1 marca 2015

003. Egzystencjalny paw

Gray - za zbetowanie. 
Persowi - za Louise.
Koncernom - za nikotynę. 

 Wstęp 

- Jesteś idiotą, Brotherhood - spomiędzy nerwowo ściśniętych warg białogłowej wydobył się syk tak parszywy, że chłopak poczuł jak zimny dreszcz przechodzi przez całe jego ciało. Uniósł wzrok i natychmiast spuścił go z powrotem napotykając jej wściekłe spojrzenie. W odzyskaniu odwagi nie pomogło mu nawet jego własne nazwisko powtarzane w myślach jak mantrę. On, prawie dwumetrowy dziewiętnastolatek o czarnych jak węgiel włosach i ciemnej karnacji. Pod obcisłą koszulką rysowały się napięte mięśnie, które wyrobił na wielogodzinnych treningach Quidditcha. Był wysportowany i silny. W Hogwarcie nie było nikogo, kto by mu zagrodził drogę lub próbował podkopać autorytet. Wystarczył jeden cios Dorrowa Brotherhooda, żeby przeciwnik padł na ziemię jak długi. Przed tym nazwiskiem drżeli pracownicy Ministerstwa Magii w Dziale do Spraw Czarodziei, a syn poszedł w ślady ojca i idealnie naśladował nastrój, w jaki wpadali przebywający w pokoju, gdy do niego wchodził. Milkli, stawali się niepewni. Popadali w drażniący ich ego strach, którego nie umieli opanować, bo w spojrzeniu mężczyzn było coś co nakazywało się bać. Wzbudzało niepokój do tego stopnia, że nawet umysł ich zdradzał podszeptując najgorsze wizje, w których skrzętnie skrywane tajemnice wychodziły na jaw, rodowe pieniądze przepadały, a rodziny dopadała bieda i poniżenie, bo nikt nie zasługiwał na śmierć. Brotherhoodowie wierzyli, że śmierć jest luksusem, na który niewielu może sobie pozwolić. Dorrow samą swoją posturą przewyższał Blanche o połowę i gdyby chciał mógłby powalić ją jednym ciosem, mimo to usłużnie słuchał jej poleceń i przyjmował wyzwiska. Było w niej coś, co oblewało go potem przypominając najczarniejsze noce w jego życiu. Bał się jej i mógł tylko śmiać się gorzko na myśl, że ten jeden raz role się odwróciły i to on był ofiarą, a nie oprawcą.
Blanche podeszła do stołu, którego blat obito metalem, dzięki czemu łatwo można było zmyć z niego krew i pozbyć się niepotrzebnych części i fragmentów ciał. Na nim właśnie badała ciała i warzyła eliksiry. Tu skupiał się jej cały świat, a teraz mógł on runąć niczym domek z kart. Popatrzyła na leżące na stole ciało zakładając fartuch i zawiązując go nad karkiem.
- Tak czy siak trzeba pozbyć się ciała - stwierdziła Louise Wagner. Stała cały czas opierając się o drzwi i obserwowała uważnie jak jej przyjaciółka nerwowo skubie dolną wargę zastanawiając się nad wybrnięciem z sytuacji. Pierwszy raz widziała ją w stanie, który wskazywał na poddenerwowanie i być może lekki niepokój, świadczący o tym, że jeszcze nie wie jak wyjść z opresji. Blanche spojrzała na nią krzywo i zmrużyła oczy, uśmiechając się kwaśno.
- Cóż za cela uwaga - mruknęła kąśliwie poprawiając białe włosy, żeby nie wpadały jej do oczu. Zlustrowała zwłoki od góry do dołu i odsunęła się od stołu. Wyciągnęła z szuflady biurka kartkę papieru i piórem zapisała na niej kilka pozycji, po czym podała ją chłopakowi. Darrow przeczytał wszystko po kolei, a wyraz jego twarzy stawał się coraz bardziej posępny. Nie były to składniki łatwo dostępne i ich zakup z pewnością zwróci uwagę ciekawskich oczu.
- Załatw to jak najszybciej - powiedziała. - I zanim tu przyjdziesz spraw, czy nikt cię nie śledzi. Jakoś nie marzy mi się trafić do Azkabanu przed dwudziestką. Brotherhood przytaknął głową. Wiedział, że nie będzie łatwo, ale Foucault wydawała mu się najlepszą osobą do pomocy w pozbyciu się zwłok. Teraz nie był nawet pewny czy dobrze zrobił. Dziewczyna zajmie się tym w stu procentach, ale cena jaką będzie musiał zapłacić może przekroczyć jego możliwości. Ta myśl przemknęła mu przez głowę gdy trzasnęły za nim frontowe drzwi, w chwili, kiedy nie było już drogi powrotnej. Splunął na brukowany chodnik i kątem oka dostrzegł Beatrice stojącą w oknie. Obserwowała go. Westchnął cicho i wcisnął ręce do kieszeni, a furtka sama się przed nim otworzyła. Oddalając się od posesji Foucaultów odnosił wrażenie, że wciąż jest śledzony, ale gdy patrzył za siebie widział jedynie własny cień i czuł fetor swojego strachu. Weź się w garść, kretynie warknął pod nosem i uniósł wyżej podbródek. Był Brotherhoodem, żadna Francuzka nie może sprawić, żeby poczuł się jak śmieć. Nawalił, każdemu mogło się zdarzyć, ale nikt więcej się o tym nie dowie.
- Nie powinnaś się za to zabierać. - Blanche skrzywiła się nieznacznie na dźwięk tych słów. Louise miała drażniący nawyk przypominania jej o ryzyku jakiego się podejmowała za każdym razem, gdy przyjmowała pod swój dach kolejnego trupa czy szykując jedną ze swoich trucizn i sprzedając je na czarnym rynku.
- Lou, możesz wyjść. Nikt nie każe ci tu teraz być - Foucault nie dbała o to, że zimny ton wypowiedzi może nie spodobać się jej towarzyszce. Wagner podeszła do niej, wyrwała przyjaciółce tłuczek z ręki i odłożyła go z głuchym uderzeniem na biurko. Podniosła jej podbródek dwoma palcami i kciukiem przesunęła po policzku wypuszczając spomiędzy warg ciche westchnienie.
- Czasami marzę o chwili, w której przestaniesz stawiać swoje chore pasje ponad mnie i znów będziemy po prostu przyjaciółkami. Dziewczynkami, które były dla siebie jak siostry.
- Chcesz być z powrotem moją siostrą? - w oczach białowłosej pojawił się dziwny błysk. Przykryła swoją dłonią dłoń Louise, którą zmusiła ją do patrzenia wprost na nią. Nie mogąc odwrócić wzroku i przyciśnięta pod mur musiała odpowiedzieć na nieme pytanie, które choć niewypowiedziane wisiało w powietrzu. Dokonać wyboru pomiędzy miłością do przyjaciółki, a pasją krwi. Usta Louise spoczęły niemalże na jej wargach, ale poczuła tylko ciepło jej oddechu i nagle wszystko znikło, przywracając ciału pierwotne zimno. Blanche otworzyła oczy, ale Wagner stała już w drzwiach.
- Niszczysz wszystko za co się zabierzesz, Foucault. Wszystko. - Te słowa nie zostały wypowiedziane ostrym tonem ani nie miały na celu ją zranić, a mimo to zabolały bardziej niż jakiekolwiek obelgi, które usłyszała. Wbiły się w jej serce, bo były słowami, które wypowiedziała do niej jedyna osoba, którą kochała. Nim Blanche zdecydowała się na odpowiedź dziewczyny nie było już w pomieszczeniu. Wzięła z powrotem do ręki tłuczek, którym rozdrabniała liście igłokrzewu i cisnęła nim przez całą długość pokoju. To była krótka chwila, w której emocje nad nią zapanowały. Niecałe pół minuty później ze stoickim spokojem znów mieliła w moździerzu jakby nic się nie wydarzyło, a następnie przystąpiła do rozebrania ciała z odzieży i posmarowania skóry przygotowaną maścią. Wszędzie tam, gdzie ciemnozielona maź oblepiła zwłoki ciało gniło szybciej, w powietrzu uniósł się zapach gnoju. Po godzinie pracy cała twarz, tułów i przednie części kończyn wyżarte były aż do kości. Gdzieniegdzie leżały oderwane mięśnie. Foucault scyzorykiem oddzielała je od reszty ciała i zbierała do miski. Potem spali je zaklęciem. Zgodnie z poleceniem Brotherhooda kości miały zostać jako dowód i pamiątka z jego pierwszej śmiertnelnej potyczki. Zakonserwowała je składnikami, które jej przyniósł pod wieczór. Dziewiętnastolatek ślizgał się na kafelkach, które kleiły się od krwi z ciała. Stanął przy metalowym stole i zatkał nos, bo smród drażnił go niemiłosiernie i dziwił się, że dziewczyna jest w stanie wytrzymać wśród takich zapachów. Najwyraźniej była już do nich przyzwyczajona.
- W czymś ci jeszcze pomóc? - spytał przerywając ciszę. Kości zostały zapakowane do pudełka i postawione na biurku. Blat metalowego stołu wyczyszczony zaklęciem, tak samo jak i kafelkowana podłoga. Blanche pokręciła więc głową i odebrała zapłatę w liczbie tysiąca dwustu galeonów, którą schowała do szuflady.
- Chodźmy napić się lemoniady - zaproponowała i podążyła schodami w górę, wychodząc z piwnicy. Spocony z gorąca i nerwów Dorrow nie sprzeciwiał się. Znał ją wiele lat i czasem próbował patrzeć na nią jak na normalną dziewczynę, ale gdy myślał o Blanche nie widział w niej płci, charakteru, specyfiki. Jawiła się jako Blanche Foucault, wyobrażał sobie jej białe, długie włosy, ciemne oczy, drobny nosek. Nic więcej. Jakby była bezpłciowa, jakby nie mógł spojrzeć na nią z męskiego punktu. Przystawił zimną szklankę do ust i łapczywie wypił całą lemoniadę połykając przy tym kostki lodu, które otarły się o jego zęby wywołując dreszcz. Wiatrak został ustawiony tak, że wiał w ich stronę przyjemnie chłodząc. Temperatura na zewnątrz domu wynosiła prawie czterdzieści stopni, więc nawet w środku robiło się parnie i duszno. W Paryżu dawno nie było takiej pogody, która doprowadzałaby tutejszych mieszkańców do gorączki. Kto tylko mógł uciekał nad wodę lub chował się w klimatyzowanych pomieszczeniach. Blanche nalała im jeszcze raz lemoniady do szklanek. Po tak pracowitym dniu należało im się trochę przyjemności.
- Twoi rodzice wciąż w Londynie? - spytał zagajając rozmowę. Przytaknęła twierdząco.
- Mają wrócić pod koniec wakacji. - upiła łyk ze szklanki odstawiając ją obok na kuchenną wyspę, na której siedziała. Rozpięła koszulę, pozostawiając zapięty tylko jeden guzik i zsunęła ze stóp sandały, chcąc żeby jak najwięcej jej ciała wystawione było pod zimne powietrze wiejące z wiatraka.
- Nadal pracują nad projektem Vujicica? - ściągnął z gumkę z luźno upiętego koka dziewczyny rozpuszczając jej włosy. Blanche otworzyła oczy spoglądając na jego poczynania pytająco, ale nie mówiąc nic głośno. Dzięki temu uniknęła odpowiadania na jego pytanie dotyczące pracy rodziców. Żadne z nich nie powinno na ten temat rozmawiać. Wsunął dłoń w jej włosy i lekko pociągnął sprawiając tym dziewczynie ból, ale nie taki, którego by nie zniosła. Gdy rozpinała guziki koszuli nie sądziła, że Dorrow odbierze to w taki sposób, jednak nie zaprotestowała, głęboko w sercu żałując, że to nie Louise stoi przed nią i rozbiera ją z ubrań.
Pozwoliła mu zostać na noc, a rano zamiast śniadania znów uprawiali seks. Z jednego dnia zrobił się tydzień, podczas którego nie wychodzili z pokoju, leżąc nago w łóżku, oglądając filmy, rozmawiając, jedząc przynoszone przez skrzaty posiłki i pieprząc się nawzajem gdy tylko któreś z nich miało na to ochotę. Wiatrak wiał w ich stronę, a w sypialni dziewczyny panował półmrok. Okna pozostawały zasłonięte zasłonami, chroniąc przed temperaturą na zewnątrz i prażącym słońcem. Gdy leżała pod nim nie czuł się już słabszy. Strach zniknął i z każdą kolejną godziną spędzoną w jej towarzystwie odnosił wrażenie, że cały ten mroczny wizerunek, jaki tworzono wokół niej to najzwyklejsze kłamstwo. Miała kruche ciało, które go pociągało, niezbyt wiele siły, ale ogromny zapał. Lubił słyszeć jak ktoś przez niego krzyczy, lubił zadawać ból, a Blanche mu na to pozwalała rzadziej przejmując kontrolę. Całował jej piersi, drażnił sutki językiem, pocierał je palcami i nagle przestał, przewrócił się na bok i opadł na łóżko. W pomruku Blanche była głośna doza niezadowolenia. Podniosła się na łokciu.
- Dorrow, nie skończyłeś.
- Seks z tobą jest nudny. Nie obraź się, jesteś wspaniała w tym co robisz - dodał szybko wiedząc jak te słowa zabrzmiały – Ale...
- To nie to samo - dokończyła za niego dobrze wiedząc o czym mówi. I jej brakowało w jego dotyku charakterystycznego dla Louise tempa, malinowego zapachu, którym Wagner się perfumowała i śladów jej szminki na ubraniach, którą spierała z bijącym sercem, za każdym razem sprawdzając pranie kilka razy, żeby prawda nie wyszła na jaw.
- Nikomu nie powiem - obiecał, ale dla niej nie miało to znaczenia. Mógłby nawet wywiesić krzykliwy transparent oświadczający, że z nią spał i nie zrobiłoby to różnicy. Louise chciała pewności, że Blanche nie wpakuje się do Azkabanu i nie zrobi nic głupiego, a tego Foucault nie mogła jej zapewnić. Usiadła na brzegu łóżka podnosząc z ziemi szlafrok i zakładając go na ramiona.
- To bez znaczenia – odparła.
- Nie dla Louise - zauważył. Zesztywniała powoli odwracając się w jego stronę z pustym wyrazem twarzy. - Idź, Blanche. Odzyskaj ją - powiedział, zupełnie nie przejmując się zdekoncentrowaniem towarzyszki. Widział wiele kochających się osób, a więź pomiędzy tymi dwiema dziewczynami przez wielu została oplotkowana niejednokrotnie. Spędziwszy z nimi trochę więcej czasu w te wakacje mógł sam przed sobą przyznać, że wszystkie te plotki były prawdą, mimo że zarówno Foucault i Wagner zdawały się być kruchymi pionkami na twardej planszy rzeczywistości, kiedy stawką była ich znajomość. Zaczesał kosmyk jej włosów za ucho i ucałował kącik ust. - Ja muszę odzyskać moją kotwicę - szepnął cicho jakby z żalem.
- Kotwicę - powtórzyła po nim i zaśmiała się gardłowo, zdając sobie sprawę jak dobrze to słowo odzwierciedla rzeczywisty stan. Oboje potrzebowali kogoś kto w odpowiedniej chwili mógł zatrzymać ich w miejscu, przypomnieć o sensie podróży i dać czas oraz powód do zastanowienia. Kogoś, kto trzymał ich w ryzach pomimo sztormów i wiatrów. Kogoś, kto potrafił kochać, a nie był syreną śpiewem kuszącą do rozbicia się o skały. - Kotwicę - powiedziała raz jeszcze szeptem. Położyła się na łóżku obok niego, przykrywając ich obu prześcieradłem. Objęła go, przytulając policzek do jego piersi i pogrążyła się w śnie, śniąc o wzburzonym morzu.

Rozdział 1. Stąpając po niepewnym gruncie

Dotąd blade niebo całe zakryte zostało burzowymi chmurami, które nadeszły znad Atlantyku i zakłóciły spokój paryskich przedmieści głośnymi grzmotami piorunów. Kto mógł, chował się szybko pod taras i zamykał szczelnie okna.
Zza tiulowej firanki wychylała się postać Gabrielle Foucault, która niespokojnym wzrokiem obserwowała zbliżające się chmury. Zbyt mocna ulewa mogła zniszczyć jej dopiero co zasadzone pelargonie, a spędziła cały ranek na przygotowywaniu ziemi pod kwiaty i większość popołudnia na ich sadzeniu. Gabrielle nie lubiła dwóch rzeczy: zwracania się do niej per pani i niszczenia jej pracy. Jeśli burza urwie choć jeden płatek z kwiatów, osobiście wytoczy jej wojnę.
– Gabrielle? – Czyjś głos wyrwał ją z obmyślania planu przeciwko ulewie. Kobieta odwróciła się od okna i spojrzała pytająco córkę. Blanche wdała się w swoją matkę. Odziedziczyła po niej nie tylko władczy charakter i zainteresowanie nauką, ale też jasne białe włosy, granatowe oczy, szczupłą sylwetkę oraz uroczo pyzate policzki. Rysy starszej z pań były jednak bardziej kobiece, a spojrzenie o wiele dojrzalsze. W tym momencie pozbawione też lęku, który krył się w oczach Ślizgonki. Przedłużającą się ciszę pierwsza przerwała Gabrielle.
– O co chodzi, Blanko? – spytała, zdrabniając niewybrednie imię swojej córki. Jak każda matka miała zdolność do wyczuwania niepokoi swoich latorośli i gdy pojawiał się w ich życiu jakiś problem, ona pierwsza to zauważała. Blanche była tak podenerwowana, że nawet nie skrzywiła się na dźwięk zdrobnienia. Zastukała palcami w blat wyspy kuchennej.
– Louise jest na górze – poinformowała matkę. Gabrielle westchnęła ciężko. A zatem o to chodziło.
– W takim razie idź i ją wyproś. Nie może tu być, gdy przyjadą Ravenowie. – Głos kobiety był twardy i nieznoszący sprzeciwu.
– Powiedziałaś jej? – Ton odrobinę zelżał, choć nadal pozostawał surowy. Być może i postawiła dobro rodu ponad szczęście córki, ale nie oznaczało to, że nie przejmowało jej złamane serce Blanche. Dziewczyna pokręciła głową, co Gabrielle skwitowała kwaśnym uśmiechem. – Zatem to jest najlepszy i ostatni moment, żeby dowiedziała się o tym od ciebie. – To powiedziawszy, kobieta odwróciła się z powrotem w stronę okna, klnąc siarczyście, gdy z grubych chmur runęła ulewa.
Kiedy córka wyszła z kuchni, nalała sobie kieliszek wiśniowej nalewki i wypiła ją, oblizując usta ze smakiem. W tym roku wyszła im wyborna.
Każdy krok do sypialni na piętrze był dla białogłowej schodkiem do piekła. Zabawne w tym wszystkim było jedynie to, że niebo znajdował się na parterze, w kuchni, przy matce, a piekło na piętrze, w pokoju, gdzie spała Louise. Otworzyła drzwi niemalże bezdźwięcznie.
W dużym małżeńskim łóżku, cała splątana w pościeli, spała jasnowłosa dziewczyna. Jej blada skóra zlewała się z białym prześcieradłem i tylko pomalowane na czerwony odcień paznokcie wyróżniały się filuternie. Spomiędzy warg Louise wydobył się cichy pomruk.
– Będziesz tak stać? – spytała unosząc się na łokciach i pozwalając, żeby prześcieradło zsunęło się z niej, odsłaniając piersi. Wyglądała niewinnie i słodko, a przy tym ponętnie. Foucault poczuła, jak serce podskakuje jej do gardła; cokolwiek chciała powiedzieć, nie miało już znaczenia.
– Muszę... – urwała w pół zdania, bo żadna sensowna wymówka nie przychodziła jej do głowy, a Louise patrzyła na nią pytająco. W końcu westchnęła, odrzuciła kołdrę, ukazując całość swojego idealnego ciała i założyła czarne figi, co wprawiło Blanche w cichy jęk bólu. Stanęła za plecami Lou i położyła dłoń na jej biodrze, przyciskając dziewczynę do siebie. – Mamy kilka niedokończonych spraw – wyszeptała, owiewając ją gorącym oddechem. Drugą rękę mocno zacisnęła na jej piersi, zębami podgryzła kark. Chciała, by różne części ciała przyjaciółki w tym samym momencie zaczęły odczuwać na przemian ból i przyjemność. Odrzuciła na bok wszelkie troski wraz z chwilą, w której pociągnęła Louise za włosy, zmuszając do klęknięcia i stopą popchnęła ją na twardą podłogę.
– Blanche – Louise zawyła cicho, gdy uderzyła nadgarstkami o ziemię, ale białogłowa uciszyła ją pocałunkiem, a zaraz potem Wagner poczuła jej dłoń w swoich majtkach i wprawne palce, którymi podrażniła najczulszy punkt ciała, momentalnie wprowadzając ją w podniecenie. Z jednej strony była wściekła za takie potraktowanie i nie miała żadnej ochoty na seks, lecz z drugiej poczuła się całkowicie zniewolona; podatna na zabiegi Blanche, nie umiała się sprzeciwić. – Blan... Ouch – jęknęła głośniej niż powinna, wciągając powietrze głęboko do ust. Przyjaciółka weszła w nią niespodziewanie i brutalnie, długimi paznokciami zahaczając o delikatną skórę i sprawiając tym ból, ale ból cholernie przyjemny. Złapała się ręką za ramę łóżka i zaparła piętami na zgiętych kolanach po czym wyprostowała je szybko, odsuwając się od Blanche z impetem i przerywając tę chwilę namiętności. Usiadła, ścisnęła kolana i warknęła:
– Co ty do cholery wyprawiasz? – Rzuciła dziewczynie wściekłe spojrzenie. Foucault wydawała się nieobecna, obojętna, trochę poirytowana. Wstała i rzuciła Louise jej własne ubrania.
– Gabrielle nalegała, żebyś się stąd wyniosła przed przyjazdem Ravenów – oznajmiła zszokowanej przyjaciółce. Odwróciła się do niej tyłem, chcąc zebrać się w garść i uniknąć pokazania, że coś jest nie tak. Wolała, żeby Louise uznała to za jedno z wielu niezrozumiałych zachowań, które były przy Foucault codziennością. Irracjonalne, nierzadko bezsensowne.
Louise, nawet gdyby chciała, nie wiedziała, co powiedzieć. Ze złością zebrała swoje rzeczy i opuściła pokój niemalże całkowicie naga, mijając po drodze Barthélemy'ego rozochoconego tym widokiem. Wykonał w jej stronę obelżywy gest, a ona żałowała, że nie ma przy sobie różdżki, żeby móc się na nim zemścić.
– Louise. – U stóp schodów stała pani domu. Jej twarz nie wyrażała niczego, ale mięśnie miała napięte i dziewczynie słusznie wydawało się, że jest niezadowolona. Wskazała na drzwi po swojej prawej stronie: – Tam jest łazienka, ubierz się i opuść dom tylnymi drzwiami, proszę. Goście właśnie przyjechali. Barthélemy, przekaż siostrze, żeby zeszła na dół. – Chłopak przytaknął i posłusznie skierował się do sypialni Blanche, wchodząc do środka bez pukania, co spotkało się z jej głośnym niezadowoleniem. Gabrielle omiotła spojrzeniem stojącą przed nią Louise, która niezręcznie zakrywała się ubraniami, i odwróciła się na pięcie. Sprzeciwu nie znosiła i lepiej byłoby dla Wagner, gdyby natychmiast wykonała polecenie. Rodzina Foucaultów należała do bardzo tolerancyjnych, ale Louise odnosiła wrażenie, że coś się szykuje i każdy w tym domu jest dziś poddenerwowany.
Barthélemy oparł się o ścianę przy drzwiach, drwiąco spoglądając na siostrę. Widząc na korytarzu niemalże całkowicie roznegliżowaną Louise, która mamrotała pod nosem ciche przekleństwa, mógł wywnioskować, że dziewczyny o coś się pokłóciły i musiało to być coś naprawdę dużego, skoro nawet wiecznie tolerująca wybryki jego siostry Wagner straciła swój spokój. Jednakże, w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki, Blanche zachowywała się, jakby nic nie zaszło. Spokojnie przeglądała zawartość swojej szafy, wybierając odpowiednią na ten wieczór sukienkę. W końcu wychyliła się zza jej drzwiczek.
– Louise już poszła? – spytała, ale on tylko wzruszył ostentacyjnie ramionami. Nie jego to interes, choć rozbawiły go te podchody. Dziewczyny najwyraźniej chciały uniknąć przypadkowego spotkania na korytarzu.
– Dam ci popatrzeć – spróbowała go przekupić, choć wolałaby wykopać chłopaka ze swojego pokoju. Podziałało. Młody Ślizgon wyszczerzył zęby i otworzył lekko drzwi rozglądając się po korytarzu. Światło w łazience było zgaszone, na piętrze panowała cisza.
– Poszła już – poinformował siostrę. Zamknął za sobą drzwi i spojrzał w jej stronę. Blanche ściągnęła koszulę oraz spódniczkę i przebrała się w elegancką czarną sukienkę z odkrytymi ramionami, sięgającą przed kolano. – Chciałem zobaczyć cycki! – krzyknął, niezadowolony z faktu, że dziewczyna uwinęła się tak szybko i nie odsłoniła więcej ciała. Zignorowała go, dobrała do sukienki delikatne perły i założyła czółenka. Różdżkę schowała do niewielkiej kopertówki ozdabianej koralowymi dodatkami. Brata minęła bez cienia zainteresowania, ale kiedy złapał ją za łokieć, nie omieszkała uderzyć go otwartą dłonią w twarz, pozostawiając na jego policzku czerwony ślad odciśniętej dłoni.
– To za gapienie się na Lou – powiedziała. – A teraz spieprzaj stąd, zanim poprawię z drugiej strony.
– Suka – wycedził przez zaciśnięte zęby, ale gdy uniosła rękę do drugiego uderzenia, czmychnął do swojego pokoju. Blanche poprawiła zmięty dół sukienki i zeszła po schodach do korytarza w momencie, w którym jej ojciec wymieniał uścisk dłoni z Aidanem Ravenem. Mężczyzna ten był wicekanclerzem brytyjskiego Ministerstwa Magii i głową rodziny. Nie pochodził ze starego rodu i nie niósł za sobą żadnych tradycji, ale rodzice Blanche byli pod wrażeniem tego, jak piął się po szczeblach kariery i jak wiele osiągnął, zaczynając od zera. Zwiastowali mu wiele lat chwały i dużo osiągnięć, bo był cwany i potrafił dobrze kombinować. Ze słów Gabrielle wynikało, że ich syn jest taki sam, lecz Blanche miała nieco inną opinię. Chłopak rok temu ukończył Hogwart i tyle na dzień dzisiejszy było jego osiągnięciem. Pracę w Ministerstwie załatwił mu ojciec, zaś jego zadanie polegało na awansowaniu na wyższe stanowisko. Dotąd tego nie uczynił, jednakże wszyscy postanowili dać mu jeszcze czas. Thomas Raven, przez wszystkich zwany Tomorrow, bo każdą czynność odkładał na jutro.
– Blanche, miło, że do nas dołączyłaś – rozległ się przesłodzony pisk Gabrielle, która wyciągnęła dłoń w stronę córki i ponagliła jej zejście na dół. – A to jest właśnie nasza ukochana córeczka. Blanche została w te wakacje Prefektem Naczelnym – pochwaliła się. Ravenowie przytaknęli z grzecznością i uśmiechnęli się. Dorośli wymienili pomiędzy sobą jeszcze kilka uprzejmości, nim Foucaultowie zaprosili ich do salonu na kieliszek koniaku, pozostawiając dwoje młodych samych sobie i zachęcając ich do poznania siebie nawzajem.
Białogłowa zmierzyła swojego towarzysza od stóp do głów. Był modnie ubrany, miał na sobie czarny frak i białą koszulę z idealnie podpiętą muszką. Wyglądał w tym bardzo dobrze i dziewczyna roześmiała się na myśl, że gdyby interesowali ją mężczyźni, bez wątpienia zwróciłaby na niego uwagę, idąc ulicą.

Rozdział 2 Za zamkniętymi drzwiami

Thomas miał dobrą sylwetkę. Nie mogła natomiast powiedzieć, żeby powaliły ją jego idealnie ułożone i zaczesane do tyłu włosy albo opalona skóra bez żadnych wyprysków czy wypieków. Był nienaturalnie gładki. Miał czarne włosy, piwne oczy, szerokie usta i trochę za duży nos. Nazwanie go przystojnym było jak najbardziej na miejscu, ale gdyby nie egzotyczny typ urody, większość dziewczyn prawdopodobnie nawet by na niego nie spojrzała. Osiemnastolatek sięgnął do kieszeni, skąd wyjął czerwone puzdereczko i wyciągnął rękę w jej stronę. Kierował się dumą, która nie pozwalała mu klęknąć przed dopiero co poznaną kobietą i poprosić ją o rękę oraz zbyt wielką niechęcią do tego zaaranżowanego małżeństwa, żeby włożyć w tę chwilę więcej zaangażowania.
– Proszę. – Podał jej pudełeczko, a ona otworzyła je bez pośpiechu. Dobrze, że nie mieli oficjalnych zaręczyn i mogli ominąć tysiąc udawanych uśmiechów, pisków radości i przymusowy pocałunek, którym przypieczętowaliby narzeczeństwo. Pierścionek był śliczny, z białego złota i z niedużym, choć jak na zaręczynowy pierścionek pokaźnego rozmiaru rubinem. Wątpiła, żeby była to rodowa pamiątka, raczej niedawny zakup u jubilera; ale ktoś, kto wyboru dokonał, znał się na rzeczy i miał dobry gust. Blanche przywołała na twarz najbardziej szczery uśmiech i wsunęła pierścionek na palec.
– Dziękuję.
– Matka martwiła się, czy ci się spodoba, odwiedziła każdego możliwego jubilera w kraju, żeby wybrać odpowiedni. – A zatem matka. Foucault zapamiętała tę informację i powstrzymała swoiście szyderczy uśmiech. Kobiecie najwyraźniej zależało na tym małżeństwie, skoro wykosztowała się na tak drogi pierścionek, a przy tym musiała wiedzieć, że Foucaultowie należą do rodów wyjątkowo wybrednych i hermetycznych. Wbicie się w jeden z nich nie jest łatwe, jak i sprostanie ich oczekiwaniom.
– Podoba mi się – odparła. Po tych słowach nastała niezręczna cisza. Oboje pierwszy raz znajdowali się w takiej sytuacji i nie wiedzieli, jak się zachować. Blanche splotła dłonie i mało brakowało, a zaczęłaby nerwowo strzelać palcami. Z opresji uratowała ją matka, która nieoczekiwanie weszła do korytarza.
– Kochani, chodźcie na obiad – zaprosiła ich. Puściła Thomasa pierwszego; chłopak wyglądał, jakby mu ulżyło, że nie musi być już z nią sam na sam w korytarzu i szybkim krokiem udał się we wskazaną stronę, znikając za rogiem. Nim weszły do salonu, Gabrielle dotknęła lekko ramienia córki i wskazując na pierścionek szepnęła:
– Jest ładny.
– Nie rekompensuje niczego. – Kobieta westchnęła i zatrzymała córkę w progu.
– Kochanie, wszystko zależy od ciebie – powiedziała – jeśli odpowiednio się ustawisz, będziesz mogła sypiać z kim chcesz i kochać kogo chcesz. Wszystko jest w twoich rękach, więc zaciśnij zęby i zrób co trzeba. Teraz tylko od ciebie zależy jak to się potoczy. – Z tymi słowami puściła dziewczynę i weszła do salonu z wesołym uśmiechem. Blanche zamknęła na moment oczy, wzięła głęboki wdech i z duszą na ramieniu wkroczyła do paszczy lwa.
Podczas posiłku Blanche skrupulatnie unikała niepewnego wzroku Verony Raven, która co rusz spoglądała to na białowłosą, to na pierścionek, jakby chcąc się upewnić, że dokonała dobrego zakupu. Już sam fakt, że młoda Foucualt weszła do salonu z pierścionkiem na palcu, wiele znaczył, jednakże nie przesądzało to o sprawie. Jedyna Verona zdawała sobie sprawę, jak wymagające i tradycyjne są stare czarodziejskie rody, jej mąż i syn zachowywali się, jakby złapali Pana Boga za nogi, co dało im przeświadczenie, że mogą wszystko. Dotychczas Foucuaultowie pobłażali im w tym, ale nie było wątpliwości, przynajmniej dla nich, że po przypieczętowaniu małżeństwa ślubem sytuacja diametralnie się zmieni i uprzejmości przejdą w transakcje.
Blanche poczuła, jak ktoś kopie ją pod stołem, więc uniosła wzrok znad swojej potrawki, napotykając znaczące spojrzenie swojej matki. Stłumiła westchnienie i wyprostowała się, odkładając na ten moment widelec.
– Prześliczny pierścionek, pani Raven – zwróciła się do kobiety. – Cieszę się, że to właśnie pani dokonała zakupu, bo był to bardzo dobry wybór. – Swoje słowa potwierdziła uśmiechem, na widok którego kobieta rozpromieniła się. Jeden punkt dla niej.
– Powiedz mi, Blanche – odezwał się głos z drugiej strony i dziewczyna z zainteresowaniem powędrowała wzrokiem w stronę Aidana Ravena. – Co planujesz po skończeniu szkoły?
– Zostanę stażystą w Świętym Mungu, a potem obejmę dowództwo nad szpitalem. – Nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią. Dobrze wiedziała, co chce robić w życiu i nie było takiej siły, która mogłaby ją powstrzymać. Poza tym była to jedyna legalna praca, jaką mogłaby się zająć, a każdy złoczyńca potrzebował przykrywki.
– Masz ambitne plany – zauważył mężczyzna, co Blanche skwitowała uśmiechem.
– Ja nie mam planów – zaprzeczyła. – Ja mam cele i zawsze je zdobywam.
– Dążysz do celu po trupach?
– Choćby to byli przyjaciele. – Tych słów nie wypowiedziała już białogłowa, a Barthélemy, który przyszedł do kuchni po przekąski. Miał na sobie jedynie wytarte spodnie od dresu. Matka z ojcem speszyli się, ku rozbawieniu Blanki.
– To Barthélemy – przedstawili syna. – Nie jesteś u Benjamina? – zapytała matka, zręcznie kłamiąc i wymyślając na poczekaniu wymówkę dla faktu, że chłopak nie siedzi z nimi przy stole. Prawda była taka, że znając jego możliwości, przekupili go, ażeby spędził ten czas u siebie w pokoju, byleby tylko nie przeszkadzał i nie narobił problemów. Chłopak wyszczerzył zęby.
– Zmieniłem plany – powiedział i chciał coś jeszcze dodać, ale surowy wzrok ojca zmusił go do opuszczenia salonu. Wycofał się więc z paczką chrupek pod ręką. – Państwo wybaczą zamieszanie – dodał jeszcze, kłaniając się teatralnie na pożegnanie. Blanche stłumiła śmiech. Po raz pierwszy bezstresowe wychowanie odbiło się rodzicom na żołądku. Atmosfera przy stole zagęściła się, ale już po chwili ktoś zmienił temat, sprowadzając rozmowę na zupełnie inny tor. Reszta wieczoru minęła we względnym spokoju.
Gdy się żegnali, Thomas pozwolił sobie na grzecznościowy pocałunek w policzek, co wywołało falę zadowolenia i zachwytu z ust matek. Obserwując tę sytuację z boku, mogłaby się roześmiać, ale będąc w samym centrum wydarzeń, musiała udawać, że jest jej to na rękę i bawi się świetnie. Dopiero kiedy zamknęły się za nimi drzwi, odetchnęła z ulgą. Wtedy jakby wszyscy, ojciec, matka i ona wypuścili z siebie powietrze, wzdychając ciężko. Pożegnała ich jedynie chłodnym „dobranoc”, pod którym kryć się mogła tylko groźba śmierci. Konflikt pomiędzy nimi nie przestał istnieć.

Rozdział 3. Zabiłem go

Z Thomasem Blanche spotykała się regularnie od końca wakacji po samo Boże Narodzenie. Pierwszy raz od początku nauki w Hogwarcie wróciła na święta do domu. Stosunki pomiędzy nią a Louise były bardzo napięte i toksyczne. Jedna nie opuszczała drugiej, kłóciły się więcej, niż przez wszystkie wcześniejsze lata znajomości i kochały mocniej, jakby czuły, że kończy im się czas.
Wigilię zorganizowano u nich, ale pani Raven uparła się, żeby pomóc w przygotowaniach, więc Foucaultowie ulokowali ich w swoim pokoju gościnnym. Thomasa zaś umieszczono w sypialni, w której kiedyś mieszkał starszy brat Blanche, vis a vis jej drzwi. Spotykali się w łazience niemal każdego ranka, gdy szczotkowała zęby. Pierwszego dnia wycofał się speszony, drugiego myli zęby ramię przy ramieniu, trzeciego wszedł już bez pukania. Ślizgonka wydawała się go lubić, ale napawała ją obrzydzeniem myśl o ślubie, którego termin wyznaczono na początek czerwca. Uważała to za beznadziejną datę, jednak nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Święta upłynęły w przyjemnej atmosferze. Do domu Foucaultów zjechali się wszyscy bracia Blanche, ściągnięci jej zaręczynami. Głośno jej z tego powodu dokuczali, ale w duchu każdy żałował Thomasa, który nieświadomy tego, z kim ma do czynienia, zaczął traktować dziewczynę jak swoją prawdziwą narzeczoną, a nie taką, którą wybrali i zmusili do ślubu rodzice. Całował ją, nie tylko ukradkiem, łapał za rękę, czasami przesunął dłonią po jej pośladkach. Podczas wieczerzy wigilijnej ośmielił się nawet włożyć rękę pod jej spódniczkę. Blanche znosiła to dzielnie, ku zadowoleniu matki. Ojciec udawał, że nic nie widzi, choć każdy inny amant w takiej sytuacji już dawno dostałby Avadą za dotykanie jego córki. Nawet Louise miała pod tym względem niewiele przywilejów.
W noc sylwestrową wybrali się na spacer wzdłuż alejek ich zadbanego ogrodu. Po obu stronach mieli dwumetrowe tuje, równo przycięte w prostopadłościany. Z domu wydobywała się muzyka, która wzmagała romantyczną atmosferę. W pewnym momencie Thomas puścił jej dłoń i oplótł ją w pasie, przyciągając do siebie. Blanche nie zdążyła nawet nabrać powietrza, bo pocałował ją niespodziewanie, z pożądaniem wpijając się w jej usta. Dziewczyna zamknęła oczy, odliczając w myślach i czekając, aż chłopak się o niej odsunie. W głowie przemykała jej obietnica, że doprowadzi do tego małżeństwa, choćby się waliło, i tylko to przyrzeczenie chroniło chłopaka przed natychmiastową śmiercią. Poczuła, jak jego wargi schodzą na jej szyję, i musiała się powstrzymać przed odsunięciem go od siebie. Thomas wsunął dłoń pomiędzy uda Blanche, gładząc je i ściskając lekko.
– Thomas. – W głosie dziewczyny dało się wyczuć niezadowolenie. Zignorował ją jednak. – Thomas – powtórzyła, więc zaprzestał pocałunków i popatrzył na nią poirytowany. Ugryzła się w język, musiała delikatnie wyperswadować mu lubieżne myśli z głowy. – Nie chciałabym...
– Chyba nie jesteś dziewicą? – przerwał jej w połowie zdania, całkowicie zbijając ją z tropu. Spojrzała na niego zaskoczona i odrobinę speszona, bo, bądź co bądź, jeśli odjąć wszystkie noce z Louise to jedynym, kogo mogła doliczyć do listy partnerów, był Dorrow.
– Nie, ale... – nie zdążyła dokończyć, bo chłopak rzucił tylko „nie histeryzuj” i ponownie przyciągnął ją do siebie, tym razem obracając plecami i rozpinając zamek sukienki, żeby rozebrać ją do bielizny. Puścił ją tylko po to, żeby ściągnąć swoje spodnie, a ona w tej jednej chwili modliła się o jakiś znak. Przerwać to i zaryzykować, że dojdzie do zerwania zaręczyn? Albo że będą darli ze sobą koty, przez co trudniej będzie go potem spacyfikować i pokazać, kto rzeczywiście ma władzę? Blanche za wszelką cenę nie chciała się znaleźć na celowniku, ażeby miewać okazje do intymnych spotkań z Wagner.
Owiał ją swoim gorącym oddechem, przyciskając mocno do siebie, a ona poczuła jak na nia napiera. Zacisnęła mocno powieki. Była bliska płaczu, co nie zdarzyło jej się od wielu lat. Pierwszy raz poczuła też, że zdradza Louise i zrozumiała, czym dokładnie jest dla niej miłość. Silna, męska dłoń zaciskała się na jej piersi, druga zrywała z niej majtki. Reszta potoczyła się szybko.
Usłyszała jedynie głuche uderzenie i Thomas przewrócił ją na ziemię, przygniatając swoim ciężarem. Przekręciła się na plecy, zrzucając go z siebie.
– Jesteś cała? – Blanche już dawno nie widziała Louise tak pewnej siebie i zdecydowanej. Teraz, gdy tak stała z uniesioną łopatą, wyglądała naprawdę groźnie. Kiwnęła głową, wciąż roztrzęsiona, ale kucnęła na ziemi, sprawdzając puls chłopaka. – Nie żyje? – W głosie Wagner pojawiło się zdenerwowanie. Blanche ponownie przytaknęła. – Co teraz? – Lou zadała kolejne pytanie, coraz bardziej wystraszona, jakby dopiero teraz doszło do niej, że zabiła człowieka. Blanche wstała z kucek i ucałowała spanikowaną dziewczynę tak, jak nigdy wcześniej jej nie całowała.
– Co teraz będzie? – Louise ponowiła pytanie, na co białogłowa po prostu się roześmiała.
– Na pewno nie ślub. Na pewno nie.

/Kto zgadnie - kto mi przygrywał podczas pisania? Notki znane z H76, ale pozwoliłam je sobie opublikować tutaj dla fejmu i pieniędzy... Dla lepszego zrozumienia postaci Blanche, dobrze zdaję sobie sprawę, że nie jestem dobra w opisywaniu jej w wątkach, a kartę pozostawiłam minimalistyczną. Ejmen. Enjoy. 

4 komentarze:

  1. Dyrekcja gratuluje pierwszej notki, w dodatku tak obszernej objętościowo. Punkty za moment zostaną przydzielone :) Zabójstwo Thomasa łopatą takie brutalne, jednak czego nie robi się z zazdrości.

    OdpowiedzUsuń
  2. [Za dłuuuuuuugie, litości :D]

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Postaci jeszcze tutaj nie mam, ale przeczytałam tą historię powyżej i muszę powiedzieć wow - rewelacja. Szybciutko się czytało i było naprawdę dobre. Gdzieś tam wyłapałam literówkę, ale już nie pamiętam gdzie - nie ważne ;) Liczę, że nie jest to ostatnie Twoje dzieło, bo chętnie jeszcze coś poczytam. ]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Dzień dobry, Blondie ;D

    Że wciągające, ciekawe i długie już wiesz, to teraz coś innego.

    nazwisko powtarzane w myślach jak mantrę - nie powinno być jak mantra?
    Cóż za cela uwaga - na 99% miało być celna, ale to w sumie mała literówka, nieistotne :D
    spraw, czy nikt cię nie śledzi - to samo, sprawdź (gdzieś jeszcze jest literówka)
    Ja mam cele i zawsze je zdobywam - celu raczej nie można zdobyć, można go osiągnąć :)
    Czasem coś jest nie tak z przecinkami, ale nie jestem dobrą betą, więc nie będę się czepiać.

    No i ten nieszczęsny Prefekt Naczelny... :P

    Tak poza tym to nie wiem, czy cię to ucieszy, czy zasmuci, ale przy czytaniu opisu akcji "pozbywamy się zwłok" prawie zrobiło mi się niedobrze.

    Czekam na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń