegłby, że tych dwoje łączy uczucie tak silne, że mogłoby góry przenosić – bowiem ponownie zasnęli i obudzili się w swoich objęciach, przekazując już sobie wraz ze wzejściem pierwszym promieni ostrego, zimowego słońca, dobrą energię i siłę na cały dzień. Co prawda, szybko okazało się, że chociaż nic nie zabrał ze swojego domu z wioski –

      Usuń
    2. – nie licząc kilku niezbędnych ubrań i paru książek, bowiem nie rozdrabniał się, kiedy zamieszkał z Chloe i nie zapełniał sobą jej chatki, która od śmierci charłaczki prawnie należała do niego; pielęgniarka sugerowała, aby może oddał go rodzinie zmarłej, ale dotychczas nikt się nie zgłosił, tak samo jak się nikt nie pojawił się na jej i Williama pogrzebie – wszystko trzymając w hogwarckich kwaterach, to i tak miejsce gwałtownie się skurczyło.
      Owszem, łóżko udało im się nieco powiększyć – wilkołak nie chciał odpuścić, bojąc się, że matka jego dziecka zwyczajnie jakiejś nocy zostanie wciśnięta w ścianę lub zsunie się na ziemię – podobnie jak szafę – do której wszystko, co mogli, to upchnęli, a i tak wokół piętrzyły się wieżyczki z ich ulubionych pozycji literackich. Gorzej jednak sprawa się miała ze ścianami – zwyczajnie chyba nie bardzo udało im się zrozumieć zaklęcie i niestety musieli zadowolić się tymi paroma metrami kwadratowymi, na których ciągle na siebie wpadali, a kiedy wchodzili obydwoje do łazienki, co Greyback robił bardzo chętnie, gdy akurat jego malutka, ciężarna pół-wila brała prysznic i zwyczajnie się wpychał pod natrysk, nie mogli z niej później wyjść bez problemów. Nie zmieniało to jednak faktu – że było cudownie nieidealnie, co całkowicie rozkładało Verę na łopatki z zachwytu. Problemy pojawiły się więc dopiero w okolicach piątku, kiedy to w czasie kolacji w Wielkiej Sali, zorientowała się, że już następnego dnia ma się spotkać ze swoim niedoszłym narzeczonym – była tak zajęta dotychczas, że w ogóle o tym nie myślała, a kiedy przyszło co, do czego: nic nie tknęła z posiłku. Niewiele lepiej było w sobotni poranek, kiedy to zjadła śniadanie z rozsądku, dla dobra swojego maluszka i dosłownie drżała przed popołudniem – to więc profesor ONMS musiał ją ubrać, owinąć ciepłym szalikiem, zapiąć płaszczyk i odprowadzić pod bramy Hogsmeade, bo nogi miała, jak z waty; obiecał przy tym, że nie będzie się wtrącać i trzymać z daleka, ale jakoś mu nie uwierzyła, jednocześnie bardzo doceniając, co dla niej zrobił i zapewniając go o tym, zanim go doprawiła. Stała więc przy wejściu do Herbaciarni Madame Puddifoot i miała ochotę uciekać – co pewnie zrobiłaby gdyby nie znajomy głos.
      — Uxbal – stwierdziła: ot tak, zwyczajnie, bez żadnych emocji, niemalże obojętnie, mimo że wymusiła na ustach lekki uśmiech. Mężczyzna podbiegł do niej i wziął ją w ramiona, chcąc pocałować; o ile wcześniej szedł obrażony na cały świat, tak kiedy spostrzegł srebrnowłosą, natychmiast się rozpromienił. Z trudem uniknęła jego pieszczoty i aby ukryć niezręczność między nimi, rzuciła szybko: – Dzień dobry – objęła krótko, przyjacielsko matkę Uzdrowiciela Píę, elegancką, wysoką i smukłą kobietę projektującą suknie balowe dla czarodziejek, które schodziły za astronomiczne wręcz sumy; kobieta czule dotknęła jej okrągłego brzuszka, przemawiając po hiszpańsku do swojego wnuka, jak sądziła. – Miło pana znów widzieć – uśmiechnęła się miło do głowy rodziny Sauras, Roldána, także strzelistego łysego pana o gęstej, siwej brodzie w małych, okrągłych okularach, poważanego na świecie medyka od zadań specjalnych. – Chodźmy do środka – zaproponowała w końcu, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć i od czego zacząć, była w całkowitej kropce, a otoczenie słodkiej kawiarenki, wcale jej nie pomogło. Długo nawet po przyniesieniu zamówień, siedzieli w czwórkę sztywno i tylko Uxbal wpatrywał się w Vereenę maślanym wzorkiem, koniecznie chcąc dotykać jej brzuszka. – Chryste – jęknęła w końcu i przetarła dłońmi twarz, nie potrafiąc jednak, chociaż bardzo próbowała, znaleźć odpowiednich słów na sytuację, w jakiej się znaleźli, więc finalnie, nieprzemyślanie, wyparowała: – Nie mogę zostać twoją żoną – szybko wyszarpała z kieszeni wielki, krzykliwy, błyszczący i zwyczajnie nieco tandetny pierścionek zaręczynowy. – Po prostu nie mogę – w jej oczach stanęły łzy smutku i strachu. – Przepraszam. Przepraszam ciebie i… przepraszam państwa – wydukała.

      Usuń
    3. — Vernusia – młody lekarz zaśmiał się perliście; nienawidziła, kiedy tak do niej mówił – o czym ty mówisz kochanie? – Założył jej miękki pukiel za ucho; szarpnęła głową, a mina mu całkowicie zrzedła. Po momencie wyparcia, przyszedł czas na ogarnięcie sytuacji. Zamarł. – O czym ty mówisz, moja droga? – Spytała serdecznie Pía, paląca papierosa w długiej, bogato zdobionej lufce z masy perłowej i dopiero, kiedy zerknęła na syna, i ona pojęła. – Oszalałaś, jak nie możesz? Jak nie możesz?! – Zapiszczała. – Dziecko musi mieć ojca! Musi! – Unosiła się coraz mocniej, z sekundy na sekundę jeszcze gwałtowniej rozedrgana. – Chcesz nam powiedzieć, że gardzisz naszym synem? – Wtrącił się nagle Roldán, uderzając pięścią w okrągły stolik nakryty białą, koronkową serwetą, zakończoną falbankami, w serduszka. Panna Thorne była zaś tak zszokowaną całą gamą rożnych, skrajnych emocji i reakcji, że po prostu siedziała z uchylonymi ustami i szeroko rozszerzonymi oczami, nie potrafiąc wydusić z siebie choćby słowa. – Nie oddawaj mi tego… nie… nie… zakładaj to, zakładaj ten cholerny pierścionek w tej chwili! – Wybuchł nagle najmłodszy z rodziny Sauras. – Nie bądź głupia, nie odbierzesz nam tego dziecka – wtrąciła jego matka. – Zniszczymy cię, Vereeno, bądź rozsądna – dorzucił spokojniej senior rodu.

      na co dzień zakochana, ale tamtego popołudnia kompletnie przerażona VERA THRONE, niewiedząca, co ma dalej robić, a także cała rodzina Sauras: niedowierzający i upokorzony Uxbal, jego rozhisteryzowana matka i rozdzierdzony ojciec oraz inni klienci Herbaciarni Madame Puddifoot, którzy zaraz przeżyją piekło

      Usuń
  83. — Błagam, proszę… wysłuchajcie mnie – Vereena wyjątkowo nieskutecznie próbowała przebić się przez monolog rodziny Sauras, która również przekrzykiwała siebie wzajemnie na różne sposoby, przez co ich słowa stawały się jedną, trudną do odgadnięcia masą, z której nie potrafiła wyłuskać dosłownie niczego, co nadawałoby się do pomocy jej w zrozumienia, o co tak właściwie chodzi. Jej zaskoczenie zaś w tym czasie sięgało zenitu, bowiem spodziewała się doprawdy wiele z ich strony, ale to, co sobą reprezentowali, zwracając uwagę dosłownie wszystkich, którzy w tamtej chwili znajdowali się w Herbaciarni Madame Puddifoot, było ponad jej wszelkie pojęcie. Stała się w związku z tym łatwym dla nich łupem: bezbronna, kompletnie zszokowana i milcząca przez całą tę patową sytuację, niczym grób. Nie była w stanie nawet rozejrzeć się w poszukiwaniu pomocy, tylko mieli w palcach dół swojego kremowego sweterka. – Ja naprawdę… ja wszystko wyjaśnię, naprawdę… – każda jej próba przebicia się przez tę straszliwą kakofonię, poprzetykaną hiszpańskimi, mało eleganckimi i jawnie pejoratywnymi określeniami, pełzła na niczym i była pewna, że jeszcze trochę tego będzie słuchała, a nie tylko straci uszy, ale także rozum. – Dajcie szansę… – urwała, zszokowana kolejnymi informacjami. Uchyliła z wrażenia wargi.
    Zasypywano ją bowiem takimi wizjami, że ledwo już chwytała oddech. Owszem, doskonale wiedziała, że familia Sauras, znana i poważna w pewnych kręgach, niemalże uwielbiana przez innych czarodziejów czystej krwi i uznawana za dosłownie nieskazitelną, nienawidziła, kiedy coś jej się odbierało – nie byli może angielskimi rodami szlacheckimi, takimi jak Blackowie czy Malfoy’owie, którzy stanęli po stronie Czarnego Pana wiele lat temu, a później likwidowali tych, którzy im nie odpowiadali, czy to wyznaniowo, czy pochodzeniowo. Nie, rodzina młodego uzdrowiciela ze Szpitala Świętego Munga, traktowała wszystkich względnie równie, jak długo im było to wygodne – rzecz jasna, nigdy nie wytykali palcami, czy nie gnębili w sposób dosłowny i namacalny szlam, mugolaków, czy charłaków, ale tez nie można było powiedzieć, ze należeli do ludzi ciepłych. Kiedy bowiem coś im się nie podobało – potrafili zniszczyć czyjeś życie; dosłownie. Nie korzystali w tym celu jednak z prymitywnych – w ich ocenie – zagrywek, polegających na rzucaniu zaklęć niewybaczalnych, które miały doprowadzić delikwenta do wyzionięcia ducha lub postradania zmysłów: nagle jednak istocie im nieprzychylnej nie chciano udzielić kredytu w banku, albo podwyższano czynsz, czy też eksmitowano, a dawno znajomi, znikali, jakby obrócili się w perzynę.
    Vera była już pewna, że i ona tak skończy. Patrzyła po całej trójcie i widziała tę podłą determinację, pomieszaną z chęcią upokorzenia jej i zwykłego rozbicia psychicznego, a wszystko to okraszone było czymś, co czyniło z nich doprawdy niebezpiecznych – cierpliwością. Zdawała sobie sprawę, ze jeśli zechcą, to faktycznie zmienią jej życie w piekło i zrobią to tak, że już nigdy się nie pozbiera. Despotyczny Roldán bowiem nienawidził, kiedy robiono z niego kretyna, a tak się właśnie poczuł, kiedy jakaś tam prosta dziewucha postanowiła odrzucić zaloty jego syna, a więc krwi z jego krwi, wyhodowanego tak – bo w ich rodzie nie wychowywało się dzieci, tylko je kształtowało od początku do końca, tak jak to zrobił jego ojciec, jego dziadek i tak dalej – aby był perfekcyjny w każdym calu i poszedł w jego ślady. Cierpiąca na stany depresyjne, bardzo egzaltowana i wpadająca raz po raz w nowe uzależnienia Pía – która tak naprawdę w życiu nic nie osiągnęła sama i wszystko wykupił jej małżonek – natomiast nerwowo histeryzowała, ponieważ od zawsze chciała zostać babcią i czuła, jakby zabrano jej zabawkę. Panna Throne zorientowała się więc, jak smutną i żałosną oraz nieznającą pojęcia szczęścia rodziną w rzeczywistości byli Saurasowie – szkoda, że tak późno. Niemniej, nie mogła dziwić się z powodu nagłego wybuchu furii i szału Uxbala.
    — Zamilcz! – Krzyczał więc. – Zamilcz w tej chwili! – Unosił się coraz mocniej, aż w końcu nawet wstał, dysząc ciężko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy tak górował nad drobniutką, ciężarną pielęgniarką z Hogwartu, czuła, jak po jej plecach przemieszczając się paskudne, lodowate łapska strachu: nie tak dawno ciepłe, bursztynowe oczy młodego lekarza, nagle zapłonęły taką wściekłością, jakiej nie widziała nawet w najgorszym momencie u Connora, o którym myśl tylko trzymała ją jeszcze w ryzach, przez całkowitym pozwoleniem sobie na rozbicie; niemniej, była tego zdecydowanie coraz bliższa. – Zostaniesz moją żoną – stwierdził, zaciskając mocno szczęki, a dłonie w pięści, natomiast gdy dziewczyna próbowała go jakoś opanować, tylko go mocniej rozsierdziła: nie wiedziała już w związku z tym, co ma robić dalej, bo faktycznie wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji nie było. – W wakacje się pobierzemy tak, jak ustaliliśmy, jak już urodzisz nasze – podkreślił – dziecko, którego mi nie zabierzesz, rozumiesz? Nie zabierzesz go, bo jest moje, bo jestem jego ojcem, rozumiesz, głupia suko? – Nie krygował się: złość kompletnie zżarła mu serce i rozum; co gorsza, nikt z jego rodziców nie reagował, jakby uznając zachowanie swego syna za naturalne i normalne, a nawet oczekiwane. – Wkładając to na palec! – Ryknął na koniec i chwycił jej rękę.
      — Nie! – Szarpnęła się gwałtownie, dopiero wtedy budząc się niejako z letargu: zrozumiała, jak bardzo naraża swoje niewinne maleństwo, które niespokojnie poruszała się pod jej sercem, jakby ostrzegając, że w niedługim czasie zdarzy się coś całkowicie okropnego i nieprzyjemnego, co może skończyć się doprawdy tragicznie. Vereena jednak odnalazła w tym swoją siłę oraz przewagę nad Saurasami i nim się obejrzeli: wyrwała się z uścisku najmłodszego z nich, pozostawiając go zszokowanego, który nie spodziewał się, że ta kruszyna aż tak gwałtownie zareaguje zamiast posłusznie mu się poddać i pokornie podziękować za jego dobre serce, a jego bliskich w całkowitym osłupieniu. – Nie kocham cię, nigdy cię nie kochałam, nie chcę cię nigdy widzieć na oczy… państwa też nie. Te… te wszystkie groźby… jesteście maluczcy i śmieszni – stwierdziła przez zaciśnięte zęby, aż nimi zgrzytając i czym prędzej chwyciła płaszcz, który w biegu, opuszczając w pośpiechu Herbaciarnię Madame Puddifoot, narzuciła na siebie, wypadając na ośnieżoną uliczkę Hogsmeade. – Zaraza – odetchnęła ciężko i to był jej największy błąd: gdyby od razu ruszyła może Uxbal by jej nie dopadł, a tak w ciągu chwili zdarzyło się parę rzeczy. On krzyczał, ona szła dalej, on ją gonił, ona brnęła w zaspach, on ją dopadł, a ona znowu się szarpała, próbując mu rozsądnie przypomnieć, ze jest w ciąży, co on skwitował stwierdzeniem, ze wie, dlatego nie da jej odejść z j e g o potomkiem, na co ona zareagowała zdecydowanie zbyt gwałtownie: – Ono nie jest twoje! – Ryknęła prosto w jego twarz, ledwo powstrzymując się od wybuchu płaczu: czuła się podle, że tak źle go potraktowała. – Kłamałam! Ono nie jest twoje! – Chyba cała wioska ją słyszała, gdy w końcu, po miesiącach, wyznawała prawdę.
      — Ty… ty… – stężał, ale wciąż mocno ją trzymał; dyszał przy tym ciężko i robił jej siniaki na ramionach, a kiedy dotarł do niego sens jej słów, nie powstrzymał się: wymierzył jej silny, siarczysty policzek, który nie tylko rozciął jej wargę, ale obrócił głowę, a co za tym idzie całe drobne, osłabione ciałko, które finalnie gruchnęła o błoto zalegające na głównym dukcie miasteczka czarodziejskiego. Po jej brodzie spłynęła krew. – Ty podła zakłamana kurwo! – Ryknął, a ona miała wrażenie, że zasługuje na takie słowa w każdym calu. – Ty głupia dziwko! – Cofnął się o pół kroku, wyszarpał różdżkę z połów płaszcza, a kiedy w nią wycelował, nagle obok pojawiło się jakieś wielkie cielsko, do którego przylgnęła ufnie: zapach i ciepło Connora zadziałały na nią kojąco, a ona szeptała niczym mantrę jego imię. – Zostaw moją narzeczoną! Zostaw moje dziecko! – Młody Sauras zachowywał się tak, jakby postradał zmysły. – Zostaw, bo zabiję! – Zostaw, ostrzegam! – Darł się dalej nieprzerwanie i drżącą dłonią wciąż kierował ku pielęgniarce. – To moja narzeczona! – Dosłownie rozpłakał się, niczym mały chłopiec, któremu zabrano cukierka.

      V.

      Usuń
  84. Całkowicie rozbita emocjonalnie, zapłakana i rozedrgana do granic możliwości Vereena dawno nie była tak oszołomiona i przerażona, jak w tamtej chwili. Mogła jedynie leżeć w tym cholerny błocie i rozpaczliwie poszukiwać wsparcia i bezpieczeństwa w silnych ramionach Connora – była przy tym pewna, że gdyby nie jego bliskość i ciepło oraz kojący zapach, a także piękny, głęboki głos, niechybnie straciłaby życie: zwyczajnie pękłoby jej serce z rozpaczy nad tym, co się wokół niej działo; nad tym, jak niewiele brakowało do tego, aby coś się stało jej cudownemu maluszkowi. Pewnie też to było powodem, dla którego nie byłą w stanie odpowiedzieć swojemu wspaniałemu wilkołakowi, mimo że wiedziała, iż powinna była – widziała w końcu jego pobladłą twarz, jej pełne paniki wyraz, rozszerzone ze złości oraz troski księżycowe tęczówki i niemalże słyszała spłoszony rytm jego wielkiego serca, przez co doskonale wiedziała, bo sama przecież niedawno była w odwrotnej sytuacji, jakby na jego miejscu, kiedy to znalazła go w Zakazanym Lesie, jakie katusze przezywał. Gardło pielęgniarki odmówiło jednak całkowicie posłuszeństwa i chociaż uchyliła usta, pragnąć coś powiedzieć – z jej ściśniętej od histerii krtani nie dobył się żaden dźwięk. Była więc w stanie tylko patrzeć na niego z przestrachem, ale i ulgą we fiołkowych oczach.
    — J-jestem… – niepomiernie dużo czasu zajęło jej, zanim udało się jej cokolwiek wyznać. Niemniej, była z siebie niebywale dumna, że w końcu zmusiła się do działania. – Och, Boże, Connor! – Zawyła nagle i rzuciła się mu na szyję: nieważne, że bolało ją wszystko, warga jej krwawiła, a młody Sauras wydzierał się nad nią i odgrażał, skoro miała tak blisko siebie mężczyznę, który koił każde jej smutki. – Boże… Boże, a-a dziecko… Connor, co z naszym dzieckiem? – Załkała żałośnie i dopóki jej nie uspokoił, wystukawszy rytm bicia tego maleńkiego cudu, tak długo Vera wczepiała się w niego kurczowo, robiąc sobie jeszcze większą krzywdę. – N-nie… nie… – kiedy zaś pojawiła się obok nigdy przemiła, starsza pani, pragnąca udzielić jej pomocy, jeszcze mocniej przylgnęła do swojego ukochanego, jakby w obawie, że zostanie mu zabrana. – Proszę… nie… – załkała żałośnie, czując na ramieniu pulchniutką dłoń kobiety i wpadając w coraz silniejsze drgawki; niemalże więc obrażona zerknęła na Greybacka, który delikatnie ją odsunął i pozwolił obcej otrzeć jej twarz. Dopiero wtedy mogła spojrzeć w poczciwe oczy, które przypominały jej tęczówki jej własnej babci i odetchnąć z lekką ulgą. – Dziękuję – szepnęła, pociągając nosem i ocierając rzęsy ze słonych kropel. – J-ja… ja nie wiem… siódmy… prawie siódmy i nie mam pojęcia, nie sprawdziliśmy– dukała oszołomiona dobrocią oraz zainteresowaniem, tak różnych od tego, co otrzymała od swojego pseudo-narzeczonego i niedoszłych, na szczęście, teściów. Uxbal, jakby kompletnie postradawszy rozum i nie rozumiejąc, w jak niebezpiecznej dla siebie sytuacji się znalazł, nie przestawał jednak sączyć swego jadu i nim się obejrzała, profesor ONMS już u niemu kroczył: – Connor na miłość boską wracaj! – Zawyła rozpaczliwie. – Nie zostawiaj mnie, błagam! – Załkała, ale nie słuchał jej: jego twarz przybrała nieco zwierzęcy wygląd, a on sam kroczył wściekle ku młodemu Hiszpanowi, bez trudu wytrącając mu różdżkę z dłoni, a późnie przyciskając go do ściany. Panna Thorne z trudem się podniosła i podbiegła do mężczyzn. – Connor, skarbie… nie warto… błagam – szeptała, ciągnął go za silne ramię; z Herbaciarni wyszli starzy Saurasowie, ściągający już Ministerstwo Magii, podczas gdy jego syn piszczał i wyrywał się gorzej niż egzaltowana, delikatna panienka o dziewiczym spojrzeniu. – Kochany mój – położyła dłonie na jego przegubie i zmusiła, aby spojrzał jej w oczy – to ścierwo – warknęła nie zasługuję na to, aby nas przez niego rozdzielono, to… och, kurwa, Uxbal, jak mogłeś myśleć, że jesteś ojcem tego dziecka, skoro nie masz jaj, hm? – Warknęła na chłopaczynę, który paskudnie się zapłakał.

    gotowa bronić tego, co kocha najmocniej VERA i rozhisteryzowany dupek

    OdpowiedzUsuń
  85. Najpewniej znowu – co chyba stawało się w jej wypadku jakąś chorą normą – nie zachowała się absolutnie racjonalnie, pozwalając sobie na takie szarże zaraz po upadku, który mógł się skończyć dla niej – a przede wszystkim dla maluszka pod jej sercem – całkowicie tragicznie. Vereena jednak nie potrafiła kierować się rozsądkiem w chwili, w której widziała, jak jej ukochany mężczyzna prowokuje przepełniona jadem i podłością rodzinę do powzięcia doprawdy nieprzyjemnych – a na dodatek całkowicie niesprawiedliwych; nikt nie uwierzyłby jednak wilkołakowi i pół-wili, tylko właśnie szanowanej, czysto-krwistej familii czarodziejów zza granicy – kroków, wynikając z wyssanych z palca – jakby nie patrzeć: stawał w obronie swojej kobiety i dziecka, ale to i tak, jeśli chodziło o Saurasów, którzy dostrzegli, jak ich rozhisteryzowany niczym głupia baba , syneczek, jest bez trudu unoszony za chabety i przyciskany do ściany jednego z budyneczków w Hogsmeade przez postawnego, niemalże dwumetrowego osobnika, niewyglądającego na pierwszy rzut oka na potulnego i miłego oraz dobrego; dobrze, że pozory myliły – oskarżeń. Nie mogła więc pozwolić, aby Connor faktycznie dał im jakiekolwiek podwaliny do tego, aby wytoczyć mu sprawę sądową, a tym samym zniszczyć im obojgu – oraz ich kochanej, niewinnej kruszynie – życie, bo najmniejszym wątpliwościom nie ulegało, że gdyby Uxbalowi spadł chociażby jeden włosek z głowy – przy czym nieistotne było to, że zaatakował półtorametrową, delikatną ciężarną na środki ulic – to Roldán i Pía wytoczyliby swoje ciężkie działa, poruszyli niebem, ziemią oraz całym Ministerstwem Magii we wszystkich krajach i zawarli pakt z samym Czarnym Panem, byleby tylko znaleźć odpowiednie kruczki prawne i upodlenie „sprawców” zajścia.
    — Nie, skarbie, nie odejdę – mówiła więc butnie i z pełnym przekonaniem, ignorując nie tylko słowa starszej pani, która się o nią ewidentnie martwiła, ale także i właśnie Greybacka, który wciąż trzymał lekarza w mocnym uścisku; ten zaś histeryzował tak, że Vera nie mogła uwierzyć, ze jest dojrzałym dwudziestosześciolatkiem na odpowiedzialnym stanowisku w Szpitalu Świętego Munga, gdzie, w teorii, ratuje życia, a ku temu mógł mieć poważne wątpliwości, biorąc pod uwagę, że ją zaatakował: owszem, w pewnym sensie zasłużyła sobie na jego nienawiść, za te wszystkie kłamstwa, zwodzenie go i ciągłe dawanie niepotrzebnej nadziei, która finalnie pękła niczym bańka mydlana, ale mimo wszystko nie zasługiwała, a przede wszystkim nie zasługiwało jej dziecko, na to, aby rzucać nią o ziemię, niczym brudną szmatą i wyzywać od najgorszych przy okazji, co czynił dalej, jakby niepomny tego, że w ciągu chwili dwumetrowy mężczyzna o żelaznym uścisku i zwierzęcych, pełnych furii rysach, może zgnieść mu krtań; był za bardzo przekonany o swojej wyższości i potędze pieniędzy jego rodziców. Nie mogła tego nie skomentować. – Och, zamilcz już, jesteś żałosny… – prychnęła na niego jeszcze, gdy wciąż się odgrażał, a do jego oszczerstw dołączyli się matka i ojciec, zachowujący jednak odległość, aby przypadkiem nie dostać rykoszetem: mimo wszystko siebie cenili bardziej, niż syna, co zakrawało o jakiś ponury absurd. – Już dobrze, najdroższy – najpierw, zanim zdecydowała się cokolwiek odpowiedzieć Saurasom, postanowiła skupić się na roztrzęsionym, wściekłym Connorze, który sprawiał, ze Roldán i Pía jeszcze bardziej się nakręcali, ciągle powtarzając, że nikt nie odbierze im wnuka. – Spróbujcie się zbliżyć do mojego dziecka – zazgrzytała zębami. – Może i z wami nie wygram, może i was nie pokonam, bo macie całe fury galeonów w domu, ale przysięgam, zrobię wam taki smród, który będzie się ciągnął latami – stanęła przed ukochanym, dumnie i wyzywająco unosząc głowę. – Nie poddam się, a w Mungu szybko się dowiedzą, co Uxbal zrobił. Zwolnią go dyscyplinarnie – ostrzegła, dysząc ciężko i chwytając się z bólu pod brzuchem. – Ostrzegam – rzuciła wyzywająco, ukrywając dyskomfort.

    zdeterminowana, aby walczyć o rodzinę VERA

    OdpowiedzUsuń
  86. — Nikt nas nie pokona – przytaknęła Vereena, patrząc nadal wyzywająco na Saurasów, jasno dając im do zrozumienia, że nie cofnie się przed niczym, jeśli chodzi o jej bliskich, a hiszpańska rodzina stanowiła zagrożenie dla Connora i przede wszystkim maluszka, którego z miłości powołali na ten świat. – Możecie kupić sobie stanowiska i sędziów, możecie kłamać i manipulować, możecie nawet nam grozić, że to my, zamiast Uxbala, który na to zasługuje – spojrzała na zapłakanego dwudziestosześciolatka, chowającego się za rodzicami, z którego nosa malowniczo zwisał gil; Vera skrzywiła się aż z wrażenia, orientując się, że przez te wszystkie lata widziała i znała jedynie aktora, wyprodukowaną przez familię istotę, która nie miała nic wspólnego z tym, jaki był w rzeczywistości i nie mogła pojąć, czy to ona była tak głupia i ślepa, że tego wcześniej nie ostrzegła, czy to może on faktycznie był tak świetnym aktorem, który wprost perfekcyjnie odgrywał powierzoną sobie rolę – trafimy do więzienia, ale, do cholery, spójrzcie na siebie: jesteście śmieszni i żałośni, bo nie wiecie, co znaczy to, co my – podkreśliła dumnie – mamy – uśmiechnęła się szyderczo i nabrała głośno powietrza w płuca, kontynuując: – Wywołam jednak skandal, jeśli mnie do tego zmusicie, zrobię wszystko, bo mam świadków, a wy… wy macie właśnie tylko – nacisnęła, aby nikt nie miał wątpliwości, jak naprawdę są ubodzy Roldán i Pía oraz ich syn, nie mając pojęcia, co znaczy prawdziwa miłość i chociaż wydawało się to mocno przesadzone i górnolotne: młodziutka pielęgniarka miała, stety-niestety, rację – swoje fury galeonów – zakończyła z drwiną i zerknęła z miłością na swój wielki, kochany ideał, a w jej fiołkowych oczach natychmiast zniknęła pogarda i złość, a pojawiło się na ich miejsce ciepło i radość: wystarczyło jedno spojrzenie, a już jej serce skakało wesoło i głośno w jej piersi. Pewnego tego i gotowa do powrotu do siebie, już chciała chwycić profesora za wielkie ramię i skierować się do Hogwartu, ignorując swojego niedoszłego narzeczonego oraz jego bliskich, gdy nagle jej lędźwie i podbrzusze przeszedł nieprzyjemny prąd. Rzecz jasna, początkowo bardzo chciała to ukryć, aby nie denerwować nikogo, zapominając przy tym, że jej ukochany ma niesamowitą więź z ich maluszkiem i natychmiast wyczuwa, kiedy dzieje się coś niedobrego. Zresztą, i ona, jako zakochana po uszy matka, nie powstrzymała się od czułego gestu, którym objęła swój słodki nadbagaż, ukryty pod błękitną, męską koszulą, którą otrzymała od wilkołaka, aby nie musieć ciągle dokupywać ciążowych ubrań. – W-wszystko… wszystko d-dobrze – wyszeptała, oddychając głośno i miarowo, celem rozluźnienia organizmu, który już spinał się z paniki: pewnie normalnie nie przejęłaby się tym, aż tak bardzo, ale w tamtej chwili w grę wchodziło brutalne poturbowanie przez uzdrowiciela ze Szpitala Świętego Munga, które mogło zaszkodzić jej kruszynie. Co gorsza, Saurasowie, w pierwszej chwili przerażeni słowami panny Thorne, bo niczego tak się nie bali, jak skandalu i wykluczenia z towarzystwa, kiedy dostrzegli, jak jest słaba, znowu zaatakowali, posuwając się nawet do tego, że to ona zaszkodziła swojemu małemu cudowi. – Nie mów tak! – Ryknęła, nagle przebijając wszystkie swoje tamy, gdy nauczyciel Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, zasugerował, że Uxbal mógł zabić ich dziecko; rodzice chłopaka w ogóle się tym nie przejęli dalej rzucając paskudnymi oskarżeniami i grożąc nie tylko Azkabanem, ale i odebraniem praw do wychowywania syna lub córki, które nosiła w swoim łonie pół-wila. – Nigdy tak nie mów! – Wpiła palce wolnej ręki w jego przegub. Dyszała coraz ciężej, blednąc gwałtownie. – Connor – wydusiła z siebie w końcu – nie do Munga – przełknęła z trudem ślinę – do domu – miała oczywiście na myśli ich klaustrofobiczną, ale ciepłą oraz wspaniałą, bo wypełnioną nimi, komnatę w zamku. – Muszę się tylko położyć i wszystko będzie dobrze, n-nie… och… – skrzywiła się nieładnie, z bólu, pochylając się, jakby dźgnięta nożem.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  87. — Myślę o sobie – odparowała Vereena, mrużąc oczy, bo nie podobała się jej impertynencja Connora, mimo że doskonale wiedziała, iż ta całkowicie wynika z troski o nią i miłości, jaką żywił wobec jej osoby. Niemniej, w tamtej chwili, tak mocno obolała, odebrała jego uwagę bardzo personalnie, chociaż pewnie niepotrzebnie: uznała bowiem, że mężczyzna sugeruje, jakoby w ogóle się sobą nie przejmowała, a tym samym, niejako potwierdzał słowa Saurasów, że naraża swoje maleństwo na niebezpieczeństwo, co było bujdą. Owszem, jako pielęgniarka zawsze myślała przede wszystkim o innych i to im w pierwszej kolejności udzielała pomocy, jednak kiedy kwestia sprowadzała się do jej dziecka, nie patrzyła, co się dzieje wokół, tylko skupiała się na nim właśnie, a za tym szło to, że pilnowała i siebie, bo była przecież odpowiedzialna, wbrew opinii, jaką głosili namiętnie rodzice Uxbala; wciąż malowniczo zanoszącego się brzydkim płaczem za spódnicą matki. – Przecież… zaraz mi przejdzie… – szkoda, że jej słaby głosik wypowiedział słowa będące niczym zła wróżba i kiedy tylko one w pełni rozbrzmiały: zrobiło się z nią znacznie gorzej. – Nie… niech się nie zbliża… – już dyszała od wysiłku, a na jej czole, mimo zimno, wystąpiły kropelki potu: próbowała robić wszystko, aby nie krzyczeć z cierpienia. – Weź mnie do domu – powtórzyła.
    Niestety, nie było możliwości, aby profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami w Hogwarcie miał chociażby cień szansy, aby pomóc swojej partnerce, a przy okazji matce swego potomka, bo ta, gdyby nie szybkie oparcie się o niego, niechybnie wylądowałaby na ziemi z bólu, zwijając się na niej w agonalnych spazmach – pamiętała, jak się czuła, kiedy było łamane jej serce, pamiętała, jak paskudnie rwało, kiedy miała rozharatane lewe ramię po wilkołaczych pazurach, pamiętała, jak raz w szkole podstawowej skręciła sobie kostkę, ale nic, dosłownie nic, nie równało się z tym, co odczuwała w tamtej chwili: z tym paskudnym uciskiem w podbrzuszu i lędźwiach, który doprowadził ją najpierw do jęków, później skomleń, aż wreszcie do regularnego wrzasku, przypominającego krzyk umierającego człowieka. Co gorsza, miała wrażenie, że maluch w jej łonie dziwnie się przesunął, a nią samą ogarnęła nagła – i kompletnie nierozsądne oraz nielogiczne, szczególnie zważywszy, że jeszcze miała przynajmniej trzy miesiące do rozwiązania, według wyliczeń doktora Cartera – potrzeba parcia. To zaś tylko wzbudziło w niej strach i stres, doprowadzająco do tego, że jej fiołkowe oczy wypełniły się czystą paniką, kiedy rozglądała się wokół, w poszukiwaniu odpowiedzi, na to, co się z nią działo. Nic nie mogło jej przygotować na straszną prawdę.
    — Boże, Boże, Boże… – dukała, coraz trudniej powstrzymując się od histerii, na której skraju się znajdowała. – Uuu… o Jezu, jak boli… – mówiła, zaciskając szczęki, piłując sobie zęby i przegryzając dolna wargę, kiedy pochylała się co chwilę i prostowała, licząc, że może rozluźni mięśnie. Na nic się to jednak nie zdawało. – C-co… Connor, co? – Nie do końca zrozumiała, co do niej mówił; czy też raczej: świetnie zrozumiała, ale wyparła to z siebie. Wrzasnęła, gdy jej ciało przeszedł silny skurcz. – Za szybko, o panie, za szybko – wydyszała żałośnie słabiutko, nie potrafiąc opanować ani siebie, ani organizmu. – Co. – Nagle dotarło do niej, co przekazywał jej ukochany. – Co ty mówisz… co ty mówisz, Boże, Connor, nie… nie. Nie – kręciła energicznie głową. Po chwili w końcu przyłożyła dłonie na swoje uda, po czym powoli je podniosła i przyjrzała się czerwonym plamom na swojej jasnej skórze. Zamarła, nie oddychając nawet. Długo tak trwała w całkowitym bezruchu, zanim zaczęła się cała trząść: dosłownie, jakby trawiła ją zdecydowanie za wysoka gorączka, ale nie mogła wydusić z siebie słowa, bowiem jej krtań i usta oraz język odmówiły posłuszeństwa i dopiero kiedy pozwoliła kilku łzom popłynąć po przeraźliwie bladych policzkach, nabrała powietrza w płuca. Szepnęła całkowicie rozdygotana i rozbita: – Ratuj je…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie była w stanie dodać nic więcej. Poddała się swojemu strachowi i bólowi – przy czym jedno intensyfikowała drugie, a myśl o tym, że Uxbal, którego nienawidziłam tak mocno i takim rodzajem nienawiści, że pewnie gdyby zechciała, bez trudu mogłaby rzucić na niego jedno z Zaklęć Niewybaczalnych, mógł doprowadzić do skrzywdzenia jej niewinnej, kochanej kruszynki, tylko dolewała przysłowiowej oliwy do ognia, dosłownie zwalając Verę z nóg; gdyby nie Greyback, byłoby już po niej. Co prawda, on również był ową mitologiczną Kasandrą, przynoszącą złe wieści – dotyczące serduszka ich dzieciątka, które, jak wynikało z jego chaotycznych wyznań, biło coraz słabiej, co sprawiało, że młodziutka pielęgniarka miała już mroczki przed oczami: gdyby straciła swojego potomka, straciłaby również swoje życie – ale jednocześnie zdawała sobie, że dzięki tej więzi, jaką posiadały dwie najważniejsze dla niej istoty, mogła je wzajemnie ratować. Niemniej, w tamtej chwili jeszcze nie potrafiła tego do końca docenić, tylko patrzyła, jak wypływa z niej coraz więcej krwi, brocząc jej dżinsowe spodnie na czerwono – widok ten odbierał jej dech i doprowadzał do całkowitego osłabnięcia: nie tylko na tle psychicznym, ale również fizycznym, co faktycznie mogłoby doprowadzić do jakiejś straszliwej tragedii. Wrzask jej ukochanego tylko to potwierdzał.
      W związku z tym, zupełnie nie pamiętała, jak się znaleźli w Szpitalu Świętego Munga – była jednak wdzięczna, że w ogóle tam dotarli, bo rzeczywiście było to jedyne miejsce, gdzie ktokolwiek mógł pomóc ich dziecku – ani, co się w ogóle wokół nich działo. Wiedziała tylko, że gdzieś się przepychają – czuła to po ułożeniu wielkiego cała profesora; każdy jego ruch sprawiał jej nieopisany ból, przez który niemalże traciła przytomność, podczas gdy posoka zalewała jej uda. Potężny głos wilkołaka odbijał się zaś od ścian czarodziejskiej placówki medycznej i mieszał się z innymi – tymi pełnymi oburzenia, innych ludzi czekających w kolejkach na izbie przyjęć oraz lekarskimi, które zdawały się być znacznie bardziej przychylne dla przyszłych rodziców i to chyba dzięki nim znalazła się w miękkim łóżku w sali na uboczu, gdzie natychmiast doskoczyła do niej lekarka. W starszej, poczciwej twarzy natychmiast rozpoznała Dory Walters, jej dawną przełożoną i znajomą, ale chociaż bardzo chciała odpowiadać na jej pytania – nie była w stanie: kuliła się jedynie na łóżku, opierając się na jednej ręce zgiętej w łokciu, drugą dłonią gładziła napięty brzuch, krzywiła się i jęczała, trzymając podkurczone nogi i robiąc wszystko, aby powstrzymać potrzebę parcia, która nasiliła się jeszcze mocniej. Diagnoza ją jednak zmroziła skutecznie.
      — Odklejenie łożyska – powtórzyła jeszcze bardziej rozedrgana, biała niczym ściana, niepowstrzymująca gorzkich łez sunących po jej policzkach i wpadających do uchylonych z wrażenia, posiniałych ust. – Nie… nie… Dory, zrób coś! – Ryknęła na pielęgniarkę, gotowa sama się ratować, chociaż nie miała zielonego pojęcia, co robić: była szkolona na przypadek właśnie takich wypadków, ale w tamtej chwili cała wiedza uleciała jej z głowy; na szczęście lekarka zachowała zimną krew i zorientowawszy się, że Vereena nie powie jej nic więcej, zdała się na tłumaczenia mężczyzny, który jej towarzyszył i po krótkim badaniu wymieniła, który to stopień przypadłości oraz inne terminy medyczne, których w tym konkretnym momencie młodziutka pielęgniarka w ogóle nie rozumiała. Wszystko zanotowało samopiszące pióro, a pani Walters przywołała jednym machnięciem różdżki kilka fiolek z eliksirami, tłumacząc, że nie może nic podać jej na ból, bo inaczej wyniki kolejnych testów będę oszukane, a muszą mieć pewność, ze dekokty, które jej poda, zadziałają; bała się używać zaklęć i nie stosowała ich raczej na ciężarnych. – Nie obchodzi mnie to! Masz je uratować! – Zawyła. – Boże, ono nie może umrzeć… ono nie może się jeszcze urodzić… C-Connor… Connor, błagam, błagam – przypominała trochę szaleńca w agonalnym stanie.

      fizycznie i psychicznie zdewastowana VERA, która się boi, jak diabli…

      Usuń
  88. — Proszę, Dory – zachowywała się tak, jakby nie słyszała nic, co wokół niej się działo. W zasadzie, tak faktycznie było i Vereena jedynym, na czym mogła się skupić, to strach o swoje niewinne maleństwo, które dusiło się w jej łonie i, jak wynikało z obserwacji więzi Connora z ich maluchem, którą posiadał, jego serduszko biło znacznie słabiej, co w ogóle doprowadzało młodą pielęgniarkę na skraj rozpaczy, za którym nie było już odwrotu: była tylko pochłaniająca, paskudna gęsta maź, która potrafiła zabić samym swoim chłodem. O jednak istotniejsze, wcale w tej sytuacji nie chodziło o nią, a o dziecko, które nosiła i które kochała tak mocno, że to zdawało się aż niemożliwe, dlatego też poszukiwała pomocy najpierw u Uzdrowicielki, a później u ukochanego, co chyba najlepszym pomysłem nie było, zważywszy na to, że nie był on w wiele lepszym stanie, niż ona sama. W związku z tym, zamiast siebie wspierać, wzajemnie się nakręcali, a do tego wszystko to, co pani Walters podawała dziewczynie, było paskudne w smaku. – Nie cackaj się ze mną, do cholery – warknęła jednak, mając wrażenie, że poczciwa kobieta, ze względu na ich znajomość, zachowuje się znacznie delikatniej. – Dawaj mi wszystko. Wszystko! – Żądała. – Masz uratować moją kruszynę, błagam – wysapała, ponownie zalewając się łzami.
    Nie przestawała przy tym gładzić okrągłego, napiętego brzuszka, ale chociaż wiedziała, że tylko opanowanie się może przynieść jakiekolwiek pozytywne skutki – zwyczajnie nie potrafiła. Słysząc zaś najpierw wrzaski swojego ukochanego wilkołaka – tak rozdzierające, że kilka osób na korytarzu, aż się uniosło z wrażenia, czując, że to co dzieje się w tej małej salce Szpitala Świętego Munga nie jest niczym dobrym i wcale nie wynika z kolejnych idiotycznych eksperymentów z zaklęciami, dekoktami lub magicznymi stworzeniami, tylko jest zwykłym , okrutnym chichotem przewrotnego losu – a następnie jego żałosny płacz, kiedy dobierał się do jej napiętej skóry – pełnej siniaków, częściowo wynikających z silnych ruchów ich potomka, a częściowo będących pamiątką po nieprzyjemnym spotkaniu z Uxbalem – tylko bardziej popadała w dławiącą ją histerię. Gardło miała przez to w pewnym momencie tak ściśnięte, że nawet nie była w stanie przyjmować leków, które Uzdrowicielka – coraz bardziej przerażona, bo sama słyszała, dzięki specjalnemu czarowi, że bicia serduszka malucha w łonie panny Thorne coraz bardziej słabnie – próbowała w nią wcisnąć. W związku z tym, w ostatecznym rozrachunku musiała zwiotczyć pacjentkę, przynajmniej na czas jakiś, aby ułatwić sobie uratowanie jej życia – w innym razie mogłaby zrobić jej większą krzywdę.
    — Musi mi pan wybaczyć – rzuciła szybko do mężczyzny, uwijając się jak w ukropie – ale nie miałam innego wyjścia… – tłumaczyła, jakoś czując, że towarzyszowi jej byłej stażystki wcale się ten zabieg nie spodoba. – Gdyby Vera nadal tak się spinała i cierpiała – zerknęła z żalem i współczuciem na nieprzytomną, całkowicie bladą i zapłakaną twarz dziewczyny, którzy od krzyku bólu i poszukiwania ratunku zdarła sobie gardło – to nie udałoby mi się zastosować wszystkich procedur, a ona nadal odczuwając potrzebę parcia rozpoczęłaby poród… – skrzywiła się z wrażenia: zdecydowanie to byłoby zbyt wcześnie i niechybnie ani matka, ani dziecko nie przeżyliby tego procesu – W takiej sytuacji… no… tak… och – odetchnęła ciężko, bo nienawidziła dawać złudnych nadziei, ale równie mocno nienawidziła całkowicie ich odbierać, więc w tamtej chwili była w całkowitym impasie. – Nie mogę panu nic mimo wszystko obiecać – powiedziała w końcu, szczerze przejęta i smutna. – Dziecko było niedotlenione dość długo, to mogło doprowadzić do trwałych uszkodzeń… z-znaczy oczywiście… uratujemy je, ale są przypadki, w których magia jest bezskuteczna. – Pogładziła Vereenę po srebrnych włosach, podając jej ostatni eliksir. – Uzupełnię jej krew i obudzę. Ostrzegam… będzie ją bardzo, ale to bardzo, bolało – wyjaśniła i machnęła różdżką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — C-Connor… Connor… – rozgorączkowana, co pani Walters określiła mianem dobrego znaku, bowiem oznaczało to, że jej organizm postanowił się samoczynnie bronić, młodziutka pielęgniarka z Hogwartu, pierwszym co zrobiła, gdy tyko przestał działać czar uspakajający, zaczęła poszukiwać swojego ukochanego: czuła go całym sobą, był obok, do jej nozdrzy dobiegał jego cudownie intensywny zapach, a ciepło wielkiego ciała wspaniale ją otulało. Niestety, była to ledwie chwila, bo zaraz to wszystko, co dobre, zeszło na dalszy plan, kiedy poczuła przeszywający ból: nie wiedziała, skąd promieniuje i jak się w niej znalazł, bya pewna jedynie tego, że jeżeli ma tak cierpieć, to woli umrzeć. Wrzasnęła i uniosła się gwałtownie, a gdyby nie szybka reakcja Dory, niechybnie zrobiłaby sobie krzywdę Uzdrowicielka szybko nakazała Greybackowi trzymać swoją ciężarną partnerkę i tak naprawdę to jego czekała droga przez mękę. Musiał patrzeć, jak jego kobieta zwija się w agonii i nie mógł nic z tym zrobić. – N-nie… nie… nie… Boże… Jezu, jak… Connor… n-nie… błagam zabij mnie… Boże, jak boli… nie… – sapała, krzyczała, rwała się i coraz mocniej pociła się od wysiłku, ale to na nic się nie zdawało: pomoc nie nadchodziła. Oczywiście, poczciwa lekarka z dłuższym stażem pracy, również nie była zadowolona z takiego obrotu spraw, czego zresztą nie ukrywała, ale żeby mieć pewność, że łożysko na powrót się przykleiło do ścinek macicy i nie zagraża ani matce, ani dziecku, nie mogła pozwolić, aby panna Throne nic nie czuła pod wpływem specyfików przeciwbólowo-odurzających; szczególnie, że cierpiała na cukrzycę. – Nie chcę żadnej obserwacji! – Zawyła zaś rozhisteryzowana pacjentka, dosłownie rzucając się na wąskim łóżku w śmiertelnych niemalże spazmach; nie podobało się jej, że profesor ONMS otrzymał zadanie odnotowywania w niej wszystkich zmian: nie tego potrzebowała. – Chcę umrzeć! Boże… jak to boli… czy wy wiecie, jak to boli?! Jezus Maria, dajcie mi coś! – Wyła, zanosząc się żałosnym płaczem; w rzeczywistości obawiała się, że owo rwanie może skrzywdzić jej kruszynę. – Connor – nagle z szaleństwem wymalowanym na kredowej twarzy, wpiła palce w poły jego płaszcza, unosząc się i patrząc w jego oczach jak ktoś, kto postradał zmysły – pomóż mi – błagała, z trudem otwierając popękane od wysiłku wargi. – Zrobię wszystko… tylko mi pomóż… pomóż małemu… na Boga… co z moim dzieckiem?! – Załkała i ponownie się skrzywiła, padając na poduszki i kuląc się, mimo że panie Walters ciągle próbowała ją przekonać, że tak tylko zrobi krzywdę sobie, jak i swojemu maleństwu.

      cierpiąca, przerażona i załamana VERA THORNE, która sobie ewidentnie nie radzi oraz Uzdrowicielka, która chciałaby móc jej ulżyć

      Usuń
  89. — Nie wytrzymam, nie dam rady! – Zaklinała bez przerwy Vereena, będąc w coraz gorszym stanie psychicznym: może ten fizyczny się u niej poprawiał, ale także na niezbyt długo, co niczym dziwnym nie było, skoro tyleż energii marnowała, aby dosłownie nie oszaleć z cierpienia, jakie nią ogarnęło oraz na to, żeby krzyczeć, płakać i błagać o jakąkolwiek pomoc, której nikt dosłownie nie chciał jej udzielić. Co gorsza, spojrzenie z wyrzutem na panią Walters na niewiele się zdało, bowiem chociaż Dory było szkoda ciężarnej pacjentki w bardzo złym stanie, a przy okazji młodszej koleżanki po fachu, to wiedziała, jakie procedury musi zachować i że nie może się pod żadnym pozorze w niektórych kwestiach ugiąć. – Ale wciąż nie jest wystarczająco silne! – Zawyła rozpaczliwie, rwąc się Connorowi z objęć, podczas gdy ten próbował położyć ją z powrotem na łóżku, bo chociaż to, że wystukał rytm serduszka ich dziecka na jej ręce było przyjemna odmianą w tym horrorze, w jakim się znalazła, to wciąż nie było to dla niej całkowicie pocieszające. – Pomóżcie mu! Pomóżcie mi! Nie dam rady… na Boga… nie dam, nie dam! – Zdzierała sobie coraz mocniej struny głosowe, interesując tym samym większość Świętego Munga; ludzie zbierali się pod pomieszczeniem, gdzie leżała. – Boli! – Dławiła się własnymi łzami.
    Była tak beznadziejnie słaba, że niespełna dwadzieścia minut – pełnych jej łez, gróźb, próśb i wrzasków – później, dosłownie odpłynęła: nie zasnęła, a po prostu z wyczerpania straciła przytomność i tak trwała, jakby nie mogąc i nie chcąc się obudzić. Pani Walters parokrotnie ich odwiedziła, namawiając coraz bardziej poszarzałego Greybacka, aby zrezygnował z siedzenia przy łóżku swojej partnerki cały czas – aby zjadł coś, wziął prysznic i już się nie bał, bo Vera jest pod dobrą opieką i stałą kontrolą, a kryzys z godziny na godzinę zdawał się być coraz mocniej opanowany: dziecko silniejsze, chociaż nadal niestety nie było wiadomo, czy odklejenie łożyska nie przyniosło mu jakiś trwałych uszkodzeń, a krwotok powstrzymany, co było doprawdy dobrymi znakami. Oczywiście, nieco niepokojący był fakt, że mijały godziny, a hogwarcka pielęgniarka wciąż nie odzyskiwała świadomości, ale Uzdrowiciele zapewniali, że to kwestia walki organizmu, a nie jakiejś tragedii. Wzeszło więc słońce, wdrapało się najwyżej na nieboskłon i już chyliło się ku upadkowi za linię horyzontu, długimi, styczniowymi promieniami wpadającymi nieśmiało do sali szpitalnej, gdzie leżała panna Thorne, gdy tej zaczęła powoli wracać przytomność. Zderzenie z rzeczywistością było jeszcze bardziej bolesne, niż straszne sny, które śniła przez ostatnie ciężkie godziny.
    — Mmm… mm… – poruszyła niepewnie dłonią, jakby ta nie należała do niej, którą po raz pierwszy od kilkunastu godzin zsunęła ze swojego okrągłego brzuszka na pościel obok, natychmiast opuszkami natrafiając na coś miękkiego i przyjemnego w dotyku: gęste, ciemnie włosy swojego ukochanego. Z trudem poruszyła ręką jeszcze mocniej, wplatając w jego pukle palce, ale wciąż nie otworzyła oczu: bała się, że jeśli podniesie opuchnięte, ołowiane niemalże powieki, to niechybnie świat jej zawiruje tak mocno, że zwymiotuje; mogła to ocenić chociażby po paskudnym ćmieniu w głowie, której również bała się ruszać: ta zdawała się ważyć tony. – Connor… – jej głosik był żałośnie słaby i ochrypnięty od agonalnych i nawołujących pomocy krzyków oraz żałosnego płaczu, którym zanosiła się większość czasu. – Sz-sz… – syknęła, gdy nagle krzyknął, wżynając się w do jej uszu gwałtownie, podrywając się przy tym gwałtownie i miotając jej łóżkiem tak, że znowu jej drobne, osłabione ciałko przeszły paskudne prądy. Skrzywiła się, ale nadal wolała trzymać oczy zamknięte. – Pić – wychrypiała i dopiero kiedy poczuła kubek z wodą przy swoich wargach, zdecydowała się na niego spojrzeć. – Hej, przystojniaku – zaniepokoił ją jego beznadziejny stan, bardziej niż jej własny – aż tak długo spałam? – Uśmiechnęła się blado.

    obudzona i otumaniona VERA

    OdpowiedzUsuń
  90. — Wielki to na pewno – przyznała gardłowo, zmuszając się do niemrawego żarciku, nieprzyjemnie i bardzo chrapliwie oraz mocno niewyraźnie, co było wynikiem jej straszliwych krzyków, które uskuteczniała cały poprzedni wieczór, kiedy pani Walters podała jej eliksiry mające zregenerować jej łożysko i uratować ją oraz dziecko; wciąż jednak uśmiechała się słabiutko i blado: nie rwało a ż tak mocno, chociaż to mogło się w każdej chwili zmienić, a przystojna twarz Connora, jak zawsze działała na nią kojąco, mimo że wyglądał na niewyspanego i spanikowanego, prezentując się jak siedem przysłowiowych nieszczęść. Co prawda, w głębi duszy panicznie obawiała się, że zaraz to wszystko pęknie, a nią znowu zaatakuje ten agonalny stan, który doskonale pamiętała, a który odszedł dopiero wtedy, kiedy poddała się i padła w bezpieczne, ciche i bezbolesne ramiona zbawiennego snu, który regenerował jej ciało wraz z silnymi lekami podanymi przez Uzdrowicieli w Świętym Mungu. – Małe i skrzypiące – przyznała, gdy opadł obok niej na materac; ponownie nie udało się jej ukryć, że najmniejszy ruch jej drobnym, osłabionym ciałkiem oznaczał dla niej nieopisane wręcz fale istnej gehenny, która paraliżowała ją na chwilę i wykrzywiała bladą, wymęczona twarz w grymasie, świadczącym o dyskomforcie; w tamtej chwili pojęła, że powieki ma tak ciężkie i piekące od łez, które zrobiły jej nieładne fioletowo-czerwone obwódki wokół smutnych, fiołkowych oczu, świadczących o tym, jak bardzo nie odpoczęła podczas tych kilku godzin. – Chyba nawet głośniejsze niż to twoje w Boscastle – raz jeszcze uniosła kąciki spękany ust do góry, ignorując przy tym to, jak źle z nią było: nie było potrzeby martwienia jej ukochanego, skoro i tak to by nic nie zmieniło, a żadne z nich nie mogło poradzić nic na jej dolegliwości; jedyne, co im zostało, to j a k o ś to wszystko przeczekać, chociaż żadne z nich nie miało pojęcia, jak mieli sobie z tym radzić. – Teraz już lepiej – prawdą było, że z panną Thorne było wprost fatalnie, ale jednocześnie, jej stwierdzenie absolutnie nie było kłamstwem: kiedy Greyback się nią opiekował, troszczył o jej osobę i tak czule oraz delikatnie dotykał, robiło się z nią zdecydowanie lepiej, chociaż i tak relatywnie było z nią tragicznie. – Wiem, Connor, wiem… my ciebie też – zapewniła szczerze. – Pomożesz mi usiąść? – Poprosiła, ale nawet nie była w stanie unieść chudych, drżących ramion: on musiał ją mocno objąć i przytrzymując w żelaznym uścisku jednej ręki, drugą ułożyć poduszki w wieżę za jej plecami, aby mogła się o nią wygodnie oprzeć. – Nie płacz już – poprosiła i kiedy pochylał się nad nią, scałowała kilka słonych kropel z jego policzków, a później na chwilę zapatrzyła się na swój okrągły brzuszek, nagle z trudem zsuwając kołdrę z niego i nieco powijając szpitalną koszulę, w którą jednym zaklęciem przebrała ją Dory. Stęknęła na widok siniaków i czerwonych plam na swojej napitej skórze. – W-wiesz… n-nie… nie jestem… nie jestem pewna – przyznała w końcu ze wstydem, ale nie do końca logicznie, bowiem też nie wiedziała, czy w ogóle istnieją odpowiednie słowa, w które mogłaby ubrać fakt, że tak bardzo ją boli, że zagłusza to u niej wyczuwanie ruchów ich dziecka. – Co z nim? A-albo… albo z nią – sprostowała, układając drobną dłoń obok wielkie wilkołaczej, która zajmowała niemalże całą powierzchnię jej słodkiej wypukłości. Dopiero kiedy została uspokojona, że serduszko ich kruszyny bije prawidłowo, odetchnęła z pełną ulgą. Ponownie na chwilę zapadła między nimi cisza. – Przepraszam – szepnęła nagle. – P-przepraszam, b-bo miałeś rację… powinieneś iść z mną… powinnam… nie powinnam była się w ogóle widywać z Uxbalem – zadrżała tak gwałtownie na wspomnienie młodego Saurasa, że aż zrobiło się jej niedobrze; potrzebowała kilkunastu sekund hiperwentylacji, aby się opanować. – On mógł zabić nasz dziecko – stwierdziła nagle rozhisteryzowana i załamana całkowicie zrozpaczona. – Mógł je zabić przeze mnie… – oskarżała się twardo.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  91. — Jak mogę tak nie myśleć, s-skoro… skoro to przeze mnie… to wszystko moja wina! – Załkała żałośnie i rozdzierająco Vereena, umykając przed słodkim dotykiem Connora, czując się go bowiem całkowicie niegodną, jako ta, która naraziła na szwank ich maluszka, naiwnie wierząc w dobro ewidentnie chorego mężczyzny, przed którym ukochany ją ostrzegał. Było jej w związku z tym podwójnie źle, bo przecież ostatecznie uparła się, mimo jego namów, że pójdzie do Herbaciarni Madame Puddifoot sama, głupio uznając, że nic jej się nie stanie, właśnie chociażby ze względu na dobór miejsca spotkania. – Miałeś rację – chwyciła jego potężną dłoń w swoje drobne i przysunęła do sowich bladych, popękanych ust, składając na niej kilka czułych pocałunków. – To niesamowite, jak twoja psia intuicja jest mądra i dobra – zaśmiała się przez łzy, natychmiast jednak smutniejąc, bo to, co uczynili jej wszyscy Saurasowie było ponad jej wszelkie siły: fakt, jak blisko śmierci znalazło się jej dziecko i gdyby nie magia, to na pewno by nie przeżyło, sprawiał, że zwyczajnie nie potrafiła się chociażby na chwilę uspokoić. – Naprawdę, bardzo chciałabym ci wierzyć, kochany – wyszeptała jeszcze, przymykając powieki, podczas gdy on gładził jej ramiona – ale naprawdę, powinnam była być ostrożniejsza i ciebie słuchać – rzuciła ze wstydem i żalem do siebie.
    Wcale więc nie było dobrze. Vera bowiem nie umiała odrzucić od siebie czarnych myśli związanych właśnie ze spotkaniem z Uxbalem, który wyryło w jej głowie trwałą, zdawałoby się, skazę, z którą w ogóle nie umiała sobie poradzić – a każdym razem, kiedy widziała siniaki na swoim okrągłym brzuchu, wracała do tego, jak ją potraktował i chociaż profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami dwoił się i troił, aby wybić jej to ze zmęczonego umysłu, jego próby kończyły się fiaskiem. Musiał minąć czas, aby jej rany się zagoiły – te na sercu i na duszy, jak i te fizyczne, które na szczęście znikały bardzo szybko, dzięki pomocy Dory i innych wspaniałych Uzdrowicieli ze Szpitala Świętego Munga; doskonale wiedziała, że gdyby nie oni, nigdy nie przeżyłaby ani ona, ani jej kruszyna, bo mugole nie byliby w stanie im pomóc z wielu powodów, poczynając od mało zaawansowanej ciąży, poprzez stopień odklejenia łożyska, aż na w ogóle decyzji o podjęciu działania skończywszy. Na szczęście, świat magii był w niektórych kwestiach znacznie przychylniejszy młodym, przerażonym matkom i dziewczyna mogła ostatecznie w poniedziałek po południu powrócić do swojej komnaty w Hogwarcie, gdzie na stałe przylgnęła do niej łatka wielkiej nieobecnej. Miała jednak zamiar to naprawić – oczywiście w tajemnicy przed partnerem.
    Connor bowiem stawał na głowie, aby się nią opiekować i trzymać w bezpieczniej, złotej klatce, ale wyjątkowo średnio mu to wychodziło, ponieważ Vereena miała swój własny plan na życie i kiedy tylko nie patrzył – pracowała za dwoje, znacznie bardziej spokojna, bo każdego dnia wystukiwał jej rytm bicia serduszka ich dziecka na skórze. Ponadto, kiedy była zajęta, wtedy nie myślała o tym, do czego zdolni byli Saurasowie – w końcu Roldán i Pía nie rzucali słów na wiatr i kiedy mówili, że pociągną ich do odpowiedzialności w Ministerstwie Magii, nawet jeśli wina ewidentnie leżała po stronie ich syna, to na pewno mieli zamiar to zrobić. Bała się, że rzeczywiście pozwą jej ukochanego i znowu będą musieli przechodzić przez cały proces sądzenia się, który wspominała, jako doprawdy paskudny – szczególnie biorąc pod uwagę opiekę funkcjonariuszy prawa, którą otrzymała. Naprawdę zaś nie miała ochoty do tego wracać, szczególnie że dopiero niedawno wrócił jej utracony spokój ducha – może nie do końca, ale przynajmniej względnie. Dlatego też, kiedy dotarły do niej wieści od zaskoczonej Dory – ta nie miała pojęcia o tle całego wypadku byłej podopiecznej – że Uxbal zrezygnował z pracy, odetchnęła z niemałą ulgą: oznaczało to, że nikt już nie będzie miał z chorych styczności z tak podłym człowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, nie znaczyło to, że było dobrze. O ile bowiem jakoś udało im się pogodzić z pojedynczymi sprawami i przejść nad nimi do porządku dziennego – tak, jako całość, ogół paskudnych zdarzeń, które ich dotknęły, te wciąż wracały, nawiedzając ich niczym czarne widma, wisząc i sącząc swój jad do ich głów oraz serc. Naprawdę, nie przypuszczała, że może być gorzej, kiedy nagle okazało się, raptem tydzień po pobycie w Mungu, że jej babcia ponownie zapomniała zażywać insuliny – co gorsza, sama nie mogła się stawić w Boscastle, bo medycy stanowczo zabronili jej teleportacji do końca ciąży, aby nie nadwyrężać tego, co udało im się naprawić. Oddelegowała więc Connora, ale i to na niewiele się zdało – Roselyn była uparta i kiedy stwierdziła, że igieł nie będzie w siebie wbijać, to nie miała zamiaru. Cudem więc listownie udało się jej skontaktować z pielęgniarką z rodzinnej wsi, która obiecała, że będzie zaglądała do starszej pani Thornton i pilnować, aby brała leki. Niestety, na tym wcale ich kłopoty się nie skończyły. Oto niedługo później, w ostatnim tygodniu stycznia otrzymała zawiadomienie z więzienia w Bodmin, gdzie przebywał jej ojciec, w którym informowano ją, że ponownie – pierwszy raz od ponad roku – prosi o spotkanie. Wszystko zachowała jednak dla siebie, nie chcąc martwić profesora.
      Finalnie więc nie można było się jej dziwić, ze w chwili, kiedy wszystko zaczęło się jej sypać w życiu, a echo pobytu w więzieniu oraz szpitalu wciąż głośno się wokół niej odbijało – Vereena zaczęła cierpieć na koszmary senne, będące mieszanką wybuchową wszystkiego złego, co ją dotknęło: mary, w których na raz umierała jej babcia i dziecko, a nad jej zakrwawionym ciałem stał śmiejący się szyderczo Robert w postaci Dementora w Azkabanie, który przyjmował kształt Elrohira, gnębiącego ją podczas sprawy o śmierć Chloe. Dlatego też, kiedy w pierwszy piątek lutego, Connor zniknął w nocy – co czasem robił, gdy na przykład jakiś jego podopieczny potrzebował opieki – a później wrócił trochę, ale dla niej bardzo wyraźnie, inny – wyczulona przez swoje przejścia na wszystkie zmiany – dostrzegła do od razu. Co prawda, nie umiała tego zidentyfikować – wmawiała sobie zresztą, że przesadza i histeryzuje i nie ma się czego obawiać. Niestety, sobota nie przyniosła poprawy i coraz mocniej się stresowała, bo bycie z dala od siebie nie było ani trochę przyjemne, ale szczerze chciała wierzyć – pewnie nieco naiwnie – że miał dużo pracy, a niedziela – czyli ich dzień lenistwa, który zawsze był momentem oddechu, odpoczynku i zupełnego nic nie robienia – wszystko naprawi. Zapomniała przy tym, że los zdecydowanie lubi im płatać figle.
      — Hmmm? – Zamruczała rozleniwiona o poranku, w pierwszej chwili nawet nie do końca orientując się, że wilkołak do niej mówi, bo biorąc pod uwagę, że większość ostatnich dni spędzili milcząc i mijając siebie, fakt że finalnie się do niej odezwał, był mocno zakasującym wydarzeniem. – Moment – mruknęła, nie powstzrymując krótkiego, acz wymownego spojrzenia na niego oraz kpiarskiego uśmieszku, który ewidentnie wyzywał go do walki: skoro on jej unikał, ona postanowiła i jego. Niemniej, przynajmniej nic nie zmieniło się w kwestii, która mówiła ostatni dzień tygodnia doprawdy był jej ulubionym od zawsze. Przeciągnęła się leciutko, upiła łyk kakała i wróciła do lektury „Proroka Codziennego”, jak zawsze zaczynając od nowinek naukowych, pojawiających się gdzieś pod koniec wydania, a następnie informacji związanych z kulturą i sztuką. Najświeższe wiadomości zawsze zostawiała sobie na koniec i nie miała na to żadnego konkretnego wytłumaczenia: po prostu tak lubiła i już. – Boże, Connor, daj mi żyć, już kończę – sarknęła jednak wściekle, a cały jej dobry nastrój minął, kiedy po raz kolejny na nią nacisnął, gdy była w połowie artykułu o festiwalu muzyki klasycznej, odbywającym się w Sankt Petersburgu. – Matko… no już – burknęła, bo i tak nie mogła się skupić. Zaczęła więc składać gazetę i wtedy rzucił się w jej oczy olbrzymi nagłówek na pierwszej stronie, którego przegapienie graniczyło z cudem.

      Usuń
    2. Panna Thorne jednak tego dokonała, mimo że napis głosił „Niespodziewana i tajemnicza śmierć skutecznego aurora. Elrohir Fitz-Oesterlen znaleziony w domu martwy”; „Prorok huczał, bo dawno nie dochodziło do takich rzeczy w kręgach ministerialnych. Vera zaś zamarła i przełknęła głośno ślinę, chwilę wpatrując się w ruchome zdjęcie, kiedy mężczyzna koło czterdziestki, z paskudnym, sardonicznym uśmieszkiem i czymś wymalowanym na twarzy, co sugerowała, jak świetnie się bawił, prowadził słynnego, długo nieuchwytnego zbrodniarza do bram Azkabanu. – Elrohir – zaczęła głucho i musiała odchrząknąć z wrażenia; nie jednak z powodu żalu, ale dlatego, że przeraziło ją to, jak bardzo ta informacja nią nie ruszyła, a nawet przyniosła dziwną ulgę – no… ten auror… co mnie aresztował – zadrżała, przypominając sobie, co nakładł jej do głowy i gdzie zabrał ją na wycieczkę krajoznawczą – n-nie żyje – zmarszczyła czoło i kiedy ponownie zerknęła na ukochanego, już wiedziała: czytała z niego, jak z otwartej księgi, a on nie potrafił ukryć prawdy w księżycowych tęczówkach. Jego zachowanie i śmierć Fitz-Oesterlena nie była przypadkiem. Milczeli oboje bardzo długo, zanim zapytała szeptem, nie chcąc wydawać ostatecznych osądów bez zaczerpnięcia wiedzy ze wszystkich możliwych, dostępnych źródeł: – Chcesz mi coś powiedzieć? – Wydusiła, niemalże błagalnie: jakby prosząc, aby ją wyśmiał, zaprzeczył i przywrócił tym samym utracony spokój. Cała więc aż drżała od emocji, jednocześnie napięta niczym postronki, ściskając w dłoni niedzielne wydanie „Proroka Codziennego”, którego chyba jednak nie chciałaby oglądać. Stwierdzała, ze świat ewidentnie jej nienawidził.

      bardzo przestraszona, zawiedziona, trochę zła, a jednocześnie pełna ulgi VERA THORNE, której niedziela została bezpowrotnie zniszczona

      Usuń
  92. — Mam nadzieję, że przyjemnie się robi ze mnie idiotkę – głos Vereeny był, jakby nie jej: zimny, cichy i pusty, tak bardzo pozbawiony emocji, że niemalże straszył bardziej niż największe demony z bajeczek dla dzieci, które opowiadają swoim pociechom mugolscy i czarodziejscy rodzice, gdzie zawsze pojawia się jakieś monstrum, które porywa niegrzeczne pociechy. Nie potrafiła jednak tego opanować, bowiem Connor zamiast przyznać się do winy, aby nie musiała naprawdę odnieść wrażenia, że jest kretynką, postanowił zgrywać kompletnie niedoinformowanego, czym całkowicie wyprowadził ją z równowagi; o tym stanie zaś świadczyło to, jak bardzo wycofana się stała. Kiedy bowiem całkowicie ją wzbudzało i denerwowało, przechodziła w fazę apodyktycznej królowej lodu, rezygnując z wrzasków i przekleństw, a tym samym pokazując, jak bardzo została zawiedziona. – Sprawiedliwość, taaak… – bardzo powolutku, niemalże ostrzegawczo, i z pietyzmem, złożyła niedzielne wydanie „Proroka Codziennego” z czwartego lutego dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. – Niewidzialna ręka prawa, co? – Pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową, patrząc na niego z żalem we fiołkowych oczach, spod byka, gdy mimo że jasno mu dała do zrozumienia, że zna prawdę, on nadal kontynuował tę beznadziejną farsę.
    Pozwoliła mu jednak grać – trochę na złość, bo doprawdy był fatalnym aktorem i jakąś chorą przyjemność sprawiało jej patrzenie, jak uwija się w ukropie, aby się nie zdradzić, a przy tym w rzeczywistości odsłaniał się jeszcze mocniej. Ponadto, upokarzał się przy tym tak mocno, że panna Thorne nawet nie musiała nic wtrącać – całą ciężką pracę wykonywał za nią, a ona mogła dalej wygodnie siedzieć i słuchać, a przy tym mocno niedowierzać w to, co jej przekazywał. Co prawda, finalnie niemalże wprost przyznał się do popełnionej zbrodni i chyba to tak bardzo w nią uderzyło – fakt, że nie przypominał kogoś, kto jest pełen żalu i skruchy, która pojawiła się zdecydowanie w jego księżycowych oczach zbyt późno, aby Vera mogła ją wziąć za prawdziwą. Oto z jednej strony miała wrażenie, że najchętniej chełpiłby się swoim wyczynem przed światem – a z drugiej: że chciał ją oszukiwać w tej kwestii.
    — Tu piszą – podjęła nagle, zerkając na lid pierwszo-stronnicowego artykułu, wyboldowany i opatrzony eleganckim inicjałem na wzór znaków celtyckich – że, uwaga, cytuję – uśmiechnęła się kpiarsko – „Elrohir Fitz-Oesterlen, auror, lat czterdzieści dwa, został znaleziony martwy w swojej łazience trzeciego lutego wieczorem przez własną siostrę – przeleciała szybko po tekście – śmierć nastąpiła najpewniej dzień wcześniej i nie było to morderstwo na tle ratunkowym – znowu pominęła parę zdań – prokuratora bada sprawę, ale jedyne, co na razie ustaliła do użycie zaklęcia niewybaczalnego z wykorzystaniem własnej różdżki denata” – zakończyła, już pod koniec unosząc się mocno i dosłownie zgrzytając zębami. – Pprzedniego dnia, czyli w piątek. W piątek, kiedy, hm, powinieneś być u swoich zwierząt – zironizowała – ale nie byłeś, prawda? – Wstała powoli z fotela, z lekkim trudem przez swój odmienny stan. Podeszła do parapetu, gdzie trzymali dzbanek z wodą i szklanki, chcąc się napić, ale dłonie za mocno jej drżały. Finalnie więc mogła się jedynie oprzeć o wystającą część okna i przycisnąć czoło do szyby. – Wiesz, co jest najgorsze, Connor? – Zapytała nagle pusto. – Ty naprawdę wierzysz, że postąpiłeś dobrze, szlachetnie i bohatersko, ratując od niego świat… Mój Boże. – Jęknęła. – Moje dziecko ma ojca mordercę… – stwierdziła nagle z całkowitym przekonaniem, ale i przerażeniem. Długo później milczała, dysząc ciężko i próbując się opanować. – Jesteś zwykłym kryminalistą, Connor – dodała i powoli się do niego odwróciła, spoglądając na niego z pogardą i obrzydzeniem – a nie rycerzem w lśniącej zbroi – mówiła cichutko i względnie spokojnie, nie licząc łez w jej oczach – a Ministerstwo pewnego dnia się dowie, a ty nas stracisz… – niemalże załkała.

    załamana, spanikowana i bojąca się przyszłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  93. — J-jak… jak… jak możesz… – będąca na skraju histerii Vereena aż się zapowietrzyła z wrażenia, kiedy sprostował jej słowa, dotyczące postrzegania go, jako ojca jej dziecka. – Jak możesz się tak wybielać? – Aż zapiszczała, naprawdę nie potrafiąc w to wszystko uwierzyć. Nerwowo przetarła drżącymi dłońmi blada twarz. – Na Boga, ty naprawdę nie widzisz nic złego w tym, co zrobiłeś?! – Uniosła się, wpatrując się w niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy, a on zaczepiał ją brutalnie na ulicy, chcąc od niej czegoś, o czym nie miała pojęcia. Ponadto, zdawał się w ogóle nie dostrzegać, że wcale nie mordowania niemiłych aurorów oczekiwało się od zakochanych rodziców, a raczej chronienia swoich pociech przed takimi paskudnymi ludźmi, jak Elrohir. – Connor, Jezu Maria, o czym ty mówisz? Jak możesz w ogóle… – urwała, nie mogąc chwycić tchu. – Wiesz, nietrudno jest wydawać osądy w taki sytuacjach, nieważne, jak się kogoś kocha – musiała to powiedzieć, aby miał świadomość tego, że jej uczucie wobec niego w ogóle nie uległo zmianie: ona po prostu przestawała mu ufać i go lubić, ale wciąż darzyła go nieopisaną wręcz miłością, jakkolwiek to nielogiczne i gryzące się ze sobą było. Cudem więc powstrzymała się od tego, aby nie rzucić się w jego kierunku i nie scałować łez, które zalały jego przystojną twarz: wiedziała jednak, że na to nie zasługuje, dlatego zaryła stopami w wełnianych, grubych skarpetkach o dębowe panele hogwarckiej komnaty, musząc poradzić sobie sama ze swoim żalem. Podobnie, jak Greyback miał za zadanie uporać się z czynem, jakiego się dopuścił; kolejnym kretyńskim zrywem, który mógł zaważyć na ich wspólnym życiu. Nie skomentowała jednak tego w taki sposób, bowiem doprowadziłoby to do awantury, a jej celem było wyjaśnienie sobie wszystkiego i poszukanie rozwiązania; nawinie wierzyła, że takie mogło istnieć, chociaż w rzeczywistości faktycznie powinna była go wyrzucić a trybie natychmiastowym za drzwi. Zamiast tego jednak, odetchnęła ciężko i zerknęła na niego z bólem. – Po prostu… n-nie mogę… – urwała gwałtownie, bowiem profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami nagle poderwał się szybko i zwinnie z łóżka, kierując się ku drzwiom. – Znowu uciekasz – stwierdziła do jego wielkich pleców, mając o to jeszcze więcej żalu, niż do tego, co zrobił z pracownikiem Ministerstwa Magii o nazwisku Fitz-Oesterlen. Wtedy w jej fiołkowych oczach zabłysły łzy cierpienia, bo z jednej strony znowu ranił ją niepomiernie, a z drugiej: bała się go powstrzymać, mając ciągle przed oczami wizję tego listopadowego poranka, kiedy bez mrugnięcia okiem ją opuścił, mimo że go błagała. Cofnęła się więc pod okno i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i po prostu czekała, jak zamurowana na rozwój wydarzeń. Nie spodziewała się tylko, takiego zwrotu akcji i płomiennego wyznania ze strony wilkołaka, które uderzyło w nią z siłą tornada zmieszanego z tsunami. Z wrażenia przysiadła z powrotem w fotelu. Boże, ona zrobiłaby dla niego to samo: gdyby mogła, znalazłaby Fenrira i potraktowała go z najgorszym bestialstwem, na jakie byłoby ją stać; najlepiej upadlając go przed śmiercią bez użycia czarów, a za pomocą gołych dłoni, bicza i łańcuchów, tak jak on znęcał się nad swoim synem. Uświadomiwszy to zaś sobie bardzo długo milczała, aż całkowicie zniknęło echo słów mężczyzny, które na stałe wryło się w jej umyśle i sercu. – Nie powinieneś był tego robić – wyszeptała, calutka drżąc pod wpływem jego monologu oraz swojego poszerzonego spektrum pojmowania świata i samej siebie; trochę ją przerażało to, że byłaby w stanie naprawdę się zdobyć na wszystko dla Connora. – Co jeśli cię znajdą? – Jasnym było, że wszystko, co jej powiedział, mocno do niej trafiło, bo już nie oskarżała, nie drwiła i nie pogardzała: po prostu martwiła się przyszłością i zachowywała się jak prawdziwie zakochana kobieta, chcąca bronić swojego mężczyznę. On zabijał, ona pytała, jak głęboki grób ma wykopać, bez względu na wszystko.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  94. — Connor, kurwa – jęknęła w odpowiedzi na jego przytaknięcie, jeszcze mocniej rozdygotana Vereena, będąca dosłownie na skraju czystej, niedającej się opanować histerii; tym razem nie wynikało to jednak już z przerażeniem swoim odkryciem, które wyczytała z „Proroka Codziennego” i jego księżycowych tęczówek, czy poczucia skrajnej nieodpowiedzialności, jaką się cechował, obudzonej świadomością, że jej ukochany dopuścił się mordu na aurorze, a więc pracowniku Ministerstwa Magii, co zaś za tym szło: ściągnął na nich niebywałe kłopoty, bowiem najwyższa instytucja w świecie czarodziejów nie opuszczała, jeśli chodziło o jej podwładnych i nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że już powołano specjalny zespół, mający na celu badanie niewyjaśnionych okoliczności śmierci Fitz-Oesterlena. Panicznie bała się spoglądania w przyszłość. – Nie możesz mordować każdego, kto ci się nie podoba, rozumiesz? N-nie… nie jesteś Bogiem – powiedziała ze smutkiem, patrząc na niego ze strachem, ale wciąż lekkim żalem. – Nic, dosłownie nic! – uniosła się, podkreślając dobitnie – nie upoważnia cię do tego, aby zabijać tych, którzy krzywo patrzą, bo ludzie patrzyli i będą patrzeć krzywo. Na mnie, na ciebie, na nas. – Tłumaczyła i chociaż brzmiała trochę, jak rozgorączkowana, była zdecydowanie spokojniejsza; a przynajmniej nie miała zamiaru już na niego krzyczeć, czy o cokolwiek oskarżać, bo to całkowicie mijałoby się z celem i byłoby objawem nieopisanej wręcz hipokryzji z jej strony. – Cholera jasna! – Nie wytrzymała jednak, gdy profesor nadal się tłumaczył; chwyciła kilka listów i cisnęła w niego. – A Uxbalowi śmierdziało z gęby przy naszym ostatnim spotkaniu i ktoś może przeżywać przez to takie same katusze jak ja – zakpiła i na chwilę zamilkła. Szukała odpowiednich słów. – Wiem, co uważał – nagle chwyciła wielkie dłonie Greybacka. – Doskonale wiem, co uważał – westchnęła rozdzierająco – ale wciąż nie powinieneś był i nic cię nie tłumaczy, rozumiesz? Ja… ja naprawdę chciałabym – przełknęła głośno ślinę, aby się opanować – żebyś poznał konsekwencję swojego… swojego paskudnego – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, jak to ocenia; oceniałaby tak również to, gdyby zamienili się miejscami, niemniej, na pewno zachowałaby się tak samo – czynu, a-ale… ale jednocześnie nie chcę – uśmiechnęła się smutno. – Connor, błagam – padła przed nim na kolana – nie rób tego więcej. – Poprosiła, a on zamiast jej to obiecać, kontynuował, używając tak okropnych słów, że pielęgniarka nie wytrzymała, poderwała się i spoliczkowała go siarczyście. – Przestań się tym chełpić – warknęła, gdy wspominał o okolicznościach śmierci Elrohira i oczyszczonym miejscu zbrodni – bo jeśli myślisz, że to sprawi, że nie będę miała koszmarów, to się mylisz, ale powiem ci jedno: jeśli jesteś taki skory do używania czarów, to może znajdziesz jakieś zaklęcie, które wyleczy moją babcię, co? Czemu na to nie marnujesz energii? Naprawdę wolisz latać i avadować Saurasa, albo mojego ojca? – Kpiła z niego okrutnie. Przeszła niespokojnie kilka długości komnaty. – Nigdy więcej zabijania, Connor – powiedziała ostro, lodowato, stojąc do niego tyłem; z jej fiołkowych oczu, po pobladłych policzkach ciurkiem spływały łzy. – Wiesz, co jest straszne? – Spytała w końcu, przerywając niesamowicie ciężką i nieprzyjemną ciszę, która zapadła między nimi. – Straszne jest to – podjęła, oddychając szybko i płytko – że ja naprawdę jestem w stanie ci wybaczyć wszystko – odwróciła się do niego powoli, patrząc w jego tęczówki. – Dosłownie: wszystko – wyszeptała z bólem. – Nie znaczy to jednak, że kiedykolwiek zapomnę. – Podeszła do okna i tym razem napiła się wody. – Nigdy więcej do tego nie wrócimy – stwierdziła w końcu. – To dziecko nie będzie miało o tym pojęcia – dyktowała warunku, czując, że w tamtej chwili ma do tego pełne prawo – i powiem to tylko raz: dziękuję, ale następnym razem kup mi sznur pereł, jeśli chcesz pokazać, ze jestem najważniejsza. – Stwierdziła gorzko.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  95. — Wiem, ze mnie kochasz – westchnęła rozdzierająco Vereena, kręcąc srebrną głową – ale nie licz, że teraz ci odpowiem. Nie umiem szachować tym wyznaniem, zależnie od władnego widzimisie i traktować go, jak plastra na wszystkie nasze rany – wyszeptała z żalem, w podtekście oskarżając go o to, że zachowuje się tak, jak powiedzenie, jak wielkie uczucia wobec niej żywi, załatwiałoby wszystkie możliwe sprawy. Niestety, nie tym razem, bo i w tamtej chwili kwestia, którą poruszali, była znacznie większa i cięższa, ponieważ nie dotyczyła bezpośrednio ich samych, a także osoby trzeciej, która z rąk jej wilkołaka straciła życie. – Powiedz mi… a próbowałeś? – Nie powstrzymała się w związku z tym od jeszcze jednego, ostatniego ataku na jego osobę, gdy wspomniał o wynalezieniu zaklęcia, które mogłoby wyleczyć ją i jej babcię z cukrzycy, która, jak podejrzewała, była głównym powodem odklejenia się łożyska, nie tyle co upadek spowodowany przez Uxbala. – Och, Connor – jęknęła w końcu żałośnie słabo i spojrzała raz jeszcze w jego oczy, dostrzegając w nich potwierdzenie tego, co jej mówił: tego, że nie cofnie się przed n i c z y m , aby ją bronić. – Dzisiaj nie umiem tego docenić – szepnęła z żalem, bo echo morderstwa Elrohira było jeszcze zbyt głośne – ale kiedyś na pewno to zrobię – zapewniła jeszcze cichutko.
    Posławszy mu słaby uśmiech, westchnęła rozdzierająco i odwróciła się do niego tyłem, jakby w obawie, że coś się stanie, kiedy będzie na niego patrzeć – już wiedziała, że ta niedziela miała być jedną z najbardziej niezręcznych w jej życiu. Nie mogła bowiem z jednej strony tak do końca wybaczyć Greybackowi – to by oznaczało, że jest współwina śmierci aurora, a przecież o nią nie prosiła, a ponadto, bardzo chciała, aby jej ukochany otrzymał nauczkę za swoje porywcze, idiotyczne czyny i decyzje, które mogły ich naprawdę wiele kosztować, gdyby chociaż zostawił na miejscu zbrodni po sobie chociażby włosek, który mógłby naprowadzić ludzi z Ministerstwa Magii do nich właśnie – ani też nie umiała się całkowicie, permanentnie na niego boczyć – był dla niej zbyt ważny, za mocno za nim szalała i potrafiła mu przecież wybaczyć dosłownie wszystko. Stanęła do niego plecami, nie dlatego więc, że w jej fiołkowych oczach pojawiła się pogarda i obrzydzenie – to minęło bezpowrotnie w chwili, w której uświadomiła sobie, że ona, będąc na jego miejscu, postąpiłaby zupełnie tak samo – ale właśnie w obawie, że jego mina zbitego psiaka zadziała na nią, jako owo najlepsze przekupstwo i tym sposobem zapomni o swoich postanowieniach, rzucając mu się w ramiona. Chciała zaś, aby w pełni zrozumiał błąd, jaki popełnił.
    W związku z tym, taki stan rzeczy – w mniejszych lub większych dawkach natężenia, jeśli chodzi o unikanie siebie i rozmowy półsłówkami – utrzymywał się aż do najbliższej środy, kiedy to w „Proroku Codziennym” można było przeczytać oświadczenie wydane przez władze czarodziejskiego świata, mówiące o tym, ze śmierć Fitz-Oesterlena była wypadkiem przy pracy samego mężczyzny, który zdecydowanie za mocno zawierzał swojej różdżce, która go zamordowała. Rzecz jasna, Vera nie uwierzyła do końca w to, że funkcjonariusze prawa przestaną szukać winnego, a cała informacja nie jest jedynie przykrywką ich ewentualnego guzdrania się, czy mało inteligentnych domysłów oraz generalnie związanych rąk – niemniej, na pewno nieco ją to uspokoiło, bo nawet j e ś l i miano zamiar szukać winnego, to na pewno nie na taką skalę, jak pierwotnie. Wtedy też uznała, że może w końcu przestać się boczyć na Connora – rzecz jasna, nie obyło się bez jeszcze jednej tyrady, którą postanowiła mu zaserwować, celem wbicia mu do głowy, że tak się problemów nie rozwiązuje i są znacznie bardziej polubowne metody, ale niestety: zamknął jej usta pocałunkiem. Pieszczota ta zaś przerodziła się w namiętny taniec stęsknionych warg i języków, a to doprowadziło ich do połączenia się w jedność wśród skotłowanych pieleszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybaczyła mu całkowicie, ale nie zapomniała, przy czym naprawdę dobrze zrobiła, bowiem on postanowił jej już w niedługim czasie – bo dokładnie tydzień później, w Walnetynki – przepięknie odwdzięczyć za jej wiarę w niego i miłość, jaką go darzyła. Zorganizował jej bowiem przepiękny wieczór, dzięki któremu wróciła do bezpiecznego dzieciństwa w Boscastle, na klifach: z bajkami Disney’a i nawet zapachem soli noszonej przez wiatr. Dawno nie była tak oczarowana, jak w tamtej magicznej chwili. Rzecz jasna nie pozostawała mu dłużna – wręczyła mu już wcześniej zakupiony portfel ze skóry ekologicznej, pamiętając, że dla niego wszelkie ubrania ze zwierząt, nieważne, czy tych magicznych, czy też nie, równały się z palpitacjami serca. Prezent może nie był zbyt wyrafinowany, ale nadzwyczaj mu przydatny. Obydwoje przecież posiadali także mugolskiego dokumenty i pieniądze, a noszenie wszystkiego w sakiewce wypchanej galeonami, syklami i knutami zdecydowanie nie było łatwe w użyciu. Oczywiście, aby nie było zbyt sztywno – panna Thorne wsunęła tam swoje ruchome zdjęcie sprzed kilkunastu dni, kiedy to w samej bieliźnie stała przed lustrem i gładziła się po okrągłym brzuszku. Od tamtej pory zaś – zawsze zasypiała obejmując lewy przegub ręki, gdzie lśniła bransoletka z wilczą zawieszką.
      Dzięki temu więc udało im się jakoś wyrzucić myślenie na co dzień o Elrohirze i jego „tajemniczej” śmierci. Co prawda – młodziutką pielęgniarkę nadal nawiedzały koszmary, co jasno pokazywało, że to nie auror był głównym powodem braku jej snu i straszliwych wizji, które po nocach ją nawiedzały, a ogół tego, co ją dotknęło w ostatnich miesiącach. Oczywiście, duży też na to wpływ mogły mieć ciągłe wysyłane – i przez nią ukrywane, aby jej kochany profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami się nie dowiedział; nie było może w nich nic złego, ot parę nakreślonych krzywo i na szybko zdań, zapewniających, że jest niewinny, co dla jego córki było całkowitą bujdą, przez co tym bardziej go nienawidziła – listy od ojca, który dosłownie błagał o spotkanie, a także te, które otrzymywała od babci, która stawała na głowie – czasem posuwając się do szantażu emocjonalnego – aby ściągnąć do rodzinnego domu swoją ciężarną wnuczkę i jej partnera, przy czym niestety żadne tłumaczenia starszej pani nie wystarczały: chciała mieć ich przy sobie i już; w końcu nawet zaczęła zasypywać notkami Greybacka, ale ten na szczęście słuchał Vereeny i nie dawał się przekabacić na stronę Roselyn. Niemniej, finalnie jakoś powrócili do swojej radosnej, bezpieczniej rutyny, która niestety trwała ledwie parę dni.
      Siedemnasty dzień lutego dwa tysiące dwudziestego czwartego roku zapowiadał się dość zwyczajnie – o ile można mówić o zwyczajności jako takiej, jeśli wspominało się o parze, na którą składała się pół-wila i wilkołak, którzy nie tak dawno spłodzili maluszka, dającego swojej drobniutkiej matce się we znaki, zostawiając na jej delikatnej jasnej skórze siniaki, kiedy kopało, i uspakajającego się dopiero pod wpływem wielkich łapsk ojca lub jego głębokiego głosu – bez ekscesów. Ona więc udała się do pracy w Skrzydle Szpitalnym – dowiedziawszy się, że jej koleżanka musi udać na weekend do rodziny, sama zgłosiła się jako zastępstwo, chcąc jakoś zniwelować fakt, że tak wiele dni opuściła – a wilkołak otrzymał za zadanie posprzątanie ich komnaty – ta bowiem stała się już tak zagracona, że nie można było patrzeć i nawet nie chodziło o brak miejsca, bo wystarczyłoby to wszystko wepchnąć do powiększonej szafy, ale zwyczajnie im się za bardzo nie chciało. Panna Throne zmusiła go w związku z tym, aby przy okazji ogarniania powierzchni ich gniazda, posegregował wszystko, co posiadali. Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, że pewnie nie do końca poradzi sobie z tym śpiewająco, pomna tego, co działo się w jego chatce w Kornwalii, ale przynajmniej miała mieć częściowe wsparcie, gdy wróci zmęczona wieczorem.

      Usuń
    2. — Ojejej… – westchnęła jednak, kompletnie nieświadoma czarnych chmur, które się nad nimi zebrały, Vereena, kiedy to z uśmiechem wpakowała się, czy raczej już w jej wypadku, na tym etapie ciąży, wtoczyła się do ich pokoiku. – Och, Connor – jęknęła chwilę później, zdejmując czepek i zerkając na pobojowisko, przez które nie było widać jej dywanu. – Miałeś… Connor? – Urwała, gwałtownie blednąc, kiedy spostrzegła, że wokół papierów, książek i innych dupereli klęczy niemalże dwumetrowy mężczyzna, który wygląda, jak ktoś, kto znajduje się na skraju śmierci. W pierwszym odruchu Vera zapragnęła do niego podbiec, ale wtedy zauważyła, co trzyma w dłoniach: dwie kartki, których nigdy nie powinien był znaleźć i zamiast podjąć dialog oraz jakiekolwiek tłumaczenia, postanowiła się wyłączyć od wszystkich emocji i okutać się mocno lodem, przez którego skorupę nie można było się przebić. O ile jeszcze może zachowałaby względny spokój i po prostu milczała, tak kiedy w jej stronę poleciał jeden z pergaminów, zadrżała, a w jej sercu coś się rozpadło i wybuchło. Najpierw jednak zapowietrzyła się i zrobiła się równie biała, co jej partner. – To moja prywatna sprawa – stwierdziła więc zimno i szybko pochwyciła to, co w kierunku przyleciało i to, co trzymał w dłoniach, wyrywając mu to gwałtownie. – Nie masz prawa grzebać w moich rzeczach – stwierdziła oschle i pieczołowicie złożyła obie informacje, nie spoglądając nawet na nie, w obawie, że się rozpłacze – szczególnie, ze to nie dotyczy ciebie – stwierdziła okrutnie, mimo że wcale tego nie chciała: zwyczajnie łatwiej jej było poradzić sobie z tym wszystkim. – No co się gapisz? – Warknęła. – Zabiłam je i co? – Zazgrzytała zębami; naprawdę oskarżała się w pełni o śmierć swojego synka, zapominając, że zrobiła to nieumyślnie. – Byłam sama, ono było problemem, a ty potworem, który rozorał mi ramię, a później mnie porzucił – dorzuciła paskudnie, wzruszając ramionami obojętnie. Kłamała, ale robiła to tak przekonywująco, że nawet ktoś taki, jak profesor ONMS mógł się nabrać na jej niszczycielskie słowa. – Musimy tu posprzątać – rzuciła nagle, jakby nic się nie stało i wcisnęła wypis z Munga i swoją notatkę do kiszeni uniformu pielęgniarskiego.

      bardzo wycofana i wyjątkowo zimna, jakby obca VERA THORNE, której zachowanie wynika z chęci bronienia się przed złymi wspomnieniami i nie jest prawdą

      Usuń
  96. Naprawdę, nie chciała o tym myśleć – Vereena przecież od lat walczyła, aby wyrzucić z pamięci obraz zawiniątka, które w październiku dwa tysiące dwudziestego roku dostała w swoje ramiona po ciężkim, bolesnym porodzie, którego nawet dobrze nie pamiętała; wiedziała wówczas tylko tyle, ze cierpiała tak bardzo, że nie sposób było tego opisać, chociaż, z perspektywy czasu, po nieco trzech i pół roku, gorszy jednak był ból związany z regeneracją jej łożyska. Wtedy bowiem była nieprzytomna i otumaniona następne przez leki – przed paroma tygodniami zaś pozostawała w pełni świadoma i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo blisko śmieci znalazła się wraz ze swoim niewinnym maleństwem. Tamto wydarzenie wydawało się jej więc swoistym koszmarem, który wracał czasem do niej pod osłoną nocy, ale który jakoś udawało się jej trzymać w ryzach, aby nie atakowało jej notorycznie tak, jak robiło to zaraz na początku, po pogrzebie, gdy powoli przypominała sobie i układała w zmęczonym, przesiąkniętym smutkiem, umyśle, co się wydarzyło oraz jak paskudnej zbrodni się dopuściła. Connor natomiast skutecznie rozdrapał tę ledwo co zasklepioną – głównie dzięki temu, że wrócili wspólnie budowali od podstaw swoją relację i rodzinę – ranę, która ponownie zaczęła rozprzestrzeń w jej poharatanym sercu jad.
    Nie widziała w związku z tym innego wyjścia, jak zrobić wszystko, aby zablokować te wszelkie, okropne emocje i uczucia oraz silne, niemalże zabijające, wyrzuty sumienia za wszelką cenę. Najprostszym zaś sposobem do osiągnięcia tego celu było przybranie pozy kogoś, kogo szczerze nienawidziła – tej Very, która była zimna i niedostępna; tej, która nie liczyła się z innymi; tej, która tak naprawdę nie była nią, tylko wyimaginowanym manekinem, od którego wszystko się odbijało rykoszetem i raniło jej rozmówcę, a w tym wypadku: mężczyznę, którego kochała ponad wszystko, ojca jej maluszka i kogoś, z kim chciałaby spędzić swój czas, do śmierci. Czuła się z tym paskudnie, ale skryła się za tak szczelną maską, ze zupełnie nic nie dało się po niej poznać – zachowywała się tak, jakby takie podejście do życia i do Greybacka było dla niej całkowicie naturalnym, a nie grą, która miała ją uchronić przed wyniszczającymi, bolesnymi wspomnieniami tego, jak nierozważna i zwyczajnie głupia była, dając się ponieść rozpaczy, kilka tygodni po tym, jak została opuszczona przez miłość swojego życia i to właśnie przez niego musiała się odwrócisz. Jego cierpienie było ponad jej wszelkie siły, a co gorsza – to ona była powodem jego agonii. Dlatego też, nienawidziła się w tamtej chwili bardziej, niż kiedykolwiek.
    — Zobacz… jaki bałagan… – mówiła jednak, jak gdyby nigdy nic, tak naprawdę wewnątrz przechodząc prawdziwe katusze, gdy dostrzegała łzy zalewające jego przystojną twarz oraz słyszała jego rozdzierający skowyt; sama miała ochotę przez to płakać, ale natychmiast przypominała sobie, ile łez wylała już przez niego w przeszłości i z trudem się powstrzymywała. Co jednak gorsze, doszła do takiego etapu swojego wycofania się i odłączenia od jakichkolwiek emocji, że uznała, że tak po prawdzie, to zasłużył na tę agonię, skoro ona musiała przechodzić ją przez niego samotnie. Jednak gdy przyznał to na głos, panna Thorne stężała: nie, wcale nie chciała, aby zwijał się w takiej straszliwej gehennie i aż głowa ją bolała od tego, jak w jej wnętrzu walczyły dwie kompletnie różne dziewczyny, o zupełnie skrajnych podejściach do zaistniałej sytuacji. W końcu nie wytrzymała: – Nie ty je zabiłeś – powiedziała to cicho, ale o dziwo, przez to, jak bardzo naładowane zimnem było owo stwierdzenie, przebiło się ono przez dziką rozpacz wilkołaka. – Ja je zabiłam… ja wzięłam odpowiedni lek, ja go w siebie wlałam, ja je zabiłam – podkreśliła, będąc przy tym tak obojętną i wypraną z uczuć, jakby debatowała z mało interesującym rozmówcą na temat pogody za oknem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powoli odwróciła się do niego i niemalże jęknęła, dostrzegając, jak w beznadziejnym był stanie. Milczała bardzo długo, przypominając kogoś, kto się napawa bólem tego niemalże dwumetrowego mężczyzny który wyglądał w tamtej chwili, pośród rozgardiaszu, niczym siedem nieszczęść. – To był chłopiec – powiedziała w końcu i z wrażenia, po raz pierwszy mówiąc o tym na głos, bowiem nikt z jej otoczenia nie miał o tym pojęcia: pracownicy Munga musieli zadowolić się ciszą z jej strony, podobnie jak babcia, która wówczas niewiele widziała przez fakt, że jej jedyny syn okazał się być mordercą. – Miał piętnaście tygodni i urodził się martwy – kontynuowała, przymykając powieki i mając przed oczami tę okropną scenę. – Nikt nie mógł go uratować po tym, jak go zamordowałam – uśmiechnęła się gorzko; ktoś, kto jej nie znał, mógłby stwierdzić, że cieszy się z tego, co zrobiła, ale tak naprawdę, był to wciąż beznadziejny mechanizm obronny – więc przestań się, do chuja – cisnęła w niego książką – mazgaić. Weź się w garść. – Warczała, wyżywając się na nim za swoje własne grzechy. Zbliżyła się do niego i chwyciła jego twarz w swoje dłonie. – Oboje jesteśmy mordercami – szepnęła. – Pasujemy do siebie idealnie, Connor – zakpiła okrutnie. – Pozbywamy się problemów, nie? – Wciąż mówiła, sama siebie niszcząc, aż z wrażenia cofnęła się i oklapła na łóżko. Cisza, jaka wokół zapanowała, dusiła.

      niebędąca sobą, paskudnie okrutna VERKA, która nie jest taka zła, ona się tylko boi…

      Usuń
  97. Pewnie było sporo prawdy w myśleniu Connora w tej kwestii, ze gdyby był tuż obok, na pewno nie podjęłaby tak dramatycznej, powodowanej kretyńskim impulsem samotności i porzucenia, decyzji i nie chwyciłaby tej nieszczęsnej fiolki, która doprowadziła do prawdziwej, życiowej tragedii Vereeny – to śmierci jej malutkiego synka; niewinnego chłopczyka, który nie powinien był płacić pod żadnym pozorem za błędy swoich rodziców: za ojca, który odszedł, nie oglądając się za siebie i za matkę, która w całej swojej histerii stała się egoistką, w ogóle niemyślącą o innych i to przez nią musiał ponieść najwyższą cenę. Dlatego też niczym dziwnym nie było – bo patrząc z jej perspektywy, miała całkowitą rację z braniem wszystkiego na siebie – że uznawała, iż wszystko to, co się wydarzyło w październiku przed ponad trzema i pół rokiem, było tylko i wyłącznie jej winą: to ona przecież dokonała aborcji i może Greyback miał w tym swój udział, większy lub mniejszy, w zależności, pod jakim kątem się na to patrzyła, jednak wciąż pozostawał w białych rękawiczkach. Niemniej – nie wcisnął jej niczego do gardła. Mogła przecież to powstrzymać – oczywiście, że mogła! – ale była zbyt słaba, była zbyt wielkim tchórzem, była za mocno rozżalona, aby – tak, jak zrobiłaby każda inna odpowiedzialna i zwyczajnie dobra pielęgniarka oraz normalna kobieta i przyszła matka – ocenić to z odpowiedniej perspektywy; z perspektywy poczętego malucha, który powinien się był urodzić. Owszem, na początku widziała go, jako problem i przeszkodę oraz sposób na masochistycznie przypominanie sobie o utraconej miłości i nawet w początkowej fazie odetchnęła z ulgą, gdy zniknął – nie było jednak rzeczy na świecie, której bardziej żałowałaby, niż tego, że go straciła. Była zła.
    — Przepraszam – uświadomiwszy sobie, że jeśli ktokolwiek w tej relacji jest potworem, to właśnie ona, prosiła o wybaczenie: za to, że mu nie powiedziała; za to, że to przed zataiła; za to, że go tak paskudnie potraktowała; za to, że cisnęła w niego książką, nabijając mu siniaka; za to, że przez nią się przewrócił i rąbnął o szafę; za to, że tak cierpiał, tak płakał, tak wył i tak bardzo nie rozumiał. Później zaś milczała bardzo długo, trzymając dłonie w opiekuńczym geście na okrągłym brzuszku i orientując się, że ze swoim pierwszym dzieckiem nigdy tak nie robiła, zaślepiona przez wściekłość na jego ojca, który rozorał jej ramię i pogruchotał serce. W końcu jednak odetchnęła ciężko i podjęła, z niemałym trudem: – A co miałam ci powiedzieć? – Zapytała w ostatecznym rozrachunku, zamiast odpowiadać. Ponownie zrobiła sporą pauzę, aby obydwoje mogli się zastanowić nad tym, co chcą powiedzieć, a co usłyszeć. – Miałam – zaczęła raz jeszcze, po rozdzierającym, głośnym westchnieniu – powiedzieć ci wtedy w lipcu: cześć, Connor, byłam w ciąży, ale zabiłam dziecko? Czy może… później we wrześniu: och, Connor, masz żonę w ciąży, ja też byłam, ale twój syn nie żyje, bo go zabiłam? – Kontynuowała z bólem w głosie. – Czy może na Boże Narodzenie: wesołych świąt, Connor, kochanie, a tak na marginesie, dokonałam aborcji twojego pierworodnego, bo nie William nim był? – Kiedy skończyła, przez kilka minut w komnacie niosły się tylko ich ciężkie oddechy i łkania, połączone ze strumieniami łez, które wylewali. – T-ten… ten lek to był… to był eliksir, wywołujący przedwczesny poród, używany jako represyjna – zakpiła – antykoncepcja… – zadrżała gwałtownie, ale nim zdążyła dodać cokolwiek więcej, Greyback już był przy niej nagle i obejmował kurczowo ją całą, przyciskając twarz do jej napiętej skóry; mimowolnie wplotła place w jego miękkie włosy. – Chciałam ci powiedzieć tej nocy, k-kiedy… kiedy… – urwała, nie mogąc oddychać – kiedy mnie zostawiłeś – dodała niemalże bezgłośnie. – Nie masz, za co przepraszać – powtórzyła raz jeszcze, znacznie łagodniej i czulej – to ja go zabiłam. Małego Lieva Erika… – urwała, zanosząc się żałosnym płaczem. – Nie zdziwię się, jeśli zechcesz odejść… – szepnęła.

    bardzo smutna VERA, która naprawdę daje mu wolną drogę

    OdpowiedzUsuń
  98. — Nie, nie żartuję – doparła całkowicie poważnie Vereena, patrząc uważnie na Connora; z jej fiołkowych oczu biła czysta determinacja i jasnym było, że naprawdę oskarża się o to, co stało się z ich pierwszym maluszkiem i nie miałaby mu za złe, gdyby zdecydował się od niej odejść. Nie widziała bowiem w sobie w tamtej chwili ani kobiety, ani matki, nie mówiąc ją o frazie „dobra matka”, ani nawet, co chyba było w tym najgorsze, człowieka. – Nie żartuję – podjęła po chwili, oddychania szybko i płytko – bo naprawdę… masz do tego pełne prawo – zazgrzytała zębami z wrażenia. – Jestem… dzieciobójczynią i kłamcą – mówiła coraz ciszej, coraz bardziej wilgotnym, łamiącym się od emocji głosem, którego w żaden sposób nie była w stanie opanować, co zbliżało ją ponownie do granicy, za którą czaiła się czysta histeria, która miała ją pochłonąć i wypluć, niczym nic nie wartego śmiecia, którym definitywnie była. – Nie zasługuję na ciebie – załkała nagle, w pełni orientując się w tym, ze wszystko, co powiedziała i jakich określeń wobec siebie użyła, jest czystą prawdą: ona rzeczywiście była podłym potworem bez serca, który nie zasługiwał na nic dobrego, a na pewno nie na takiego wspaniałego mężczyznę u boku, jakim był profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami w Hogwarcie. – Nie żartuję! – Dosłownie zawyła, gdy zapytał po raz kolejny i spojrzała na niego z płomieniem w oczach, święcie przekonana o swojej winie i gotowa ponieść jej wszelkie konsekwencje. Nie spodziewała się jednak, że wilkołak nagle porwie ją w swoje silne ramiona, którymi otoczy ją tak mocno, jakby nadal, mimo wszystko, była jego największym skarbem. Najpierw zapowietrzyła się więc z wrażenia, po czym zaciągnęła się jego cudownym zapachem, aby na koniec, pozwolić dać ujście swoim emocjom, poprzez łzy zalewające jej bladą buzię. – Nie jestem ani śliczna, ani dobra… Boże, Connor… czy ty wiesz, co ja zrobiłam… c-co… Jezu… – łkała żałośnie, wtulona w jego szeroki tors. Chwilkę milczała, przełykając szloch, aż wreszcie wydukała słabiutko: – Doprowadziłam do śmierci naszego – podkreśliła, już ich nie rozgraniczając – dziecka i zataiłam to przed tobą… po prostu… wiem, jakie to paskudne i wiem, ze… że ja chyba nie umiałabym ci wybaczyć, wiesz? – Zapytała w końcu ze szczerym żalem i skruchą. Później jednak tylko go słuchała i każde jego słowa oraz zapewnienie przyjmowała, niczym najpiękniejszą muzykę na świecie, która miała ją prowadzić przez ciemne zakamarki jej życia już zawsze. – W ogóle nie powinnam chować… n-nie… kim ja jestem teraz, Connor? – Zapytała, patrząc na niego z lekkim szaleństwem wymalowanym w oczach. – Żona, której mąż umiera zostaje wdową, a matka… matka, która traci dziecko? Kim jestem? – Dosłownie zawyła rozdzierająco i pewnie rozpadłaby się na kawałeczki, gdyby nie to, że trzymał ją mocno w swoich dłoniach. Cudem więc było, że zdołała z siebie wydusić: – Nie… nie. Znaczy… tak… z-znaczy… – kręciła się, nie bardzo wiedząc, jak powinna do tematu podejść. – To było w październiku, już było trochę widać – uśmiechnęła się smutno – i ręka wracała mi do sprawności, chociaż bolało, jak diabli, bo robiono wszystko, żebym nie zaraziła się likantropią – po raz pierwszy rozmawiali o tym tak otrawcie – no i… I zobaczyłam tę… tę szczęśliwą rodzinę. Matka, ojciec, syn i jeden maluch w drodze i… cholera jasna, Connor, jak ja ich nienawidziłam – wyznała z bólem. – Zazdrościłam… z-zazdrościłam im każdą, cholerną, komórką ciała i… i Boże, jak myślałam, że moje dziecko nie będzie miało ojca, bo jego… jego ojciec to chuj, który mnie zostawił – spojrzała mimo wszystko na niego czule, aby wiedział, że mówi o tym, jako o całkowitej przeszłości i myśli już o nim zgoła inaczej – to… to wpadłam w histerię i zrobiłam to. Wiedziałam, do czego doprowadzę, a-ale to wyparłam. Po prostu wlałam w siebie całą fiolkę, a wystarczyłaby łyżeczka – głos się jej załamał, a ona zapłakała żałośnie. – Poród był straszny. Teraz też się boję – wydukała.

    rozbita, przerażona VERA

    OdpowiedzUsuń
  99. — Zostawiłeś – przytaknęła wciąż rozdygotana Vereena – ale nie wlałeś we mnie tego cholernego eliksiru. – Spojrzała Connorowi głęboko w księżycowe tęczówki i, ku swojemu niepomiernemu zaskoczeniu, odkryła, że one wciąż, pomimo wszystkiego, do czego między nimi doszło, przynoszą jej niebywałe wręcz ukojenie. Odetchnęła ciężko, tylko wzmagając nienawiść do swojej osoby: nie powinna była zachowywać się wobec niego tak wyniośle, oschle, jak nie ona, bo w zasadzie nie zrobił w tamtej chwili niczego złego. Po prostu odkrył prawdę o swoim pierworodnym synu, całkowitym przypadkiem i nie mogła go winić, ze tak emocjonalnie reagował, zważywszy, że to ona doprowadziła do śmierci chłopca, jak i kłamała jego ojcu przez wiele miesięcy. – Nie ty podstawiłeś tę… cholernie – uśmiechnęła się gorzko i niebywale smutno – szczęśliwą rodzinę pod drzwi mojego gabinetu. Nie ty – podkreśliła z mocą, aby nie miał wątpliwości, że nie było w tej konkretnej sytuacji, dotyczącej paskudnej aborcji, mowy o rozłożeniu grzechów i grzeszków na dwoje: to o n a była tą niemyślącą egoistką, która w histerii popełniła okropny błąd – byłeś wtedy słaby, tylko ja – nacisnęła, muskając delikatnie opuszkami placów jego zarośnięty policzek. – To, że odszedłeś – zadrżała – nie powinno mieć wpływu na resztę moich decyzji, rozumiesz?
    Miała jednak wrażenie, ze w ogóle nie pojmował, nieważne, jak bardzo starałaby się mu to wszystko wyjaśnić – ciągle powtarzał o tym, że miała pełne prawo się załamać, ale prawda była taka, ze nie miała. Była matką i to swojego malucha powinna stawiać na pierwszym miejscu, jako największy priorytet swego życia, w którym odnalazłaby chęć do codziennego wstawania rano, a ona zamiast to uczynić, poszła po linii najmniejszego oporu i doprowadziła do tragedii, która miała nad nią dyndać, niczym mroczny wisielec na sznurze, na pokrzywionej, niczym reumatyczne dłonie konarze, skrzypiący starzejącymi się kosteczkami. Dźwięk ten zaś, zamiast z biegiem lat się wyciszać – stawał się coraz głośniejszy, straszniejszy i bardziej irytujący, bowiem dosadniej przypominał jej, co uczyniła. W tym bowiem wypadku czas absolutnie nie leczył ran – zamazywał pewne kwestie, przez co to, co stało się dwudziestego trzeciego października dwa tysiące dwudziestego roku, było dla niej jeszcze bardziej przerażające i jasno wskazujące na nią, jako dzieciobójczynię. Cóż więc z tego, że Greyback zapewniał, że jest obok i nigdzie się nie wybiera, skoro pannie Thorne ciężko było w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, jak podłą istotą się jawiła. Dlatego też niczym dziwnym nie było, że na większość jego słów reagowała energicznym przeczeniem głową.
    — Przy mnie ciągle dzieje się coś złego – zaprzeczyła cichutko, z żalem. – Zawsze… z-zawsze jest coś nie tak… moja macocha, ty, n-nasz synek – załkała żałośnie i niemalże zadławiła się swoimi własnymi łzami. – Tak bardzo, bardzo się boję, Connor… boję się, że widmo tego malutkiego, piętnastotygodniowego chłopczyka będzie prześladować jego brata lub siostrę i… i przepraszam, ale to dlatego potraktowałam cię tak paskudnie – dosłownie zawyła rozdzierająco. – Udawało mi się o tym nie myśleć, a kiedy… znalazłeś wypis i mój list do Lieva – urwała, nie mogąc przełknąć żałosnego szlochu. Zamilkła na dłuższą chwilę, aby się opanować. Kiedy podjęła jednak, brzmiała już nieco pewniej i wyglądała na znacznie bardziej opanowaną: – Obydwoje jesteśmy siebie, warci, co? Zakochujemy się w bardzo nieodpowiednich osobach… – wyjątkowo nieśmiało i niepewnie musnęła go w usta, zanim, ponownie się w niego wtuliwszy, szepnęła: – Cmentarzu Saint Mary’s… chcesz go odwiedzić? – Uśmiechnęła się blado i chwyciła jego wielką dłoń, aby ułożyć ją na swoim okrągłym brzuszku; obydwoje mogli dzięki temu czuć ich drugie dziecko. – Chciałabym, aby wiedziało… o swoim braciszku… możemy to zrobić? – Spojrzała mu głęboko w oczy z nadzieją, tym samym dając do zrozumienia, że to z nim chce przyszłości.

    wciąż pewna obaw, ale i miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  100. — Wszystko jest nie tak – odparła z emfazą i patosem Vereena, zanim zorientowała się, jak bardzo idiotycznie to brzmi. Odetchnęła więc ciężko celem opanowania się i nie popełnienia podobnej gafy już więcej, bo zrobiła ich przecież wystarczająco wiele podczas ich wspólnej rozmowy. – Widzisz Connor… tylko ich już nie ma… – zauważyła całkiem logicznie, uznając to za doskonały argument do swojej hipotezy, jakoby wszyscy, którzy byli jej bliscy odchodzili; cóż, jakby nie patrzeć, i on to już raz uczynił. Nie była jednak w stanie dodać czegokolwiek więcej, bowiem jej rozmówca całkowicie zbił ją z pantałyku swoim wyznaniem i doprowadził do całkowitego wzruszenia: nie mogła uwierzyć, że z taką łatwością zapomniał o jej podłym zachowaniu sprzed kilku minut oraz, że postrzega ją, mimo wszystko, za dobrą osobę, a także, że rzeczywiście jemu również zależy na wspólnej przyszłości. Gwałtownie wtuliła się w jego silne ciało w związku z tym, tylko tak potrafiąc w tamtym momencie okazać swoją radość, wdzięczność i miłość: słowa grzęzły jej w gardle. – Może jednak nie pierwszym, hm? – Zasugerowała, nieco koślawo, ale żartobliwie, szeptem zduszonym przez poły jego koszuli. Na chwilę znowu pozwoliła, aby zapadła między nimi cisza, zanim wyznała szczerze i cichutko: – Nie, Connor… nie mogłam trafić lepiej…
    Rzeczywiście tak myślała. Nie było bowiem niczego lepszego, na co mogła trafić w życiu, niż właśnie on – wielki wilkołak, który potrafił jej wybaczyć dosłownie wszystko i wspierać ją zawsze, niezależnie od najgorszych momentów ich życia. Nie mogła tego nie docenić, bo jeśli w czymś profesor Opieki nad Magicznym Stworzeniami miał rację, to było to, ze Vera faktycznie nie była potworem, a jedynie zagubioną dziewczyną, która w swoich dłoniach trzymała cały swój świat – swojego przyjaciela, swojego powiernika, swojego pomocnika, swojego przewodnika, gdy się gubiła we mgle i swojego kochanka oraz swojego, zwyczajnie i po ludzku, partnera na zawsze i na wieczność – i nie miała zamiaru tego zaprzepaść nigdy więcej. Ponownie udowodnili sobie, że ich miłość pokona wszystko, bo zawsze walczą o siebie do końca i tym samym tylko przypieczętowali swoje uczucie oraz pełnię zaufania, jakim się darzyli – nie było dla niej żadnych wątpliwości, że faktycznie, już nigdy się nie rozstaną, bo skoro przetrwali tę potężną burzę, to nic dosłownie ich nie pokona. Oczywiście, powzięła sobie przy tym solennie, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji, ale też nie patrzyła już z obawa w przyszłość – jak długo miała mieć go obok, tak długo była spokojna i pewna tego, że stąpa twardo po ziemi, nie musząc się obawiać żadnego zła.
    Ostatecznie jeszcze długo rozmawiali – najpierw głównie on pytał, ona odpowiadała: nadrabiali po raz pierwszy, odkąd się spotkali w lipcu poprzedniego roku, te trzy lata ciężkiej rozłąki. Później role się odwróciły, a na koniec panna Thorne pozwoliła Greybackowi usnąć na swoich kolanach – z twarzą wtuloną w jej okrągły brzuszek, owinięta jego silnymi ramionami, które niosły jej ukojenie, radość i poczucie stabilizacji, której bez jego obecności w ogóle nie posiadała. Nie miała pojęcia j a k i m cudem dała sobie radę bez niego, ale na pewno, nie chciała już nigdy więcej tego testować. W związku z tym, sama nie zmrużyła oka – wolała patrzeć: na niego; na jego idealne kształty, na każdy mięsień, perfekcyjnie podkreślony przez światło księżyca wpadające przez okno; napawała się jego cudownym, odurzającym zapachem przekopanej ziemi, lasu cedrowego po deszczu i imbiru wrzucanego do herbaty; otulała się ciepłem jego potężnego ciała; wsłuchiwała się w spokojny oddech, jaki miał zawsze, gdy odpoczywał przekonany o swoim bezpieczeństwie oraz w bicie jego szczęśliwego, wielkiego serca. Przy tym wszystkim zaś po prostu w duchu dziękowała wszelkiej opatrzności, każdemu Demiurgowi i każdej Sile Wyższej, za to, że postawił na jej drodze tego wspaniałego mężczyznę. Dzięki niemu bowiem, wszystko było piękniejsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Olbrzymie miłym zaskoczeniem było odkrycie, w bardzo niedługim czasie do tej lutowej soboty, że faktycznie – ani o jotę się nie pomyliła. Szybko udało im się bowiem wrócić do względnej normalności, czym sobie uświadomili, że zawsze są dla siebie oparciem, a spokojne, wielogodzinne wymiany zdań sprzyjają zacieśnianiu nici porozumienia między nimi oraz pogłębianiu ich relacji. Kiedy więc kochali się po raz pierwszy od dnia, kiedy Connor dowiedział się o tym, że mieli synka, było jeszcze bardziej magicznie niż zwykle – tak, jakby niebo opadło na ziemię i ich pochłonęło. Ponadto, tamta chwila stała się dla nich swoistą linia demarkacyjną, którą oddzielała ich od tego co było i rozpoczynała to, co będzie – a miało być pięknie, bo już zawsze mieli tak cudownie pielęgnować to, co udało im się zbudować. Oczywiście, bardzo pomagał im w tym odmienny stan Vereeny – która już nie mogła w pewnym momencie dostrzec palców u swoich stóp przez okrągły brzuszek, będący ciągłym obiektem adoracji jej ukochanego – pomimo którego – przez jej ośli dosłownie upór, wybrali się w pierwsze weekend marca pociągiem do Londynu. Argumentowała to tym, że nie wiedzieli, kiedy będą mogli odbyć taką podróż, bo nic u nich nie było pewne, a bez teleportacji było jej znacznie łatwiej, a ona nie odczuwała najmniejszego dyskomfortu.
      Celem zaś ich krótkiej wycieczki do stolicy Anglii było odwiedzenie niewielkiej mogiłki na Cmentarzu Saint Mary’s, gdzie pochowany był i c h maleńki Liev Erik Thornton – co szybko zmienili na Greyback. Nie była to oczywiście łatwa wyprawa, ale na pewno mocno oczyszczająca – nie licząc tego, ze Vera musiała bardzo długo klęczeć przy zapłakanym, dosłownie wyjącym z rozpaczy profesorze ONMS z Hogwartu; rozumiała rzecz jasna jego zachowanie, bowiem sama nie była lepsza, gdy odbył się pogrzeb, bowiem dopiero zobaczywszy krzyż i wyryte na nim dane, będące jego dwoma imionami, nazwiskiem jej rodziny oraz jedną datą, jasno wskazującą, co się z nim stało, w pełni do niej dotarło, ze straciła swoje niewinne dziecko na zawsze. Postanowili, za obopólną zgodą, że przechwyconą grudkę ziemi z grobu i schowają ją do zakupionej na miejscu urny – którą później czarami miała zamiar ozdobić – aby część rozsypać na kornwalijskich klifach, a resztę trzymać blisko siebie, niejako mając synka przy sobie. Na szczęście, opuszczenie zamku nie równało się tylko z tak silnymi emocjami – ni to strachem, ni to bólem, ni to ulgą, ni to żalem, ni to zrozumieniem; wszystko się w nich kotłowało, jak szalone – ale także ze znacznie spokojniejszymi rzeczami, zdecydowanie bardziej swobodnymi i przyziemnymi.
      Otóż, nie tylko oczyścili się podczas rozmów z synkiem, ale także odwiedzili ulicę Pokątną, gdzie zaopatrzyli się w brakuję składniki i przedmioty magiczne oraz oddali swoje różdżki do czyszczenia, a także panna Thorne pozwoliła sobie na powiększenie szat wyjściowych, należących do kodu ubioru, jaki obowiązywał kadrę nauczycielską, podczas ważnych uroczystości – oczywiście jej wilkołak w ogóle się takimi rzeczami nie przejmował – ale także kilka sklepików mugolskich, które osobiście młodziutka pielęgniarka uwielbiała. Te natomiast były dla jej partnera na tyle przytłaczające, że nawet się nie obejrzał, jak zakupiła mu na zbliżające się, czterdzieste drugie urodziny, idealny, w jej opinii prezent – był to zegarek na srebrnej bransolecie, z wygrawerowanym od spodu jej imieniem i małym serduszkiem, które miały się odciskać na jego skórze podczas całego dnia chodzenia w nim; wydawało się jej to idealnym upominkiem, zważywszy na fakt, że nie tak dawno hipogryf zerwał mu z nadgarstka stary czasoodmierzacz, pozostawiając mu przy tym niewielką bliznę, kolejną już do kolekcji. Tym samym miała już pewność, że pomimo jego tendencji do spóźnień, już nigdy nie będzie musiała na niego czekać zbyt długo – jej humor w związku z tym zdecydowanie się poprawił i do tamtej chwili, dosłownie szalała podczas ich spaceru.

      Usuń
    2. Tym samym, kiedy wrócili do szarej rzeczywistości, zdawało się, że rozpoczęli najpiękniejszy etap w ich życiach – zaczęli najpierw od posegregowania rzeczy, które kupili dla swojego maluszka; niezbyt wiele, bo też nie znali jeszcze jego płci. W skład więc ich tobołów wchodziły kosmetyki pierwszej potrzeby i małe ubranka oraz kocyki, a także przedmioty ułatwiające pielęgnację noworodka, ale – co bardzo zaskoczyła Vereenę i nieco ją nawet zaniepokoiło – Connor uparł się, aby nie kupować ani wózeczka – tłumacząc to tym, że ich dziecko będzie ciągle nosił w ramionach, na co mogła przystać, nie mogąc się doczekać tego zachwycającego widoku – ani kołyski – co wprawiło ją w zakłopotanie i chociaż tak ją zakręcił, że nie zbiła jego argumentacji o tym, że i tak nie mają miejsca w komnacie, to z czasem dotarło do niej, że to czysta bujda. Knuł coś, a ją bardzo irytowało, że nie wiedziała, cóż to było. Niemniej, i tak dzięki temu wszystkiemu, wszelkie możliwe koszmary i nieprzyjemne wspomnienia związane z Chloe, Ministerstwem Magii, Elrohirem i jego torturami oraz śmiercią, czy Uxbalem i jego rodziną, którzy doprowadzili ją do pobytu w szpitalu, odeszły w niepamięć. Wciąż jednak pozostawała jedna, jedyna rzecz, która notorycznie spędzała jej sen z powiek – listy od ojca, nadal ukrywane przed ukochanym.
      Krótkie notki przybywały do niej niemal codziennie – dobrze, że jej sówka Salvador zawsze ją odnajdywał, bo inaczej mogłaby wzbudzić poważne podejrzenia Greybacka, a przecież dopiero nie tak dawno odkryli, czym jest prawdziwe szczęście i spokój: leniwe poranki, rozpoczynane pieszczotami ciał i zmarnowane śniadaniami do łóżka, długie wieczory skupiony na adorowaniu jej brzuszka i zakończone namiętnymi, acz czułymi zbliżeniami – i zazwyczaj mówiły o jednym: o tym, że to nie Robert Thornton zabił swoją żonę Irisbeth, a jego kochanka, matka Very, która porzuciła ją na lata, Aglaïs Metz, nie wytrzymując z zazdrości i zawiści, a później jemu wcisnęła w dłoń narzędzie zbrodni. Brzmiało to tak idiotycznie – co jednak ważniejsze, w ogóle nie ruszyło jej to, że poznała w końcu tożsamość swojej rodzicielki, która była ciągle przed nią skrywana, a jej nieznajomość, oprócz zdrobnienia jej imienia, skutecznie utrudniła młodej pielęgniarce poszukiwanie jej oraz wsparcia, które mogłaby okazać w tak ciężkich dla niej dniach – że notorycznie robiła z wiadomości kupki popiołu. Udawała się jej jednak odrzucać to do siebie, całkiem skutecznie, bowiem miała znacznie większe problemu na głowie: chorą babcię, która również zasypywała ich prośbami o przyjazd, i swoją ciążę, która już utrudniała jej poruszanie się.
      Ostatecznie, w poniedziałek jedenastego marca, podjęła z Greybackiem trudną rozmowę o swoim wyjeździe do Boscastle – samotna Roselyn nie dawała jej spokoju i chociaż jej wnuczka czuła, że trochę konfabuluje ze swoim stanem zdrowia i ogólnie złym samopoczuciem, to nie mogła przejść wobec najważniejszej kobiety w swoim życiu, obojętnie. Oczywiście, nie podobało się mu to ani trochę, ba!, chyba był gotów przykuć ją łańcuchami do lóżka w Hogwarcie, bo też sam nie mógł się ruszyć z zamku, bowiem akurat wykluły mu się żmijoptaki, których trzeba było przypilnować, ale jej niewątpliwy urok osobisty go przekonał – miała wyruszyć rano w piątek, piętnastego, podróżując pociągami, a więc do Boscastle dojechać w nocy, i wrócić po południu w niedzielę, siedemnastego, aby zdążyć na jego urodziny, wykorzystując przy tym sieć fiuu; rejestracja niestety swoje trwała, ale i tak dzięki takiemu układowi, miała wrócić przed pełnią. Co prawda, już w chwili wsiadania do składu wyjeżdżającego z Hogsmeade do Londynu, czuła się bardzo dziwnie – ciężko, nieprzyjemnie, ale dzielnie to ukrywała. Nie miała pojęcia, co się dzieje, ale kruszyna w jej łonie szalała, a jej samej wyjątkowo trudno się oddychało – miała jednak nadzieję, ze to jedynie stres, związany z ojcem i babcią. To m u s i a ł być tylko stres, prawda?

      Usuń
    3. Czule pożegnała się ze swoim wilczkiem, a on z ich maluszkiem, licząc, że kiedy usiądzie – wszystko się zmieni. Niestety, pomyliła się. Co gorsza, o ile podczas pierwszej podróży miała gdzie usiąść, tak kiedy ruszała do Kornwalii – było znacznie gorzej, bowiem przez opóźnienia spowodowane zasypaniem torów, ludzie masowo wpadli do przedziałów, a ona nie odnalazła długi czas wolnego miejsca; część podróży spędziła na walizce. Nie narzekała jednak, bowiem później udało się jej zdobyć taksówkę i chociaż zapłaciła krocie, to nie odmówiła sobie wygodnego przemieszczania się – szczególnie, że obiecała profesorowi ONMS. Piątkowy wieczór spędzony z Rosie mogła zaliczyć do udanych – wtedy nie poruszała tematu jej choroby, pozwalając się nacieszyć kobiecie okrągłym brzuszkiem, dzieckiem, które silnie kopało i w ogóle dosłownie wszystkim, związanym z jej wnusią. Sobota jednak, już od rana, przynosiła awantury – okazało się bowiem, że pani Thornton nie tylko sama się nie pilnuje, ale zwolniła pielęgniarkę z Boscastle, bo ta była upierdliwa i ją irytowała, wciąż nie stosowała odpowiedniej diety i generalnie machała ręką na wszelkie wzmianki o śmierci, doprowadzając Vereenę do takiej wściekłości, że nie jedząc obiadu, wyszła z domu trzaskająca drzwiami i udała się na oczyszczający, jak liczyła, spacer.
      Nie było bowiem nic piękniejszego, niż odkrywanie na nowo miejsc, które się znało, o różnych porach roku, a zima była niewątpliwie jedną z najpiękniejszych, właśnie w Kornwalii, kiedy to biały puch zalegał na łąkach i polach, a szron otulał szczelnie klify, kiedy prószył śnieg, a fale zamarzały podczas rozbijania się o skaliste, strzeliste brzegi. Oczywiście, dla kogoś tak drobnego w tak bardzo zaawansowanej ciąży, było to znaczne utrudnienie w poruszaniu się, ale i tak twardo brnęła przed siebie – liczyła, że zobaczenie okolic, które kochała najmocniej, a więc Wheal Hope i małej chatki górnika, przyniesie jej ukojenie. W końcu zawsze odnajdywała tam spokój, kiedy musiała pomyśleć i chociaż zdecydowanie brakowało tam jednej, najważniejszej rzeczy, która sprawiała, że oba budynki, czy też resztki, stawały się czymś cudownie kompletnym – czyli dwumetrowego mężczyzny o księżycowych tęczówkach – to wciąż miała nadzieję i na szczęście, tym razem, nie złudneą. Psychiczne bowiem nieco się opanowała – fizyczne jednak absolutnie nie i kiedy dotarła do ruin kopalni, już nie tylko było diablo zimno, ale i smoliście ciemno, a na dodatek: dziwne uczucie towarzyszące jej ostatnie dni, tylko narosło i stało się silniejsze, ale i nieprzyjemniejsze. Liczyła oczywiście, że jakoś je rozchodzi, w jakikolwiek sposób sobie ulży, czy pomoże, ale to wcale nie było proste – odrzucała rzecz jasna przy tym, jak każda zakochana matka, myśl o tym, że oto mogła miesiąc, przed wspominanym przed doktora Cartera terminem, zacząć rodzić. W końcu wiedziała, jakie tragiczne konsekwencje mogłoby to mieć dla jej słodkiego skarbu, które obiecała chronić i się nim opiekować – nie mogła zawieść przecież Connora, który tak bardzo ją o to prosił i najpewniej odchodził od zmysłów, gdy się rozstawali.
      — Och, hej, maluszku… – finalnie więc musiała się gwałtownie zatrzymać, orientując się, co też się dzieje i skąd dochodzi cały dyskomfort: ucisk w podbrzuszu i lędźwiach oraz mocne ruchy malucha stawały się dosłownie nie do zniesienia. Dobrze więc, że akurat otaczały ją zniszczone murki, o które mogła się oprzeć, kiedy zakręciło się jej od tego i pewnego rodzaju niedotlenienia, w głowie; podłoże znała zaś na tyle dobrze, aby doskonale wiedzieć, gdzie i jak stąpać, aby nie zrobić sobie krzywdy. – Co się dzieje, hm? – Przemawiała łagodnie, ściskając mimowolnie uda, i słodko do swojego okrągłego brzuszka, jednocześnie wolną dłonią, której nie wciskała w chropowate, stare cegły, celem zachowania równowagi, gładziła się po napiętej skórze schowanej pod grubym płaszczem. – Zaraz wrócimy do ciepłego… do domu, dobrze? –

      Usuń
    4. – Nie była pewna, czy bardziej przez zdenerwowanie nie jest w stanie wydusić z siebie żadnego normalnego zdania, czy może z powodu gehenny fizycznej, która powoli ją ogarniała i odbierała zdolność do racjonalnego myślenia oraz zachowania podstawowych zasad udzielania pomocy. – Nie denerwuj się, proszę… – liczyła, że jej ciepły, spokojny głos cokolwiek zmieni, ale niestety: w rzeczywistości na niewiele się zdawał i maluch w jej łonie nadal szalał, sprawiając, że ledwo stała na nogach. Sama zaś dostawała szału, że wcześniej nie odkryła symptomów przepowiadających i nie zapobiegła temu j a k o ś . – No, hej… – jęknęła, zacisnęła powieki i pochyliła się do przodu, ledwo utrzymując równowagę; cała się trzęsła i odniosła wrażenie, że podskoczyła jej gorączka. – Cholera… jasna… – wydukała przez zaciśnięte szczęki, dysząc ciężko i w tamtej chwili kolana się pod nią ugięły, opadła na nie, ledwo chwytając oddech. – Skarbie, nie chcesz, żeby mamusi się coś stało, prawda? – Za wszelką cenę próbowała zachować spokój, ale wychodziło jej to doprawdy miernie i natychmiast po pierwszy skurczu, a potrafiła bez trudu odczytać reakcje swojego działa, poczuła, jak zimny pot paniki zalewa jej plecy, a rozszerzonych z przerażenia, fiołkowych oczach, stają łzy histerii. – Boże, Boże… Boże… Boże… za wcześnie… z-za… za w-wcze-wcześnie… – wyrzucała z siebie cichutko, bo mimo że krótka oznaka zbliżającego się porodu minęła, to i tak rwało ją w całym, drobnym ciałku, jak diabli: to jej serce nie mogła znieść niebezpieczeństwa, które wisiało nad jej skarbem. – N-nie… nie błagam… – kręciła żałośnie głową. – Błagam… nie teraz! Nie… POMOCY! – Zawyła nagle, rozdzierająco, zdzierając sobie gardło, ale wiatr wył głośniej: szum mroźnych bałwanów rozbijających się o kornwalijskie klify skutecznie ją zagłuszył.

      kompletnie przerażona i rozdygotana, z zimna i strachu, VERA THORNE, która właśnie traci zmysły i dostaje na przemian ataków paniki i histerii, bo to za wcześnie!, przeca…

      Usuń
  101. Roselyn szczerze nienawidziła, kiedy tak dęło. Osiemdziesiąt dziewięć lat żyła w tym samy miejscu, gdzie fale osiągały trzydzieści metrów wysokości, a później z łoskotem rozbijały się o poszarpane klify, wyrywając hałdy ziemi, zostawiając na brzegu żyjątka oceanicznie, a nierzadko wciągając ze sobą całe domy wraz z ich mieszkańcami – siłą rzeczy okres przedwiosenny i późnojesienny powinien być dla nie betką. Niestety, wciąż nie był. Za każdym razem w okolicach marca oraz listopada – w Boscastle pogoda robiła swoistą klamrę: w trzecim miesiącu roku, gdy wichury robiły się najsilniejsze, puszczały te najgorsze mrozy i miejscowość stawała się odcięta od reszty w świata, aby ponownie odzyskać połączenie właśnie dwa miesiące przed Sylwestrem, gdy ponownie ziemia robiła się skuta lodem, co ponownie zawracało do gwałtownych huraganów nad tą częścią Kornwalii – gdy wzmagały się sztormy – chodziła zdenerwowana i napięta niczym postronki i wcale nie chodziło nawet o to, że bałwany muskając dach domu, w którym żyła przez tyle lat ze swoim mężem i synem, obijały się o ściany białej latarni morskiej, której światła notorycznie jej brakowała, czy nawet o to, że w czasie takiej pogody straciła swojego ukochanego. Ona po prostu potrafiła odczytać, czy może jest wzburzone naturalnie, czy zwyczajnie smutne.
    Szesnastego marca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku było zaś ewidentnie wściekłe, a to absolutnie nie wróżyło dobrze i Vereena również to zrozumiała – niestety, nie w porę. Mimo że babcia uczyła ją niemalże dwadzieścia dwa lata, jak odczytywać zachowania tej wielkiej wody, to i tak w całej swojej złości na nią – zignorowała głos rozsądku, który brzmiał właśnie, jak starsza pani Thornton, i wybrała się na spacer, chociaż instynkt podpowiadał jej, że nie skończy się to dobrze. Rzecz jasna, początkowo myślała, że jedynie zmarznie, a w najgorszym razie będzie przemoczona – nie przypuszczała, że dziwny ucisk w podbrzuszu i lędźwiach, który czuła parę dni, zupełnie, jakby jej malec przesunął się w dół jej ciała, będzie oznaką zbliżającego się porodu, co było dla niej kompletne niedopuszczalne, zważywszy na zawód, jaki wykonywała; to był, niczym ponury żart: gdyby jakakolwiek pacjentka zgłosiłaby się do niej z takimi objawiamy, nakazałaby jej wielką ostrożność i siedzenie przynajmniej w domu, a sama idiotycznie szarżowała, jak gdyby nigdy nic. To więc, co się działo – było dla niej kompletną, przerażająco abstrakcją, która z minuty na minuty stawała się powodem jej coraz silniejszej paniki i histerii, z którą w żaden sposób nie mogła sobie radzić, bo tez nie miała ku temu żadnych, najmniejszych, środków.
    Jęczała tylko i krzywiła się, coraz słabiej przemawiając do swojego maleństwa, celem uspokojenia go. Niestety, ból całkowicie zwalał ją z sił, a najgorsze było to, że coraz mocniej dęło, prószył śnieg, a na dodatek – nie mogła oczekiwać znikąd pomocy. W końcu pewnie Roselyn miała uznać, że tak się wściekła, ze udała się do miasteczka, do swojej ulubionej biblioteki, dlatego też nie miała zamiaru wszczynać poszukiwań, a nikt poza nią nie wiedział, że w ogóle wróciła w rodzinne strony; jej ukochany był przecież wówczas w Hogwarcie, zajęty żmijoptakami, czego, oczywiście, nie miała mu w najmniejszym stopniu za złe. Sama także nie mogła sobie poradzić, bowiem teleportacja w tak beznadziejnym stanie nie wchodziła w grę – rwanie jej ciałka było tak przejmujące, że nie była w stanie się skupić pod żadnym pozorem. Pozostawało jej w związku z tym jedynie skulić się pod zwalonym murkiem Wheal Hope i w zasadzie modlić się o cud – tylko on mógł ją uratować z tej patowej sytuacji, w której się znalazła, a w której, już nawet musiała zaprzestać nawoływania o kogokolwiek, bowiem i tak zdarła sobie niepomiernie gardło na mrozie, zmuszając je do katorżniczej pracy. Była na skraju kompletnego załamania nerwowego, jednocześnie wiedząc, że gdyby do niego dopuściła – niechybnie pociągnęłaby na dno i siebie, i swoją kruszynkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Skarbie, proszę – ponownie więc, uświadomiwszy sobie, że jest odpowiedzialna za dwa życia, a nie za jedno, podjęła próbę rozmowy – troszeczkę… t-trochę spokoju, co? – Musiała ściągnąć apaszkę i rozpiąć płaszcz, bo jedno i drugie strasznie ją dusiło z niewiadomych przyczyn. – Proszę… powstrzymaj się… to jeszcze miesiąc – załkała żałośnie słabiutko, mając wrażenie, że jej łzy zmieniając się na silnym wietrze w sopelki lodu. – Jak dasz mi chwilę wytchnienia, to wrócimy do domu i będzie dobrze, proszę – dosłownie sapała, mając wrażenie, że w niedługim czasie oszaleje z bólu, który w pewnym momencie zrobił się tak silny, że nie mogła już wydusić z siebie słowa. Wtedy też przyszedł kolejny skurcz, co oznaczało, że już godzinę spędziła samotnie, na zimnie, w opuszczonej, mrocznej kopani, a ona wrzasnęła rozdzierająco i zapłakała, wysilając raz jeszcze swoje struny głosowe: – Connor! – Oczywiście, wiedziała, że on nie może się pojawić nigdzie w okolicy, ale jakaś dziwna siła pchnęła ją do tego, aby właśnie wywrzeszczeć ostatkiem sił jego imię; wtedy jeszcze nie wiedziała, że to właśnie to dziecko pod jej sercem, pchnęło ją do tego czynu i uratowało ją, nie tylko dając znać swemu ojcu, poprzez niesamowitą więź, jaką posiadali, ale także zmuszając matkę do tego, aby nawołała swojego ukochanego. Naprawdę jednak nie spodziewała się, że pojawi się obok niej, zważywszy, że minęły kolejne bardzo długie minuty, zanim w oddali, w deszczu ze śniegiem, zamajaczyła jej wielka sylwetka, tak doskonale jej znana. – Connor… – szepnęła oszołomiona jego zapachem; nie przejęła się nawet tym, że gdy się zbliżył, spostrzegła, iż jego twarz przybrała na poły zwierzęcy wyraz, będąc jednocześnie całkowicie zapłakaną. – Connor… – jęknęła rozpaczliwie, ale i z ulga, chwytając go za poły swetra i wtulając się w jego miękki płaszcz. – Zaczęło się… m-miesiąc za wcześnie… ono się rodzi, Connor… za szybko… Boże, zabiłam nasze dziecko… zabiłam drugie dziecko! – Załkała żałośnie. – Błagam uratuj je! – Krzyczała jedna już chwilę później. – Proszę, ura… – urwała, skrzywiła się nieładnie; fale cierpienia były paskudne, a jej agonia tylko się wzmogła, gdy wziął ją na ręce. – N-nie… nie dam rady… Boże, Connor… nie dam tym razem rady! – Zarzekała się, ale on musiał to przełknąć: przycisnął ją mocno do siebie i pokonywał rozmokłe zaspy. – Nie dam rady do domu! – Zawyła przeraźliwie, sądząc, że chce zabrać ją taki kawał do domu Thorntonów; nic nie widziała przez gehennę, którą przechodziła. – Nie-n wiem, co się dzieje… – szeptała coraz mocniej rozdygotana, ale nim się zorientowała, znaleźli się w jego chatce. – C-co… co – rozejrzała się oszołomiona.

      obolała, spanikowana, przerażona, bliska śmierci z wyziębienia VERA, która wciąż chyba myśli, że jej kochany wilczek jest wytworem jej zmęczonego umysłu i wyobraźni

      Usuń
  102. — J-ja nie chcę… nie mogę… nie… – żałośnie słabiutki szept Vereeny przeszywał raz po raz głuche dudnienie wiatru i huk fal oceanu rozbijających się o ich ukochane klify, znad których niósł się nieopisany wręcz mróz, przeszywający młodziutką pielęgniarkę do szpiku kości, która drżała równie mocno z zimna, co z przerażania, uświadomiwszy sobie, że już nie ma odwrotu. To, co prawda, nieco jej pomogło, ku jej własnemu zaskoczeniu, bowiem pojęła, że musi podjąć walkę za wszelką cenę, bo i tak nie zmieni biegu przewrotnego losu, który ewidentnie postanowił się na nią uwziąć, ciągle wystawiając jej poharatane i ledwo co sklejone serce na próbę. Zrozumiała w pełni, że jej histeria i strach w niczym się nie przydadzą, dlatego postanowiła je odsunąć, co niestety było mocno problematyczne jeśli chodzi o wdrożenie tego, bo ból, jaki ją przeszywał, był dosłownie nie do zniesienia, szczególnie kiedy ukochany ją niósł. – B-błagam… Connor… – wyjęczała, ale skutecznie zamknął jej buzię: zapewnienie, że serce ich dziecka bije mocno było jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie usłyszała w życiu. Uspokojona lekko, objęła go za szyję jedną ręką, a drugą wciąż gładziła okrągły brzuszek. – Proszę… tylko nie tak szybko, za bardzo trzęsiesz… – wyszeptała, starając się oddychać miarowo i powoli.
    Niestety, to były ledwie jej czcze pragnienia – i w kwestii chodu Greybacka, który ewidentnie bał się równie mocno, co ona, dlatego czym prędzej pragnął ją zabrać w jakieś ciepłe, bezpieczne miejsce, jak i jeśli chodziło o odpowiednie wentylowanie swojego wycieńczonego i całkowicie wyziębionego organizmu. Dlatego też, chociaż bardzo pragnęła tego uniknąć, co chwilę krzywiła się, napinała, a nawet w agonii wykręcała, wyginając się w łuk, gdy rwanie w lędźwiach i podbrzuszu przechodziło dosłownie ludzkie pojęcie, więc chociaż bardzo chciałaby usłuchać wilkołaka – który niewątpliwie miał całkowitą rację – w kwestii oszczędzania sił i chociażby nie krzyczenia, czy nie wicia się niczym piskorz, to wychodziło jej to miernie. Mimo wszystko, była matką, której poród rozpoczął się o miesiąc za wcześnie – co było poważnym zagrożeniem dla jej maluszka – a na dodatek miała bardzo nieprzyjemne wspomnienia z tym procesem – nie pamiętała go w całości, ale echo gehenny, jaka ją wówczas ogarniała, wciąż było w niej głośne – jak i znajdowała się w marcowy, późny wieczór na dworze w miejscu, gdzie strefa klimatyczna była bardzo nieprzychylna w swoich wiatrach i chłodzie oraz deszczu ze śniegiem – co zakrawało o jakiś abstrakcyjny horror, znany jej z mugolskich tworów telewizyjnych bardzo słabej klasy. Nie można było się jej dziwić, że jest całkowicie rozdygotana i dobrze, ze chociaż profesor ONMS z Hogwartu zachowywał względną trzeźwość umysłu, zabierając ją nie tylko bliżej, do swojej starej chatki, ale także wszystko wewnątrz ogarniając. Przyniósł jej zaś tym samym lekką ulgę, gdy rozpalił światła, napalił w kominku i pościelił oraz ją przebrał dla wygody – chociaż to ostatnie niemalże ją zabiło, bo wszystko ją bolało. Wiedziała, ze może na niego liczyć.
    — Connor – chwyciła go nagle za rękę, gdy zaczął miotać się po swoim pokoju; Boże, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęskniła za tym miejscem i tego uczucia nie mogło dosłownie n i c przyćmić – dziękuję – w jej oczach stanęły łzy, ale tym wzruszenia i szczęścia, bo naprawdę nie mogła trafić lepiej i raz po raz się o tym przekonywała. – Już się nie boję – wyszeptała z przekonaniem, odkrywając, ze faktycznie tak jest: że jak długo jest przy nim, w bezpiecznym domu, tak długo jest z nią znacznie lepiej i chociaż miała jeszcze cierpieć długo i pewnie znacznie bardziej, niż w tamtej chwili, to była spokojna, mając w nim swoje olbrzymie oparcie. – Znaczy – uśmiechnęła się lekko – boję się, jak diabli, bo… bo to za wcześnie, bo ja nie wiem… nie wiem, co się stało i… i martwię o nie, tak bardzo – ułożyła wolną dłoń na napiętej skórze, schowanej pod jego wielką koszulą i pozwoliła mu przez chwilę mówić, dopóki nieprzyjemny dreszcz nie przeszedł jej kręgosłupa:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. skrzywiła się i stęknęła żałośnie. – Nic nie musisz robić, po prostu bądź przy mnie, dobrze? – Wysapała i przymknęła na chwilę powieki, a kiedy je otworzyła, on już odpinał guziczki i wkradał się pocałunkami pod materiał, aby adorować jej okrągły brzuszek. – Uspokoiło się – stwierdziła zszokowana, ale naprawdę tak było: kiedy zaczął znowu w ten swój magiczny sposób komunikować się z dzieckiem, część jej agonii, jakby odeszła: nadal rwało, jak cholera, ale już nie tak silnie. – Ono cię po prostu potrzebowało… – stwierdziła z przekonaniem; oczywiście, nie znaczyło to, ze poród został powstrzymany, wręcz przeciwnie. – Przygotuj ręczniki, ciepłą wodę, bo chyba dzisiaj zabawisz się w położną – pogładziła go pokrzepiająco po policzku. – Chodź, pokażę ci, jak liczy się rozwarcie – zakomunikowała. – Hej, nie żartuję, skarbie, oejej… – znowu musiała gwałtownie urwać. – Ależ mi nogi zmarzły i ścierpły… rozmasujesz mi je? – Uśmiechnęła się lekko, chociaż było to kłamstwem z jej strony: czary wilkołaka skutecznie ją ociepliły i nic jej w tej kwestii nie było, ale chciała ich uwagę skupić na czymś znacznie przyjemniejszym. – Mów mi też, gdyby coś było nie tak z dzieckiem i… i po prostu mnie nie zostawiaj, dobrze? – Zapytała nagle rozpaczliwie i błagalnie.

      nadal rozdygotana i przerażona oraz niepewna przyszłości VERA, która dzięki temu, że jej ukochany jest obok mogła się nieco opanować

      Usuń
  103. — Nie wierzyłabym w cuda, kochany… – pomimo wszelkich niedogodności oraz olbrzymiego dyskomfortu, który objawiał się uciskiem w podbrzuszu oraz rwaniem w plecach, Vereenie udało się wykrzesać jeszcze trochę radości, którą postanowiła obdarować Connora, zupełnie tak, jakby to on był poszkodowanym w tej sytuacji, a nie ona: jak zawsze stawiała go na pierwszym miejscu, co nie do końca było rozsądne i odpowiednie, zważywszy, że była w trakcie akcji porodowej i chociaż do najważniejszego etapu była jeszcze długa droga, to i tak nie skupiając się na sobie, mogła poważnie zaszkodzić nie tylko własnej osobie, ale także temu niewinnemu, wyjątkowo ruchliwemu maleństwu pod jej sercem. W końcu, jej zadaniem było wydanie na świat zdrowego dziecka i owszem, to absolutnie nie oznaczało, że powinna była całą swoją uwagę kierować na ból i cierpienie z tym związane, ale zwyczajnie nie bagatelizować pewnych spraw i nie udawać, ze jest dobrze, skoro w rzeczywistości ból rozdzierał ją na kawałki; nieco mniej, co prawda, niż w ruinach Wheal Hope, bo już nie była tak zmarznięta i zestresowana, a bardziej bezpieczna, ale jednak. – Nie, skarbie, nie żartuję – zapewniła wesoło, za co oceniać jej nie można było, kiedy dwumetrowy wilkołak wpadł w panikę w kwestii mierzenia rozwarcia. – Spokojnie – dodała łagodnie i czule – poradzisz sobie, bo to jest twój – podkreśliła z mocą – malutki skarb – była o tym święcie przekonana, więc pozostała jej jedyna kwestia, którą chciała wyjaśnić: jego ewentualne, potencjalne odejście, które jakimś dziwnym cudem, akurat w tamtej chwili postanowiło ją przytłoczyć obrazem sprzed prawie czterech lat. – Dziękuję – chwyciła jego wielką dłoń i ucałowała jej kłykcie, kiedy rozwiał całkowicie jej wszelkie wątpliwości, po czym niechętnie wypuściła go od siebie, aby mógł napisać do jej babci, bo chociaż była na nią zła, nie chciała, aby ta się martwiła, a następnie przygotował miski z wodą i ręczniki. Ona zaś powzięła sobie, że nie weźmie żadnego eliksiru przeciwbólowego do ust, mimo że mogła powiedzieć Greybackowi inkantacje i poprosić o zorganizowanie odpowiednich składników: za bardzo się bała, bo też nie wiedziała, jak zareaguje na to potomek pół-wili i mężczyzny dotkniętego klątwą likantropii. Zdecydowanie wolała nie kłaść tak cennego, niewinnego życia na szali i nie ryzykować. – Szlaban? No co ty! – Udała, że się przejęła, aby mógł się wygadać i chociaż mieć poczucie, że jest górą oraz jego zdanie w tym temacie jest najważniejsze; rzecz jasna, ważne było, ale nie miała zamiaru być przykuta do łóżka. – Tak, tak, Connor, oczywiście… – zakpiła z niego perfidnie, szczerząc się uroczo, aby po chwili skrzywić się nieładnie; szybko chwyciła za kartkę i długopis, które zorganizowała grzebiąc w jego szafce nocnej i zanotowała, że od drugie skurczu również minęła mniej więcej godzina, ale tym razem mogła zapisać konkretne cyfry, co nieco ją uspokoiło. – Teraz lepiej – przyznała, zapadając się w miękkich poduszkach, celem odciążenia kręgosłupa, i podstawiając mu stopy, aby nie przestawała masowania. – Chociaż w sumie chyba bym coś zjadła, albo nie wiem… – przyznała marszcząc brwi i objęła czule brzuszek. Nie dane jej jednak było podzielić się z profesorem ONMS swoimi przemyśleniami, bo on zapytał pierwszy. Zgromiła go fiołkowym spojrzeniem. – Och, ojej – westchnęła ciężko – no wkurzyłam się na babcię, no – przyznała w końcu. – Jest nieodpowiedzialna, nie bierze leków, zwolniła opiekunkę i ja nie wiem…– urwała, dysząc ciężko, gdy jej ciało przeszedł dosłownie agonalny ból; silne emocje jej nie sprzyjały. – Strasznie się na nią wściekłam – przyznała ze wstydem, bo jednak mówiła o swojej ukochanej starszej pani – i chciałam odreagować, no i… jak wychodziłam nie było tak zimno, ale wiesz co? – Zerknęła na niego z zachwytem i nadzieją. – Ono chyba… chyba dawało po prostu nam znaki. Manifestowało swoją siłę, abyś mógł nas odnaleźć i uratować, bo odkąd jesteś obok… jest znacznie spokojniejsze – wyszeptała z miłością i radością.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  104. — Oj, no wiem, no wiem, ale umrę z głodu, przysięgam… – poskarżyła się bardzo tym faktem niepocieszona Vereena, która doskonale wiedziała, że jedzenie nie może mieć dobrego wpływu na nią; nie wcisnęła w siebie jednak nic zbyt długo, aby myśleć logicznie i nawet dla samego komfortu psychicznego przydałby się jej jakiś pączek, albo coś innego, co względnie byłoby smaczne i lekkostrawne. Szkoda, ze Connor zdawał się nie pojmować, jak bardzo jest wyczerpana i jak mocno przydałaby się jej energia z jakiegokolwiek, najmniejszego nawet, posiłku. – Proszę, kochanie – jęknęła, patrząc mu głęboko w oczy – i ja wiem że pewnie masz tutaj same konserwy, ale to mi wystarczy… proszę, nawet może być na twoja ohydna tuszonka z sosem pomidorowym – była gotowa dosłownie go błagać. – Jestem na samym śniadaniu, do cholery! – Uniosła się, gdy nadal kręcił nosem. – Masz mnie w te chwili nakarmić, bo nie urodzę ci dziecka! – W jej oczach stanęły nagle łzy, po czym zaśmiała się histerycznie, niczym szaleniec. – Jezus Maria, przepraszam – pogładziła go czule po policzku – hormony – przyznała ze skruchą, oddychając ciężko. – No ale naprawdę jestem głodna… i chcę słodkiej herbaty. Bardzo słodkiej, ale to sama mogę rozbić – zapewniła i już siadała, aby się całkowicie podnieść z łóżka. – Connor, ja rodzę, a nie umieram – upomniała go nieco protekcjonalnie i pobłażliwie, kiedy spanikowany rzucił się, aby ją powstrzymać. Wygrał jednak, bo i tak pannę Thorne zawiodło osłabione ciałko. Wyburczała pod nosem parę przekleństw i ponownie opadła na poduszki, tym samym wracając do tematu Roselyn. Mrużyła przy tym oczy, bo rozumiała dziwnie aluzyjny ton wilkołaka. – Sugerujesz, że jestem równie nieodpowiedzialna, co moja babcia? – Spytała niby to ostro, mrużąc wściekle oczy. – Pewnie masz rację… – Westchnęła bardzo ciężko, bo chociaż nie chciała się do tego przyznawać, widziała olbrzymie podobieństwo między sobą, a babcią, co przecież dosłownie parę minut wcześniej wyraźnie udowodniła. – Nic mi nie jest – uśmiechnęła się słabiutko, oczywiście wierutnie kłamiąc, bo nie było części ciała, które by jej nie rwała straszliwie. – Och, kochanie, nie przejmuj się tak, to tylko chwila cierpienia za lata radości – wyszeptała, czule gładząc okrągły brzuszek, po czym pełnię swej uwagi poświęciła Greybackowi, pozwalając, aby w jej fiołkowych oczach zabłysły ponownie łzy: tym razem czystego wzruszenia i niedowierzania. – Bałam się, że nas nie znajdziesz – odparła, kiedy wyznał, jak on się czuł – ale… a-ale ty nas zawsze znajdujesz, a my zawsze wracamy do ciebie – zapewniła z miłością i mocą, która mogłaby przenosić góry – bo tak się składa… że ja też nie potrafię bez was żyć – przyciągnęła go do siebie, aby na chwilę odpoczął na jej piersiach. Było to też z pożytkiem dla niej, bo przynajmniej nie widział, jak od czasu do czasu jej twarz wykręca się w agonii; szkoda, że nie przemyślała, że jest super czuły słuch wychwytuje zmiany bicia jej serca, a dotyk to, jak mocno się niekiedy spinała. W zasadzie więc nie zdziwiła się za mocno, kiedy gwałtownie się poderwał, po zakończeniu opowieści o żmijoptakach w Hogwarcie, gdy przeszedł ją kolejny skurcz, tym razem w odstępie już pięćdziesięciu minut, i spojrzał na nią z przerażeniem, chcąc, aby jak najprędzej cały ten nieprzyjemny proces się zakończył. – No wiesz… możemy – zakpiła – podgrzewaj nóż na świecą, polej mi brzuch whisky, sam też sobie chlupnij i tnij, waćpanie, wstydu oszczędź – zadrwiła, ale cały czas się śmiała: w końcu tylko to jej zostało, aby nie zwariować, bo z minuty na minuty robiło się z nią coraz gorzej, o czym świadczyła jej straszliwa bladość, kropelki potu na czole i chrapliwy oddech, pokazujący, ile wysiłku wkłada w to wszystko. – Connor – chwyciła jego przystojną twarz w swoje dłonie – to musi trwać – zapewniła z żalem i musnęła go w usta. – Ale, hm… w sumie to mogę pochodzić – zasugerowała nieśmiało. – To może pomóc, niewiele, ale to… i kąpiel… nie wiem…

    w zasadzie też niepewna wszystkiego już VERA

    OdpowiedzUsuń
  105. — Mój słodki – zaczęła uradowana jego uroczą Connora, obolała, ale całkiem spokojna, Vereena i tym samym rozpoczęła serię czułych, krótkich pocałunków, które składała na jego przystojnej twarzy w całkowitym nieładzie – słodki… wielki… kochany… najlepszy… panikarz – zakończyła, łącząc ich usta w pełnym miłości muśnięciu, po którym odsunęła się z szerokim uśmiechem, rozświetlającym jej bladziutkie, zdradzające, jak bardzo wymęczona i pełna cierpienia była, policzki. – Nie denerwuj się, ciąć się pozwolę tylko w ostateczności – zapewniła szczerze i chociaż brzmiało to jak żart, to tak naprawdę, w jej stwierdzeniu było bardzo dużo prawdy: gdyby coś zagrażałoby ich dziecku, naprawdę chciałaby, aby Greyback wybrał to niewinne maleństwo w jej łonie, ponad nią samą, bo ona i tak już od wielu lat nie zasługiwała na życie, które było całkowicie niewarte w obliczu pojawienia się na świecie tak perfekcyjnej istotki, którą umieścił pod jej sercem. – Już dobrze, skarbie, już dobrze – zapewniła jednak szybko, gdy znowu zaczął się denerwować. – To naturalna kolej rzeczy, wiesz? – Szeptała łagodnie, pragnąc, aby się nieco opanował. – Po prostu – jęknęła, stęknęła, sapnęła: kruszyna w jej napiętym brzuchu przekręciła się, najpewniej finalnie główką w dół, zaczynając nieprzyjemnie uciskać matkę – jeszcze chwila. Przecież damy radę, wytrzymamy… razem – powiedziawszy ostatnie słowo, splotła ich dłonie ze sobą, podnosząc je do góry i całując jego palce. – No… a teraz pomóż mi wstać, zobaczymy, czy twój potomek jest tak samo upierdliwy i uparty, jak ty, czy jednak wrodził się w tak kompromisową i dobrą istotę, jak ja – zaśmiała się, aby rozluźnić napiętą atmosferę między nimi. Oczywiście, poruszanie się, było dla młodziutkiej panny Thorne niebywale ciężkie, nie tylko już przez fakt sporego nadbagażu, ale także rwania w podbrzuszu, za które trzymała się sama lub robił to za nią jej wilkołak, jak i w lędźwiach. Niemniej, finalnie, chociaż dość koślawo, stanęła na nogi, i równie pozbawiona gracji, zaczęła spacerować: ciągle przy tym rozmawiała z mężczyzną, aby chociaż trochę odciągnąć swoje myśli od tego przejmującego bólu, który notorycznie podcinał jej kolana i sprawiał, że dyszała oraz pociła się z wysiłku. – Poczekaj momencik… muszę odsapnąć – wydukała, uśmiechając się przepraszająco i oparła się plecami o komodę, ocierając czoło i skórę nad ustami ze słonych kropelek, które pojawiły się u niej ze zmęczenia. – Ojej, będzie mi tego brakowało, wiesz? – Powiedziała nagle cichutko, wplatając palce miękkie włosy profesora. – Twojego tulenia się, szeptania… o panie – zatrzęsła się, pochylając się do przodu i szybko zerkając na zegarek. – O Jezusie Nazareński i wszyscy, kurwa, święci… – wyrzuciła z siebie na jednym wdechu, mając wrażenie, że jeszcze jeden tak silny skurcz, a umrze. – Pytasz, czy pomaga, w sensie, że… że przyspiesza? Noo… czterdzieści pięć minut – pochwaliła się. – Pomożesz mi usiąść? – Zasugerowała jednak nieśmiało i przycupnęła, wsparta wcześniej o jego silne ramię, na brzegu łóżka. – Zorganizujesz mi jednak coś do jedzenia? Nie wiem, ile jeszcze to potrwa, a no… jestem naprawdę głodna. Później może się wykąpię. Woda powinna pomóc mi się rozluźnić – cytowała, nieco naiwnie, wszystkie terminy, których nauczyła się z mądrych książek medycznych, tych czarodziejskich, jak i mugolskich. – Hej, Connor – zanim odszedł, chwyciła go za rękę – kocham cię – posłała mu blady uśmiech i dopiero wtedy puściła go do kuchni. – Skarbie, chcesz puścić cały swój dobytek z dymem? – Zaniepokoiła się na poważnie, gdy usłyszała, jak w drugim pomieszczeniu ciągle coś upada, zbija się lub obija nieprzyjemnymi hukami, wymieszanymi z falami rozbijającymi się o klify. – Kochanie? – Uzyskawszy w odpowiedzi jedynie przekleństwa, podniosła się z trudem i powolutku, przeniosła się do sąsiedniego pokoju. – Connor? – Zadrżała, widząc, jak stoi oparty, wśród nayczniowo-sztuććowo-jedzeniowego pobojowiska. – Connor, co się dzieje? – Zbliżyła się.

    bardzo obolała, ale i przestraszona zachowanie wilczka VERA

    OdpowiedzUsuń
  106. — Kochanie… Connor? – Szeptała coraz bardziej przestraszona i zdezorientowana Vereena, zupełnie nie mając pojęcia, co się dzieje, ale podskórnie, że coś jest nie tak; chociaż równie dobrze mógł to przekazywać jej maluszek pod jej sercem, posiadającym niespotykaną, niesamowitą i będącą dowodem istnienia p r a w d z i w e j magii, więź ze swoim ojcem. Nieważne jednak, co ją pchnęło do czynów, istotnym było, że po drodze, dosłownie, przez mękę z łóżka do kuchni, a była to odległość doprawdy niewielka, zważywszy na malutkie gabaryty chatki Greybacka na klifie, znalazła się w końcu przy najważniejszym mężczyźnie jej życia. – Connor… – ponowiła jeszcze bardziej zdezorientowana, podchodząc bliżej, aż w końcu mogła dotknąć dłonią jego wielkiego, silnego, ale i trzęsącego się ramienia. – Co się dzieje kochany? – Spytała łagodnie i czule, nie chcąc go spłoszyć, a jedynie dowiedzieć się, co mu leży na sercu i jak mogłaby mu pomóc. Nie spodziewała się przy tym, że usłyszy aż tak wiele, tak bardzo poruszających i wzruszających słów, chociaż w teorii, te takowe nie były. Ona jednak czuła się niebywale oczarowana tym, na jak silnym fundamencie szczerości i oddania oraz zaufania budują swoją relację z profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. – Hej… spójrz na mnie – uniosła rękę i zmusiła go gestem, aby ich spojrzenia się skrzyżowały; nie ściągnęła jednak palców z jego zarośniętego policzka, aby czuł, że w pełni ma jej wsparcie, a to, co jej wyznał, tylko scala mocniej to, co ich łączyło, a nie dzieli w żaden sposób. – Nie mówisz tego poważnie, prawda? – Uśmiechnęła się delikatnie i zbliżyła mocniej, aby mógł czuć na swoim boku jej duży, okrągły brzuszek oraz wierzgającego w nim jej potomka. – Connor, na Boga, przecież… p-przecież ty jesteś najwspanialszym, najczulszym, najlepszym mężczyzną, jakiego miała zaszczyt nosić Matka Ziemia i nie ma w ogóle takiej opcji, żebyś sobie nie poradził z naszym maluchem, niezależnie do jego płci i wielkości – tłumaczyła mu bardzo spokojnie i łagodnie, okazując przy tym pełnię swojej miłości wobec niego. – Proszę – mruknęła nieco ostrzej, gdy nadal się obwiniał o to, co się stało w Wheal Hope – nie mów tak, dobrze? To moja – podkreśliła z mocą – wina, że tam w ogóle poszłam, bo gdyby nie to… kto wie… może malec nie wyczułby zbliżającej się zmiany pogody – zerknęła na deszcz ze śniegiem szalejący za oknem wraz z wichurą, która zrywała dachówki – i do niczego by nie doszło. Może… może to tylko moja wina, że… ż-że poród zaczął się tak wcześnie – zmarszczyła czoło i zadrżała. – Na pewno jednak – mówiąc to, pochwyciła jego twarz w swoje dłonie – nie doprowadziłeś do niczego złego – zapewniła całkowicie poważnie i niemalże uroczyście tym samym. – Mój Boże – zaśmiała się perliście, kiedy pojęła też, że to z jego stresu o przyszłość i paniki nad tym, jak sobie poradzi z przywitaniem swojego dziecka na świecie, wynika pobojowisko wokół. – Och, skarbie – westchnęła kręcąc srebrną główką i podała mu swoją jedną różową gumkę z nadgarstka, a drugą spięła własne pukle, fiołkowym, zachęcającym spojrzeniem, dając mu do zrozumienia, co ma uczynić. – Poradzimy sobie razem – zapewniła radośnie – bo wiesz, co? Kocham cię… och, Connor, nawet nie umiem ubrać w ładne określenia, jak mocno – przyciągnęła go za kark do siebie i pocałowała w idealnie wykrojone wargi. – Wow, brawo panie tato za spostrzegawczość – zakpiła i uszczypnęła go w bok. – Nic mi nie jest, jak długo jesteś obok, mówiłam przecież – przypomniała cierpliwie, po czym stanęła przy kuchennym blacie. – No dobrze… obejmij mnie od tyłu, żebym się nie przewróciła – poprosiła, oglądając puszki. – Groszek z marchewką – podniosła jedną do góry – ryż raczej nie – odłożyła pudełko – o, ale makaron już tak – chwyciła za opakowanie – och… i paprykarz! Boże, nasz maluch przyjdzie na świat wśród odoru węgierskiej chemii! – Zaśmiała się wesoło, podkasując rękawy jego koszuli.

    głodna, jak wilk (dosłownie) VERA, która mimo wszystko jest szczęśliwa

    OdpowiedzUsuń
  107. Jakkolwiek to, co obolała i ledwo w zasadzie stojąca na nogach Vereena robiła w kuchni z Connorem było przyjemne – zacieśniało między nimi tę cudowną więź, która udało im się spleść ich losy i połączyć siebie na wieczność; było jedną z tych chwil, których jej najmocniej brakowało podczas tych nieszczęsnych trzech lat rozłąki, bowiem to właśnie w takich momentach byli p r a w d z i w ą rodziną, bez względu na różnice pochodzenia, rasy, i to dosłownie, czy wieku oraz wielkości – to jednocześnie: było niebywale ciężkie dla jej już zmęczonego, obciążonego słodkim, acz dość uciążliwym, bo wyjątkowo ruchliwym, balastem, ciałka, które ledwo swoje dawało radę, aby stać. Gdyby więc nie to, że Greyback znalazł się za nią, położył swoje wielkie, drżące łapska na jej napiętej skórze i pozwolił jej oprzeć się o jego pięknie wyrzeźbiony brzuch, niechybnie szybko wyładowałaby na podłodze, obijając sobie miękkie kolana. Niemniej – trochę czuła się zawiedziona tym, co także miało wpływ na jej fizyczne samopoczucie, ze to znowu o n a musi go uspokajać, nie na odwrót, mimo że znajdowała się w znacznie gorszej sytuacji. Oczywiście, pojmowała, że to dla niego kompletna nowość, z którą powinien się jakoś uporać, ale jednak nie on tak cierpiał, nie on rodził, nie on zabił ich pierworodnego synka, tylko ona i naprawdę marzył się jej moment wytchnienia, a nie ciągłe walka, czy pilnowanie, aby wszystkim wokół było dobrze, przy czym notorycznie zapominała rzecz jasna o sobie. Wówczas, gdy tak stali razem w kuchni i w ogólnie radosnej atmosferze – bo naprawdę pannie Thorne było dobrze, tylko po prostu uwierał ją ten drobny cierń w serduszku w kuchni wilkołaka – marzyło się jej bycie chociaż raz w pełni egoistką; albo chociaż tak, aby móc się skupić tylko na rodzącym się dziecku.
    — Nie masz mi za co dziękować – mimo wszystko odparła wesoło i spokojnie, nie chcąc go mocniej denerwować, bo też jego złe samopoczucie, mocno wpływało i na nią. Jednocześnie w tamtej chwili, dlatego tez, kłamała i mówiła prawdę: z jednej strony czuła, że w jeśli taki układ między nim się utrzyma, a on będzie panikował za każdym razem, gdy to ona będzie potrzebowała pomocy, to długo nie pociągnie, a z drugiej faktycznie czuła się spełniona jego szczęściem, bo to ono było jej nadrzędnym celem. Finalnie jednak, chyba poczuła się znacznie lepiej mogąc skierować swoją uwagę z dala od dyskomfortu i ponownie sprawdzić się w roli dobrej partnerki, dlatego dodała jeszcze, zanim podjęli się pałaszowania ich obiadu z półproduktów: – Naprawdę nie masz za co – pocałowała go czule i dopiero wtedy zasiedli wygodnie na łóżku, korzystając z jej brzuszka niczym z stolika i jak długo nie miała bólów, tak długo się uśmiechali, chociaż nie można było też powiedzieć, że ich humory przy kolejnym skurczu diametralnie się zmieniły, bo ten pojawił się już po trzydziestu dziewięciu minutach, co było doskonałym znakiem. – Ha! Trochę ruchu i d razu lepiej – stwierdziła dumna ze swojego pomysłu Vera, ocierając czoło z potu i niechętnie wypuszczając swojego wilczka z objęć; jako poduszka sprawdzał się wręcz znakomicie. – Samotne – skwitowała, udając naburmuszoną, ale gdy usłyszała jedno magiczne słowo, natychmiast się rozpromieniła. – W końcu! Oczywiście, że się przyzwyczaimy i będziesz miał już na głowie właśnie w taki sposób, już do końca świata – wyszczerzyła się, gdy ją przenosił, a później z lekkim rumieńcem pozwoliła się rozebrać. – Ojej, jak dobrze… – westchnęła zachwycona przyjemnie ciepłą wodą, pianą i olejkami; niestety, tylko sama mieściła się w balii, a jej nadbagaż wystawiał ponad taflę. – Dzięki – uśmiechnęła się czule, bo faktycznie, jego pomoc okazała się być nieoceniona, bo wchodząc do kąpieli, dwa razy się poślizgnęła. – Poczytasz mi coś? – Zasugerowała, gdy usiadł na kafelkach tak, aby móc wciąż mieć kontakt z maluchem w jej łonie, a jednocześnie patrzeć jej w oczy. – Obydwoje uwielbiamy twój głos – próbowała go przekonać swoją słodyczą, przez którą przebijał się ból i wycieńczenie.

    dzielnie udająca, ale będąca naprawdę na skraju wytrzymałości VERA

    OdpowiedzUsuń
  108. — Uważaj, skarbie – zaśmiała krótko, nieco bardziej już zrelaksowana dzięki cieplej wodzie i opiece Connora, chociaż wciąż oblała, co całkiem zręcznie ukrywała, Vereena – bo chwycę cię za słówko i na dobre się przyzwyczaję – zapowiedziała wesoło i pogładziła go po policzku, zanim poprosiła go o poczytanie jej. – Och… och, wspaniale… – nie powstrzymała się od westchnienia pełnego wdzięczności i zachwytu, kiedy spostrzegła, jak w jego dłoniach wylądował „Norwegian Wood” Haruki’ego Murakami’ego. – Pamiętałeś… – szepnęła całkowicie oczarowana i wzruszona, bo też ilu było mężczyzn na świecie, którzy zapamiętaliby takie drobnostki, jak ulubiona książka, z życia ich kobiet. Niczym dziwnym nie było więc, że patrzyła na niego, jak na swój ósmy cud świata. – Jesteś najlepszy, wiesz? – Szepnęła oczarowana, z maślanym, pełnym miłości spojrzeniem.
    Nagle jednak zamrugała gwałtownie powiekami, aby powstrzymać łzy nagromadzone we fiołkowych tęczówkach – wynikające jednak z czystego szczęścia i radości – po czym rozłożyła się wygodnie w wannie, w której woda sukcesywnie była podgrzewana przez Greybacka machnięciami różdżki i relaksowała się wśród piany i olejków – magia bywała doprawdy przydatna, szczególnie w takich miejscach, jak ta stara chatka górnika na klifie nieopodal Wheal Hope, gdzie pomimo braku prądu przez dziewięćdziesiąt procent czasu, można było mieć rozświetlone pokoje, jak i ciepło, bez potrzeby wychodzenia w taki ziąb na dwór o kolejne polana. Wszystko to zaś bardzo mocno i skutecznie uspokajało pannę Thorne, której było tym bardziej przyjemnie, bo jej ukochany gładził czule jej okrągły brzuszek, wystający ponad taflę, a kiedy dostawała – na szczęście coraz częstszych – skurczów: pozwalał jej ściskać rękę. Nie było jednak lepszego lekarstwa na wszelkie niegodności, niż jego cudowny głos, który raz po raz rozbrzmiewał głębokim barytonem po łazience i zalewał jej wymęczone, obolałe ciało, spinające się coraz mocniej od nieopisanego wręcz wysiłku, ciałko. To właśnie dzięki niemu Vera podejmowała raz po raz karkołomną walkę ze swoim coraz słabszym oddechem i była mu za ten doping nieopisanie wdzięczna.
    — Zmęczony? – Zaśmiała się dlatego swobodnie, gdy ni z tego, ni z owego zachrypł i urwał. Nie miała mu za złe: pogładziła go czule po policzku, przechyliła się, aby musnąć go w czoło i ponownie wróciła do zanurzania się w pianie, gdzie się rozkosznie przeciągnęła, marszcząc czoło na pytanie ukochanego; od razu go zrozumiała, bo też sama się nad tym zastanawiała, ale zawsze dochodziła do jednego wniosku. – Hmm… wiesz… wiesz w sumie mam to w nosie – przyznała, oblewając ciepłą wodą swoją napiętą skórę, w której szalał ich maluszek. Zaśmiała się perliście, widząc minę profesora ONMS z Hogwartu. – Skarbie, nie zrozum mnie źle… chodzi po prostu o to, że nieważne, czy urodzi nam się chłopiec, czy dziewczynka, ja będę kochała i jego, i ją tak samo mocno i tak samo mocno będę się cieszyła z tego, że już się pojawi i ukrócili moje męki – wydukała, pochyliła się do przodu i zacisnęła mocno dłonie na brzegu wanny: skurcze atakowały ją już co dwadzieścia osiem minut. Chwilę milczała, oddychając ciężko, bo skoro częstotliwość bólów się zwiększała, to także ich siła. – Już dobrze – skłamała z bladym uśmiechem i pozwoliła mu spleść ich palce. – Och – nagle spochmurniała, gdy zrozumiała, o co mu chodziło, gdy zaczął wspominać o tym, co ich zastało. – Hm, a… a-a wtedy… poprzednim razem? Wtedy też nie myślałeś o tym… no wiesz… nie wyobrażałeś sobie tego? Bo ja bardzo. – Westchnęła rozdzierająco i odwróciła od niego wzrok pełen smutku. – Często myślałam o naszej przyszłości i chyba później dlatego tak bolało – wyszeptała z żalem, po czym nabrała głośno powietrza w płuca. – Ojej – zachichotała nagle – jestem pomarszczona, jak śliwka. – Czym prędzej chciała zmienić bolesny temat. – Pomożesz mi wyjść? – Spytała, jak gdyby nic.

    bardzo niezadowolona ze wspomnień VERA, której zaraz przejdzie

    OdpowiedzUsuń
  109. Dwie kwestie wypalały dziury w sercu Vereeny – jedna z jednej strony, druga z drugiej. Aby finalnie się spotkać nad metaforycznym ogryzkiem jej organu i zalać paskudnym jadem jej wycieńczone ciałko. Pierwszą z nich było to, że nie d końca wierzyła Connorowi, jakoby miała sobie poradzić z wydaniem na świat ich maluszka, skoro już w tamtej chwili – a więc na relatywnie wczesnym etapie porodu – ledwo oddychała. Pewnie duży wpływ miał na to również podświadomy strach, który również miał rozbieżne podłoża: była to panika dotycząca tego, ze nie mając żadnej profesjonalnej opieki medycznej, a przecież ich maluszek jednak postanowił opuścić łono matki o miesiąc za wcześnie, ale było to także przerażenie, które doprawdy rzadko się u niej pojawiało, związane z cukrzycą, która mogła przecież prowadzić do rozerwania łożyska. Ponadto, do tego wszystkiego dochodziły – pewnie niezbyt dobrze odebrane i nieco przeinaczone w toku komunikacji, co nie wynikało z jej chęci, ale ze wszystkiego, co jej akurat w tamtej chwili nieprzyjemnie dotykało – słowa jej ukochanego, które nieco ją skrzywdziły: poczuła się tak, jakby naprawdę potrzebował tych trzech lat, aby zrozumieć, ze jest dla niego najważniejsza, co absolutnie jej się nie podobało, bowiem okupione było jej niepisanym bólem fizycznym, jak i psychicznym. Gdyby jednak była już wtedy centrum jego wszechświata – to przecież by jej nie zostawił, prawda? Wszystko to, złożone w całość, powodowało u zmęczonej, z rozszalałymi hormonami, panny Thorne kompletny mętlik w głowie, z którym nie była sobie w stanie w żaden sposób poradzić. Dlatego też – mało rozsądnie i odpowiednio do sytuacji – postanowiła uciąć temat i czym prędzej przenieść go na milsze tory, decydując się na walkę ze swoimi myślami samotnie.
    — Och, ojej, Connor – syknęła, kiedy chwycił ją mocno, aby wyjąć ją z balii i chyba nieco nie zapanował nad swoimi ruchami i siłą, jakby myślami był lata świetlne od niej. – Kochanie? – Zaniepokoiła się, spoglądając na jego kamienną, ale wciąż przystojną twarz, która jasno świadczyła o tym, że nie ma z nim najmniejszego kontaktu. Szkoda tylko, ze kiedy takowy już udało się im nawiązać, ten sprawił, że Vera aż podskoczyła z wrażenia, zadrżała i zachwiała się; dobrze więc, że jednak mocno ją obejmował, bo inaczej niechybnie przewróciłaby się. Gorsze jednak o d tego okazały się być jego późniejsze wyznania, które całkowicie ją zmroziły. – W-wierzę w co… w co niby wierze? – Próbowała pojąć, a on mówił dalej, sprawiając, że kuliła się coraz mocniej. – Connor… j-jak… dlaczego tak mówisz? – Załkała gwałtownie, po czym zamilkła, nie potrafiąc wydusić z siebie więcej, co dało mu doskonałą szansę, do podzielenia się swoimi przemyśleniami. Oczywiście, nie oznaczało to, że młodej pielęgniarce podobał się ton, w jakim do niej przemawiał, ale była w stanie go zrozumieć: to z jej winy nastąpił w nim wybuch. – J-ja… ja po prostu… och, to boli nadal. Nadal boli myślenie o tym, co stało się w-wtedy w… w sierpniu – wydukała w końcu, przedstawiając swój punkt widzenia – a ja po prostu… nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, wiesz? Nie mogę uwierzyć w to, że trafiłeś się mi i tak się mną czule opiekujesz, że mogłeś mnie aż tak – podkreśliła – pokochać. – Uśmiechnęła się smutno i przytuliła do jego torsu swoją twarz. – Nigdy już nie zwątpię – szepnęła, przysięgając uroczyście, aby następnie gwałtownie zgiąć się w pół, krzyknąć i chwycić pod brzuch, tym samym zrzucając z siebie puchaty ręcznik. Nie był to jednak wynik cierpienia fizycznego, a zwykłego szoku, który powoli zaczął odchodzić, gdy spostrzegła, co się stało. – Wody mi odeszły – sapnęła, powoli unosząc rozwarte szeroko, fiołkowe oczy na ukochanego; malowała się w nich swego rodzaju ulga, bowiem to oznaczało, że właśnie przekroczyli swoisty Rubikon. – Oj, och, ojej… – skrzywiła się chwilę później, gdy nagle pojawił się skurcz, który niemal powalił ją na kolana. – Piętnaście minut – wydusiła. – Nareszcie – zaśmiała się krótko, ze szczęściem.

    pełna miłości, wiary i nadziei VERA

    OdpowiedzUsuń
  110. Oczywiście, Vereena doskonale wiedziała, że Connor żałuje tego, co stało się dwudziestego ósmego sierpnia dwa tysiące dwudziestego roku – pokazywał jej to w końcu na każdym kroku, próbując naprawić swoje błędy i ona to widziała oraz doceniała, bo wychodziło mu to na tyle doskonale, ze powoli ten temat przestawał mieć znacznie; przynajmniej przez większość czasu, bo niestety nadal bywały takie chwile, że wracała do tego myślami, gdy coś ją ku temu sprowokowało. Niemniej, nieważne, jakie uczucia wzbudzało w niej to paskudne, dosłownie lodowate, wspomnienie, nie patrzyła na swojego ukochanemu w kategorii potwora – owszem, nazwała go tak, ale to dlatego, że chciała siebie chronić przez miłością, jaką pomimo wszystkiego, a więc kompletnie irracjonalnie nierozsądnie, wobec niej wzbudzał. Nie podobało się jej w związku z tym, że sam siebie tak określał – dla niej był bowiem kompletnym, totalnym ideałem i nie chciała, aby kiedykolwiek patrzył na siebie inaczej; marzyło się jej, aby spojrzał na swoje odbicie tak, jak ona go widziała: jako tego wielkiego, czasami burkliwego i niekrzesanego, ale w gruncie rzeczy dobrego i kochanego, chociaż nieco zagubionego, silnego psychicznie i fizycznie mężczyznę, który był dla niej sensem życia i synonimem szczęścia, spokoju i bezpieczeństwa.
    — Nie jesteś potworem – zaprzeczyła więc, mimo że wzorkiem ewidentnie prosił ją, aby tego nie robiła – rozumiesz? Nie jesteś – zapewniła raz jeszcze z mocą i chociaż obydwoje mieli jeszcze wiele do powiedzenia sobie, żadne z nich nie miało na to najmniejszych szans, ponieważ oto stało się coś, co sprawiło pannie Thorne tyleż samo dyskomfortu, co radości, a przy okazji najpewniej doprowadziło Greybacka to kilku zawałów, kiedy dyszała ciężko, pochylona, wpatrując się, jak po jej szczupłych, nagich udach spływa jasna, ale nieco mętnawa ciecz. Chwilę później unosiła już na niego pełne ulgi, fiołkowe spojrzenie i uśmiechała delikatnie oraz wyjątkowo blado. – Wody… wody mi odeszły – powtórzyła uradowana i chwyciła go mocno za koszulkę na torsie, wciąż nie potrafią się ruszyć z pokracznego rozkroku i oddychając bardzo płytko, celem uspokojenia ich oboje. Musiała bowiem przyznać, że uczucie, towarzyszące jednemu z najważniejszych punktów porodu, było bardzo dziwne, na szczęście jednak, wilkołak opanował się jeszcze szybciej niż ona i sekundę później ich wesołe śmiechy odbiły się echem od łazienkowych kafelek. Patrzyli sobie głęboko w oczy i szczerzyli się trochę, jak osoby niespełna umysłów. – To już, Connor, to już – odetchnęła ciężko i pogładziła się po okrągłym brzuszku, zanim pozwoliła się ponownie ubrać w jego wielką koszulę i przenieść na łóżko w sypialni, gdzie czekały miski z wodą i ręczniki. Wydawało się, że jest wprost sielankowo, bo też po tym, jak pokazała, bardzo opornemu i niechętnemu ukochanemu, jak mierzyć rozwarcie, okazało się, że to sięga już u niej siedmiu centymetrów, tych najgorszych, których pokonanie bywało najtrudniejsze, ale później „leciało już z górki”, jak mawiała Dory w Świętym Mungu. Niestety, nie było, bo chociaż Vera była szczęśliwa i próbowała ukryć ból, to szło jej coraz gorzej: każdy częstszy skurcz był też silniejszy od poprzedniego, a ucisk w lędźwiach dosłownie zabijał, natomiast rwanie w podbrzuszu niosło wrażenie rozrywania na kawałeczki. – Ano, będzie – wydusiła, ocierając czoło z potu i natychmiast się rozpromieniając, gdy dostrzegła, jak ten wielkolud się cieszy. – Nie śnisz kochanie, nie śnisz – wyszeptała wzruszona i natychmiast się skrzywiła: od jednego napięcia do drugiego minęło dziesięć minut – chociaż ja chyba bym wolała. – Przekręciła się na bok i wcisnęła sobie poduszkę między nogi, aby chociaż trochę odciążyć swoje wycieńczone ciało. – Boże, nie dam rady – poskarżyła się, mimo wszystko, nie umiejąc się cieszyć tak, jak Connor: przechodziła przez zbyt wielkie męki. – Połóż się za mną – poprosiła, rozpaczliwie potrzebując jego ciepła i zapachu – ale zdejmij koszulkę – dodała.

    biedna, malutka VERA, która serio jest mocno wyczerpana

    OdpowiedzUsuń
  111. — Tak, teraz znacznie lepiej… – przyznała cichutko, kompletnie wymęczona Vereena, czująca się tak, jakby ktoś przeciągnął ją przez stary magiel, który stał w piwnicy domku Thorntonów z latarnią morską. Nie kłamała jednak: faktycznie, kiedy Connor położył się obok, owijając ją swoim wielkim, silnym i zapewniającym bezpieczeństwo ramieniem, przyciskając swój idealnie wyrzeźbiony brzuch do jej chudych pleców i otulił ją swoim cudownym ciepłem oraz intensywnym zapachem, zrobiło się jej znacznie lżej i przyjemnie. Co prawda, był to efekt placebo, bo w rzeczywistości na pewno nie doszło do jakiejkolwiek ulgi fizycznej, ale ważnie, że ta bliskość zadziałała na jej psychikę. Odetchnęła ciężko, z ulgą. – Po prostu… to boli – powtórzyła, nie chcąc zagłębiać się w nieprzyjemne szczegóły porodu, ale chyba nie było to do końca możliwe: to wydarzenie przecież absorbowało ich oboje. – Dziękuję – mocniej do niego przylgnęła, poszukując pełnej otuchy, wdzięczna za wszystkie jego słowa, których niestety nie była w stanie w żaden sposób skomentować. – Och, kochanie, jeszcze… j-jeszcze nic nie zrobiłam, ale obiecuję, postaram się, nie poddam się… słowo – wydukała z trudem, oddychając ciężko, mówiła jednak przy tym całkowicie poważnie. – Tylko zostań… zostań przy mnie – dodała niemalże błagalnie.
    Wtedy też zamilkła. Cierpienie i zmęczenie bowiem dawały się jej tak we znaki, że ledwo była w stanie zapamiętać czynność oddychania, więc o rozmowie nie było mowy – zakomunikowała to zaś w dość dosadny, chociaż mocno nieprzyjemny sposób, gdy przy kolejny m skurczu skuliła się w kłębek, zawyła rozdzierająco i rozpaczliwie, niczym ranne zwierzę proszące o zmiłowanie, nawet w postaci ukrócenia jego mąk poprzez śmierć, i zagryzając mocno poduszkę, zanim łkając padła na materac niczym kukiełka. Co gorsza jednak, ten stan postanowił się już utrzymać – minuty nie przynosiły ulgi, a tylko większe napięcie w podbrzuszu, mocniejszy ucisk w lędźwiach, silniejsze poczucie bycia rozrywaną na pół i generalnie fatalne samopoczucie oraz coraz głośniejszy płacz, który nie chciał zniknąć, mimo jej najszczerszych chęci. Owszem, powtarzała sobie w głowie słowa ukochanego o tym, jak silna i dzielna jest, ale im dłużej to wszystko trwało – tym mniej mu wierzyła. Nie wierzyła też już w to, że niedługo pozna swoje maleństwo, bo jeżeli miała przechodzić dalej taką gehennę, to była przekonana, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Oczywiście, zamiast wybrać egoistycznie rozwiązanie – zgodnie z przysięgą walczyła dalej, mimo że coraz bardziej opadała z sił i wszelkiej energii. Naprawdę miała zwyczajnie dość.
    — S-sprawdź… sprawdź, czy mogę przeć – wydukała, przełykając łzy, kiedy po dwóch godzinach wiercenia się na łóżku, jej skurcze pojawiały się mniej więcej co minutę, a potrzeba zmiany pozycji i wydania na świat słodkiego intruza była już niemalże nie do pokonania. – Boże – znowu zagryzła pościel i zaczęła wydawać coś, co było na poły jękami, na poły szlochem wymieszanym z żałosnym wrzaskiem. – Connor, proszę – upomniała go, po czym z wielkim trudem, i krzywieniem się oraz sapaniem z agonii, przewróciła się na plecy i niestety na tym jej pomoc się zatrzymała: to Greyback musiał ją odpowiednio mocno, a jednocześnie niebywale delikatnie, chwycić i ułożyć na poduszkach opartych o wezgłowie, aby móc dokonać testu. Ten na szczęście okazał się bardzo pomyślny ale jednocześnie niebywale dla Very przerażający: faktycznie znalazła się tylko o mały kroczek od bycia matką. – N-nie wiem… Jezu, ja chyba nie pamiętam, jak… skurcz, parcie, co?, nie wiem – marszczyła w panice czoło, denerwując się, gdy przez moment nie mogła sobie przypomnieć, jak według podręczników należy przeć. O dziwo jednak, jej ciało zareagowało za nią i po chwili po pokoju poniósł się jej krzyk. – Nie wygodnie mi – wyspała słabiutko, po czym nakazała wilkołakowi przesunięcie jej na brzeg łóżka; on klęczał między jej nogami.

    ledwo dysząca VERA, która zaraz zabije ukochanego, albo siebie, o

    OdpowiedzUsuń
  112. — Nie poradzę sobie! – Rozdzierający wrzask załamanej Vereeny mógłby obudzić umarłego. Zdecydowanie, dziewczyna nie nadawała się do dalszej walki, o czym świadczyły przekrwione od wysiłku oczy, fioletowe żyły, który wyszły jej na wierzch również z powodu energii, jaką wkładała w cały proces porodu, zsiniałe i popękane usta, które co chwilę co przegryzała do krwi, to zaciskała tak mocno, że miała wrażenie, że zaraz poskleja sobie wargi na dobre oraz potem, lejący się po jej skroniach, który lśnił w świetle mlecznych kloszy małej sypialni w niewielkiej chatce na klifie w Boscastle, o którą rozbijały się olbrzymie, białe bałwany Atlantyku, wzmagane wyjącym wiatrem oraz paskudnym, marcowym zimnem i deszczem ze śniegiem. Co gorsza, owy krzyk kierowała wprost na Connora, wyżywając się na nim okrutnie i nie bacząc na to, że chciał jej jedynie pomóc. – Nie dam sobie rady – warczała, powolutku, z mocą akcentując każde słowo, kiedy po skurczu ból nie minął; było tak, jakby po prostu na stałe zagościł w jej umęczonym ciele. – Przestań kłamać! – Wrzasnęła nagle na swojego mężczyznę, aby po sekundzie dosłownie załkać żałośnie i wyszeptać ze szczerą skruchą: – Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam… kocham cię… k-kocham, ale teraz chcę cię zabić – załkała żałośnie słabiutko.
    Zrobiła się niemalże biała – niczym hogwarcki duch: transparentna, a przy tym biała, ale jakby z mgły lub mlecznego szkła, a przez to jeszcze smutniejsza – a łzy odbierały jej nie tylko zdolność patrzenia, ale także dławiły gardło, ściśnięte od ciągłej walki, którą podejmowała nie dlatego, że chciała, czy czuła taką potrzebę – owszem, chodziło o jej dziecko, ale ona naprawdę nie miała już ochoty dłużej tak cierpieć i w tamtym momencie była gotowa przyjąć postawę prawdziwej egoistki – ale z powodu przysięgi złożonej profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, jak i tej, którą wypowiedziała do swojego maleństwa: że się nie podda dla nich za żadne skarby tego padołu. Nie znaczyło to jednak, że w jakikolwiek sposób ułatwiało jej to działanie – presja bowiem, jaką odczuwała w związku z owym przyrzeczeniem, tylko mocniej ją stresowała, bo wiedziała, jak bardzo Greyback na nią liczy: miała mu dać potomka, a więc zrobić coś, do czego jako kobieta była stworzona, a jakoś nie wychodziło jej to tak, jakby chciała i nawet na niewiele zdała się zmiana pozycji. C prawda ta, którą zajęła na brzegu łóżka była nieco trudniejsza do parcia w kwestii utrzymania równowagi, ale zdecydowanie oddziaływała na poruszający się w jej ciele płód, przyspieszając całą tę sytuację. Vera modliła się tylko w duchu, aby dać radę do końca.
    — Ja pierdole, kurwa mać, zajebię się przysięgam – rzadko przeklinała, dlatego też jasno było widać i słychać, w jak wielkiej agonii się znajduje, gdy po kolejnym napięciu ciała wbiła paznokcie w nagie ramiona wilkołaka i zaczęła rzucać przekleństwami. – Przestań to powtarzać! – Sapnęła wściekle, ale w czułym geście oparła swoje czoło o jego, próbując unormować oddech. – Nie wiem, jak daleko jestem, bo wiesz, tak napierdala, że nie jestem pewna, która część ciała jest moja, a która nie! – Ryknęła, aby sobie uświadomił, że naprawdę jest na skraju, a minęło ledwie pół godziny parcia; nie można było się jej dziwić, wskazówka zegara już dawno przekroczyła północ i weszli w kolejny dzień: niedzielę, siedemnastego marca, co oznaczało, że rodzi od przynajmniej dwunastu godzin. Mimo to jednak, walczyła dalej, stękając, jęcząc i krzywiąc się, naprawdę nie mając pojęcia co się dzieje. – C-co… co… och Boże! – Dopiero po chwili zrozumiała ego słowa. – Connor! – Pocałowała go gwałtownie w usta. – J-jest… jest… o Boże, jest – stwierdziła zachwycona. – Boże… och… o-och – urwała gwałtownie, gdy przyszedł kolejny skurcz, po którym dzielnie parła, zmotywowana tym jednym wydarzeniem do działania. Poczuła, jak coś się z niej wysuwa: przy kolejnej takiej akcji jej rozdzierający, dosłownie agonalny krzyk zlał się z płaczem noworodka.

    wyglądająca niczym trup VERA, która zaraz odzyska witalność

    OdpowiedzUsuń
  113. Nie mogła w to uwierzyć – nie można było się jej zresztą dziwić, bo biorąc pod uwagę ilość czasu, jaki cierpiała – że już zbliża się ku końcowi, że po tylu godzinach męki, ona faktycznie pozna swojego wymarzonego maluszka i w końcu będzie mogła odetchnąć chociażby ze względną ulgą. Dlatego też Vereena, nie namyślając się wiele, podzieliła się swoją radością z Connorem w formie czułego pocałunku, którym go obdarzyła, po czym powróciła do poprzedniej, całkiem stabilnej pozycji, w którym stopami zapierała się o ukochanego, a dłońmi wspierała się o ramę skrzypiącego łóżka, które tak przecież uwielbiała. Próbowała przy tym zachować spokój, ale było to zadanie całkowicie karkołomne, bowiem w jej sercu wciąż kotłował się okropny strach nad tym, czy wszystko dobrze z ich maluszkiem, w ciele zaś niepomierny ból, dosłownie rozrywający ją na malutkie kawałeczki, a w duszy nieopisana wręcz ekscytacja, spowodowana myślą, że już niedługo pozna swojego potomka – tym samym więc, jej próby oddychania miarowo, nie były udane. Wspaniałym, w związku z tym, był fakt, że profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – pozbawiony notabene koszulki – szczerzył się w euforii pomiędzy jej udami i ciągle dopingował ją do działania, bo była pewna, że bez niego, poddałaby się niechybnie: cierpienie, jakie ją ogarnęło było szczytem najwyższej wieży Nurmengardu. Niemniej, wciąż walczyła – a przy okazji parła, doprowadzając siebie na skraj wytrzymałości, trzęsąc się od wysiłku, całkowicie blednąć z powodu odczuwanej agonii i pocąc się, podczas powstrzymywania głośnych reakcji, które i tak wyrwały się z jej piersi, kiedy najpierw główka, a po kolejnym takim wyczerpującym procesie, reszta jej słodkiego intruza wysunęła się z jej na wielkie dłonie wilkołaka.
    — Boże… Boże… o Boże… – sapała, dyszała, cała drżała i przypominała bardziej kogoś na skraju śmierci, a nie kobietę, która właśnie wydała na świat swojego malucha. Nie do końca pojmowała w tamtym momencie, co się właśnie wydarzyło: siedziała w bezruchu, nadal wydają z siebie ni to jęki, ni to ciche skamlenia, z jej fiołkowych oczu po jasnych policzkach płynęły stróżki łez, a gdzieś, jakby z oddali, dochodził do jej uszu płacz noworodka: małej, czerwonej istotki, bezpiecznie skrytej w wielkiej ramionach swojego ojca, której jedno rzucone spojrzenie sprawiło, że serce Very się roztopiło, a ona sama zamarła w bezruchu, z uchylonymi, skaczącymi wargami, świadczącymi albo o zbliżającym się wybuchu histerii lub o nieopisanym wręcz wzruszeniu, które niewątpliwie ogarnęło cały jej organizm. – C-co… co. – Wydukała, marszcząc czoło i nadal nie potrafiąc nabrać odpowiedniej ilości powietrza, aby odpowiednio wentylować swój organizm. – C-cór… co? – Nie umiała również wydusić żadnego słowa, usłyszawszy, co to za kruszynę potężny Greyback tuli. Patrzyła na jego usta, to w jego księżycowe oczy, aby dopiero po tym, jak kilka razy powtórzył, w pełni pojęła, co się stało. – Urodziłam ci córkę – powtórzyła oszołomiona i załkała ze wzruszenia. Nie widziała nic piękniejszego, niż jej ukochany trzymający i c h dziewczynkę. – Jesteście piękni… – szepnęła, a później z przerażeniem odkryła, ze Connor, chce jej dać zawiniątko, a ona chyba nie była na to gotowa; tak przynajmniej myślała, bo kiedy chwyciła tobołek, jej ciało samo wszystko odnalazło i odpowiednio chwyciło. – Cześć księżniczko – szepnęła do wciąć brudnej, połączonej z nią pępowiną kruszyny. – Hej… cześć – szeptała, palcami muskając jej policzki i czółko – chcesz może jeść? – Zaśmiała się kompletnie oczarowana. – Odepnij mnie – poprosiła ukochanego, po czum skradła mu krótki pocałunek. – Zrobiłeś mi córkę – stwierdziła zachwycona. – Dziękuję – szepnęła i w tym zawarła wdzięczność za jego obecność, pomoc i wsparcie, po czym skupiła się na ich maluszku, niestety nie na długo. – Musisz nas rozłączyć, Connor – upomniała go – i no… ten… łożysko – wybąkała zawstydzona, bo ta część porodu zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych.

    wymęczona i obolała, ale zakochana do granic możliwości i szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  114. Na świecie nie mogło być piękniejszej chwili, niż ta, którą właśnie przeżywali. Nieważne bowiem, ile trudów pokonali, jak wiele kłód pod nogami przeskoczyli oraz ile razy dostali po głowie – liczył się tylko ten jeden cudowny moment, w którym wtuleni w siebie i zapłakanie ze wzruszenia przyglądali się swojemu największemu skarbowi, który potrzebował ich opieki, troski, miłości i ciepła. Nie przejmowali się więc nawet przyszłością – nie było istotnym, czy jeszcze los kiedykolwiek postanowi im stanąć na przekór, skrzywdzić ich, czy wystawić na próbę, bo wiedzieli, ze zawsze sobie z tym poradzą, mając o co walczyć: o siebie i o tę kruchą dziewczynkę, mieszczącą się dosłownie w jednej ojcowskiej dłoni, która spokojnie ssała matczyną pierś, podczas gdy oni zapewniali jej bezpieczeństwo. Vereena zaś w tamtej chwili zrozumiała, że najchętniej zostałaby w tej chatce na klifie –o której kamienne ściany rozbijały się wielkie fale, a wiatr dudnił o szyby, podczas deszczu ze śniegiem stukającego w dach – bo to właśnie w niej odnajdywała zawsze swoje szczęście. Ten doemek przecież był miejscem, gdzie poznała Connora, gdzie się w nim zakochała, gdzie oddała mu swoje serce, a później ciała, aż finalnie – urodziła mu dziecko. Uświadomiwszy sobie to wszystko, z jej oczu ponownie popłynęły łzy – radości i wzruszenia, które ocierała co chwilę o swoje ramię, aby nie spadły na księżniczkę w jej objęciach. Naprawdę – czuła się dosłownie pijana radością, a biorąc pod uwagę euforyczne zachowanie Greybacka, on wszystko odbierał w ten sam sposób, więc tym bardziej było jej lepiej; na początku nieco się obawiała, że wzorem swego ojca będzie wściekły z żeńskiego potomka, ale szybko wyprowadził ją z błędu i po raz kolejny pokazał, jak wspaniałym mężczyzną jest.
    — Tak, kochanie – uśmiechnęła się w związku z tym czule, ale i lekkim pobłażaniem, kiedy przeraził się usłyszawszy od niej sugestię, aby przeciął pępowinę. – Nie bój się, skarbie, twoje łapy są wielkie, ale bardzo sprawne, poradzisz sobie – zapewniała go poważnie, ale łagodnie, szczerze w to wierząc: nie było bowiem bardziej idealnej osoby, która mogłaby dokonać tego zabiegu. – No jest maleńka i niewinna – zapewniła, patrząc fiołkowymi, roziskrzonymi oczami na swoją córeczkę, która przysypiała z usteczkami zamkniętymi wokół jej sutka – ale ty jesteś jej ojcem, jej wspaniałym dobrym i kochającym ojcem – dodała z miłością i taką dawką oczarowania, że pewnie gdyby stali, niechybnie opadliby na kolana pod naporem tej wielkiej czułości, jaką nosiła w sobie panna Thorne. Na szczęście jednak, podziałało i chwile później wilkołak trzymał ją w dłoniach odpowiednie nożyce, a ona instruowała go, doskonale wiedząc, że chodzi o spokojne mówienie, a nie w rzeczywistości przypomnienie, co należy zrobić, gdzie zacisnąć klipsy, a gdzie ciąć: w ciągu sekundy ich księżniczka i jej matka były całkowicie wolnymi osobami. – Ojej, jaka byłam dzielna, jaka spokojna – wyszeptała, muskając noworodka w czółko, bladymi od wysiłku ustami. – Dobrze zrobiłaś, bo dzielny tatuś wygląda, jakby zaraz miał dostać zawału – zachichotała słodko i odetchnęła ciężko. – Mój Boże… mamy córkę – powtórzyła, jakby jeszcze ten fakt nie do końca do niej dotarł; dobrze więc, że Connor szybko do niej wrócił i objął ją mocno. – No wiesz, wypraszam… – urwała gwałtownie, marszcząc czoło. Profesor powiedział coś, co kompletnie ją zmroziło i w ciągu chwili stały się trzy rzeczy: po pierwsze pojęła, do czego zmierza, później zrozumiała, j a k i wypadał akurat dzień, a na koniec przeszedł ją pierwszy, lekki skurcz, zwiastujący zakończenie procesu rodzenia. Nim jednak zdecydowała się skupić na tej ostatniej kwestii, lekko, acz z udem, przekręciła się i spojrzała głęboko w księżycowe tęczówki ukochanego. – Connor – podjęła uroczyście – poznaj Roselyn Irisbeth – uznała, że jej macocha również zasługuje na wyróżnienie – Greyback – podkreśliła z zachwytem. – Wszystkiego najlepszego, wielkoludzie – wyszczerzyła się.

    zachwycona VERKA, która ma nadzieję, ze wilczek zaaprobuje wszystko

    OdpowiedzUsuń
  115. — Właśnie tak – przytaknęła oczarowana, chociaż przypominająca ducha, Vereena, gdy Connor nie dowierzał w to, co właśnie powiedziała: faktycznie bowiem dotychczas jakoś nie było czasu, co zakrawało o jakiś ponury absurd, aby usiąść i przedyskutować kwestię imiona dla ich dziecka, niezależnie, czy byłby to chłopiec, czy dziewczynka. Oczywiście, płeć żeńska znacznie ułatwiła im sprawę, bo mieli w zanadrzu dwie wspaniałe kobiety, których skojarzenie ze sobą przyszło młodej matce nad wyraz łatwo: naprawdę chciałaby, aby jej córeczka odziedziczyła wszystkie najlepsze cechy po swojej prababci oraz prawie-babci, czyli macosze jej rodzicielki, której niestety już nie było wśród nich. Żywiła więc głęboką nadzieję, że jej ukochany zaaprobuje to, jak i fakt, że ofiarowała mu na czterdzieste drugie urodziny maleńkie zawiniątko, które potrzebowało go najmocniej na świecie. – Wszystkiego dobrego, kochanie… właściwy prezent mam w Hogwarcie, więc na razie musisz zadowolić się tą księżniczką – zaśmiała się słodko i perliście, wtulając się w niego mocno, niemalże rozpaczliwie łaknąc jego obecności. – Ojej, spokojnie – zachichotała uroczo, kiedy on nadal trawił informację, którą mu przekazała, wyglądając na uroczo zagubionego w uczuciach i myślach. – Wiem, wiem, że najwspanialszy – przyznała wesoło. Nie było ku temu najmniejszych wątpliwości: Rosie była prawdziwym skarbem, istnym cudem i ich największym skarbem, dla którego przepadli dosłownie natychmiast, gdy tylko zakwiliła, opuściwszy ciało panny Thorne. Wszystko byłoby w związku z tym idealnie, gdyby nie to, ze czekała ją jeszcze jednak droga przez mękę: znacznie krótsza, ale wcale nie łatwiejsza, bo chociaż ból sam w sobie był nieco lżejszy, to zmęczenie dawało się jej we znaki i dokonanie ostatniego etapu w procesie rodzenia stało się dla niej przeszkodą niemalże nie do pokonania; ponadto, nie było to ani trochę przyjemne. Dlatego też, gdy całość dobiegła końca, a profesor ONMS jednym machnięciem różdżki zmienił pościel i posprzątał podłogę, zrobiło się jej znacznie lepiej – mogła wówczas odetchnąć z nieopisaną wręcz ulgą, bo oto faktycznie miało być tylko lepiej. – Chcę i nie chcę spać, bo chcę na nią patrzeć, płakać, śmiać się i pewnie kogoś zabić – wyznała całkowicie oszołomiona Vera, ilością emocji, jaka unosiła w tym malutkim pokoiku. Oczywiście, tak naprawdę jedynie złą rzeczą, jaka się jej przytrafiła, to rwanie całego drobnego ciałka, ale tak poza tym: było wprost idealnie. – Hm, wiesz… może ją umyjemy? – Zasugerowała. – Cholera – nagle się spięła. – Co z lekarzem? Ktoś chyba powinien ją przebadać? Na Boga! – Wykrzyknęła ze strachem, nagle orientując się, w jak beznadziejnym, dla noworodka położeniu się znajdują, gdyby więc nie to, że Greyback zachował zimną krew i wszystko spokojnie oraz łagodnie, bardzo długo, jej wykładał, zapewniając, że nie ma się o co martwić, bo Roselyn Irisbeth wygląda jak okaz zdrowia i płuca też ma zdecydowanie w doskonałym stanie, a na dodatek jedno z jej rodziców jest pielęgniarką. W innym razie, niechybnie postradałaby ze stresu zmysły, a tak mogli chwycić za jedną z misek, którą posiadał wilkołak na stanie, bo niestety nie zaopatrzyli się w wanienkę, podobnie jak w kilka innych przydatnych przedmiotów, ale o tym nawet nie miała siły myśleć, i postawiwszy ją na łóżku, zabrać się za opiekę nad ich córeczką. – Ależ to jest kruszyna… – szepnęła oczarowana, kiedy Connor delikatnie obmywał główkę dziewczynki wodą, a ta mlaskała w zabawny sposób. – A jaka dzielna i śliczna – zachwycała się, z trudem zachowując pozycję w pionie, kiedy siedziała obok; naprawdę, nie była członka, czy kawałka skóry, który by nie promieniował agonią. Ta jednak bez trudu ustępowała miejscu czystej miłości. – Wiesz, że na tym nie koniec? – Zaśmiała się, przygotowując ręczniczek, kocyk i pieluszkę; tymczasowo mocno prowizoryczne, wyciągnięte ze składów do pielęgnacji małych stworzonek. – Jeszcze mnie musisz tak umyć – zaśmiała się i pocałowała ukochanego czule.

    spokojna i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  116. — Wyglądasz z nią wprost cudownie – zapewniła ze śmiechem Vereena, kiedy jej ukochany przyznał, że się stresuje podczas mycia córeczki. Nie dziwiła mu się oczywiście, bo chociaż sama się nieco wycofała, bo dłonie za mocno jej drżały od zmęczenia i wciąż odczuwanego bólu, to całkowicie rozumiała jego zdenerwowanie: mimo że przyglądała się wszystkiego z boku i ufała Connorowi bardziej niż sobie, to i tak zalewało ją czyste przerażenie, kiedy uświadamiała sobie, jak krucha jest ich Rosie i jak niewiele trzeba, aby zrobić jej krzywdę. Musiała więc sporo się nagimnastykować sama ze sobą, aby nie wpaść w nerwową histerię, bo ta zupełnie nie miałaby sensu w zaistniałej sytuacji, bo tak naprawdę przecież: działy się same dobre rzeczy i zupełnie nic złego. – Jesteś najlepszym ojcem na świecie… – zapewniła poważnie, szczerze tak uważając i wpatrując się w zachwytem to, jak wilkołak uwija się, dwoi się i troi, aby odpowiednio zająć się swoją księżniczką. Niczym dziwnym nie było w związku z tym to, że panna Thorne postanowiła sobie trochę pożartować i bardzo ucieszyło ją fakt, że i jej ukochany był skory do uśmiechów; powoli schodziło z nich napięcie. – Dobrze, może być ostatni raz, ale… ostatni raz to zróbmy – poprosiła, pokonując nieprzyjemną myśl, że mógł mówić poważnie i naprawdę miał dość niańczenia jej.
    Szybko jednak ją od siebie odrzuciła, kiedy spostrzegła, z jakim zapałem wziął się do działania i przygotowania wszystkiego tak, aby jej kąpiel faktycznie mogła być pełna relaksu. Z przyjemność wręcz młodziutka pielęgniarka, tuląc do siebie malutki kokonik – Greyback zadbał, aby jego dziewczynka była dobrze wytarta, miała odpowiednio założoną pieluszkę, a kocyki mocno ją opatulały, zapewniając dużo ciepło; przyglądanie się zaś temu było kompletnie rozczulające i zachwycające – oglądała, jak ten niemalże dwumetrowy mężczyzna o żelaznych mięśniach wszystko trzyma w ryzach, biorąc na swoje szerokie barki odpowiedzialność za każdą najdrobniejszą rzecz, w ogóle się przy tym nie uskarżając. Ponowione wówczas dotarło do niej, że rzeczywiście n i e mogła trafić lepiej, niż właśnie na niego i raz po raz się w tym przekonaniu utwierdzała. Connor bowiem udowodnił to nie tylko swoim entuzjazmem – który nie kończył się, jak w wypadku wielu mężczyzn, fiaskiem, gdy przychodziło do działań – ale także, opieką nad Roselyn, gdy chociażby zapewnił jej koszyk do noszenia – tutaj przypomniała mu, że byli w mugolskim sklepie i mogli kupić specjalny wózek, który miał w sobie wiele funkcji, w tym tę fotelika samochodowego, ale zbył ją powalającym na kolana uśmiechem – a następnie przeniósł matkę swego dziecka do łazienki.
    — Wypełniasz je najlepiej na świecie, wilczku – zapewniła go więc z przekonaniem, całując go w policzek. – Chyba zatrudnię cię na stałe, wiesz? – Wyszczerzyła się. – Chociaż – musnęła go w ucho – to ja powinnam cię nosić na rękach – zauważyła, aby, gdy tylko znaleźli się przy Rosie, westchnąć z zachwytem. – Mój Boże, ona ma dopiero niecałe dwie godziny, a ja… ja już nie mogę bez niej żyć – musnęła opuszkiem palca jej policzek. – Jesteście całym moim światem, Connor – szepnęła wzruszona do granic możliwości i niechętnie pozwoliła się zabrać od małej, aby zostać rozebraną i włożoną do bali. – Och… ojej… – jęczała i krzywiła się z bólu i rwania, mimo że starał się ją traktować, jak najdelikatniej. – Nic się nie stało – dodała szybko i pogładziła go po policzku, zerkając na spokojnie śpiąca córeczkę, ponownie popadając w całkowite oczarowanie. – Już sobie nas okręciła – zaśmiała się i z zaskoczeniem odkryła, że profesor już trzyma w dłoni gąbkę. – Hm… j-ja… – zająknęła się, patrząc na swoje ubrudzone, niezbyt apetyczne ciało. – N-no… no nie wiem, wiesz? J-ja… nie patrz tak na mnie – uciekła wzorkiem i zacisnęła dłonie na brzegach balii. – Dobrze, jeśli tego chcesz – westchnęła w końcu, przełykając swój dyskomfort i oddychając szybko: dla niego była gotowa na wszystko.

    zachwycona i zakochana VERCIA
    =

    OdpowiedzUsuń
  117. Zrobiło się jej niepomiernie głupio. Uciekła wzorkiem w bok i odetchnęła ciężko, próbując za wszelką cenę opanować emocje, ale absolutnie nie przychodziło jej to łatwo, czemu nie można było się do końca dziwić, biorąc pod uwagę, przez co tego dnia Vereena przeszła – od kłótni z ukochaną babcią, z którą nie zwykła się awanturować i tylko jakimś dziwnym cudem wzajemnie wyprowadziły się, w czym prym zdecydowanie wiódł ośli upór Roselyn, z równowagi, poprzez utknięcie w rozmiękłej, lodowatej śnieżycy w straszliwych ruinach kopani Wheal Hope, na wydaniu na świat ślicznej, chociaż maleńkiej córeczki. Niestety, zmęczenie, stres i zawyły strach – który nie chciał minąć pomimo gorliwych zapewnień Connora: w końcu chodziło o ich malutką dziewczynkę, księżniczkę i największy skarb, który przyszedł na świat miesiąc za wcześnie, w warunkach dalece odbiegających od odpowiednich i sterylnych, chociaż na pewno pełnych miłości i czułości – doprowadziły ją do tego, że kiedy spojrzała na swoje wymęczone, opuchnięte, obrzmiałe i zwyczajnie nieestetyczne ciało po porodzie, poczuła się wyjątkowo nieatrakcyjna, by nie powiedzieć, ze zwyczajnie brzydka. Po raz pierwszy w życiu tak na poważnie zwróciła uwagę na swój wygląd nie z powodu oceniania jej na podstawię laleczkowatego lica, które myliło wielu mężczyzn, traktujących ją protekcjonalnie, niemalże niczym lolitki za dwa funty, co przecież jawnie uwłaczało jej inteligencji – jednak, kiedy tak leżała w balii w chatce na klifie, oszołomiona doznaniami, wpadła w przedziwną histerię dotycząca właśnie zmian w jej organizmie, które przecież były kompletnie naturalnym następstwem ciąży. Co gorsza, nie potrafiła w tym wszystkim spojrzeć na siebie oczami ukochanego, tylko się krytykowała.
    — B-bo… no bo ch-chodzi… chodzi o to… – naprawdę próbowała wyłożyć ukochanemu wszystko, co myśli, ale ubranie tego w słowa nie należało do zadań najprostszych, również dlatego, że kiedy nad tym się głębiej zastanowiła, faktycznie mogła wychodzić na skończoną kretynkę i brzmieć, jak największa idiotka, skoro ten przystojny wielkolud, pomimo wszystkiego, wpatrywał się w nią z zachwytem, a tuż obok, w wiklinowym koszyku, spał spokojnie prawdziwy cud świata, który wspólnymi siłami powołali na ten świat, sprawiając, ze stał się on lepszym miejscem, gdy ona sama urodziła Roselyn Irisbeth. Nie było więc niczego, co mogłoby sprawić, że stałaby się żałosną, beznadziejną jednostką. – A ty jesteś miłością mojego – szepnęła, patrząc mu w oczy i tym samym dając mu pełne przyzwolenie do tego, aby rozpoczął swoje pełne czułości zabiegi, które, ku jej miłemu zaskoczeniu, wcale nie przyniosły złości, zażenowania i obrzydzenia, a całkowitą, niepodważalna ulgę oraz relaks, tak potrzebny po wydarzeniach ostatnich godzin. Niestety, nie odjęły jej bólu, ale na pewno nie zaszkodziły. – Dziękuję – szepnęła więc, kiedy skończył i niebywale się ucieszyła, że mimo wszystko nie naciskał, aby zająć się również tymi częściami jej ciała, które były w tamtej chwili mocno newralgiczne. – Connor – chwyciła go po wszystkim za rękę – czuję się przy robie wspaniale – wyszeptała całkowicie szczerze – i… i nie chodzi o to, że się boję ci odmawiać, ale po prostu nie lubię – posłała mu słodki uśmiech. – Nigdy też bym cię nie wykopała znikąd – zapewniła poważnie i pogładziła go po policzku. – Twoja mała dziewczynka chce iść do łóżka na razie – wystawiła do niego chude ramionka, prosząc niewerbalnie o pomoc – z drugą małą dziewczynką – zerknęła z miłością na tobołek nieopodal – a później… pomyślimy, mój dzielny, kochany i odważny wielkoludzie – skradła mu pocałunek, kiedy wyciągał ją z wanny i powoli się nią opiekował. – Też powinieneś się umyć – zauważyła chwilę później, kiedy już leżała wsparta na poduszkach, karmiąc łakomą Rosie; Greyback miał na torsie już zaschniętą krew. – Connor – zagaiła jeszcze – jesteś najlepszy. Nie poradziłabym sobie bez ciebie – wyszeptała.

    kompletnie oczarowana i spokojna VERA

    OdpowiedzUsuń
  118. — Powiem ci więcej Greyback – wyszczerzyła się szeroko Vereena, kiedy kontynuowali temat jego kąpieli – ty musisz – podkreśliła, wymownie spoglądając na jego szeroki, silny tors, do którego tulenie sprawiało jej nieopisaną wręcz przyjemność, nie tylko z powodu jego wielkości, która zapewniała bezpieczeństwo, ale także dlatego, ze to tam, na jego piersi, mogła słuchać najpiękniejszej muzyki świata: bicia wilkołaczego serca, które tak bardzo kochała – się umyć, bo dziecko straszysz – pokazała mu język, zdobywając się na żarciki i drobne czułostki, mimo że ukrywanie tego, jak bardzo nadal cierpi dosłownie wysysało z niej wszelkie możliwe siły witalne: nie chciała jednak, aby jej ukochany jakkolwiek się jeszcze denerwował, bo dość stresów już przeżył w ostatnich godzinach, a ona jak zawsze jego, a nie siebie, mimo że w tamtej chwili powinna była, bo tak nakazywał rozsądek, zważywszy na wysiłek, jakiego musiała się podjąć, stawiała na pierwszym miejscu, które od dwóch godzin zajmował ex aequo z malutką, słodką i spokojną córeczką, którą wspólnie zmajstrowali. – Och, Connor – zaśmiała się uroczo kiedy podzielił się z nią swoimi obawami – nie znikniemy, przysięgam. Zawsze będziemy do ciebie wracać, najdroższy – zapewniła poważnie i szczerze, z wielkim wzruszeniem jednocześnie. – Idź już wielkoludzie! – Zachichotała, gdy poprosił ją, aby swoje zeznania spisała na kartce. – No i wyszoruj się dokładnie, bo inaczej nie wpuścimy cię z tą małą księżniczką do łóżka – zastrzegła całkiem poważnie, po czym rozpoczęła poszukiwania rzeczy przydatnych do notowania. Nie mogła mu bowiem odmówić i kiedy wrócił do niej już umyty i przebrany w bokserki, na jego poduszce leżał pergamin pachnący bzem i agrestem, gdzie napisała, że jest jej ideałem i będzie go kochać: na zawsze, zawsze, zawsze, zawsze i zawsze. – Teraz już się nie wykpię – zakomunikowała wesoło, gdy znalazł się obok. – Jesteś idealny… – wyrwało się jej nagle, gdy patrzyła, jak przy każdym jego ruchu, mięśnie mu pracowały – i… i naprawdę nie wiem, jak ci dziękować – powtórzyła raz jeszcze, dodając radośnie: – Nie można! – Zawyrokowała z uśmiechem. – Szczególnie tej maleńkiej fasolce, prawda? Nie można się tobie oprzeć, śliczności moje? – Mówiła cichutko i łagodnie do dziewczynki owiniętej kocykami, pilnując, aby nie było jej ani za ciepło, ani za zimno; wciąż się martwiła, że mała urodziła się zbyt szybko. – Hm? – W pierwszej chwili nie pojęła więc, o czym mówił do niej profesor ONMS z Hogwartu. – Co zrobić? – Uniosła na niego maślane spojrzenie i rozanielony uśmiech. Powtórzył, a ona ze zmarszczonym czołem chwilę trawiła tę informację, w końcu dochodząc do jedynego, słusznego wniosku: – Dobrze – przytaknęła bez ogródek i żadnych dyskusji, czy warunków – zostańmy tutaj – zgodziła się bez problemu, bo miał rację: musieli się skupić na sobie, na Roselyn, na budowaniu swojej rodziny i ani Skrzydło Szpitalnego, ani uczniowie nie byli im do tego potrzebni. – Przydałoby się co prawda, żebyś w końcu naprawił lodówkę, żebyśmy mogli ją uzupełnić, ale tak, to nie ma problemu – wyszczerzyła się, aby nagle zmarkotnieć: – W zamku mam wszystkie rzeczy… i rzeczy dla małej… och, no i dyrektor. Jezu, jak mi strasznie głupio – wyjęczała, myśląc o zawodzie, jaki sprawiła panu Longbottomowi, który tak bardzo w nią wierzył od samego początku. – Zaraza – sapnęła i zamilkła na moment. – Connor – zagaiła nagle – naprawdę chcę tu zostać i jestem pewna, że mała też wolałaby mieć tatusia blisko siebie – zapewniła – ale… a-ale chyba lepiej będzie jeśli będziesz uczył nadal. Przynajmniej do końca semestru – zasugerowała. – Oczywiście… ja mam jakieś oszczędności i w ogóle, a-ale… no rozumiesz – speszyła się. – No i… może też nie będziemy tak źle odbierani. Nie chodzi o to, jak na nas inni patrzą, ale jednak dyrektor zrobił dużo – tłumaczyła się pokrętnie. – Och, i ten… Connor, boję się o na – wyszeptała w końcu, cała drżąc. Miała w zmęczonym umyśle mętlik, a w sercu chaos emocji.

    trochę-mocno rozdygotana VERA, która nie jest pewna, czego chce

    OdpowiedzUsuń
  119. — Nie wiem, dlaczego nie miałabym się zgodzić – odparła z niebywałą wręcz prostotą Vereena, spoglądając na ukochanego uważnie, niemalże lustracyjnie: doprawdy, nie widziała powodów, dla których miałaby odmówić jego pomysłowi, skoro był naprawdę dobry i zapewniał im względny spokój oraz możliwość opieki nad ich córeczką, bez zbędnej obecności kadry nauczycielskiej Hogwartu, czy pacjentów oraz pracowników Skrzydła Szpitalnego, czy też administracji. Owszem, miało to poważnie uszczuplić ich budżet, ale pieniądze były dla niej niczym wobec bliskości z Connorem oraz ich śliczną, malutką córeczką, którą najchętniej cały czas by adorowała. Niemniej, postanowiła go uczulić na kwestie finansów, nie dlatego, że sama potrzebowała hałd galeonów, ale ze względu właśnie na Rosie, której należało się wszystko, co najlepsze. – Wiem, kochanie, że ten układ wydaje się być nieidealny – przytaknęła mu, bo znowu nie mówił niczego, z czym by się nie zgadzała – ale chociaż… zastanów się nad nim, co? – Zasugerowała łagodnie, nie mając, rzecz jasna, zamiaru przymuszać go do czegokolwiek. – Dom w Hogsmeade nie jest twój tak do końca przecież – upomniała go szeptem, krzywiąc się na wspomnienie Chloe i aż zerknęła z przerażeniem na swoją księżniczkę, przypominając sobie, jak tragicznie prezentował się William. – Nie możesz go sprzedać, bo ktoś z jej – nie umiała wymówić imienia jego żony – rodziny może się upomnieć o jej dobytek – westchnęła rozdzierająco, po czym przymknęła powieki, aby się nieco opanować. Dobrze więc, ze to on znowu mówił, bo ona po prostu nie była przez dłuższy moment w stanie. – Kochanie, masz rację, potrzebujemy cię, ale… ale zrozumiemy. Niemniej: ostateczna decyzja należy tylko do ciebie – zapewniła z miłością.
    Mówiła całkowicie poważnie i szczerze, a przy tym czule – jej oddanie było wręcz namacalne i nie ulegało najmniejszym wątpliwościom. Panna Thorne – co prawda, nie podobało się jej to, że nadal jest panienką, a nie żoną, skoro jest w tej całej sytuacji matką – naprawdę bowiem nie miała zamiaru naciskać na swojego wilkołaka, do czegokolwiek go zmuszać, czy od jakiś spraw siłą odciągać, bo był dorosłym mężczyzną i to on powinien wiedzieć, co jest dla niego najlepsze: ona po prostu miała zamiar go wspierać niezależenie od decyzji, którą miał zamiar podjąć w najbliższym czasie i doradzać mu, gdyby miał wątpliwości. Nie zwalała przy tym, oczywiście, odpowiedzialność na niego wyłącznie – nie o to chodziło w relacji partnerskiej. Uważała przy tym zaś, że faktycznie najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby zdecydował się na powrót do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, przynajmniej do końca tego semestru, aby nie stawiać Longbottoma w sytuacji, gdy traci dwóch pracowników i musi na cito szukać jakiegoś zastępstwa – byłoby to skrajnie nieodpowiedzialne i gdyby mogła, zamieniłaby się miejscami z profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, ale niestety nie wchodziło to w grę; w końcu ledwo przekręcała się z boku na bok. Ucieszyło ją więc, że zapewnił ją, że spotka się z dyrektorem.
    Dzięki temu mogli odłożyć – zgodnie z jego sugestią – wszystkie problemy na dalszy plan i skupić się na radosnym tu i teraz, mimo że już następnego dnia zrozumiała, o czym właściwie mówił Connor, gdy wspominał o aż trzech miesiącach rozłąki dzień w dzień. Kiedy żegnał się z nią i drobniutką Roselyn, Vera czuła paskudne, nieprzyjemne ukłucie w sercu – nie wiązało się ono jednak z wyczuwaniem jakiejś zbliżającej się katastrofy, a jedynie z faktem, że naprawdę musi się z nim rozstać, zostają sama z kilkugodzinnym noworodkiem. Co gorsza, nie podobało się jej o tym bardziej, bowiem widziała, jak bardzo zmęczony był – czuła, że w nocy nie zmrużyła oka pilnując swoich kobiet i dbając, aby nie było im za ciepło ani za zimno. Panicznie, w związku z tym, obawiała się ego teleportacji na hogwarckie błonia, bowiem w momentach skrajnego wyczerpania ten sposób poruszania się był bardzo niebezpieczne, bo też skupienie było cięższe do osiągnięcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zostawszy samą, długo próbowała znaleźć sobie miejsce – owszem, zajmowanie się małą Rosie, czy zwyczajne patrzenie na nią i podziwianie, jak malutka i śliczna jest, było mocno absorbujące, ale na dłuższą metę męczące: w końcu nie należała do kobiet, które potrafią leżeć bezczynnie, ze świadomością, że ich mężczyzna załatwia tysiące spraw jednocześnie i bez żadnych wieści od niego. Dlatego też, kiedy w końcu, koło południa, uznała, że w niedługim czasie postrada zmysły, ułożyła bezpiecznie córeczkę w wiklinowym koszyku i korzystając z tego, ze była sama, a jej ukochany tylko pobieżnie ogarnął chatkę – rozpoczęła ścieranie kurzów, jednocześnie próbując nie wariować z bólu, który wciąż ogarniał jej całkowicie wyczerpany organizm przy najmniejszym ruchu. Niestety, została przyłapana na gorącym uczynku.
      — Hej malutka – zagaiła wówczas do swojej księżniczki, nie spodziewając się, że mina Greybacka dosłownie wmuruje ją w ziemię chwilę później – tatuś wrócił i – urwała, natychmiast rozumiejąc, o co mu chodzi: był zły, że ruszyła się z łóżka – i jest zły, że mamusia postanowiła stworzyć nam dobre warunki do wspólnego życia i nie mogła wytrzymać przykuta do materaca? – Zagaiła nieśmiało, ze słodkim, pełnych skruchy uśmiechem oraz pełnym oddania, maślanym spojrzeniem fiołkowych oczu. – No Connor, no – próbowała do niego podejść, objąć go, tak jak to miała w zwyczaju, a tym samym go spacyfikować, ale okazało się, że nie może wykonać ani jednego kroku. – Kochasz mnie, prawda? – Uśmiechnęła się w końcu najbardziej uroczo, jak tylko potrafiła i natychmiast poznała, że go rozmiękczyła. Niemniej, na wszelki wypadek nie protestowała, gdy przenosił ją z powrotem w pielesze. – O, dzień dobry, bardzo mi miło! – Uradowała się, szybko zmieniając temat, gdy po krótkim odchrząknięciu, kobieta, która znikąd pojawiła się w ich domu, została przedstawiona Uzdrowicielka. – Wypraszam sobie jednak dawanie jej złego przykładu – zerknęła na dziewczynkę – a panią zapraszam do czynienia honorów – uśmiechnęła się, nieopisanie szczęśliwa, ze rzeczywiście pomyślał o każdym szczególe.
      To jednak ona – ku swojej rozpaczy – została jako pierwsza poddana wszelkim testom i badaniom, bowiem Roselyn Irisbeth – którego tego popołudnia otrzymała akt urodzenia i kilkadziesiąt zachwytów od pani Johnson – akurat postanowiła zasnąć. Dzięki Bogu – i wszystkim innym Siłom Wyższym – i z matką, i z dzieckiem, pomimo że to zostało urodzone miesiąc za wcześnie, było wszystko dobrze, dlatego też, kiedy żegnali medyczkę ze Świętego Munga, uśmiechy nie schodziły im z twarzy. One miały się zaś tylko powiększać z każdą minutą, bo gdy tylko wypakowali zakupy do lodówki – którą profesor naprawił paroma machnięciami różdżki; Vera skwitowała jego zachowanie całkowitym, paskudnym lenistwem, ale ten jeden raz postanowiła mu wybaczyć – Greyback zasugerował, że przyprowadzi panią Thornton, aby poznała prawnuczkę i dowiedziała się, że została uznana za tak wielki autorytet że ich córka nosi jej imię. Oczywiście, starsza Roselyn – odchodząca powoli od zmysłów, gdy nie miała wieści; na szczęście, nie złościła się na młodych długo – była zachwycona tym pomysłem i całą długość jej pobytu – nie licząc drobnej chwili poświęconej na segregowanie ubranek przytachanych z Hogwartu i zrobionych przez nią samą – wokół unosiła się atmosfera upojenia szczęściem, całkowitego wzruszenia i niejako również mistycyzmu. Nie było nic piękniejszego, niż posiadać bliskich obok i dzielić się z nimi miłością. Słowem: atrakcji, jak na jeden dzień mieli pod dostatkiem, ale przynajmniej każda rzecz układała się doskonale i zmierzała ku lepszemu – oczywiście, bała się tego powiedzieć na głos, aby nie zapeszyć, ale jej serce było nie do opanowania: skakało w jej piersi z radości, powiększone z miłości kilkukrotnie, kompletnie oczarowane tym, w jakiej sytuacji się znalazła.

      Usuń
    2. — Oho… a co tam tatuś cię męczy Rosie? Chcesz się poskarżyć mamusi? – Zaśmiewała się, w związku z tym, w najlepsze z kuchni Vereena, słysząc niewyraźne szczebiotanie Connora do Rosie, która chociaż ledwo trzymała się na nogach, postanowiła zrobić uroczystą kolację dla swoich bliskich, gdy już jej babcia została przetransportowana do domu przez wilkołaka, sama decydując się na opuszczenie wnuczki i prawnuczki, aby dać czas młodym rodzicom na zaznajomienie się z nowym położeniem; sama doskonale pamiętała, jak nie lubiła, gdy starzy kręcili się wokół jej małego synka. W końcu, nikt nie zasługiwał na duży, pożywny posiłek tak bardzo, jak jej ukochany, który w ciągu jednego dnia załatwił dosłownie w s z y s t k o , stając na głowie, byleby tylko mu się udało. Ona zaś postanowiła mu okazywać swoją wdzięczność na każdym możliwym kroku. – No świetnie – sarknęła żartobliwie chwilę później na profesora, gdy ten zagaił ją od progu salono-kuchnio-jadalni stwierdzeniem o ładnym zapachu – przychodzi do mnie tylko wtedy, jak cię nos zaprowadzi, ha? – Zakpiła, ale uśmiechnęła się szeroko, wzdychając z ulga, gdy znalazł się za jej plecami i objął ją mocno: czuła się bezpieczna i wiedziała, ze zawsze ją podtrzyma. – C-co… och, Connor, czekaj… – próbowała ratować sytuację, ale był nieugięty: jej spaghetti musiało poczekać. – Co ty knujesz? Co kombinujesz? – Zmrużyła oczy, ale posłusznie je w końcu zamknęła, dając się grzecznie prowadzić do drugiego pomieszczenia. – No dobrze, jak i Roselyn ma, to nie mogę jej odmówić, nie? – Zażartowała sobie, bo jasnym było, że i jemu nie potrafiła. – Poczekaj, wolniej trochę – upomniała go tylko raz, zatrzymując się na chwilkę przy framudze, aby odetchnąć; naprawdę, nadal wszystko ją rwało. – No dobra, to otwieram… – zapowiedziała wesoło i w chwili, w której uniosła powieki, natychmiast jej pociemniało przed fiołkowymi tęczówkami. Zamrugała gwałtownie, zachwiała się i zwiotczała, a gdyby nie silne ramiona Greybacka, niechybnie opadła na ziemię. – J-ja… ja… ja… j-ja… – dukała oszołomiona. Nie można było się jej zresztą dziwić: patrzyła na prawdziwy cud w dziedzinie mebelków dziecięcych; na zachwycającą, bogato rzeźbioną kołyskę, godną samej księżniczki, czyli ich córki. – O Boże – sapnęła, i nagle odwróciła się gwałtownie, szczypiąc mężczyznę mocno w boki. – Ty podły psiejuchu! – Krzyknęła. – Dlatego nie chciałeś nic kupować, ha? Ładnie to tak mnie oszukiwać?! – Okładała go piąstkami, ale robiła to delikatnie i nie na poważnie, dlatego przypominały uderzenia skrzydełek motyla. – Kocham cię wielkoludzie – rzuciła mu się na szyję i pocałowała go czule, zapominając o przejmującym bólu i czym prędzej podbiegła do niespodzianki. – No, a co to ma moja mała królewna – zaczęła szczebiotać, aby nagle urwać. – O Boże, Connor… och, kochanie… Connor – zachwyciła się, przykładając dłoń do ust, aby powstrzymać szloch wzruszenia, gdy spostrzegła, w co ubrane było ich dziecko. – Powiem ci coś w sekrecie, Rose – z trudem uklękła obok małej – masz też najlepszego tatę na świecie – zapewniła poważnie i już wystawiała do niego dłoń, kiedy jej uwagę przykuło coś, co znajdowało się w nóżkach szkraba. – Hym, hym, hym… a to co? – Zastanawiała się na głos, rozradowana, gdy chwytała zdobione, drewniane pudełko. – O kurwa. – Wyrwało się jej gwałtownie, uchyliwszy wieczko. Padło ciężko na pięty, wpatrując się niczym niedorozwinięta w pierścionek z białego złota, w którego koszyku w kształcie liści, wysadzanym brylantami, błyszczał bardzo rzadki i bardzo piękny fioletowy diament. – Matko bosko i wszystkie świętości. Na złote kalesony Merlina – dukała oszołomiona i niepewna, co właściwie czuje. – Ty mi się oświadczasz? – Zapytała nieco głupkowato, marszcząc czoło. – Cz-czy… czy co robisz? B-bo… bo ja chyba nie wiem… nie chcę wiedzieć. Z-znaczy… Connor, chcesz być moim mężem? – Nieświadomie niejako ukradła mu tę bardzo ważną, pełną miłości, kwestię.

      kompletnie zbita z pantałyku VERA THORNE, która jest totalnie zachwycona

      Usuń
  120. Zdecydowanie działo się zbyt wiele. Oto z jednej strony kilkanaście godzin temu Vereena pokłóciła się ze swoją babcią i udała się na otrzeźwiający spacer, który zakończył się niemalże tragicznie w ruinach kopalni Wheal Hope, podczas zawiei, następnie wydała na świat swoją śliczną córeczkę, mając do asysty jedynie wielkiego, silnego nie do końca panującego nad swoją siłą i wszystkimi emocjami wilkołaka, a już spędziła pierwsze kilka godzin samotnie z noworodkiem, opiekując się nim, pomimo nieopisanego wręcz rwania każdego cala kwadratowego jej drobnego ciałka, żeby w kolejności zostać przebadaną – i poddać testom malutką Rosie, o którą strach nie schodził z niej chociażby na chwileczkę, bo jednak dziewczyna urodziła się zbyt wcześnie i nieważne, co stwierdziła Uzdrowicielka o jej pułapie rozwoju: takie wydarzenie zawsze było swoistą anomalią – odwiedzoną przez straszą Roselyn, która przyniosła pełno wydzierganym, głównie jasnych, ubranek, zachwycających w każdym detalu i jeśli wieczorem myślała, że nieco odetchnie, to grubo się myliła, bowiem Connor postanowił przytargać do malutkiej chatki an klifie najpiękniejszą, rzeźbioną kołyskę, jaką w życiu widziała, robiąc jej tym samym niespodziankę, jednak – mimo wszystko – nieco mniejszą – niż błyszcząca zawartość drewnianego pudełka, którą podstawił jej pod nos.
    Spodziewała się, w związku z tym, doprawdy wszystkiego. Jednak jakoś taki sposób na oświadczyny w ogóle nie wpadł jej do głowy, ale jakby się nad tym dokładniej zastanowić – był on bardzo mocno w stylu jej profesora Opieki nad Magicznym Stworzeniami: niedosłowny, bardzo uroczy, a przy tym troszkę nieśmiały, co nie wynikało z jego wątpliwości dotyczących uczuć, jakimi darzył ją, czy ich płomyczka, bo panna Thorne nie miała najmniejszych wątpliwości, że jeśli nie za nią, to kompletnie szaleje za księżniczką, która już się umościła w nowym mebelku, idealnie do niej pasującym. On po prostu, pomimo swojej niewątpliwie groźnej aparycji, w niektórych kwestiach był niepewnym, zagubionym chłopcem i chyba właśnie dlatego, tak bardzo dla niego przepadła – nie potrzebowała mężczyzny bez wad, bo też wówczas nie miałby żadnych zalet, ani kogoś, kto jest żelazny, bo przecież wystarczało, ze był jej skałą, na której mogła budować dom, a to, że miał pęknięcia i zadry, czyniło go właśnie idealnym; ludzkim. Niemniej, widząc pierścionek zaręczynowy, w pierwszym odruchu kompletnie się zachwyciła – jej przekleństwo i wszelkie inne reakcje były wynikiem czystego zaskoczenia, za którego woalką kryło się nieopisane wręcz szczęścia i wzruszenie, które jeszcze, z powodu szoku, nie potrafiło się przebić na wierzch. Dopiero po chwili – ale ledwie na parę sekund, kiedy patrzyła, jak sztuczne światło kilku lamp stojących sypialni migoce we fioletowym diamencie, przypominającym kolor jej oczu – dopadły ją wątpliwości. Spojrzała więc z przestrachem na mężczyznę i aż bała się zapytać, bowiem gdyby otrzymała odpowiedź twierdząca, niechybnie umarłaby – dlatego tez wolała jednak nie wiedzieć, czy chce prosić ją o rękę, bo tak właśnie wypada, czy z powodu miłości.
    — Connor? – Ponagliła go, rozdygotana; w przeciwieństwie do niego nie potrafiła być cierpliwa w takich sytuacjach i oczekiwała oraz potrzebowała jakieś reakcji natychmiast, bo w jej wypadku dłuższe namyślanie się doprowadzało właśnie do tak głupich i niepotrzebnych myśli, jak to, czy rzeczywiście ma być jego żoną, czy po prostu kolejnym obowiązkiem, jak Chloe. Na szczęście, nie musiała dłużej prosić, bo sam podjął się wyjaśnienia wszystkiego, jednocześnie zbliżając się do niej, a ona go słuchała. Nie tylko nie miała innego wyjścia, ale także chciała: mówił tak piękne, tak cudowne rzeczy i tak mocno ją zachwycał, ze Vera w pewnej chwili przestała łapać oddech z wrażenia, nigdy nie słysząc równie wspaniałych rzeczy, które uświadomiły ją, że nigdy nie powinna wątpić w czystość jego intencji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego, gdy skończył, ona długo milczała, przeciągając moment odpowiedzi w nieskończoność, ale to nie był zabieg wykonywany specjalne: szloch szczęścia i radości dławiły ją, toteż moment zajęło jej opanowanie się. – Z tą gromadką dzieci to przesadziłeś – skwitowała na początek, z uroczym uśmiechem, pozwalając słonym kroplom płynąć po jej rozświetlonych policzkach. Z trudem zmieniła pozycję, uklękła i scałowała mieniące się na jego rzęsach łzy. Pochwyciła jego przystojną twarz w drżące dłonie. – Teraz to nawet gdybym chciała, nie mogłabym ci odmówić – zaśmiała się krótko przez łzy. Odetchnęła ciężko i podjęła: – Nie potrzebowałam tego wiesz – zerknęła na pierścionek – jest… jest przepiękny i z dumą oraz wdzięcznością będą go nosić, ale… ale nie potrzebowałam go, tak samo, jak nie potrzebowałabym ślubu. Bo, Connor, ty już tym wszystkim jesteś – zapewniła z mocą. – w swoich rękach trzymam swój świat, rozumiesz? I… i jednym, czego chcę, to ty obok nas, na zawsze, więc jeśli… jeśli ślub ma nam to ułatwić i… i jeśli jesteś gotów przysiąść przed moim Bogiem, co czujesz i do czego się zobowiązujesz – musiał wiedzieć, jak ważna była dla niej kwestia wiary, wpojona przez babcię – to… och Boże – nagle pocałowała go długo i namiętnie, wyrażając tym samym wszystkie kotłujące się w niej uczucia. – Wyjdę za ciebie przed ciebie, za tobą, jak chcesz – odparła chwilę później, szeptem, który tchnęła wesoło wprost w jego idealnie wykrojone wargi, podkładając mu palec. – Jest… Boże, jest piękna. Dziękuję – dziękowała mu jednak nie tylko za biżuterię, ale za wszystko, a przede wszystkim za to, że w ogóle j e s t . Oparła następnie swoje czoło o jego i po prostu tak trwali: ich serca biły jednym rytmem, a oni oddychali tym samym powietrzem. – No, Rosie… przecież jesteśmy – zachichotała słodko, gdy córeczka zamruczała coś w kołysce, dając o sobie znać.

      kompletnie zachwycona i oczarowana VERA, która jest gotowa już w tej chwili zmienić ich życia, tak bardzo kocha i tak mocno jest pewna

      Usuń
  121. Nie wiedzieć czemu, i Vereenie olbrzymi kamień spadł z serca, kiedy zobaczyła reakcję Connora na swoje słowa. Owszem, ta była mocno egzaltowana i najpewniej mało bezpieczna dla mężczyzny, który w zasadzie w nocy nic nie spał, a następnie kilkanaście godzin dnia spędził na bieganiu z miejsca na miejsce – co w jego wypadku opiewało na teleportację, która przecież była niebywale wyczerpującym procesem – załatwiając każdą, najdrobniejszą rzecz, którą musiał, której wymagało do niego posiadanie małego dziecka, jak tę, o którą ona go poprosiła. Niemniej, to, jak się zachował, utwierdziło ją w przekonaniu, że obydwoje są pewni s i e b i e nawzajem, a tym samym – wstąpienie w związek małżeński, przysięgnięcie sobie, że będą ze sobą na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, na dłużej niż na zawsze i tak dalej, było ledwie formalnością: cudowną, piękną, senną formalnością, a nie przymusem, czy poczuciem obowiązku, której chciała dokonać, jak najprędzej, bowiem nie mogła się doczekać, aby zmienić swoje nazwisko i móc przedstawiać się tym należącym do swojego ukochanego; do ojca swej księżniczki. Dlatego też, kiedy dodatkowo jej narzeczony – bo przecież w chwili, w której wsunął jej na palec przepiękny pierścionek, mogła go określać tym kompletnie ją zachwycającym stwierdzeniem, które miała zamiar dosłownie spijać przepysznym nektarem za każdym, gdy je wypowiadała – przyznał, że jest gotów uczynić ją swoją żoną w obecności Boga, jeszcze-panna-Thorne dosłownie wybuchła płaczem wzruszenia, rzucając się mu na szyję, pomimo bólu, jaki przeszywał jej wyczerpane ciałko, i obsypała go tysiącami pocałunków. Nie wiedziała przy tym, jak miałaby mu dziękować – jak wyrazić swoją wdzięczność, za to, co zrobił, zrobi i za to, że w ogóle jest obok niej.
    — Kocham cię – szepnęła więc jedynie, zanim pogładziła po brzuszku malutką dziewczynkę, która wyglądała na jeszcze mniejszą w pięknej, bogato rzeźbionej kołysce. Otarła łzy, ale te nie chciały przestać płynąć: wyrażały jej radość, a to z każda sekundą patrzenia na ukochanego i wyobrażania sobie wspólnej przyszłości tylko się powiększało. Doprawdy, nie było szczęśliwszej kobiety na ziemi niż ona: prosta dziewczyna z Boscastle, która otrzymała najwspanialszego mężczyznę na świecie, z którym powołała do życia najcudowniejszą istotkę po tej stronie galaktyki; istotkę, która ewidentnie bardzo lubiła, gdy poświęcano jej pełnię atencji. – Och, Rose, maleńka – opuszkami palców pogładziła ją po policzku, aby sekundę później wybuchnąć perlistym śmiechem, gdy spostrzegła, co wyrabia profesor ONMS z Hogwartu. – No zgodziłam się, zgodziłam – przytaknęła, imitując irytujący, niby-obojętny i kpiarski głosik, co było oczywiście czystym żartem – co w tym takiego dziwnego? – Zapytała wesoło, nie na poważnie, w następnym momencie już próbowała opanować swojego ukochanego, który uniósł się gwałtownie, ale wesoło, jednak tym samym niepokojąc ich księżniczkę. Dobrze, że doskonale reagowała na łagodny, cichy i pełen radości, głęboki głos swojego ojca. – Mhm… mamusia umie uszczęśliwiać tatusia – również pochyliła się nad słodkim tobołkiem – bo i on umie uszczęśliwiać ją – ich dłonie same ze sobą się splotły na brzuszku dziecka. – Kocham cię – powtórzyła i uniosła ich ręce, aby ucałować jego kłykcie – i to nie może być snem. To jest zbyt silne, zbyt piękne, zbyt intensywne – wymieniała, szczerze tak myśląc – ale… hm, Connor? – Nagle zmarkotniała. – Nie zostawimy jej tutaj, prawda? – Zaniepokoiła się, rzecz jasna udając, po czym wybuchła perlistym śmiechem na widok jego miny. – Och, nie bocz się już, tylko się przyzwyczajaj… mężu – pokazała mu język i chciała wstać, gdy z głuchym łoskotem i pełnym bólu jękiem, padła z powrotem na ziemię, krzywiąc się nieładnie. – Ojej… – sapnęła, zaciskając mocno powieki i oddychając płytko. – O nie – burknęła, dostrzegając odrobinę krwi na swoich udach. – To nic, skarbie, to nic, trochę się przeforsowałam – zapewniła szybko.

    bardzo cierpiąca, chociaż bardzo szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  122. W zasadzie – mogła się tego spodziewać. Siedząc, dosłownie powalona przez ból, Vera wyrzucała sobie w myślach, ze wcześniej nie zrozumiała, że ten wieczór – kilka godzin wcześniej i poprzedni dzień – były zbyt piękne, przyniosły zbyt wiele szczęścia oraz dodały jej zbyt wiele sił do działania, aby to mogło skończyć się dobrze. Od dawna przecież powinni byli pogodzić się z Greybackiem – jej przyszłym mężem, co z lubością podkreślała – że los naprawdę uwielbia płatać im figle, które niestety zazwyczaj nie są absolutnie przyjemne, i w tamtej chwili dość boleśnie utwierdzili się w tym przekonaniu po raz kolejny. Było to tak męczące i zwyczajnie podłe ze strony jakiegoś Demiurga, który nad nimi czuwał, że młodziutka pielęgniarka, gdyby nie to, że musiała się skupić na ukochanym oraz córeczce – niechybnie wpadłaby w niemałą histerię, mając, tak po ludzku, tego wszystkiego dość.
    — Spokojnie, Connor, ćśśś… wszystko dobrze – chociaż więc naprawdę obolała i poważnie obita, Vereena mogła myśleć jedynie o nim i o tym, w jak wielkim stresie znajdował się ostatnie godziny, jak niewiele spał i jak bardzo musiał być przez to wszystko wykończony. Nienawidziła się w związku z tym niepomiernie za to, że nie umie zapanować nad swoim słabym, beznadziejnym organizmem, aby nie robił jej takich numerów, jak ten, z nagłym ćmieniem głowy, zawrotami i krwawieniem, które najpewniej wynikało z tego, że zbyt gwałtownie się poruszała: chodzić, zgodnie ze wszystkimi mądrymi czarodziejskimi i mugolskimi poradnikami mogła już chodzić od dwóch godzin po porodzie, co też uczyniła, ale zwyczajnie robiła to zbyt szybko, zbyt gwałtownie, a dodając do tego ilość emocji, jaka spadła na nią lawiną, nie można było się dziwić, że jej ciało się zbuntowało przeciwko niej. – N-naprawdę… jest dobrze – kłamała jednak dalej, masując się za wciąż zaokrąglone podbrzusze, w którym najmocniej ją rwało. Jednocześnie oddychała głęboko i powoli, aby się opanować i nieco rozluźnić napięte, niczym postronki mięśnie. – To tylko przemęczenie, skarbie – zapewniła spokojnie i szczerze, z wdzięcznością przyjmując jego silne ramiona, które szczelnie ją oplotły. Nie wiedziała jednak, dlaczego i jak w ogóle się łudziła, że jakoś ukryje przed swoim wielkim ukochanym o wyostrzonych zmysłach fakt, że na jej udach pojawiła się czerwona posoka o metalicznym zapachu, bowiem bardzo szybko pogrzebał jej wszelkie nadzieje, ze tego nie dostrzeże. – Nie, nie kładź mnie, wszystko zabrudzę! – Zdążyła tylko krzyknąć, zanim, pomimo jej próśb, przeniósł ją na łóżko. – No… no Connor tak bywa, no – wzruszyła ramionami, mimo jego gromiącego spojrzenia, siadając. – Powinnam była się lepiej zabezpieczyć – rzuciła do siebie wściekła, rzeczywiście uważając, że ich największym problemem był znikomy bałagan, który zrobiła, a nie to, że nie goiła się szybko. – Connor – warknęła więc w końcu na niego, chwytając jego twarz w swoje dłonie – patrz na mnie – zarządziła ostro. – Takie rzeczy się zdarzają – mówiła powoli i spokojnie, łagodnie tłumacząc mu, na czym polega połóg – i nie ma w tym nic – podkreśliła – dziwnego. Nic na to nie pomoże, tylko czas – uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło. – Po prostu – zaśmiała się chytrze – zamiast świętować swoje zaręczyny za miesiąc, zrobimy to za dwa – pokazała mu język, referując oczywiście do ich ulubionego, wspólnego sportu, który namiętnie uprawiali w pieleszach zacisza swojego domku. – Już mi lepiej – dodała jeszcze, aby nie miał najmniejszych wątpliwości, co do jej samopoczucia – więc nie nakładaj mi szlabanów, co? Przygotowałam dla nas spaghetti, muszę je tylko doprowadzić i ugotować makaron – kusiła go, z czułością gładząc jego tors. – Proszę, Connor, pomóż mi – nacisnęła, aby czuł się ważny i potrzebny; bo też taki właśnie był. – Przebiorę się, zjemy coś, pójdziemy się umyć, a później nie wypuścimy Rosie z objęć, co myślisz? – Wyszczerzyła się radośnie i musnęła go w usta. – Znaczy… ty już możesz ją sobie wziąć, ja wszystkim się zajmę – zapewniła wesoło.

    dzielna VERA, która twardo udaje, że jest w porządku i nie da się przekonać

    OdpowiedzUsuń
  123. — Bo to – podkreśliła, mrużąc oczy Vereena – stanowi problem, Connor – wskazała wymownie ręką na to swoje uda, na pościel, a nawet na podłogę przy kołysce Roselyn, gdzie w świetle lamp błyszczały czerwone plamki krwi. – Nie rozumiesz? Chodzi właśnie o takie drobne rzeczy, malutkie sprawy, które są ważne we wspólnym życiu – wykładała mu, patrząc głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Chodzi o to, żeby pilnować takich niby banalnych spraw, żeby w domu panował ład i porządek, znaczy… ja nie mówię – uniosła dłonie do góry, jakby w geście poddaństwa – że to musi być perfekcjonizm, czy coś, ale no na przykład… no na przykład uważam, że to jest ważniejsze, niż całkowicie naturalne reakcje mojego ciała, które musi się ogarnąć po dziewięciu miesiącach noszenia w sobie słodkiego intruza i kilku godzinach wydawania go na świat – wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. – Ojej, no skarbie – natychmiast jednak, gdy spostrzegła jego minę, zmieniła ton głosu na łagodniejszy i milszy do ucha, a jej spojrzenie przestało być zacięte, a stało się pełne miłości – nie martw się o mnie. Jestem dzielna i silna – zapewniła już znacznie spokojniej i pogładziła go po policzku czule, po czym wysłuchała go uważnie. – Dobrze więc, kompromis – zgodziła się bez ogródek.
    Naprawdę bowiem uważała, że miał świetny pomysł, nie tylko dlatego, że obydwoje mieli być usatysfakcjonowani najbliższymi minutami i po prawdzie robić to, co chcieli – ona gotować, on się o nią troszczyć – ale także mieli robić to razem, co było znamienne w tej całej sytuacji. Ponadto, dzięki takiemu drobnemu kroczkowi rozpoczęli powolny proces dogadywania się i docierania, pracy nad sobą i ich piękną relacją, która – jak miała nadzieję jeszcze-panna-Thorne – w niedługim czasie miała być na dobre przypieczętowana. Wdzięczność Very w ostatecznym rozrachunku nie znała więc granic, bo oto wspólnymi siłami – we troje, co niezmiennie ją zachwycało, kiedy spoglądała na swojego narzeczonego trzymającego w bezpiecznych, silnych objęciach ich kruchą, maleńką córeczkę – udali się do kuchni, aby dokończyć gotowanie – oczywiście, ponownie nie omieszkała stwierdzić, że wilkołak jest nieopisanym leniem, skoro wszystko wykonuje za pomocą magii – a następnie raz zdjęć, pilnując oczywiście, aby ich księżniczce niczego nie zabrakło. Ta, na szczęście, nie była bardzo wymagająca – chociaż niewątpliwie absorbująca, szczególnie, kiedy ginęła w potężnych, ojcowskich objęciach – i po pożywieniu się mlekiem i matki oraz później zmianie pieluszki, zasnęła, dzięki czemu jej rodzice mogli spokojnie się wykąpać.
    — Taka jestem śliczna, hm? Taka piękna… – szeptała więc zakochana po uszy Vereena uśmiechając się jak głupia do dziewczynki, która wodziła po jej twarzy jeszcze niewiele widzącym workiem. – No co kruszynko, zobacz, tu jest tata – przełożyła tobołek tak, aby mała mogła spoglądać na swojego przystojnego rodziciela. – Prawda, ze fajny? Ma najlepszą brodę na świecie – świergotała słodko, ale nie deformowała słów, aby nie robić córce mętliku w główce. – Och, no właśnie! – Sama skupiła się na profesorze ONMS. – Zapomniałam zapytać, tyle się działo… – wytłumaczyła się ze szczerą skruchą. – Jak dyrektor to przyjął? Jakie są warunki? Co z twoją pracą? – Zasypywała go milionem pytań, nie dając mu jednocześnie możliwości odpowiedzi. – Ojej, Connor – zarumieniła się, a jej fiołkowe oczy zabłysły od wzruszenia – piękne unikasz tematu, wielkoludzie – zaśmiała się i musnęła go w policzek, gdy wyznawał jej przepiękne rzeczy. Wraz jednak z jego spoważnieniem i ona się opanowała: uważnie go słuchała. – W-więc… więc t-ty… ty chciałeś się mi j-już… już wtedy oświadczyć? – Wybąkała całkowicie oszołomiona. – Och. – Skwitowała. – Szkoda… szkoda, że nie wyszło wtedy – nie ukrywała swojego żalu, a mimo to dodała szybko i szczerze: – ale teraz nam wyjdzie – zapowiedziała poważnie. Należymy do siebie, Connor.

    bardzo przekonana o słuszności swoich słów, pełna miłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  124. Znowu sytuacja się powtarzała i Vera miała wrażenie, ze w niedługim czasie postrada zmysły: ponownie mieli cudowne, ciepłe, wspólne chwile, skupione na wspaniałym pogłębianiu więzi, nawiązywaniu jej z ich prześlicznym dzieckiem, a n a g l e padały słowa, które nie powinny były paść – albo paść w kompletnie innej formie. Powiedzenie jej, że Connor czekał od wielu lat na to, żeby się jej oświadczyć było w pewnym sensie miłe – patrząc jednak na to z innej perspektywy: było przynajmniej dziwne. Nie do końca bowiem pojmowała, dlaczego wówczas – wtedy, kiedy byli tak szczęśliwi i kiedy potrzebowała go najmocniej na świecie po utracie Iris i po tym, jak musiała zeznawać przeciwko swemu ojcu na mugolskiej policji, on nie zdecydował się jej dać tego promyka, światełka w tunelu, o który mogłaby walczyć, tylko zwyczajnie ją porzucił, zostawiając samotną na lodzie.
    — Cały czas – potworzyła więc drżącym od emocji głosem po ukochanym Vereena, spoglądając na palec, gdzie błyszczał pierścionek z białego złota w koszyku w kształcie liścia wysadzanym brylantami, który eksponował fioletowy diament. – Cały ten czas… – jeszcze raz powiedziała na głos jego zapewnieni i westchnęła rozdzierająco, wracając do sytuacji sprzed trzech i pół roku, mimo że bardzo tego nie chciała. Zrobiła to jednak samoczynnie, nie do końca nad tym panując: po prostu, musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim miała się nauczyć, że może myśleć o przeszłości, bez notorycznego wpadania w wielkie, cuchnące bagno rzeczy nieprzyjemnych; tej jednej, cholernej i bardzo przy okazji dla niej niebezpiecznej chwili, która całkowicie zmieniła jej życia i to wcale nie na lepsze; do tych nieszczęsnych wakacji dwa tysiące dwudziestego roku, kiedy straciła na dobre macochę, utraciła na parędziesiąt miesięcy ukochanego, a także doprowadziła do śmierci swojego synka. Pogodzenie się z tym jeszcze nie nastąpiło, mimo że była go zdecydowanie bliżej, niż dalej. – Potrzebowaliśmy? – Kolejny raz powiedziała to samo, co wilkołak i spojrzała na niego przerażona. – P-p… potrzebowaliśmy… – zająknęła się z wrażenia i zmarszczyła czoło, wpatrując się w niego oniemiała i rozżalona. – Może ty potrzebowałeś czasu, ale nie ja – wyszeptała rozgoryczona, spinając się gwałtownie i mimowolnie się od niego odsuwając, jakby w obawie, że zrobi to, co dwudziestego ósmego sierpnia, gdy miała niespełna osiemnaście lat i przyszła do niego w nocy, aby mu powiedzieć, ze oczekuje jego pierwszego dziecka. Absolutnie nie podobało się jej to, co słyszała: świadczyło niejako o tym, że profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu uważa, że w zasadzie dobrze się stało, ze się rozstali. – Czyli – podjęła nagle pusto i obojętnie – jak znowu będziesz miał wątpliwości, a-albo nie będziesz miał siły, t-to nas zostawisz? – Zaatakowała go jego własnymi słowami, jednocześnie ignorując kolejne: nie liczyły się tłumaczenie o dyrektorze ani jego komplementy, nie zwracała nawet uwagi na to, jak słodko i czule przemawiał do Rosie. W jej głowie ciągle huczały obrazy, jakoby naprawdę za każdym razem musiał odchodzić i wracać, żeby było między nimi dobrze. Nie chciała tego, dlatego kontynuowała: – Pojedziesz sobie na trzyletnie wakacje, żeby zebrać siły do walki, a w międzyczasie puścisz się z jakąś charłaczką, która urodzi ci chore dziecko? – Była okrutna; tak bardzo okrutna, ze sama siebie nie poznawała, ale nie potrafiła nad sobą zapanować: nie po tym, co jej powiedział i co ona wywnioskowała z jego wyznania. Dlatego też nie: nie martwiła się, ona po prostu była załamana i wściekła, a przy tym wszystkim, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. – Powiedz mi Connor – tym razem już wyraźnie zaznaczyła odstęp między nimi, z trudem przetransportowując się z malutką córeczką w nogi łóżka i patrząc na niego spod byka, nieco wyzywająco – czy ty w ogóle jesteś na to wszystko gotowy? Och – prychnęła, niczym rozjuszona kotka – pewnie, że nie jesteś. Ty nigdy nie chciałeś rodziny – zawyrokowała.

    rozzłoszczona, rozżalona i rozbita VERA, w której wciąż szaleją hormony; zaraz jej przejdzie

    OdpowiedzUsuń
  125. Może nie zachowywała się w porządku; może za bardzo brała wszystkie jego słowa do siebie, mimo że przecież w żadnej mierze nie miały być atakiem na nią, czy czymś, co świadczyłoby o jego wątpliwościach lub niepewności dotyczącej uczuć wobec niej; może za mocno skupiała się na tym, co złe, a nie an tym co dobre – na tym, co mieli od kilkunastu godzin w dłoniach, a o co ostatnie tygodnie zaciekle walczyli bez względu na wszystko – wspominając przeszłość, na która nie mieli najmniejszego wpływu przecież; może nie powinna była się od niego odsuwać i niejako kryć siebie oraz ich córeczkę przed nim, bo przecież niejednokrotnie udowodnił że nie skrzywdzi ani jej, ani tym bardziej kruchutkiej Rosie, która mruczała niezadowolona będąc nagle z dala od ojca; może za mocno tkwiła w dwudziestym ósmy sierpnia dwa tysiące dwudziestego roku i nie potrafiła stamtąd wyjść. Może. Może też jednak to znowu on powiedział rzeczy, których nie powinien był mówić i sprawił, że poczuła się, jak koło ratunkowe, a nie, jak pełnoprawna kobieta, którą przecież była; może to on nie umiał ubrać w słowa tego, jak się czuł i co wobec niej czuł; może to jednak przez niego znaleźli się w tak nieprzyjemnym położeniu, bo m o ż e to z jego winy i nieodpowiednio dobranych określeń dał jej szansę wywnioskowania, jakoby potrzebował tego czasu przerwy, aby być pewnym, że to ona jest tą jedyną – że potrzebował tego chorego małżeństwa-farsy z Chloe i śmierci ich dziecka, aby mieć całkowite przekonanie, iż to ona, drobniutka pół-wila z kornwalijskiej wsi jest jego całym światem. Taki układ zaś absolutnie jej nie odpowiadał – wszystko dosłownie w nim jej nie odpowiadało i wcale nie miała zamiaru tego ukrywać, chociaż faktycznie, powinna była do niego podejść zgoła inaczej.
    — Pewnie, marzyłeś – sarknęła więc wściekle, odrzucając od siebie wyrzutu sumienia, kołysząc delikatnie córeczkę, która mocno się niepokoiła atmosferą, która pojawiła się między jej rodzicami i której kompletnie nie rozumiała, bo przecież dotychczas otoczona była, odkąd pojawiła się na świecie, uśmiechem, spokojem i radością oraz bezpieczeństwem, którego nie powinna była tracić bez względu na wszystko; bez względu na to, że Vereena i Connor nie potrafili się jednak idealnie dogadywać i nierzadko opacznie się rozumieli. Owszem, w tamtej chwili to była głównie wina pielęgniarki, bo zamiast zastanowić się i wysłuchać, ona od razu przeszła do kontrataku: wynikało to jednak tylko i wyłącznie z panicznego strachu, że ponownie zostanie zraniona i wolała się bronić właśnie w taki sposób już zawczasu. – Ba!, na pewno marzyłeś, ale chyba nie ze mną co – zakpiła, mrużąc wściekle oczy. – Oświadczyć? Słuchaj – powstrzymała go jedną dłonią od kontynuowania, bo i ona miała mu wiele do powiedzenia – jestem w stanie w wiele uwierzyć, naprawdę. Nawet w to, że rozorałeś mi ramię, które przez ciebie prawie straciłam i było duże prawdopodobieństwo, ze zostałam dotknięta klątwą likantropii, tylko dlatego, że ojciec cię odwiedził, ale te zaręczyny – zaśmiała się gorzko – włóż między bajki – kwitowała okrutnie, ale zamilkła, pozwalając mu mówić. W końcu nabrała rozpaczliwie powietrza w płuca, a następnie westchnęła długo i rozdzierająco, jeszcze chwilę milcząc, mimo że i Greyback już dawno przestał się uzewnętrzniać. – Dlaczego powiedziałeś, że rozłąka dobrze nam zrobiła? D-dlaczego… jak mogłeś to powiedzieć, skoro te trzy lata niemalże mnie zabiły? – Pytała cichutko, z bólem, ale już bez wyrzutu, wracając na poprzednie miejsce: opierając się o wezgłowie łóżka obok niego. – Dlaczego potrzebowałeś czasu? Dlaczego… zachowujesz się tak, jakby to wszystko było z pożytkiem dla ciebie, a… a tak naprawdę… Connor – w końcu spojrzała mu w oczy – jak możesz uznawać ten czas za pomocny i przychylny, skoro Rosie mogłaby – podkreśliła – mieć trzyletniego braciszka? – Zapytała w końcu cichutko, z bezbrzeżnym smutkiem: nie chciała się kłócić, a pragnęła jedynie zrozumieć jego podejście.

    załamana VERA, która jednak przyjmuje przeprosiny, ale pragnie rozmawiać

    OdpowiedzUsuń
  126. — Powiedziałeś to tak, jakby… j-jabyś się cieszył, że się rozstaliśmy – wszeptała płaczliwie Vereena, uciekając spojrzeniem od ukochanego, ale nie ciałem: potrzebowała jego bliskości i wiedziała, że i on łaknął tego, aby się stykali ciałami; podobnie zresztą, jak ich córeczka, która natychmiast się uspokoiła w matczynych ramionach, kiedy jej rodzice przestali się tak denerwować, spinać i wprowadzać do sypialni nieprzyjemną atmosferę, która nikomu z tej trójki w żaden sposób nie służyła. Oczywiście, jej stwierdzenie nie miało na celu wywołania burzy i bardzo się cieszyła, że do tego nie doszło, ale zwyczajnie nie potrafiła swoim zmęczonym umysłem ogarnąć tego, jak w ogóle Connor mógł powiedzieć coś takiego, skoro wcześniej zapewniał ją, że to był najmroczniejszy okres w jego życiu, a i ona zapewniła go, że nigdy nie przeżyła tak strasznych dni, jak wówczas, kiedy nie było go obok; po tym, jak ją zostawił. Rzecz jasna, na co dzień absolutnie nie wracała do tego: nie oceniała go przez pryzmat sierpniowej nocy sprzed niemalże czterech lat, ale czasem niestety wystarczył drobniutki punkt zapalny, aby do tego wracała. Nie podobało się jej i wiedziała, że zachowała się okropnie. – Przepraszam – odetchnęła więc ciężko i ze szczerą skruchą, spoglądając na wilkołaka z miłością: nie chciała, aby miał najmniejsze wątpliwości, że jest dla niej całym światem i chociaż nie zawsze umie to okazać, to tak naprawdę nigdy by go już nie wypuściła, aby odszedł ani też nie wyrzuciłaby go ze swojego życia, bowiem był jej potrzebny do tego, aby w ogóle mogła oddychać. – Nie miałam prawa tak mówić… n-nie… och, wybacz mi proszę – jęknęła, patrząc w jego smutne, księżycowe tęczówki, kiedy ich rozmowa zeszła z jej winy na nieprzyjemny temat dotyczący śmierci ich malutkiego synka; mimowolnie mocniej przycisnęła Roselyn Irisbeth do piersi, jakby w obawie, że i ona zniknie. – Twój… nasz i nigdy, przenigdy nie powinnam była… och, Connor, przepraszam, nie powinnam była tego w ogóle mówić, nie wiem, co mnie napadło – wyszeptała z żalem do siebie, że nie potrafiła się opanować w odpowiedniej chwili. – Nie masz sobie jednak nic – podkreśliła z mocą – do wybaczania. To nie była twoja wina – zapewniła po raz kolejny – to ja… ja wzięłam ten eliksir – zakończyła, ledwo powstrzymując kolejne fale łez, które napływały jej do oczu. Później zaś zamilkła, pozwalając mu mówić i odnajdując w jego słowach dużo sensu, który rzeczywiście mógł im pomóc pogodzić się nie tylko ze stratą Lieva, ale również z faktem, jak potoczyły się wcześniej ich losu; na pewno także duży wpływ na postrzeganie tego miało także to, że ich historia w ostatecznym rozrachunku zakończyła się szczęśliwie: świadczyło o tym to, że wciąż byli obok, tulili się, na placu pielęgniarki błyszczał pierścionek zaręczynowy, a pomiędzy nimi kwiliła malutka księżniczka. – Nie Connor, nie zmieniłeś się – zaprzeczyła mu jednak. – Wciąż jesteś tym moim kochanym, wielkim, porywczym wilczkiem i za to właśnie cię kocham. Po prostu… po prostu pozwoliłeś całej swojej dobrej, pięknej naturze wyjść w końcu na wierzch – przekręciła się z trudem, nie dając sobie rady z fizycznym bólem, i ułożyła ich dziewczynkę na jego nagim, szerokim torsie; zamlaskała, kiedy włoski musnęły jej delikatne policzki. – Zawsze taki byłeś, tylko to tłumiłeś – zawyrokowała pewna swoich obserwacji i musnęła go w policzek – i wiesz co? Nikt nie jest nas godny bardziej od ciebie, mężu… tatusiu i położniku – zaśmiała się słodko, referując do funkcji i tytułów, które niejako otrzymał w ciągu kilku godzin. – Rozumiem – przytaknęła i nie kłamała: naprawdę już wszystko ułożyło się jej w głowie, więc mogła odetchnąć z ulgą, co z przyjemnością zrobiła, po czym, wtuliła się w jego wielkie ramię. – Ślicznie wyglądacie – szepnęła oczarowana, układając drobną dłoń na wielkiej należącej do Greybacka, którą lekko przyciskał Rosie. Chwilę milczeli, aż wreszcie Vera zdecydowała się podjąć martwiącą ją kwestię: – Niedługo pełnia – powiedziała z przestrachem. – Już dwudziestego czwartego…

    martwiąca się o swoje dziecko i narzeczonego VERA

    OdpowiedzUsuń
  127. Od początku wiedziała. Vereena wiedziała od dnia, w którym dowiedziała się, że jest w ciąży, że to dziecko – wówczas będące jedynie mglistym wyobrażeniem, majaczącym gdzieś na odległym horyzoncie niepewnej przyszłości, jaką wtedy posiadała i której panicznie się bała – będzie najpewniej dotknięte klątwą likantropii tak, jak jego ojciec. O ile bowiem byłoby to całkiem możliwe do uniknięcia – lub nieposunięte tak dalece, a jedynie objawiające się kilkoma dziwnymi dla zwykłych ludzi, ale bardzo tożsamymi do genów wilkołaków, zachowaniami, czy upodobaniami i świat znał parę takich przypadków – gdyby Connor został ugryziony przez kogoś zarażonego – a nie był spłodzony bezpośrednio przez przedstawiciela swojej rasy i to kogoś, kto niemalże notorycznie balansował na granicy człowieka i zwierzęcia, nigdy do końca nie wracając do swej ludzkiej formy – to najpewniej ich córeczka po prostu w przyszłości wykazywałaby się jakąś zdolnością, typu możliwość porozumiewania się z psami, albo wykazywałaby ogromne uwielbienie do pół-krwistych steków. Niestety, w momencie, kiedy przekazał jej owy „dar” bezpośrednio, w dniu, w którym ją spłodził, szanse na uniknięcie przez nią comiesięcznych przemian były doprawdy nikłe i jeszcze-panna-Thorne nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości, ale chociaż myśl ta towarzyszyła jej z tyłu głowy od momentu, gdy zorientowała się, że pod jej sercem rozwija się nowe, piękne życie, powołane na ten podły i niesprawiedliwy świat wraz z profesorem Greybackiem – to dopiero w tamtej chwili, gdy leżeli w łóżku we troje, uderzyła w nią niczym grom z jasnego nieba; z jeszcze większym hukiem niż fale rozbijające się o kornwalijskie klify. Dotychczas więc spychany na obrzeża świadomości obrazek zaatakował ją i przytłoczył do utraty tchu.
    — Tak bardzo, bardzo się o nią boję… – wyszeptała, w pierwszej chwili nie orientując się, co się stało z jej narzeczonym: jak mocno się spiął, jak bardzo pobladł, jak gwałtownie zaczął popadać w coraz większą panikę. – Connor? – Kiedy jednak spostrzegła, że coś jest nie tak, było już za późno: przypominał kogoś na skraju zawału, kto właśnie zobaczył ducha, a do tego jego napięcie oraz niespokojne poruszenie się, zdenerwowało ich księżniczkę; na to drugie na szczęście była prosta rada: łagodny, głęboki, ojcowski szept. Na drugie niestety nie znała lekarstwa. – Och, kochanie – jęknęła i wtuliła się w niego mocniej, pragnąc dodać mu chociaż trochę otuchy, mimo że sama znajdowała się w całkowitej rozsypce, gdy pomyślała o swoim promyczku, który miałby tak bardzo cierpieć i to jeszcze niewiadomo kiedy: czy już za parę dni, gdy przyjdzie pierwsza pełnia w krótkim życiu noworodka, czy może później; za pół roku, dwa lata, dekadę? Ta niepewność przerażała ją tak straszliwie, że na chwilę pociemniało jej przed oczami; musiała moment głęboko oddychać i mrugać, aby się chociaż trochę opanować. – No, powiedz tatusiowi, że ma rację… jesteś najdzielniejsza – wyszeptała jednak, nie mogąc powstrzymać wzruszenia; musnęła swoją kruszynę w policzek, na co ta zabawnie poruszyła usteczkami. – I najsłodsza… i najśliczniejsza – wymieniała dalej, aby w końcu usiąść i załkać gwałtownie. – Jaką możesz mieć pewność? – Zapytała rozdygotana. – Spójrz na Connor, ona ci się w jednej dłoni mieści… – wydukała ze smutkiem. – Będę tu sama, a ona… Boże – przetarła dłońmi twarz – tak bardzo się o nią boję – powtórzyła, kompletnie rozdygotana, jak na prawdziwą, zakochaną matkę przystało. Istnym cudem było więc to, ze zareagowała na słowa ukochanego: spojrzała na niego, spięła się i nabrała głośno powietrza w płuca, bo słysząc jego słowa nie tylko nie mogła wpaść w szok, ale i nie mogła mu nie uwierzyć. Pewność od niego biła ciepłą aurą, a piękne zapewnienia podnosiły Verę na duchu. – Wiem – przytaknęła w związku z tym: determinacja bijąca z jego oczu nie pozostawała jej złudzeń. – Zawsze ją obronisz – pocałowała go w czoło. Niestety, nie uspokoiło jej to zbyt mocno ani na długo.

    przestraszona o swoją księżniczkę VERA

    OdpowiedzUsuń
  128. — Och, nie musisz mi przypominać, Connor – niemalże załkała Vereena, drżąc gwałtownie na wspomnienie tego, co dotychczas ich córeczka, mimo że przez większość czasu była skryta w jej łonie, przeszła. Począwszy od tego, że została odebrana ojcu na bardzo długo czas i ten nie dowiedział się odpowiednio prędko o jej istnieniu, poprzez śmierć Chloe oraz pobyt w Ministerstwie Magii, a tym samym zabranie jej matki do Azkabanu oraz psychiczne oraz fizyczne dręczenie jej przez aurorów, aż po bieganie po Zakazanym Lesie, ze świadomością, że jej podły dziadek czai się za plecami, gotów w każdej chwili ją rozszarpać, aby finalnie urodzić się o miesiąc za wcześnie i tym samym ciągle spędzać sen z powiek swojej matce, mimo że ta była zapewniania przez specjalistkę, że z jej księżniczką wszystko w najlepszym porządku. Profesor ONMS z Hogwartu miał więc rację: Roselyn Irisbeth była najsilniejszą dziewczynką na świecie i pokonała doprawdy wiele przeciwności losu i to nieco młodą pielęgniarkę przerażało. Fakt, że to wszystko mogło się na niej poważnie odbić i pozbawić energii do dalszej walki, a pełnia mogłaby stać się początkiem jej końca. Na chwilę stanęło jej serce w piersi. – Boże… – sapnęła żałośnie, ledwo łapiąc oddech, zanim dodała szeptem: – Musisz mieć pewność za nas oboje najdroższy. Obroń nas. Błagam…
    Spojrzenie jej fiołkowych tęczówek, wbite w jego księżycowe jasno mówiło, że gdyby nie on – jego determinacja, jego przekonanie, jego nieopisana wręcz miłość oraz wcześniej: jego troska, jego oddanie i jego pomoc w każdym aspekcie jej i ich dziecka życia – niechybnie nie poradziłaby sobie z mrocznymi wizjami, które podsuwało jej pod nos rozdygotane ze strachu serce. Szeptało także ciągle niemą prośbę o to, aby faktycznie się nie poddawał i ciągle przy nich trwał, bo ona była już na skrajnym wyczerpaniu – ono też doprowadziło do tego, że nie wiedzieć kiedy, zwyczajnie usnęła; mała na poduszce obok, pomiędzy nią, a ojcem, którego wielka łapa przerzucona była przez ciałko jej oraz jej rodzicielki. Nie spała jednak dobrze, bowiem śniła bardzo złe sny, które odbijały się echem w jej głowie bardzo długo czas po przebudzeniu na karmienie córeczki, po którym chociaż zamknęła oczy – nie oddała się w objęcia Morfeusza w obawie, że ponownie zastanie tę ciemność, która wiodła ją ku obrazom, gdzie jej największy skarb cierpi. W związku z tym słyszała i czuła to, co działo się w wokół – może nie do końca przytomna, bo przestraszona, zwyczajnie zmęczona i nieopisanie obolała, wszystko rozumiała, ale zdecydowaną większość. Owa zdecydowana większość wystarczyła jej, aby wstrzymywać oddech ze wzruszenia.
    — Kocha cię, Connor – wyszeptała w końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać w bezruchu i bez żadnego dźwięku, mimo że to, co mówił jej narzeczony do ich córeczki było jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie w życiu usłyszała. Ponadto, jego ból był dla niej kompletnie nie do zniesienia: był czymś, co kompletnie ją zabijało i co pragnęła, jak najprędzej ukoić; w ogóle nie podobało się jej to, jak mocno się deprecjonował. – Kocha cię i nie ma ci czego wybaczać – usiadła, z trudem zsunęła nogi z łóżka i powoli podeszła do Greybacka siedzącego z ich kruszyną w fotelu przy oknie. Ułożyła dłoń na jego wielkim, silnym ramieniu i pocałowała go w czubek głowy, bawiąc się następnie czule puklami jego ciemnych, miękkich włosów. – Jesteś najlepszym ojcem świata – wyszeptała, drżąc od płaczu. – Ona cię kocha, spójrz na nią Connor – zerknęła na Rosie, która spokojnie tuliła się do ojcowskiej, szerokim torsie, oddychając miarowo, chociaż nieco szybciej niż dorośli. – Nie znienawidzi cię – zapewniła poważnie i przycupnęła na podłokietniku. – Nic nie mogłeś zrobić, kochanie, nic – przekonywała go dalej, bardzo łagodnie, jednocześnie ścierając kciukami łzy z jego policzków. – Proszę, bądź silny – błagała, podczas gdy ich księżniczka zabawnie się przeciągała, próbując się wyswobodzić z ciasno owijającego ją kocyka.

    wciąż przestraszona, ale zakochana ponad wszelką miarę VERA

    OdpowiedzUsuń
  129. — Wiem, ze ją kochasz, Connor – wyszeptała, szeroko uśmiechnięta, chociaż nadal mocno zaniepokojona Vereena. – Widzę to w każdym twoim spojrzeniu, w każdym twoim uśmiechu, w każdym twoim geście i słyszę w każdym słowie, które do niej kierujesz, wiesz? – Pogładziła go po silnych plecach, aby cały czas wiedział, że jest obok niego bez względu na wszystko i że to, co powiedział o wspólnym pokonywaniu problemów jest dla niej jedną z najważniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek jej przekazał, bowiem uchwyciła się tego rozpaczliwie i kurczowo, nie chcąc za żadne skarby puszczać, ponieważ to w tym odnajdywała siłę, aby walczyć dalej i nie dać się pochłonąć czarnym wizjom dotyczącym ich córeczki. – Musisz tylko zrozumieć, że właśnie dlatego, ze jesteś jej tatą, ona cię będzie kochała ponad wszystko, bo nie jesteś swoim ojcem. Jesteś… j-jesteś dobry, jesteś ciepły, jesteś czuły, spójrz tylko, jak ty ją trzymasz – uśmiechnęła się oczarowana; maleńkie ciałko dziewczynki ginęło w jego wielkiej, pełnej blizn i tatuaży dłoni, którą przytrzymywał ją przy swoim szerokim, ciepłym torsie. – Mała cholerka już mi kradnie miejsce – zachichotała słodko, oczywiście żartując: z kim, jak z kim, ale z Roselyn Irisbeth bardzo chętnie dzieliła się piersią Greybacka, gdzie mogły w spokoju słuchać bicia jego serca. – Nie musisz, ba!, nie powinieneś mieć do siebie żalu – ponownie musnęła go w czubek głowy, zanim skrzyżowała na dobre ich spojrzenia: fiołkowy kolor jej tęczówek i ten księżycowy, który posiadał on tworzyły najpiękniejszą barwę świata – dlatego, że jesteś jej kochanym tatusiem, Connor, jej autorytetem, jej skałą, jej ciepłymi objęciami, w których będzie mogła się skryć, kiedy jest jej źle. Nie będzie miała do ciebie żalu, zobaczysz – przekonywała, bo szczerze tak uważała: na ich księżniczka na pewno miała pokochać profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwatu ponad wszystko i bezwarunkowo, niezależnie od tego, czy zostanie dotknięta klątwą likantropii, czy nie. Co innego zaś skutecznie zamartwiało i ciągnęło w mroczną otchłań: fakt, jak ona sobie poradzi z ewentualnym, jednak mocno prawdopodobnym, cierpieniem swojego dziecka, na które nie mogła nic poradzić, tak jak nie mogła nic zrobić z bólem, który ogarniał raz w miesiącu jej ukochanego, co samo w sobie rozbijało ją na miliony piekących kawałeczków. Niestety, w tym wypadku nie przyniosły jej ulgi nawet zapewnienia wilkołaka, chociaż nie zmieniało to faktu, że cieszyła się z jego woli i determinacji oraz wiary. – Nie dopuścisz do tego, na Boga, Connor, błagam, spójrz na siebie, spójrz – wskazała na drobny tobołek, który oddychał spokojnie, co chwilę mlaszcząc zabawnie usteczkami, gdy drażniły go włoski na ojcowskim torsie. – Ona nigdzie – podkreśliła – nie czuje się bezpieczniejsza, niż u ciebie i to się nigdy, przenigdy nie zmieni – szczerze tak uważała – i będzie miała, właśnie dzięki swojemu wspaniałemu tatusiowi, szczęśliwe dzieciństwo – chciała urwać ten temat, ale on nadal kontynuował. – Och, a myślisz, że ja nie? – Zapytała, gdy wspomniał o znalezieniu lekarstw na ich kłopoty. – Zrobiłabym dla was wszystko, a myśl… myśl, ze Rosie może… panicznie się o nią boję. Jest malutka, urodziła się za wcześnie i nie mamy pojęcia, co się stanie podczas jej pierwszej pełni, ale… ale musimy być twardzi, sam to mówiłeś. Musimy! Właśnie dla niej – poprawiła małej czapeczkę i odetchnęła ciężko. – Zresztą… hej, wiesz, ile narobiliśmy sobie dowodów? Jak będzie kiedyś małą niewdzięcznicą po mamusi, to pokażemy jej wszystkie zdjęcia, które sobie zrobiliśmy – zaśmiała się, referując do ilości fotografii, tych mugolskich i statycznych, jak i tych czarodziejsko ruchliwych, jaką wykonał w głównej mierze jej ukochany zaraz po narodzinach ich dziewczynki; tym samym próbowała rozładować atmosferę. Musiała jednak dodać coś jeszcze, wyjątkowo ważnego, dlatego pochyliła się i szepnęła mu do ucha: – Już jesteśmy z ciebie dumne i nigdzie się nie wybieramy, więc… więc ty też zostać, dobrze? – Połączyła ich usta w czułym pocałunku.

    pełna wiary i miłości VERA, która wciąż się boi, ale jest spokojniejsza

    OdpowiedzUsuń