'Cause they say home is where your heart is set in stone
Is where you go when you’re alone
Is where you go to rest your bones
Są takie miejsca na świecie, do których po prostu chce się
wracać. Czasami wiążą się z
nimi jakieś wspaniałe wspomnienia – na przykład te z
dzieciństwa, kiedy godzinami
wałęsało się po polach otaczających dom dziadków, chłonąc
bliskość przyrody i zawierając przyjaźnie na zawsze.
Czasami chodzi o widoki, o
których nie da się zapomnieć albo o uczucia, które zdołały w
człowieku wywołać – o te momenty, w których czuło się
bezgraniczną radość, niesamowity spokój lub po prostu euforię.
Czasami zaś nie ma w nich nic szczególnego – nie
muszą być wyjątkowo
piękne, ani wywoływać
żadnych skrajnych emocji,
ani nawet łączyć się
konkretnym wspomnieniem. Zwyczajnie są i to właśnie to jest ich
potęgą – to właśnie to sprawia, że stają się domem.
Kornwalijska wieś Boscastle
oraz
położona nieopodal niej, nieczynna już kopalnia Wheal
Hope są
zaś dla ciebie wszystkim tym naraz – najpiękniejszymi
wspomnieniami, najcenniejszymi relacjami, najbardziej urokliwymi
widokami i tym miejscem na świecie, które samym faktem, że jest,
zwykło
przepełniać twoje serce radością i ulgą. Są tym, dokąd
wędrujesz myślami, gdy przepełnia cię tęsknota; tym, o czym
myślisz, gdy słyszysz: dom;
tym, gdzie odruchowo pragniesz uciec, gdy robi się ciężko,
nawet jeśli już nie możesz…
Sam
bowiem podjąłeś decyzję o opuszczeniu tamtej okolicy i wiesz, że
jest ona – a przynajmniej tak ci się wydaje – nieodwracalna. Nie
zmienia to jednak faktu, że w głębi serca tęsknisz za swoim małym
– cóż z tego, że ciasnym, skoro własnym? – kamiennym domku
położonym na zboczu klifu i za wyrytymi w skale schodkami, którymi
można zejść aż do poziomu wody – tam, gdzie znajduje się
drewniany, nieco podstarzały, ale piękny drewniany pomost, przy
którym stał niegdyś kuter: twoje
główne źródło utrzymania. Brakuje ci chłodnej, morskiej bryzy,
która codziennie witała cię, gdy wiecznie zapominając o
zamknięciu okna, budziłeś się wraz z jej zerwaniem się w tej
okolicy. Tęsknisz za swoją salono-jadalnią, w której wesoło
trzaskał ogień w kominku; za sypialnią, w której stało jedynie
twoje łóżko i skrzynia mieszcząca twoje bambetle; za niewielką
kuchnią, w której zwykłeś przepychać się i ocierać o ukochaną
kobietę, a nawet za łazienką, której niemal całą powierzchnię
zajmowała wanna. Chciałbyś znów usłyszeć skrzypienie drewnianej
podłogi i ten charakterystyczny dźwięk źle naoliwionych drzwi,
które ciągle obiecywałeś sobie zaraz
naprawić; chciałbyś
znów zobaczyć martwą mysz na swoim ganku, w którą zaopatrzyła
cię Zjawa, jako tego starszego, upośledzonego kota, co to nie
potrafi sam sobie zorganizować pożywienia; chciałbyś znów
rozpalić ognisko na tyłach budynku i po prostu być.
Cholera,
tęskno ci nawet za opuszczoną kopalnią, w której zorganizowałeś
sobie własną wersję Wrzeszczącej Chaty – taką z łańcuchami i
zamkniętymi korytarzami, w których podczas pełni nie mogłeś
nikomu zagrozić. Brakuje ci tego poniszczonego budynku, który gęsto
porasta bluszcz i resztek miedzi trzeszczących ci pod stopami,
ilekroć się tamtędy przechadzałeś. Brakuje ci poczucia, że
nikomu nie możesz tam wyrządzić krzywdy i przekonania, że oto
znalazłeś miejsce, w którym możesz naprawdę
być
sobą bez żadnych konsekwencji. Brakuje ci tej wilgoci, którą
wyczuć można było w powietrzu już od pierwszych kroków w głąb
szybów i echa, które zwielokrotniało twoje cierpienie,
jednocześnie trzymając cię w ryzach.
Najbardziej
brakuje ci jednak tych chwil, kiedy po prostu cieszyłeś się
życiem, mając u swojego boku najpiękniejszą i najwspanialszą
kobietę na świecie. Nie możesz więc wrócić do domu,
bo
to ona stanowiła jego dopełnienie. Ją zaś bezpowrotnie straciłeś
przez własną głupotę – katujesz
się więc wspomnieniami w nadziei na to, że choć trochę odkupisz
tym swoje winy i tęsknisz.
Po
prostu, diabelnie, całym swoim pokiereszowanym ciałem i sercem
tęsknisz – czasem tak bardzo, że aż wyjesz z bólu.
Zasłużyłeś, Greyback…
’Cause they say home
It’s not just where you lay your head
It’s not just where you make your bed
Są takie miejsca na świecie, o
których nawet się nie myśli. Czasami są one związane z pracą i
rutyną, w którą siłą rzeczy się wpada, gdy okoliczności przez
bardzo długi czas nie ulegają żadnej zmianie – stają się nimi
mugolskie przystanki autobusowe, gabinety pracy, sklepy, w których
cyklicznie uzupełnia się swoje zapasy czy zwyczajnie: trasy,
którymi każdego dnia się podąża. Czasami chodzi o takie, z
którymi wiążą się paskudne wspomnienia czy przeżycia – o
takie, o których nie pamięta się dla własnego dobra, aby
oszczędzić sobie bólu, który niewątpliwie siałby spustoszenie w
sercu. Czasami zaś nie ma w nich nic szczególnego – po prostu
odstręczają swoją aurą, wyglądem czy otoczeniem i choć na
upartego dałoby się znaleźć w nich jakieś dobre cechy, po prostu
się ich nie widzi, czy też raczej: świadomie postanawia się ich
nie dostrzegać. Zwyczajnie są i
to właśnie to stanowi problem.
Kamienna
chatka w Hogsmeade,
położona nieopodal „Gospody
Pod Świńskim Łbem”
i obrośnięta zagajniczkiem, jest natomiast dla ciebie wszystkim tym
naraz. Stanowi więc dokładne przeciwieństwo tego, co nazywasz
domem i tego, co jest ci bliskie, a
przy tym nijak ma się do tego, na czym tak naprawdę głęboko ci
zależy. Nieważne bowiem, jakich nie miałaby plusów – w twoich
oczach nigdy już nie miała stać się dla ciebie czymś
więcej
niż tylko budynkiem, w którym musisz
się
pojawiać w weekendy,
żeby opiekować się swoją wiecznie źle się czującą żoną. Nie
mówisz tego głośno, ale to chyba na niej polega największy
problem…
Prawda
jest bowiem taka, że ty po prostu przychodzisz
tam z negatywnym nastawieniem. Jak jednak masz się czuć w tym
miejscu dobrze, skoro już na sam jego widok wszystko się w tobie zaczyna buntować? Niby bowiem
jest to maleńka
chatka,
a zupełnie nic
nie
łączy jej
z tą,
z twoich
snów; niby bowiem co tydzień wita
cię
zapach rozpalonego ognia w kominku, ale
to nie jest tamten
zapach;
niby bowiem z drobnego, nieco klaustrofobicznego korytarzyka, możesz
wejść bądź to do kuchni, bądź do łazienki oraz na piętro lub
też do salonu czy małej piwniczki, w której akurat mieścisz się
ze swoimi łańcuchami i przemianami, a więc siłą rzeczy jest
niemal
tak,
jak było w Boscastle, lecz jednocześnie zupełnie inaczej. Puściej,
mniej ciepło, mniej czule – po prostu:
mniej.
Weekend
za weekendem wdrapujesz się więc ze zrezygnowaną miną po
ciemnych, drażniących cię, bo nieco już spróchniałych, nie
chcących się poddać nawet najsilniejszym zaklęciom, deskom, które
prowadzą cię na ubogie pięterko, na którym mieści się jedynie
niewielka sypialnia oraz pokój, z którego twoja żona zrobiła
istną graciarnię, mimo że w domyśle jest to garderoba, a w
dalszych planach pokój dziecięcy. Mijasz ściany, na których z
niewiadomych przyczyn wiszą trofea w postaci rozmaitych poroży
zwierzęcych, których Chloe nie pozwala zdjąć, mimo że tobie
sprawiają one fizyczny ból i generalnie się wyłączasz,
byleby
to jakoś przetrwać.
Koniec
końców po chatce poruszasz się więc odruchowo, nie zastanawiając
się nad tym, gdzie tak naprawdę jesteś ani co robisz. W kuchni o
zdecydowanie zbyt ciemnych meblach, machasz bowiem wyłącznie
różdżką, dyrygując rozmaitymi sprzętami, więc tak naprawdę
wcale nie musisz myśleć; po łazience poruszasz się na pamięć,
zwykle zbyt zmęczony tygodniem pracy i rozmową z żoną, aby mieć
siły na cokolwiek oprócz tych paru wyćwiczonych ruchów;
w sypialni zaś, która zastawiona jest rozmaitymi fiolkami leków,
jakie Chloe obsesyjnie wręcz stosuje, naprawdę, mimo
chęci, nie czujesz się jak u siebie.
Dla
własnego więc dobra non stop udajesz, że jest inaczej i choć
samego siebie wykańczasz tą grą, nie sprawiasz już przynajmniej
nikomu zawodu i nikomu nie wyrządzasz krzywdy.
Ty
sam się przecież nie liczysz, nie?
Zdjęcia zawdzięczam piratowi. <3 W tytule Gabrielle Aplin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz