3 listopada 2000

Take me away to some place real...

'Cause they say home is where your heart is set in stone
Is where you go when you’re alone
Is where you go to rest your bones
Są takie miejsca na świecie, do których po prostu chce się wracać. Czasami wiążą się z nimi jakieś wspaniałe wspomnienia – na przykład te z dzieciństwa, kiedy godzinami wałęsało się po polach otaczających dom dziadków, chłonąc bliskość przyrody i zawierając przyjaźnie na zawsze. Czasami chodzi o widoki, o których nie da się zapomnieć albo o uczucia, które zdołały w człowieku wywołać – o te momenty, w których czuło się bezgraniczną radość, niesamowity spokój lub po prostu euforię. Czasami zaś nie ma w nich nic szczególnego – nie muszą być wyjątkowo piękne, ani wywoływać żadnych skrajnych emocji, ani nawet łączyć się konkretnym wspomnieniem. Zwyczajnie są i to właśnie to jest ich potęgą – to właśnie to sprawia, że stają się domem.
Kornwalijska wieś Boscastle oraz położona nieopodal niej, nieczynna już kopalnia Wheal Hope są zaś dla ciebie wszystkim tym naraz – najpiękniejszymi wspomnieniami, najcenniejszymi relacjami, najbardziej urokliwymi widokami i tym miejscem na świecie, które samym faktem, że jest, zwykło przepełniać twoje serce radością i ulgą. Są tym, dokąd wędrujesz myślami, gdy przepełnia cię tęsknota; tym, o czym myślisz, gdy słyszysz: dom; tym, gdzie odruchowo pragniesz uciec, gdy robi się ciężko, nawet jeśli już nie możesz…
Sam bowiem podjąłeś decyzję o opuszczeniu tamtej okolicy i wiesz, że jest ona – a przynajmniej tak ci się wydaje – nieodwracalna. Nie zmienia to jednak faktu, że w głębi serca tęsknisz za swoim małym – cóż z tego, że ciasnym, skoro własnym? – kamiennym domku położonym na zboczu klifu i za wyrytymi w skale schodkami, którymi można zejść aż do poziomu wody – tam, gdzie znajduje się drewniany, nieco podstarzały, ale piękny drewniany pomost, przy którym stał niegdyś kuter: twoje główne źródło utrzymania. Brakuje ci chłodnej, morskiej bryzy, która codziennie witała cię, gdy wiecznie zapominając o zamknięciu okna, budziłeś się wraz z jej zerwaniem się w tej okolicy. Tęsknisz za swoją salono-jadalnią, w której wesoło trzaskał ogień w kominku; za sypialnią, w której stało jedynie twoje łóżko i skrzynia mieszcząca twoje bambetle; za niewielką kuchnią, w której zwykłeś przepychać się i ocierać o ukochaną kobietę, a nawet za łazienką, której niemal całą powierzchnię zajmowała wanna. Chciałbyś znów usłyszeć skrzypienie drewnianej podłogi i ten charakterystyczny dźwięk źle naoliwionych drzwi, które ciągle obiecywałeś sobie zaraz naprawić; chciałbyś znów zobaczyć martwą mysz na swoim ganku, w którą zaopatrzyła cię Zjawa, jako tego starszego, upośledzonego kota, co to nie potrafi sam sobie zorganizować pożywienia; chciałbyś znów rozpalić ognisko na tyłach budynku i po prostu być.
Cholera, tęskno ci nawet za opuszczoną kopalnią, w której zorganizowałeś sobie własną wersję Wrzeszczącej Chaty – taką z łańcuchami i zamkniętymi korytarzami, w których podczas pełni nie mogłeś nikomu zagrozić. Brakuje ci tego poniszczonego budynku, który gęsto porasta bluszcz i resztek miedzi trzeszczących ci pod stopami, ilekroć się tamtędy przechadzałeś. Brakuje ci poczucia, że nikomu nie możesz tam wyrządzić krzywdy i przekonania, że oto znalazłeś miejsce, w którym możesz naprawdę być sobą bez żadnych konsekwencji. Brakuje ci tej wilgoci, którą wyczuć można było w powietrzu już od pierwszych kroków w głąb szybów i echa, które zwielokrotniało twoje cierpienie, jednocześnie trzymając cię w ryzach.
Najbardziej brakuje ci jednak tych chwil, kiedy po prostu cieszyłeś się życiem, mając u swojego boku najpiękniejszą i najwspanialszą kobietę na świecie. Nie możesz więc wrócić do domu, bo to ona stanowiła jego dopełnienie. Ją zaś bezpowrotnie straciłeś przez własną głupotę – katujesz się więc wspomnieniami w nadziei na to, że choć trochę odkupisz tym swoje winy i tęsknisz.
Po prostu, diabelnie, całym swoim pokiereszowanym ciałem i sercem tęsknisz – czasem tak bardzo, że aż wyjesz z bólu.
Zasłużyłeś, Greyback… 
’Cause they say home
It’s not just where you lay your head
It’s not just where you make your bed
Są takie miejsca na świecie, o których nawet się nie myśli. Czasami są one związane z pracą i rutyną, w którą siłą rzeczy się wpada, gdy okoliczności przez bardzo długi czas nie ulegają żadnej zmianie – stają się nimi mugolskie przystanki autobusowe, gabinety pracy, sklepy, w których cyklicznie uzupełnia się swoje zapasy czy zwyczajnie: trasy, którymi każdego dnia się podąża. Czasami chodzi o takie, z którymi wiążą się paskudne wspomnienia czy przeżycia – o takie, o których nie pamięta się dla własnego dobra, aby oszczędzić sobie bólu, który niewątpliwie siałby spustoszenie w sercu. Czasami zaś nie ma w nich nic szczególnego – po prostu odstręczają swoją aurą, wyglądem czy otoczeniem i choć na upartego dałoby się znaleźć w nich jakieś dobre cechy, po prostu się ich nie widzi, czy też raczej: świadomie postanawia się ich nie dostrzegać. Zwyczajnie i to właśnie to stanowi problem.
Kamienna chatka w Hogsmeade, położona nieopodal „Gospody Pod Świńskim Łbem” i obrośnięta zagajniczkiem, jest natomiast dla ciebie wszystkim tym naraz. Stanowi więc dokładne przeciwieństwo tego, co nazywasz domem i tego, co jest ci bliskie, a przy tym nijak ma się do tego, na czym tak naprawdę głęboko ci zależy. Nieważne bowiem, jakich nie miałaby plusów – w twoich oczach nigdy już nie miała stać się dla ciebie czymś więcej niż tylko budynkiem, w którym musisz się pojawiać w weekendy, żeby opiekować się swoją wiecznie źle się czującą żoną. Nie mówisz tego głośno, ale to chyba na niej polega największy problem…
Prawda jest bowiem taka, że ty po prostu przychodzisz tam z negatywnym nastawieniem. Jak jednak masz się czuć w tym miejscu dobrze, skoro już na sam jego widok wszystko się w tobie zaczyna buntować? Niby bowiem jest to maleńka chatka, a zupełnie nic nie łączy jej z tą, z twoich snów; niby bowiem co tydzień wita cię zapach rozpalonego ognia w kominku, ale to nie jest tamten zapach; niby bowiem z drobnego, nieco klaustrofobicznego korytarzyka, możesz wejść bądź to do kuchni, bądź do łazienki oraz na piętro lub też do salonu czy małej piwniczki, w której akurat mieścisz się ze swoimi łańcuchami i przemianami, a więc siłą rzeczy jest niemal tak, jak było w Boscastle, lecz jednocześnie zupełnie inaczej. Puściej, mniej ciepło, mniej czule – po prostu: mniej.
Weekend za weekendem wdrapujesz się więc ze zrezygnowaną miną po ciemnych, drażniących cię, bo nieco już spróchniałych, nie chcących się poddać nawet najsilniejszym zaklęciom, deskom, które prowadzą cię na ubogie pięterko, na którym mieści się jedynie niewielka sypialnia oraz pokój, z którego twoja żona zrobiła istną graciarnię, mimo że w domyśle jest to garderoba, a w dalszych planach pokój dziecięcy. Mijasz ściany, na których z niewiadomych przyczyn wiszą trofea w postaci rozmaitych poroży zwierzęcych, których Chloe nie pozwala zdjąć, mimo że tobie sprawiają one fizyczny ból i generalnie się wyłączasz, byleby to jakoś przetrwać.
Koniec końców po chatce poruszasz się więc odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, gdzie tak naprawdę jesteś ani co robisz. W kuchni o zdecydowanie zbyt ciemnych meblach, machasz bowiem wyłącznie różdżką, dyrygując rozmaitymi sprzętami, więc tak naprawdę wcale nie musisz myśleć; po łazience poruszasz się na pamięć, zwykle zbyt zmęczony tygodniem pracy i rozmową z żoną, aby mieć siły na cokolwiek oprócz tych paru wyćwiczonych ruchów; w sypialni zaś, która zastawiona jest rozmaitymi fiolkami leków, jakie Chloe obsesyjnie wręcz stosuje, naprawdę, mimo chęci, nie czujesz się jak u siebie.
Dla własnego więc dobra non stop udajesz, że jest inaczej i choć samego siebie wykańczasz tą grą, nie sprawiasz już przynajmniej nikomu zawodu i nikomu nie wyrządzasz krzywdy.
Ty sam się przecież nie liczysz, nie?

Zdjęcia zawdzięczam piratowi. <3 W tytule Gabrielle Aplin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz