12 marca 2015

But what's puzzling you

Czasem – kiedy przepychała się przez tłum uczniów zalegających na korytarzach – przymykała oczy i wyobrażała sobie, że znajduje się nie w Hogwarcie, ale przeciska się między ludźmi i straganami postawionymi na targu w Shimli. Czasem – kiedy spóźniona biegła na lekcję drogą na skróty – wydawało jej się, że skacze nie po hogwarckich schodach, ale znów porusza się po dachach niskich domków i stromych zboczach Shimli. Czasem – kiedy patrzyła na leniwych uczniów, którzy żebrali o możliwość spisania pracy domowej – miała wrażenie, że ogląda nie hogwartczyków, ale wszechobecne w Shimli małpy, które wciąż próbowały wyłudzić jedzenie. 
Kiedyś powiedziała, że gdyby nie fotografie i zapiski w tekstach, obawiałaby się, że Shimlę jedynie wymyśliła. Momentami zdawało się, że wyobraźnia była jej przekleństwem. Spośród trzydziestu sześciu milionów hinduistycznych bogów nie znalazła żadnego, który potrafiłby jasno rozgraniczyć rzeczywistość od fantazji. Więc bywało i tak, że dwie płaszczyzny przenikały się. 
Pojawiam się i znikam, mawiała i nie potrzebowała magicznych sztuczek, by uczynić to stwierdzenie prawdziwym. Opanowawszy umiejętność bezszelestnego poruszania się, niespodziewanie pojawiała się tam, gdzie nikt jej nie chciał, i uśmiechała się w tak niejednoznaczny sposób, że nikt nie wiedział, jak interpretować tę minę. Czy jej rozbawione oczy mówiły: Ćś, to będzie nasza tajemnica, czy wyrażały niemą groźbę: Zapamiętam to sobie, nie wiadomo. Zanim ktokolwiek zdążył zapytać, już jej nie było. 
A kiedy zbliżała się pełnia Księżyca, nadchodziły złe dni. W trakcie nich Valancy nie śmiała się, a zamiast uśmiechu pokazywała zęby. Nagle zaczynały przeszkadzać jej pewne dźwięki, do szału doprowadzały niektóre zapachy. Chodziła rozdrażniona, a na obiad jadła krwiste steki, choć zazwyczaj spożywała bezmięsne posiłki. Zdarzały się też dni, kiedy popadała w nostalgiczno-niecierpliwy nastrój i nie umiała usiedzieć na miejscu. Gdy wreszcie się zatrzymała, patrząc w księżyc, szepnęła: Wiesz, najgorszym byłoby popaść w schemat. Brzmiało jak wstęp do rozmowy, ale nie pociągnęła wątku, nie rozwinęła myśli, a zamilkła, jakby celowo tworzyła niedopowiedzenia. 
Bo właśnie taka (chyba) była. Niedopowiedziana.
Valancy Edgeworth
pięć lat w Anglii (Londyn), sześć lat w Indiach (Shimla), siódmy rok w Hogwarcie (Ravenclaw)



200 komentarzy:

  1. [W końcu ktoś mi zakrył kartę :3 witam, Krukoneczka bardzo fajna]

    Hidan/Flynn

    OdpowiedzUsuń
  2. [ Bardzo lubię takie postaci! c: Masz lajka za Indie, skakanie po dachach, szybkie znikanie i ten ostatni akapit. <3 Ninja są fajni. Bądźmy ninjami razem. Dzień dobry! c:
    Razem z Weasleyem życzymy pomyślnych wiatrów, wielu wątków i masy weny! ]

    Freddie

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Witam serdecznie. ]

    lysse/teodor

    OdpowiedzUsuń
  4. [O Merlinie! Nie masz nawet pojęcia jak podoba mi się Twoja postać i ta karta. Potrzebuję z Wami wątku!]

    Colin

    OdpowiedzUsuń
  5. [Zaraz tam wielki, prawie dwa to wcale nie tak dużo :P Masz może jakiś pomysł? ja znowu jestem na etapie, na którym wymyślanie jest zbyt trudne.]

    Colin

    OdpowiedzUsuń
  6. [ Może nam się kiedyś jakiś wątek uda, co? D: ]

    Luke

    OdpowiedzUsuń
  7. [ Zawsze można ponowić próbę. Ja bardzo chętnie.]

    OdpowiedzUsuń
  8. [Mam pomysł! Ja zacznę a ty coś podrzucisz, o!]

    OdpowiedzUsuń
  9. [Witam się ładnie i chwalę:)]

    Gena

    OdpowiedzUsuń
  10. [ Mogę nad czymś pomyśleć, ale nie wiem, co by cię dokładnie interesowało.]

    Luke

    OdpowiedzUsuń
  11. [Ja lubię tak dobrze napisane karty, jak Twoja. Nie mam nic przeciwko. Wpadaj. :D]

    Banner B.

    OdpowiedzUsuń
  12. [Nie lubię takich promocji. Celowo nie wpisałam mu zajęć by Greg mógł się dopasować w razie wątków z innymi :3 ]

    OdpowiedzUsuń
  13. [Cóż... Colin na początku miał mieć metr siedemdziesiąt i z takim też zamysłem dałam mu te 58 kilo. Potem przyszedł mi na myśl wielkolud i wagi już nie poprawiłam. Dziękuję za uwagę, już zmieniam :)
    Co do cennej rzeczy, prawdopodobnie najważniejszą rzeczą jest jego kot, potem będzie album ze zdjęciami i pierścionek starszej siostry.]

    Colin

    OdpowiedzUsuń
  14. [ Podoba mi się karta, muzyka ukryta w linku i panna na zdjęciu oraz egzotyczne wojaże, a to wszystko bardzo zgodnie składa się na propozycję wątku. Mam nadzieję, że nie mi nie odmówisz i jakoś powiążemy postacie? :) ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  15. [Prawda? Właśnie tak miało być. Wszyscy piszą, że Bonnie kochana, a ona jest niebezpieczna! Cześć! Valancy za to super.]

    Bonnie

    OdpowiedzUsuń
  16. [Naliczyłam ich dwadzieścia sześć wczoraj, ale kilka się wykruszyło i zapewne wykruszać jeszcze będzie :) Więc biorę prawie wszystko, bo na końcu zostają te najciekawsze a tak nic mnie nie ominie :) Jasne, twój pomysł bardzo mi się podoba.]

    OdpowiedzUsuń
  17. [ Nie! Nie olewam, odpisuję każdemu ale z czasem autorzy odchodzą lub zapominają o swojej postaci, więc tak mi wątków ubywa. Czasem zdarzy mi się pofaworyzować, ale zawsze staram się jakoś trzymać kolejkę :) zacznę. ]

    OdpowiedzUsuń
  18. [ Czytam to i czytam, i zastanawiam się, o co też dokładnie może chodzić. Czy może tylko i wyłącznie o to, co zostało napisane? Chyba zrobimy tak, że ty będziesz myśleć, przy okazji wyłożywszy mi ładnie więcej szczegółów, a ja zacznę, bo zapowiada się naprawdę interesujący wątek.]

    Luke

    OdpowiedzUsuń
  19. [SŁUCHAM? Pani sobie na zbyt wiele pozwala!]

    Eden Rainier

    OdpowiedzUsuń
  20. [Ja wolę gruszki.
    Pomysł jest świetny. Z chęcią zacznę, ale to dopiero w okolicach środy. :>]

    Banner B.

    OdpowiedzUsuń
  21. [Jak mi teraz śmiesznie. ;D Zacznę się podpisywać Valancy Edgeworth, okej?
    Dobrze, zacznę coś.]

    Eden Rainier

    OdpowiedzUsuń
  22. [ To mi teraz zadanie dałaś… Najchętniej bym powiedziała, że z braku pomysłu proponuję od zera, ale na tym etapie nauki to już chyba trochę nie wchodzi w drogę by mogli udawać, że się nie znają. Tego co ostatnio było też raczej nie do wykorzystania. Relacji negatywnych bym nie widziała (wiem, szalony progres robię, ale nie zwracaj uwagi na formę komentarza, piszę co mi ślina na język przyniesie), raczej neutralne lub też raczej dobre. Bo w sumie da się chyba przez siedem lat na hogwarckich korytarzach mijać, nie zwracając na siebie większej uwagi… Albo nie wiem. Przyjaźń, która nie wyszła, bo każde poszło swoją drogą i wszystko się rozpadło. Być może oboje mają o to drobny żal, bo przecież zapowiadało się na taką do grobowej deski. Coś wyprana dziś jestem z pomysłów. Daj choć kierunek w którym powinnam podążać, może będzie łatwiej. ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  23. [ Natchnęło mnie o czwartej w nocy, więc w ten oto sposób, poszłam na żywioł i mamy już zaczęcie tego pięknego wątku.]

    - Zamknij oczy – szepnął wprost do ucha Krukonki, płonącym wzrokiem muskając jej przymknięte powieki i rozchylone usta.

    Mógłby wpatrywać się w postać dziewczyny przez wiele godzin, nie czując zmęczenia ani znudzenia jej szlachetnymi rysami. Mógłby tak w nieskończoność stać i patrzeć, nawet kiedy wszechświat wyszedłby mu naprzeciw, chcąc zmusić go do zaprzestania i powrotu do rzeczywistości. Powód tego irracjonalnego zachowania tkwił w tym, że bycie tutaj, tak nierealne i piękne, było wszystkim, czego pragnął i czego potrzebował.
    Jeszcze raz spojrzał na Valancy leżącą pod gwieździstym niebem, oświetloną jedynie bladym światłem setek migoczących punktów. A choć od niepamiętnych czasów żywił nieuzasadnioną awersję do gwiazd, w tym momencie myślał tylko i wyłącznie o tym, jak niezwykła wydaje się ta sceneria, z białym fortepianem tuż na wyciągnięcie ręki. Stał dumnie, napiętnowany wieloma godzinami praktyki, niezliczoną ilością łez i mnóstwem kartek zasypanych gradem przekreślonych nut. Co rusz przypominał, że to tu, w Pokoju Życzeń, w tym samym miejscu od dawien dawna, Luke tworzył i grał, tu kochał rozpaczliwą miłością, przelewając na chłodne klawisze każdy odcień targających nim emocji.

    Usiadł przy instrumencie, rozkoszując się nadchodzącymi chwilami zapomnienia. Noce zawsze przybierały ten sam obrót, dręczony bezsennością wymykał się z dormitorium i wędrował bosymi stopami po ciemnych korytarzach, drżąc w bokserkach i trzymając pod pachą naręcze sonat. Przyzwyczaił się do tej rutyny i nie mógł bez niej swobodnie oddychać, ale dzisiejsza noc miała charakter zgoła inny, była terapią i ukojeniem spływającym na ciała z głuchym świstem.
    Miał pomóc jej, tej zadziwiającej niewieście z krzywym uśmiechem na twarzy, pomóc w sposób, którego dotąd nie praktykował, a który wydawał się być najprostszym z możliwych rozwiązań. Nie zwlekał więc ani chwili dłużej, palce same odnalazły klawisze, a nuty same połączyły się w akordy.

    Nie rozumiał, jak to jest, że jego uczucie, wbrew pozorom, wcale nie gaśnie. Z każdą kolejną sekundą gry, pasja przepełniała jego serce i dostawała się pod paznokcie. Jej nadmiar sprawiał, że Luke czuł, jak wiruje pośród oszałamiającego szczęścia, tak rzadko kłaniającego mu się na powitanie. Szczęście bowiem pozostawało poza zasięgiem przez większość lukowej egzystencji, owszem, balansowało gdzieś pomiędzy uśmiechem a łzami, nigdy jednak nie zbliżało się bliżej niż na wyciągnięcie ramion. Tylko podczas gry, kiedy wszystkie granice traciły na znaczeniu, przywierało ciasno do jego kościstej postaci i śmiało się z ulotnego uniesienia.
    Było podłe i okrutne, ale on doceniał kruche chwile w jego obecności. Teraz dźwięcznym śmiechem reagował na to długo oczekiwane spotkanie, przelewając odrobinę własnej radości na swoją towarzyszkę, także szamoczącą się w narkotycznym szale obezwładniającego piękna muzyki.

    - Bądź wolna – szepnął. - Poczuj, że żyjesz. Bądź wolna i żyj. To wystarczy.

    Luke

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zbliżało się bliżej, borze zielony, jak ja mogę takie bzdury pisać

      Usuń
  24. [ :3 Aż miło mi się zrobił, dziękuję. Co do przecinków, cóż ... tyle ich w karcie musiałam wcisnąć, że nie dziwota, że gdzieś zabrakło :p Jak wyłapie puste miejsca to je tam wstawię. Cześć! ]
    Zachary McGraffer

    OdpowiedzUsuń
  25. [ Właściwie to jest mi to obojętne. Choć tak jak mówisz, to chyba najlepsze rozwiązanie, że niby się znają, ale nie utrzymują ze sobą bliższych kontaktów, wiedząc o sobie tyle, o ile jest to ogólnie wiadome. I na tym można poprzestać… Zaraz dojdę do jako takiego rozwinięcia, po prostu na głos myślę, o. Fakt, Luke nietolerancyjny nie jest (kiepski z niego Ślizgon, wieem), więc tu połączenia nie ma. I teoretycznie mogłabym przytaknąć, bo na swoim fachu się zna. Ale jest już tyle osób we wszystkim najlepszych, że wolę unikać poważnych deklaracji odnośnie jego umiejętności. Ale podoba mi się to z ziółkami. On nie ma ręki do niczego co żyje, więc zwierzątka i roślinki to jego pięta achillesowa, zielarstwu podziękował po piątym roku. Od razu zasugeruję małe zamieszenie. Berkeley wie, że Valancy w temacie obeznana, więc przychodzi z prośbą, pewnie gotów jakoś się odwdzięczyć. I dostaje świetną wiadomość – to zielsko da się dostać w Hogwarcie. Jest tylko mały haczyk. Otóż na stanie brak jakichkolwiek zapasów, a do znalezienia jest w dość odległej części Zakazanego Lasu, do którego sama zapędzać się nie zamierza. I jeśli chce to cholerstwo dostać, to czeka ich wspólna wyprawa. Nie przekombinowane? ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  26. [ No to chyba wszystko mamy objaśnione już :) Pytanie o rozpoczęcie. Jeśli ja mam to zrobić, pewnie najprędzej pojawiłoby się ono w poniedziałek. Jeżeli Ty masz taką przemożną chęć, daj mi tylko znać bym nie pisała w wolnych chwilach. ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  27. [ Hm, obojętnie mi to. Możemy uznać, że zaczniemy faktycznie od momentu jego prośby, a potem płynnie przeskoczymy do dwa dni później, bez rozdzielania tego na nowe wątki. Pasuje? ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  28. [Podoba mi się :) Rozumiem, że mam zacząć?]

    Colin

    OdpowiedzUsuń
  29. [Zrezygnował, bo "Anthony" jest zdecydowanie zbyt poważny.
    - Siema, jestem Jake.
    - A ja Anthony.
    Nie, to nie brzmi xD. Poza tym ma tendencję do spoufalania się z uczniami i sądzi, że pełne imię by ich onieśmielało :).]

    OdpowiedzUsuń
  30. Teoretycznie na niespełna cztery miesiące przed egzaminami mającymi zaważyć na jego życiu, powinien skupić się na nauce, zamiast kontynuując zdobywanie doświadczenia na polu warzenia eliksirów. Był to dobry sposób na odstresowanie, nawet jeśli całe zastępy uczniów zmagających się z tym przedmiotem z bardzo różnym skutkiem, zapewne by się z nim nie zgodziło. Siódmoklasiści w ostatnim czasie byli jakby trochę bardziej nerwowi i nieobecni, a znacznie częściej niż dotychczas wybierali się na niepozbawione konkretnego powodu wyprawy do szkolnej biblioteki, gdzie zaszywali się na długie godziny; wertując kolejne pozycje, mające pomóc im w opanowaniu wiedzy do uzyskania jak najlepszych przedmiotów. Pod tym względem Luke nie był inny, choć przynajmniej nie zaprzepaścił ostatnich miesięcy na słodką labę. W ogóle trudno go było nazwać uczniem leniwym czy niezbyt zdolnym, co tym bardziej czasem kazało się zastanowić czy nie powinien czasem wylądować w Domu Kruka. Na to jednak było już o parę ładnych lat za późno, niepotrzebnie więc nad tym się roztrząsać. Zamiast tego więc korzystał z każdej wolnej chwili, a tych wcale nie było aż tak dużo. I tylko prychał z niezadowoleniem, bo jego najlepszy przyjaciel zamiast posłuchać rad wcześniej, teraz jęczał nad swym marnym losem i przepowiadał malującą się w ciemnych barwach przyszłość. Zresztą nie tylko on, bo w dormitorium chłopców na siódmym roku światło gasło coraz później, a i coraz wcześniej słychać było rumor nawet i w weekendy. Zaczynał się naprawdę gorący okres. A skoro i tak mógł poszukać sobie jakiegoś zajęcia, przynajmniej niech się to na coś przyda. Eliksir dodający energii i pomagający na koncentrację na pewno znajdzie wielu odbiorców, a i Lucas nie pamiętał dokładnie receptury warzonej w szóstej klasie mikstury, co było idealnym sposobem na przypomnienie sobie co i jak. Problem pojawił się dopiero w momencie gdy przyszło mu przypomnieć sobie poszczególne składniki. I o ile zdecydowaną większość miał na stanie, tak niestety rdest ptasi dawno już został zużyty do innych eliksirów. Nijak zamówić czy skombinować w tempie ekspresowym, bo wiedział, że gdyby tylko to zrobił, zwróciłby na siebie uwagę. A wtedy nawet i przychylne oko profesora od eliksirów zaczęłoby spoglądać uważniej w jego stronę, zastanawiając po co mu ten rzadki, trudny do dostania składnik. Ale w Hogwarcie z tego co słyszał było jeszcze jedno źródło wywiedzenia się skąd można wyciągnąć jakąś roślinę. Według zasłyszanych pogłosek, wyciągniętych obecnie na wierzch bo sam był w potrzebie, należało zwrócić się do pewnej Krukonki. Nie pamiętał co prawda by zamienili między sobą choć jedno słowo poza grzecznościami, ale niespecjalnie mu to przeszkadzało. Dlatego też przy najbliższej okazji wypatrywał jej sylwetki na szkolnych korytarzach; jak to bywa w przypadku jego szczęścia, musiało się to stać akurat w momencie gdy całe grupy czekały pod kolejnymi klasami i nie sposób dostrzec niczego, nawet jeśli góruje się nad większością towarzystwa. Nie spodziewał się tylko, że szczęście dopisze mu w zupełnie przypadkowej sytuacji. Wchodził właśnie do Wielkiej Sali na kończącą się już kolację, gdy po minięciu jednej z dziewcząt, zorientował się, że to właśnie była Valancy. Momentalnie przystanął, by zaraz zawrócić i szybko dogonić odchodzącą w stronę schodów prowadzących do wieży koleżankę.
    — Edgeworth, mogę zająć ci chwilę? — zapytał, zrównując się z nią krokiem i wpatrując wyczekująco, niespecjalnie będąc zdziwionym jeśli jej odpowiedź zabrzmiałaby nie. W końcu ich kontakt był znikomy, a Ślizgonów nie darzono zbyt wielką sympatią. Trudno nawet być o to jakoś obrażonym skoro jego szanowne koleżeństwo osobiście dbało o podtrzymywanie złej renomy. I po prawdzie… Czy sam właśnie nie odzywał się bo miał do niej jakiś bardzo konkretny interes?

    [ Mierne to powyżej, ale musisz mi wybaczyć, mam za sobą koszmarny weekend :) ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  31. [Być może dlatego, że to zdjęcie było robione w roku '90? Wprawdzie wolałabym, aby dziewczyna na nim nie paliła papierocha, ale jakoś to zniosę...
    Bardzo podoba mi się ta karta, jest taka lekka i przyjemna, ładnie napisana i w ogóle. Pozazdrościć!]

    Janice

    OdpowiedzUsuń
  32. [Głównie kieruje się przepisami z książek oraz podręcznika, ale gdyby miała pomocnika, pewnie zaryzykowałaby wymieszanie czegoś nowego. To nie jest typ człowieka, który dla zabawy gotów byłby, dajmy na to, stracić brwi...
    To co, upichcą coś we dwie a później podadzą przypadkowej osobie, nie myśląc o konsekwencjach?]

    Janice

    OdpowiedzUsuń
  33. [Cześć. Ano, ofiary chowu wsobnego tak już mają chyba. :D Zaraz tam konik, piękne ma kości policzkowe.]

    B. Dippet

    OdpowiedzUsuń
  34. [Pewnie jakieś głupoty! To taki typ, co chodzi uchachany całe dnie, nawet jak wszyscy wokół smęcą okropnie, a rozczochrany, bo się z grzebieniem nie lubią. Nic dziwnego. :D]

    Tim

    OdpowiedzUsuń
  35. [Trzy dni do świąt, okna dla Jezusa jeszcze nieumyte, więc spokojniee, jestem w ogóle wdzięczna, że zaczniesz. :D]

    Janice

    OdpowiedzUsuń
  36. [Ooo, grałaś w Baldur's Gate? <3 Wybacz, że odpisuję tak późno, ale trochę mnie tu nie było.]

    OdpowiedzUsuń
  37. [Strach? Odświeżaj. :D W ogóle to reflektujesz na jakiś wątek, a jeśli tak, to masz pomysł na powiązanie czy coś tam?]

    OdpowiedzUsuń
  38. [Zawsze możemy połączyć oba pomysły i zrobić tak, że urządzą wyścig, którego zwycięzca zgarnia pierścień. :D Swoją drogą, o jakich innych właściwościach mówisz? Trav mógłby sobie wmówić, że skoro ktoś go ukrył (bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że znalazł się akurat w takim miejscu?), to musi być w nim coś niezwykłego, więc potraktowałby go jako swego rodzaju artefakt i z tego względu zacząłby nosić, żeby uwolnić jego moc czy coś w ten deseń. ;p
    Dałaś pomysł, więc w najbliższym czasie zacznę, tylko dobrze by było, gdybym wcześniej wiedział coś więcej o tym pierścieniu. :D]

    OdpowiedzUsuń
  39. [Jak najbardziej rozumiem. Spytałem, bo myślałem, że są to właściwości, które może odkryć już po znalezieniu pierścienia i założeniu go, ale jeśli nie, to faktycznie nie muszę tego wiedzieć. :D]

    Travis McConaughey odwiedzał bibliotekę z trzech powodów: by znaleźć kogoś, kto pomoże mu z wypracowaniem (czyt. napisze je za niego), bo gdzie indziej można szukać takich osób, jak nie w miejscu po brzegi wypełnionym naukowymi książkami?; by się przed kimś ukryć - z racji tego, że nigdy niczego nie wypożyczał, nikt go tam raczej nie szukał; i wreszcie, gdy kogoś śledził - zazwyczaj jakąś ładną i inteligentną (skoro chodziła w takie miejsca) dziewczynę. Tak było i tym razem.
    Blondwłosa piękność z Ravenclawu z gracją krążyła pomiędzy regałami, przyglądając się dokładnie mijanym przez siebie książkom. Travis nie kojarzył żadnej z nich, ale rzuciwszy okiem na tytuły wypisane wzdłuż okładek, doszedł do wniosku, że mają one coś wspólnego z zielarstwem. Albo eliksirami. Nie był orłem z żadnej z tych dziedzin, więc trudno mu było stwierdzić. W zasadzie to nie był orłem z niczego, a jedyne, co miał wspólnego z tym ptakiem to to, że też czasem zdarzało mu się latać i to całkiem nieźle. Całe szczęście, że ktoś wymyślił quidditcha i wprowadził go do magicznych szkół, bo w przeciwnym wypadku Travis nie miałby przed sobą żadnej świetlanej przyszłości. Teraz pozostawało wierzyć, że jakoś zaliczy owutemy i przez swoją głupotę nie zostanie kaleką. Szanse, że tak właśnie będzie, wynosiły jakieś dwadzieścia siedem procent.
    Dziewczyna zatrzymała się nagle, radosnym "jest!" dając do zrozumienia, że znalazła to, czego szukała. Travis ledwie to spostrzegł i pewnie wpadłby do alejki, w której stała, po czym z impetem zwalił ją z nóg i to nie za sprawą swojego zniewalającego wyglądu, lecz dzięki niezwykłej zręczności i wielu treningom podniebnych akrobacji zdołał się chwycić jednej z półek. Kilka książek spadło co prawda na podłogę, ale na szczęście z drugiej strony, przez co jego urocza blondyneczka nawet nie zwróciła na to uwagi, prawdopodobnie tak zaabsorbowana znalezioną lekturą, że nie zauważyłaby nawet rogogona węgierskiego przelatującego jej nad głową. Jako przykładny uczeń i odpowiedzialny za swoje czyny mężczyzna - poszedł je pozbierać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wyglądało to najlepiej. Jeden z tomów był tak stary, że upadek sprawił, iż rozleciał się w kilku miejscach. Gryfon podniósł go ostrożnie i ułożył części w odpowiedniej kolejności, opierając je jedna o drugą. Mógł co prawda spróbować skleić książkę zaklęciem, ale przy jego poziomie umiejętności prawdopodobnie tylko pogorszyłby sprawę. Teraz prezentowało się to względnie dobrze. Travis odczytał tytuł, który brzmiał tak dziwnie, że chłopak doszedł do wniosku, iż trafił do działu, z którego i tak mało kto korzysta. Z wiadomych przyczyn nie mógł mieć pewności, ale zaufał swojej intuicji. Szybko pozbierał resztę książek i już miał wrócić do obserwowania Krukonki, gdy na podłodze dostrzegł coś jeszcze. Obok przeciwległego regału leżał pierścień. Duży, aczkolwiek ciemny, przez co wtopił się w wykładzinę. McConaughey był niemal pewien, że nie było go tam wcześniej, więc musiał spaść razem z książkami. Ale co, na brodę Merlina, robiłby pierścień w bibliotece? Gryfon podniósł go niepostrzeżenie i upewniwszy się, że nikt go nie widzi, zważył sygnet w dłoni. Nie wyglądał jakoś szczególnie, nie wyróżniał się finezyjnymi zdobieniami, a kamień, który na nim osadzono, nie wydawał się drogi czy cenny. Niemniej ktoś postanowił go ukryć, a to oznaczało, że pierścień kryje w sobie coś, czego nie widać gołym okiem.
      - A gdybym tak... - wymamrotał Travis, wciskając go na serdeczny palec lewej dłoni, lecz nic się nie stało.
      Może trzeba poczekać?
      Każda rozsądna osoba nie chodziłaby ze znalezionym przypadkiem, tajemnicznym przedmiotem na wierzchu, by ten, kto go schował, nie mógł go zobaczyć. Każdy zdrowo myślący człowiek odłożyłby ten przedmiot, a gdyby chciał go zatrzymać, ukryłby go tak, by nikt inny już go nie odnalazł. Lecz Travis McConaughey nie należał do tego wąskiego grona i szczerząc się do siebie ze znaleziska, wyszedł z biblioteki jak gdyby nigdy nic, zapominając zupełnie po co w ogóle tam poszedł. Tajemniczy pierścień spoczywał na jego dłoni.

      Usuń
  40. [ Nie mogę doczekać się twojego opowiadania, bo ogromnie przepadam za tym, co tworzysz. Naprawdę, jesteś jedną z nielicznych osób, których styl pisania kompletnie mnie zauroczył.]


    Kiedy grał, a zwykł robić to wieczorami, gdy hogwarckie korytarze stopniowo pozbywały się hałasujących uczniów, zazwyczaj kręciło mu się w głowie. Wszystkie myśli Luke’a poczynały przypominać chaotyczną plątaninę urywanych zdań, a przebłyski wspomnień szamotały się, chcąc zasmakować wolności. Miał wrażenie, jakby za pomocą paru czystych dźwięków przenosił się do innego wymiaru, trochę bardziej uporządkowanego świata, w którym żyć oznaczało chwytać w objęcia pełnię istnienia.
    Odczuwał ulgę i spełnienie, wystarczyło tylko przesunąć palcami po chłodnej powierzchni klawiszy, a wtedy z nagła burzył się mur odgradzający go od nieskazitelnego piękna i z każdą kolejną sekundą gry budujące go cegły rozpływały się w powietrzu. Niespodziewanie wpadał w stan zawieszenia, nie reagował na bodźce, nie liczył czasu ani nie robił przerwy, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Stawał się muzyką, jej najbardziej emocjonującym brzmieniem i zamieniał się w nuty, wijące się na wiekowych pergaminach.
    Z głębokiego transu wydobył go dopiero głos dziewczyny, niespodziewany odzew w najmniej oczekiwanym momencie. Odnalazł jej oczy i wpatrywał się w nie przez chwilę, a później spróbował wygiąć wargi na kształt uśmiechu, ale zamiast niego światło dzienne ujrzał lekki grymas, oznaka czegoś, czego sam Krukon nie potrafił nazwać. Koncerty działały na niego uspokajająco, czasem powodowały napływ niezidentyfikowanej rozpaczy, a innymi razy wprawiały go w stan dzikiej euforii i miał wówczas ochotę wykrzyczeć wszechświatowi, że nic nigdy nie zakłóci jego szczęścia. Tyle że emocjonalne zawirowania wiązały się z przeszłością, która przesuwała się przed lukowymi oczami, ilekroć tylko sięgnął po lek w postaci instrumentu. A skoro na wierzch zaczynały wypływać ciemne myśli, nie widział innego wyjścia niż wstać i pod pretekstem rozprostowania nóg, udać się na małą wędrówkę wzdłuż Pokoju Życzeń.

    - Sądzę, że wolności nie da się pojąć.

    Gwiazdy świeciły uporczywym blaskiem, kiedy tak maszerował raźno w tę i z powrotem, niekiedy nawet pozwalając sobie na przelotne spojrzenia rzucane w stronę swojej towarzyszki. Kochał muzykę i pragnął się nią dzielić, ale to, co napływało później – strach i niepewność – były jego własnością, zatem nikt nigdy nie powinien się o nich dowiedzieć.
    Dla niepoznaki zatrzymał się w miejscu, próbując uspokoić przyspieszony oddech. Czym zawiniłem, myślał, że czuję ból tak wielki, że nie mogę się od niego uwolnić? Jednoznacznej odpowiedzi nie odnalazł przez szesnaście lat egzystencji i był pewien tylko tego, że nieprędko wyswobodzi się z jego więzów. Tymczasem, od niechcenia i z pewnego rodzaju obrzydzeniem, uniósł głowę do góry i począł przyglądać się tysiącom migoczących punktów. Próbował je nawet policzyć, te okropne gwiazdy niegdyś przepełnione dziecięcą nadzieją, ale było ich zbyt wiele, a Luke zbyt szybko tracił cierpliwość. Zadowolił się więc pobieżnym spojrzeniem na atramentowe niebo i skonstatował, że, wbrew jakiejkolwiek logice, na ciemnej połaci nijak nie można odnaleźć księżyca.

    - Dlaczego?– zapytał nagle, niesiony dziwnym impulsem, który natarczywie obijał się o ściany lukowej czaszki. – Dlaczego ja? Po co to wszystko i jaki jest w tym sens? Masz na wyciągnięcie ręki mnóstwo dzieciaków, które rzuciłby się na pomoc bez mrugnięcia powieką, a jednak przyszłaś właśnie do mnie.

    OdpowiedzUsuń
  41. [O to chodzi. Nikt się nie spodziewa, dlatego widok musi być tym zabawniejszy. Pląsanie pod pokojem nauczycielskim byłoby niebezpieczne dla reputacji ąę sztywniaczka, ale nigdy nie wiadomo, kiedy najdzie ochota na szalone disco. :D Cześć.]

    Philip Fields

    OdpowiedzUsuń
  42. [Myślę, że wolałby wziąć w obroty profesor McGonagall. Fields posiada większe umiejętności niż Ron. Ew. Valancy mogłaby zostać niecnie wykorzystana. Kogoś wypadałoby w tamtym momencie uczynić swoją dancing queen! ]

    OdpowiedzUsuń
  43. [Lepiej, żeby nie przyćmiła! Philip jest dumny ze swojego tytułu króla disco, o którym nikt nie wie... Samozwańczy król potrzebuje czasem dancing queen, ale bez przesady. Jeszcze mu najedzie na ego i stanie się większym ąę sztywniaczkiem.

    Z tego robi się pomysł na wątek, czy będziemy myśleć w innym kierunku?]

    OdpowiedzUsuń
  44. Nigdy nie wątpił w to, co chciał robić po zakończeniu szkoły. Ścieżka, jaką sobie wybrał, nie należała do najłatwiejszych, a już na pewno nie specjalnie popularnych wśród młodych czarodziejów. Dlatego choć sam był pewny, wolał nie mówić o tym na głos wśród wciąż motających się kolegów. A takich było całkiem sporo. Z dziecięcych marzeń się wyrastało, były wystawiane na różne próby i polegały zazwyczaj w obliczu zmierzenia się z trudnymi przedmiotami. I czy mogło być coś bardziej nierozsądnego niż podejmowanie decyzji o tym jak będzie wyglądała reszta życia mając zaledwie osiemnaście lat? Pozostawało mu więc jedynie przyłożyć się do nauki i notorycznie powtarzać do zbliżających się egzaminów, pozwalając by kolejne formułki, zaklęcia i przepisy, wryły się niezatarcie w jego pamięć. Przekleństwo perfekcjonistów, którym wiecznie mało własnych starań do osiągnięcia zamierzonego celu. Mógł wyrobić w sobie umiejętności i przyswoić wiedzę, ale cierpła mu skóra na myśl o innych kryteriach z którym przyjdzie mu się zmierzyć, a na nie niestety nie miał już najmniejszego wpływu. Zabijanie czasu było więc doskonałym pomysłem. A to treningi quidditcha, ostatnio jeszcze bardziej męczące i dające w kość – bo przecież wielkimi krokami zbliżał się kolejny mecz i ich kapitan robił wszystko by przygotować drużynę do zwycięstwa. Po zimowym rozleniwieniu nie było to wcale tak łatwe. Spotkania Klubu Eliksirów, buszowanie w bibliotece i robienie absolutnie wszystkiego byle tylko cały czas móc się na czym skupić. O dziwo, lubił to. Dlatego teraz stał przed wejściem do Wielkiej Sali, zastanawiając się jak wielkim zaskoczeniem jest dla panny Egdeworth jego zjawienie się tu i poproszenie o chwilę rozmowy. Cierpliwie więc czekał aż skończy szukać czegoś w książce i zdecyduje czy chce mu poświęcić moment.
    Nie można powiedzieć by miał z Valancy dobry kontakt. Bo właściwie… Żadnego nie było. Cóż, lepsze to niż zwyczajowe skłócenie Ślizgonów z całym światem, bo wszystkie inne domy według wychowanków noszących na szyjach zielono-srebrne krawaty, były niegodne towarzyszenia im. Nieco frustrujące, ale po paru ładnych latach dzielenia Pokoju Wspólnego, a nawet dormitorium z takimi niereformowalnymi, dumnie czystokrwistymi przypadkami, chyba zdążył się przyzwyczaić, że koszmarna sława ciągnąca się za tym domem nie była tak do końca bezpodstawna. O tyle dobrze, że najwyraźniej nie zamierzała ofuknąć go na samym wstępie by sobie poszedł i dał jej święty spokój. Nie zamierzał zabierać zbyt wiele cennego czasu, dlatego postanowił od razu przejść do konkretów.
    ― Przychodzę w konkretnej sprawie. Wiem, że można się do ciebie zwrócić w przypadku trudności dostania niektórych roślin. ― Nieistotne było skąd właściwie to wiedział. Podobne wieści w podobnych kręgach się roznoszą, co wielką tajemnicą nigdy nie było. Wystarczyło wiedzieć kogo zapytać. Właściwie zagadką też pozostawało dlaczego po prostu nie odpuścił, bo przecież mógł. Nie robił tego ani na zlecenie (jeszcze czego), a tylko dla własnego szlifowania umiejętności i pomocy przyjacielowi, co w sumie pewnie dałoby się załatwić w inny sposób. ― Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie robisz tego pro bono ― dodał. Cóż, nie zamierzał ukrywać, że cena grała dość istotną rolę. Na razie upór by dokończył to, co zaczął, był dość silny skoro zdecydował się prosić o pomoc. Zazwyczaj tego nie czynił. Nie bo nie ufał innym i ich umiejętnościom, ale… Lubił polegać na sobie. Niestety, w przypadku zielarstwa sprawa nie była tak prosta i koniecznym było zwrócić się do Krukonki.

    [ Coś mi podpowiada, że Cię rozczaruję przyznając, iż nie znam odpowiedzi… Ale zamiast tego bardzo się cieszę, że jednak troszkę czasu na odpisanie znalazłaś bo już myślałam, że coś jest nie tak albo że się rozmyśliłaś :) ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  45. [Nie było, zwłaszcza, że Travis pewnie zrobiłby coś takiego. :D Co do tego kolegi, to nie chce mi się myśleć nad jego życiorysem, więc pozostał jakimś bezimiennym typem. ;p Jak chcesz, to potem możesz to zmienić.]

    - Od zawsze wiedziałem, że jesteś spedalony.
    Travis nigdy nie był zbyt bystry, więc nie od razu załapał, o co chodzi jemu koledze. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że faktycznie przez ostatnie kilka dni mógł sprawiać takie wrażenie, aczkolwiek całkowicie niesłusznie.
    - Eee, o to ci chodzi? - mruknął, unosząc dłoń, na której błysnął sygnet znaleziony przez Gryfona w bibliotece. - To magiczny artefakt - dodał w celu wyjaśnienia, nim idący obok niego chłopak zdążył z politowaniem potwierdzić - nie jakaś tam ozdoba.
    - Tak? Więc co on robi? - spytał tamten ze słyszalnym w głosie niedowierzaniem. Nic dziwnego, skoro McConaughey, znany z chwalenia się wszystkim każdą rzeczą, którą uważał za ciekawą, nie zdążył mu do tej pory zaprezentować właściwości nowej błyskotki.
    - Jeszcze nie wiem - odparł Trav, wzruszając przy tym ramionami - ale wkrótce się dowiem.
    Jego tak zwany kumpel nie pytał o nic więcej. Zważywszy na to, że zmierzali w kierunku boiska do quidditcha, zaczęli rozmawiać o grze.

    - Ich trening jest tak banalny, że aż boli - westchnął Travis, przyglądając się skupionym na powtarzaniu bezsensownych ćwiczeń Ślizgonom.
    - Ta, niepotrzebnie tu przyszliśmy - zawtórował mu drugi Gryfon, już prawie odrywając się od ławki w celu opuszczenia trybun.
    - Zwijamy się stąd? - jak gdyby czytając mu w myślach, spytał Trav. Nie zdążył jednak uzyskać odpowiedzi, bo wtem koło nich znikąd pojawiła się Krukonka.
    Gryfon przyjrzał się dziewczynie uważnie. Chyba jej nie znał - tak mu się przynajmniej wydawało - więc zdziwiła go jej obecność tutaj, no i to, że się z nimi przywitała tak, jakby byli dobrymi znajomymi. Nie mniej zdziwiło go to, jak nie siląc się na żadne wyjaśnienia, złapała go za rękę i... zaczęła z niej zsuwać jego pierścień. Wyrwał ją jak oparzony i dla pewności przytrzymał sygnet drugą.
    - Mogłabyś się najpierw przedstawić, powiedzieć coś o sobie, a potem, kto wie, może sam się dla ciebie rozbiorę - powiedział, mimo wszystko patrząc na dziewczynę jak na wariatkę. Była dziwna, ale przy tym dość ładna, a skoro interesowały ją rzeczy, które należały do niego, to żal było z tego nie skorzystać. No nie do końca do niego, ale ktokolwiek schował pierścień w bibliotece, musiał się liczyć z tym, że prędzej czy później znajdzie on nowego właściciela. Jak to mówią - znalezione, nie kradzione.
    - Nie wierz mu, on nie gustuje w dziewczynach - wtrącił drugi Gryfon. - Sama widzisz, co zaczął nosić. Szykuje się do coming outu.
    - Zamknij się, mówiłem ci, że to artefakt. - Travis niemal z czułością pogładził zimny metal okalający jeden z jego palców. Nadal nie wiedział, w jaki sposób mógłby przetestować jego właściwości, ale co do tego, że jakiekolwiek istnieją, nie miał żadnych wątpliwości. - I nikomu go ot tak nie oddam - dodał, rzucając w stronę Krukonki znaczące spojrzenie.

    OdpowiedzUsuń
  46. [ "zatrzymała, patrząc w księżyc, szepnęła: Wiesz, najgorszym byłoby popaść w schemat." - jakie fantastyczne określenie, podziwiam :o. Valancy z kolei wydaje mi się być delikatna jak płatek róży, zagmatwany w miliony skłębionych myśli. Chyba chciałabym z Tobą wątek, co powiesz na taki pomysł? Tylko jeszcze istotna kwestią jest, czy się znali wcześniej i czy chodzą na te same przedmioty :) ]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [ Nazwisko jest nieprzypadkowe, w XIX wieku była jedna kobieta o takim nazwisku Ministrem Magii :) ]

      Usuń
  47. [ Zawsze mogę się przekonać jaka jest w wątku, no :)
    I na pewno się znają, Leon jeszcze dużo chodzi do biblioteki, do Hogsmeade. Kiedyś częściej z przyjaciółmi, teraz razem sam, bo w 7 klasie zrobił się z niego outsider, zwłaszcza teraz, gdy wrócił do szkoły.
    Mam taki jeden pomysł, ale nie wiem czy ci się spodoba.
    Mianowicie w wątku do Freda zawarłam wzmiankę o Krukonce, z którą Leo spotykał się na jesieni, a potem w październiku niespodziewanie zniknął i dopiero teraz wrócił. Ale nie wiem, czy pasuje Ci taka wizja ]

    OdpowiedzUsuń
  48. [ Szczerze powiedziawszy mi to rybka. Może być i z początkami, niewinnymi spotkaniami na błoniach, a może być i troche "grubiej" z randkowaniem w Hogesmeade i drobnymi całuskami przy herbatce miłosnej, byle nie za dużo, bo nie chce, by wcześniej był uwikłany w jakimś oficjalnym związku. To zależy od ciebie :) No i reakcja Valary na jego zniknięcie i nagłe pojawienie też jest zależna, bo nie wiem jak twoja postać reaguje na takie "szoki". ]

    OdpowiedzUsuń
  49. [ Kurcze, jeszcze imię pomyli, no ładnie :D
    To możemy tak zrobić, spotykali się 3-4 tygodnie, nic specjalnego, do wielkich wyrzeczeń nie doszło, trochę przestali i zniknął bez słowa po tym, jak się umówili, żeby porozmawiać. Genialne!
    A chcesz może, zacząć wątek? :) ]

    OdpowiedzUsuń
  50. Tak właśnie było. Umówił się dziewczyną, gdyż chciał jej wyjaśnić kilka istotnych kwestii dotyczących ich relacji. Uprzedniego popołudnia dokładnie zaplanował sobie to spotkanie, by wypaść jak najlepiej. Zawsze liczył się z opinią ludzi, na których w jakimś stopniu mu zależało. W tamtym okresie jego mózg przeżywał istną burzę hormonów i nie potrafił wybrać najkorzystniejszej opcji, dlatego miał ogromną potrzebę przedyskutowania z Krukoną plusów i minusów ich wcześniejszych „randek”. Na dzień przed spotkaniem zniknął, jak gdyby przepadł w czarną dziurę wraz ze wszystkimi poszlakami gdzie go szukać.
    To z jego prośby nikt poza jego rodziną nie mógł się dowiedzieć, dlaczego chłopaka nie ma w szkole. Sam do końca nie znał racjonalnego wytłumaczenia swojej decyzji, jednakże każde słowa powiedziane w tamtejszym okresie można kwestionować, czy podjęte były świadome, czy też nie. Takim oto sposobem dowiedziała się jedynie dyrekcja, by usprawiedliwić długą absencję. Nikt, poza McGonnagal i paroma nauczycielami, nie wiedział, dlaczego Lufkina nie ma w szkole, gdyż kadra nie pisnęła słówkiem na nurtujące pytania uczniów.
    Przyczyna jego nieobecności była skomplikowana i ciężka do wytłumaczenia komuś niezrzeszonemu, czyli praktycznie każdemu poza jego najbliższą rodziną. Niewiedza kumpli Leona rodziła w nich złość i doskonale to rozumiał. Sam pewnie odchodził by od zmysłów, gdyby jego przyjaciel lub osoba z najbliższego otoczenia zniknęła nagle bez słowa. Niestety do dziś dnia nie potrafiłby dokładnie zrelacjonować, jak do tego doszło. Miewał przebłyski wspomnień, lecz ciężko mu było złożyć je w spójną, wiarygodną historię.
    Leon wdzięczny był za możliwość powrotu do szkoły, gdyż wszystko co się dotychczas wydarzyło, nie było zależne od niego i mogło podążyć zupełnie innym, mniej szczęśliwym torem. Mógł bowiem nigdy nie opuścić białej, zaryglowanej kratami sali, w której spędził ostatnie pół roku życia.
    Gdyby wiedział, że akurat tego dnia Valency postanowi zostać w klasie po godzinach, by podręczyć nieco naszego Gryfonka, prawdopodobnie odpuścił by sobie tę lekcję i zaplanował spotkanie z Val w jakiejś przyjemniejszej atmosferze. Być może w bibliotece, albo na wieży astronomicznej, gdzie niegdyś spotykali się w gwieździste wieczory. Przeprosiłby ją, jak to planował pół roku temu, przygotowawszy uprzednio jakieś logiczne wyjaśnienie tej zawiłej sytuacji.
    Ani jedno planowane zaproszenie, tak bardzo oczekiwane od kilku osób, nie trafiło do adresatów. Leon zobowiązany był spotkać się po powrocie przynajmniej z kilkoma osobami, na których życie wpłynęło jego zniknięcie, nie mniej jednak nawet oficjalnie nie przywitał się z żadnym z nich. Nie był to akt nieuprzejmości z jego strony. Zwyczajnie nie chciał wywoływać wrażenia, jakoby jego pojawienie się w szkole miało być hucznym wydarzeniem, jakby gdyby czekał na publiczne wybaczenie i śpiewkę „nie martw się, jesteś z nami, wszystko będzie dobrze”. Zdawał sobie sprawę, że w oczach społeczności, która przez pół roku nie dostała od niego ani jednego listu, nie wypadł najlepiej. Prócz tego był jeszcze mocno zagubiony. Przed nim owutemy, egzaminy końcowe, a ona ma znaczące brak w niezbędnej do ukończenia szkoły wiedzy. Opinie nauczycieli nie były rokujące, jakoby miał w tym semestrze w ogóle do nich przystąpić.
    To nie tak, że całkowicie odizolował się od świata i nie martwił się o przyjaciół. Czasem majaczyły mu się obrazy związane z Krukoną, wspominał dawne spotkania, ale w tej samej chwili wszystko w nim się przewracało, kotłowało, lawina wizji atakowała go od środka. Nie były to wspomnienia na tyle istotne i trwałe, by wywrzeć na nim konkretne uczucia. Lubił się z nią widywać, ale pół roku temu był jeszcze niedojrzałym szczylem, który nie potrafił przyswoić myśli, że to on, Leon Lufkin, miałby mieć dziewczynę. Do obecnej chwili zaszło w nim wiele zmian w postrzeganiu rzeczywistości. Miał za sobą bardzo ciężki okres w życiu, z którym zmagałby się prawdopodobnie do dziś, gdyby nie flakoniki z substancjami uspokajającymi i przywracającymi jego umysł do funkcjonowania w rzeszy Hogwarckiej.

    OdpowiedzUsuń
  51. Nauczyciel historii magii do tej pory nie był w stanie skojarzyć faktu, iż nazwisko Leona nie znajdowało się na liście uczniów uczęszczanych na zajęcia, mimo tego, że kilkakrotnie jako jedyny znał odpowiedź na istotne pytania zawarte w temacie lekcji. Profesor zawsze niedezorientowany, wpisywał ocenę innemu uczniowi, by nie dopuścić do sytuacji, w której wyszło by na jaw, że popełnił jakiś błąd w swoich dokumentach. Lufkin określany był przez niego różnymi ksykami, tym razem zwrócił się do niego po prostu per pan i poprosił o przysługę po zajęciach. Leon nie miał żadnych planów, także nie oponował. Lubił pomagać i podlizywać się nauczycielom, gdyż to mile łechtało ich ego, a także poprawiało nieco jego status nieroba i leniucha. Chwyciwszy za stertę papierzysk, udał się na zaplecze klasy.
    Jak wspomniałam, prawdopodobnie próbowałby uniknąć tego niezręcznego spotkania, lecz Valency była sprytniejsza i zaczaiła się w najmniej oczekiwanym przez Leosia momencie. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, począł kierować się w stronę wyjścia, na początku nie zaważył dziewczyny siedzącej za biurkiem (a może po prostu nie chciał jej zobaczyć? Ciężko ocenić). Dopiero dobrze znany mu, dziewczęcy głos, wbił go niczym klin w marmurową posadzkę.
    Przymknął powieki, odetchnął i jeszcze przez chwilę milczał tyłem do Krukonki. Tym razem wolał nie zastanawiać się nad tym, jak skończy się to urocze spotkanie, dlatego kilka sekund później odwrócił się napięcie w stronę tablicy, zaś na jego ustach wykwitł czarujący uśmiech. Czuł się jak na odpowiedzi ustnej z tematu, o którym nie ma pojęcia. Jak zawsze postanowił improwizować.
    - Nie ma pan racji, profesorze Cuthbercie Binns – zwrócił się poważnym tonem do dziewczyny siedzącej na miejscu wspomnianego ów nauczyciela. Wolnym, pewnym siebie krokiem począł wędrować w stronę ogromnej, rokokowej ławy - Dawno temu, w jednej z książek zatytułowanej „Jak upolować łasicę” wyczytałem, iż właśnie taka fantazja – tu wskazał palcem na swą bujną czuprynę – jest idealną przynętą. Myślę, że powinien pan spróbować – dodał, będąc niemalże metr od blondynki.
    Leon zupełnie nie przemyślał, jakie mogą byś skutki jego śmiałości. Od pół roku nie dzieliła ich tak mała odległość, jak teraz, a Leon przeświadczony o swojej niewinności, zerkał pewnie na jej piegowatą buzię, która w danej chwili nie zdradzała żadnych emocji. W porównaniu do niej, Leoś skrył lekką obawę pod maską swawoli, wszakże w obliczu tak śmiałej konfrontacji mogło dojść między nimi do wielu gwałtownych wylewów emocji. I nie mam tu na myśli pocałunków tęsknoty, a siarczyste spoliczkowanie przez zirytowaną dziewczynę.

    OdpowiedzUsuń
  52. Leon bardzo nie lubił bezpodstawnej agresji, także idealnie, że dziewczyna była opanowana i nie widziała w przemocy żadnego sensu. To głupie, że ludzie myśleli, iż wybuchem emocji są w stanie cokolwiek osiągnąć i wpłynąć na drugiego człowieka. W dodatku Leoś nie cierpiał histeryków i szaleńców, którzy kierując się chwilą, robią niedorzeczne rzeczy, zwłaszcza te szkodliwe dla otoczenia i jego samego. W ogóle uważał, że człowiek jest istotą bardzo nieidealną, zwłaszcza wobec samego siebie był bardzo krytyczny. Czasem godzinami zastanawiał się nad sensem słów wypowiedzianych o poranku i różnymi możliwościami, jakimi mogło potoczyć się jego życie, gdyby w tamtej chwili użył innego sformułowania.
    Na początku zaśmiał się krótko z jej żartu o patrunosie Gilberta. Chwilę później słoneczny nastrój mu opadł, kiedy dziewczyna zaczęła go ostentacyjnie ignorować, wertując sterty papierzysk znalezionych w szufladzie profesora. Nie przejął się niesubordynacją, sam pewnie podostawiałby piątki do swoich kartkówek, ale na szczęście nie uczęszczał na historię magii.
    Przez chwilę jeszcze bronił argumentu, iż jego fryzura jest kwintesencją męskości. Wiedział jednak, iż cokolwiek powie, dziewczyna i tak będzie usilnie bronić swojego stanowiska. Szybko jednak mina mu zrzedła, a sztuczna wesołość odpłynęła wraz z cichym westchnięciem. Rozmowa o takich głupotach miała za zadanie jedynie rozładować napięcie wzrastające między nimi.
    Najwyraźniej dziewczyna nie pojmowała, iż chłopak ewidentnie migał się od wyjaśnień. Pragnęła dowiedzieć się, dlaczego wtedy została wystawiona. Leoś przez chwilę zaczął zastanawiać się, czy oby nie za bardzo zadzierała nosa, chcąc tak bardzo usłyszeć przeprosiny. Z drugiej strony uczucie które żywiła do Gryfona mogło pogłębić zawód miłosny, jaki jej sprawił. Ale spekulować mógł tak w nieskończoność i najlepiej byłoby poznać prawdę poprzez wymianę zdań, a nie dziecinne domysły, panie Lufkin.
    Następna kwestia nieco zbiła go z tropu.
    Pogodził się z tym, że być może przyjdzie mu kiblować na ostatnim roku. Gdyby chciał, w miesiąc mógłby odrobić zaległości, lecz robiłby to kosztem przyjemności. Z pewnością nie spotkaliby się już na historii magi, zacząłby sypiać po cztery godziny... kolejnym problemem były jeszcze jego zmiany samopoczucia, efekt uboczy absencji, które dekoncentrowały go na kilka godzin, że nie mógł normalnie funkcjonować. Okay, koniec z oszukiwaniem samego siebie. Nie było nawet krzty szansy, by dał radę nadrobić zaległości, nawet gdyby bardzo tego chciał. Dlatego na kąśliwą wypowiedź dziewczyny nie miał zamiaru odpowiadać.
    I znów nastała niezręczna cisza, podczas gdy Valancy dalej wertowała pergaminy. Poczuł się zobowiązany, by cokolwiek z siebie wydusić, by usprawiedliwić swoje zachowanie. Sam na pewno nie wpadłby na taki pomysł, nie mniej jednak może to była ta chwila, by skonfrontować się z rzeczywistością, że nie wszyscy jak on bimbali sobie przez pół roku, a r z e c z y w i ś c i e martwili się o jego tyłek.
    Niespodziewanie wyciągnął swą drżącą dłoń w jej stronę i dwoma palcami wyrysował półkole na jej kolanie, by zwrócić na siebie spojrzenie blondynki. Nie zrobił jednakże nic więcej i od razu zabrał rękę, coby nie wywoływać w niej zgorszenia, iż odważa się ni stąd ni zowąd na bliższe gesty.
    - Przykro mi, Valency – szepnął, starając się nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Pragnął bowiem, by dostrzegła, że jego intencje są szczere, a nie wymuszone niespodziewanym spotkaniem. - Chcesz się gdzieś przejść? - zaproponował kilka sekund później, by nie pogłębiać tej posępności spowodowanej ciągłym milczeniem obydwu stron.

    [ Tak teraz się zastanawiam, że chyba powinnam pójść spać wcześniej, bo nawet nie mogę się doczytać, czy ta odpowiedź ma sens. Mam nadzieję, że ma. Dobranoc :) ]

    OdpowiedzUsuń
  53. Nawet nie zerknął w dół, by upewnić się czy miała rację. Oczywiście, że tak było. Pamiętałby gdyby jakimś cudem, coś go podkusiło do zawiązania krawata. Bo w końcu miałoby to miejsce po raz pierwszy od początku jego pobytu w tej szkole. Potrafił, ojciec wpoił mu co najmniej trzy różne sposoby, mając chyba nadzieję, że tym samym skłoni syna do ustępstw. Nie do końca znał odpowiedź na to dlaczego tak uparcie opiera się wciśnięcia mu tej pętli na szyję. Nie odnosił wrażenia, że go dusiła, ale też nijak nazwać to można zwykłym, nastoletnim buntem. Po prostu… Nie i koniec. Może wyjątek by zrobił na ślub, i wtedy się zmusił do tego paskudztwa, ale tylko wtedy. Wiedział, że nie tylko ona zwracała na to uwagę, ale chyba nikomu specjalnie to już nie przeszkadzało. Młodsi Ślizgoni nie upatrywali w nim wzoru, by postępować podobnie do niego. I całe szczęście, nie chciał mieć tej zgrai na głowie. Bardzo łatwo dało się zrozumieć skąd niechęć wobec uczniów w zielono-srebrnych barwach. Ale cóż… Był chyba ostatnim do krytykowania, bo i jemu wyjątkowo daleko od duszy towarzystwa. To, że zainteresował się Valancy po siedmiu latach wspólnego uczęszczania na te same zajęcia i to tylko dlatego, że czegoś potrzebował, było doskonałym przykładem.
    Już cisnęły mu się na usta słowa, że nieco przesadza z żądanymi cenami, ale stwierdził, że jeśli faktycznie tak to ma wyglądać, to po prostu odpuści, bez zbędnego komentowania. Nie narzekał na brak gotówki, ale też daleko mu było do książątek, szastających galeonami na prawo i lewo. Pewnie taniej by wyszło gdyby Jay i spółka zapominalskich Ślizgonów teraz mających wielkie problemy przed egzaminami, po prostu kupili sobie gotowe flakoniki. Będzie się tym martwił zaraz, bowiem teraz wolał znów przejść do konkretów. Ogólnie to nie prosił o żadne ziółka specjalnie sprowadzane z drugiego końca świata. Z tego co wiedział, jego mała, potrzebna roślinka, rosła nawet w Zakazanym Lesie. Mógł się oczywiście wybrać i postarać się ją znaleźć, ale był wybitnym antytalentem na tym polu i nawet z książką w ręku, gdzie przedstawiona była ilustracja, stojąc otoczony dokładnie tym, czego szukał, nadal nie miałby pewności, czy nie pomylił się. Ryzykowanie więc było więcej niż nietrafione, bowiem nie bez powodu porzucił zielarstwo po owutemach, obiecując sobie, że nigdy więcej. I gdyby tylko nie było mu to potrzebne do eliksirów, słowa by dotrzymał…
    — Raczej żadna tajemnica, skoro to ty miałabyś to załatwić — odparł, unosząc lekko jedną z ciemnych brwi do góry. — Potrzebuję rdestu ptasiego. Nie, od razu zaznaczam, że ani eliksiru wielosokowego nie warzę, ani tym bardziej miodu pitnego. Brakujący składnik eliksiru zapewniającego energię i koncentrację. Nie muszę chyba tłumaczyć po co przed owutemami przyda się coś na poprawienie przyswajania wiedzy? — Niestety już z tym zielskiem był taki problem, że sprowadzenie go normalnymi sposobami, czyli po prostu zamawiając, musiałby się tłumaczyć właściwie po co mu to. A choć na zajęciach Klubu Eliksirów jak najbardziej można było pracować, tak bez nadzoru jakiegokolwiek, już nie do końca. Ostatnie czego potrzebował, to bruździć sobie na trzy miesiące przed zakończeniem szkoły. Nic więc dziwnego, że potrzebne było mu dyskretne i sprawdzone źródło, by nie stwarzać sobie nad głową niepotrzebnego zamieszania.

    [ Czyżby napięcie przedmaturalne? ]

    Lucas

    OdpowiedzUsuń
  54. Świat obfitował w wiele przedziwnych rzeczy, nieprawdopodobnych zdarzeń i ludzi, którzy przychodzili, niosąc ze sobą paletę barw, a potem decydowali się na odejście, zabierając ofiarowane dary. Nic nie było trwałe, nic ugruntowane. Zazwyczaj szukało się sensu w bezsensie, po trochu rozglądało dookoła, a przede wszystkim czekało na odpowiedni moment, moment, w którym wszystko miało się odmienić. Naiwna wiara w lepsze jutro doprowadzała do zguby, oczekiwanie na coś, co nigdy nie miało nastąpić, wyginało usta ku dołowi. Życie więc należało pojąć jako wieczną tułaczkę w pogoni za mijającym czasem i utraconymi wspomnieniami, jako szereg dróg wiodących przed siebie.
    Czasem jednak trudno było podjąć jakąkolwiek decyzję i z całą śmiałością zadecydować, którą ścieżką pragnie się podążyć. W takich chwilach na gwałt potrzebowało się pomocy, wyciągniętej dłoni albo przyjacielskiego poklepania po plecach. Pomoc zakrawała na miano najcenniejszej rzeczy, jaką człowiek może dać człowiekowi, ale oferowano ją rzadko, niekiedy jedynie po to, by uzyskać satysfakcjonujące korzyści.
    Dlatego też, Luke na wzmiankę o wzajemnym ratunku postanowił słuchać, chociaż niejednokrotnie tonął w bagnie egzystencji, pozostawiony sam sobie. Nie miał pojęcia dlaczego akurat teraz wierzy w prawdziwość kilku sklejonych w całość głosek i dlaczego ma ogromną nadzieję na to, że następny tydzień, miesiąc, może rok, mógłby przeistoczyć się w godziny przepełnione szczęściem.
    Nie chodziło nawet o to, że czuł się zagubiony i nie wiedział, dokąd powinien się udać. Został mu ponad rok szkoły, jeszcze kilka nieprzespanych nocy i zbyt wiele trosk, by dało się je zliczyć. Chodziło raczej o próbę zapomnienia, o Valancy, która przyszła i nie miała zamiaru odejść, o walkę, o bitwę i o to, co identyfikowano jako najważniejsze.

    - Jak miałabyś mi pomóc? – zapytał, unosząc brew i przeczesując palcami niebywale jasną czuprynę.

    Przez parę sekund poprawiał artystyczny nieład na swojej głowie, ale szybko poczuł się znudzony tym nużącym zajęciem, które nie dawało żadnych efektów. Następne parę sekund poświęcił na ponownym wpatrywaniu się w grafit nieba, jednakże na i na to nie starczyło mu cierpliwości, zacisnął wargi i spuścił wzrok, wbijając go w błyszczącą posadzkę.
    Było ciemno, bo gwiazdy nie były w stanie oświetlić całej połaci Pokoju Życzeń, ciemno na tyle, że nie mógł dostrzec własnego odbicia usytuowanego na gładkiej powierzchni. Nie mógł dostrzec bladej twarzy, fioletowych sińców poniżej dolnej linii rzęs i pogniecionej szaty, z której machinalnie strzepywał niewidzialne pyłki. Nie widział niczego, do dyspozycji miał bowiem jedynie ciemność, nieprzeniknioną otchłań mroku.

    - A jak ja miałbym pomóc tobie?

    OdpowiedzUsuń
  55. [To mogłoby być dla niego ciekawe doświadczenie. Witam ;)]
    Hartwick

    OdpowiedzUsuń
  56. [Lubię tę kartę. Wpada w literackie oko. I lubię jak mi ktoś miło i konkretnie komplementuje kartę, łechta to moje ego.

    zawątkujmy, cześć.]

    Dylan Piekarz

    OdpowiedzUsuń
  57. [O kurcze, o kurcze - ktoś pamiętał o hogwarckich dopalaczach i to skojarzył z Rosie, znaczy z tej jej pastylkami, ale się cieszę! Dobra jesteś! ;D
    Wygrywasz talon na wątek :>]

    Rosie Ditter

    OdpowiedzUsuń
  58. [Ajj... Dziękuję za zwrócenie uwagi! Już poprawione :) Również witam! Jeszcze podczas trwania konkursu czytałam twoją pracę i bardzo mi się podobała :)]
    Anthony Unwin

    OdpowiedzUsuń
  59. [Krukoni, a orzeł w herbie, strasznie to nielogiczne. Cześć! :D]
    Yaxley

    OdpowiedzUsuń
  60. [E, on tam preferuje nudną szczoteczkę i pastę, bo w tym względzie ma straszną manię i nie będzie skazywał swojego uzębienia na wynalazki. A z kolei szatę to nawet na lewą stronę by ubrał, tak bardzo go to obchodzi. :D
    To skoro jesteś ciekawa, to nie zdziw się, jak jutro/pojutrze przyjdę z jakimś pomysłem, wysilę się. :D]

    Stan

    OdpowiedzUsuń
  61. [Owszem, mogła dać kruka, w końcu raven, ale niektórych rzeczy się nie zrozumie :D Zaproponowałabym jakiś wątek, ale tak głupio przychodzić bez pomysłu]
    Yaxley

    OdpowiedzUsuń
  62. [Jestem trochę wyprana przez zaliczenia, ale mam zalążek pewnego pomysłu, który można rozwinąć w coś ciekawego, mam nadzieję. Mam więc takie pytanie: czy jest możliwe, żeby Valancy kiedykolwiek wisiała Stanleyowi jakąś przysługę? Jakąkolwiek? Nawet coś drobnego, o czym zdążyła już zapomnieć, a Stan wręcz przeciwnie? :D]

    Stanley

    OdpowiedzUsuń
  63. [I takie ewenementy są potrzebne w progach Hogwartu. W sumie nie zastanawiałam się nad tym. Dziękuję ślicznie za powitanie :)]

    Samuel Douglas

    OdpowiedzUsuń
  64. [Harriet bardzo cierpi, bo niestety często jest Harrym. ;D]

    Harriet

    OdpowiedzUsuń
  65. [Nie wiem jak inne rody, ale kanonicznie Greengrassowie mają upodobanie do konstelacji, stąd imię xD Uwierz mi, "Asterion" to jedno z normalniejszych jakie udało mi się znaleźć z "gwiezdnym" pochodzeniem.]

    A. K. Greengrass

    OdpowiedzUsuń
  66. [Cześć! Dzięki wielkie, Valancy jest za to przecudowna!]

    Royston

    OdpowiedzUsuń
  67. [Cześć, dziękuję za twoją opinię. Valancy to bardzo ciekawie wykreowana postać, na którą złożyła się wspaniale napisała karta i dobry zamysł autorki odnośnie jej osoby. Pozostaje jedynie pozazdrościć dużych zdolności i zaproponować watek, bo bez tego pozostałby ogromny niedosyt.]

    Patrick

    OdpowiedzUsuń
  68. [Nie, a dlaczego tak sądzisz? To, że sam obiera taką drogę nie znaczy wcale, że w ten sposób ocenia innych ludzi. Niemniej, dziękuję za opinię. Też nie przepadam za Krukonami będącymi zwykłymi kujonami. Valancy, jak widzę, nie jest taka, więc istnieje szansa, że dogadaliby się z Noahem.]

    Noah

    OdpowiedzUsuń
  69. [Pamiętaj, że w Halfepafie mamy blisko do kuchni. Jakby Valancy była miła dla skrzatów, to by wiedziała, że można się z nimi dogadać i nie samym puddingiem Wielka Brytania stoi.]

    Hawkes

    OdpowiedzUsuń
  70. [Bardzo chętnie, bo Val niezwykle fascynująca. Tak na marginesie - czy ona jest wilkołakiem?
    Masz pomysł na powiązanie i/lub wątek, czy kombinujemy razem?]

    OdpowiedzUsuń
  71. [Właściwie to chyba było tak, że Malfoyowie brali astronomiczne, a Greengrassowie astronomiczne i mitologiczne. W każdym razie oba rody zakręcone.]

    A. K. Greengrass

    OdpowiedzUsuń
  72. [Noaha. Sprawdzałem to wcześniej, bo sam niekiedy mam z tym problem, i odmiana tego imienia jest normalna, ze wszystkimi polskimi końcówkami. W tym fragmencie - geniusz albo amator i nic pomiędzy, bo domyślam się, że cały czas masz go na myśli, chodzi o to, że Noah albo się czymś interesuje i pracuje nad tym nieustannie, by osiągnąć w danej dziedzinie mistrzostwo, albo jest zwykłym laikiem (np. wie, że coś działa w określony sposób, ale nie wie dlaczego tak jest). Nie opisuje on natomiast jego postrzegania innych osób. Jeżeli ktoś się do czegoś przykłada, to Noah to docenia, jeżeli nie, to nie. Sam jest albo geniuszem, albo amatorem, a ktoś inny może znać się na czymś trochę, bardzo lub wcale, bo przecież nie jest nim i Noah potrafi to rozgraniczyć. Mam nadzieję, że teraz choć trochę rozjaśniłem tę sprawę. <;]

    Noah

    OdpowiedzUsuń
  73. [Dzięki :)))
    Te Indie... Niesamowicie mnie to kręci. Muszę tam kiedyś pojechać.
    No i wątek być musi. Jakieś pomysły? W razie czego dodam, że Sal często przebywa w skrzydle szpitalnym, i bardzo boi się burzy. Mogłyby na przykład siedzieć razem któregoś deszczowo-burzowego wieczoru we wspólnym pokoju i popijać gorącą czekoladę <3 A Sal wypytywałaby o Shimlę, bo sama tęskni za Egiptem.]

    OdpowiedzUsuń
  74. [Nie wspominaj mu o matce, bo cię potnie. ;) Wiesz, nic nie stoi na przeszkodzie do zrobienia sobie drugiej postaci. A tak w ogóle to dzięki, przypomniałaś mi, że miałam dodać Elizabeth do wolnych.
    (Wolę Shimlę z czasów, kiedy była Simlą, ale to miasto za każdym razem kradnie moje serce na nowo, ach, jak poetycko mi się zrobiło.)

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  75. [Raz przejęłam i skończyło się to katastrofą, więc doskonale cię rozumiem.

    (Haha, nie, najdalej w życiu do Bułgarii zajechałam. Ale mam słabość do czasów, kiedy Indie były jeszcze Brytyjskie, lubię cytować Curzona i naczytałam się Forstera. A przy okazji, tak bardziej prywatnie, piszę sobie opko z akcją zaczynającą się od Simli. Także tego, moja słabość do Indii pod władzą przemądrzałych Anglików jest zdecydowanie zbyt duża. No i kiedyś próbowałam uczyć się hindi, nawet nieźle mi szło, ale jak przyszło do pisania, to stwierdziłam, że nie będę się męczyć.)

    Tak, Russ pójdzie do VII klasy po wakacjach, ale proces zeźlenia zaczął się mniej-więcej w połowie VI. Z posady prefekta wyleciał jeszcze przed końcem roku, gdyby nie to pewnie byłby teraz naczelnym. Teraz postrzegany jest raczej jako złote dziecko Hogwartu, które nie wytrzymało presji/znudziło mu się bycie dobrym chłopcem i zainteresował się dziwnymi rzeczami/ogółem zdziwaczał, ale najwięcej wie o tym jego siostra i pewnie grupka najbardziej zaufanych ludzi.]

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  76. [Wyślijmy ich do Indii, polatają sobie razem na dywanach]
    isaiah

    OdpowiedzUsuń
  77. [ (Wielu Anglików na pewno ma jeszcze za złe rządowi, że w czterdziestym siódmym wszyscy na gwałt musieli się z Indii wynosić, bo muzułmanie świrowali i wynosili się do Pakistanu, a reszta wymachiwała flagami i wszczynała zamieszki. :P Gdzieś czytałam, że Simla ogółem w czasach kolonialnych była miejscem, gdzie siedziała angielska śmietanka towarzyska. Prestiż i te sprawy. Ale te magiczne getta to całkiem ciekawy pomysł, oczyma wyobraźni już widzę właśnie tych, co się po czterdziestym siódmym zaszyli choćby w Indiach i twardo siedzą. Wiesz, to szalenie ciekawa koncepcja. W OGÓLE TO BYŁBY BOSKI POMYSŁ NA GRUPOWCA, tylko kto by mu podołał? :P
    Ta, publikowałam się przez rok, potem stwierdziłam, że napisałam 150 stron świetnego gówna, zamknęłam i od maja zaczęłam znowu publikować podrasowaną wersję (a przynajmniej tak sobie wmawiam). Wszystko na blogspocie, jak kiedyś podrasuję swoją gramatykę to uderzę w jakieś angielskojęzyczne miejscówki, mam wrażenie, że znalazłabym tam więcej amatorów moich głupich pomysłów. Mam konto od spraw prywatnych i takie do grupowców, tylko czekam, aż pewnego dnia zapomnę się przelogować i wszyscy ujrzą moje prawdziwe oblicze.)

    Wakacje Russa ogółem kręcą się wokół podejrzanych miejsc, zwłaszcza wokół Nokturnu, bo jego zainteresowanie czarną magią jakoś nie chce zmaleć, a ostatnio zaczął też kombinować z ważeniem eliksirów, do których przykładny obywatel niekoniecznie powinien się zabierać. Nokturn to idealne miejsce, żeby zdobyć brakujące składniki.
    Ogółem twój pomysł jest świetny, jeśli nie będziemy wchodzić w szczegóły gry - jestem beznadziejna w karty, umiem tylko w wojnę i trochę makao, więc wiesz, moją nieporadność byłoby bardzo mocno widoczna.
    Przegrać zbyt dużo galeonów to rzeczywiście nieciekawa sprawa, wchodzę w to, Russ jest nieodpowiedzialny i zbyt pewny siebie, więc też w to wchodzi.
    Ależ ja się rozpisuję.]

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  78. [(W mordę jeża, czytałaś to gówno? To teraz muszę cię przeprosić, że intelektualnie cierpiałaś... Nie twierdzę, że w nowej wersji jest lepiej, ale stara to dopiero była siekanka. Na grupowcach siedzę od 2010 roku, zaczynałam na zwojach-hogwartu i lubię mówić, że tam nauczyłam się jako-tako pisać. Nigdy bym nie wzięła się za opka, gdybym nie podrasowała stylu na Hogwartach, dziwnych miasteczkach i innych.
    Chryste panie, znasz mojego blogaska, nie wiem czy się spalić ze wstydu czy nakryć worem po ziemniakach.)

    To pewnie rzeczywiście lepiej będzie przeskoczyć grę. I tak, ja wiem, że eliksiry się warzy, nie mam pojęcia, co sobie myślałam, jak pisałam poprzedniego komcia. Pewnie nie myślałam, ale takie "kwiatki" to moja specjalność Na drugie mam na przykład "literówka".]

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  79. [(Nie będę już kontynuować tego tematu, bo z minuty na minutę coraz bardziej głupio się czuję. :P)

    Dobrze, że poprawiłaś, poprawiaj mnie śmiało, jestem mistrzem nieuwagi i robienia byków nawet wtedy, kiedy wiem jak coś się powinno pisać. Jeśli nie masz pod ręką żadnego wątku i nie jesteś zajęta to zacznij, zrobisz mi przyjemność, ale jak nie to mów śmiało, wtedy postaram się wziąć dupę w troki i coś skleić.]

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  80. [I bardziej niggersko. :D
    Siemano, hot-dogi zawsze modzie, kratka pewnie też. W sumie nie wiem, nie znam się (ale i tak się wypowiem). :p]

    OdpowiedzUsuń
  81. [Poczekaj lepiej aż wrócę z przymusowego urlopu, bo będę wtedy od nowa publikować kartę. ;)]

    Russ

    OdpowiedzUsuń
  82. [Ano nie trzeba się z tym męczyć ;) Ej no, trochę się tam uśmiecha, tak nieśmiało, ale zawsze :D Dzień dobry!]

    Micaiah

    OdpowiedzUsuń
  83. [Dzień dobry. Rytuały tylko w wyjątkowych przypadkach i na pewno nie między lekcjami, szkoła jest najważniejsza!]

    Bran Lloyd

    OdpowiedzUsuń
  84. [I do tego hit tegorocznego lata - stylowa, zielona konewka od Taniego Armaniego. :D
    Polecam, Malcolm Brown]

    OdpowiedzUsuń
  85. — Puknij się w czoło — skomentował tonem nie tyle uszczypliwym, a raczej zaprawionym nutą niepokoju i zdegustowania, że w takiej chwili jeszcze chciało jej się żartować o szczuciu kogokolwiek wilkołakiem. Może od razu kangurem? Albo słoniem? Tak, słonie, zdecydowanie, takim ze szpikulcami na kłach, zupełnie jak te, których ileś tam lat temu przydawały się przy okazji wielkich konfliktów. W końcu podobno urwała się z Indii, na pewno miałaby jakiegoś słonia na stanie. A przynajmniej prędzej niż wilkołaka.

    To nie było tak, że Russ traktował wyłącznie Nokturn jako dostarczającą niepowtarzalnej podniety rozrywkę — pamiętał jeszcze przecież, jak pierwszy raz wszedł w wąską, ciemną uliczkę, odbijającą z jasnej i ruchliwej Pokątnej. Nie potrafił sobie wtedy przypomnieć, kiedy ostatni raz odczuwał aż taki niepokój przed nieznanym. W końcu to była tylko głupia ulica, tylko Śmiertelny Nokturn, o którym tyle złego od matki się nasłuchał i tyle razy dostał w ucho, ilekroć podczas kupowania nowego kociołka czy sprawiania szkolnej szaty zauważyła, że Russ spoglądał w jego stronę. Jeśli jednak chciał być złym człowiekiem, to siłą rzeczy musiał przestać wierzyć temu, co opowiadała narwana mateczka i zdobyć w życiu jakieś doświadczenie.

    Co go naszło, żeby przyłączyć się do Valancy i zagrać w grę, której zasad nawet do końca nie rozumiał? Znowu nie miał pojęcia. Ostatnimi czasy robił coraz więcej nieprzemyślanych rzeczy, a potem nawet nie potrafił ich uzasadnić, co wcześniej nawet nie miałoby prawa się zdarzyć. Pomyślał sobie chyba, raz się żyje, trzeba próbować nowych rzeczy, nie można wiecznie tłuc w wojnę czy makao, bo tam zasady nie przerosłyby nawet średnio rozgarniętego przedszkolaka. Robisz to, to i to, widzisz to i wrzeszczysz wojna! albo makao! i pozamiatane. Cała filozofia. A to, co zaproponowała Valancy, pociągało Russa głównie dlatego, że się na tym nie znał i uparcie wierzył w swoje wątpliwe umiejętności. No i jeszcze przecież podobno urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, więc co tak naprawdę mogło się dziś nie udać?

    Wszystko. I wszystko, co mogło, to się nie udało. Pół biedy, gdyby chodziło o granie dla samego grania (czy też satysfakcji, jak mawiali ci naiwni) albo gdyby wygrany zgarniał garść sykli czy knutów albo jakiś ciekawy fant. Ale nie, przecież musiało się rozchodzić o lśniące galeony, które Russ widywał w swoich przebiegłych łapach raz na ruski rok, zwłaszcza odkąd matka oznajmiła mu, że może zapomnieć o kluczu do skrytki u Gringotta, skoro nie był na tyle łaskawy, żeby nie sprawiać problemów i nie wylecieć na koniec szóstego roku z posady prefekta.

    — Zawsze możemy spróbować zagrać jeszcze raz — zasugerował, ale zaraz potem zdał sobie sprawę z tego, jak beznadziejnie głupia była ta sugestia.

    Szczerze powiedziawszy to sądził, że kto jak kto, ale Valancy Edgeworth naprawdę wiedziała, co robiła, kiedy zaproponowała mu przyłączenie się do gry w charakterze jej partnera (właściwie to wciąż zastanawiał się, czemu nie zainteresowała się, co robił na Nokturnie, ale on jej też o to jeszcze nie zapytał). Naprawdę miał ją za grzeczną i rozsądną dziewczynkę, która powie stop, jeśli zrobi się za gorąco. Ale nie powiedziała. I tym sposobem wylądowali, gdzie wylądowali, w ponurej uliczce pod gospodą zrzeszającą najdziwniejszych typków (w tym żądnych przychody uczniaków), a Russ jeszcze zastanawiał się, czy ten zapach, który wyczuwał ilekroć zbliżył nos do swojej koszuli miał jakiś związek z tym gburem, co to miał czelność złapać go za fraki i wyrzucić za drzwi. Nawet nie chciał myśleć, kiedy taki ktoś mógł ostatnio myć ręce i czego nimi dotykać, zanim dotknął jego. Ble.

    Któreś z nich mogłoby w sumie sprzedać nerkę. Problem w tym, że Russ swoją sobie dosyć cenił, a i podejrzewał, że Valancy by się nie poświęciła. W myślach odrzucił już więc opcję ze słoniami bojowymi i handlem narządami, na głos zaproponował spróbować szczęścia jeszcze raz, ale brzmiało to tak głupio, iż chciał zapomnieć, że w ogóle to powiedział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie wiem — oznajmił, rozkładając bezradnie ręce, choć nikt go nie pytał, czy coś wiedział. — Zawsze możemy wyzwać ich na pojedynek na śmierć i życie albo się uda i ich pozabijamy, albo się nie uda i oni pozabijają nas, co się nie stanie, to problem i tak się rozwiąże — stwierdził, zaskoczony własną kreatywnością.

      A mogła mu matka dać szlaban. Wtedy przynajmniej nie włóczyłby się po Nokturnie z kimś, kto twierdził, że miał na stanie wilkołaka.

      Usuń
  86. [Marcusowi zapewne schlebiałby ten fakt, że jego komentarze są bardziej interesujące niż jakieś tam latające piłki. Cześć:3 ]

    OdpowiedzUsuń
  87. — A kiedy powiedziałem, że to ja mam z nimi walczyć? — wymamrotał pod nosem, kiedy już przełknął jej ironiczną sugestię, jakoby nie był człowiekiem inteligentnym. Całe szczęście, że albo go nie usłyszała, albo była na tyle zaaferowana własnymi myślami, by zignorować, że Russ coś tam sobie mruczał, ni to do siebie, ni to do kogoś innego.

    Nie chciał już drążyć tematu, ale, gdyby ktoś pytał go o zdanie, to uważał, że nawet drewniana figurka słonia, powiększona i wprawiona w ruch za pomocą zaklęć, była lepszym pomysłem od wilkołaka. Po pierwsze — Valancy musiała blefować. Nie potrafił uwierzyć, by znała jakiegokolwiek wilkołaka. Przecież to nie były potulne psiny, błąkające się po ulicach w oczekiwaniu, żeby ktoś podszedł, pogłaskał je po łbie, przejął kilka pcheł i może zechciał się zaprzyjaźnić, bo przecież wszyscy lubią pieski. Wilkołaki, były, moja droga, niebezpieczne i każdy czarodziej, nawet ten średnio rozgarnięty, doskonale o tym wiedział. Mugole, z tego co Russ się orientował, przeżywali swego czasu obsesję na punkcie tego typu stworzeń, głównie za sprawą durnowatych, amerykańskich seriali, ale na szczęście przeszło im już parę lat temu i większość mugolskich nastolatek przestała marzyć o romansie z wampirem albo wilkołakiem. Wilkołaki są niebezpieczne. I tyle, koniec kropka, niezależnie od tego, czy zamieniają się raz na miesiąc, czy ciągle hasają w swojej potwornej postaci. NIEBEZPIECZNE. Kto wie, czy ten zwierz, co zjadł Czerwonego Kapturka, nie miał w rodzinie jakiegoś? Choć Russ w sumie nie miał pojęcia, czy Valancy znała tę bajkę…

    Wszystko wskazywało jednak na to, że Valancy znała niewiele bajek lub po prostu nie pamiętała wynikających z nich morałów. Choć, zaraz, czy istniała taka historyjka, która powstrzymałaby ją przed zaproszeniem świeżutkiego buntownika z wyboru do gry w karty na Śmiertelnym Nokturnie, kiedy nawet nie miała pojęcia, czy on grać umiał? Mniejsza już o bajki — wiadomo z tego teraz tylko tyle, że gdyby nagle przyszło im do głowy kłócić się o to, kto bardziej tej całej sprawie zawinił, to Russ na pewno zwaliłby całą winę na Valancy, tak jak w domu obwiniał za wszystko kota (i to tylko dlatego, że nie go nie lubił, niczego złego mu nigdy futrzak nie zrobił, nawet się na niego nigdy dziwnie nie patrzył, wzajemna sympatia Russowi i zwierzętom futerkowym zwyczajnie nie była pisana).

    Nie on był tu tym odpowiedzialnym. Jego wychowanie wyglądało tak, że nigdy go naprawdę nie odebrał. Kiedy nadszedł czas, w którym mugolskie dzieci szły po raz pierwszy do szkoły, Russ przywdział uroczy, odprasowany szkolny mundurek, w którym wyglądał jak pajac (tak przynajmniej stwierdziła jego matka, wspaniała kobieta) i poszedł do szkoły uczyć się tabliczki mnożenia i całej reszty innych niepotrzebnych rzeczy. No, może ta tabliczka mnożenia akurat nie była taka beznadziejna. Przez parę lat razem z bandą innych dzieciaków stał na czele szkolnego gangu, który terroryzował każdego roku nowo przybyłych uczniów, a kiedy poszedł do Hogwartu, wszystkie winy popełnione w mugolskiej podstawówce zostały mu wybaczone i zaczął kompletnie nowe życie. Prefektem był, przecież to coś znaczy. I może rzeczywiście to, do czego doszło całkiem niedawno (w sumie to nawet by się ucieszył, że do uszu Valancy nie dotarła historia o tym, jak to Weissa wywali na zbity pysk i już nikomu nie wlepi szlabanu dla zasady, bo akurat z utraty ciężko wypracowanej pozycji dumny nie był), może to było tylko spóźnionym buntem nastolatka.

    Może. Ale, na brodę Merlina, jak Valancy w ogóle mogła pomyśleć, że on był odpowiedzialny? Bo jeśli tylko na podstawie tego, że kiedyś był prefektem to chyba powinna popracować nad kwestią zaufania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może. Ale, na brodę Merlina, jak Valancy w ogóle mogła pomyśleć, że on był odpowiedzialny? Bo jeśli tylko na podstawie tego, że kiedyś był prefektem to chyba powinna popracować nad kwestią zaufania.
      Patrzył, jak prawie że weszła z powrotem do Białej Wierny i prawie się przestraszył, że jednak usłyszała, co powiedział i zamierzała wyzwać te szemrane typy, którym byli winni pieniądze, na pojedynek. Nie był pewien, czy w tej sytuacji powinien był jej przeszkodzić, czy może raczej pozwolić, żeby robiła to, co uznawała za stosowne. On już pomysłów nie miał, więc… W sumie trochę mu ulżyło, gdy zobaczył, że na chwilę zrezygnowała z czegoś, co mogło skończyć się źle.

      — Latać? — powtórzył głupio, by zyskać na czasie. Musiał pomyśleć, bo z jednej strony stał fakt, że Russ nie lubił i, śmiechu warte, nie umiał nawet zbyt dobrze latać. Bo podejrzewał, że chodził o latanie na miotle, no chyba, że w tych Indiach, z których podobno się urwała, latano na czymś jeszcze. — Ale że na miotle? To umiem — odparł, elegancko mijając się z prawdą. Nie musiała przecież wiedzieć, że zwykle po kilku minutach spędzonych w powietrzu musiał zsiąść z miotły i puścić gdzieś równie eleganckiego, co jego przed chwilą wypowiedziane bez zająknięcia małe kłamstewko, pawia.

      Był w końcu pewien, że gdyby Valancy chodziło teraz o latanie na miotle (co gorsze, dywan, czy miotła; nie miał pojęcia, czemu Indie skojarzyły mu się z lataniem na dywanie), to byłby jakoś się opanować, w końcu istniało chyba coś takiego jak powaga sytuacji zbyt wielka, by przeżyć żołądkową rewolucję, prawda?

      Prawda?

      — Na jaki genialny pomysł znowu wpadłaś? — zapytał, kiedy wreszcie zszedł na ziemię i przypomniało mu się, że przecież Valancy przed chwilą zaproponowała szczucie obcych ludzi wilkołakiem, więc nie miał obowiązku traktować jej pytania całkowicie poważnie.

      Usuń
  88. [Wróciłam i będę wyciągać pomysły z kapelusza.
    Chciałabym poprowadzić wątek, w którym głównym motywem byłoby ratowanie szympansów z rezerwatu w Gambii, w którym mugole chcą kłusować. Właściwie nic na nich nie działa, konsekwencje prawne ich żadne nie czekają, zważywszy na to, że dżungla to świetna kryjówka dla kogoś, kogo ścigają choćby listem gończym. Wielkie kary nie robią na kłusownikach najmniejszego wrażenia, a pracownicy rezerwatu starają się podejść do nich łagodnie, co nie przynosi rezultatów. Brandan obserwuje to wszystko i widzi, że potrzebne są radykalne kroki. Będzie chciał wyruszyć na poszukiwania magicznych stworzeń, które zechce przekonać, żeby pomogły im wykurzyć kłusowników z lasu. Warto wspomnieć, że ci kłusownicy to nie tylko mugole, ale często również czarodzieje, którzy znają wartość małpich łap, jeżeli chodzi o przemysł zielarski.
    Nie wiem, co Valancy miałaby przypadkiem robić w Afryce podczas wakacji, ale to zależy od Ciebie. Po karcie wnoszę, że lubi ładne miejsca i przygody, więc może przyjęłaby zaproszenie Brandana? Albo po prostu odpowiedziała na jego prośbę o pomoc w wyprawie?
    Jeżeli nie, to możemy od razu przeskoczyć do września. Twoje "liczę na szamańskie rytuały między eliksirami a transmutacją" przyniosło mi na myśl, że może Bran dałby się namówić na rzucanie jakichś małych klątw albo przepowiadanie przyszłości. Odpłatnie. Na początku jego wróżby by się sprawdzały, ale później zaczęłyby mieć różnorakie znaczenie, aż w końcu zrobiłyby się tak niedokładnie, że zacząłby wymyślać, żeby tylko zarobić na nową miotłę. I zobaczylibyśmy, co się stanie, kiedy przyjdzie do niego Valancy, a coś mi mówi, że ona poznaje się na oszustach.
    Daj znać co Ci bardziej pasuje i czy chcesz zacząć, bo w razie czego ja też mogę :>]

    Lloyd

    OdpowiedzUsuń
  89. [Cześć, dziękuję za miłe słowa! Valancy i jej karta też mi się podobają.]

    OdpowiedzUsuń
  90. [Podejrzewam, że dostałby załamania nerwowego, gdyby go nazwali na cześć potwora z ośmioma żołądkami i taką... trąbą. Ja za to dostałam ataku śmiechu i już więcej nie spojrzę na własną postać tak samo, no dzięki. :D]

    Alfie

    OdpowiedzUsuń
  91. [Ten pomysł jest niezły i dostaje ode mnie zielone światło. Opowiedz mi coś więcej. Co to za miejsce i jak mogliby do niego trafić nieumyślnie? Bo rozumiem, że skłoty nie są na porządku dziennym u Valancy, zresztą u Delmare'a też nie. I co to za wydarzenie, które jest tak nietypowe?
    Skoro mam zacząć (bo chcę, naturalnie), to chcę zrozumieć te okoliczności, ten plan wydarzeń. No wiesz, cały ten jazz. Tylko nie zdradzaj mi wszystkiego, musi zostać trochę niedopowiedziane.]

    OdpowiedzUsuń
  92. [Pewnie! O ile w grę wchodzi wątek na Nokturnie. Mam nawet pomysł, taki zalążek. Z malutkim pościgiem i dzikim zwierzątkiem/zwierzątkami. :D]

    Alfie

    OdpowiedzUsuń
  93. [Delmare mieszka w Londynie, w mugolskiej dzielnicy (sam jest mugolakiem), w pobliżu ulicy Pokątnej i Nokturnu.
    Zacznę za jakiś czas. Wiem, bardzo konkretna informacja.]

    OdpowiedzUsuń
  94. Ach, gdyby tak nie węszył ciągle sprawach, które go nie dotyczą. Gdyby w ostatnie wakacje nie znalazł na plaży butli z liścikiem, gdyby nie nacisnął niewłaściwej klamki, gdyby... Mógł sobie gdybać. Jedno było pewne – od prawie roku gdybał w ten sposób, a sytuacja nie zmieniała się ani o jotę. Czuł, że Oni mają go na celowniku, od kiedy porwali go i wypuścili, ale nawet nie obejrzał się, kiedy mania ostrożności przejęła kontrolę nad jego życiem. Wiedział, że muszą uważać na tych, którzy za dużo o nich wiedzą, a Markson mógł już uchodzić za eksperta. Popełnili błąd, ściągając na siebie jego uwagę, teraz mogli obserwować jego poczynania, co na pewno robili, a on mógł spodziewać się w każdej chwili ataku z ich strony, gdyby zrobił coś nie tak. Dla normalnego człowieka takie zachowanie podchodziło na pewno pod paranoję, ale on wiedział, co wtedy zobaczył, a raczej miał take podświadomie przeczucie, że było to coś ważnego. Coś, o czym świat musiał się dowiedzieć, ale w odpowiedniej chwili. Póki co trwała akcja poszukiwania dowodów i odzyskiwania utraconej pamięci.
    Wakacje nie były jego ulubionym okresem, ale, w odróżnieniu od przerwy świątecznej, można w nie było wyrwać się z domu rodzinnego. Nie, żeby Delmare nie miał tam co robić. Czekało na niego mnóstwo roboty, łącznie z wakacyjną pracą domową, ale jakoś dawno temu umiłował sobie najbardziej włóczęgostwo i tego się trzymał, kiedy nie wiedział, co ze sobą zrobić. Snuł się między ludźmi, w poszukiwaniu czegoś przykuwającego uwagę albo po prostu rozrywki, bo najbardziej ze wszystkiego nie znosił monotonii. Najczęściej można go było spotkać na Pokątnej, Nokturnem tylko przemykał szybko, żeby dotrzeć do swojej tajnej bazy. Właściwie trudno nazwać zatęchłą piwniczkę bazą, ale spędzał tam chyba więcej czasu niż w rodzinnym domu, bo było to jedyne miejsce, gdzie czuł się bezpiecznie, kiedy pisał nowe raporty albo wypalał paczki fajek, ślęcząc nad trudnymi do rozgryzienia poszlakami.
    Od czasu do czasu zapuszczał się poza Londyn. Dla młodocianego detektywa najważniejsze było, żeby zawsze być dobrze poinformowanym, a podsłuchiwanie rozmów matek z córkami na Pokątnej nie było wystarczające. Trzeba było wysilić się trochę bardziej, żeby nagle się nie okazało, że Markson korzysta tylko z jednego punktu widzenia. Musiał naprawdę wejść między ludzi, żeby czegoś konkretnego się dowiedzieć. Poza tym, potrzebował odskoczni od tej posuchy w kwestii ciekawych rzeczy dziejących się w jego najbliższym sąsiedztwie. Potrzebował czegoś, żeby samemu nie uschnąć z nudów. Przy okazji wypadu mógł odebrać od Valancy Edgeworth paczkę od ich wspólnego znajomego.
    Jechał autobusem, wyglądając przez okno, żeby nie przegapić przystanku, na którym będzie na niego czekała dziewczyna, z którą wcześniej się umówił. Osoby, których niewielka ilość wysiadła za nim na końcowym, wydały mu się jakieś dziwne. Wcale nie dlatego, że Delmare podejrzliwie patrzył na wszystkich dookoła, ale widać było po ich wyglądzie, że nie ma się do czynienia z mugolami. Mugoli jakoś mniej się obawiał. W przeciwieństwie do czarodziei, raczej nie mieli jak go zaskoczyć. Żywił tylko nadzieję, że sam nie ściąga na siebie zbytnio uwagi, w końcu kamuflaż był podstawą w jego sytuacji. Jakby mógł, to by nosił pelerynę niewidkę. Umiałby z niej zrobić dobry użytek, ale pewnie też trochę by go kusiło, żeby z jej pomocą wykręcić komuś jakiś numer.
    – Cześć, Valancy. Wybacz, ale późniłem się na poprzedni autobus. – Wyjaśnił na wstępie powód swojego spóźnienia, kiedy podszedł do dziewczyny, która wyglądała jak Valancy, ale mogła być zupełnie kimś innym. Delmare po pewnym wydarzeniu przestał z góry zakładać, że ci, z którymi rozmawia, są akurat tymi, za których się podają. Trudno było zdobyć jego pełne zaufanie, ale za to bardzo łatwo było je zaburzyć, wystarczył fałszywy ruch, mimika twarzy, gestykulacja. Chociaż akurat tę konkretną Valancy trochę znał i w jego oczach była całkiem niepodrabialna. – Masz coś dla mnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Plan był taki, żeby odwiedzić okryty złą sławą pub w głębi wioski, przy okazji rzucając okiem na jej mieszkańców, bo sama ta miejscowość nie wyglądała na przystępny kurort, więc na pewno było co zwiedzać. Oprócz tego, Delmare umówił się z ich wspólnym znajomym, że ten przekaże dziewczynie list. Obaj wiedzieli, że mogą jej zaufać jako posłańcowi, poza tym nie mieli wyjścia, bo tenże anonimowy znajomy chwilowo był poza zasięgiem i właściwie nie wiadomo było, kiedy wróci do Londynu. Marksonowi zdarzało się dzielić z Valancy szczątkami informacji, które posiadał, pewnie stąd ten wyjątkowy deficyt zaufania, którym ją darzył. W każdym razie wiedziała, że to coś ważnego dla niego. W kopercie miała znajdować się wskazówka co do kodu, który przed wakacjami przechwycił Delmare. Sprawa tajna i pilna.

      [Przed chwilą wpadł mi do głowy ten pomysł ze wspólnym znajomym i listem, ale trzymamy się twojego, z tym dziwnym facetem i skłotami.]

      Usuń
  95. [Cześć, dzięki za powitanie :) Mam nadzieję, że jednak uda mi się to wypośrodkować i nie wyjdą z biednej Rae ciepłe kluchy czy cuś.]
    Rut&Rae

    OdpowiedzUsuń
  96. [Przyznawać się, czy nie? Ot, to jest pytanie. Człowiek może się starać, jak tylko może, a stylu i tak nie zmieni, te kulawe zdania będą mnie prześladować do końca życia. Eh, niech to zostanie między nami.

    Dziękuję za komplement, postarałam się, obym z Emlynem wytrzymała dłużej, niż z innymi. A skoro wspomniałaś o wątku, to mogę na niego liczyć, prawda?]

    Emlyn

    OdpowiedzUsuń
  97. [Tego się obawiałam.

    No nic, jakoś może damy radę. Z naciskiem na może, bo skoro już umiesz mnie rozpoznać po stylu (wciąż jestem pod wrażeniem), to pewnie wiesz też, że pomysły nie zwykły chadzać ze mną w parze. Cóż my zrobimy z tym fantem?]

    OdpowiedzUsuń
  98. Byli ludzie, których znał na wylot, a mimo to ich sprawdzał albo przynajmniej podejrzliwie na nich łypał, jakby spodziewał się niemiłej niespodzianki. Ta paranoja nie wzięła się znikąd i nie trzymała się Delmare'a od wczoraj. Już na długo przed incydentem z poprzednich wakacji, żywo interesował się tym, co niektórzy pozostawiali niewyjaśnione. W międzyczasie wpadł na trop organizacji albo sekty, która nie tylko zbiera informacje o wszystkim i wszystkich, ale też werbuje swoich członków spośród zwykłych ludzi, takich jak on, czy Valancy Edgeworth. Rzecz jasna, oni nie byli tak do końca zwyczajni – ze względu na magiczne moce, które dla mugoli kwalifikowały się do zjawisk paranormalnych – ale raczej nie byli chętni, żeby wstąpić w szeregi jakiejś dziwnej grupy.
    W szachy czarodziejów najlepiej grało mu się z bratem. Jednego dnia Bill postanowił nauczyć go latania na miotle, a w pewnym momencie sam poleciał za daleko i rozpłynął się w chmurach jak kamfora. Delmare szukał go w przestworzach, a potem także na ziemi, ale na nic się to zdało. Starszy brat zniknął bez śladu. To wydarzenie miało miejsce niedługo przed tym, kiedy Delmare dostał list z Hogwartu. Poszedł do nowej szkoły, a magiczna policja wstrzymała dochodzenie, uznając je za bezsensowne. Kilka lat później Żongler opublikował artykuł o zniknięciach czarodziejów. Chłopak wiedział, że czarodzieje nie znikają tak po prostu, chyba że ktoś ich porywa.
    Od tamtego czasu Markson nie przestawał wypatrywać i nabierał coraz większego przekonania, że to, co przeczytał kiedyś w Żonglerze, było prawdą. Uparł się, że odnajdzie Billy'ego. Każdy najmniejszy trop był dla niego zawsze do sprawdzenia. Przeprowadzał wywiady z dziesiątkami ludzi. Sprawdzał prawdziwość kilkuset plotek. Wysyłał sowy, czasami korzystał z mugolskiego środka korespondencji. Telefonował do wielu mieszkań, pukał do wielu drzwi. Rozsyłał niezliczone ilości pakietów do znajomych osób, które kiedykolwiek miały styczność z jego bratem. Rozsyłał jego fotografie, wszystko, cokolwiek mogło pomóc adresatom w naprowadzeniu go na ślad zaginionego. Kilka razy dostał fałszywy cynk o tym, że widziano go w miejscu, w którym nigdy nie był, ale jakiś czas temu wiarygodny człowiek doniósł mu, że informacje o bracie może znaleźć w miasteczku, do którego i tak się wybierał. Swoją drogą, zrządzenie losu, że z Valancy miał się spotkać właśnie tam.
    Przesyłkę musiał odebrać. Rozwiązanie szyfru było w tamtym momencie kluczowe w jednej ze spraw, które prowadził samozwańczy detektyw. Co prawda przechwycił wiele tajnych wiadomości, korzystając z zepsutego telewizora, ale na nic się one zdawały, skoro słowa z nich nie rozumiał. Po kilku miesiącach wnikliwego badania i uruchamiania przeróżnych swoich wtyczek, Delmare miał dostać to, czego szukał.
    – Dzięki. Nie było problemów? - Zapytał, chowając paczkę do przepastnej kieszeni płaszcza. Nawet jej nie otworzył, a to dlatego, że zdążył się rozejrzeć po okolicy i tak samo jak Valancy, czuł się tutaj nieswojo. W każdym razie na pewno nie zamierzał rozpakować przesyłki na chodniku, żeby wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. – Skoro masz czas, może pokazałabyś mi wioskę? Nigdy tu nie byłem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spodziewał się, że z bezpiecznym dostarczeniem paczki mogą być jakieś problemy, dlatego nie polecił znajomemu wysyłania jej sowią pocztą, ani nawet mugolską. Bał się, że zostanie przechwycona, a byli już tak blisko, że nie mogli sobie pozwolić na taki błąd. Dziewczyna była jedyną osobą, którą oboje znali, poza tym nie mogła wzbudzać podejrzeń, bo nie była jeszcze związana ze sprawą. To się nazywa właściwy człowiek na właściwym miejscu, chociaż Delmare nie zamierzał jej mówić, że coś mogło jej się stać podczas tej akcji.
      – Idzie w naszą stronę. – Spojrzał przez ramię koleżanki na faceta z przystanku, który wstał i faktycznie zaczął iść w ich kierunku. Jednak zaraz upadł na chodnik, jakby zemdlał, a Markson niewiele myśląc, ruszył mu na pomoc. Kiedy do niego podszedł, zauważył, że mężczyzna trochę się trzęsie. Miał otwarte oczy, a ręce trzęsły mu się, jakby był nakręconą zabawką dla dzieci. Krukon pomógł mu wrócić do pionu, ale myślał tylko o dziwnych drobnych tatuażach na jego rękach, które nie wiadomo co znaczyły. – Nic panu nie jest?
      Mężczyzna wyrzęził coś w odpowiedzi, ale nie wyglądał, jakby był w stanie gdziekolwiek dojść bez eskorty.
      – Gdzie jest pański dom? Pomożemy panu. – Spojrzał pytająco na Valancy, jakby sam nie był pewien tego stwierdzenia. Ten facet, mimo że widocznie osłabiony, wciąż nie robił dobrego wrażenia.

      [Jedno nie wyklucza drugiego. Przyszło mi do głowy, że tam, gdzie trafią, ktoś będzie wiedział coś na temat organizacji, o której zawsze mówi Delmare. Może się okazać, że sekciarze czczą coś, co ma z nią związek. Na ścianach skłotu będą znaki, które będą wyglądać inaczej niż te przechwycone wcześniej przez Marksona, ale w liście, którego jeszcze nie otworzył, będzie wskazówka, jak je odszyfrować. To tyle z moich modyfikacji, bo też podoba mi się pomysł z ludźmi namawiającymi naszych bohaterów na próbowanie ich dziwnych specyfików, no i nie chcę z tego rezygnować. ;D Co sądzisz?]

      Usuń
  99. [Nie mam pojęcia, skąd ty takie pomysły bierzesz, ale znowu jestem pod wrażeniem.

    Zaczynać, czy chcesz czynić honory?]

    Emlyn

    OdpowiedzUsuń
  100. [Bo to w gruncie rzeczy dobry chłopak, tylko ma dość dużego pecha. Nie bawi go chodzenie i niszczenie wszystkiego. No dobra, zamek z piasku zniszczył umyślnie, ale to było lata temu i się nie liczy :D
    Cześć ponownie!]
    Brandon Alexander Ware

    OdpowiedzUsuń
  101. Zabawa tkwiła w szczegółach. Swoją pierwszą podróż w pociągu do Hogwartu Emlyn pamiętał, jakby to było wczoraj. Może utkwiła mu w pamięci tak wyraźnie dlatego, że w pewnym momencie o mało nie wypadł przez okno z pędzącego po torach ekspresu, bo był wtedy mały, chudy i trochę za bardzo ciekawski. Z powrotem do przedziału wciągnął go wtedy jakiś prefekt, zaalarmowany wrzaskami bandy jedenastolatków, dochodzącymi zza szczelnie zasuniętych drzwi.

    — Nigdy więcej tego nie rób, gówniarzu — powiedział ten prefekt, wysoki, z poważnym wyrazem twarzy i błyszczącą odznaką przypiętą na piersi.

    Też tak chcę, pomyślał, kiedy silne dłonie starszego ucznia przestały zaciskać się na jego wątłych ramionach, a otarcie na twarzy, spowodowane wyszarpywaniem go przez mimo wszystko za ciasny na takie manewry otwór, zaczęło lekko piec. Chcę być taki jak ty, przemknęło mu jeszcze przez myśl, zanim jego wybawiciel zniknął za drzwiami i wrócił do patrolowania korytarzy. To było coś, że go tak uratował. Prefekci to musieli mieć klawe życie — matka Emlyna była prefektem, nawet naczelnym — mogli mówić innym, co mieli robić, pilnować porządku, a przecież porządek był najważniejszy i w ogóle robić jeszcze masę innych fajnych rzeczy. Podróż do Hogwartu była dla tych niewielu wyróżnionych wybrańców tylko wstępem do następnego roku, podczas którego będą mogli paradować po szkolnych korytarzach z tą wspaniale błyszczącą odznaką przypiętą do szkolnej szaty.

    O tym, że życie prefekta wcale nie było takie klawe, jak mu się wydawało, Emlyn przekonał się, kiedy sam nim został. Najpierw była wielka radość, duma w oczach rodziców i spanie z nowiutką odznaką na nocnym stoliku, tak, by w każdej chwili móc zapalić w środku nocy światło i na nią popatrzeć. A potem przyszło użeranie się z dzieciakami, które za życiową aspirację obrały sobie sianie zamętu większego, niż sam Irytek. Właściwie to czasem hogwartczycy wpadali na tak śmiałe i ambitne (żeby nie użyć brzydkiego słowa poronione) pomysły, że wciągania głupiego jedenastolatka przez okno z powrotem do przedziału wydawało się skończoną błahostką.

    Podróże pociągiem były jednak czymś, co Emlyn zawsze lubił, zwłaszcza, odkąd otrzymał swoją odznakę prefekta. Oczywiście czasem trochę psioczył po to, żeby sobie popsioczyć, że nie chciało mu się siedzieć w przedziale z innymi prefektami, nawet jeśli nie musiał tego robić przez cały czas, a na korytarzach najwyżej ktoś czasem zapali mugolskiego papierosa (bo to taaaaaakie buntownicze) i narobi smrodu, za co trzeba będzie udzielić mu reprymendy. Poza tym nic ciekawego.

    No, chyba że do ciekawych wydarzeń zaliczy się chwilę, w której Emlyn wkroczył do przedziału pełnego dziwnie chichoczących pierwszorocznych. Trzasnął przy tym rozsuwanymi drzwiami, więc dzieciarnia natychmiast umilkła i porozsiadała się na swoje miejsca. Widać odznaka prefekta wzbudziła w nich choć trochę respektu, to dobrze o nich świadczyło. Emlyn mógł tylko sobie wyobrażać, jak ludzie by reagowali, gdyby został tym przeklętym naczelnym (o niczym tak bardzo nie marzył, więc dzisiaj jeszcze ani razu nie odezwał się do Fortescue’a, manifestując w ten sposób, jak bardzo poczuł się urażony brakiem upragnionego awansu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie obchodzi mnie, skąd to macie, ale w imieniu władzy nadanej mi przez dyrektora Hogwartu, konfiskuję wasze cukierki — oznajmił tonem tak dobitnie groźnym, by nikt nie ośmielił się zaprotestować. Dzieciaki w tych czasach były znane z tego, że lubiły pyskować do starszych. — I żebym drugi raz tego u was nie znalazł — dodał, mierząc struchlałych pierwszorocznych spojrzeniem, jakby chciał zapamiętać ich twarze.

      Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego i był pewien, że dzieciaki nie kupiły tego z wózka z przekąskami. Oczywiście mógł to być jakiś nowy rodzaj słodyczy, na przykład z Miodowego Królestwa, ale rozochocone miny dzieciaków kazały Emlynowi sądzić, że powinien dmuchać na zimne.

      Dmuchnął więc, a kiedy rozsiadł się w przedziale razem ze znajomymi z roku, przy których nie musiał się martwić, że ktoś zaświeci mu przed nosem upragnioną odznaką prefekta naczelnego, zajął się po prostu rozmową i całkiem zapomniał o tych cukierkach, które włożył do kieszeni. W pewnym momencie zdjął wierzchnią szatę — okno w przedziale było co prawda uchylone, ale jakoś nagle zrobiło mu się zbyt ciepło.

      To wtedy musiał wypaść, pomyślał i w nagłym przypływie zdenerwowania zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco niż przedtem. Popatrzył na Valancy, która złapała Daniela za ramię i na krótką chwilę zupełnie odebrało mu rozum. Nie miał pojęcia, co to było. Nie miał pojęcia, co mogło spowodować. Nie spodziewał się po jedenastolatkach niczego zbytnio wyrafinowanego, ale bardzo źle by to o nim świadczyło, jako o prefekcie, że nie zwracał uwagi, gdzie i kiedy wypadały mu podejrzane cukierki.

      — Skonfiskowałem go pierwszorocznym… — powiedział, a nawet nie wiedział kiedy otworzył usta. Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu. — Błagam, powiedz, że zjadłaś tylko jednego — dodał, chwyciwszy swoją leżącą na siedzeniu obok szatę, żeby sprawdzić, czy z tego durnego roztargnienia przypadkiem nie pogubił ich więcej, nie daj Merlinie gdzieś na korytarzu na przykład. — Po co jesz coś, czego nie znasz? — Atak podobno był najlepszą obroną. Zwłaszcza, że Emlyn nie miał pojęcia, co będzie dalej — czy Valancy dostanie krwotoku z nosa, jak przy krowotoczkach truskawkowych, czy zarzyga cały przedział, jakby zjadła wymiotę pomarańczową, czy zaraz padnie na podłogę albo dostanie gorączki, bo omdlejki grylażowe albo karmelki gorączkowe. Albo dostanie ataku wszystkiego na raz, bo to był jakiś supercukierek.

      Zdecydowanie nie miał ochoty brać za to odpowiedzialności, ale co się stało…

      — Valancy, ale powiedz, że dobrze się czujesz.

      Emlyn

      Usuń
    2. [Matko droga, przepraszam, nie planowałam, że taki tasiemiec wyjdzie...]

      Usuń
  102. Nigdy nie był w Indiach. Zresztą, nie było w tym nic dziwnego. Poza Wielką Brytanią był tylko raz. Nie była to wycieczka wypoczynkowa, ani krajoznawcza, więc właściwie nie zaliczała się do wakacyjnych. Z rodzicami wyjeżdżał, dopóki przesiadywanie na działce ojca mu się nie znudziło. Nigdy też nie było tak, żeby umówił się na wspólny wyjazd z kimś z Hogwartu. Wydawało się, że osoby, którym by takie coś zaproponował, spojrzałyby na niego dziwnie i oddaliły się bez słowa. Nie, żeby był jakiś trędowaty albo nielubiany. Po prostu nikt go nie znał, więc to tak, jakby ktoś obcy zaprosił ich na wakacje.
    Mógł sprawiać wrażenie zdystansowanego, czy chwilami nawet chłodnego i oschłego, ale rzeczywistość była inna. Co prawda nie działał zanadto pompatycznie, gdyż wtedy wystawiał się na niebezpieczeństwo. Bywały jednak takie chwile, kiedy ciekawość brała w młodym człowieku górę i nie mógł zrobić nic innego poza tym, co pierwsze przyszło do głowy. Właśnie dlatego wpakował się w całą aferę z ludźmi śledzącymi każdy jego krok. Był najbliżej rozwiązania zagadki od kilku lat, wystarczyło jeszcze jedno spotkanie, którego nie mógł się doczekać. Otworzył drzwi, zobaczył biały błysk, przypominający flesz aparatu. Potem pamiętał już tylko, kiedy go odnaleziono.
    Na pomoc mężczyźnie poszedł odruchowo, chociaż chyba chciał mu się przyjrzeć z bliska. Z daleka wyglądał całkiem normalnie, niczym się nie wyróżniał, chociaż był trochę zaniedbany, ale przecież to szczegóły okazują się często istotniejsze od całokształtu. Tatuaże na rękach faceta mogły być jakimiś klątwami. Delmare czytał o takich, kiedy okazało się, że jeden człowiek z bandy Mansona był czarodziejem i sfingował swoją śmierć, kiedy złapała go mugolska policja. Co prawda w tamtej chwili nie pamiętał już, do czego owe klątwy służyły, ale na pewno nie były związane z jakimiś lekkimi czarami. Tatuaże same w sobie nie musiały być od razu czymś złym, ale mogły się źle kojarzyć.
    Pierwsze wrażenie często bywa mylące. Elegancko ubrany młody chłopak może wcale nie okazać się dżentelmenem z dobrego domu, a wiedźma mieszkająca w domku na kurzej łapce może tak naprawdę nie być ani wiedźmą, ani kobietą. Pozory myliły także w przypadku Delmare'a, który celowo nie dzielił się swoimi osobistymi przemyśleniami i opiniami. Wokół siebie wolał utrzymywać otoczkę tajemnicy. Ograniczał przepływ informacji na swój temat, a czasem zdarzało mu się z premedytacją wprowadzić kogoś w błąd, jeżeli ten ktoś wydał mu się szpiegiem.
    Nie należało oceniać książki po okładce, tak samo jak nie powinno się sądzić ludzi na podstawie ich wyglądu. Pozory przecież mogły mylić. Mężczyzna, któremu pomagali iść, nie mieszkał jednak w pałacu. Budynek, a właściwie buda, do której kazał im się zaprowadzić, według Marksona nie mogła być niczyim domem.
    Pomogli choremu dotrzeć do domu i właściwie tutaj ich rola się kończyła, ale kiedy usadzili go na obdrapanym fotelu, który im sam wskazał, Delmare wciąż tkwił na środku pomieszczenia. Wewnątrz wszystko było taką samą ruiną jak zewnętrze, ale chłopak nigdy nie widział wnętrza skłotu i była to chyba jedyna taka okazja, żeby się po takim miejscu rozejrzeć. Chociaż ludzie, którzy tam przebywali, nie wyglądali, jakby pomieszkiwali tu ze swojego wyboru. Byli to bezdomni. Niektórzy nawet młodzi, a jeden z nich miał niebieskie włosy, chociaż nie musiał być metamorfomagiem.

    [W porządku, a Ty zajmiesz się opisami jazd Valancy po sproszkowanym rogu jednorożca ;D
    Właśnie zostali przeniesieni na skłot. Chodzenie jest nudne.]

    OdpowiedzUsuń
  103. Delmare nie był do końca ufny w stosunku do tych, których trzymał najbliżej siebie, a co dopiero, jeśli chodziło o dopiero co napotkanych obcych. O podstępy podejrzewał zwłaszcza takich, którzy byli mili i sympatyczni bez żadnego konkretnego powodu. Nie wierzył, że można być dla kogoś tak serdecznym jak ten brudas, który ich przywitał, nie chcąc nic w zamian. Od razu przyszło mu do głowy, że szerokim uśmiechem chce uśpić ich czujność. W końcu nie wyglądali jak reszta mieszkających na skłocie, mógł mieć do nich jakiś interes. Markson miał przyduży prochowiec z głębokimi kieszeniami, ale poza tym, nie mógł przypominać bezdomnego. Zresztą płaszcz też nie był zniszczony, chociaż odrobinę znoszony przez poprzedniego właściciela, ale bezdomnych nie poznaje się przecież po nitkach wystających gdzieniegdzie z ubrania.
    Nie oburzył się, że ten człowiek wziął ich za ludzi jego pokroju, ale wolał, żeby nikt nie naruszał jego prywatnej przestrzeni bez jego wyraźnej zgody. Starał się dać chłopakowi do zrozumienia, że ręka na ramieniu jest zbytecznością, ale ten chyba był zbyt czymś podekscytowany, żeby czytać z języka ciała.
    Wymienił z Valancy porozumiewawcze spojrzenie i na wszelki wypadek sprawdził, czy jego różdżka wciąż spoczywa w kieszeni. Tak naprawdę nie sądził, aby ten chłopak był zdolny ich zaskoczyć atakiem. Przecież oboje byli w pełnej gotowości do ewentualnej ucieczki, więc o zaskoczeniu nie mogło być mowy. Poza tym, ich gospodarz o przeszklonych oczach i marnej budowie ciała nie wyglądał, jakby szykował się do jakiejś większej akcji, więc Markson nie panikował na zapas. Coś pchnęło go do kolejnego pomieszczenia i nie wiedział, czy to ręka tego gościa, czy ciekawość, która w jego przypadku często brała górę nad zdrowym rozsądkiem.
    W ciągu tych kilku lat, od kiedy o Billym słuch zaginął, Delmare zdążył wpaść na trop tajnej organizacji, która mogła mieć z tym zniknięciem coś wspólnego. Niestety, w pewnym momencie śledztwo utknęło w martwym punkcie i nie wiadomo było, co robić dalej, a przecież zarzucić tego nie mógł. Traf chciał, że w domu pojawił się telewizor, kupiony przez ojca Delmare'a po jakiejś bardzo okazyjnej cenie. Urządzenie nie przejawiało magicznych właściwości, ale za to robiło coś lepszego. Odczytywało wiadomości wysyłane za pomocą satelity. Wiadomości wysyłane przez tajemniczą organizację były zaszyfrowane, jednak znalazł się ktoś, kto pomógł złamać szyfr. Nie był to zresztą ostatni, który poznał Markson, ale to właśnie on spoczywał w kopercie, której obecność w kieszeni sprawdzał częściej, niż obecność portfela.
    Kolejne pomieszczenie nie różniłoby się wiele wystrojem od poprzedniego, gdyby nie wygląd ściany. Znaki na niej do złudzenia przypominały to, co Delmare widział w telewizji, ale wydawało mu się to zbyt oczywiste, żeby było prawdziwe. Namalowane czarna smolistą farbą kreski układające się we wzory, przypominały alfabet chiński, ale wcale nim nie były. Ściana była zapisana od sufitu do podłogi i przez to wyglądała, jakby chodziły po niej mrówki, mimo że napisy nie poruszały się.
    Trochę za długo przyglądał się ścianie, bo przestał uważać na chłopaka, który ich tu przyprowadził. A ten puścił ich i odszedł do kąta, gdzie przykucnął plecami do ich dwójki i Delmare nie był w stanie zobaczyć, co się dla nich tam szykuje. Chciał wyjąć paczkę, w której mogło znajdować się rozwiązanie szyfru ze ściany, ale chyba jednak trochę ciekawiło go, co się wydarzy dalej, wolał zachować ostrożność. Nie wiedział jak Valancy, ale pewnie czuła się podobnie. Z jednej strony żałował, że nie wyszli ze skłotu od razu, a z drugiej, przecież gdyby to zrobili, nigdy nie dowiedziałby się o istnieniu tego dziwnego kodu. Chciał sprawdzić jego zgodność z tym, co było w liście od jego znajomego, ale wolał nie ryzykować wyciągania czegokolwiek cennego przy jakimś podejrzanym typie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Siadajcie. – Zaprosił ich do siebie szerokim ruchem dłoni. – Jestem Mads, a wy? Siadajcie i opowiadajcie.
      Krukon chciał, żeby w końcu jasnym stało się dla skłotersa, że nie zamierzają spoufalać się z nim. A przynajmniej jemu to miejsce wydawało się przystępniejsze, kiedy dzielił ich pewien dystans, dlatego wolał się nie przedstawiać, a jeśli już, to na pewno nie prawdziwym nazwiskiem. Szybko pomyślał o jakichś zupełnie typowych imionach i wypowiedział je, niewiele myśląc.
      – Jim. A to Laura. – Spojrzał na Valancy, która co prawda nie wydała go od razu, ale przecież mogła to zrobić w każdej chwili. Zależało mu, żeby Oni nie dowiedzieli się, że był w tym miejscu, jeżeli zapiski na ścianie miały z Nimi związek. Ona nie musiała zacierać za sobą śladów, ale tak chyba było nawet ciekawiej. W miejscu, w którym go nie znają, człowiek ma przecież pełną swobodę do bycia kimkolwiek. Postanowił zagrać w otwarte karty, ale pod przykrywką w postaci fałszywej tożsamości. To chyba nie mogło zaszkodzić, ale równie dobrze mogło nie przynieść nic dobrego. – Mads, co oznaczają te napisy na ścianie?
      Mads miał minę, jakby zadane pytanie do niego nie dotarło.
      – Nie wiem, stary... – Burczał pod nosem, dalej szamocząc się z jakimiś swoimi rzeczami w kącie. W końcu chyba znalazł to, czego tak rozpaczliwie szukał, bo zdobył się na bardziej konkretną odpowiedź. – To było tu przede mną, jakieś gryzmoły pewnie tylko, ale jak cię to ciekawi, to inni mogą coś wiedzieć...- Mówił, a kiedy Delmare zrobił krok, jakby chciał opuścić pomieszczenie, wstał. – Choodź, stary, mam tu coś lepszego.
      Spojrzał na chłopaka, który wyglądał jak własny wrak i niepewnie spojrzał, co zrobi Valancy, po czym zajął miejsce na ziemi w bezpiecznej odległości od Madsa. Właściwie nie wiedział, po co mieli siadać na tej brudnej podłodze oraz co skłoters miał na myśli, mówiąc o integracji.

      Usuń
  104. Nie było takiej pracy — o ile sprawowanie funkcji prefekta można już nazwać tym mianem — która niosłaby ze sobą jedynie przyjemne obowiązki. Oczywiście więc przez większość czasu trzeba było mieć uczy dookoła głowy, by mieć pewność, że żaden wyjątkowo dowcipny uczeń nie knuł niczego po cichu. Czasem nie dało się też uniknąć bliskiej konfrontacji z zasmarkanym jedenastolatkiem, który a to gubił się w drodze do lochów (albo po prostu bał się do nich wchodzić, bo to lochy), a to przybiegał z jakimś innym problemem. Ale bycie prefektem niosło ze sobą również wiele przywilejów i Emlyn, zapytany o tę kwestię, nawet nie zamierzałby zaprzeczać: on po prostu lubił mieć władzę. Lubił móc pozwolić sobie na trochę więcej, niż wolno było reszcie uczniów, a i nie dało się ukryć, iż zdarzyło mu się kilka razy wykorzystać nadane mu przez dyrektora szkoły prawa do zemszczenia się na kimś, kto zalazł mu za skórę. Już pod koniec piątego roku wszyscy wiedzieli, że Westmore nie potrzebuje powodu, żeby wlepić ci szlaban.

    Władza była czymś pięknym. Przywileje również — właściwie poza taką wiedzą Emlyn niewiele więcej wyniósł z domu. W związku z tym był w stanie znieść nieustanne użeranie się w rozbestwionymi Gryfonami, rozmemłanymi Puchonami czy Ślizgonami, którym się zdawało, że jak obwiążą szyję szaro-zielonym szalikiem, to wszystkie grzechy zostaną im automatycznie odpuszczone. Krukonów się Emlyn raczej nie czepiał, głównie dlatego, że nie chciał odejmować punktów własnemu domowi.

    Z Valancy również nie miał zamiaru się użerać, zwłaszcza, że sama stwierdziła, iż czuła się dobrze. Wewnętrzny głos — ten wywołany przez odziedziczoną po matce skłonność do siania paniki — podpowiadał mu co prawda, że czasy się trochę zmieniły i to, że ktoś miał jedenaście lat wcale nie znaczyło, że nie mógł rozprowadzać wśród kolegów cukierków o wyjątkowo paskudnym działaniu, ale z drugiej strony… Gdyby Valancy miało by się coś stać, to pewnie stałoby się od razu po połknięciu cukierka. A ona wyglądała niczego sobie. Znaczy się, jak zdrowa osoba.

    W pierwszej chwili chciał powstrzymać Valancy przed opuszczeniem przedziału. Przede wszystkim dziwne wydało mu się, że tak nagle przypomniała sobie o tym, że powinna już iść, ale oczywiście mógł być zwyczajnie przewrażliwiony i dokonywać typowej dla siebie nadinterpretacji — to też miał po mamusi. Wzruszył więc ramionami, upewnił się, że po podłodze albo na siedzeniach nie plątało się więcej tych dziwnych cukierków i patrzył, jak za Valancy zamknęły się drzwi.

    Spokoju nie dawała mu jednak natrętna myśl, że jeśli wcale nie panikował ani nie dramatyzował na zapas, a podejrzana pastylka mogła mieć wspólnego z jakąś niezbyt przyjazną zwykłym śmiertelnikom substancją, to Valancy mogłaby zrobić coś… Niecodziennego. A wina za to spadłaby na kogo? Na Emlyna. Tak to sobie w głowie poukładał.

    — No stary, nie wygłupiaj się, przecież mówiła, że nic jej nie jest — powiedział Daniel, kiedy zobaczył, że zaledwie kilka sekund po wyjściu Valancy Emlyn poszukał swojej różdżki i już był przy drzwiach, które, nim Daniel zdążył dokończyć zdanie, zatrzasnął za sobą zdecydowanie zbyt głośno.

    Daleko nie zaszłaś, pomyślał z głupią satysfakcją, bo okazało się, że jednak mógł mieć rację i cukierek nie był do końca taki niewinny, na jakiego wyglądał.

    — Wracaj do przedziału. Już — polecił swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem wielkiego prefekta, kiedy podszedł do siedzącej na korytarzu Valancy. Popatrzyła na niego dziwnie i nie ruszyła się z miejsca, więc zdecydował się chwycić ją na ramię i postawić na nogi, co udało mu się tylko częściowo — stała na nich tak, jakby w ogóle nie była tego świadoma, a oczy miała tak rozbiegane, że wyglądała jak skrzat domowy, który wypił za dużo kremowego piwa.

    Emlyn

    OdpowiedzUsuń
  105. Musiał skłamać co do swojego imienia, a przedstawienie Valancy jako kogoś, kim nie była, było tylko uzupełnieniem kamuflażu. Przecież ktoś mógł ją z nim skojarzyć, a wtedy na pewno Oni zorientowaliby się, kim jest ten "Jim", który przypadkiem znalazł się na jakimś skłocie.
    Patrzył na Madsa przygotowującego wywar i jakoś nie wyobrażał sobie, że mógłby go wypić. Co innego dać się skłotersowi zaprosić do rozmowy albo po prostu do spędzenia z nim czasu, a co innego dać się przez niego otruć. Co prawda nie zdradzał w żaden sposób złych intencji, ale Markson zawsze "dmuchał na zimne" i nawet jeśli Valancy nie obawiała się nieznajomego (którego znali z imienia zaledwie od kilku minut), to on nie zamierzał zbytnio się z nim zaprzyjaźniać. Nie był uprzedzony wobec bezdomnych, ale ludzie, którzy właściwie nie mieli już nic do stracenia, nie wzbudzali w nim zaufania. Od razu w głowie Krukona pojawiały się mroczne scenariusze, w których, w najlepszym wypadku, byli napadani i rabowani. Pieniądze nie stanowiły tu największej wartości, ważniejsza dla Delmare'a była koperta, która ciążyła mu na piersi od kiedy zobaczył znajomy szyfr na ścianie. Czekał na nią kilka miesięcy i nie spodobałoby mu się, gdyby w głupi sposób ją stracił.
    O tamtym mężczyźnie zapomniał w momencie, kiedy pomogli mu dotrzeć do fotela. Jego los był Delmare'owi właściwie obojętny, w końcu nie znał tego człowieka i normalnie trzymałby się od niego z daleka. Gdyby zemdlał im na rękach na tamtym przystanku, Markson zapewne chciałby wezwać pomoc, bo tak należało zrobić, ale sam nie podjąłby się działania. Gdyby Valancy wyciągnęła w tamtym momencie apteczkę z plecaka, całą robotę zrzuciłby na nią, samemu tylko biernie przyglądając się procesowi przywracania mężczyźnie świadomości. Zresztą nie umiałby pomóc, w przeciwieństwie do niej nie miał w planach kariery uzdrowiciela. Nie miał jeszcze żadnych planów na przyszłość.
    Wstał z ziemi. Był trochę zdegustowany widokiem skłotersa, który właśnie drapał się po nosie pożółkłymi paznokciami, jakby zastanawiał się, czy wybrał odpowiednie składniki do swojego eliksiru. Delmare, który powiedział sobie kategorycznie, że nie weźmie od tego gościa niczego, co potencjalnie mogłoby zaszkodzić, teraz jeszcze bardziej umocnił się w tym postanowieniu. Może Valancy, jak to dziewczynie, zrobiłoby się szkoda Madsa. On jednak nie potrafił na tego czarodzieja spojrzeć inaczej niż jak na brudasa. W normalnych warunkach by go unikał albo przeszedł obok obojętnie. Chociaż przecież bywały też chwile, w których Delmare wręcz szukał takich typów, żeby uzyskać od nich ważne dla siebie informacje. Ten typ jednak sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział całkiem, co się wokół niego dzieje, więc nie był obiektem marksonowego zainteresowania, w przeciwieństwie do tej dziwnej ściany.
    Przeszli do pomieszczenia, które było im już znane. Wyglądało prawie tak samo jak to, w którym zostawili Madsa z jego kociołkiem, chociaż oprócz nich i faceta na fotelu, znaleźli się tam też inni. Była ich dwójka, za jasnowłosym chłopakiem kryła się dziewczyna, która miała problem z odpaleniem papierosa za pomocą zapałek. Zaraz kolega podsunął jej ogień, ale Delmare i tak zauważył te jej bezskuteczne próby. Nie mogła po prostu użyć różdżki? A może jej nie miała? To było prawdopodobne. Mogli jej ją zabrać, bo złamała zakaz o używaniu magii przed ukończeniem siedemnastego roku życia. Markson, na szczęście, nie musiał się już martwić tym zakazem.
    Blondyn wyglądał starzej od dziewczyny. Właściwie wszyscy na tym skłocie, których do tej pory poznali, wyglądali jednocześnie staro i młodo, oprócz faceta na fotelu, który wyglądał jakby był po pięćdziesiątce i pewnie był.
    Pierwszy odezwał się chłopak.
    – Nowi? Potrzebujecie czegoś?
    – Odpowiedzi. – Wypalił natychmiastowo Delmare, wzbudzając tym ich zainteresowanie, ale jednocześnie ich podejrzliwość. – Wiecie o co chodzi z napisami w tamtym pokoju?
    - Nie.
    – Na pewno? – Dociekał Krukon, już nawet zapominając, że nazywa się Jim i powinien zachowywać się właściwie do kamuflażu. – Co to jest za język?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Nie wiem. – Blondyn szedł w zaparte. Już nie był wyglądał tak przyjaźnie jak na początku.
      – A może ty coś wiesz? – Drążył Delmare, chociaż domyślał się odpowiedzi. Miał wrażenie, że nawet jeśli ta para była w posiadaniu jakichś informacji, to nie zamierzali się z nimi nią zielić.
      – My nic nie wiemy. – Odezwała się dziewczyna, paląc papierosa. Miała ordynarny wyraz twarzy i jakąś taką szorstkość w głosie, która nie pozwalała się skupić na wypowiadanych przez nią słowach. – Co ten Merl znowu...
      Podeszła do fotela, na którym znajdował się facet w niemal leżącej pozycji. Łapał się za serce. Mógł słyszeć, o czym rozmawiali, ale przecież nie mógł się tym tak zdenerwować. Przynajmniej nie tak, żeby z miejsca dostać zawału. Dziewczyna zadała mu kilka pytań o jego samopoczucie, jakby wyglądał co najmniej tak, jak gdyby nie powinien się na nic uskarżać. Bycie częścią wianuszka dookoła jakiegoś człowieka mdlejącego na oczach nie było szczytem marzeń Delmare'a, więc usunął się trochę na bok, w kąt, tak żeby nikt nie zobaczył, że sięga po paczkę, którą doręczyła mu Valancy.
      Miał nadzieję, że dowie się czegoś ciekawego, ale spotkało go rozczarowanie. Wywrócił oczami i wsunął paczkę z powrotem do kieszeni, kiedy blondyn zaczął panikować i zastanawiać się głośno, czy mają coś, co mogłoby pomóc choremu człowiekowi. Zrobił kilka kroków, żeby nikt mu nie zarzucił, że nie chce pomagać, ale zaraz tego pożałował, kiedy Merl pociągnął go do siebie za rękaw płaszcza. Trzymał mocno, a Delmare nie wiedział, co się dzieje. Czuł się jak w grze komputerowej, w której idzie korytarzem i nagle coś go atakuje, a on traci kontrolę nad sterownikami. Teraz mógł się przyjrzeć tatuażom na ręce tego faceta. I to z bardzo bliska. Nie przedstawiały nic konkretnego, chociaż dla niego na pewno coś znaczyły - wyglądały jak szyfr ze ściany z pomieszczenia obok.
      Merl powiedział coś bardzo cicho, ale Markson słyszał go bardzo wyraźnie. Potem został puszczony, a ten, który trzymał go przez tą chwilę, jakby odetchnął. Delmare wciąż był w lekkim szoku tego co się stało, ale czuł się bardziej gotowy do odszyfrowania napisów na ścianie, niż był wcześniej, o ile to było możliwe.
      – Powiedział mi...– zaczął niepewnie, zwracając się do Valancy.
      – No, on tam sobie czasem musi pogadać. Nie traktuj go serio. – wcięła się obca dziewczyna. Chciał się jej jak najszybciej pozbyć, coraz bardziej go irytowała.

      Usuń
    2. [Jestem z Tobą na czysto, a Ty masz tasiemca. Za karę.]

      Usuń
  106. Delmare posiadał coś takiego jak pamięć fotograficzna. Często jej używał. Najbardziej mu się przydawała, kiedy danych dokumentów nie mógł zabrać ze sobą i musiał je przestudiować na miejscu, najczęściej wtedy też groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Wystarczyło mu wtedy dwa razy rzucić okiem na słowa, aby nie miał problemów z przywołaniem ich kilka godzin później. Miał też analityczny umysł. Potrafił łączyć fakty, które z pozoru tyczyły się dwóch zupełnie różnych rzeczy. Myślał abstrakcyjnie. Spodziewał się niespodziewanego i chyba tylko dlatego wciąż był na Ich tropie, bo gdyby myślał schematami, już dawno by go wywiodły w pole. Znał osoby, które nie potrafiły przyjąć do wiadomości, że coś nie jest takie proste, odpowiedzi jest wiele, świat jest o wiele bardziej skomplikowany, niż nam się wydaje. Ta osoba co prawda wciąż pozostawała przy życiu, ale co to było za życie? W błędnym przeświadczeniu, w kłamstwie.
    Dzięki pamięci fotograficznej skojarzył napisy na ścianie z kodem, którym zajmował się w ostatnim czasie. Co prawda nie potrzeba jakichś specjalnych umiejętności, żeby coś skojarzyć, jeżeli ślęczało się nad tym wieczorami w warunkach co najmniej niewygodnych (bo Delmare starał się nie przynosić dowodów na Ich istnienie od czasu, kiedy ktoś włamał się do jego pokoju przez okno), ale i tak znowu poczuł ten dreszcz emocji na karku, kiedy jest się na tropie czegoś większego.
    On dla odmiany wcale nie kusił losu. Wręcz przeciwnie, nie opuszczało go wrażenie, że ciąży na nim jakieś fatum, które nieustannie wpędza go w sytuacje, które nie dotknęłyby normalnej osoby. Wcale nie jest tak, że w życiu każdego człowieka od czasu do czasu zadzieje się coś niezwykłego. Przecież są tacy, którzy żyją nudą i monotonicznością, ale przynajmniej mają spokój. Delmare'a na każdym kroku spotykały dziwności. Wszystko zaczęło się tak naprawdę, kiedy sam został porwany. Pomijając już fakt, że został porwany przez supertajną organizację, która prawdopodobnie miała związek ze zniknięciem jego brata (albo przez kosmitów, którzy badali ziemską cywilizację), to przecież około ferii zimowych bieżącego roku ktoś zatelefonował do niego i zagroził, że jeżeli nie przestanie węszyć, stanie mu się coś bardzo złego. Szorstki głos mężczyzny wydobywał się ze słuchawki, a Markson zastanawiał się w duchu, czemu go to spotyka. Samo poszukiwanie Billy'ego było wystarczająco stresujące i, bez dwóch zdań, niebezpieczne.Telefony z pogróżkami sprawiły tylko, że przestał lunatykować, bo od tamtej pory prawie całkiem przestał sypiać, w obawie przed kimś, kto czyha na jego życie. Był pewien, że Oni nie żartują. Dowód tego miał kiedyś okazję zobaczyć na własne oczy.
    Nic więc dziwnego, że posiadał zdolność abstrakcyjnego myślenia. Nie urodził się z nią przecież. Był trochę jak gatunek jakiegoś zwierzęcia, który ewoluował na przestrzeni lat, żeby dostosować się do klimatu i warunków, w których przyszło mu żyć. Delmare cały był kłębkiem nerwów, pełnym abstrakcyjnych paranoi, które innym ludziom mogły wydawać się śmieszne, ale on wszystko traktował śmiertelnie poważnie. Z drugiej strony, ani myślał zastosować się do zaleceń faceta od pogróżek. Było coś w Delmarze, co nie pozwalało mu przejść obojętnie obok nierozwiązanej tajemnicy, a że sprawa tyczyła się jego osobiście, to był wątek poboczny.
    Nie kojarzył dziewczyny, zresztą gdyby nawet, działała mu na nerwy i nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Bardziej skupił się na facecie z fotela, który powiedział mu bardzo istotną rzecz, ale im dłużej Markson o niej myślał, tym bardziej zastanawiał się, czy powinien dzielić się tą informacją z Valancy. Ostatecznie, to nie była jej sprawa.
    Sam do pewnej chwili nie był skłonny pomóc Merlowi. Zresztą wciąż nie bardzo wiedział, do czego mógłby się przydać, więc po prostu stał, robiąc sztuczny tłum koło dziewczyny. Wydawało się, że lepiej od niego wiedziała co robić. Kiedy rzuciła zaklęcie wyciszające, nie wiedział, co jej powiedzieć, od czego zacząć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – A pamiętasz jak w trzeciej klasie mieliśmy transmutację i do klasy wparował taki szóstoklasista z białymi włosami? Zbierał ludzi, którzy chcieliby pomóc w szukaniu mojego brata podczas wakacji. – Wbił ręce w kieszenie płaszcza, jakby chciał nadać swoim słowom nonszalancki ton, chociaż tak naprawdę był bardzo przejęty sprawą. Nie lubił tych momentów, kiedy znajdował niezbity dowód na to, że nie mylił się ze swoimi teoriami. Były to chwile bardzo niekomfortowe, a on mógł tylko powiedzieć coś w stylu "a nie mówiłem?", chociaż wcale nie odczuwał satysfakcji w tego, że miał rację. – W każdym razie, mój brat się nie znalazł. Ten Merl powiedział, że mój brat żyje. I że mam go nie szukać.
      Wydawało się, że tak samo jak w przypadku telefonu, tak i teraz nic miało się nie zmienić. Znowu ktoś chciał go odwieść od pomysłu poszukiwań, znowu ktoś groził mu śmiercią. Na porządku dziennym w życiu Delmare'a były takie historie. Ale teraz dostał jasną informację – Billy żyje. Przynajmniej na tą chwilę.

      [Już nie pamiętam. Pewnie mnie obrażałaś, mówiłaś, że Delmare to śmieszne imię itp.
      Walencjo.]

      Usuń
  107. Emlyn obserwował zachowanie Valancy z rosnącym zdziwieniem, które bardzo powoli, acz konsekwentnie zaczynało mieszać się z bardzo nieprzyjemnym uczuciem niepokoju, głównie o to, że jeśli dziewczyna zrobiłaby coś głupiego, to wszyscy wokół wiedzieliby, kogo należałoby oskarżyć o doprowadzenia jej do stanu, w którym byłaby w stanie zrobić coś naprawdę niemądrego. A już też wyglądała i zachowywała się, jakby w każdej chwili mogła uznać za świetny pomysł na przykład wyskakiwanie z pociągu. Oczywiście nie podejrzewał jej o autodestrukcyjne zapędy — gdyby zrobiła coś podobnego, zapewne sądziłaby, że robi to dla zabawy.

    To w ogóle nie było zabawne, przynajmniej nie dla Emlyna, bo wszystko wskazywało na to, że Valancy bawiła się wyśmienicie, a jej rozbiegane spojrzenie co chwila stawało się tak odległe, że Westmore dałby sobie rękę uciąć, trzymając się opinii, iż najprawdopodobniej Valnacy chwilami nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie była, na kogo patrzyła albo z kim rozmawiała.

    Nienawidził czuć się winny i odpowiedzialny, a właśnie te żałosne i właściwe słabym ludziom uczucia właśnie go dręczyły. Kompletnie nie miał też ochoty użerać się z rozochoconą panną Edgeworth, do której nie miał zupełnie nic, o ile akurat nie doświadczała wstępu do epickiego odlotu po zjedzeniu niepozornego cukierka. Fakty jednak miały się tak, że musiał jej przypilnować, jeśli nie chciał potem borykać się z ewentualnym poczuciem winy, gdyby zrobiła sobie albo komuś jakąś krzywdę. Nie żeby kiedykolwiek podejrzewał ją o podobne zapędy, tylko po prostu… Chyba bezpieczniej dla wszystkich byłoby, gdyby odłożyła teraz tę różdżkę.

    — Ukradli ci różdżkę? — powtórzył głupio, bo wciąż starał się zrozumieć, co w tej chwili chodziło Valancy po głowie. Nie miał pojęcia, jak wyglądała jej różdżka. — Tak, ukradli — przytaknął ochoczo, zdając sobie sprawę, że przystosowanie się do jej zasad mogłoby ułatwić próbę skonfiskowania patyka, którym coraz żwawiej wymachiwała. — I moją też, pamiętasz, mówiłem ci. A widzisz, tak się składa, że ta jest moja. Ukradli twoją i podłożyli ci moją. Musisz mi ją oddać – oznajmił, starając się brzmieć tak, jakby wiedział, co robił. Ale chyba trochę zdradził się, zbyt gwałtownie wyciągając rękę po różdżkę.

    Nie ważne, do kogo należała. Wiedział tylko, ze nie powinna w tej chwili znajdować się w dłoni Valancy.

    — Na co się gapisz, dzieciaku? Zmykaj stąd – ofuknął przy okazji pierwszorocznego, któremu przed chwilą zagrodzili drogę. — No, Valancy — dodał zachęcająco — oddaj mi moją różdżkę, to pójdziesz się przebrać. Nie możesz przecież odejść z nie swoją różdżką, prawda?

    Patrzyła to na różdżkę, to na niego, a minę miała tak niezdecydowaną, że naprawdę nie zdziwiłby się, gdyby wbiła mu ten patyk w oko albo zwyczajnie odmówiła zwrócenia rzekomej własności, bo Emlyn sam doskonale wiedział, że zmyślanie nie wychodziło mu już tak dobrze jak kiedyś, a i pewnie było w jego twarzy albo oczach coś, co zdradzało, że zupełnie nie wiedział, co właśnie robił.

    Emlyn

    OdpowiedzUsuń
  108. [Jakoś chyba przeżyję ten przerwany wątek, chociaż od wczoraj się zastanawiam czy stroić foszki czy nie.
    Jakoś i z Chesneyem dałabym sobie radę, bo co jak co, ale ja nigdy nie wykopię się z odpisów :D]
    Oona Griffith

    OdpowiedzUsuń
  109. [Rolling Stonesi. <3
    I dziękuję bardzo za pochwałę oraz powitanie. Widzę, że sporo pod Twoją kartą komentarzy, ale w razie chęci napisania nowego wątku, zapraszam!]

    Liam

    OdpowiedzUsuń
  110. [Nadal. Nie pamiętam kiedy ja byłam gdzieś na blogu tak długo i wymieniłam chociażby zbliżoną ilość komentarzy. Dlatego podziwiam za wytrwałość. ;)
    Powiem tak, wierzę, że wątek w szkole jest wymyślić znacznie łatwiej. Bardzo mi głupio, że sama gotowego pomysłu jeszcze nie mam, ale jeśli wspólnymi siłami coś się nam uda wykombinować, to zadośćuczynię Ci zaczęciem.]

    Liam

    OdpowiedzUsuń
  111. [To ja też nie będę zaśmiecała i tylko powiem, że jak kiedyś jeszcze będziesz chciała wątek, to śmiało można do mnie przyjść, zawsze znajdę miejsce :)]

    OdpowiedzUsuń
  112. [My się już tak jakby znamy :) Zapraszam do Aino, jakbyś miała ochotę na wątek :)]

    Aino Juvonen

    OdpowiedzUsuń
  113. Delmare gorąco wierzył w to, że świat jest tak skonstruowany, że nie ma w nim miejsca na przypadek. Wierzył w kosmiczną siłę, która trzyma to wszystko w ryzach. A ponadto, że każdą rzecz da się jakoś wyjaśnić, wystarczy tylko pomyśleć. Na dowód tej konkretnej swojej teorii miał dziesiątki ludzi, gotowych poświadczyć, że w pewien pokręcony sposób logika i fizyka rządzą wszechświatem, dlatego nie należy wierzyć w istnienie czegoś takiego jak ślepy los. Markson uważał, że nic nie dzieje się bez przyczyny, chociaż okoliczności mogą być skomplikowane albo mogą nie pasować zupełnie do danej sytuacji. Jednocześnie, wierząc w to, że wszystko łączy się ze wszystkim, a także, że los nie odgrywa tu żadnej roli, mógł sobie pozwolić na myślenie, że nie tylko trzyma własne życie w swoich rękach, ale również, że może wpływać na życie innych.
    Z jednej strony był tylko chłopakiem, któremu zaginął brat. W poszukiwaniach Billy'ego pobudki Delmare'a były oczywiste, szczere i na pewno szlachetne. Chciał odnaleźć zgubę – jedyną osobę na świecie, której ufał stuprocentowo, a na pewno bardziej niż innym.
    Z drugiej strony, już od dzieciństwa sam kręcił i kłamał jak najęty, jakby kusił los, w którego istnienie nie wierzył. Bawiło go, kiedy ludzie nabierali się na kłamstwa, które im serwował albo nadziewali się na pułapki, które na nich zastawiał. Kiedy zrobił coś niedozwolonego przez regulamin szkoły, od razu szukał kogoś, kto mógłby zostać jego kozłem ofiarnym i ponieść jego konsekwencje. Najczęściej udawało mu się znaleźć takiego nieszczęśnika, który dawał się wykorzystywać. Wtedy Delmare cieszył się, bo czuł, że ma wpływ na ten świat, który niby działał tak, żeby każdy dostawał to, na co zasługuje, ale on, zwykły siedemnastolatek z różdżką, mógł robić, co chciał. Bez żadnej kary, bez rykoszetu w stronę prawdziwego winowajcy.
    Jeżeli brat Delmare'a żył, to Delmare nie potrzebował wiedzieć nic więcej, żeby chcieć go odnaleźć, nawet jeszcze bardziej niż przedtem. Nawet, jeśli Billy był poddawany jakimś niewyobrażalnym torturom, chyba dobrym pomysłem byłoby jak najszybsze odnalezienie go i zabranie do domu albo w jakieś inne miejsce, byleby był bezpieczny. Najgorsze było to uczucie bezradności. Pewnie dlatego młody Markson ciągle musiał mieć poczucie, że robi coś ważnego i istotnego dla sprawy, inaczej miałby do siebie pretensje. Przecież, jeżeli Billy'emu groziło niebezpieczeństwo, liczyła się każda chwila.
    O Valancy wiedział wystarczająco, żeby zaufać jej w sprawie paczki od ich wspólnego znajomego. A wspólny znajomy, który był przy okazji najlepszym przyjacielem Billy'ego ze szkoły, również ufał dziewczynie. Oboje jej ufali, więc nie mogła to być przypadkowość, zwłaszcza, że Delmare nie rozdawał zaufania na prawo i lewo. Wręcz przeciwnie – z góry zakładał, że chce się go oszukać. Dopiero potem, z czasem jak naprawdę poznawał daną osobę, mógł dać się miło zaskoczyć.
    Wiedział, gdzie część życia spędziła Valancy i zazdrościłby jej, gdyby wróciła tam na stałe. Wyobrażał sobie, co te Indie dla niej znaczyły, chociaż sam nie miał takiego miejsca, które mógł z całą pewnością nazwać swoim domem. Wyobrażał sobie, że Indie to wspaniałe miejsce, żeby uciec przed czymś i się tam zaszyć. Dom rodzinny był czymś z goła odmiennym, bo przecież tam najprościej przyszłoby Im go znaleźć. Przy okazji rodzice mogliby być narażeni na straszne rzeczy, przed którymi ich syn uciekał. Była też ta kryjówka na Nokturnie, w której Delmare spędzał mnóstwo czasu w wakacje, ale nie była zbyt przytulna i nie kojarzyła mu się z tym, czym prawdziwy dom powinien być. Chyba w takiej sytuacji najłatwiej było powiedzieć, że dom Marksona był zawsze tam, gdzie było poczucie bezpieczeństwa. Stąd był zdeterminowany do odnalezienia starszego brata.
    Jakkolwiek był w stanie uwierzyć, że ten cały Merl jest tylko starym wariatem, tak nie mógł pozbyć się wrażenia, że ten wie coś o Billym i o tych, którzy stoją za jego porwaniem. Przecież przed chwilą wyraźnie słyszał znajome imię z ust tego człowieka! To nie mógł być zbieg okoliczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zdążył odpowiedzieć na pytanie Valancy na głos, ale sam sobie musiał. Co zamierza zrobić? Chyba nic poza tym, co robił do tej pory. Teraz wiedział, że jak najszybciej musi trafić do miejsca, w którym przetrzymują jego brata i że, być może, jest bliżej rozwiązania sprawy niż był kiedykolwiek.
      Grzecznie poszedł za dziewczyną, zresztą jego też ciekawiło, jak wygląda reszta skłotu, chociaż jego umysł zaprzątało teraz milion myśli na inne tematy.
      – Nie wydaje ci się to dziwne? Tamten chłopak wyglądał, jakby chciał nam coś powiedzieć, ale dziewczyna go powstrzymała. – Powiedział, kiedy w końcu weszli po schodach na górę. Pierwszym, co zobaczył w nowym pomieszczeniu, był stojący w rogu stary, wyglądający na zniszczony gramofon i kilka płyt winylowych leżących luzem na ziemi.

      Usuń
  114. [Nie chcę zapeszać, ale chyba dzisiaj wyjdę na prostą, więc mogę pozwolić sobie na kolejny wątek (kilka chyba mi odpadło :D). I wybiorę Valancy raczej, bo przynajmniej tutaj istnieje większa pewność, że zostanie dłużej :D
    A co do mojej postaci, to sama wybierz, z kim chciałabyś prowadzić wątek, mnie wszystko jedno :D]

    OdpowiedzUsuń
  115. [Cóż... ostatnio nie ogarniam mojego życia, a co dopiero życia moich postaci :/
    Jakbyś mimo to chciała coś popisać, to Aino sobie jest i nie znika :)]

    Aino Juvonen

    OdpowiedzUsuń
  116. [Stwierdziłam, że Alan-dżentelmen był nudny i Alan-cham będzie znacznie ciekawszy ;D Cześć!]

    Alan

    OdpowiedzUsuń
  117. [Odpisuję tu, bo i w sumie nie bardzo wiem gdzie.
    Moja pisanina zawsze jest niechlujna, to już taka moja cecha, nie ma się co po takiej ałtorzynie jak ja spodziewać. Wcześniej po prostu widziałaś czytane już i poprawiane przez kogoś innego wersje. Dzięki za te błędy, poprawiłam sobie. ;D]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [O, i to chyba dobra okazja, żeby w imieniu Emlyna odpowiedzieć na ten pomysł, który zostawiłaś pod ostatnim odpisem (zbieram się do nadrabiania zaległości).
      Też zawsze miałam takie wrażenie, ale ja nie umiem wyczuć, co kto lubi - czy akcję, czy rozwijanie relacji - więc nauczyłam się dostosowywać do innych. Także tego, mi niestety trzeba mówić, o czym się marzy. ;D
      Skoro już się postarałaś i obmyśliłaś taką wersję wydarzeń, a mi się ona nawet podoba (tylko nie wiem, czy podołam pomysłowi, ale to już nieodłączne ryzyko związane z wątkowaniem ze mną), to tak, zróbmy w ten sposób, czemu nie.
      Skleję odpis niebawem. ;)]

      Usuń
  118. [Ja nie narzekam, ja zwyczajnie lubię przepraszać za wszystko, a za to, że żyję już szczególnie. KAŻDY MA JAKĄŚ PASJĘ, okej? I wypraszam sobie, nie zdradzam najlepszego domu, bo najlepszym domem był, jest i zawsze będzie Hufflepuff.]

    Ałtorzyna

    OdpowiedzUsuń
  119. [Nie wytrzymała tej samotności ;(]

    Aino.

    OdpowiedzUsuń
  120. [Wal na stację.]

    Naprawdę, Emlyn wiele by w tej chwili dał, żeby dostać się do jej głowy. Może to pomogłoby zrozumieć, jaką logiką od momentu zjedzenia cukierka kierowała się Valancy, bo teraz, ile razy zdawał mu się, że już, już zaczynał nadążać i wiedział, jaki ruch powinien wykonać, okazywało się, że tak naprawdę nic nie wiedział. A im więcej Valancy mówiła, tym bardziej utwierdzał się z ponurym przekonaniu, że gadanie od rzeczy spodobało jej się aż za bardzo.

    Wzrok miała ni to rozmarzony, ni to przestraszony, źrenice zdecydowanie większe, niż normalnie. Ruchy jakieś spowolniałe, a to, co mówił, zdecydowanie docierało do niej ze znacznym opóźnieniem. Ale z drugiej strony wszystko wskazywało na to, że orientowała się w sytuacji, doskonale przecież wiedziała, że znajdują się w pociągu, który coraz bardziej zbliżał się do stacji w Hogsmeade. To znaczyło, iż nie zostało im jakoś szczególnie dużo czasu. Emlyna tylko to dodatkowo zmartwiło, bo nie dostrzegł, by działanie tego tajemniczego cukierka w jakikolwiek sposób osłabło. Właściwie to kiedy przyglądnął się uważniej, wszystko wskazywał na to, że Valancy wkroczyła z jednej dziwacznej fazy w kolejną.

    Co ci durni pierwszoroczni przywozili ze sobą do szkoły?

    Gdy Valancy dźgnęła go różdżką w odznakę — tę żałosną, boleśnie zwyczajną odznakę, która zaczynała dziwnie piec nawet przez materiał szaty, ilekroć na horyzoncie pojawiał się prefekt naczelny — już był gotów strzelić focha stulecia, obrazić się i zostawić ją samej sobie. Resztki zdrowego rozsądku, po tym, jak opuściły go w przypływie paniki na widok wyraźnie naćpanej koleżanki, wróciły jednak, całe szczęście, i Emlyn był w stanie pomyśleć, że cokolwiek Valancy miała na myśli, dźgając go w odznakę, prawdopodobnie wcale nie miało to uderzyć w jego i tak już pokrzywdzoną dumę.

    — Ty? Pomagać mnie? — jęknął żałośnie i prawie załamał ręce, bo naprawdę, uważał, że Valancy w aktualnym stanie da się nabrać na ten chwyt ze zgubioną różdżką. No, ale jeszcze nie zrobiła niczego, co mogłoby komuś zagrozić, więc mogła ją sobie zatrzymać. Może nie trzeba będzie używać siły. — Znaczy się, ten, no, dobra, tego… Będę się trzymał blisko.

    Spojrzał w stronę okna, do którego przylgnęła Valancy — oboje po siedmiu latach znali już zmieniający się powoli krajobraz na pamięć. Stacja była blisko. Nie mogli tak sterczeć na tym korytarzu w nieskończoność.

    — Chodź — zarządził i, złapawszy dziewczynę za ramię, spróbował odciągnąć ją od lekko zakurzonej szyby. — Miałaś iść się przebrać, racja? — przypomniał, gdy popatrzyła na niego jak na skończonego barbarzyńcę. No tak, jak śmiał przerywać jej oglądanie drzew, przecież. — Szaty. Hogsmeade. Blisko. Idziemy.

    Jakby słowa miały nie wystarczyć, dla pewności pokazał jeszcze na korytarz i niewiele brakowało, by wykonał pantomimę chodu. W twarzy Valancy, a przede wszystkim w jej spojrzeniu, znowu coś się zmieniło. Z ta różnicą, że o ile wcześniej wyglądała na zwyczajnie rozkojarzoną, to teraz… Sam nie wiedział, jak to opisać. Coś jednak kazało mu myśleć, że albo przez oczyma przelatywały jej obrazy ludobójstwa albo przestraszyła się drzew.

    OdpowiedzUsuń
  121. [Jestem i czekam przez cały ten czas ;/]

    OdpowiedzUsuń
  122. [Może spryciarz, może głupek — mało ważne, jeżeli mu wygodnie. Obie karty piękne, zdjęcia też (chociaż troszkę przeszkadza mi to białe tło), a notkę zaraz przeczytam i pewnie się zakocham.]

    Patsy Lewis

    OdpowiedzUsuń
  123. [Rozumiem doskonale, można też tak. :) I dziękuję, zdjęcie trochę mi powiedziało, kim jest Patsy. A na wątek jestem bardzo chętna, ale boję się, że już na siebie trochę za dużo biorę, więc może faktycznie — jeżeli urodzi się jakiś pomysł, pisz śmiało!]

    Patsy Lewis

    OdpowiedzUsuń
  124. [Ja to chęci mam zawsze, najgorzej idzie mi z wymyśleniem bo później to już z górki. Tak więc zapraszam do obydwóch panów, może razem uda nam się wymyślić coś ciekawego. O matko, już sobie wyobraziłam ten rower, ANGUSA trąbkę i księżyc :D ]

    Angus/Ajrun

    OdpowiedzUsuń
  125. [Nie, on tak ma bez żadnych dopalaczy. :v A propozycję trzeciego słowa rozważę, choć "śliczny" przeszłoby zdecydowanie szybciej niż "megaloman" (przecież w wierszu zawarta jest sama prawda, nie jakieś tam wywyższanie się! :D). Cześć i dzięki za powitanie. :)]

    OdpowiedzUsuń
  126. [Zabawna intelektualistka!]

    Verner Hawkins

    OdpowiedzUsuń
  127. [Bardzo dobrze powiedziane, lepiej bym sam tego nie ujął!
    Ciekawość to oczywiście piękna cnota, ale też podobno pierwszy stopień do piekła ;]

    ~Vars

    OdpowiedzUsuń
  128. [To tobie powinno być wstyd ;/]

    OdpowiedzUsuń
  129. [Przeczytałem twoją wiadomość, właśnie między innymi ze względu na nią opublikowałem Delmarka od nowa. Ty w ogóle nie zauważasz, co ja dla ciebie robię!]

    OdpowiedzUsuń
  130. [No nie, taki piękny początek! Aż mi się przykro zrobiło, że unicestwiłam Brandona ;'(]
    Oona Griffith

    OdpowiedzUsuń
  131. [Właśnie tak, bo przecież zamiast zmawiać sobie, że miłości nie ma, po prostu trzeba obdarować ją wszystkimi wokół!
    I co stało na przeszkodzie? Ja tak miło się witam :)
    Rozumiem, że nie przychodzisz do mnie tylko z powitaniem, tylko (cicha nadzieja) z jakimś pomysłem na wąteczek!]

    OdpowiedzUsuń
  132. [Ja też myślę i myślę, i myślę... I nic, nie mam pojęcia jak nasze postacie można połączyć, choć Valancy jest cudowna, taka tajemnicza, w jakiś sposób wyróżniająca się z grupy.
    Umówmy się zatem, że jeśli kiedyś wpadniemy na pomysł wątku, który pasowałby do jakiekolwiek postaci na blogu, wtedy się do siebie zgłosimy natychmiast :D
    Pinky promise!]

    OdpowiedzUsuń
  133. [Wymyśliłam wątek, który mógłby przypasować każdej postaci (chyba)! Co Ty na to, by Stratford zupełnie przez przypadek wywróżył coś pannie Valancy? To może być cokolwiek (i tu już przekazuję pałeczkę) z życia Twojej postaci, coś zupełnie nieznaczącego, jak i jakiś ciężki kaliber, np. dotyczący Trzeciej Bitwy.
    Reflektujesz? :D]

    OdpowiedzUsuń
  134. [To ja sobie poczekam spokojnie i nawet zaoferuję późniejsze zaczęcie, skoro na Twojej głowie spoczywa wymyślenie tej najważniejszej rzeczy :D]

    OdpowiedzUsuń
  135. [Moje karty zawierają błędy, bo są pisane w dość sporym chaosie :D Ale wszystkie uwagi mi się zawsze przydają. Natomiast nie uczył się w Durmstrangu, ponieważ jego rodzina pochodzi z Anglii. Matka, rozwódka, wyszła za mąż za pana z Bułgarii, który ma dzieci uczące się w Durmstrangu i tam zamieszkali. Logan jest synem pana z Anglii. Pokręcone, ale wspomnę o tym szczegółowo, jak stworzę zakładkę :)]

    Logan Sandoval

    OdpowiedzUsuń
  136. [Kur dwanaście, przez te dwie postacie nigdy nie wiem, gdzie ci odpisać i zawsze kończy się na Valancy. :D
    Puchonów namiętnie robiłam jak miałam 16 lat, teraz mam 19 i jestem dużą dziewczynką, więc robię pseudo inteligentów i upycham ich w domu podobno mądrych ludzi.
    Wiesz, że się nad tym nie zastanawiałam? Ale w sumie Sanford miał mieć jeszcze jednego braciszka, tylko nie mogłam mu gifa dobrego zrobić, to z niego zrezygnowałam, ale był Puchonem. Więc wychodzi na to, że coś w tym może być. Gdyby mieli matkę czarownicę to pewnie zostawiłabym Sian jako charłaczkę, ale Mary pozwoliła się pobawić w czarownicę. ;)]

    OdpowiedzUsuń
  137. [Nie rób tego, mordowanie postaci jest złe (choć czasem rzeczywiście trzeba). :D
    Ale ja przecież nie mówię, że jakąś zasadę układam. :D Sanford jest kuzynem mojego Emlyna ze strony matki, ich było troje, jego matka czarownica, ojciec Sanforda czarodziej i wujaszek Robert charłak. Z tym charłactwem to u nich to jak z hemofilią w rodzinach królewskich, tylko nie ma zasady, że dopadnie tylko mężczyzn. Przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, na kogo wypadnie, na tego bęc, powiedz "pa, pa" Hogwartowi. :D
    Nazwa tego fanifka mi się chyba swego czasu obiła o uszy, bo treści nie kojarzę, ale brzmi dziwnie znajomo. A jak chcesz poznać moje spojrzenie, to polecam czekać na jakąś nocię fabularną, jeśli Sanford przetrwa tu więcej niż dwa tygodnie to pewnie w jakąś zainwestuję (tyle noć do napisania, tak mało czasu...). Sanford za wszelką cenę chce mieć szczęśliwą rodzinkę, więc gdyby to zależało tylko od niego, to pewnie by się bało. Gorzej, że sprawy z jego ojcem i bratem zaszły już trochę za daleko, a tu jeszcze kuzyn Westmore z tego swojego bycia snobem skończył jako sztywny trup. Najpierw rodzinka, potem godzenie wiary z magią. Aczkolwiek Sanford na katolika wychowany, to tego. Nie wiem, podejrzewam, że może mi z nim wyjść coś ciekawego, muszę do tego tylko z odpowiedniej strony podejść.
    Joł, to se pogadałam. XD]

    OdpowiedzUsuń
  138. [Joł, to jakim cudem ja ciebie tylko po Valancy i Jacce kojarzę?
    Whatever, u mnie to leci drogą losowania. Jak sobie w danej chwili umyślę, tak ma być. Widzimisię autoreczki, w teoriach fanowskich jestem słaba, bo dużo już z książek nie pamiętam, a pierwszy ficzek do Pottera po sześciu latach przerwy popełniam teraz do szuflady i wymyślam tam takie niestworzone rzeczy, że o matulu.
    Nie, Russ się rozkłada w pokoju i nie ma rodziny, która by o nim pamiętała. Smutny koniec smutnego dzieciaczka.
    Dzięki, przyda się.]

    OdpowiedzUsuń
  139. [Joooł, zdecydowanie więcej.
    Ficzek kiedyś wyjdzie, ale póki co mam jeszcze dwa opka do skończenia, a że kwestia doprowadzenia ich do końca to jeszcze co najmniej dwa lata... Musiałabyś stalkować mnie poza grupowcami, żeby mieć szansę go ogarnąć. ;D]

    OdpowiedzUsuń
  140. Joł, zapomniałam, że się sama przyznałam jeszcze za czasów Russiątka. (sprawiłaś, że za nim zatęskniłam, dzięki :/)
    Znaczy wiesz, wątek możemy zawsze jakiś zaplanować, chodzi tu o chęci z twojej strony, bo ja dobrym wątkiem nigdy nie pogardzę, ale mamy już jakieś doświadczenie ze sobą i wiadomo, że ja tobie do pięt nie dorastam, a i mój styl to przy tobie pierniczenie o pogodzie. No i też nie jestem w stanie zarzucić pomysłem, więc dobrze, kończmy offtop. :D]

    OdpowiedzUsuń
  141. [Przyznam szczerze, że pierwszy akapit także jest moim ulubionym. Cała reszta to taka próba jego rozwinięcia. Zawsze dobrze umieścić jakieś dłuższe czy krótsze informacje biograficzne, żeby pomóc innym w wymyślaniu wątku i samemu mieć konkretny punkt odniesienia. Karta mimo, że długa, i tak niewiele zdradza o dotychczasowym życiu Caelana, szczególnie o dzieciństwie, co osobiście uważam za plus we wszystkich kartach.
    Co do matki... Cóż, niekoniecznie chodzi o sam jej charakter, bardziej o historię, która się za tym kryje. Mam dwa pomysły na rozwinięcie tej zagadkii w obydwu przypadkach Abernathy poczuje się przede wszystkim zaskoczony. Jeszcze nie jestem pewna, czy chcę to pociągnąć w stronę łagodnego melodramatu. Ale tak czy inaczej, postaram się rozwinąć cygański motyw, bo to, moim zdaniem, dosyć interesujące połączenie. Mój plan pewnie jeszcze się zmieni, ale jakąś tam wizję posiadam. Wszystko w głównej mierze zależy od mojej wytrwałości i możliwości rozwinięcia postaci na blogu. :D
    I tak, Caelan pod pewnymi względami uchodzi za śmiesznego człowieczka, ale... też niekoniecznie śmieszny oznacza salwę śmiechu, jakiegoś klasowego błazna, bo kimś takim zdecydowanie nie jest; czasem to wzbudzanie politowania, współczucia postępowaniem lub planami itd. Nie wiem, czy dobrze przedstawiłam ten fragment. Moja pierwsza karta od wielu miesięcy. Miałam nadzieję, że nie jest źle :D]

    Caelan

    OdpowiedzUsuń
  142. [Z pomysłami u mnie dzisiaj kiepsko, na razie więc wymyśliłam tylko, że Caelan mógłby spotkać Valancy podczas swojej wyprawy. Powiedzmy gdzieś tak pod koniec wakacji, na kilka dni przed rozpoczęciem szkoły. To byłby jego ostatni albo przedostatni dzień, trochę by zbłądził, czułby się fizycznie i psychicznie zmęczony... Może skończyłyby mu się racje żywnościowe i zbrakłoby pieniędzy, toteż jakiegoś przypadkowego faceta spod mugolskiej karczmy, wziąłby również niesłusznie za mugola i próbowałby go... okraść, ale to takie brzydkie słowo. Pożyczyć pieniądze na czas nieokreślony. :D I nie wiem, mężczyzna na pewno nie dałby się obrabować, więc biedny Caelan miałby problem z bardziej doświadczonym czarodziejem. Tenże czarodziej mógłby być, hm, jakąś rodziną Valancy albo... nie. Bo co oni mieliby tam razem robić? Tak czy siak, Edgeworth mogłaby go wykaraskać z kłopotów, za co może by i podziękował, lecz później pewnie udawałby, że taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca.
    Ale to cofanie się w czasie, więc mogę pomyśleć, co z tym zrobić, jak wykorzystać, w blogowej teraźniejszości. Chyba nie jestem najlepsza w wymyślaniu. :D]

    OdpowiedzUsuń
  143. [Cześć, już poprawione.
    Nie no, ona aż tak roztrzepana to to nie jest, w każdym razie idzie się przyzwyczaić.
    Wiesz, takimi ruchami to nawet sam Michael Jackson nie może się pochwalić.
    Valancy (i Jacca) są fajni, ale nie wiem jak połączyć którekolwiek z nich z Percy, więc tylko ładnie podziękuję za powitanie (chyba że masz jakiś pomysł) :)

    Percy Holland

    OdpowiedzUsuń
  144. [Hah, musiałam coś opacznie zrozumieć. :D Szczerze, ona taka roztrzepana to tylko w kwesti nauki, więc. :D
    Rzeczywiście, tak będzie lepiej, ale wiedz, że jeszcze kiedyś do ciebie wpadnę z pomysłem, jak tylko zyskam więcej czasu :)]

    Percy

    OdpowiedzUsuń
  145. [Można przyjąć, że był na tyle głupi, żeby zaryzykować, ale na tyle mądry, by po całej akcji szybciutko przeprosić i oddalić się. To byłoby pewnie na tyle, nie wywiązałaby się żadna dłuższa konwersacja ani żadne ciekawsze wydarzenie, więc chyba nie ma sensu cofać się w czasie.
    Przerwę zimową spędza w domu... przynajmniej dotychczas tak robił, głównie przez wzgląd na młodszą siostrę, która za nim tęskni. I czasem też dobrze spędzać całe dnie na malowaniu :D Musiałby mieć jakiś dobry powód, trop, towarzystwo, cokolwiek.
    Skoro przyszłaby z tym do Caelana, to zapewne sądziłaby, że jako były prefekt poznał on jakieś tajne przejścia czy... raczej chodziłoby o szukanie towarzystwa, na które w razie czego mogłaby zrzucić winę? :D W każdym bądź razie, Abernathy nigdy nie wymykał się ze szkoły, choć plotki mogą mówić coś innego. Zasada "przysługa za przysługę" niespecjalnie na niego działa, szantażem też by niewiele wskórała, o ile istnieje taka opcja, ale w gruncie rzeczy całkiem uczciwy z niego chłopak i chciałby się odwdzięczyć. Chyba. Może. Jeśli nie, to się go zmusi. Ale okoliczności muszą być zachęcające. No i dobrze byłoby, gdyby złapała go w momencie, w otoczeniu, w którym nie mógłby jej spławić na później. ^^]

    Caelan

    OdpowiedzUsuń
  146. [Wciąż czasem odwiedza łazienkę prefektów, od czasu do czasu lata po boisku do Quidditcha albo szuka jakichś pustych pomieszczeń, by tam malować i ćwiczyć zaklęcia niewerbalne. W najbliższej przyszłości zanosi się z rysowaniem testrali. Kiedyś próbował, ale jakieś dźwięki go spłoszyły i wrócił do dormitorium.
    Właściwie... planowałam, że magia Caelana objawiała się przez jakieś drobne ruchy/gest postaci przez niego narysowanych, aż któregoś dnia coś ożyło, uciekło i na drugi dzień zostali z matką odnalezieni przez ojca. ;D Z tego, co pamiętam, Rowling niespecjalnie poruszyła temat, więc chyba można trochę improwizować. Pamiętam, że im bardziej uzdolniony magicznie czarodziej, tym lepsze, bardziej żywe, obrazi potrafi tworzyć.
    Czy Valancy posiada określonego bogina? Może jakieś zwierzę? Ropucha? :D Cokolwiek by to nie było, Caelan może przypadkiem nasłać owe coś na dziewczynę, a potem zapomnieć o sprawie. Mogłaby myśleć, że zrobił to specjalnie. Tak czy siak, prawdopodobnie czułby się odrobinę winny, że ją nastraszył i jakoś chciałby jej tę sytuację wynagrodzić, więc łatwiej byłoby go przekonać do wymknięcia z Hogwartu. O ile nadal to planujesz.]

    Caelan

    OdpowiedzUsuń
  147. [Nie mam nic na swoją obronę, oprócz rozbrajającego uśmiechu ;]

    OdpowiedzUsuń
  148. [Marksonowie podróżują w czasie dla mojego widzimisię.
    Ponieważ cofnąłem się do przeszłości Marksonów, w dodatku z postacią poboczną, muszę to sobie jakoś poukładać. Valancy może znać brata Delmarka, Billy'ego, ale to nie konieczne, ponieważ nie są w jednym Domu. Sekty też na razie nie wchodzą w grę. Sprawa wygląda tak, że Dash jest podwójnym agentem. Działa na rzecz tajnej organizacji (w wielkim skrócie) chcącej przejąć władzę nad światem, jednocześnie cały czas wodząc za nos tych, którzy na ślad tej organizacji trafili, chcąc ją powstrzymać. Od Marksonów różni się tym, że wie od nich znacznie więcej, poza tym oszukuje najlepszego przyjaciela itp., w końcu Billy wpada w obsesję na punkcie swojej teorii, ucieka ze szkoły w poszukiwaniu dowodów, aż pewnego razu słuch po nim ginie. W tym momencie okazuje się, że Dash nie dostał od swoich zwierzchników takiego kredytu zaufania, jaki byłby mu potrzebny, aby wiedzieć, co oni robią z jego przyjacielem, więc rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Delmarek w tym momencie nie ma brata, zaczyna dochodzić do pierwszych poszlak, jeszcze go UFO nie porwało, itp. Tymczasem dzieje się wojna czarodziejów, nikogo nie dziwi zniknięcie Billy'ego, które miało miejsce przed zniknięciami związanymi z politycznymi rozrachunkami i temu podobnymi.
    W sumie nie wiem, po co ci to wszystko napisałem, chyba chciałem sam sobie to objaśnić ;D Oczywiście jak zwykle z miłą chęcią przystanę na wątek, który ze swojej strony proponujesz, ale wiesz... Jakbyś wpadła na pomysł...]

    OdpowiedzUsuń
  149. Alexander zmarszczył brwi, po prostu patrząc tępo na dziewczynę w stanie kompletnego osłupienia, nie mogąc wydusić ani słowa. Oczywiście, że pamiętał ich poprzednią rozmowę, to była jego pierwsza poważniejsza przepowiednia.
    Umiejętności Stratforda do tej pory nie zostały zbadane ani przez czarodziejskich naukowców, ani przez jego samego — chłopak ustalił zatem, że co jakiś czas, jakby było to zupełnie normalne, dopadała go wizja. Przez ten krótki moment obrazy mimowolnie pojawiały się w głowie, a z ust wypadał potok słów, czego nawet po części nie mógł kontrolować.
    Pamiętał tę lekcję, jakoś tak na długo przed wydarzeniami z ostatniej bitwy, przed wakacjami, kiedy jednak uczniowie albo byli pożerani przez stres w całości, albo mieli głupawkę i robili najbardziej idiotyczne rzeczy, jakie przyszły im do głowy. Bethy z Hufflepuffu powiedziała mu, że jeśli przeżyją do świąt wielkanocnych, to się z nim ożeni, właśnie w tej samej przeklętej klasie transmutacji, w której potem usiadł razem z Valancy. Nawet jej wtedy nie odmówił, po prostu uciekł.
    Kiedy natomiast spojrzał na dziewczynę obok niego, gdy dostał się do swojej ławki, wiedział, że coś jest nie tak, że już powoli odpływał w ten inny świat, że nie może go zatrzymać.
    Zanim się spostrzegł, wypowiedział przepowiednie, a potem próbował obrócić to wszystko w żart, na co blondynka przystanęła z ochotą. Nie uwierzyła mu. Na szczęście.

    — Em, jaką rozmowę? — zapytał, unosząc delikatnie brwi, a markowy uśmiech rozszerzył mu usteczka; grał, udawał, przyodziewał na twarz maskę szelmowskiego dupka. — Nie przypominam sobie, byśmy ostatnimi czasy w ogóle rozmawiali.
    Nie miał ochoty na konwersacje o jego umiejętnościach, bo nie miał pojęcia, czego dziewczyna od niego oczekiwała. Zawsze mogła okazać się kompletną furiatką, oskarżyć go o to, że wywołał to niewiadome cokolwiek z premedytacją — brzmiało to idiotycznie, jednak idiotów nawet w Hogwarcie nie brakowało.
    — Ach, tak, pamiętam — podjął po chwili, gdy zorientował się, że ta nie miała zamiaru mu tak szybko odpuścić — przypominam sobie, wywróżyłem ci coś kiedyś. I co, spełniło się?
    Roześmiał się, jednak strach w jego oczach kompletnie go demaskował.

    OdpowiedzUsuń
  150. [Jeśli chcesz, to może być coś oślizgłego (chociażby te wspomniane przez Ciebie gigantyczne ślimaki) albo jakieś inne stworzenie, którego Valancy mogłaby się bać — jak już uważasz za lepsze.
    Raczej myślałam, że najpierw mogą spróbować uporać się z tym czymś, a potem dopiero wyjdzie kwestia zadośćuczynienia. Wątek nie powinienem nam się wtedy zbyt szybko urwać. :D]

    Caelan

    OdpowiedzUsuń
  151. [W porządku. Nigdzie nam się nie śpieszy. Chyba. :D]

    OdpowiedzUsuń
  152. [Dziękuję za powitanie!
    Z tego co zrozumiałam, to minimalny wiek dla profesora wynosi 24 lata; młodsi, to stażyści. Czyli Teddy akurat się załapał ;)
    Dziękuję za informację o wizerunku, acz jak wspominałaś, w przypadku tej postaci nie ma to większego znaczenia. Kto to tam wie, jak on naprawę wygląda xD Przypuszczam, że nawet Harry i Andromeda nie są pewni :P
    Cieszę się, że spodobał ci się pomysł pomocy wilkołakom :) Myślę, że dla kanonicznego Teddy'ego również byłoby to bardzo ważne. I cóż za ironia, że Remus nie doczekał czasów, kiedy to jego własne dziecko byłoby go w stanie zrozumieć w jego wilczej formie. Może w końcu by sam siebie zaakceptował. Cóż...
    Byłaby chęć na wątek z Teddym? Obie postaci masz ciekawe i obie jeszcze w szkole... Najprościej byłoby pewnie pomyśleć coś w tym kierunku, ale sama nie wiem za bardzo co. Masz jakiś pomysł?]

    Teddy Lupin

    OdpowiedzUsuń
  153. [Napisałam to w kontekście informacji, że nie znam przedstawionych wizerunków, w przypadku gdyby ktoś był ich ciekaw. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak może to zostać odebrane, przepraszam :* Poprawiłam się już jakiś czas temu w karcie, więc mam nadzieję, że teraz już jaśniejsze, o co mi chodziło.
    Doskonale wiem, co masz poprzez to na myśli! Czasami jedno ujęcie przedstawia kogoś, kto wprost idealnie pasuje na postać, o której się myśli. A potem nadchodzi moment rozczarowania...
    Zdjęcie Valancy jest idealne, nie dziwię się, że tak bardzo ci się spodobało :D
    W porządku, rozumiem :* Sama nie wiem jeszcze jak tu jakiś wątek z uczniem/uczennicą rozpocząć, więc w stu procentach wiem, o ci chodzi. Mam nadzieję, że wymyślimy coś z czasem, bo z chęcią z Tobą popiszę :)]

    Teddy Lupin

    OdpowiedzUsuń
  154. — Nie bardzo mam teraz czas, bo właśnie... Umówiłem się z kimś na popołudnie — mruknął, wstając, by zabrać się zaraz do pakowania podręczników do skórzanej torby. Nie chciał być jednak niemiły dla Valancy, bowiem w żaden sposób nie była winna temu, że sama myśl o tej przepowiedni napawała go przerażeniem. Spojrzał na nią z niemrawym uśmiechem, ruszywszy już za resztą uczniów w stronę wyjścia. — Spotkajmy się tuż po kolacji przed Wielką Salą, możemy iść do biblioteki.
    Po tym krótkim stwierdzeniu niemal wybiegł z klasy, po czym popędził prosto na siódme piętro do gryfońskiego dormitorium, gdzie zaszył się w swoim pokoju, ignorując zdziwione spojrzenia współlokatorów. Ci, przyzwyczajeni do zachowania Alexa, wyrzucili z siebie kilka prześmiewczych komentarzy, zaraz jednak powracając do przerwanych wcześniej zajęć.
    W dniu uzyskania praw pęknie kość, co będzie początkiem końca i końcem innego początku. Nim minie siedem miesięcy krew rozleje się znów, barwiąc sierść czerwienią, pokazując swe kły.*
    Stratford dołożył wszelkich starań, by zapomnieć o tej przedziwnej wróżbie, gdy ujrzał Valancy zupełnie zdrową na początku roku szkolnego, jak i tuż po bitwie rozegranej tu, w Hogwarcie. Stwierdził, że skoro odpowiedni czas minął, przepowiednia okazała się błędna, a przynajmniej to sobie usilnie wmawiał, wymigując się od odpowiedzialności. Przeoczył fakt, że tekst o siedmiu miesiącach nie odnosił się do daty wypowiedzenia przez niego tej formułki, tylko od urodzin dziewczyny — termin oscylował właśnie na końcówkę listopada. **
    Zaczął pisać wypracowanie z transmutacji zadane na za dwa tygodnie, bo nie umiał w żaden inny sposób ogrodzić się od złych myśli, jednak musiał w końcu zerwać się z łóżka i wyjść na spotkanie, jako że większość osób już szykowała się na kolacje. Jak miał powiedzieć dziewczynie coś, czego, o ile okazałoby się to prawdą, nie będzie mogła zmienić?
    Zbyt duża odpowiedzialność na nim ciążyła, a on nie potrafił sobie z nią poradzić do tego stopnia, iż albo decydował się, że wygada się od razu, albo postanawiał, że Valancy ani jednego słowa przepowiedni od niego nie usłyszy.
    Kolacji nie tknął prawie wcale. By zagłuszyć głośne burczenie brzucha, napchał żołądek sokiem z dyni, cały czas zerkając w stronę stołu Krukonów w poszukiwaniu blondynki, której, całe szczęście, nie dostrzegał. Miał cichą nadzieję, że zapomniała o umówionym spotkaniu, jednak minął ją przy wyjściu, gdy uciekał z powrotem do dormitorium.
    — Posłuchaj — zaczął, wyciągając przed siebie ręce. To zachowanie było zupełnie do niego nie podobne, bo też nigdy nie trzymał nikogo na dystans. — Pamiętam treść tej przepowiedni, okej? Ale nie jestem pewna, czy chciałabyś ja usłyszeć.


    * Wybacz, że takie to słabe, ale chyba nie jestem w stanie jeszcze pisać przepowiedni. Początek końca jako koniec dzieciństwa, a koniec początku odnosić się miał do przyjaźni. Resztę wyłapałam ze wzmianki w komentarzu, bo w końcu nie wiem, na co bym sobie mogła pozwolić :D
    ** Strzelam! Nie wiem, kiedy Valancy się urodziła!

    OdpowiedzUsuń
  155. Niemalże każdy wieczór, Caelan Abernathy spędzał pochylony nad kawałkami papieru, na których rysował różne stworzonka albo karykatury kolegów. Po kilku mniejszych i większych eksperymentach z rzucaniem zaklęć na własne malunki, przestał zawracać sobie głowę z ich ożywaniem. Czasem coś odrobinę się poruszyło, mrugnęło czy zniknęło, by za chwilę powrócić na miejsce, ale bez niczego spektakularnego. Krukon powrócił do czystomugolskiego rysunku, tymczasowo zarzucają także ćwiczenie zaklęć niewerbalnych.

    Dopiero po jakimś czasie, siedząc pewnej nocy na dywanie w pokoju wspólnym, rozłożył przed sobą kartkę ze sporych rozmiarów ślimakiem. Kiedyś, jeszcze jako dziecko nieznające świata czarodziejów, założył małą fermę brzuchonogów. Wybrał cztery najzwyklejsze, a tydzień później dołączył do nich wyjątkowy okaz znaleziony przez jego matkę w deszczowy dzień. Miał on jasnofioletową muszlę i czułki w złotej barwie. Caelan był urzeczony znaleziskiem i tym, jak pasował ono kolorem muszli do sukienki rodzicielki w tamtym dniu. Ostrożnie dołączył ślimaka do pozostałych, nie tak kolorowych okazów. Po paru dniach zniknął.

    Abernathy skoncentrował się na obrazku, próbując zaklęciem niewerbalnym ożywić owe stworzenie. Plan zakładał ożywienie go do normalnego rozmiaru, ale efekt okazał się nieco... pokaźniejszy. Caelan dostrzegł wielkiego mięczaka na jednej ze ścian, a kilka sekund później zniknął mu z oczu. Krukon wstał z dywanu, rozglądając się dookoła, lecz nigdzie już nie dostrzegł malunku. Najpierw pomyślał, że może znajdzie go w swoim dormitorium, tam też się skierował. Uchyliwszy cicho drzwi, wymruczał ciche lumos i wyciągnął różdżkę przed siebie. I nic. Dwóch współlokatorów spało spokojnie, a trzeci siedział przy oknie z książką.

    Chłopak wrócił do salonu, spróbował bezskutecznie przywołać rysunek, po czym opadł bezwiednie na fotel. Przez chwilę nasłuchiwał damskich pisków, będąc pewnym, że jeśli któraś z Krukonek zacznie wydawać głośne dźwięki, to na pewno z powodu oślizgłej kreatury na ścianie. Ale niczego nie słyszał. Było już zbyt późno na dociekanie prawdy, toteż zebrał swoje rzeczy z podłogi i wrócił do dormitorium.

    Następnego dnia bacznie obserwował hogwarckie korytarze, jednakże nie znalazłszy niczego niezwykłego, uznał, że najwyraźniej jego twór musiał się skurczyć albo zupełnie zniknąć. Po kilku tygodniach już zupełnie zapomniał o nocnym incydencie, nie zdając sobie sprawy z tego, iż olbrzymi brzuchonóg nadal gdzieś tam sobie w pewien sposób żyje i straszy jakąś uczennicę. Nikt przecież dotychczas nie zgłosił problemu, a przynajmniej on o tym nie słyszał.

    Jak każdego poranka, wstał dosyć wcześnie z łóżka, wziął prysznic i zszedł do Wielkiej Sali na śniadanie. O tej porze niewielu uczniów siedziało przy stołach zajadając smakołyki przyrządzone przez skrzaty. Będąc na progu, dostrzegł młodszą siostrę siedzącą z nieznaną mu koleżanką przy stole Slytherinu. Chciał przejść niezauważony, ale ten jakże prosty plan nie powiódł się z braku jakiejkolwiek osłony przed sokolim wzrokiem Lucy Abernathy. Caelan zajął miejsce na ławie, zanim jednak złapał za bułkę, dłoń jego siostry zamachała mu przed oczyma.
    — Masz mi coś do powiedzenia? — spytała pozornie spokojnym tonem głosu. Gdy brat wzruszył ramionami i zgarnął bułkę do krojenia, dziewczyna pochyliła się nad stołem, opierając dłonie na blacie. Zadała kolejne pytanie: — Dlaczego to zrobiłeś?

    Caelan podniósł wzrok na twarz siostry, starając się sprawdzić, czy jest na niego zła. Wyglądała na lekko złą, ale Krukon nie miał pojęcia, o co go właściwie pytała. Rzadko kiedy ją rozumiał, choć nie należała do najbardziej skomplikowanych istot na świecie.
    — Dlaczego mówisz do mnie jakimś szyfrem? Powiedz wprost, o co ci chodzi albo daj mi w spokoju zjeść. Dzień dobry, tak swoją drogą. — Dwoje Krukonów w międzyczasie usiadła nieopodal, a Lucy przewróciła oczyma i mruknęła, że później porozmawiają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokończył śniadanie i potem udał się na lekcje. Dzień przebiegał dosyć leniwie na historii magii i transmutacji, następne w kolejności były eliksiry, które należały do jednych z ciekawszych zajęć według Caelana. Szczególnie, gdy któryś uczeń pomylił składnik, bądź dodał czegoś za dużo do kociołka, i spowodował mały wybuch. Teoretycznie już wyrósł z takich atrakcji, ale zawsze zabawnie było dostrzec twarz kolegi umorusaną w jakiejś galaretowatej substancji. W każdym razie, Krukon zajął swoje miejsce. Zazwyczaj koło siebie miał Finnigana, tym razem ze zdziwieniem przyjął zmianę towarzystwa. Była to Valancy, z którą bodajże od wakacji, nie zamienił więcej niż parę słów podczas jakichś zajęć.

      Słysząc pytanie, spojrzał na dziewczynę nieco zaskoczonym wzrokiem. To chyba miał być dzień, w którym przedstawicielki płci żeńskiej zwracały się do Caelana Abernathy'ego przy użyciu szyfru. Kątem oka zerknął na spóźnionego Finnigana.
      — Zajęłaś miejsce Finnigana, ale to raczej nie powód do przepraszania. A przynajmniej nie mnie. — Uśmiechnął się nikle, rozkładając na stoliku składniki potrzebne do przygotowania eliksiru. Czasem żałował, że (jeszcze) nie potrafi czytać w myślach. Życie (z kobietami) byłoby wtedy o wiele prostsze, bo mało która mówiła coś wprost. — Ale podejrzewam, że masz coś innego na myśli, zgadza się?

      [Dwa razy wysłałam to samo. :D]
      Caelan

      Usuń
  156. Caelan przez chwilę skoncentrował się wyłącznie na równym przycinaniu korzonków. Pamiętał, jak kiedyś na początku trzeciego roku pociął je w niewłaściwy sposób, wrzucił do kociołka, a ten zabulgotał i dokonał małej erupcji wprost na twarz zaskoczonego Krukona i kogoś siedzącego koło niego. W początkach swojej hogwarckiej edukacji, uważał eliksiry za dosyć prosty przedmiot, bo przecież sposób przyrządzania mikstury zawarto w podręczniku. Jak mieliby to sknocić? Ano, mogli. Z czasem odkrył, że nawet pozornie nieskomplikowany eliksir, przy braku dokładności może okazać się niemożliwy do prawidłowego uwarzenia. Sam nieraz tego doświadczył, więc nauczył się większej sumienności na lekcjach. Z biegiem lat bardzo polubił ten przedmiot.

    W tym czasie Ellis Finnigan próbował przetrwać w obecności Joanne, nauczyciel zaczął powoli krążyć między uczniami i ich kociołkami, a Valancy... powiedziała coś po francusku. Krukon nigdy nie uczył się francuskiego ani żadnego innego języka. Znał szkocki w stopniu średnio zaawansowanym, ale to wynikało samo przez siebie — urodził się w Szkocji, tam też spędził całe swoje życie. Na dodatek wujostwo, które często ich odwiedzało, kiedy Caelan jeszcze nie uczęszczał do Hogwartu, stosowało jedynie język szkocki. Zawsze mówili o sobie, jako o patriotach, czy za kogo podobnego się tam uważali, i niezbyt przychylnie wyrażali się o Anglikach. Wiele lat później przenieśli się do... Londynu. Najwyraźniej zmieniając opinię, gdy wujek otrzymał propozycję ciepłej posadki w Ministerstwie Magii.

    — Jestem Szkotem, nie Francuzem. — Odłożył nożyk na bok, żeby zebrać w dłoń pokrojone równo korzonki i wrzucić je ostrożnie do gotującego się kociołka. — Z tego, co wiem, ty chyba również nie pochodzisz z Francji. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego w Hogwarcie nie nauczają żadnego języka obcego. Pewnie wtedy byłoby za dużo nauki na głowie.

    Spostrzegł, że nie posiada wystarczającej ilości suszonych fig, toteż odszedł na moment w celu ich odnalezienia. Dopiero po powrocie zastanowił się nad tym, co Valancy powiedziała odnośnie ślimaków. Osobliwy temat wybrała do rozmowy podczas lekcji eliksirów. Nawet zerknął kątem oka do podręcznika, sprawdzając, czy o czymś nie zapomniał. Na przykład o wspomnianych przez nią mięczakach. Ale nie. Wszystko, co potrzebne, znajdowało się przed nim.

    — Nie mam nic do ślimaków, jako dzieciak sam chciałem jednym być, więc z oczywistych względów nigdy ich nie jadłem — uśmiechnął się pod nosem do własnego wspomnienia, zebrawszy suszone figi w niewielki stos. — Dlaczego nagle zainteresowałaś się brzuchonogami?

    Usłyszał głos kolegi, więc przeniósł wzrok w jego stronę. Wyglądało na to, że on i Joanne zaczęli sprzeczać się o coś. Nie bardzo zrozumiał, czy chodzi o podkradnięcie jakiegoś składnika, zabrudzenie podręcznika, a może po prostu o wzajemną niechęć. Możliwe, że wszystko razem. Ellis był bardzo dobry z eliksirów, na pewno lepszy niż Caelan, choć Krukon wolał myśleć, iż są na takim samym poziomie. Nauczyciel nakazał im skupić się na warzeniu eliksiru, bo jeśli nie skończą do końca lekcji, to będą musieli zostać na przerwie i posprzątać po reszcie uczniów.

    Gdy Finnigan i Joanne zwrócili na siebie uwagę uczniów, Caelan przypomniał sobie o olbrzymim ślimaku, którego udało mu się ożywić kilka tygodni temu. Niemalże o nim zapomniał, słowa Edgeworth odnośnie jego stosunku do tych stworzeń nagle wydały mu się podejrzane. Jeszcze przed niecałą minutą sądził, że chciała nawiązać jakąkolwiek rozmowę i to był jedyny temat, jaki przyszedł jej do głowy. Nieco dziwne, ale nie niemożliwe...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zmarszczył brwi. Może coś widziała? Raczej nie podglądała go w pokoju wspólnym, wyczułby czyjeś spojrzenie i... zresztą po co miałaby się gdziekolwiek ukrywać? Paranoja. Odrzucił tę myśl. Mogła sobie, ot tak, pytać. Jednak warto ją wybadać. Jak postanowił, tak też spróbował uczynić:
      — Swoją drogą, skoro jesteśmy przy tym temacie, to... słyszałem, że jakiemuś uczniowi zdawało się, że widzi wielkiego ślimaka na ścianie. W naszym pokoju wspólnym. Prawdopodobnie wypił za dużo kremowego piwa.

      Po wypowiedzeniu tych słów, nieco uważniej przyjrzał się Valancy. Musiał obserwować jej reakcję, by dowiedzieć się, czy cokolwiek widziała.

      Usuń
  157. [Tak się chyba mówi. Albo coś mi się pomyliło. Cześć. :D]

    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  158. [To już chyba telepatia, jak myślimy i piszemy to samo, co nie? :) Żeby nie było - dopisek trochę zmieniłam, ale i tak telepatia jak się patrzy.
    Na cześć nigdy nie jest się za starym. :D]

    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  159. [To potrójne szczęście, takie, co rozumem nie ogarniesz, a jedynie odczuwasz :"D]


    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  160. [Czuję się, jakby mnie prześladowano... :D Nie wszystkie postacie mi wychodzą, niestety. Chyba im bardziej nieszczęśliwa, tym dłuższy ma żywot... teraz się zastanawiam, czy jeszcze jednego nieszczęśnika nie zrobić - już nawet notkę dla niego wymyślam - ale ten to będzie miał naprawdę ciężki żywot ;D Musiałabym jednak zdobyć informacje o konfliktach zbrojnych w Afryce, które mogłyby trwać do 2022 roku, a to już może być trudne :D]

    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  161. [Piszesz gdzieś jeszcze poza Kronikami?
    Trochę tak :c Może dlatego, że o szczęściu raczej za długo się pisać nie da, a może dlatego, że potrzebuję jakichś problemów u postaci, żeby można było pisać o tym, jak je nieudolnie próbuje rozwiązać :D
    Dzięki za informację (chociaż to bardzo smutna sprawa z tymi wojnami). Siedzisz w tym temacie, czy coś?]

    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  162. Relacje przepowiedni i odbijającej się w niej rzeczywistości wydawały się być biegiem zapętlonym, w którym nie było ani początku, ani końca — gdyby nie przepowiednia, nie zdarzyłaby się sytuacja z wróżby, lecz jeśli owa sytuacja nie miała mieć w ogóle miejsca, wtedy już na początku nie pojawiłaby się żadna wizja przyszłości. Alex nie rozumiał ich działania do końca, zawsze jednak zakładał z góry, iż to, co zobaczył, na pewno się wydarzy. Robił to, by uspokoić własne sumienie i nie zadręczać się potem, iż przez samo przekazanie informacji o przepowiedni stał się powodem, dla którego się spełniła.
    — Dobra, słuchaj — powiedział w końcu. — W dniu uzyskania praw pęknie kość, co będzie początkiem końca i końcem innego początku. Nim miną cztery miesiące krew rozleje się znów, barwiąc sierść czerwienią, pokazując swe kły. A teraz, ubiegając twoje ewentualne pytania, powiem ci, że nie mam pojęcia, o co w tym może chodzić.
    Westchnął cicho. Czekała go najgorsza część.
    — W wizji widziałem jedynie, jak upadasz. Świeciło słońce i w ogóle było ciepło. A potem ciemna noc, chlust krwi i taka potężna szczęka zwierzęcia, jakiegoś psa, wilka albo nie wiem czego... Naprawdę nie jestem w stanie ci powiedzieć, o co chodzi, ale jeśli mógłbym ci jakoś pomóc, to — zawahał się odrobinę — możemy o czymś pomyśleć.
    Zmarszczył delikatnie brwi, gdy zauważył, że dziewczyna nie wydaje się choćby w najmniejszym stopniu przerażona, a wręcz odwrotnie, jej twarz nie przedstawiała żadnych emocji. Rozluźnił się odrobinę, osądzając, że skoro Valancy nie przestraszyła się ani odrobinę, przepowiednia spełniła się w międzyczasie, najprawdopodobniej w czasie ostatniej bitwy. Do uzyskania kompletnego spokoju ducha potrzebował jeszcze tylko jednej informacji.
    — Kiedy masz urodziny? — zapytał po chwili, spoglądając na nią ponownie. Większość uczniów zdążyła już wyjść z Wielkiej Sali, a nieliczne wyjątki nieśpiesznie przemierzające hogwarckie korytarze spoglądali na nich nieco niewyraźnie; stali w drzwiach, blokując ich zamknięcie, a nic nie zapowiadało się, że mieli stamtąd szybko odejść. Chłopak rozejrzał się nawet wokół, jednocześnie zastanawiając się, gdzie mogli pójść, by uzyskać trochę prywatności.

    OdpowiedzUsuń
  163. [Boży, no nie wytrzymię XD Nie sądziłam, że przecinki są aż tak wielkim przestępstwem i uważam to za zabawne :D Odpowiem szczerze i bardzo przyjaźnie, że zasady umieszczania przecinków są dla mnie proste i ładnie proszę, by nie próbować nadinterpretacji tego co napisałam. Tym bardziej w celu poczuania mnie. Zostawiłaś swoją opinię i tyle. Zazwyczaj przecinki umieszcza się, pisząc na wyczucie, dlatego suche reguły czasem się z tym nie zgrają tak płynnie. Ja przecinek wstawiam przed każdym „że” i robię automatycznie. Tak mnie uczono i jeśli dokładnie pokazujesz mi, że ktoś popełnił błąd – okay, ale to i tak nie zmieni się z dnia na dzień, a jego „chyba, że” w karcie nie jest ogromną tragedią. Ona nie była jeszcze poprawiana, dlatego nie widzę sensu, aby się o takie głupoty za przeproszeniem wykłócać. Jeśli chodzi o „w którym” to chyba logicznym staje się fakt, gdzie on będzie, mam rację? Tutaj przy czytaniu jest to jasne. I tu wyszła nadinterpretacja mojej umiejętności wstawiania przecinków, bo mam wrażanie, że odmową poprawek poczułaś się zlekceważona, ale nie to miałam na celu ;p
    Dlatego ta umowność przypisu do domów również ma znaczenie. Cech charakteru jest więcej, ale nie bez powodu konkretne spośród nich są cenione bardziej. W przypadku Marcelusa jest nacisk na wątpienie ze strony Tiary Przydziału. Nie w tym nic ponad i zamykania w szufladkach postaci. W jego przypadku uwydatniają się i cechy Ślizgonów i Krukonów, stąd problem z konkretnym wrzuceniem do „worka” :)
    A ja niestety odpisuję na szybko, a karty Twoich postaci znam i obie są w Dowu Roweny, dlatego ten wybór jest znacznie utrudniony. Możesz dać mi trochę więcej czasu (przeczytam sobie karty ponownie na wykładzie) i napiszę Ci wtedy, która bardziej mi odpowiada pod względem tego czy mam jakiś zamysł na wątek. Nie pogardzę na pewno pomysłami, o ile masz czas takie przygotować.]

    Marcel

    OdpowiedzUsuń
  164. [Nie w tym rzecz, bo znów wyszła z tego niepotrzebna dyskusja, która świadczy tylko o tym, że jakoś naturalnie się nie rozumiemy. Niestety nie wiem z czego to wynika, bo dla mnie temat został skończony i dopisywanie mi cech, których nie przejawiam jest conajmniej nie na miejscu. Pozwolisz, że to wyjaśnię, aby nie było między nami niepotrzebnych niedopowiedzeń, domniemanego świadomego utrzymywania w błędach z mojej strony (i to wskazuje na dopatrywanie się dziury w całym) w Twojej opinii i jak wspominałam nadinterpretacji tego co zostało napisane :) Początkowo dodałam krótką odpowiedź w tej kwestii, a dostałam dłuższą odpowiedź, która w moim odczuciu miała wykazać moją niewiedzę – w 90% nietrafnie. Ta karta nie była jeszcze poprawiana, więc kłócenie się czy poszerzenie wiedzy o ten jeden przypadek przecinkowy jest zbędny. Szanuję znajomość i wiedzę, ale bez przesady. W tym przypadku chyba nie ma to większej różnicy, bo obie patrzymy na to w taki sposób, że chyba nawet próba zakończenia dyskusji kończy się kolejnymi wymianami poglądowymi, które zdają się nie wyjaśniać niczego. Ja nazwałam to wyrażeniem opinii, a Ty przekręciłaś to na nieznajomość zasad i dodałam więcej od siebie. W porządku – można i tak, ale nie dopisuj czegoś co nie zostało napisane z mojej strony ;) Można zwracać uwagę – nie widzę w tym problemu, ale rozciąganie rozmowy przez jeden przecinek w kolejnych wymianach komentarzy odautorskich to dla mnie przesada. W przyszłości będę wdzięczna, jeśli nie będziesz dopisywała mi własnych interpretacji lub odczuć, bo to nie pokrywa się z tym co zostało wcześniej przeze mnie napisane. Jak wspominałam wcześniej ta karta nie była poprawiana, więc tworzy się z takiej jednej banalnej kwestii napięta atmosferę i najwyraźniej bańka niedopowiedzeń, a niepotrzebnie. Za każdym razem dębieję jak widzę, że dopisujesz czemuś co miało temat dyskusyjny zamknąć zupełnie inne znaczenie i cechy, których nie przejawiam więc nie bardzo wiem o co chodzi i gdzie leży sprawa sporna, serio. Na tym bym też to zakończyła, bo pierwszy raz chyba zdarzyła mi się sytuacja, że ktoś źle interpretował moje słowa, dlatego lepiej skupić się na prowadzeniu wątków niż czymś podobnym. W końcu to autorzy dbają o dobrą atmosferę :)

    To też niekonieczne decyzja, która z postaci mi „pasuje“, a bardziej w tym, że nie lubię, kiedy ktoś pracuje na mnie i nie przepadam za przechodzeniem z pustymi rękoma, więc potrzebuje trochę więcej czasu, bo równie dobrze mogę znaleźć coś dla obojga. Sama lubię wyciągać propozycje, które możemy sobie śmiało połączyć lub wykluczyć na rzecz Twoich. Tak jest po prostu fair play, a na blogach każdy zasady ma swoje. Wbrew wszelkim pozorom jestem bardzo otwarta i ugodowa :)]

    M.

    OdpowiedzUsuń
  165. [Szczęście i problemy się nie wykluczają? W sumie, to zależy, jak zdefiniujemy szczęście...
    To Ty jeszcze w gimnazjum/liceum?
    Właściwie niewiele grupowców ostatnio działa, to fakt.
    Aha. Ja w sumie niby słyszę o różnych konfliktach i wojnach, ale nie jestem typem, co szpera po dziennikach i wszelkich serwisach informacyjnych, to i potem wiedza na te tematy niewielka.]

    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  166. [Już od kilku lat jestem zauroczona kobietą ze zdjęcia. Sama Zhang Ziyi niemal od razu przychodzi mi do głowy, jeśli ktoś rozmawia o najpiękniejszych aktorkach, i to już nie tylko Azjatyckich, ale w ogóle. Prześliczna, taka dziewczęca, ale jednocześnie kobieca, po prostu mój ideał. Nie przyszłam tu jednak tylko po to, by rozprawiać na temat urody, ale też z dwiema innymi sprawami:
    1) Czy masz może ochotę (bardziej czas) na kolejny wątek? Mam do obsadzenia kilka rólek, ale zanim je przedstawię, chciałabym wiedzieć, czy w ogóle popiszemy. Co do wyboru postaci, skłaniam się ku Valancy, bo ją zwyczajnie bardziej lubię.
    2) A jak Ty interpretujesz Mei? :)]

    OdpowiedzUsuń
  167. [Dziewczyna czeka na księcia z bajki, wspaniałe życie, fajerwerki i odrzuca wszystkich wokół siebie, bo wydaje jej się, że oni tkwią w tej szarej rzeczywistości, której ona zwyczajnie nie chce. Też mnie bardzo drażnią postacie takich nijakich, typowych i łagodnych dziewczątek — to jest jak z tymi ludźmi, o których możesz powiedzieć tylko to, że są mili. "No taka, no, miła jest", czyli żadna, nie wyróżniająca się w jakiekolwiek sposób, nie przyciągająca nawet troszeczkę. Nie, nie, nie, nie lubimy :D
    Co do wątku, to... Poszukuję kogoś, kto wyprowadzi Mei z równowagi. Chciałabym, żeby pierwszy raz jakaś osoba sprawiła, by ta skorupa, w której Wang się schowała, popękała chociaż odrobinę, a ona nabrała do płuc świeżego powietrza, skonfrontowała się ze swoim charakterem. Najbardziej widzę tę sytuację podczas zwykłej rozmowy, gdzie dziewczyna poprzez napieranie przez swego rozmówce wreszcie wybucha, pokazuje pazur. Zanim orientuje się, co właśnie zrobiła, całe towarzystwo zwraca na nią uwagę, a ona zamiast schować się w sobie, unosi się jeszcze większą wściekłością. Tylko to bym zostawiła jako ostatnią scenę wątku, taki punkt kulminacyjny, a zaczęła od czegoś prostego — może niech nasze panny zostaną parą w jakimś miesięcznym projekcie z któregoś przedmiotu, przez co będą musiały spędzać ze sobą więcej czasu?]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Ach, i musisz mi jedno wybaczyć. Jak pewnie zauważyłaś, nie lubię się rozpisywać, a moje odpowiedzi są zazwyczaj dość krótkie... Mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza.]

      Usuń
  168. A, tak, czyli nici z jego małego podstępu. Nie dość, że nie wiedział, co teraz powiedzieć, to na dodatek wytrącił sobie broń z ręki. Nie będzie mógł udawać nieświadomego istnienia ożywionego malunku. Z drugiej strony, wciąż naiwnie sądził, iż olbrzymi ślimak zniknął dawno temu. W porządku, widziała więc, aczkolwiek... coś w jej twarzy podpowiadało mu bycie ostrożnym. Wprawdzie trudno było odczytać jakieś emocje Valancy, wyglądała raczej normalnie. Znaczy, tak, jak ją zwykle widywał. Ale nie chciał, by ktokolwiek wiedział o stosowaniu przez niego zaklęcia ożywania na swoich rysunkach.

    — Och, musiałaś się zdziwić, widząc ślimaka na ścianie? Twoje współlokatorki też go widziały? Mam nadzieję, że żadna z was nie była zbyt przestraszona. O ile dobrze wiem, nie należał do najmniejszych. — Jeszcze nie miał zamiaru przyznawać się do bycia autorem tegoż widoku. Bezpieczniej i mądrzej najpierw uzyskać informację o tym, jak wówczas zareagowała. Grał na tak zwaną zwłokę, mieszając co jakiś czas w kociołku. Ton jego głosu nie zdradzał absolutnie niczego. Nawet słowa, które teoretycznie wyrażały niejaką troskę o stan psychiczny Krukonek, brzmiały zwyczajnie.

    Wyglądał na niewzruszonego, bo tak w sumie... Dlaczego miałoby być inaczej? Nie zaczęła mu grozić rzuceniem jakimś nieprzyjemnym zaklęciem w ramach zemsty za przestraszenie oślizgłym stworzeniem kilkukrotnie większym niż w rzeczywistości, a to oznaczało, że dziewczyna nie ma pojęcia, kto jest autorem. Pamiętał także, że nasłuchiwał przez dłuższy moment okrzyków przerażenia, ale ani jeden nie dobiegł do jego uszu. Więc nie było tak źle.

    Kiedy zwrócił wzrok przed siebie, napotkał karcące spojrzenie nauczyciela. Z jego miny wynikało: mniej gadaj, więcej mieszaj. Toteż Krukon wreszcie nachylił się nad wielkim garnkiem, by skontrolować swoją pracę. Na zmianę dosyć energicznie zamieszał wielką łychą w prawo i lewo, powtarzając tę czynność parokrotnie w ciągu trzech minut. Nie uczynił tak, jak nakazywała mikstura w książce. W podręczniku zalecono mieszanie ruchem zgodnym ze wskazówkami zegara, a Caelan, zwiększywszy ogień, postąpił inaczej. Z jego doświadczenia wynikało, że przy niektórych eliksirach, ten sposób powodował szybsze uwarzenie. A zależało mu na tym, żeby skończyć jako pierwszy, a przynajmniej drugi, bo Finnigan pewnie go wyprzedzi. Jak prawie zawsze. No, może drobny konflikt z Joanne stanie Gryfonowi na drodze.

    Zawartość kociołka niebezpiecznie zabulgotała po dodaniu kolejnego składnika. Caelan przez sekundę myślał, iż dojdzie do niechcianej reakcji i zaraz coś mu pluśnie na twarz. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Bulgotanie szybko ustało, a eliksir przybrał żółtawą barwę. Jeszcze pokruszyć kieł węża, dodać dwie, a nie jedną kroplę krwi nietoperza (w tym przypadku pewności nie miał) i potem już tylko czekać aż wszystkie elementy dobrze połączą się ze sobą. Co jakiś czas zerkał na Valancy, chcąc ocenić jej postępy. Darował sobie chamskie zaglądanie do wnętrza nieswojego naczynia, choć ciekawiło go, czy uzyskała intensywną barwę.

    — Ten, kto ożywił tego ślimaka, musiał to zrobić nieumyślnie. Znaczy... tak słyszałem. Miał odpowiadać naturalnemu rozmiarowi, ale coś poszło nie tak. Każdemu czasem zdarzy się drobny incydent z zaklęciem — powiedział, odszukawszy uprzednio wzrokiem profesora. Mężczyzna stał przy jednym z uczniów.

    Caelan wyprostował się po odstawieniu fiolki z krwią nietoperza. Nieco rozluźnił mocno związany krawat. To był jego siódmy rok w Hogwarcie, ale nadal nie cierpiał przymusu noszenia mundurka. Przynajmniej całkiem nieźle się w nim prezentował. Zerknął na Edgeworth i niepewnie spytał:

    — Szybko zniknął, co?

    Czułby się trochę skruszony, wiedząc, że jego stwór ją wystraszył. Ciekawe, jak przyjmie wiadomość o pojawianiu się ślimaka w różnych miejscach na przestrzeni ostatnich tygodni. Może poczuje się winny, mimo faktu, iż o niczym nie wiedział.

    OdpowiedzUsuń
  169. [A po co je rozpoznawać? Niech sobie po prostu będzie. :)
    Co ciekawego studiujesz, jeśli mogę zapytać?
    Wolisz pisać z chłopakiem czy z dziewczyną? Gdzieś mi się rzuciło w oczy, że masz mało wątków Radleyem, to możemy pójść w tę stronę... Tylko nie wiem, czy chciałabyś z Adasiem, czy z Sorchą; ta druga w sumie ma już sporo wątków... ale z drugiej strony fajnie mi się nią pisze, więc Tobie zostawiam decyzję :D]


    Adam Griffin

    OdpowiedzUsuń
  170. — Mój żart? — spytał zaskoczony i owe zaskoczenie znalazło odzwierciedlenie w jego niebieskich oczach. — Z nikogo sobie ostatnio nie żartowałem. A już na pewno nie w taki sposób. Nigdy nie wykorzystałbym do tego celu, jak to nazwałaś, potwornego ślimaka — dodał niemal urażonym tonem głosu.

    Zapanowawszy nad własną mimiką, postanowił jednak po raz kolejny zajrzeć do kociołka. Z wnętrza nie dobiegały żadne podejrzane dźwięki, konsystencja wydawała się być odpowiednio gęsta; ani za gęsta, ani za rzadka, miał nadzieję, że w sam raz. Zamiast kontynuować temat, skupił swe myśli na dokończeniu dzisiejszego eliksiru. Skoro miał skończyć przed dzwonkiem, należało odnaleźć potencjalne błędy i je natychmiast skorygować. Albo spróbować naprawiać i ponieść porażkę, czasem dochodziło do pomyłki z jego strony, do czego potrafił się przyznać. Nie sądził, by przy tej miksturze doszło do uchybienia, ale nigdy nie można wykluczyć takiej opcji. Caelan był człowiekiem, który lubił eksperymentować, a każdy eksperyment polegał na przeprowadzeniu wielu prób i wyciąganiu możliwie jak największej ilości wniosków, by osiągnąć pożądany efekt. Nie bał się złych wyników, bo ze wszystkich doświadczeń — naukowych czy życiowych — potrafił wyciągnąć jakąś pozytywną wiedzę.

    Choć nie chciał pokazać, iż w pewien sposób uraziła go bezpodstawnym oskarżeniem, to swoim milczeniem dawał odczuć nagłe zdystansowanie. Do Valancy i ożywionego obrazka. Przestał zadawać pytania, nawet nie zwrócił uwagi na nieudzielenie przez nią odpowiedzi. Zmarszczył brwi, nachyliwszy się nad podręcznikiem. Palcem wskazującym wodził po szorstkim papierze zgodnie z tempem rozczytywania najważniejszych punktów. Sprawdzał, co nakazano dodać, a co mógł pominąć. Miał to do siebie, że za pierwszym razem, gdy widział przepis na magiczny napój, czytał szybko, czyli nieuważnie; wyłapywał składniki, sposób postępowania i zaczynał działać. Do książki zaglądał tylko od czasu do czasu. Prawpodobnie posiadał tę tak zwaną dobrą pamięć.

    Ciężko określić czym był bardziej urażony... Wmawianiem mu, że uknuł dowcip niskich lotów czy określeniem jego ślimaka przymiotnikiem potworny. Co jak co, ale potworny to on nie był, czego nie omieszkał skomentować w myślach. Wyszedł mu ten ślimak! A że zdecydowanie za duży...? Szczegół. No, doprawdy, słowa Valancy odebrał bardziej w kategoriach "nie podoba się wykonanie, więc nazwie paskudnym" aniżeli "wielki ożywiony stwór-prześladowca napędził jej stracha". Caelana cechowała nadwrażliwość wyłącznie w temacie sztuki, czy może ogólnie pojętego piękna. Jeśli jemu coś się podobało, to automatycznie uważał, że inni ludzie powinni tak samo docenić tę rzecz lub stworzenie.

    Nie patrząc na dziewczynę, mruknął beznamiętne zaraz wracam, na wypadek, gdyby pomyślała sobie, że przed nią ucieka. Na pewno nie zostawi ślimaka. Znaczy, ten tego... Nie zostawi Edgeworth samej z tym problemem! Podszedł do Finnigana, by ocenić jego postępy w przypadku obecności kogoś takiego, jak Joanne. Nauczyciel spojrzał na nich, mówiąc do Caelana:
    — Już, już. Panie Abernathy, proszę wracać do panny Edgeworth! Pan Finnigan na pewno dobrze sobie radzi.
    Joanne uniosła kącik ust w złośliwym uśmiechu.
    — Pan Finnigan zdawał się tęsknić za kolegą.

    Więc nie udało się zadać szybkiego pytania niezwiązanego z trwającymi zajęciami. Krukon wrócił na swoje miejsce i po raz drugi poszarpał za krawat, tym razem, żeby doprowadzić go do stanu poprzedniego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Już dawno wyrosłem z głupich dowcipów. Choć nigdy nie przodowałem w tej dziedzinie, to zaręczam, że jestem w stanie wymyślić coś lepszego niż nienaturalnych rozmiarów ślimak, który tak swoją drogą, nie był wcale przerażający. — Raczył wreszcie się odezwać. Dopiero wtedy na nią popatrzył. — Po lekcjach pokażesz mi, gdzie go ostatnio widziałaś. Będziesz mi musiała także wytłumaczyć, w jakich okolicznościach i miejscach się pojawiał.

      Nie bardzo miał pomysł na rozprawienie się z zaczarowanym ślimakiem... Zaczarowanym rysunkowym ślimakiem, ale na pewno istniało jakieś rozwiązanie. Wspólnymi siłami powinni tego dokonać, chociaż jego aktualny plan zakładał samodzielne działanie.
      Jednego był bowiem pewien — Valancy nie będzie zaliczać się do fanek jego twórczości, skoro pierwszy z zaprezentowanych rysunków ją przestraszył i prześladował.

      Usuń
  171. Dash interesował się wieloma szemranymi rzeczami. Miał nawet swoją małą bazę na Nokturnie w Londynie, o której nikomu nie mówił, aż do momentu, kiedy postanowił przekazać ją w spadku pewnemu zapalonemu detektywowi, bratu Billy'ego. Pod koniec szóstej klasy rozeszła się plotka, że Vaughn interesuje się także okultystycznymi sprawami. Jemu otoczka okultysty, którego należy się bać, nie przeszkadzała, ale zaczął się zastanawiać: czy lalki, którymi jako brzuchomówca się zajmował, mogły być czymś więcej niż hobby? Czy nie były tylko bezużytecznymi kukłami, którymi można zabawiać czarodziejów, którzy o mugolskiej magii wiedzieli guzik z pętelką? Najtrudniej było wpaść na to, co z tymi lalkami można zrobić. Tutaj Dash musiał powrócić do swoich strachów z dzieciństwa i ponownie się z nimi zmierzyć. Przez długi czas zastanawiał się, czy jeśli znajdzie sposób na ożywienie choćby jednej swojej kukiełki, czy ona przyda mu się na coś, czy zmarnowałby tylko czas?
    Z uwagi na to, że świadome marnowanie czasu nie leżało w jego naturze, Puchon postanowił działać. Ponieważ nie był zbyt biegły w zaklęciach, zwrócił się z prośbą do swojej dobrej znajomej, która w tej dziedzinie osiągała znacznie lepsze wyniki. Pomogła mu, ale również przestrzegła, bo chociaż nie jest to jeszcze czarna magia, ożywianie przedmiotów nie należy do tradycyjnego nurtu, a największą cenę może przypłacić ten, kto użyje tego do złych celów. Ostrzeżenia dziewczyny oczywiście tylko go nakręcały, a najbardziej ekscytujący był moment, w którym ciągiem skomplikowanych zaklęć, udało się "ożywić" jedną z lalek. Właściwie jedyne, co zrobiła, to przechyliła głowę, ale z czasem umiała co raz więcej. Pewnego dnia Dash zaczął uczyć ją słów, bo lalka potrafiła wydawać dźwięki; było to dla chłopaka niekomfortowe doświadczenie i jednocześnie tak ekscytujące, że nie potrafił już tego zatrzymać. Wiedział, że razem z Laurą, która mu pomogła z zaklęciami, stanęli na progu czegoś wielkiego i że jednym fałszywym ruchem mogą wszystko zaprzepaścić. Niestety Dash rzadko kiedy wiedział, że nie jest zobligowany do przekraczania ustalonej granicy, nawet jeśli teoretycznie może to zrobić. Konsekwencje jego czynów rozłożyły się w czasie w taki sposób, że jeszcze na początku grudnia bieżącego roku nie miał czym się martwić, na swoje szczęście. W nieszczęściu.
    Lalki służyły mu do szpiegowania ludzi. Szpiegostwo było profesją mało elegancką i mało kto się jej podejmował w czasach pokoju, a już zwłaszcza po wojnach i bitwach, kiedy ludzie mieli dosyć wszelakiego kanciarstwa – chcieli po prostu zacząć żyć. Dash odczuł walkę z siłami ciemności, ale po swojemu, a z uwagi na to, że miał w tym czasie inne zmartwienia, właściwie był od tego całego ambarasu zupełnie odcięty. To znaczy prawie zupełnie, bo przez jakiś czas użyczał swoich marionetek do podsłuchiwania uczniów, chociaż właściwie sam nigdy nie opowiedział się po żadnej ze stron konfliktu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku lalki działały jak należy; rozstawione w niby-przypadkowych miejscach po całym zamku, podglądały i zapamiętywały nawet całe rozmowy tych, którzy obok nich choćby przechodzili. Później Dash wracał w te miejsca i słuchał, co kukły mają do powiedzenia. W jednej rzeczy sam je przypominał – nigdy nie korzystał z notatnika, aby coś zapisać, zresztą uważał to za dość niebezpieczne posunięcie. Cechowała go fenomenalna pamięć. Bezbłędnie potrafił zapamiętywać dowolne ciągi liczb i wyrazów, a nawet ustawienie w pokoju, który mignął mu tylko w chwili, w której zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem. To, co dla zwykłego człowieka mogło być irytujące na co dzień, ale Dashowi zdecydowanie sprzyjało. Chociaż miało to też swoje słabe strony – na przykład, nie mógł robić dwóch rzeczy jednocześnie, jeść i czytać, a kiedy ktoś kaszlnął podczas opowiadania historii, on nie był w stanie jej dobrze zapamiętać, chociaż w normalnych warunkach nie miałby z tym najmniejszego problemu.
      W pewnym momencie lalki przestały działać poprawnie, a ci, dla których Dash je użyczał, zaczęli się na niego gniewać. Bez trudu Puchon trafiał do miejsc, w których je wcześniej zostawiał. Lalki nie potrafiły wykonywać pełnych ruchów, co najwyżej drżeć delikatnie, ale nie było mowy o tym, aby same się przesunęły.Ktoś przesuwał je celowo, jedną po drugiej, w taki sposób, żeby wszystko co widziały, było kamienną ścianą. Zezłościło to Dasha, gdyż lalki nie potrafiły rozróżniać głosów, natomiast do tej pory łatwo było zorientować się, kto co mówił, po wyglądzie, który opisywały. Ponadto, żadna z kukieł nie potrafiła powiedzieć, kto ją odwrócił, a więc sprawca zamieszania pozostawał nieuchwytny jak wiatr przez jakiś czas.
      W końcu Dash miał tego serdecznie dość. Nie po to z Laurą pracowali nad największym czarodziejskim wynalazkiem dwudziestego pierwszego wieku, żeby jakiś wredny chochlik utrudniał im wykorzystanie go. Przede wszystkim postanowił ulepszyć swoje marionetki, aby rozpoznawały głosy, ale póki co, sprawiały wrażenie dość prymitywnych, jak ludzie w fazie niemowlęctwa, albo papugi, które ptasim móżdżkiem nie pojmują jeszcze niektórych rzeczy. Postanowił zasadzić się na tajemniczą osobę, która z jakichś powodów chciała z nim zadrzeć. Nie miał co prawda peleryny niewidki, ale jedną lalkę posadził w takim miejscu, aby samemu móc spokojnie wyglądać zza rogu i obserwować przebieg zdarzeń. Miał dużo czasu, odkąd większość nieobecności na lekcji mógł usprawiedliwić sprawami prefekta, a nocne włóczęgostwo to już w ogóle przecież – to mógł podciągnąć zawsze i wszędzie pod patrol sumiennego, wzorowego ucznia, który pilnuje porządku w szkole.
      Kiedy czekał na to, aż ktoś pojawi się na horyzoncie zdarzeń, bawił się metalowymi kulkami, które dostał w jakimś mugolskim kiosku. Kulki były dwie i nie służyły do niczego, ale zestresowanej osobie mogły pomóc, jeśli nie wiedziała, co zrobić z rękami. Dash lubił mieć przy sobie te kulki, ale nie był nerwowy, chociaż często się zapominał, jakby zabawa nimi mogła być bardziej fascynująca od rzeczywistości. Chował je do kieszeni dopiero wtedy, gdy coś wyrwało go z tych przemyśleń.
      Tak jak wtedy – zamyślił się znowu nad tym, co ostatnio tak go trapiło, także na obecność drugiej osoby zareagował dopiero, kiedy nagle jej kroki ucichły. Ostrożnie wyjrzał zza rogu, nie przewidując jeszcze, kogo zobaczy, ani na pewno nie pomyślał, że jedna z kulek wyślizgnie mu się z ręki i potoczy się po posadzce, mogąc zwracać uwagę kogoś, kto zapewne myślał, że jest na korytarzu sam. W tej sytuacji Dash zastygł w bezruchu, czekając na to, co się wydarzy.

      Usuń
    2. [Najpierw niech będą podchody, to znaczy on niby będzie na jej tropie, ona zawsze będzie mu jakoś umykała. Potem wejdziemy z jakąś akcją w Zakazanym Lesie. Pewnie domyślasz się też już, że z kukiełkami Dasha będą problemy, to też możemy później wykorzystać w wątku.
      I oczywiście dziękuję Ci za anielską cierpliwość, którą wobec mnie się wykazujesz, mimo wielkich cierpień jakich musiałaś doznać po moim odejściu :D]

      Usuń
  172. [Jego niespójność wynika z tego, jaki był i jaki chciałby być. To jego upieranie się przy własnym indywidualizmie jest po to zaznaczone, żeby pokazać, że usilnie próbuje on być kimś kim nie jest, być może nie doceniając samego siebie. Wartości, które wyniósł z domu, a o których nie chciałam pisać w karcie, są przejęte po ojcu, który nigdy niczego nie osiągnął, a poczucie bezsilności towarzyszące Maynardowi jest dlatego, że do uzyskania pełnoletności czuł niemoc wobec tego co działo się w domu. Jeśli chodzi o sprzeczności, to oczywiście jest ich pełen, ale w większej mierze sam sobie wmawia, np. że nie potrzebuje innych ludzi, natomiast faktycznie lepiej mu się żyje, kiedy nie czuje się oceniany. Jest oczywiście bardzo wrażliwy, blabla, ale chyba najciekawsza jest w nim chęć ciągłej zmiany, ponieważ z jednej strony chciałby radzić sobie sam, ale nie potrafi zaakceptować tego jaki jest i co rusz potrzebuje nowego autorytetu. Zdecydowanie jest antypatyczny, należy również wziąć poprawkę na to, że to, co mówi o sobie, nie musi mieć odbicia w rzeczywistości, bo przecież to jak każdy siebie postrzega, jest bardzo subiektywne. Trudno to zrozumieć, bo sam tworzy sobie problemy, robi z siebie takiego męczennika, a to, co mu się nie udaje, zrzuca na karb swoich nieszczęść gdzieś w domu uświadczonych. Narracja pierwszoosobowa nie jest tutaj przypadkowa, ale mi znacznie lepiej pisze się w trzeciej osobie, więc można liczyć na to, że wszystko wyklaruje się w wątkach. Wolałabym nie musieć wszystkiego tłumaczyć od razu, może powinnam była napisać trochę krótszą kartę :v]

    Halah

    OdpowiedzUsuń
  173. [Już pisałem, że Marksonowie podróżują w czasie i w przestrzeni. I nikogo nie usuwam, absolutnie!]

    OdpowiedzUsuń
  174. — Tak, wszystkiego najlepszego — mruknął niewyraźnie.
    Nie odzywał się przez krótką chwilę, dając dziewczynie czas do namysłu i zastanowienia się nad sensem przepowiedni. Jednocześnie zaczął rozwodzić się (oczywiście w głowie, nie na głos), jak zareagowałby, gdyby ktokolwiek wywróżył mu coś, co w jakiś sposób mogło nawiązywać do jego śmierci. W końcu fragment o krwi i pysku, sugerujący najpewniej jakiś wypadek, nie wydawał się zbytnio optymistyczny, bynajmniej nie dla Valancy. Stratford prawdopodobnie przeraziłby się nie na żarty, wysłuchując informacji o bliskim spotkaniu z jakimś potworem szczerzącym do niego kły.
    — Nie znam przypadku, w którym rejestrowana przepowiednia się nie sprawdziła. Bo o takich nierejestrowanych niczego powiedzieć nie można. Znaczy — przerwał na moment, by westchnąć cicho — to w ogóle jest całkiem bezsensowne. Weźmy samą przepowiednie o tobie. Teoretycznie to musiało się już wydarzyć w przyszłości, dlatego ja mogę to zobaczyć, ale z drugiej strony to by znaczyło, iż całym światem rządzi przeznaczenie, co zwyczajnie wydaje się mało prawdopodobne. W tym wypadku nie moglibyśmy nic zrobić, tylko czekać.
    Alex skinął głową w stronę korytarza prowadzącego do wyjścia na wiadukt, bo nad ramieniem dziewczyny dostrzegł zbliżającego się powoli ducha Edmunda Grubba, z którym to nigdy nie pozostawał w przyjaznych stosunkach — odkąd ten zatrzymał go kilka lat temu przed wyjściem z Wielkiej Sali, chłopak omijał go szerokim łukiem. Do tej pory pamiętał strach, jaki go ogarnął, gdy zjawa rzekła, iż go stamtąd nie wypuści. Narobił takiego rabanu, że prawdopodobnie w całym zamku słychać było jego krzyki.
    — Miałaś kiedykolwiek jakąś styczność z wilkołakiem? — zapytał po chwili, sadowiąc się na kamiennej ławce przy ścianie. Mieli szczęście, bo akurat nikt o tej porze nie spacerował tym korytarzem, byli sami.


    [No właśnie dlatego ją wybrałam, ale nie sądziłam, że tak szybko się zorientujesz :/
    Niech będzie w takim razie z zielarstwa. Mei do lekcji nie przykłada się jakoś szczególnie, jednak kompletnym nieukiem też nie jest, ale na potrzeby wątku możemy zrobić tak, że akurat do tej lekcji przygotuje się w stu procentach — w końcu trzeba będzie się dobrać w pary. I w trakcie dyskutowania na temat ich prezentacji może dojść do jakiegoś zgrzytu, zetknięcia różnych opinii. Pasowałoby mi w sumie, gdyby Wang źle zaciągnęła informacje, a jej wybuch w wyniku tego byłby kompletnie bezsensowny, ale wtedy Valancy musiałaby ją troszkę ponaciskać (na przykład przegadać, nie dać jej skończyć, stwierdzić, że coś jest głupie — duma, i te sprawy), co pasuje, skoro przoduje w tym przedmiocie.
    Jeśli żadnych poprawek nie wprowadzasz, daj znać, to nam zacznę.
    + dwusetny komentarz, jej! :D]

    OdpowiedzUsuń