I.
Kiedy
padła na kolana i pochyliła głowę, jej włosy zamiatały bruk.
Nasze wspomnienia mają zapach,
powiedział kiedyś Fenton i Valancy musiała przyznać mu rację.
Wiedziała, że za kilka lat zapomni, pod jakim kątem na ulicę
padała ślina kapiąca z jej rozchylonych warg, jak drżało jej
ciało, jak brzmiała krew szumiąca w uszach i jakie barwy przybrał
świat, ale zawsze będzie potrafiła przypomnieć sobie smród tak
dokładnie otaczający ciało, że nawet późniejszy półgodzinny
prysznic nie zmył go całkowicie. Będzie też pamiętała cierpki
posmak w ustach i niepokój, który odczuła, gdy spojrzała na
siebie samą.
To
była ona. Zniewolona, schwytana. Skakała, warczała i gryzła
metalowe pręty. Błyskała ślepiami i szczerzyła kły, ukazując
czarne dziąsła. Gdyby znała ludzkie słowa, mówiłaby o zemście
i zewie krwi.
Zamknęła
oczy, a kiedy ponownie je otworzyła, odkryła, że kuca przed klatką
i wcale nie patrzy na siebie samą, ale na zamkniętego wilczka.
Zapchlone szczenię noszące na wychudzonym ciele ślady tortur.
Krążyło po uwięzi, wściekle ujadając, a wraz z nim wył skulony
w kącie człowiek. Valancy tak bardzo nie chciała go dostrzec, że
nie zobaczyła go od razu, a kiedy w końcu zdała sobie sprawę z
jego obecności, zapomniała jak się oddycha. Patrzyła na
okaleczonego mężczyznę, którego oblepiała warstwa brudu tak
gruba, że widoczna gołym okiem. Zdołałaby policzyć jego żebra.
Miał na sobie jedynie niewiadomego koloru przepaskę biodrową,
której celem było bardziej zapewnienie komfortu przechodniom niż
zagwarantowanie resztek intymności. Mogłaby przysiąc, że w pewnym
momencie zauważyła chodzące po skołtunionych włosach i długiej
brodzie robaki. A kiedy wreszcie zaczerpnęła powietrza, do nozdrzy
doleciał tak intensywny odór zepsutego jedzenia, moczu, fekaliów i
plwocin, że zebrało jej się na mdłości. Nie wiedząc, co robi,
wyciągnęła rękę, a i wilk, i człowiek, który przypominał
bardziej zwierzę, doskoczyli do prętów, jakby zamierzali sięgnąć
dłoni i poodgryzać wszystkie palce.
Valancy
cofnęła się. Stojący przy klatce mężczyzna zaczął coś mówić,
ale nie słuchała go. Nie musiała poznawać tych słów, by
zrozumieć, co tu się dzieje. Fenton często opowiadał o takich
sytuacjach.
Nosili
na sobie przekleństwo, którego nie mogli zdjąć. Gdyby decyzja
należała do nich, nie staliby się ofiarami, lecz nie mieli na to
wpływu. Mogli za to zadecydować o sposobie radzenia sobie z klątwą.
Jedni pogrążali się w rozpaczy, inni starali się żyć po
staremu. Byli i tacy, którzy podejmowali walkę, którzy nie
ustawali w poszukiwaniach remedium. Niektórzy odrzucali
człowieczeństwo i zwierzęcy pierwiastek próbowali rozszerzyć na
całych siebie. Więc były stada, niszczycielskie watahy, łączące
ludzkie okrucieństwo ze zwierzęcym instynktem. Najgorsi byli
przywódcy. Porywali niewinne dzieci i zarażali je, by móc w
chłonne umysły wtłaczać niszczycielskie idee. Były też służby,
które zajmowały się wykrywaniem, śledzeniem i zdobywaniem
informacji o takich grupach, by potem móc je niszczyć, a członków
oddawać w ręce władz. Lecz byli również tacy, którzy łapali
pojedyncze istoty, by więzić je, upokarzać publicznie dla własnej
uciechy, a potem sprzedawać. W średniowieczu tańczyły
niedźwiedzie, dzisiaj zabawiać stłoczonych w podejrzanych
miejscach czarodziejów miały więzione srebrem wilkołaki.
Gdyby
Fenton to zobaczył, wpadłby w szał i w proch rozniósłby
wszystko, co znajdowało się pod ręką. A potem spojrzałby na
Valancy i zamiast zezłościć się, całym sobą dałby do
zrozumienia, jak bardzo zawiedziony jest tym, że dziewczyna odwiedziła
Nokturn. Ale Fentona tu nie było, więc Valancy wpatrywała się w
schwytanego wilkołaka. A kiedy ich oczy spotkały się, wiszący na
szyi łańcuszek zaczął nagle jej ciążyć, a schowana pod
koszulką ozdoba rozgrzała się tak, że zaczęła parzyć.
Wyciągnęła spod bluzki duży, ciemny, brzydki sygnet, a wtedy
poczuła, jak do jej strachu dołącza strach nagle uciszonych
więźniów.
Uciekła.
II.
Zatrważająca
cisza w pomieszczeniu pulsującym magią została zakłócona przez
dźwięk otwieranych drzwi. Valancy weszła do środka i zatrzymała
się na progu. Do tej pory była tutaj kilka razy w życiu, ostatni
raz przed siedmioma laty. Nic się nie zmieniło. Jedynym obiektem w
ciemnej, ciasnej komnacie była stojąca w centrum potężna klatka.
Po chwili zawahania Valancy podeszła do niej i zacisnęła ręce na
srebrnych prętach. Czując chłód metalu, westchnęła i zamknęła
oczy. Natychmiast pod powiekami ujrzała miotaną szałem bestię,
której agresja wzmagana była niemożnością wyjścia z więzienia.
Nie mając w zasięgu łap, pazurów, szczęk nikogo i niczego,
atakowała samą siebie. Obraz utrzymany był w
rdzawoczerwono-szarych barwach. Nienawiść i ból były tak ogromne,
że Valancy miała wrażenie, że nawet teraz, tutaj, czuje je.
Fizycznie. Namacalnie.
Otworzyła
oczy. Była sama. Wiedziała, że w tym miejscu działały silne
zaklęcia obronne, ale wiedziała również, że gdzieś znajdowała
się dziura. Pomieszczenie powinno być dźwiękoszczelne, a Valancy
pamiętała, jak jedną noc każdego miesiąca spędzała, na wznak
leżąc na łóżku i wsłuchując się w nieludzkie odgłosy
dochodzące z podziemia. Do dźwięków dołączał jej szloch.
Przez
chwilę widziała na posadzce kałużę krwi, ale po kilkukrotnym
zamruganiu obraz znikł, a podłoga na powrót stała się sterylne
czysta. Valancy odetchnęła i opuściła komnatę.
Fentona
znalazła w kuchni. Siedział przy stole i czytał gazetę. Pogrążył
się w lekturze do tego stopnia, że zapomniał o kubku zaparzonej
herbaty. Wróciwszy do domu na święta, Valancy z zaskoczeniem
zobaczyła, że Fenton całkowicie już posiwiał, na co było
stanowczo zbyt wcześnie. Tego lata nie dostrzegła jednak w jego
czuprynie ani jednego szarego włosa. Długo nie mogła przyzwyczaić
się do jego gładko ogolonej głowy. W oswojeniu się nie pomagała
też broda, którą Fenton zapuścił pierwszy raz w życiu. Ciemny
zarost błyszczał rudawo, gdy wpadały w niego promienie słoneczne.
–
O, cześć – powiedziała wesoło Valancy, udając zaskoczenie,
jakby nie widziała Fentona kilkadziesiąt minut wcześniej.
–
O, cześć – odparł tym samym tonem. Oderwawszy się od czytania,
zapytał: – Co słychać?
–
Muchy.
Po
kuchni latały duże, leniwe owady. Jeden z nich, niezwykle
bezczelny, zaczął nieśpieszną wędrówkę po ramieniu Valancy.
Dziewczyna chciała go uderzyć, ale mucha była szybsza i odleciała,
zanim spadł na nią cios. Tym razem wylądowała na blacie, na
gazecie Fentona. Mężczyzna uniósł rękę i zaczął powoli ją
opuszczać, imitując ruch opadającego liścia. Przyśpieszył na
samym końcu i nakrył muchę dłonią. Uwięziwszy ją w obu rękach,
wstał i wypuścił owada za okno.
Valancy
podeszła do niego. Na parapecie siedziała kolejna mucha.
Skorzystawszy ze sposobu Fentona, Valancy schwytała ją i
zmiażdżyła.
–
Hej! – zaprotestował Fenton. – A jeśli to był animag?
–
Och, nie! – Dramatyczny okrzyk poniósł się po pokoju. – Jakie
to szczęście, że dopiero jutro skończę siedemnaście lat. Może
niepełnoletnią osądzą łagodniej...
–
Jakie to szczęście, że jeszcze dzisiaj mogę rozkazać ci wrócić
przed północą.
–
To bezcelowe. Wrócę, wybije północ, będę mogła wyjść. À
propos, czas na mnie.
–
Uważaj na siebie.
–
Lecę.
–
Leć.
▪
Małpy wybrały ciekawy sposób na życie. Wszędobylskie, głośne i
natrętne, terroryzowały ludzi, wymuszając jedzenie. Kradły
pożywienie, przez okna i balkony włamywały się do mieszkań,
łaziły za turystami. W tym wszystkim miały szczęście, że
należały do grupy zwierząt czczonych przez Hindusów. Odgórnie
przydzielona świętość dawała małpom immunitet, ale o ile
Hindusi nie mogliby ich zabić, o tyle nie wahali się przed
brutalnym ich odpychaniem.
Valancy
była przekonana, że nie cierpiała małp, które zdążyły napsuć
jej wiele krwi. A potem, gdy przyjechała do Hogwartu, ze zdziwieniem
odkryła, że czasem brakuje jej tych piekielnych istot. Jednak
teraz, gdy wróciła do Shimli, zamiast powitać rezusy z otwartymi
ramionami, zaopatrzyła się w kij służący do ich odpędzania.
Siedząc nieopodal Hanumana, trzymała go w gotowości.
Czekała.
Myślała, że jej cierpliwość zostanie wystawiona na próbę, ale
została przyjemnie zaskoczona – już po kilku chwilach zauważyła
znajomą sylwetkę. Nie widziała Ashu sześć lat, lecz rozpoznanie
go nie było żadnym problemem. Naturalnie, zmienił się.
Spoważniał. Choć wciąż szczupły, nabrał trochę masy
mięśniowej i nie był już tak kościsty. Wciąż był niski, choć
oczywiście przybyło mu kilkadziesiąt cali. Valancy zawsze była od
niego wyższa, więc ciekawiło ją, czy to się zmieniło, dlatego
gdy Ashu zbliżył się, wstała. Różnica była nieznaczna, ale to
Valancy górowała. Bardziej niż wzrostem, zaaferowana była
zdeformowanym nosem przyjaciela z dzieciństwa.
–
Valancy? – powiedział niepewnie Ashu.
–
Powinieneś powiedzieć „dzień dobry” – odparła w hindi.
Ashu
wyszczerzył zęby w uśmiechu, a potem spoważniał gwałtownie.
–
Muszę powitać mojego boga – powiedział. Odwrócił się do
czerwonawego posągu pół-małpy, pół-człowieka i pokłonił się
przed Hanumanem. – Boga służących.
Kiedyś
poczęstowała go piołunem i potem Ashu chodził skrzywiony przez
kilka godzin, nie mogąc znieść gorzkiego posmaku. Dzisiaj
najwyraźniej cały przesiąknął piołunem, a to do niego nie
pasowało, przez co w uszach Valancy brzmiał dziwnie obco. Była
przyzwyczajona do pełnego entuzjazmu chłopaka wierzącego w wielkie
idee, a nie kogoś, kto wyznawał, że jest służącym. Przez jej
głowę przemknęła myśl, że po tym, co widziała kilka dni temu,
właśnie tego mogła się spodziewać.
Ludzie
ze wszystkich stron otoczyli sklecony na chybcika podest, żeby obserwować
walkę stojących na nich dwóch mężczyzn. Dwóch młodych
kogucików mierzących się ze sobą ku uciesze ludu. Jeden z nich
drobny, drugi wysoki i potężny. Wydawało się, że wszystko
świadczy przeciwko Ashu, ale ten walczył dzielnie. Skakał, robił
uniki, wił się jak piskorz, na swojej scenie robił akrobacje jak
wydra w wodzie. A do tego używał siły mentalnej. W pewnym momencie
samą tylko myślą zatrzymał przeciwnika i pchnął go, aż ten
upadł. Ashu wskoczył nań i zaczął okładać go pięściami, ale
i rywal dysponował mocą. Najwyraźniej przestał blokować umysł,
opuścił wszelkie bariery, przez co odsłonił się na ataki, ale i
sam mógł natrzeć z większą potęgą. Ashu odleciał kilka metrów
w tył, gawiedź zawyła, a Valancy wyszła.
Kiedyś
obserwowała jak czarodziejskie dzieciaki z Indii uczą się
magicznej sztuki. Wiedziała, że to, co działo się na podeście,
niewiele miało wspólnego z prawdziwą potęgą, ale jednak
korzystano ze szczątek tego, czego tam, na tyłach świątyni,
uczono. Ashu, jeden z najzdolniejszych, wykorzystywał teraz swoją
wiedzę ku uciesze jakichś ludzi? Valancy nie wierzyła, że tego
właśnie chciał.
–
Widziałem cię na mojej walce – powiedział, odwróciwszy się od
Hanumana. – Podobało ci się moje zwycięstwo?
–
Nie znam twojego zwycięstwa. Kiedy wychodziłam, Kumar właśnie
zrzucił cię z siebie.
–
Kumar? Znasz go? – Zmarszczył brwi.
–
Chyba sporo musiało się jeszcze dziać – zignorowała pytanie. –
Złamał ci nos?
–
Ee, nie on pierwszy.
Pewnie,
pomyślała Valancy. Nos miałeś złamany z kilkanaście
razy. Kilka razy przez bójki i walki, resztę – z winy ojca. Na
głos powiedziała jednak:
–
Dlaczego nikt ci go nie nastawił
porządnie? Naprawić?
Kiedy
wyciągnęła różdżkę, Ashu spojrzał na nią pożądliwie. Przez
chwilę wyglądał, jakby miał ochotę ją zabrać, ale zamiast
tego, syknął ostrzegawczo.
–
Schowaj to, tu są ludzie!
Zresztą... Nie trzeba. Radha powiedziała, że złamany nos dodaje
mi charakteru.
–
Nieprawda.
–
Czyli co? Ty uważasz inaczej? Ja
cię okłamuję? Radha mnie okłamała?
–
Tak się tylko mówi. Żeby
poszkodowanemu było miło, a Radha... cóż, jest miła.
Przynajmniej była. – Wzruszyła ramionami. – Mam w torbie
jedzenie, więc chodźmy stąd, zanim małpy się na nią rzucą.
–
Nadal jecie jak bramini? – zapytał
Ashu, kiedy ruszyli. – Ty i Fenton?
–
Wczoraj zjadłam krowę. Surową.
W
czasie gdy schodzili ze wzgórza, Ashu rozpoczął opowieść o
zmianach zachodzących w Shimli i ludziach w niej żyjących, które
zaszły podczas nieobecności Valancy. Słuchała go w milczeniu.
Odezwała się dopiero wówczas, gdy zostali na drodze sami.
Zatrzymawszy się raptownie, powiedziała:
–
Daj mi ręce.
A
gdy nieco zdziwiony Ashu posłusznie wypełnił rozkaz, rozległ się
trzask. Deportowała ich.
Kiedy
wylądowali, Valancy poruszyła się, a pod jej butami zamlaskała
rozmiękła ziemia. Gdzieś niedaleko pewnie musiała znajdować się
woda i nawet zdawało się, że można było usłyszeć jej szum.
Jako jeden z wielu odgłosów, obok ledwie słyszalnego szeptu
sztywnych liści i odgłosów wydawanych przez ptaki i powrzaskiwanie
małp, którym najwyraźniej nie przeszkadzała ani wysoka
temperatura, ani duchota. Valancy odetchnęła głęboko, a wraz z
pobieranym tlenem chciała również wziąć zapachy, wszelkie
odgłosy i widoki. Mogła przysiąc, że czuła to miejsce – czuła
drgania powietrza i obecność istot żywych – i że w jakiejś części
potrafiła zrozumieć klimat jego klimat. Zastanawiała się, czy
potrafiłaby się zestroić z otaczającą ją przyrodą.
Oszołomiony
Ashu przez chwilę nic nie mówił, ale kiedy się wreszcie odezwał,
mówił tak szybko i głośno, jakby chciał nadrobić stracony czas.
Ciężko było go słuchać, czasem nie wiadomo było, w którym
momencie kończy słowo, a kiedy rozpoczyna następne. Valancy przez
chwilę próbowała go zrozumieć, ale po momencie ruszyła przed
siebie. Pomyślała, że gdyby Ashu wiedział, że teleportacji
używała bez licencji, lista jego pretensji wydłużyłaby się.
Chłopak podążył za nią i męczył tak długo, aż w końcu
zdradziła, gdzie się znajdują.
–
Ale... to miejsce jest przeklęte! –
wykrzyknął, gdy się dowiedział. – Skąd w ogóle je znasz?
–
Fenton kiedyś mi je pokazał.
–
Nie ufam mu.
–
Nie musisz.
–
Ty też nie powinnaś.
–
Jesteś beznadziejny.
Wreszcie
dotarła do celu wędrówki. Między wysokimi drzewami umiejscowiona
była mała chatka, zniszczona i zaniedbana, przez co widać było,
że dawno nikt jej nie odwiedzał. Valancy pchnęła zmurszałe drzwi
i weszła do środka, a Ashu, choć niechętnie, ostatecznie
wślizgnął się za nią. Nieufnie, jakby zaraz skądś miał
wyskoczyć tygrys, przyglądał się każdemu przedmiotowi – czyli
łóżku z dziurawym materacem, zniszczonemu krześle i małemu
stolikowi, do którego podeszła Valancy. Na nim leżały dwie silnie
zakurzone książki, a między nimi – niewielka rzecz, którą
dziewczyna chwyciła, rzuciła torbę, a następnie opuściła domek.
Kiedy
Ashu do niej dołączył, podstawiła mu pod nos rękę i pokazała
leżący na dłoni duży, ciemny pierścień.
–
Poznajesz? – zapytała.
–
Valancy, pro... cco? To-to jest...
Nie, niemożliwe, to nie może być...! Valancy, przecież go
wyrzuciłaś! Przy mnie, widziałem, jak wrzuciłaś go w przepaść,
bo...
–
Wrócił.
–
Obiecałaś! Valancy, tak nie można,
dobrze wiesz, co to jest, to jest niebezpieczne, błagam cię, wyrzuć
to! NIE, nie wkładaj tego!
–
Albo jest za duży, albo mam za
chudy palec. Spróbuję na kciuku.
–
VALANCY, proszę cię! Oddaj. Mi.
Ten. Pierścień.
–
To chodź do mnie.
A
kiedy Ashu zbliżył się, uciekła. Nie przejmując się jego
wrzaskami, błaganiami, prośbami i zarzucaniem infantylizmu, biegła
przed siebie. Była szybka, lecz znała możliwości przyjaciela.
Dogoniłby ją, lecz szczęśliwie dysponowała mocą, której on nie
miał okazji opanować. Gdy więc czuła jego oddech na karku,
teleportowała się kilka metrów naprzód. Dopadłszy do jednego z
drzew, wdrapała się na nie ze zwinnością małpy. Sprawny, lekki
Ashu mógłby pójść w jej ślady, ale znała jego sekret – miał
lęk wysokości. Stał więc bezradnie na ziemi i tylko krzyczał coś
ze wściekłością.
–
Daj spokój, to tylko głupi
pierścień – zawołała Valancy. – I tak nie działa.
Ashu
nie słuchał. Czerwony ze złości, nie ustawał w krzykach i
zachowywał się tak, że Valancy zaczęła się go bać, jednak nie
przypuszczała, że może stać się jej krzywda. Nagle poczuła, jak
jakaś siła wdziera się w jej umysł, jak ktoś przypuszcza na nią
atak, popycha, a w następnej sekundzie już spadała. Upadła tak
niefortunnie, że ręka wygięła się pod tak dziwnym kątem, że
kiedy na nią spojrzała, zrobiło jej się niedobrze. Przerażony
Ashu doskoczył do niej i mówił coś gorączkowo, ale pogrążona w
bólu nie słyszała go.
Wiedziała,
że to Ashu ją zaatakował. Był jak czarodziej przed Szkołą Magii
i Czarodziejstwa. Dzierżył duży potencjał magiczny, którego nie
potrafił w pełni kontrolować, a który działał w chwilach
wzburzenia. Ashu nie był za to całkowicie odpowiedzialny i Valancy
byłaby mu wybaczyła, gdyby nie to, że jej przyjaciel bardziej niż
tym, co zrobił, zainteresowany był dyskretnym przejęciem
pierścienia.
–
Valancy, przepraszam, przepraszam...
– mamrotał, zezując na leżącą koło jej dłoni ozdobę.
Była
szybsza. Chwyciła zdrową ręką pierścień, cudem wsunęła go na
palec, a potem wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w Ashu.
–
Odejdź! – krzyknęła. – W
chatce została moja torba, a w niej jedzenie. Smacznego.
Deportowała
się.
III.
Czarodzieje
inaczej patrzyli na świat. Kiedy w mugolskim świecie rozpoczął
się proces dekolonizacji, ludzie obdarzeni magią nie zamierzali
opuszczać miejsc, w których mieszkali. Czasem można było odnieść
wrażenie, że świat dla nich zatrzymał się w XIX wieku.
Valancy
nigdy nie była w Indiach tak obca, jak mogłoby się wydawać. Będąc
w Shimli, wystarczyło skręcić w odpowiednią dróżkę i jeśli
miało się wystarczającą moc, można było wsunąć się w otwarty
właz, by wylądować w czarodziejskim gettcie. W malowniczych domach
gęsto upakowanych na wąskiej, całkiem krótkiej ulicy mieszkało
kilka magicznych rodzin, które utrzymywały ze sobą bliskie kontakty. Jeden z niezagospodarowanych budynków kilku ludzi
zaadaptowało na szkołę – to właśnie tam Valancy zdobywała
podstawową wiedzę, a nie w mugolskich placówkach. Uczyła się w
niewielkiej grupce, wraz z dzieciakami z sąsiedztwa, a nauczycielami
byli krewni poszczególnych uczniów. Dziadek Jacka z zaangażowaniem
wtłaczał w młode umysły wiedzę z dziedziny nauk przyrodniczych,
najstarsza siostra Emily dbała o ich rozwój kulturalny, a matka
Thomasa z entuzjazmem opowiadała o historii – zarówno magicznej,
jak i mugolskiej.
Fenton
nie nauczał niczego. Poza tym, że pracował – o ile jego zajęcia
można było nazwać pracą –
w nieregularnych godzinach, to dodatkowo nie miał talentu
pedagogicznego. Sam twierdził, że nie miał też niczego, co mógłby
przekazać dzieciakom. Valancy gorąco protestowała przeciwko takimi
stwierdzeniami. Fenton nauczył jej wielu umiejętności, dzięki
niemu zaskakująco dobrze radziła sobie w hazardowych karciankach.
Chociaż nie od początku darzyła go sympatią, z biegiem czasu
zmieniła swój stosunek i lubiła spędzać wolny czas właśnie z
nim. Zwłaszcza, że wcale nieczęsto zdarzały się chwile, gdy
oboje nie byli zajęci.
Kiedy
jednak lekcje kończyły się, a Fentona nie było w domu, Valancy
oddawała się zabawie z dzieciakami. Czasami z innymi Brytyjczykami
mieszkającymi w Indiach, a czasem wychodziła na powierzchnię i
szalała z młodymi Hindusami. Nazywała Shimlę dachem świata i
chociaż wyrażenie to było przesadzone, tkwiło w nim ziarno
prawdy, którego nie można było nie wykorzystać. Ciesząc się
wysokością i powietrzem, wdrapywała się na pochylone budynki i
wraz z przyjaciółmi przeskakiwała między nimi, czyniąc
konkurencję dla wszechobecnych małp. Biegała po schodach łączących
strome ulice, przeskakiwała pęknięcia zdradzające cuchnące
wnętrza Shimli.
Czasem
chadzała do wioski Sanjauli, aby odwiedzić klasztor buddyjski, w
którym urzędowali mnisi Galugpa, którzy jednak nie byli celem
wizyt Valancy. Za dormitoriami znajdowała się polana niedostępna
dla mugoli, którą chroniły potężne czary umożliwiające nawet
kontrolę pogody. Niezależnie od tego, jaka temperatura panowała na
zewnątrz, w tym miejscu zawsze lepki żar oblepiał ciała jak wata
cukrowa. Valancy lubiła siadać na trawie, wdychać słodki zapach
gorąca i obserwować ludzi obecnych w tym miejscu.
Na
ziemi w pozycji kwiatu lotosu siedzieli młodzi czarodzieje, a między
nimi krążył wciąż coś pokrzykujący mistrz, który nauczał
kontroli umysłu. Valancy nigdy nie dostąpiła zaszczytu zagłębiania
tej sztuki, więc nie znała szczegółów. Wiedziała jednak, że
to, co działo się na polanie, było jedynie preludium,
przygotowaniem do prawdziwych ćwiczeń. Mistrz nakazywał opuścić
bariery umysłu i otworzyć się na świat, na magię, a skupieni
uczniowie próbowali spełnić jego życzenia. Nauczyciel twierdził,
że z jego podopiecznych najlepszy był pewien drobny chłopak, Ashu.
Valancy lubiła patrzeć, jak siedział spokojnie z poważną miną,
starając się nie reagować na chodzące po ciele mrówki. Kiedyś
myślała, że to, czego uczą się Hindusi, jest magią potężniejszą
niż to, co wpoją jej w Hogwarcie. Czas zrewidował te poglądy. Nie
była to droga ani lepsza, ani gorsza. Po prostu inna.
A
kiedy mistrz kazał adeptom już iść, Valancy wraz z nimi szukała
zalesionych terenów z dala od innych ludzi. Bawili się tam na
latających dywanach, urządzając niebezpieczne wyścigi. Przez te
doświadczenia Valancy nigdy nie doceniła mioteł.
Zazwyczaj
była szczęśliwa, ale czasem nadchodziły złe dni. Nie były to
chwile zwykłego braku dobrego nastroju, ale coś większego,
głębszego, powracającego regularnie. Nie zawsze zauważała tę
zależność, ale kiedy była starsza, dostrzegła. Fenton również
wtedy bywał niespokojny, a popołudniami znikał.
W
jeden z takich dni chodziła po mieszkaniu, szukając czegoś z
niecierpliwością, a Fenton niespokojnie kręcił się w pobliżu.
Kiedy wszedł do kuchni i ujrzał siedzącą na podłodze Valancy,
zjadającą surowe mięso, zrobił wielkie oczy, ale nic nie
powiedział. Dziewczynka odwzajemniła spojrzenie i wbrew
przewidywaniom, nie zapytała, skąd w domu zamieszkanym przez ludzi
niespożywających produktów zwierzęcych znalazła taki pokarm.
Wyszedł.
Zobaczyła go ponownie dopiero następnego ranka. Leżał na dywanie
w salonie, twarz miejscami pokrytą zakrzepłą krwią miał
wykrzywioną w dzikim grymasie i płakał. Nigdy wcześniej nie
okazywał w ten sposób słabości, więc ten widok przeraził
Valancy tak, że odwróciła spojrzenie od jego poharatanych pleców,
poszarpanej skóry noszącej ślady ugryzień. Niektóre rany były
tak głębokie, że widać było mięso, nad którym zaczynały
krążyć muchy. Powietrze pachniało rdzą.
Kiedy
kilka lat później Valancy myślała o tym wydarzeniu, była
zaskoczona, że mając osiem lat, zareagowała w taki sposób.
Zastanawiała się, skąd wzięła tamten spokój i beznamiętność,
jak zdołała opanować szalejące w niej emocje. Zostawiwszy
Fentona, pobiegła po spory kufer zawierający wiele medykamentów, a
potem szybko wróciła do salonu. Wiedziała, co to za lekarstwa i
jak je wykorzystać. Wyjąwszy odpowiednie maści, zajęła się
zmaltretowanym ciałem, starając się nie skupiać na makabrycznym
widoku, ale na tym, co robi. Potem ściągnęła Fentonowi podarte
spodnie, a z resztkami materiału odrywała naskórek. Krzyczał, ale
nie protestował, zachowawszy resztki świadomości, próbował
pomóc. Nogi były w nieco lepszym stanie. Skończywszy, wyszła z
domu, by zapukać do sąsiadki i poprosić ją o wywar nasenny. Gdy
wreszcie Fenton go wypił, usnął jak dziecko.
Valancy
przez chwilę patrzyła jeszcze na jego rozdrapane do mięsa
paznokcie, a potem pobiegła do łazienki. Klęcząc przy sedesie,
wymiotowała tak jak nigdy wcześniej i nigdy później. Tak długo,
że pod koniec pluła żółcią. Później położyła się na
zimnej posadzce i zwinęła w kłębek.
▪
– O której kazano ci wrócić?
Zaniepokojony
Ashu krążył wokół Valancy niczym natrętna satelita. Chociaż na
początku był zachwycony tym, jak wyglądała biblioteka, teraz
wciąż zerkał w okno.
–
Bez różnicy – odparła,
wzruszając ramionami. – Pewnie i tak go nie będzie.
–
A jeśli?
–
To okej, może przynajmniej
przygotuje jedzenie.
–
Nie wkurzy się, że tak długo cię
nie ma? Wygląda na agresywnego...
Ashu
bał się wielu rzeczy. Czasem Valancy nie mogła uwierzyć, jak w
takim mały człowieku może kryć się tak dużo lęków. Kiedyś
myślała, że największą obawę wzbudza w nim latanie, a potem
zobaczyła, jak jej przyjaciel reaguje na Fentona. Zachowywał się
tak, jakby Fenton był niebezpiecznym zbiegiem, który czyhał na
życie Valancy. A przecież to nie o Valancy powinien się martwić.
To nie nad nią znęcał się ojciec.
–
Jeśli chcesz wracać, wystarczy
powiedzieć. Możemy iść... Czekaj chwilkę!
Wydawało
jej się, że ujrzała jakiś błysk. Odwróciła się i przyjrzała
dwóm regałom. Pomiędzy nimi była mała szpara, w którą nie
zmieściłyby się ręce dorosłego, ale szczupłej dziesięciolatki
już tak. Wsunąwszy tam dłoń, zaczęła szukać jakiegoś
przedmiotu, a wyczuwszy coś, chwyciła między końcówki placów i
wyciągnęła. Duży, brzydki pierścień. Ciemny, gruba obręcz,
spore oczko z wygrawerowanym dziwnym znakiem.
–
Patrz, Ashu.
Kiedy
chłopak spojrzał na błyskotkę, wyglądał, jakby się
zapowietrzył. Przez chwilę nie mógł nic powiedzieć, a kiedy w
końcu się odezwał, Valancy nie mogła niczego zrozumieć.
–
To sygnet! – wykrzyknął wreszcie
w języku ludzi.
–
Ooch, nie wiedziałam! Naprawdę?
–
Valancy, to niebezpieczne, powinnaś
to zostawić, to przecież... Nie znasz tej legendy? – Na widok
zdziwionej miny przyjaciółki kontynuował: – Ten znak...
Słyszałem... To znaczy, to wygląda jak ten sygnet, co to może
kontrolować zwierzęta!
–
Ashu, nie opowiadaj bajek. Tak
potężnego przedmiotu nikt by nie porzucił. A jeśli zostawił
celowo... W bibliotece? Tak łatwo go było znaleźć!
–
Nie. – Chłopak potrząsnął
głową tak gwałtownie, że potargał przydługie, czarne włosy. –
Według legendy tak ma właśnie być.
–
Miałam odnaleźć go w bibliotece?
–
Jasne, że nie! Po prostu... jeśli
właściciel go straci, on się pokazuje w przypadkowych miejscach,
nie jakichś skomplikowanych kryjówkach, Sezamie, otwórz
się i tak dalej...
–
Bzdury, to wszystko jest całkowicie
bez sensu.
–
Skoro tak, to odłóż go tutaj,
Valancy, i chodźmy.
Dziewczynka
uśmiechnęła się i wsunęła pierścień do kieszeni, a potem
wyszła z biblioteki. Kiedy Ashu ją dogonił, zaczął gorączkowo
mówić:
–
Naprawdę, Valancy, to nie jest
zabawne. Wyrzuć go, obiecaj, że go wyrzucisz! I nigdy już go...
–
Ashu. – Zatrzymała się. –
Nawet jeśli to ten niezwykły pierścień, to co w tym niby jest
niebezpiecznego? Kontrola nad zwierzętami... Brzmi fajnie.
–
Nie wolno, to zakazane! To
niszczenie ich wolności, nie wolno bawić się zwierzętami,
przecież wiesz. A jeśli... Zresztą... – Ashu zniżył głos. –
Mówią, że ktoś, kto używa pierścienia, zaczyna sam przejmować
cechy zwierząt, aż w końcu stanie się jednym z nich.
–
Ludzie to też zwierzęta? Czy teraz
mogę ci coś rozkazać? Albo temu psu? – Wyciągnąwszy mały
przedmiot z kieszeni, wskazała nim na przechodzącego obok
czworonoga i nakazała mu biec. Nic się nie wydarzyło. – Widzisz?
To nie ten.
–
Ale to nie tak, źle to robisz.
–
A jak powinnam?
–
Ja... nie wiem. On jest...
nieprzewidywalny. Valancy, naprawdę, wyrzuć go!
–
Autobus!
Pobiegli.
Nie zdążyli wepchnąć się do środka, szczęśliwie jednak nie
zabrakło czasu na wdrapanie się na dach. Kierowca ruszył, a pojazd
mknął z taką prędkością i niebezpiecznie chybotał się na
zakrętach, że nie było okazji do prowadzenia rozmowy – należało
się skupić na trzymaniu czegoś, by nie spaść. Zresztą wiejący
wiatr i tak zagłuszyłby słowa.
Valancy
właściwie nie zależało na znalezisku. Nie sądziła, aby miało
ono jakąkolwiek wartość, na domiar złego było najzwyczajniej w
świecie nieestetyczne. Nie bardzo wierzyła w to, co mówił Ashu, a
jednak coś kazało jej zatrzymać pierścień. Może wrodzona
przekora, a może jakieś tajemnicze przeczucie.
Ashu
wciąż posyłał jej oskarżająco-proszące spojrzenia, więc
postanowiła się nad nim ulitować. Kiedy wjechali na stromy obszar,
udała, że wyciąga coś z kieszeni i tym rzuca. Przyjaciel patrzył
na nią pytająco.
–
Pierścień poleciał! –
przekrzyczała szum.
IV.
Tatę
wyobrażała sobie jako roześmianego młodego człowieka, który
puszczałby z nią latawce. Mówiłby ciepłym głosem, pozwalałby
się bawić swoimi tak jasnymi, że prawie białymi włosami i zawsze
miałby kieszenie pełne cukierków. Myślała tak przez kilka lat, a
potem pojawił się on. Przedstawił się jako jej ojciec i chociaż
Valancy przyjęła to z pełnym dostojeństwa spokojem, nie potrafiła
myśleć o nim w ten sposób. Mężczyzna może nie był tak stary
jak dziadek, ale na pewno nie tak młody jak mama. Jedynymi
jaśniejszymi akcentami w jego ciemnej czuprynie było kilka siwych
włosów, a w oczach nie miał iskierek rozbawienia, tylko coś
odpychającego. Więc kiedy chrapliwym głosem powiedział:
–
Masz moje oczy.
Valancy
poczuła się urażona.
–
Mam ci je oddać? – zapytała z
powagą.
Na
pogrzebie nie mówiła ani ona, ani on. Stali obok siebie i ponuro
wpatrywali się w trumnę. Kiedy przyklęknął, by zapiąć guziki
jej płaszcza, pomyślała, że zwykle robiła to mamusia, a potem
przypomniała sobie, że nie, mamusia już nigdy nie pomoże jej się
ubrać, bo leży w drewnianym pudle. I nie mogła przestać myśleć,
że on, jej ojciec,
chciał wyglądać na eleganckiego – w czarnym garniturze, z krótko
przystrzyżonymi włosami i bez zarostu – ale jej nie mógł
oszukać. Brud pod paznokciami go zdradzał, to nie mógł być ktoś
wytworny, to zwykły awanturnik. To przeoczenie sprawiło, że
Valancy pomyślała o ziemi, a potem o robakach. Robaki miały zjeść
ciało mamusi. Tak powiedziała Wendy, a Wendy nigdy się nie myliła
– chodziła już do szkoły.
Mężczyzna,
nie, jej ojciec,
powiedział coś. Nie słuchała.
–
Jak mam na ciebie mówić? –
zapytała, nie wyobrażając sobie, że miałaby nazywać go tatą.
Wzruszył
ramionami.
–
Jak tylko chcesz. Możesz po
imieniu. Fenton.
V.
W
jakiś dziwny sposób, Peter przypominał jej o pożegnaniu z
Indiami. Kiedy skończyła jedenaście lat i dostała list do
Hogwartu, zaczęła rozpaczać. Nie chciała opuszczać Shimli.
Fenton powiedział jej, żeby się nie martwiła. Twierdził, że na
pewno polubi Hogwart i że znajdzie w nim coś, co będzie
przypominało jej dom. Nie wierzyła mu, ale kiedy tylko znalazła
się w pociągu, dowiedziała się, że miał rację. Znowu.
Peter
był głośny. Było go pełno wszędzie. Chodził, skakał,
krzyczał, wtrącał się w cudze sprawy i wybitnie irytującym
głosem zadawał zbędne pytania, a potem wyłudzał od innych różne
rzeczy. Valancy wkrótce była przekonana, że gdyby ktoś ściągnął
Peterowi spodnie i majtki – miała nadzieję, że jednak nigdy się
tak nie stanie – wszyscy zobaczyliby czerwony tyłek rezusa.
W
VII klasie nie był już aż tak denerwujący jak wcześniej, ale
wciąż drażnił i interesował się tym, czym nie powinien.
–
Wysunął ci się łańcuszek –
powiedział po zakończonej lekcji opieki nad magicznymi
stworzeniami.
Valancy
zatrzymała się, obrzuciła spojrzeniem kolegę i schowała pod
bluzkę biżuterię.
–
Rzeczywiście. I co?
–
I zwykle wisiał na nim pierścień.
Co z nim zrobiłaś?
Peter
od jakiegoś czasu był dziwnie zainteresowany sygnetem należącym
do Valancy. Co było dość niepokojące, ale nie aż tak, jak
niedawne przeżycie na Nokturnie. Biorąc pod uwagę wszystkie
wydarzenia, Valancy postanowiła schować swój sygnet. Powinna była
po prostu zostawić go w dormitorium, ale to byłoby za proste.
Chciała go ukryć, po raz drugi w życiu. Najpierw znalazła go w
bibliotece. Potem zostawiła w domku między książkami. Więc i
teraz odłożyła go między ciężkie woluminy, sama nie wierząc w
to, co robi. Wybrała jednak mało uczęszczany dział, z baśniami
zapisanymi w języku goblinów, więc nie sądziła, że ktokolwiek
go odnajdzie.
A
na pewno nie Peter. Uśmiechnęła się do niego, ale nie
odpowiedziała. Odwróciła się i zaczęła iść, ale prawie od
razu stanęła, bo kątem oka coś ujrzała. Na skraju Zakazanego
Lasu ujrzała wilka. Serce zabiło jej mocniej, a nogi zmiękły, ale
zignorowała go i ruszyła w stronę zamku. Kiedy zwierzę dogoniło
ją i zębami chwyciło skrawek spódnicy, a następnie zaczęło
ciągnąć, nie mogła dłużej udawać, że go nie widzi.
Poszła
za wilkiem do Zakazanego Lasu. Wędrowała za nim po niewydeptanym
terenie, wolną od różdżki ręką odgarniając gałęzie drzew. Po
drodze mijali rozszarpane skrawki jakichś stworzeń.
A
potem wilk zatrzymał się przy siedzącym pod krzakiem mężczyzną.
Tym samym, który więziony był w srebrnej klatce na Nokturnie.
VI.
Nocą
leżeli na zamkowej wieży. Z zamku ostały się tylko ruiny, ale
wieża zachowana była w stanie prawie nienaruszonym.
–
ARSENIE STURZA.
–
VALANCY EDGEWORTH.
Echo
leniwie powtarzało ich imiona i nazwiska.
–
A teraz poviedz to szeptem.
–
Valancy Edgeworth.
Kiedy
skończyła, zamiast echa usłyszała cichy śpiew ptaków,
pogwizdywanie wiatru i dochodzący z daleka szum wody. Owady
brzęczały gdzieś nad uchem. W oddali zawył wilk.
–
Ładniej.
–
Bo czasem tak trzeba. Poviedzieć to
samo, ale bez krzyku.
–
Podoba mi się twoja bransoletka.
Usiadł
i ściągnął z przegubu stworzoną z fantazyjnie związanych
sznurków ozdobę. Wsunął ją na rękę Valancy, podniósłszy ją
wcześniej.
–
Jest tvoja – odparł.
Przez
chwilę wpatrywała się w jego młodą, niewinną twarz, ślicznie
kontrastującą z czupryną całkiem białych włosów. Patrząc na
kolor jego brwi i rzęs, wiedziała, że kiedyś był szatynem.
Wiedziała też, że pod wpływem niektórych wydarzeń można
przedwcześnie osiwieć – nawet jeśli miało się tylko
dwadzieścia lat. Arsenie wciąż nie powiedział jej, co się stało,
że stracił naturalny kolor.
Zamknęła
oczy.
–
Podoba mi się tvój pierścień.
Nie
odpowiedziała.
Arsenie
złapał za łańcuszek i wyciągnął go spod koszulki Valancy.
Wisiał na nim czarny sygnet. Chwycił go i zważył w dłoni.
–
Więc? – zapytał, wypuszczając
go. – Jak się kończy ta historia?
–
Nie wiem – odparła. Usiadła
gwałtownie, rozchylając powieki. – Jeszcze nie wiem. Ale dowiem
się.
konkurs wielkanocny, 5052 słowa
Jednym słowem: wow. Wielki podziw za długość, ponad pięć tysięcy słów nawet jak na notkę to niezłe osiągnięcie, ale tasiemiec w żadnym razie nie męczy, chociaż przyznam, że osobiście czytanie zajęło mi trochę czasu, ale to nie było spowodowane treścią, która swoją drogą napisana jest na wysokim poziomie i równie dobrym językiem, a chęciami zrozumienia i zagłębiania się w całą historię. Wyłapałam kilka literówek, jednak nie to jest najważniejsze. Intrygująca fabuła dopracowana w stu procentach, widać, że wiesz o czym piszesz i znasz realia Indii, co się ceni. Motyw z sygnetem jest genialny, tak samo jak kreacja Fentona i Asha (mam nadzieję, że tak się mniej więcej odmienia jego imię), tekst trzyma w ogromnym napięciu i z przyjemnością przeczytałoby się drugą część o tym tajemniczym pierścieniu i mężczyznach w klatkach. Gratulacje, kawał dobrej roboty.
OdpowiedzUsuńPowodzenia!
1/3 składu sędziowskiego
[To samo co powyżej: mimo długości czyta się naprawdę lekko. Gdzieniegdzie są jakieś błędy i czasem coś mi zgrzyta (jak na przykład deportowanie albo protestowanie przed stwierdzeniami - powinno być raczej "przeciwko", "przed" odnosi się w tym przypadku do miejsca), ale jest tego bardzo mało. Ciekawy pomysł, chwilami nie do końca rozumiem, o co chodzi (brawa dla mnie), mam nadzieję, że o wizycie w Nokturnie będzie coś więcej w kolejnych Twoich notkach :>
OdpowiedzUsuńTak zupełnie na boku... – VALANCY, proszę cię! Oddaj. Mi. Ten. Pierścień. - nie wiem czy to celowe nawiązanie, ale skojarzyło mi się to jakoś z Władcą Pierścieni i Gollumem :D
Ogólnie jestem na tak.
Muszę koniecznie przyznać, że moja wyobraźnia ruszyła, gdy czytałam opisy czarodziejskiego świata ze Wschodu. Naprawdę dobrze oddane szczegóły, które jednak nie były zbyt przytłaczające. I wielki, ogromny plus za pomysł na historię trzymającą w napięciu. Przez pierwszą chwilę ciężko było mi się odnaleźć, ale to pewnie dlatego, że nie ułatwiłam sobie zadania i nie zajrzałam do karty w poszukiwaniu wskazówek. Niemniej jednak i bez tego szybko zorientowałam się w tekście, co oczywiście jest plusem. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy i podziwiam za tak fantazyjną wyobraźnię!
OdpowiedzUsuńAmy
Jestem pod wielkim wrażeniem ile zawarłaś informacji w opowiadaniu. Przedstawiłaś nam kompletnie inny świat, wykraczając poza to co stworzyła Rowling, co strasznie mi się spodobało, bo poczułam się trochę tak, jakbym czytała trochę innego Harry'ego Pottera... Na pewno długo będę wspominać to opowiadanie, za co dozgonnie ci dziękuję!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Motyw z adeptami latającymi na dywanach prawie jak żywcem wyciągnięty z Alladyna, ciekawe rzeczy się wyprawiają w tych Indiach, na Nokturnie zresztą też. Fajna sprawa z trzymaniem ludzi w klatce, chociaż pewnie podchodzi to pod lekki sadyzm, ale aprobuję. Mistrzem konstruktywnych komentarzy nie jestem, więc powiem tylko, że mi się podobało.
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim muszę podziękować Ci za to, że otworzyłaś moje oczy na świat magiczny poza Europą. Nigdy się nad tym nawet nie zastanawiałam! Opowiadanie czytało mi się naprawdę szybko mimo ilości słów. Bardzo polubiłam postać Valancy, a Ashu urzekł mnie do granic możliwości <3 Wyłapałam trochę błędów, ale nie przeszkadzały one zbytnio, bo byłam pochłonięta przez przedstawiony przez Ciebie świat. Po prostu same ochy i achy <3 Nie wiem, co jeszcze mam napisać, więc wstawię kolejne serduszko ---> <3
OdpowiedzUsuńOdpowiem zbiorczo, mam nadzieję, że to nie problem.
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim dziękuję wszystkim, którym się chciało przeczytać ten tekst i zostawić komentarz – w związku z pochlebnymi opiniami bardzo mi miło, krytyczne biorę na klatę. ;D
Tylko winny się tłumaczy, więc czas na tłumaczenia. Niestety należę do grupy osób, które lubią robić wszystko na ostatnią chwilę, dlatego opowiadanie kończyłam jeszcze w dniu, w którym je opublikowałam. Uznałam, że skoro do 15 kwietnia konkursowe opowiadania należało wrzucić do szkiców, to po tym terminie nie należało niczego już zmieniać – więc równie dobrze mogłam już je wrzucić na główną. Przez to tekst nie odleżał i chociaż go sprawdzałam, to nie wyłapałam wszystkich błędów, które widzicie Wy i które teraz widzę też ja, kiedy patrzę „świeższym” okiem. Mam nadzieję, że nie utrudniły one znacząco czytania!
Wszystko poprawię już po oficjalnym zakończeniu konkursu. ;)
@Dyrekcja
Fenton – tak, Ash – nie. W języku polskim „Ashu” brzmi jak imię odmienione w wołaczu, ale nie, w tym przypadku to mianownik. ;)
@Adam Griffin
Dzięki za wytknięcie błędów! „Protestowanie przed” to rzeczywiście wtopa potworna, na pewno przeredaguję to zdanie. Ale o deportację będę się kłóciła. Poruszamy się w świecie Harry'ego Pottera, a tam to słowo znaczyło nieco co innego niż u nas. Teleportacja to pojęcie ogólne, dzielące się na aportację i deportację właśnie.
Nawiązanie przypadkowe, ale potrafię sobie wyobrazić Ashu jako Golluma. ;D
@Ruda Lama, sleeplessly, ariana, Vee Naku
Za zostawienie po sobie śladu Wam dziękuję, za błędu w opku przepraszam. ;)
W takim razie to mój błąd, proszę o wybaczenie ignorancji :)
Usuń