15 kwietnia 2015

Patchwork sierścią zszyty

I.

Kiedy padła na kolana i pochyliła głowę, jej włosy zamiatały bruk. Nasze wspomnienia mają zapach, powiedział kiedyś Fenton i Valancy musiała przyznać mu rację. Wiedziała, że za kilka lat zapomni, pod jakim kątem na ulicę padała ślina kapiąca z jej rozchylonych warg, jak drżało jej ciało, jak brzmiała krew szumiąca w uszach i jakie barwy przybrał świat, ale zawsze będzie potrafiła przypomnieć sobie smród tak dokładnie otaczający ciało, że nawet późniejszy półgodzinny prysznic nie zmył go całkowicie. Będzie też pamiętała cierpki posmak w ustach i niepokój, który odczuła, gdy spojrzała na siebie samą.
To była ona. Zniewolona, schwytana. Skakała, warczała i gryzła metalowe pręty. Błyskała ślepiami i szczerzyła kły, ukazując czarne dziąsła. Gdyby znała ludzkie słowa, mówiłaby o zemście i zewie krwi.
Zamknęła oczy, a kiedy ponownie je otworzyła, odkryła, że kuca przed klatką i wcale nie patrzy na siebie samą, ale na zamkniętego wilczka. Zapchlone szczenię noszące na wychudzonym ciele ślady tortur. Krążyło po uwięzi, wściekle ujadając, a wraz z nim wył skulony w kącie człowiek. Valancy tak bardzo nie chciała go dostrzec, że nie zobaczyła go od razu, a kiedy w końcu zdała sobie sprawę z jego obecności, zapomniała jak się oddycha. Patrzyła na okaleczonego mężczyznę, którego oblepiała warstwa brudu tak gruba, że widoczna gołym okiem. Zdołałaby policzyć jego żebra. Miał na sobie jedynie niewiadomego koloru przepaskę biodrową, której celem było bardziej zapewnienie komfortu przechodniom niż zagwarantowanie resztek intymności. Mogłaby przysiąc, że w pewnym momencie zauważyła chodzące po skołtunionych włosach i długiej brodzie robaki. A kiedy wreszcie zaczerpnęła powietrza, do nozdrzy doleciał tak intensywny odór zepsutego jedzenia, moczu, fekaliów i plwocin, że zebrało jej się na mdłości. Nie wiedząc, co robi, wyciągnęła rękę, a i wilk, i człowiek, który przypominał bardziej zwierzę, doskoczyli do prętów, jakby zamierzali sięgnąć dłoni i poodgryzać wszystkie palce.
Valancy cofnęła się. Stojący przy klatce mężczyzna zaczął coś mówić, ale nie słuchała go. Nie musiała poznawać tych słów, by zrozumieć, co tu się dzieje. Fenton często opowiadał o takich sytuacjach.
Nosili na sobie przekleństwo, którego nie mogli zdjąć. Gdyby decyzja należała do nich, nie staliby się ofiarami, lecz nie mieli na to wpływu. Mogli za to zadecydować o sposobie radzenia sobie z klątwą. Jedni pogrążali się w rozpaczy, inni starali się żyć po staremu. Byli i tacy, którzy podejmowali walkę, którzy nie ustawali w poszukiwaniach remedium. Niektórzy odrzucali człowieczeństwo i zwierzęcy pierwiastek próbowali rozszerzyć na całych siebie. Więc były stada, niszczycielskie watahy, łączące ludzkie okrucieństwo ze zwierzęcym instynktem. Najgorsi byli przywódcy. Porywali niewinne dzieci i zarażali je, by móc w chłonne umysły wtłaczać niszczycielskie idee. Były też służby, które zajmowały się wykrywaniem, śledzeniem i zdobywaniem informacji o takich grupach, by potem móc je niszczyć, a członków oddawać w ręce władz. Lecz byli również tacy, którzy łapali pojedyncze istoty, by więzić je, upokarzać publicznie dla własnej uciechy, a potem sprzedawać. W średniowieczu tańczyły niedźwiedzie, dzisiaj zabawiać stłoczonych w podejrzanych miejscach czarodziejów miały więzione srebrem wilkołaki.
Gdyby Fenton to zobaczył, wpadłby w szał i w proch rozniósłby wszystko, co znajdowało się pod ręką. A potem spojrzałby na Valancy i zamiast zezłościć się, całym sobą dałby do zrozumienia, jak bardzo zawiedziony jest tym, że dziewczyna odwiedziła Nokturn. Ale Fentona tu nie było, więc Valancy wpatrywała się w schwytanego wilkołaka. A kiedy ich oczy spotkały się, wiszący na szyi łańcuszek zaczął nagle jej ciążyć, a schowana pod koszulką ozdoba rozgrzała się tak, że zaczęła parzyć. Wyciągnęła spod bluzki duży, ciemny, brzydki sygnet, a wtedy poczuła, jak do jej strachu dołącza strach nagle uciszonych więźniów.
Uciekła.


II.

Zatrważająca cisza w pomieszczeniu pulsującym magią została zakłócona przez dźwięk otwieranych drzwi. Valancy weszła do środka i zatrzymała się na progu. Do tej pory była tutaj kilka razy w życiu, ostatni raz przed siedmioma laty. Nic się nie zmieniło. Jedynym obiektem w ciemnej, ciasnej komnacie była stojąca w centrum potężna klatka. Po chwili zawahania Valancy podeszła do niej i zacisnęła ręce na srebrnych prętach. Czując chłód metalu, westchnęła i zamknęła oczy. Natychmiast pod powiekami ujrzała miotaną szałem bestię, której agresja wzmagana była niemożnością wyjścia z więzienia. Nie mając w zasięgu łap, pazurów, szczęk nikogo i niczego, atakowała samą siebie. Obraz utrzymany był w rdzawoczerwono-szarych barwach. Nienawiść i ból były tak ogromne, że Valancy miała wrażenie, że nawet teraz, tutaj, czuje je. Fizycznie. Namacalnie.
Otworzyła oczy. Była sama. Wiedziała, że w tym miejscu działały silne zaklęcia obronne, ale wiedziała również, że gdzieś znajdowała się dziura. Pomieszczenie powinno być dźwiękoszczelne, a Valancy pamiętała, jak jedną noc każdego miesiąca spędzała, na wznak leżąc na łóżku i wsłuchując się w nieludzkie odgłosy dochodzące z podziemia. Do dźwięków dołączał jej szloch.
Przez chwilę widziała na posadzce kałużę krwi, ale po kilkukrotnym zamruganiu obraz znikł, a podłoga na powrót stała się sterylne czysta. Valancy odetchnęła i opuściła komnatę.
Fentona znalazła w kuchni. Siedział przy stole i czytał gazetę. Pogrążył się w lekturze do tego stopnia, że zapomniał o kubku zaparzonej herbaty. Wróciwszy do domu na święta, Valancy z zaskoczeniem zobaczyła, że Fenton całkowicie już posiwiał, na co było stanowczo zbyt wcześnie. Tego lata nie dostrzegła jednak w jego czuprynie ani jednego szarego włosa. Długo nie mogła przyzwyczaić się do jego gładko ogolonej głowy. W oswojeniu się nie pomagała też broda, którą Fenton zapuścił pierwszy raz w życiu. Ciemny zarost błyszczał rudawo, gdy wpadały w niego promienie słoneczne.
– O, cześć – powiedziała wesoło Valancy, udając zaskoczenie, jakby nie widziała Fentona kilkadziesiąt minut wcześniej.
– O, cześć – odparł tym samym tonem. Oderwawszy się od czytania, zapytał: – Co słychać?
– Muchy.
Po kuchni latały duże, leniwe owady. Jeden z nich, niezwykle bezczelny, zaczął nieśpieszną wędrówkę po ramieniu Valancy. Dziewczyna chciała go uderzyć, ale mucha była szybsza i odleciała, zanim spadł na nią cios. Tym razem wylądowała na blacie, na gazecie Fentona. Mężczyzna uniósł rękę i zaczął powoli ją opuszczać, imitując ruch opadającego liścia. Przyśpieszył na samym końcu i nakrył muchę dłonią. Uwięziwszy ją w obu rękach, wstał i wypuścił owada za okno.
Valancy podeszła do niego. Na parapecie siedziała kolejna mucha. Skorzystawszy ze sposobu Fentona, Valancy schwytała ją i zmiażdżyła.
– Hej! – zaprotestował Fenton. – A jeśli to był animag?
– Och, nie! – Dramatyczny okrzyk poniósł się po pokoju. – Jakie to szczęście, że dopiero jutro skończę siedemnaście lat. Może niepełnoletnią osądzą łagodniej...
– Jakie to szczęście, że jeszcze dzisiaj mogę rozkazać ci wrócić przed północą.
– To bezcelowe. Wrócę, wybije północ, będę mogła wyjść. À propos, czas na mnie.
– Uważaj na siebie.
– Lecę.
– Leć.


Małpy wybrały ciekawy sposób na życie. Wszędobylskie, głośne i natrętne, terroryzowały ludzi, wymuszając jedzenie. Kradły pożywienie, przez okna i balkony włamywały się do mieszkań, łaziły za turystami. W tym wszystkim miały szczęście, że należały do grupy zwierząt czczonych przez Hindusów. Odgórnie przydzielona świętość dawała małpom immunitet, ale o ile Hindusi nie mogliby ich zabić, o tyle nie wahali się przed brutalnym ich odpychaniem.
Valancy była przekonana, że nie cierpiała małp, które zdążyły napsuć jej wiele krwi. A potem, gdy przyjechała do Hogwartu, ze zdziwieniem odkryła, że czasem brakuje jej tych piekielnych istot. Jednak teraz, gdy wróciła do Shimli, zamiast powitać rezusy z otwartymi ramionami, zaopatrzyła się w kij służący do ich odpędzania. Siedząc nieopodal Hanumana, trzymała go w gotowości.
Czekała. Myślała, że jej cierpliwość zostanie wystawiona na próbę, ale została przyjemnie zaskoczona – już po kilku chwilach zauważyła znajomą sylwetkę. Nie widziała Ashu sześć lat, lecz rozpoznanie go nie było żadnym problemem. Naturalnie, zmienił się. Spoważniał. Choć wciąż szczupły, nabrał trochę masy mięśniowej i nie był już tak kościsty. Wciąż był niski, choć oczywiście przybyło mu kilkadziesiąt cali. Valancy zawsze była od niego wyższa, więc ciekawiło ją, czy to się zmieniło, dlatego gdy Ashu zbliżył się, wstała. Różnica była nieznaczna, ale to Valancy górowała. Bardziej niż wzrostem, zaaferowana była zdeformowanym nosem przyjaciela z dzieciństwa.
– Valancy? – powiedział niepewnie Ashu.
– Powinieneś powiedzieć „dzień dobry” – odparła w hindi.
Ashu wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem spoważniał gwałtownie.
– Muszę powitać mojego boga – powiedział. Odwrócił się do czerwonawego posągu pół-małpy, pół-człowieka i pokłonił się przed Hanumanem. – Boga służących.
Kiedyś poczęstowała go piołunem i potem Ashu chodził skrzywiony przez kilka godzin, nie mogąc znieść gorzkiego posmaku. Dzisiaj najwyraźniej cały przesiąknął piołunem, a to do niego nie pasowało, przez co w uszach Valancy brzmiał dziwnie obco. Była przyzwyczajona do pełnego entuzjazmu chłopaka wierzącego w wielkie idee, a nie kogoś, kto wyznawał, że jest służącym. Przez jej głowę przemknęła myśl, że po tym, co widziała kilka dni temu, właśnie tego mogła się spodziewać.
Ludzie ze wszystkich stron otoczyli sklecony na chybcika podest, żeby obserwować walkę stojących na nich dwóch mężczyzn. Dwóch młodych kogucików mierzących się ze sobą ku uciesze ludu. Jeden z nich drobny, drugi wysoki i potężny. Wydawało się, że wszystko świadczy przeciwko Ashu, ale ten walczył dzielnie. Skakał, robił uniki, wił się jak piskorz, na swojej scenie robił akrobacje jak wydra w wodzie. A do tego używał siły mentalnej. W pewnym momencie samą tylko myślą zatrzymał przeciwnika i pchnął go, aż ten upadł. Ashu wskoczył nań i zaczął okładać go pięściami, ale i rywal dysponował mocą. Najwyraźniej przestał blokować umysł, opuścił wszelkie bariery, przez co odsłonił się na ataki, ale i sam mógł natrzeć z większą potęgą. Ashu odleciał kilka metrów w tył, gawiedź zawyła, a Valancy wyszła.
Kiedyś obserwowała jak czarodziejskie dzieciaki z Indii uczą się magicznej sztuki. Wiedziała, że to, co działo się na podeście, niewiele miało wspólnego z prawdziwą potęgą, ale jednak korzystano ze szczątek tego, czego tam, na tyłach świątyni, uczono. Ashu, jeden z najzdolniejszych, wykorzystywał teraz swoją wiedzę ku uciesze jakichś ludzi? Valancy nie wierzyła, że tego właśnie chciał.
– Widziałem cię na mojej walce – powiedział, odwróciwszy się od Hanumana. – Podobało ci się moje zwycięstwo?
– Nie znam twojego zwycięstwa. Kiedy wychodziłam, Kumar właśnie zrzucił cię z siebie.
– Kumar? Znasz go? – Zmarszczył brwi.
– Chyba sporo musiało się jeszcze dziać – zignorowała pytanie. – Złamał ci nos?
– Ee, nie on pierwszy.
Pewnie, pomyślała Valancy. Nos miałeś złamany z kilkanaście razy. Kilka razy przez bójki i walki, resztę – z winy ojca. Na głos powiedziała jednak:
– Dlaczego nikt ci go nie nastawił porządnie? Naprawić?
Kiedy wyciągnęła różdżkę, Ashu spojrzał na nią pożądliwie. Przez chwilę wyglądał, jakby miał ochotę ją zabrać, ale zamiast tego, syknął ostrzegawczo.
– Schowaj to, tu są ludzie! Zresztą... Nie trzeba. Radha powiedziała, że złamany nos dodaje mi charakteru.
– Nieprawda.
– Czyli co? Ty uważasz inaczej? Ja cię okłamuję? Radha mnie okłamała?
– Tak się tylko mówi. Żeby poszkodowanemu było miło, a Radha... cóż, jest miła. Przynajmniej była. – Wzruszyła ramionami. – Mam w torbie jedzenie, więc chodźmy stąd, zanim małpy się na nią rzucą.
– Nadal jecie jak bramini? – zapytał Ashu, kiedy ruszyli. – Ty i Fenton?
– Wczoraj zjadłam krowę. Surową.
W czasie gdy schodzili ze wzgórza, Ashu rozpoczął opowieść o zmianach zachodzących w Shimli i ludziach w niej żyjących, które zaszły podczas nieobecności Valancy. Słuchała go w milczeniu. Odezwała się dopiero wówczas, gdy zostali na drodze sami. Zatrzymawszy się raptownie, powiedziała:
– Daj mi ręce.
A gdy nieco zdziwiony Ashu posłusznie wypełnił rozkaz, rozległ się trzask. Deportowała ich.
Kiedy wylądowali, Valancy poruszyła się, a pod jej butami zamlaskała rozmiękła ziemia. Gdzieś niedaleko pewnie musiała znajdować się woda i nawet zdawało się, że można było usłyszeć jej szum. Jako jeden z wielu odgłosów, obok ledwie słyszalnego szeptu sztywnych liści i odgłosów wydawanych przez ptaki i powrzaskiwanie małp, którym najwyraźniej nie przeszkadzała ani wysoka temperatura, ani duchota. Valancy odetchnęła głęboko, a wraz z pobieranym tlenem chciała również wziąć zapachy, wszelkie odgłosy i widoki. Mogła przysiąc, że czuła to miejsce – czuła drgania powietrza i obecność istot żywych – i że w jakiejś części potrafiła zrozumieć klimat jego klimat. Zastanawiała się, czy potrafiłaby się zestroić z otaczającą ją przyrodą.
Oszołomiony Ashu przez chwilę nic nie mówił, ale kiedy się wreszcie odezwał, mówił tak szybko i głośno, jakby chciał nadrobić stracony czas. Ciężko było go słuchać, czasem nie wiadomo było, w którym momencie kończy słowo, a kiedy rozpoczyna następne. Valancy przez chwilę próbowała go zrozumieć, ale po momencie ruszyła przed siebie. Pomyślała, że gdyby Ashu wiedział, że teleportacji używała bez licencji, lista jego pretensji wydłużyłaby się. Chłopak podążył za nią i męczył tak długo, aż w końcu zdradziła, gdzie się znajdują.
– Ale... to miejsce jest przeklęte! – wykrzyknął, gdy się dowiedział. – Skąd w ogóle je znasz?
– Fenton kiedyś mi je pokazał.
– Nie ufam mu.
– Nie musisz.
– Ty też nie powinnaś.
– Jesteś beznadziejny.
Wreszcie dotarła do celu wędrówki. Między wysokimi drzewami umiejscowiona była mała chatka, zniszczona i zaniedbana, przez co widać było, że dawno nikt jej nie odwiedzał. Valancy pchnęła zmurszałe drzwi i weszła do środka, a Ashu, choć niechętnie, ostatecznie wślizgnął się za nią. Nieufnie, jakby zaraz skądś miał wyskoczyć tygrys, przyglądał się każdemu przedmiotowi – czyli łóżku z dziurawym materacem, zniszczonemu krześle i małemu stolikowi, do którego podeszła Valancy. Na nim leżały dwie silnie zakurzone książki, a między nimi – niewielka rzecz, którą dziewczyna chwyciła, rzuciła torbę, a następnie opuściła domek.
Kiedy Ashu do niej dołączył, podstawiła mu pod nos rękę i pokazała leżący na dłoni duży, ciemny pierścień.
– Poznajesz? – zapytała.
– Valancy, pro... cco? To-to jest... Nie, niemożliwe, to nie może być...! Valancy, przecież go wyrzuciłaś! Przy mnie, widziałem, jak wrzuciłaś go w przepaść, bo...
– Wrócił.
– Obiecałaś! Valancy, tak nie można, dobrze wiesz, co to jest, to jest niebezpieczne, błagam cię, wyrzuć to! NIE, nie wkładaj tego!
– Albo jest za duży, albo mam za chudy palec. Spróbuję na kciuku.
– VALANCY, proszę cię! Oddaj. Mi. Ten. Pierścień.
– To chodź do mnie.
A kiedy Ashu zbliżył się, uciekła. Nie przejmując się jego wrzaskami, błaganiami, prośbami i zarzucaniem infantylizmu, biegła przed siebie. Była szybka, lecz znała możliwości przyjaciela. Dogoniłby ją, lecz szczęśliwie dysponowała mocą, której on nie miał okazji opanować. Gdy więc czuła jego oddech na karku, teleportowała się kilka metrów naprzód. Dopadłszy do jednego z drzew, wdrapała się na nie ze zwinnością małpy. Sprawny, lekki Ashu mógłby pójść w jej ślady, ale znała jego sekret – miał lęk wysokości. Stał więc bezradnie na ziemi i tylko krzyczał coś ze wściekłością.
– Daj spokój, to tylko głupi pierścień – zawołała Valancy. – I tak nie działa.
Ashu nie słuchał. Czerwony ze złości, nie ustawał w krzykach i zachowywał się tak, że Valancy zaczęła się go bać, jednak nie przypuszczała, że może stać się jej krzywda. Nagle poczuła, jak jakaś siła wdziera się w jej umysł, jak ktoś przypuszcza na nią atak, popycha, a w następnej sekundzie już spadała. Upadła tak niefortunnie, że ręka wygięła się pod tak dziwnym kątem, że kiedy na nią spojrzała, zrobiło jej się niedobrze. Przerażony Ashu doskoczył do niej i mówił coś gorączkowo, ale pogrążona w bólu nie słyszała go.
Wiedziała, że to Ashu ją zaatakował. Był jak czarodziej przed Szkołą Magii i Czarodziejstwa. Dzierżył duży potencjał magiczny, którego nie potrafił w pełni kontrolować, a który działał w chwilach wzburzenia. Ashu nie był za to całkowicie odpowiedzialny i Valancy byłaby mu wybaczyła, gdyby nie to, że jej przyjaciel bardziej niż tym, co zrobił, zainteresowany był dyskretnym przejęciem pierścienia.
– Valancy, przepraszam, przepraszam... – mamrotał, zezując na leżącą koło jej dłoni ozdobę.
Była szybsza. Chwyciła zdrową ręką pierścień, cudem wsunęła go na palec, a potem wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w Ashu.
– Odejdź! – krzyknęła. – W chatce została moja torba, a w niej jedzenie. Smacznego.
Deportowała się.


III.

Czarodzieje inaczej patrzyli na świat. Kiedy w mugolskim świecie rozpoczął się proces dekolonizacji, ludzie obdarzeni magią nie zamierzali opuszczać miejsc, w których mieszkali. Czasem można było odnieść wrażenie, że świat dla nich zatrzymał się w XIX wieku.
Valancy nigdy nie była w Indiach tak obca, jak mogłoby się wydawać. Będąc w Shimli, wystarczyło skręcić w odpowiednią dróżkę i jeśli miało się wystarczającą moc, można było wsunąć się w otwarty właz, by wylądować w czarodziejskim gettcie. W malowniczych domach gęsto upakowanych na wąskiej, całkiem krótkiej ulicy mieszkało kilka magicznych rodzin, które utrzymywały ze sobą bliskie kontakty. Jeden z niezagospodarowanych budynków kilku ludzi zaadaptowało na szkołę – to właśnie tam Valancy zdobywała podstawową wiedzę, a nie w mugolskich placówkach. Uczyła się w niewielkiej grupce, wraz z dzieciakami z sąsiedztwa, a nauczycielami byli krewni poszczególnych uczniów. Dziadek Jacka z zaangażowaniem wtłaczał w młode umysły wiedzę z dziedziny nauk przyrodniczych, najstarsza siostra Emily dbała o ich rozwój kulturalny, a matka Thomasa z entuzjazmem opowiadała o historii – zarówno magicznej, jak i mugolskiej.
Fenton nie nauczał niczego. Poza tym, że pracował – o ile jego zajęcia można było nazwać pracą – w nieregularnych godzinach, to dodatkowo nie miał talentu pedagogicznego. Sam twierdził, że nie miał też niczego, co mógłby przekazać dzieciakom. Valancy gorąco protestowała przeciwko takimi stwierdzeniami. Fenton nauczył jej wielu umiejętności, dzięki niemu zaskakująco dobrze radziła sobie w hazardowych karciankach. Chociaż nie od początku darzyła go sympatią, z biegiem czasu zmieniła swój stosunek i lubiła spędzać wolny czas właśnie z nim. Zwłaszcza, że wcale nieczęsto zdarzały się chwile, gdy oboje nie byli zajęci.
Kiedy jednak lekcje kończyły się, a Fentona nie było w domu, Valancy oddawała się zabawie z dzieciakami. Czasami z innymi Brytyjczykami mieszkającymi w Indiach, a czasem wychodziła na powierzchnię i szalała z młodymi Hindusami. Nazywała Shimlę dachem świata i chociaż wyrażenie to było przesadzone, tkwiło w nim ziarno prawdy, którego nie można było nie wykorzystać. Ciesząc się wysokością i powietrzem, wdrapywała się na pochylone budynki i wraz z przyjaciółmi przeskakiwała między nimi, czyniąc konkurencję dla wszechobecnych małp. Biegała po schodach łączących strome ulice, przeskakiwała pęknięcia zdradzające cuchnące wnętrza Shimli.
Czasem chadzała do wioski Sanjauli, aby odwiedzić klasztor buddyjski, w którym urzędowali mnisi Galugpa, którzy jednak nie byli celem wizyt Valancy. Za dormitoriami znajdowała się polana niedostępna dla mugoli, którą chroniły potężne czary umożliwiające nawet kontrolę pogody. Niezależnie od tego, jaka temperatura panowała na zewnątrz, w tym miejscu zawsze lepki żar oblepiał ciała jak wata cukrowa. Valancy lubiła siadać na trawie, wdychać słodki zapach gorąca i obserwować ludzi obecnych w tym miejscu.
Na ziemi w pozycji kwiatu lotosu siedzieli młodzi czarodzieje, a między nimi krążył wciąż coś pokrzykujący mistrz, który nauczał kontroli umysłu. Valancy nigdy nie dostąpiła zaszczytu zagłębiania tej sztuki, więc nie znała szczegółów. Wiedziała jednak, że to, co działo się na polanie, było jedynie preludium, przygotowaniem do prawdziwych ćwiczeń. Mistrz nakazywał opuścić bariery umysłu i otworzyć się na świat, na magię, a skupieni uczniowie próbowali spełnić jego życzenia. Nauczyciel twierdził, że z jego podopiecznych najlepszy był pewien drobny chłopak, Ashu. Valancy lubiła patrzeć, jak siedział spokojnie z poważną miną, starając się nie reagować na chodzące po ciele mrówki. Kiedyś myślała, że to, czego uczą się Hindusi, jest magią potężniejszą niż to, co wpoją jej w Hogwarcie. Czas zrewidował te poglądy. Nie była to droga ani lepsza, ani gorsza. Po prostu inna.
A kiedy mistrz kazał adeptom już iść, Valancy wraz z nimi szukała zalesionych terenów z dala od innych ludzi. Bawili się tam na latających dywanach, urządzając niebezpieczne wyścigi. Przez te doświadczenia Valancy nigdy nie doceniła mioteł.
Zazwyczaj była szczęśliwa, ale czasem nadchodziły złe dni. Nie były to chwile zwykłego braku dobrego nastroju, ale coś większego, głębszego, powracającego regularnie. Nie zawsze zauważała tę zależność, ale kiedy była starsza, dostrzegła. Fenton również wtedy bywał niespokojny, a popołudniami znikał.
W jeden z takich dni chodziła po mieszkaniu, szukając czegoś z niecierpliwością, a Fenton niespokojnie kręcił się w pobliżu. Kiedy wszedł do kuchni i ujrzał siedzącą na podłodze Valancy, zjadającą surowe mięso, zrobił wielkie oczy, ale nic nie powiedział. Dziewczynka odwzajemniła spojrzenie i wbrew przewidywaniom, nie zapytała, skąd w domu zamieszkanym przez ludzi niespożywających produktów zwierzęcych znalazła taki pokarm.
Wyszedł. Zobaczyła go ponownie dopiero następnego ranka. Leżał na dywanie w salonie, twarz miejscami pokrytą zakrzepłą krwią miał wykrzywioną w dzikim grymasie i płakał. Nigdy wcześniej nie okazywał w ten sposób słabości, więc ten widok przeraził Valancy tak, że odwróciła spojrzenie od jego poharatanych pleców, poszarpanej skóry noszącej ślady ugryzień. Niektóre rany były tak głębokie, że widać było mięso, nad którym zaczynały krążyć muchy. Powietrze pachniało rdzą.
Kiedy kilka lat później Valancy myślała o tym wydarzeniu, była zaskoczona, że mając osiem lat, zareagowała w taki sposób. Zastanawiała się, skąd wzięła tamten spokój i beznamiętność, jak zdołała opanować szalejące w niej emocje. Zostawiwszy Fentona, pobiegła po spory kufer zawierający wiele medykamentów, a potem szybko wróciła do salonu. Wiedziała, co to za lekarstwa i jak je wykorzystać. Wyjąwszy odpowiednie maści, zajęła się zmaltretowanym ciałem, starając się nie skupiać na makabrycznym widoku, ale na tym, co robi. Potem ściągnęła Fentonowi podarte spodnie, a z resztkami materiału odrywała naskórek. Krzyczał, ale nie protestował, zachowawszy resztki świadomości, próbował pomóc. Nogi były w nieco lepszym stanie. Skończywszy, wyszła z domu, by zapukać do sąsiadki i poprosić ją o wywar nasenny. Gdy wreszcie Fenton go wypił, usnął jak dziecko.
Valancy przez chwilę patrzyła jeszcze na jego rozdrapane do mięsa paznokcie, a potem pobiegła do łazienki. Klęcząc przy sedesie, wymiotowała tak jak nigdy wcześniej i nigdy później. Tak długo, że pod koniec pluła żółcią. Później położyła się na zimnej posadzce i zwinęła w kłębek.


– O której kazano ci wrócić?
Zaniepokojony Ashu krążył wokół Valancy niczym natrętna satelita. Chociaż na początku był zachwycony tym, jak wyglądała biblioteka, teraz wciąż zerkał w okno.
– Bez różnicy – odparła, wzruszając ramionami. – Pewnie i tak go nie będzie.
– A jeśli?
– To okej, może przynajmniej przygotuje jedzenie.
– Nie wkurzy się, że tak długo cię nie ma? Wygląda na agresywnego...
Ashu bał się wielu rzeczy. Czasem Valancy nie mogła uwierzyć, jak w takim mały człowieku może kryć się tak dużo lęków. Kiedyś myślała, że największą obawę wzbudza w nim latanie, a potem zobaczyła, jak jej przyjaciel reaguje na Fentona. Zachowywał się tak, jakby Fenton był niebezpiecznym zbiegiem, który czyhał na życie Valancy. A przecież to nie o Valancy powinien się martwić. To nie nad nią znęcał się ojciec.
– Jeśli chcesz wracać, wystarczy powiedzieć. Możemy iść... Czekaj chwilkę!
Wydawało jej się, że ujrzała jakiś błysk. Odwróciła się i przyjrzała dwóm regałom. Pomiędzy nimi była mała szpara, w którą nie zmieściłyby się ręce dorosłego, ale szczupłej dziesięciolatki już tak. Wsunąwszy tam dłoń, zaczęła szukać jakiegoś przedmiotu, a wyczuwszy coś, chwyciła między końcówki placów i wyciągnęła. Duży, brzydki pierścień. Ciemny, gruba obręcz, spore oczko z wygrawerowanym dziwnym znakiem.
– Patrz, Ashu.
Kiedy chłopak spojrzał na błyskotkę, wyglądał, jakby się zapowietrzył. Przez chwilę nie mógł nic powiedzieć, a kiedy w końcu się odezwał, Valancy nie mogła niczego zrozumieć.
– To sygnet! – wykrzyknął wreszcie w języku ludzi.
– Ooch, nie wiedziałam! Naprawdę?
– Valancy, to niebezpieczne, powinnaś to zostawić, to przecież... Nie znasz tej legendy? – Na widok zdziwionej miny przyjaciółki kontynuował: – Ten znak... Słyszałem... To znaczy, to wygląda jak ten sygnet, co to może kontrolować zwierzęta!
– Ashu, nie opowiadaj bajek. Tak potężnego przedmiotu nikt by nie porzucił. A jeśli zostawił celowo... W bibliotece? Tak łatwo go było znaleźć!
– Nie. – Chłopak potrząsnął głową tak gwałtownie, że potargał przydługie, czarne włosy. – Według legendy tak ma właśnie być.
– Miałam odnaleźć go w bibliotece?
– Jasne, że nie! Po prostu... jeśli właściciel go straci, on się pokazuje w przypadkowych miejscach, nie jakichś skomplikowanych kryjówkach, Sezamie, otwórz się i tak dalej...
– Bzdury, to wszystko jest całkowicie bez sensu.
– Skoro tak, to odłóż go tutaj, Valancy, i chodźmy.
Dziewczynka uśmiechnęła się i wsunęła pierścień do kieszeni, a potem wyszła z biblioteki. Kiedy Ashu ją dogonił, zaczął gorączkowo mówić:
– Naprawdę, Valancy, to nie jest zabawne. Wyrzuć go, obiecaj, że go wyrzucisz! I nigdy już go...
– Ashu. – Zatrzymała się. – Nawet jeśli to ten niezwykły pierścień, to co w tym niby jest niebezpiecznego? Kontrola nad zwierzętami... Brzmi fajnie.
– Nie wolno, to zakazane! To niszczenie ich wolności, nie wolno bawić się zwierzętami, przecież wiesz. A jeśli... Zresztą... – Ashu zniżył głos. – Mówią, że ktoś, kto używa pierścienia, zaczyna sam przejmować cechy zwierząt, aż w końcu stanie się jednym z nich.
– Ludzie to też zwierzęta? Czy teraz mogę ci coś rozkazać? Albo temu psu? – Wyciągnąwszy mały przedmiot z kieszeni, wskazała nim na przechodzącego obok czworonoga i nakazała mu biec. Nic się nie wydarzyło. – Widzisz? To nie ten.
– Ale to nie tak, źle to robisz.
– A jak powinnam?
– Ja... nie wiem. On jest... nieprzewidywalny. Valancy, naprawdę, wyrzuć go!
– Autobus!
Pobiegli. Nie zdążyli wepchnąć się do środka, szczęśliwie jednak nie zabrakło czasu na wdrapanie się na dach. Kierowca ruszył, a pojazd mknął z taką prędkością i niebezpiecznie chybotał się na zakrętach, że nie było okazji do prowadzenia rozmowy – należało się skupić na trzymaniu czegoś, by nie spaść. Zresztą wiejący wiatr i tak zagłuszyłby słowa.
Valancy właściwie nie zależało na znalezisku. Nie sądziła, aby miało ono jakąkolwiek wartość, na domiar złego było najzwyczajniej w świecie nieestetyczne. Nie bardzo wierzyła w to, co mówił Ashu, a jednak coś kazało jej zatrzymać pierścień. Może wrodzona przekora, a może jakieś tajemnicze przeczucie.
Ashu wciąż posyłał jej oskarżająco-proszące spojrzenia, więc postanowiła się nad nim ulitować. Kiedy wjechali na stromy obszar, udała, że wyciąga coś z kieszeni i tym rzuca. Przyjaciel patrzył na nią pytająco.
– Pierścień poleciał! – przekrzyczała szum.


IV.

Tatę wyobrażała sobie jako roześmianego młodego człowieka, który puszczałby z nią latawce. Mówiłby ciepłym głosem, pozwalałby się bawić swoimi tak jasnymi, że prawie białymi włosami i zawsze miałby kieszenie pełne cukierków. Myślała tak przez kilka lat, a potem pojawił się on. Przedstawił się jako jej ojciec i chociaż Valancy przyjęła to z pełnym dostojeństwa spokojem, nie potrafiła myśleć o nim w ten sposób. Mężczyzna może nie był tak stary jak dziadek, ale na pewno nie tak młody jak mama. Jedynymi jaśniejszymi akcentami w jego ciemnej czuprynie było kilka siwych włosów, a w oczach nie miał iskierek rozbawienia, tylko coś odpychającego. Więc kiedy chrapliwym głosem powiedział:
– Masz moje oczy.
Valancy poczuła się urażona.
– Mam ci je oddać? – zapytała z powagą.
Na pogrzebie nie mówiła ani ona, ani on. Stali obok siebie i ponuro wpatrywali się w trumnę. Kiedy przyklęknął, by zapiąć guziki jej płaszcza, pomyślała, że zwykle robiła to mamusia, a potem przypomniała sobie, że nie, mamusia już nigdy nie pomoże jej się ubrać, bo leży w drewnianym pudle. I nie mogła przestać myśleć, że on, jej ojciec, chciał wyglądać na eleganckiego – w czarnym garniturze, z krótko przystrzyżonymi włosami i bez zarostu – ale jej nie mógł oszukać. Brud pod paznokciami go zdradzał, to nie mógł być ktoś wytworny, to zwykły awanturnik. To przeoczenie sprawiło, że Valancy pomyślała o ziemi, a potem o robakach. Robaki miały zjeść ciało mamusi. Tak powiedziała Wendy, a Wendy nigdy się nie myliła – chodziła już do szkoły.
Mężczyzna, nie, jej ojciec, powiedział coś. Nie słuchała.
– Jak mam na ciebie mówić? – zapytała, nie wyobrażając sobie, że miałaby nazywać go tatą.
Wzruszył ramionami.
– Jak tylko chcesz. Możesz po imieniu. Fenton.


V.

W jakiś dziwny sposób, Peter przypominał jej o pożegnaniu z Indiami. Kiedy skończyła jedenaście lat i dostała list do Hogwartu, zaczęła rozpaczać. Nie chciała opuszczać Shimli. Fenton powiedział jej, żeby się nie martwiła. Twierdził, że na pewno polubi Hogwart i że znajdzie w nim coś, co będzie przypominało jej dom. Nie wierzyła mu, ale kiedy tylko znalazła się w pociągu, dowiedziała się, że miał rację. Znowu.
Peter był głośny. Było go pełno wszędzie. Chodził, skakał, krzyczał, wtrącał się w cudze sprawy i wybitnie irytującym głosem zadawał zbędne pytania, a potem wyłudzał od innych różne rzeczy. Valancy wkrótce była przekonana, że gdyby ktoś ściągnął Peterowi spodnie i majtki – miała nadzieję, że jednak nigdy się tak nie stanie – wszyscy zobaczyliby czerwony tyłek rezusa.
W VII klasie nie był już aż tak denerwujący jak wcześniej, ale wciąż drażnił i interesował się tym, czym nie powinien.
– Wysunął ci się łańcuszek – powiedział po zakończonej lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami.
Valancy zatrzymała się, obrzuciła spojrzeniem kolegę i schowała pod bluzkę biżuterię.
– Rzeczywiście. I co?
– I zwykle wisiał na nim pierścień. Co z nim zrobiłaś?
Peter od jakiegoś czasu był dziwnie zainteresowany sygnetem należącym do Valancy. Co było dość niepokojące, ale nie aż tak, jak niedawne przeżycie na Nokturnie. Biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia, Valancy postanowiła schować swój sygnet. Powinna była po prostu zostawić go w dormitorium, ale to byłoby za proste. Chciała go ukryć, po raz drugi w życiu. Najpierw znalazła go w bibliotece. Potem zostawiła w domku między książkami. Więc i teraz odłożyła go między ciężkie woluminy, sama nie wierząc w to, co robi. Wybrała jednak mało uczęszczany dział, z baśniami zapisanymi w języku goblinów, więc nie sądziła, że ktokolwiek go odnajdzie.
A na pewno nie Peter. Uśmiechnęła się do niego, ale nie odpowiedziała. Odwróciła się i zaczęła iść, ale prawie od razu stanęła, bo kątem oka coś ujrzała. Na skraju Zakazanego Lasu ujrzała wilka. Serce zabiło jej mocniej, a nogi zmiękły, ale zignorowała go i ruszyła w stronę zamku. Kiedy zwierzę dogoniło ją i zębami chwyciło skrawek spódnicy, a następnie zaczęło ciągnąć, nie mogła dłużej udawać, że go nie widzi.
Poszła za wilkiem do Zakazanego Lasu. Wędrowała za nim po niewydeptanym terenie, wolną od różdżki ręką odgarniając gałęzie drzew. Po drodze mijali rozszarpane skrawki jakichś stworzeń.
A potem wilk zatrzymał się przy siedzącym pod krzakiem mężczyzną. Tym samym, który więziony był w srebrnej klatce na Nokturnie.


VI.

Nocą leżeli na zamkowej wieży. Z zamku ostały się tylko ruiny, ale wieża zachowana była w stanie prawie nienaruszonym.
– ARSENIE STURZA.
– VALANCY EDGEWORTH.
Echo leniwie powtarzało ich imiona i nazwiska.
– A teraz poviedz to szeptem.
– Valancy Edgeworth.
Kiedy skończyła, zamiast echa usłyszała cichy śpiew ptaków, pogwizdywanie wiatru i dochodzący z daleka szum wody. Owady brzęczały gdzieś nad uchem. W oddali zawył wilk.
– Ładniej.
– Bo czasem tak trzeba. Poviedzieć to samo, ale bez krzyku.
– Podoba mi się twoja bransoletka.
Usiadł i ściągnął z przegubu stworzoną z fantazyjnie związanych sznurków ozdobę. Wsunął ją na rękę Valancy, podniósłszy ją wcześniej.
– Jest tvoja – odparł.
Przez chwilę wpatrywała się w jego młodą, niewinną twarz, ślicznie kontrastującą z czupryną całkiem białych włosów. Patrząc na kolor jego brwi i rzęs, wiedziała, że kiedyś był szatynem. Wiedziała też, że pod wpływem niektórych wydarzeń można przedwcześnie osiwieć – nawet jeśli miało się tylko dwadzieścia lat. Arsenie wciąż nie powiedział jej, co się stało, że stracił naturalny kolor.
Zamknęła oczy.
– Podoba mi się tvój pierścień.
Nie odpowiedziała.
Arsenie złapał za łańcuszek i wyciągnął go spod koszulki Valancy. Wisiał na nim czarny sygnet. Chwycił go i zważył w dłoni.
– Więc? – zapytał, wypuszczając go. – Jak się kończy ta historia?
– Nie wiem – odparła. Usiadła gwałtownie, rozchylając powieki. – Jeszcze nie wiem. Ale dowiem się.


konkurs wielkanocny, 5052 słowa

8 komentarzy:

  1. Jednym słowem: wow. Wielki podziw za długość, ponad pięć tysięcy słów nawet jak na notkę to niezłe osiągnięcie, ale tasiemiec w żadnym razie nie męczy, chociaż przyznam, że osobiście czytanie zajęło mi trochę czasu, ale to nie było spowodowane treścią, która swoją drogą napisana jest na wysokim poziomie i równie dobrym językiem, a chęciami zrozumienia i zagłębiania się w całą historię. Wyłapałam kilka literówek, jednak nie to jest najważniejsze. Intrygująca fabuła dopracowana w stu procentach, widać, że wiesz o czym piszesz i znasz realia Indii, co się ceni. Motyw z sygnetem jest genialny, tak samo jak kreacja Fentona i Asha (mam nadzieję, że tak się mniej więcej odmienia jego imię), tekst trzyma w ogromnym napięciu i z przyjemnością przeczytałoby się drugą część o tym tajemniczym pierścieniu i mężczyznach w klatkach. Gratulacje, kawał dobrej roboty.
    Powodzenia!

    1/3 składu sędziowskiego

    OdpowiedzUsuń
  2. [To samo co powyżej: mimo długości czyta się naprawdę lekko. Gdzieniegdzie są jakieś błędy i czasem coś mi zgrzyta (jak na przykład deportowanie albo protestowanie przed stwierdzeniami - powinno być raczej "przeciwko", "przed" odnosi się w tym przypadku do miejsca), ale jest tego bardzo mało. Ciekawy pomysł, chwilami nie do końca rozumiem, o co chodzi (brawa dla mnie), mam nadzieję, że o wizycie w Nokturnie będzie coś więcej w kolejnych Twoich notkach :>
    Tak zupełnie na boku... – VALANCY, proszę cię! Oddaj. Mi. Ten. Pierścień. - nie wiem czy to celowe nawiązanie, ale skojarzyło mi się to jakoś z Władcą Pierścieni i Gollumem :D
    Ogólnie jestem na tak.

    OdpowiedzUsuń
  3. Muszę koniecznie przyznać, że moja wyobraźnia ruszyła, gdy czytałam opisy czarodziejskiego świata ze Wschodu. Naprawdę dobrze oddane szczegóły, które jednak nie były zbyt przytłaczające. I wielki, ogromny plus za pomysł na historię trzymającą w napięciu. Przez pierwszą chwilę ciężko było mi się odnaleźć, ale to pewnie dlatego, że nie ułatwiłam sobie zadania i nie zajrzałam do karty w poszukiwaniu wskazówek. Niemniej jednak i bez tego szybko zorientowałam się w tekście, co oczywiście jest plusem. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy i podziwiam za tak fantazyjną wyobraźnię!

    Amy

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem pod wielkim wrażeniem ile zawarłaś informacji w opowiadaniu. Przedstawiłaś nam kompletnie inny świat, wykraczając poza to co stworzyła Rowling, co strasznie mi się spodobało, bo poczułam się trochę tak, jakbym czytała trochę innego Harry'ego Pottera... Na pewno długo będę wspominać to opowiadanie, za co dozgonnie ci dziękuję!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Motyw z adeptami latającymi na dywanach prawie jak żywcem wyciągnięty z Alladyna, ciekawe rzeczy się wyprawiają w tych Indiach, na Nokturnie zresztą też. Fajna sprawa z trzymaniem ludzi w klatce, chociaż pewnie podchodzi to pod lekki sadyzm, ale aprobuję. Mistrzem konstruktywnych komentarzy nie jestem, więc powiem tylko, że mi się podobało.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przede wszystkim muszę podziękować Ci za to, że otworzyłaś moje oczy na świat magiczny poza Europą. Nigdy się nad tym nawet nie zastanawiałam! Opowiadanie czytało mi się naprawdę szybko mimo ilości słów. Bardzo polubiłam postać Valancy, a Ashu urzekł mnie do granic możliwości <3 Wyłapałam trochę błędów, ale nie przeszkadzały one zbytnio, bo byłam pochłonięta przez przedstawiony przez Ciebie świat. Po prostu same ochy i achy <3 Nie wiem, co jeszcze mam napisać, więc wstawię kolejne serduszko ---> <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Odpowiem zbiorczo, mam nadzieję, że to nie problem.
    Przede wszystkim dziękuję wszystkim, którym się chciało przeczytać ten tekst i zostawić komentarz – w związku z pochlebnymi opiniami bardzo mi miło, krytyczne biorę na klatę. ;D
    Tylko winny się tłumaczy, więc czas na tłumaczenia. Niestety należę do grupy osób, które lubią robić wszystko na ostatnią chwilę, dlatego opowiadanie kończyłam jeszcze w dniu, w którym je opublikowałam. Uznałam, że skoro do 15 kwietnia konkursowe opowiadania należało wrzucić do szkiców, to po tym terminie nie należało niczego już zmieniać – więc równie dobrze mogłam już je wrzucić na główną. Przez to tekst nie odleżał i chociaż go sprawdzałam, to nie wyłapałam wszystkich błędów, które widzicie Wy i które teraz widzę też ja, kiedy patrzę „świeższym” okiem. Mam nadzieję, że nie utrudniły one znacząco czytania!
    Wszystko poprawię już po oficjalnym zakończeniu konkursu. ;)

    @Dyrekcja
    Fenton – tak, Ash – nie. W języku polskim „Ashu” brzmi jak imię odmienione w wołaczu, ale nie, w tym przypadku to mianownik. ;)

    @Adam Griffin
    Dzięki za wytknięcie błędów! „Protestowanie przed” to rzeczywiście wtopa potworna, na pewno przeredaguję to zdanie. Ale o deportację będę się kłóciła. Poruszamy się w świecie Harry'ego Pottera, a tam to słowo znaczyło nieco co innego niż u nas. Teleportacja to pojęcie ogólne, dzielące się na aportację i deportację właśnie.
    Nawiązanie przypadkowe, ale potrafię sobie wyobrazić Ashu jako Golluma. ;D

    @Ruda Lama, sleeplessly, ariana, Vee Naku
    Za zostawienie po sobie śladu Wam dziękuję, za błędu w opku przepraszam. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie to mój błąd, proszę o wybaczenie ignorancji :)

      Usuń