31 października 2016

A ty? Czy Ty już poczułeś też, że wciąż wybór masz – czy poddać się, czy nie?


17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III ––– IV –––  ––– VI ––– VII

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (już po raz kolejny, za co należą jej się ogromne brawa i morze miłości <3) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Na końcu ukryte są linki do poprzednich wersji karty. Chodźcie! :3

36 komentarzy:

  1. [O, pierwsza! ♥]

    W zasadzie chyba prawdziwym cudem było to, że Vereena nie rozczłonkowała ni siebie, ani Connora podczas teleportacji z kornwalijskiego Boscastle do londyńskiego Szpitala Świętego Munga – była bowiem w takim stanie roztrzęsienia, że zdecydowanie nie byłoby to niczym dziwnym. Normalnie, w takich przypadkach, najczęściej ludzie tracili jakieś części ciała i wówczas potrzebna była interwencja specjalistów od tej dziedziny magii – na szczęście jednak pół-wila zawsze była dobra w tych obszarach czarodziejskich, a ponadto: skupiła się, doskonale wiedząc, że tylko ona jest w stanie pomóc swojemu ukochanemu. Chyba więc tak naprawdę tylko miłość – nie pierwszy raz zresztą – uratowała ich przed zawieszeniem gdzieś w czasoprzestrzeni i i pozwoliła im dotrzeć na miejsce, bez zbędnych perturbacji; nie licząc tego, że ciężarna poczuła się nagle skrajnie wręcz wyczerpana, pomimo buzującej adrenaliny.
    — Halo! Pomocy! – Krzyczała jednak, zdzierając sobie gardło, całkowicie zrozpaczona, bo miała wrażenie, że każda sekunda oddala ją od tego, aby móc spędzić wieczność ze swoim ukochanym. Pewnie, nie powinna była w ogóle pozwolić czarnym myślom zapuścić się w te mroczne rejony, ale z drugiej strony: absolutnie nie można było się dziwić, że tak bardzo panikowała. –Wszystko będzie dobrze, kochanie… wszystko będzie w porządku… – szeptała do tego wszystkiemu swojemu partnerowi, starając się nim nie kołysać, mimo tego, że taki ruch zawsze go uspokajał; przerażało ją, że jego wielkie, silne cielsko leżało bezwładnie w jej chudych ramionach. – Wszystko będzie dobrze – pocałowała go w czoło. – Szybciej! – Ryknęła na biegnących w ich stronę, przerażonych i zaskoczonych uzdrowicieli. – On ma zawał! Ma zawał, pomóżcie mu! – Dodała głośno i wyraźnie.
    Owo stwierdzenie nieco ją zmroziło, dlatego kiedy latające nosze zabrały jej ukochanego, ona po prostu siedziała na posadce i otwierała oraz zamykała usta, niczym ryba wyciągnięta z wody, rozpaczliwie próbująca przeżyć, nie mogąc się opanować – była kompletnie spanikowana mocą faktu, jaki ostatecznie do niej dotarł: tego, że mężczyzna właśnie miał zawał. Dlatego pewnie gdyby nie wsparcie jednej z pielęgniarek, nigdy nie usiadłaby na drewnianym krzesełku w hallu czwartego piętra – ta chciała podać pani Greyback również wodę, ale nie była w stanie pić: trzymała kubeczek i trzęsła się, analizując w głowie to, co się stało: zastanawiając się, gdzie popełniła błąd, co poszło nie tak i dlaczego wcześniej nie dostrzegła objawów, którym mogła zapobiec. Wyrzucała sobie także, że zignorowała wszystkie znaki od swoich zdolności profetycznych, nie słysząc niczego wokół.
    — Hm? – W pierwszym momencie więc nie zrozumiała, co mówił do niej jeden z medyków: za bardzo pochłonięta była swoimi czarnymi myślami. Musiał więc jeszcze raz potworzyć jej nazwisko. Wówczas poderwała się gwałtownie. – T-tak, to j-ja – wydukała, spoglądając na niego z paniką w oczach. – Co z moim mężem? Gdzie on jest? Co z nim jest? Kiedy mogę go zobaczyć? – Zasypała go gradobiciem pytań. – O Chryste panie – zachwiała się i ponownie pacnęła na niewygodne, drewniane krzesełko; wiedziała, że miał zawał, ale usłyszenie potwierdzenia tego, zwaliło ją z nóg. Ukryła na moment twarz w dłoniach, dysząc ciężko. – Okej… okej, za nami… okej, więc… Proszę, proszę mi pozwolić go zobaczyć – zerknęła na lekarza błagalnie i z nadzieją, mimo że sam jej to sugerował. – Potrzebuję go – dodała cichutko, rozpaczliwie i żałośnie słabo. – Bardzo chcę go zobaczyć – naciskała.

    przejęta, rozkojarzona i roztrzęsiona VERA, która chyba sobie trochę nie radzi

    OdpowiedzUsuń
  2. W tamtej chwili niestety Vereena nie umiała w żaden sposób docenić tego, że medyk, który z nią rozmawiał zachowywał wręcz anielską cierpliwość oraz spokój – nie mogła docenić, że zwracał się do niej łagodnie i znosił wszystkie jej mało składne nierzadko pytania. Nie mogła też docenić tego, że finalnie pozwolił jej zobaczyć się z Connorem, bo to właśnie on – jej ukochany mąż – zajmował wszystkie jej myśli. Był jedyną rzeczą, na której mogła się w pełni, od początku do końca skupić i jedyną rzeczą, na której chciała i potrzebowała się skupić – nawet jednak wówczas nie potrzebowała informacji, jak to się stało, że pięćdziesięcioletni mężczyzna, prowadzący naprawdę nie najgorszy styl życia, jurny i silny, nagle dostał zawału oraz nie potrzebowała szczegółów leczenia od uzdrowiciela, bo wystarczało jej na tamten moment tylko to, że jego stan jest stabilny i nic mu już nie grozi.
    — Przecież to jasne, że chcę! – Wykrzyknęła więc na słowa mężczyzny, odbierając je, pewnie zupełnie niepotrzebnie, dość personalnie. Nie podobało się jej to, że w taki sposób skwitował jej wywód, ale też gdzieś podświadomie wiedziała, że nie powinna była się do niego w taki nieodpowiedni sposób zwracać; że to nie miało najmniejszego sensu, bo był przecież tym, który jej pomógł. Odetchnęła ciężko i podjęła znacznie spokojniej: – Przepraszam, ale tak, bardzo chcę zobaczyć mojego męża – wyjaśniła i na szczęście również tym razem medyk pojął, że jest po prostu zakochaną po uszy, a przez to roztrzęsioną, żoną, która martwi się o los swojego partnera. – Myślę, że potrzebuję go bardziej niż on mnie – szepnęła jednak jeszcze, uśmiechając się lekko, ale smutno: wciąż tkwił w jej sercu strach, że zaraz wszystko się ponownie rozsypie, a ona go straci. Tego natomiast nie przeżyłaby.
    Po chwili zaś powędrowała za Paulem – kątem fiołkowego oka dostrzegła plakietę, jaką nosił na białym fartuchu: eleganckie, duże i zamaszyste litery poruszały się, nim płaczą bluszczu, tworząc naprawdę ładną kompozycję, którą pani Greyback w normalnych okolicznościach doceniłaby: w tamtej jednak chwili marzyła jedynie, aby zobaczyć i przytulić swojego wilczka; namacalnie się upewnić, że już nic mu nie grozi. Mówienie więc, aby zachowywała się spokojnie troszkę mijało się z celem, bo, owszem, doskonale wiedziała, że nie powinna była wykonywać gwałtownych ruchów ani się stresować – problem w tym, że nawet świadomość, iż jest odpowiedzialna za niewinne życie swojego synka pod jej sercem, nie pomogła jej się opanować. Nawet informacje, że rokowania nie są najgorsze, bowiem przecież jej małżonek posiada znacznie większą odporność niż każdy inny człowiek.
    — Nie wiem, czy to jest pocieszające… – sapnęła w odpowiedzi na słowa uzdrowiciela, który zauważył, że gdyby nie likantropia jej ukochanego, najpewniej zawał już by go zabił. Pokręciła później głową, nie chcąc więcej słuchać, westchnęła i wkroczyła do sali, próbując się uśmiechać. – Cześć, przystojniaku – szepnęła: czule, łagodnie, z oddaniem; dla niej nadal był najpiękniejszy, chociaż skrajnie blady i dziwnie zapadnięty w sobie. Jakby mniejszy niż zazwyczaj. – Hej, hej… słyszałeś: spokojnie, kochanie – dodała i chociaż łamało się jej serce, próbowała na zewnątrz wyglądać pogodnie. Zbliżyła się do jego łóżka i przysiadła na jego skraju. – Cześć – powtórzyła, chwytając jego potężną dłoń i całując jego kłykcie. – Dobrze cię widzieć – dodała z zachwytem, aby nagle zamrzeć. – Gdzie jest jego obrączka? – Warknęła wściekle, niczym osa, z niewiadomych przyczyn, na lekarza.

    bardzo przejęta i wciąż przerażona VERA, która nie zachowuje się dobrze, bo się martwi i to z miłości, o

    OdpowiedzUsuń
  3. Niepotrzebnie się unosiła, niepotrzebnie się wściekała, ale naprawdę nie umiała inaczej – nie umiała zachować ani trochę spokoju, w momencie, w którym tak panicznie martwiła się o swojego ukochanego; kiedy cały czas myślała o tym, jak bardzo blisko był utraty zdrowia lub nawet życia; cholera!, ona przecież nie przeżyłaby sekundy na tym podłym świecie bez niego. W związku z tym niczym w zasadzie dziwnym nie było to, że Vereena tak głęboko przeżywała wszystko, co wydarzyło się z Connorem i że ledwo trzymała się w ryzach na widok tego, jak bardzo źle wyglądał, leżał smutno na szpitalnym łóżku – nigdy nie chciała go widzieć w takiej sytuacji, bo był to jeden z najgorszych widoków, jakich doświadczała kiedykolwiek. Ponadto, cierpiała niepomierne wręcz katusze, bo przecież mogła to przewidzieć – mogła to wyczuć. Nie tylko bowiem mogła to zrobić, jako lekarka, która zachowywała się jak ślepiec, odrzucając od siebie wszystkie znaki na niebie i ziemi – nie dałaby sobie ręki uciąć, że takie były, ale oczywiście: katowała się tym, jak każda kobieta, która szalała za swoim partnerem; tak przynajmniej myślała – ale także jako żona, która posiadała pewne zdolności, które na pewno ją naprowadzały na odpowiedni trop, a które ona ignorowała, uznając je za bujdy, mimo że nierzadko już ją uratowały. Może to było chore i niepotrzebne, ale taka już była – czuła się w obowiązku chronić tych, którzy byli dla niej ważni za wszelką cenę i w tamtej chwili postrzegała siebie jako kogoś, kto kompletnie zwiódł byłego profesora ONMS z Hogwartu; nie potrafiła się nawet pocieszyć tym, że zareagowała szybko i udało się jej go przetransportować do Szpitala Świętego Munga – jej złość, którą wyładowywała na uzdrowicielu, była więc odbiciem wyrzutów sumienia, jakie ją dławiły.
    — Została ściągnięta?! – Dosłownie wręcz wrzasnęła. – Co pan rozumie, że została ściągnięta? Gdzie ona jest teraz? Jakim prawem j ą ruszaliście i mi jej nie oddaliście! To nie jest cholerna mugolska placówka, w której metale mogą zaburzyć pracę aparatury! Opieracie się na pieprzonej magii, więc niech pan nie mówi o procedurach, bo nie zamydli mi pan oczu! Chcę, aby natychmiast ta obrączka wróciła na palec mojego męża! – Krzyczała, wstając gwałtownie i ignorując ucisk w lędźwiach oraz podbrzuszu: była całkowicie wzburzona swoim odkryciem i w tamtej chwili nie mogła docenić tego, ze medyk ponownie wykazał się cierpliwością. Prychnęła nawet za nim, kiedy wyszedł z sali i dopiero wówczas usiadła z powrotem na łóżku swojego wilczka, burcząc pod nosem ze złością: – Konował – kiedy jednak tylko spojrzała na miłość swojego życia, na jej ustach ponownie pojawił się uśmiech, a na twarzy spokój; oba gesty nieco wymuszone, ale dla niego gotowa była na wszystko dosłownie. – Nie ty mnie powinieneś uspokajać, tylko ja ciebie – zaśmiała się, nieco z goryczą, gładząc go po zarośniętym, bladym policzku. – Tam mi przykro… – dodała czule, i pocałowała go w czoło, ponownie chwytając jego wielką dłoń: tym razem jednak po to, aby przyłożyć ją do swojego okrągłego brzuszka, w oczekiwaniu na kopnięcia ich synka. – Tak, wiem kochany, obiecałeś, a-ale… ale… och, to i tak… po prostu się bałam. Wiem, że zawsze dotrzymujesz słowa, ale… ale nie rób mi tak więcej, dobrze? – Posłała mu błagalne spojrzenie. – Nie myśl o mnie, nie przejmuj się: skup się na sobie, błagam. Błagam, bo… bo jesteś teraz najważniejszy i… Jezu Chryste, muszę powiedzieć dzieciom i w ogóle wszystko… – mówiła jak najęta, wciąż roztrzęsiona. – Wracaj szybko do zdrowia, co?

    próbująca zachować spokój, ale niestety wychodzi jej to bardzo źle, VERA, która przejmuje się niesamowicie mocno, bo bardzo kocha

    OdpowiedzUsuń
  4. Nierzadko, szczególnie jako stażystka-pielęgniarka w tym samym szpitalu, w którym obecnie przebywał jej ukochany, Vereena spotkała się z paskudną niesprawiedliwością losu – z tym, że jako łącznik pomiędzy pacjentem, a uzdrowicielem, była traktowana najgorzej; z tym, że to na niej się wyżywano i na niej wyładowywano swoje frustracje: z powodu bólu, z powodu utraty kogoś bliskiego, z powodu tego, że kolejka do gabinetu była za długa, a ktoś inni spojrzał krzywo. Znosiła to jednak zawsze z pokorą i uśmiechem, starając się wszystko przyjąć na siebie i przysięgając sobie, że nigdy nie dopuści do tego, aby ona – niezależnie od sytuacji – kogokolwiek upadlała tak, jak upokarzano ją: z jednej strony traktując jak worek treningowy, z drugiej jak transparentną głupią dziewuszką od przynieś-wynieś-pozamiataj; a najgorzej, jak zasugerowała coś medykowi, to już w ogóle stawała się najgorszym śmieciem na świecie. Problem w tym, że będąc w tak wielce stresowej sytuacji, kiedy Connor – sens jej istnienia – cierpiał po przebytym zawale, a ona była przerażona i w ciąży, przez co jej hormony buzowały jak szalone, nie potrafiła wprowadzić swojego dawnego i wydawałoby się, bardzo ważnego, przyrzeczenia w życie sama wyładowała swoje, niekoniecznie pozytywne, emocje na Bogu ducha winnym, młodym mężczyźnie, który przecież tylko chciał pomóc: jej i przede wszystkim jej ukochanemu. Niczym więc dziwnym nie było, że finalnie, kiedy to do niej dotarło, jej humor oraz samopoczucie jeszcze bardziej się załamały – do paniki o męża, niewyglądającego najlepiej, doszły także wyrzuty sumienia o to, jak zachowała się w stosunku do młodego uzdrowiciela ze Szpitala Świętego Munga, który na pewno nie ukradł obrączki pana Greybacka. Co gorsza, sytuacji nie poprawiły jej kolejne słowa, które ewidentnie potężnego pacjenta przeraziły i sprawiły, iż niepotrzebnie zaczął się przejmować oraz stresować. Widząc to natomiast, pół-wila miała ochotę wyć z rozpaczy – widocznie musiała spieprzyć na każdej dosłownie linii i w sytuacjach beznadziejnych: nie umiała być dobrą żoną. Nienawidziła się szczerz za to. Z drugiej zaś strony – czuła się okropnie, bo nie miała pojęcia, jak miałaby oszukać dzieci.
    — Hej, cśśś… cichutko, kochanie… – na początek więc postanowiła opanować byłego profesora ONMS z Hogwartu, nie mogąc znieść, do jakiego stanu go doprowadziła. Serce dosłownie się jej łamało na widok tego, jak bardzo mocno wzburzyły nim jej słowa oraz sugestie dotyczące roztropnej Roselyn Irisbeth oraz słodkiego Alexandra Thomasa. Oczywiście, niekoniecznie słusznym było jego podejście i umartwianie się, że ich wspaniałe i mądre oraz urocze pociechy nie zrozumieją, co się stało: oczywiście, miało to nimi wstrząsnąć, ale były jego zachwycającą córeczką i cudownym synkiem, którzy mieli go wspierać i nigdy nie przestać patrzeć na niego, jak na swojego bohatera. – Po co? – Zapytała więc zaskoczona. – Bo to nasze dzieci, które mają prawo wiedzieć, które mają prawo przyjechać do swojego wspaniałego taty, które powinny z nim spędzać czas niezależnie od sytuacji – powiedziała łagodnie, chociaż zachowanie spokoju wcale nie było proste. Westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Connor, po pierwsze to nie będzie parę dni, a bardziej tygodni – wyszeptała ze smutkiem – a po drugie… – jęknęła nagle. – Uważasz, że o tym, kiedy miałam operację, też nie powinniśmy mówić Rosie? – Zacisnęła usta w wąską linię. – U… uważasz, że byłoby lepiej, gdyby ona sobie pomyślała, że mama jest tylko na badaniach kontrolnych i niedługo wróci, a ty musiałbyś dzień po dniu zmagać się z pytaniem: kiedy to nastąpi i ciągle ją oszukiwać? M-myślisz… myślisz, że jestem złą matką, skoro chciałam ją widzieć? – Dopytywała; odetchnęła ciężko. – Nie denerwuj się skarbie, ale przykro mi… ja muszę – nacisnęła – im powiedzieć, okej? I… i muszę zamknąć klinikę… jak będziesz miał siłę, wypisz mi pacjentów, których mam przewieść do innych placówek – poprosiła, działając.

    poważna i wciąż bardzo mocno przejęta, VERA

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeśli naprawdę komukolwiek zależało na tym, aby wyprowadzić Vereenę z równowagi, to właśnie w tamtej chwili mógł oglądać, jak strasznie się gotuje, denerwuje i zwyczajnie wściekać, trzymając się w ryzach na cieniutkiej niteczce rozsądku, który ciągle jej podpowiadał, ze musi zachować spokój dla Connora, mimo że to on był właśnie tym, który puścił wszystkie jej hamulce i sprawił, że jej zęby aż zgrzytały od zaciskania ich, a tym samym żałosnych prób opanowania się w jakiś sposób, a dolna powieka lewego oka drgała gwałtownie, jasno pokazując jak bardzo wzburzył nią, mówiąc, że „nic się nie stało”. Z całego tego wrażenia nabrała głośno powietrza w płuca, starając się jakoś wyciszyć buzujące w niej emocje, ale wychodziło jej to raczej miernie; zaczęła się nawet dosłownie trząść, nie potrafiąc swoim umysłem – może małym, może niedorozwiniętym, może nawet skrajnie głupim, bo już naprawdę nie wiedziała, czy to z nią coś jest nie tak, czy z jej mężem, toteż wolała zdecydowanie deprecjonować siebie – w żaden sposób ogarnąć tego, co właśnie usłyszała. Jakkolwiek więc chciała zachować względną elegancję i nie krzyczeć – wrzask dosłownie palił ją w piersi, próbując się wydostać, więc w zasadzie dobrze się stało, że na początek przez wszystkie jej uczucia przebił się szok, który nakazał jej krótki, histeryczny i nerwowy śmiech niedowierzania oraz pełne szoku spojrzenie dziwnie pustych, fiołkowych tęczówek, wbite w przystojną, acz bladą, twarz swojego ukochanego. Patrzyła na niego i chciała sobie wmówić, że się przesłyszała, ale to, co mówiły jego księżycowe oczy było jasne: był poważny, co tylko mocniej ją rozsierdziło. Uchyliła z wrażenia wówczas usta i nie mogła się dłuższą chwilę poruszyć – zamarła z idiotyczną, pełną zagubienia, miną.
    — Chryste panie, ty nie żartujesz… – skwitowała zaś ostatecznie, kręcąc głową i mrugając powiekami, jakby w nadziei, że niedługo się wyrwie z tego koszmaru, a jej ukochany powie, że przecież nic nie mówił, że coś się jej uroiło. Niestety: ona był śmiertelne poważny. Owszem, może nie była najlepszym przykładem, nie świeciła odpowiedzialnością i przez moment miała krytyczne załamanie, tworząc listy oraz nagrania, aby się pożegnać ze swoimi bliskimi: ostatecznie jednak gdyby nie ich obecność u jej boku, nigdy nie wyszłaby tak szybko i sprawnie ze swoich chorób. Liczyła, iż jej mąż to dostrzeże oraz pojmie, bo w innym razie mieli mieć naprawdę poważny problem, który opiewałby na długą awanturę; cóż, niewątpliwie, była już na skraju wytrzymałości i brakowało dosłownie pół-kroku, aby wybuchła całkowicie, zmęczona, wciąż przerażona i zestresowana. Ponownie pokręciła głową, a jej srebrne loki rozsypały się na jej chudych ramionach. – Connor, czeka się rekonwalescencja i to długa, bo chociaż jesteśmy w szpitalu dla czarodziejów, my też mamy w pewnych kwestiach związane ręce. Czekają cię dwa tygodnie przykucia do łóżka, rozumiesz? Chcesz ten czas spędzić bez dzieci? – Uniosła jedną brew; była okrutna, ale liczyła, że zimny prysznic wróci mu zdolność racjonalnego pojmowania. Szkoda jedynie, że chwilę później znowu wyprowadziła go z równowagi informacjami o klinice. – Nie wrócisz zaraz do siebie, bo twoje serce przestało funkcjonować odpowiednio, czy ty rozumiesz, kurwa, powagę tej sytuacji? – Mówiła ostro, ale cały czas trzymała dłoń w czułym geście na jego piersi. – Przestań w końcu, Connor, do cholery! Myśl raz w życiu o sobie, kocham cię… Chryste, kocham cię, ale jeśli się nie opanujesz, przysięgam: rozwiodę się z tobą, bo ja nie będę współwinną twojego uszczerbku na zdrowiu, a-albo.. albo… – urwała, bo słowa o śmierci w jednym zdaniu z jej partnerem nie chciały przejść przez gardło kobiety. Odetchnęła więc ostatecznie ciężko, rozdzierająco i iście jękliwie. – Błagam cię, okej? Błagam cię, bo jeśli kiedykolwiek to się powtórzy, to mnie – nacisnęła poważnie – pęknie serce. – Po jej bladych policzkach popłynęły łzy, świadczące o jej przejęciu. – Musisz wrócić do zdrowia.

    wy naprawdę chcecie tę moją VERKĘ do utraty zmysłów doprowadzić…

    OdpowiedzUsuń
  6. — No właśnie kochanie – przez krótki moment Vereena odetchnęła z ulga, słysząc, że Connor zgadza się z nią w kwestii niewidzenia dzieci: zresztą, było to działo wytoczone specjalne, bowiem doskonale wiedziała, jak bardzo kochał on ich słodką, ośmioletnią Roselyn Irisbeth oraz urocze, dwuletniego Alexandra Thomasa, bez których nie mógł żyć: nieważne, że czasem oboje, jak to przystało na zwykłych ludzi, mieli dość i woleli być we dwoje, jak w Walentynki tego roku, to dzieci tak naprawdę były sensem ich istnienia i nie wyobrażali sobie dłuższych rozłąk z nimi. Problem w tym, że chyba nie do końca przemówiła mu do rozumu. – W tym problem, skarbie, że nie myślisz o sobie – westchnęła więc ciężko i rozdzierająco. Poprawiła się jednak na jego łóżku, siadając tak, aby łatwiej było mu przesuwać wielką łapą po jej okrągłym brzuszku, przy czym mu oczywiście do czasu d czasu pomagała, wiedząc, jak skrajnie słaby i wyczerpany był. – W tym rzecz: myślisz o mnie, myślisz o naszych maluchach, ale nie myślisz o sobie i ja wiem, że to wynika z twojej miłości, ale… ale teraz sobie wyobraź mnie szalejącą z rozpaczy, że znowu coś ci się stanie, jeśli nie będziesz pod odpowiednią opieką – uśmiechnęła się blado. – Nie pisnę ani słowem o rozwodzie, jeśli się sobą zajmiesz, bo hej, przecież potrzebuję ciebie silnego – zaśmiała się.
    Niestety, to wszystko wcale nie oznaczało, ze wilkołak nie odpuścił, a ona postawiła na swoim – poznawała to po jego oczach, że cały czas pracuje na wzmożonych obronach, starając się odkryć, czemu się tak martwi i strasznie ją to wkurzało. Oczywiście, nie była lepsza i kiedy to ona zdrowotnie przechodziła przez złe chwile – również nie pojmowała tego całego przejęcia oraz troski, jaką ją otaczał. Byli siebie, w związku z tym, całkowicie warci i chociaż pół-wila ze wszystkich swych sił starała się zachować względny chociaż spokój, absolutnie nie było to łatwe – nie umiała na wszystko spojrzeć z perspektywy swojego ukochanego, bo ich role się odwróciły: w tamtej chwili to on cierpiał, a ona się nim opiekowała, a na dodatek mieszał się w niej tryb lekarki i małżonki, co tworzyło niewątpliwie mieszankę wybuchową, prowadząca właśnie do płaczu, krzyków i zmian nastrojów.
    — Ktoś musi mnie przecież wnosić i wynosić z wanny, wiesz? – Zagaiła więc jeszcze, chcąc podkreślić, jak bardzo mocno go potrzebuję; gładziła go czule po policzku. Niestety, jej starania na nic się zdały, bowiem weterynarz chyba uparł się, aby sprawić, że jego żona przedwcześnie osiwieje. Przymknęła wówczas na moment powieki i nabrała głośno powietrza w płuca, bo chociaż ponownie przez chwilę jej humor nieco się poprawił, kiedy mąż przysięgał jej, że taka sytuacja się już nie powtórzy, to już moment później ponownie zderzyła się z jego niezadowoleniem z powodu pobytu w szpitalu. – Rozumiem – powiedziała jednak w końcu poważnie i szczerze. – Całkowicie cię rozumiem, kochanie – dodała spokojnie i przesunęła się tak, aby ułożyć głowę na jego szerokiej piersi. – Do domu jednak wrócisz dopiero wtedy, kiedy medycy uznają, że możesz to zrobić – skonstatowała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie, skarbie – następnie odmówiła mu tak, jakby tłumaczyła coś niesfornemu chłopczykowi: nie krzyczała, nie płakała, była opanowana. – Zostaniesz tutaj, jak długo to potrzebne, a ja później się tobą w domu odpowiednio zadbam i dopilnuję, abyś wrócił do sił. Uniosła się zaś w końcu. – Posłuchaj mnie, dobrze? Będę teraz silna za nas oboje, ale bądź grzeczny, wilczku i… i już nic nie mów: nie męcz się – musnęła jego usta.

    zdeterminowana, aby postawić na swoim VERA, która jest pełna miłości

    OdpowiedzUsuń
  7. Jasnym było, że Vereena również wolałaby mieć Connora u swego boku cały czas i opiekować się nim na Trenwith niż zostawiać go pod opieką medyków w Szpitalu Świętego Munga, których nie znała i którym nie ufała – jasnym było, że ci mieli odpowiednie kwalifikacje, ale tutaj nie chodziło o byle jakiego pacjenta, a o miłość jej życia, sens istnienia, początek i koniec oraz całe jej serce, a także powód do życia. Niczym dziwnym nie było więc, że dość sceptycznie podchodziła do uzdrowicieli z magicznej placówki medycznej oraz tamtejszych pielęgniarek, woląc samej kontrolować wszystko i mieć to na oku. Niemniej jednak, z drugiej strony doskonale wiedziała, iż specjalistyczna opieka jest potrzebna jej mężowi, a ona na ich farmie nie do końca byłaby w stanie to zrobić, bo obok niego, miała także ośmioletnią małą uczennicę, dwuletniego urwisa i zwierzęta oraz jego klinikę, co oznaczało, że czas, jaki mogłaby mu poświęcić diametralnie się kurczył, a on niestety wymagał kontroli cały czas. Owszem, wokół było wielu innych pacjentów, ale to nie była mugolska przychodnia – czary przecież bardzo ułatwiały w takich kwestiach życie, a ponadto, tego typu miejsca nie borykały się z takimi, jak te, w których pracowali „zwykli ludzie”: nie brak było pieniędzy, sprzętu do leczenia, czy personelu. Tutaj wszystko było uporządkowane niemalże perfekcyjnie, dlatego pół-wila tak bardzo chciała, aby jej małżonek miał chociaż parę dni oddechu właśnie wśród wykształconej kadry, a nie z dala od niej – w miejscu, gdzie w razie poszukiwania pomocy znowu musieliby się teleportować, co dla niej byłoby wyczerpujące, a dla niego mogłoby być zabójcze. Oczywiście, wiedziała, że nie miało być mu łatwo, bo sama nienawidziła być z dala od domu, ale musieli podjąć rozsądne decyzje…
    — Dziękuję, kochanie, że wierzysz w moje zdolności, ale proszę, bądźmy rozsądni – ponownie go pocałowała, aby miał świadomość, że nie pozbywa się problemu z domu, tyle że po prostu martwi się o niego tak, że obawia się, iż jej miłość mogłaby przyćmić logiczny osąd lekarski. Ponadto, ona wcale sobie nie ufała, bo przecież nie dostrzegła zmian w jego zachowaniu i samopoczuciu oraz zignorowała znaki od zdolności profetycznych, które alarmowały ją o zbliżającej się tragedii. Także osobiście nie zawierzyłaby samej sobie własnego życia, a co dopiero życia mężczyzny, za którym szalała. – Gdyby znała się lepiej, nigdy nie miałbyś tego cholernego zawału, wiesz? – Powiedziała więc w końcu, smutno, przełykając głośno ślinę i uciekając ze wstydem od niego wzorkiem: czuła się paskudnie, bo miała wrażenie, że o całkowicie zawiodła. Odetchnęła ciężko, powstrzymując łzy i kiedy ponownie na niego spojrzała, już się uśmiechała ciepło. – Wszystko będzie dobrze. Zostaniesz w szpitalu, ja codziennie będę cię odwiedzała… m-może… nie wiem, kochanie, jak wolisz, żebym zrobiła z kliniką. Mogę ją zamknąć, ale mogę się też mniej poważnymi przypadkami zająć – mówiła szczerze. – J-jeśli… jeśli wolałabyś, żebym zamknęła i rozwiozła zwierzęta po innych miastach, to… t-to może wezmę urlop i po prostu przyjadę z dzieciakami do Londynu? Wynajmiemy na parę dni hotel i pobędziemy z tobą, kiedy będziesz… – urwała gwałtownie i zadrżała: obecność Paula nieco ją zbiła z pantałyku. – J-ja… och – z ulga odebrała od niego obrączkę, którą natychmiast wsunęła na palec wilkołaka, całując ją jeszcze na koniec. – Dziękuję – zerknęła na mężczyznę. – J-ja… och, przepraszam! – Niespodziewanie przytuliła go. – Przepraszam, nie powinnam była tak się denerwować, nic złego pan nie zrobił, a-ale… ale emocje – zaśmiała się nerwowo – i… i dziękuję: za tę obrączkę i za to, że uratował pan… uratował pan tego wielkoluda bez którego nie mogę żyć. Nie mogę – powtórzyła ciszej i ponownie przysiadła na szpitalnym łóżku, chwytając wielką łapę swojego partnera w swoje drobne, a w tym czasie uzdrowiciel wycofał się z sali pana Greybacka. – Zostanę z tobą dzisiaj, dobrze? Zadzwonię do babci i… i zostanę – stwierdziła.

    przekonana o słuszności swej decyzji VERA, z którą nie warto się kłócić, lel

    OdpowiedzUsuń
  8. Jakkolwiek zmęczona i zestresowana Vereena próbowała zachować spokój i czystość umysłu oraz opanować się przed gwałtownymi reakcjami, nie powstrzymała ironicznego, nerwowego śmiechu, który wydobył się z jej trzewi, kiedy Paul skomentował jej strach, jako coś normalnego, a przy tym zapewnił, że nie mogła niczego przewidzieć – problem w tym, że mogła, ale wolała tego nie tłumaczyć; zresztą tak też było bezpieczniej: im mniej osób wiedziało, że ona, jako pół-wila i Connor, jako wilkołak, połączyli się w parę i spłodzili słodkie maluszki, tym było lepiej. Niemniej jednak, jej reakcja jasno świadczyła o tym, że było coś nie tak – i nie ulegało to najmniejszym wątpliwościom: czuła się okropnie i podle, jako ktoś, kto zawiódł tego wspaniałego mężczyznę, muszącego obecnie leżeć w łóżku w Szpitalu Świętego Munga po ciężkim zawale serca, bo zamiast z nim być, dostrzec, że coś go martwi i denerwuje, czym na pewno była wizytacja w klinice weterynaryjnej i oczekiwanie na informacje, jak przebiegła, oraz posłuchać podpowiedzi swojego wyczulonego instynktu, który nierzadko już jej pomagał w niektórych sytuacjach, ona wolała to wszystko odrzucić, zepchnąć na obrzeża swej świadomości i tym samym ewidentnie doprowadziła do tego strasznego wydarzenia. Była bowiem pewna, że gdyby była bardziej uważna i mniej niechętna w stosunku do swych zdolności profetycznych, uratowałaby ukochanego przez taką tragedią – tragedią nie jednak w sensie, że coś mu się stało na dobre, albo jej to przeszkadzało w innych kategoriach niż strach i troska o niego: tragedią, jako uziemieniem go w miejscu z dala od bliskich, co było dla niego przecież przerażające. Niczym więc dziwnym ostatecznie nie było, że tak rozpaczliwie katowała się wyrzutami.
    — Niech pan go nie słucha – zwróciła się, w związku z tym, do młodego uzdrowiciela – mój małżonek lubi mnie wybielać, chociaż wcale taka święta nie jestem – westchnęła ciężko i pokręciła z niedowierzaniem głową, kiedy pracownik placówki medycznej wciąż szedł w zaparte, wespół ze swym pacjentem. – Zareagowałam… cóż, powinnam była i tak szybciej zareagować i… i bardziej uważać w czasie teleportacji, to może nie straciłby przytomności – mówiła cały czas o swym ukochanym, gładząc go policzku. W tamtej chwili nie było niczego, co mogłoby ją przekonać do tego, ze zachowała się odpowiednio w jakimkolwiek zakresie. Przynajmniej chociaż wychodziło jej przyznawanie do winy i słuszne proszenie o wybaczenie. – Jezu Chryste, mogłam się spodziewać – skwitowała nagle chłodno, wstając z łóżka i zaczynając się kręcić po sali. – Dlaczego pan mu pozwala się nakręcać? – Ponownie zerknęła z wyrzutem na uzdrowiciela, bo czuła się zdradzona tym, ze zapewnił, iż były profesor ma najgorsze chwile za sobą: oczywiście, była to wspaniała wiadomość, ale jej ukochany chwycił się jej zbyt mocno; wiedziała, że to będzie jego koronny argument w dyskusji. Na szczęście, zanim udało się jej dojść do słowa, czy raczej: malowniczo wybuchnąć, tym razem Paul dodał, że bezwzględnie muszą go przynajmniej na pięć dni zatrzymać na oddziale. Vera odetchnęła z ulgą. – Nie uratowałam cię, Connor, zawiodłam cię. Zawiodłam cię, bo jestem lekarzem i powinnam wcześniej dostrzec symptomy – powiedziała smutno i westchnęła. – Trzy dni. – Sapnęła ostatecznie, uginając się. – Na razie zostaniesz na trzy dni i później pogadamy, ale tymczasem: nie ma w ogóle żadnej dyskusji, cholera – zapowiedziała, bo przecież nawet jeszcze nie wiedzieli, jakie rzeczy wydarzyły się w sercu pana Greybacka po zawale serca: musiała zerknąć w jego kartę, sprawdzić na ile obniżyła się wydolność i inne parametry. Ponadto, panicznie się bała, ze ponownie czegoś nie dopilnuje i takie ryzyka nie mogła podjąć. – Błagam cię, Connor – powiedziała w końcu i chwyciła jego dłonie w swoje. – Błagam, posłuchaj mnie: za bardzo się o ciebie boję, żeby cię zabrać do domu… teleportować… cokolwiek… – prosiła.

    zdesperowana, bo to z miłości, VERA, która jednak się trochę ugina

    OdpowiedzUsuń
  9. — Mogłam dostrzec znacznie więcej niż ci się wydaje – burknęła niezadowolona Vereena, która nie pojmowała, dlaczego Connor tak bardzo upiera się przy tym, aby kompletnie oczyścić ja z jakiejkolwiek winy, mimo że ta była ewidentna: nie dopilnowała go, nie przyglądała się mu uważnie oraz nie posłuchała swego instynktu, który dawał jej wiele znaków, iż szykuje się coś niedobrego. – Mogłam, bo to nie zaczęło się dzisiaj, wiesz? To musiało trwać… to… powinnam była bardziej ci pomóc w tej wizytacji, zadbać o ciebie, pilnować… na pewno się przemęczyłeś, cholera!, źle jadłeś – wymieniała, wszystko ściągając na siebie i szczerze uważając, że naprawdę nie popisała się jako żona. – Nie zadbałam o ciebie. To wszystko moja wina. – Wyszeptała jeszcze, po czym westchnęła ciężko oraz rozdzierająco. – Błagam… błagam, tylko teraz już się nie denerwuj – włożyła całe swe siły, aby go opanować i uspokoić; nie zniosłaby, gdyby sytuacja się powtórzyła. – Kochanie, proszę… proszę, bez emocji, bez zbędnych ruchów… proszę, spokojnie… – przemawiała do niego, ale jego słowa widocznie skrajnie wręcz go wzburzyły, bowiem ani myślał spojrzeć na całą sprawę z dystansu, co tylko mocniej ją przerażała: jego emocjonalność w stanie, w jakim się znalazł, nie wróżyła niczego dobrego. – Kochanie, oddychaj, dobrze? – Namawiała więc.
    Zdecydowanie nie mieli mieć łatwego życia i to nie było niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę ich charaktery, ba!, w większości wypadków na przestrzeni lat udawało im się już wypracowywać kompromisy, bardzo przydatne we wspólnym pożyciu – niestety, oto nadeszła ta jedna z nielicznych chwil, w których owy kompromis nie wchodził do końca w grę, bo żadne z nich nie chciało tak naprawdę ani trochę ustąpić. Ostatecznie jednak, to właśnie pól-wila, nie dlatego, że czuła taką potrzebę, czy że chciała lub uważała to za słuszne, nieco zaczęła się wycofywać rakiem – zrobiła to tylko po to, aby mocniej nie denerwować i nie nakręcać swojego ukochanego, któremu takie chwile w ogóle nie sprzyjały i absolutnie nie pomagały w dojściu do zdrowia. Ona natomiast miała już zbyt wiele – w swej niesłusznej, rzecz jasna, opinii – sobie do zarzucenia, aby brać kolejną odpowiedzialność na barki.
    — Dlaczego mi to robisz? – Zapytała jednak w końcu, już dłużej nie mogąc wytrzymać. – D-dlaczego… dlaczego mi to robisz… dlaczego nie umiesz… – urwała, poczekała, aż Paul wyjdzie i dopiero wówczas podjęła: – Boję się wziąć ciebie do domu w takim stanie, kochanie. Boję się, że znowu cię zawiodę, że znowu coś przeoczę i… i ja już nie mogę… nie mogę i błagam, nie skazuj mnie na to, bo ja już ledwo się trzymam, a ja nie chcę, żeby coś ci się stało. Błagam cię: zostań tutaj tylko – podkreśliła – na trzy dni. – Z jej oczy płynęły strumienie łez. – Dzisiaj zostanę na noc z tobą, a rano pomyślę co zrobić – powiedziała z przekonaniem. – Dobrze? Będziemy spać razem… jakoś się koło ciebie zmieszczę, a teraz… teraz zadzwonię do babci – zapowiedziała i przysięgła, że niedługo wróci. Pocałowawszy go więc, wyszła poza budynek, aby móc skorzystać z komórki, która szalała od magii, ale najpierw chwilę po prostu płakała w jakimś londyńskim zaułku, nie radząc sobie z emocjami. Nie poradziła sobie również z rozmową z panią Rochefort, ale ta na szczęście nie przedłużała ani nie naciskała. Nie oczekiwała wyczerpujących odpowiedzi, tylko zapewnienia, że z jej wnuczką i jej mężem jest już dobrze. – Jestem – weszła do sali, wcześniej zahaczając jeszcze o sklep – i mam owoce… – uśmiechnęła się niepewnie.

    zagubiona, zmęczona, ale zakochana VERA, która troszkę już nie ma energii…

    OdpowiedzUsuń
  10. Naprawdę, chciała ze wszystkich sił ukryć to, co nią targało – chciała nie pokazywać całego tego strachu, którą ją paraliżował; tego bólu spowodowanego bólem jej ukochanego; tego przejęcia stanem jego zdrowia; tego niezrozumienia wobec świata, że znowu rzucał im kłody pod nogi; tej złości na siebie, że zawiodła, że nie dostrzegła, że nie zareagowała dostatecznie szybko. Problem jednak leżał w tym, że Vereena była tak wyczerpana, iż nie było możliwości, aby skryła na dnie swojego serca wszelkie – i przy tym niekoniecznie przyjemne, a więc naprawdę silne – targające nią emocje i weszła do sali dwadzieścia trzy „A”, Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, gdzie leżał Connor, przyjmując od początku do końca pozę silnej kobiety. Nie była w stanie – po prostu. Osiągnęła jakiś tam, kolejny swój limit i już nie potrafiła przesunąć tej granicy jeszcze dalej, a tym samym zebrać się w sobie i ruszyć przed siebie – zachowywać się przy swoim ukochanym względnie normalnie. Co gorsza jednak – on to natychmiast dostrzegł i spojrzał na nią tak, że znowu miała ochotę wybuchnąć płaczem, bowiem ostatnią rzeczą, jakiej chciała, było ponowne martwienie go i zmuszanie do myślenia, jakoby zrobił coś nie tak; jakoby zachował się nieodpowiednio i ona przez to cierpi. Niestety, cały czas się katowała, czując się winną całego zajścia i widząc jego spojrzenie – tylko mocniej się załamała. Dosłownie więc drżała, kiedy podchodziła do jego łóżka i kładła na metalowej szafce nocnej świeże owoce. Co gorsze, wiedziała, że musi kłamać, bo musi być silna – miała być dla niego wsparciem i podporą w tych trudnych chwilach i absolutnie role nie miały prawa jeszcze przez długi czas, do chwili jego pełnego i pewnego wyzdrowienia, w ogóle się odwrócić.
    — W sumie liczyłam, że na chwilę się zdrzemniesz – przyznała, siląc się na spokój oraz opanowanie, a także na uśmiech; mówiła jednak poważnie, chociaż nie chodziło tylko o względy jego wypoczynku, ale także o kwestie egoistyczne, płynące z jej strony: gdyby spał, nie musiałaby z nim rozmawiać, a nie musząc z nim rozmawiać, nie musiałaby się obawiać, że on źle odczyta jej zachowanie, które przecież wynikało jedynie z wyrzutów, na dodatek słusznych w jej opinii, sumienia, które odczuwała, uznając siebie za beznadziejną lekarkę i żonę, bo gdyby tak przecież nie było, w taki sposób rozumowała, to jej mąż nigdy nie miałby zawału. Był to absurd, ale czasami z absurdami ciężej było walczyć niźli z prawdą. – Mam banany, pomarańcze… i jabłko, a nawet na gruszki trafiłam… pani ze sklepu zarzekała się, że są słodkie i miękkie, tak jak lubisz – szybko zmieniła temat, skupiając się na swoich zakupach, co niestety ostatecznie wypadło dość sztucznie. Co gorsza, nie mogła mu odmówić, kiedy ją namawiał, aby się położyła obok i przytuliła się do niego; aby nie dochodziła i go wspierała: nie zastanawiając się wiele, wsunęła się na wąskie łóżko, mocno się przyciskając do jego potężnego ciała. – Będzie dobrze, jak z tobą będzie dobrze – odparła wówczas poważnie, przymykając powieki i wsłuchując się w rytm jego serca: szukała, czy na pewno się nie zmienił, czy wszystko dobrze, czy jest taki, jak dawniej, a więc równie piękny i silny. Niestety silny nie był, co dość mocno ją krzywdziło. Jęknęła przeciągle. – Odpocznij, proszę – szepnęła nagle, całując go w szyję. – Proszę… proszę, odetchnij w końcu – dosłownie błagała. – Potrzebujesz tego… potrzebujesz tego, żeby szybko wrócić do domu i nosić mnie na rękach – przypomniała mu czule, gładząc go po szerokiej piersi i martwiąc się.

    przejęta, załamana, przerażona, ale kochająca, VERA, która chce tylko aby już było dobrze, wiecie?

    OdpowiedzUsuń
  11. — Spałeś zdecydowanie za mało – wyszeptała ze smutkiem oraz przejęciem Vereena, zerkając na Connora z lekkim wyrzutem, bowiem nie lubiła takich wymówek i wybiegów, mimo że sama je stosowała; widoczniej w jej przypadku powiedzenie, że widzi się drzazgę w czyimś oko, a nie dostrzega się belki we własnym, było jak najbardziej pasujące, względem jej zachowania i zachowań, jakich oczekiwała od ukochanego. Oczywiście, nie zdarzało się to nagminnie i nie w każdej sytuacji, ale jeśli chodziło o kwestie choroby i złego samopoczucia jej ukochanego, to niestety nie potrafiła spojrzeć z cierpliwością i przychylnie na jego podejście, mimo ze sama nie dawała lepszego przykładu, ba!, pokłady samozaparcia, aby nie wybuchnąć, jakie posiadał, kiedy role się odwracały i to ona była na miejscu poszkodowanego, a on opiekuna, były naprawdę godne podziwu. Szkoda, że one nie potrafiła taka być: szkoda, ze nie była tak dobra jak on i jeszcze go zawiodła… – Skarbie, nie było mnie może pół godziny: to nie jest odpoczynek, wiesz? – Uśmiechnęła się do niego nieco pobłażliwie, ale uniosła się leciutko, aby spojrzeć w jego oczy; faktycznie, księżycowe tęczówki weterynarza błyszczały, ale nie chorobą, czy złym samopoczuciem, ale tym bezczelnym blaskiem małego, psotnego chłopczyka, który zawsze powalał ją na kolana.
    Chwilę tak po prostu nad nim wisiała, podziwiając go i ciesząc się tym, że jest obok – nieważne, że znajdowali się w Szpitalu Świętego Munga, placówce medycznej przeznaczonej dla rodzin czarodziejskich; nieważne, że pewnie gdyby zabrała go do zwykłego lekarza, to najpewniej byłoby z nim znacznie gorzej; przez ten moment nawet ważnym nie było to, że to ona go nie dopilnowała, ona wyciszyła swój instynkt podpowiadający, ze zbliża się coś niedobrego i że to ona zawiodła jako wykwalifikowana pielęgniarka, jak i żona. Liczyło się bowiem tylko to, że ponownie mogła go trzymać w swoich objęciach – nawet nie wiedziała, że na korytarzu spędziła kilka godzin, kiedy uzdrowiciele walczyli o jego życie – i słyszała jego cudowny, głębi głos, który niezmiennie, pomimo upływu lat, wzbudzał w niej dreszcze. Kochała go po prostu do istnego szaleństwa.
    — Mamy całą wieczność, aby się sobą nacieszyć – przypomniała jednak nagle, równie mocno jemu, co i sobie: chociaż wymagała od męża, aby się położył i odpoczywał, sama nie mogła odciągnąć od niego wzorku; nie mogła przestać patrzeć na niego, jak na swój cud świata i właśnie cieszyć się nim, bo chociaż przysięgał jej, że nigdy jej nie opuści, to jednak biorąc pod uwagę wydarzenia z tego kwietniowego popołudnia, niezbadane były wyroki boskie. Z tego też powodu ostatecznie jeszcze mocniej się w niego wtuliła, jakby pragnąć celebrować jeszcze intensywniej każda wspólną chwilę. – Wiem, że wrócisz do zdrowia, wiem – wyszeptała zaś w końcu – po prostu… och, po prostu napędziłeś mi strasznego stracha, wiesz? – Zaśmiała się nerwowo. – Panicznie się o ciebie bałam, kochany… panicznie… – wyznała mu nagle, aby później zacisnąć usta w wąską linię. – Dziękuję, że chcesz mi pomóc, a-ale… ale nie… nie mogę… nie mogę, Connor, bo powinnam była… powinnam była c o ś dostrzec – wydukała załamana; drżała ona całym ciele. – J-ja… ja po prostu myślę, że tutaj zapewnią ci lepszą opiekę, okej? Po prostu tak będzie lepiej… bezpieczniej – wyszeptała z przekonaniem. – Oj, kochanie, ja cię będę teraz całować, co? – Zasugerowała następnie, widząc, jak się zmęczył pieszczotą, jaką jej dał.

    przejęta wszystkim tym, co się dzieje VERKA, która nie chce, aby wilczek cierpiał…

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak naprawdę, dopiero leżąc w objęciach swojego ukochanego, dochodziło do niej powoli, co się wydarzyło tego wtorkowego popołudnia, piątego kwietnia dwa tysiące trzydziestego drugiego roku, kiedy to myślała, że czeka ich kolejny, cudowny, acz dość ułożony, dzień na farmie Trenwith – w miejscu, które sami zbudowali i wypełnili ciepłem, radością oraz bezpieczeństwem. Dopiero w tamtej chwili – leżąc w objęciach swojego partnera – Vereena pojmowała, że mogła przecież go stracić: że Connor dosłownie – i co gorsza: wcale nie pierwszy raz – otarł się o śmierć. Rzecz w tym, ze dotychczas bardziej skupiona była na nim – na tym, aby jego stan zdrowia się ustabilizował; na tym, aby zapewnić mu wszelkie możliwe dogodności, w tym ukrywać w sobie strach, panikę i stres, aby go mocniej nie denerwować; na tym, aby się zwyczajnie nie rozkleić od wszystkich tych targających nią emocji. Kiedy natomiast mogła się do niego przytulić i wziąć głęboki oddech, a tym samym upewnić się, że on faktycznie j e s t – w pełni pojęła, że brakowało dosłownie pół kroku, a ona zostałaby sama: zostałaby na tym świecie bez niego; bez swojego słońca i gwiazd, księżyca i każdego oddechu, swojego serca oraz wszystkich myśli. Zostałaby obdarta ze wszelkiej radości i egzystowałaby jedynie dla swoich dzieci, w których – jakkolwiek to okrutnie brzmiało – widziałaby jego odbicie. To byłoby zdecydowanie straszne i w zasadzie niczym dziwnym nie było to, że finalnie trudno jej było nabrać powietrze w płuca – wizja świata bez swojego wilkołaka była dla niej dosłownie mordercza. Dlatego tak bardzo naciskała na to, aby został pod opieką wykwalifikowanego personelu ze Szpitala Świętego Munga – chciała mieć pewność, że już nigdy więcej nie będzie musiała przez to przechodzić.
    — Hej, nie przepraszaj mnie… – nie spodziewała się jednak, że jej słowa przyniosą taki efekt: że ostatecznie jej partner zacznie prosić o wybaczenie tylko dlatego, że wbrew jego chęciom, jego wielkie i, jak się dotychczas wydawało, wielkie ciało zwiodło niespodziewanie i dość silnie, sprawiając, że musiał być hospitalizowany. To samo w sobie przecież nie mogło być złe, jeśli rozpatrywano owy fakt w kategoriach winy lub nie-winy: jeśli do kogokolwiek takowa należała, to do pół-wilii, która jako zakochana żona i wykwalifikowana lekarka, powinna była dostrzec symptomy zawału. Absolutnie jednak niczemu winien nie był jej małżonek, który był jedynie poszkodowanym w całym owym tragicznym zajściu. – Nic zrobiłeś nic – podkreśliła z mocą – złego, okej? Nic. – Nacisnęła dla efektu i pocałowała go w zarośnięty policzek. O ile jednak sama umiała przekonywać świetnie, tak jak przekonać do czegokolwiek można było porównać do walki z wiatrakami. – Ech… dlaczego jesteś taki uparty? – Zapytała jednak czule, zamiast się z nim sprzeczać: jasnym było, że mu nie wierzy, ale nie chce się kłócić. Chwilę oboje milczeli, rozkoszując się swoją bliskością oraz tym, że chyba cały personel magicznej placówki medycznej im sprzyjał, nie rozdzielając ich ani na chwilę. – Powiem, oczywiście że powiem… – obiecała z ciężkim westchnieniem chwilę później, kiedy zapytał o ich dzieci. – Na razie poprosiłam babcię, żeby przekazała im, że coś nam wypadło: takie pół-kłamstwo, pół-prawda – westchnęła. – Obiecała, że się tym zajmie i ja to później od niej przejmę, ale… – uniosła się, aby go musnąć w usta – to już nie jest twoje zmartwienie. Ty masz tylko leżeć, odpoczywać i szybko wracać do zdrowia, bo ja sobie bez ciebie nie poradzę, wiesz? – Uśmiechnęła się czule. – Śpij, mój kochany, śpij – poprosiła łagodnie, czule, a jednocześnie wypowiedziała to niczym zaklęcie, nucąc mu i gładząc go tak długo, aż jego oddech się unormował. Sama jednak nie zmrużyła oka, dzięki jednak czemu szybko zareagowała na jego nagłe drgawki. – Connor? – Zagaiła. – Kochanie? Connor? Co się dzieje? – Pytała, z każdą sekundą coraz bardziej zdenerwowana, bowiem nie miała pojęcia, skąd u niego nagły pot na czole, drgawki i te jęki, jakie wydawał.

    przerażona i niewiedząca, co się dzieje, VERA

    OdpowiedzUsuń
  13. W takich chwilach, jak ta, kiedy czuła się tak beznadziejnie bezsilna, Vereena naprawdę miała myśli, że ma wszystkiego dość – tak od początku do końca, bezapelacyjnie i bezwzględnie, całkowicie i zwyczajnie oraz po ludzku: d o ś ć . Miała oto wrażenie, ze po raz kolejny osiągnęła straszliwe limity swojej psychiki – limity, które i tak już wielokrotnie, na różnych etapach je życia i w różnych okolicznościach, z których niestety znacznie więcej było tych gorszych, były już pokonywane. Kiedy więc już myślała, że nic jej nie zaskoczy, przychodziło kolejne uderzenie – jakby przewrotny los lubował się w tym, aby ją wystawiać na jedną próbę, dawać następnie chwilę oddechu, spokoju i szczęścia, aby następnie wystawić ją na kolejną, jeszcze brutalniejszą próbę. W taki zaś okrutny sposób uświadamiał jej, że zawsze, ale to zawsze, jej radość będzie ostatecznie okupiona wielkim cierpieniem – sądziła jednak, że juz zapłaciła tę paskudną jałmużnę, przyglądając się, jak jej ukochany Connor przechodzi przez zawał serca, jak zmaga się ze swoją słabością, jak i niechęcią do pozostania w szpitalu oraz jak bardzo próbuje być dla niej silnym. Niestety, najwidoczniej i to było za mało i czekało ją znacznie więcej okropnych doświadczeń, w tym właśnie to wyniszczające i beznadziejnie poczucie bezsilności, podczas przypatrywania się, kiedy miłość jej życia targana jest jakimiś koszmarami – niewątpliwie były to najgorsze demony wilczego umysłu, bo w podobnym staniewidziała go tylko parę razy: raz, jak porwano ich słodką Roselyn Irisbeth, gdy ta miała trzy tygodnie, drugi raz, kiedy jego żona poroniła ich malutkiego „Toddlera”, a on to odkrył w środku nocy, a ostatni raz, kiedy torturowano pół-wilę będącą w ciąży z ich malutkim Alexandrem Thomasem. Przerażało ją to naprawdę nieopisanie mocno.
    — C… C-Connor… Connor… Connor! Connor, kochanie! – Krzyczała więc iście rozpaczliwie, próbując go w jakiś sposób obudzić i wyrwać z łap mroku, w jaki jego umysł podczas nocy wpadł. – Halo, Connor, jestem tutaj! – Próbowała się przebić do jego świadomości, ale to absolutnie nie było łatwe: ten był gdzieś głęboko, w otchłaniach koszmarów, które targały nim tak, że drżało całe łóżko; zresztą nie tylko ono się trzęsło, bo jego wrzask wzburzył dosłownie ścianami Szpitala Świętego Munga i to w taki sposób, że pod jego salą zebrało się kilka osób, które próbowały dojrzeć, co się dzieje: nikt jednak nie śmiał wejść. Nikt, oprócz Paula. – Wyjdź! – Ryknęła, wiedząc, ze obecność uzdrowiciela nie opanuje jej męża, a to przecież musiała zrobić: musiała go powstrzymać od dalszego wysiłku, bo w innym razie to mogło go kosztować życie, ponieważ prowadziło do tragedii jaką mógł być kolejny zawał. – Connor… – pomimo więc tego, ze szarpał się, ona go objęła; nie obchodziło jej to, że mogła się nabawić siniaków i zadrapań, bo liczył się tylko on oraz jej chęć powstrzymania go. – Connor, najdroższy… kochany mój… jestem… – przeczuwała, że jej krzyk w niczym nie pomoże, że tylko jej słodki, łagodny szept go obudzi. – Jezu Chryste i wszyscy święci… Connor! – Musiała ostatecznie stanąć nad nim i spróbować wbić jego potężne ramiona w wąski materac. – Ja tu jestem. Jestem. Jestem cały czas, Connor. Jestem i cię kocham… nic mi nie jest. Nic. – Powtarzała, a kiedy otworzył oczy, zlany potem, blady i targany torsjami, nawet uśmiechnęła się łagodnie. – Jestem – pogładziła go po policzku, mimo że patrzył na nią kompletnie niewidzącym wzorkiem. – Jestem, mój miły – szeptała, starając się go wrócić do żywych. – Mój Boże, co ci się śniło, skarbie? – Pocałowała go.

    przerażona, zagubiona i strasznie zmartwiona VERA, która nie bardzo wie, co robić

    OdpowiedzUsuń
  14. To było straszne – zdecydowanie, cholera, straszne; tak straszne, że Vereenie zabrakło tchu w piersiach, kiedy patrzyła, jak Connor zmaga się ze swoimi demonami, którego postanowiły go zaatakować wtedy, kiedy był najbardziej bezbronny: w chwili snu. Naprawdę zaś nie mogła znieść tego, ze ponownie cierpi, a ona nie może nic z tym zrobić – zdecydowanie bezsilność była najgorszym z możliwych uczuć, zwłaszcza jeśli doświadczało się jej w kwestii bólu ukochanej osoby; a ona przecież kochała swojego męża tak bardzo, że czasem nie mogła normalnie funkcjonować. Co gorsza, ona ze wszystkich sił chciała go w jakiś sposób wesprzeć, ale nie było to zwyczajnie możliwe, bo zwyczajnie nie posiadała odpowiedniej mocy; nie było nawet magii, która byłaby w stanie cokolwiek zmienić i świadomość tego, tylko mocniej ją dobijała oraz wyniszczała. Jakby bowiem nie patrzeć – miała całkowicie związane ręce, a jednocześnie przecież posiadała od groma możliwości, jako osoba, jako żona, jako lekarka i jako czarodziejka, a przy tym pół-wila. Z żadnej jednak nie mogła skorzystać, bo żadna się do tak delikatnej kwestii nie nadawała – mogła pomóc tylko cierpliwość i wytrwałość: ona do cierpliwych osób natomiast nie należała, a przy tym była już, tak po ludzku, po prostu, skrajnie wyczerpana wszystkim tym, co działo się wokół. Chciała więc jedynie, aby z jej ukochanym było lepiej, aby już więcej nie musiał przechodzić przez żadne katusze, aby po prostu im się ułożyło tak na dobre: od początku do końca, bez żadnych dodatkowych, niekoniecznie przyjemnych, czynników, które zewsząd i w zasadzie ciągle ich atakowały. Nawet, zaraza, po zawale serca jej partnera, kiedy ten przebywał w szpitalu – nie miał świętego spokoju, na który całkowicie zasługiwał. Miała dość; ot tak i już.
    — Proszę cię, skarbie, proszę – szeptała mimo wszystko, starając się nie poddawać, mimo że naprawdę była już na skraju wszelkiej wytrzymałości – spokojnie… spokojnie, bo przecież jestem… jestem cały czas obok ciebie – zapewniała i przekonywała, próbując brzmieć jednocześnie łagodnie, jak i bardzo stanowczo; starając się go opanować, a tym samym przekonać, że cokolwiek mu się śniło, było jedynie snem i nie musi się obawiać, że się ziści. Niestety, nie było to wcale takie łatwe, bo na początku były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu patrzył na nią kompletnie zdezorientowany, jakby nieprzytomny, a następnie, niespodziewanie szarpnął nią, pewnie nabijając jej kolejne siniaki, i nerwowo zaczął się dobierać do jej brzuszka. Co gorsza, kiedy próbowała mu powiedzieć, że nie musi się spieszyć ani martwić oraz że mu pomoże: on jej w ogóle nie słuchał. Nagle jednak jej ogrodniczki miały urwaną szelkę i wisiały, a jej marynarska bluzka leżała podwinięta na jej krągłości. – T-tak… cała i zdrowa – wybąkała wówczas, kompletnie zaskoczona jego podejściem, ale podświadomie zdając sobie sprawę, że cały czas musi zachować pełnię spokoju, aby jego bardziej nie zdenerwować, ponieważ to jego stan był ciężki; to on miał problemy ze swoim sercem, nie ona: a przynajmniej w jej wypadku nie były one stricte fizyczne. – J-ja… p-pewnie śpią spokojnie u babci… zachwycone tą jej starą, skrzypiąca kanapą – próbowała się uśmiechnąć, ale nie była pewna, czy nie wyszedł jej jakiś żałosny grymas. – M-mogę zadzwonić, ale jest druga w nocy, więc pewnie ich obudzę… czy to może poczekać do rana, czy nie? – Zasugerowała nieśmiało, jednocześnie biorąc jego wielką dłoń i kładąc na swojej napiętej skórze. – Oddychaj, kochanie, nie musisz się bać…

    bardzo mocno przejęta i przestraszona VERA, która chciałaby ulżyć swojemu wilczkowi, ale nie wie jak

    OdpowiedzUsuń
  15. Z ręką na sercu można było powiedzieć, iż Vereena poświęciła naprawdę wiele nocy – nieprzespanych, długich i wyjątkowo mrocznych, bowiem oscylujących po bardzo nieprzyjemnych rejonach jej umysłu, a więc niekoniecznie ładnych i ciepłych oraz kolorowych wspomnień, a raczej tych znacznie bardziej smutnych i demonicznychwizji, dotyczących jej bólu i upokorzenia – na próby zrozumienia, dlaczego los tak bardzo postanowił się na nią – a co grosza: na jej ukochanego Connora, który w ogóle na żaden rodzaj cierpienia nie zasłużył – uwziąć. Oczywiście, to nie tak, że określała całe swoje życie jako paskudną porażkę, która nie przynosiła jej ani odrobiny radości – tej przecie miała wiele; tak samo jak spokoju, ale w ostatecznym rozrachunku, świat lubił zachowywać w jej przypadku jakiś chory bilans: tam gdzie było cudownie, zaraz musiało być beznadziejnie. Rzecz jasna, mając – nawet podświadomą – takową wiedzę, pół-wila czerpała z każdego momentu wesołości dosłownie garściami i odczuwała go znacznie bardziej intensywnie, co jednak poradziło także do zintensyfikowania postrzegania tych złych chwil, zwłaszcza, kiedy te odnosiły się do jej wspaniałych bliskich: w tamtym konkretnym wypadku do jej męża po zawale, przebywającego w magicznej placówce medycznej. Tym samym więc, kiedy tak bardzo rozpaczliwie próbowała w jakiś sposób uspokoić swojego wilkołaka, którym przez sen targały paskudne wizje – musiały takie być, bo inaczej nie trząsłby się tak, nie krzyczał ani nie zlewał zimnym potem, budząc się ostatecznie z paniką w księżycowych tęczówkach – złorzeczyła jednocześnie na jakiegoś Demiurga, który postanowił brutalnie im przypomnieć, że wszystkie ich euforyczne minuty muszą być okupione agonalnymi godzinami.
    — Pewnie, że jestem – nie poddawała się jednak i cały czas przemawiała do niego łagodnie i spokojnie, mimo że kosztowało ją to naprawdę wiele wysiłku: tak wiele, że miała wrażenie, że zaraz dosłownie rozpadnie się na kawałeczki pod wpływem tych wszystkich negatywnych emocji, jakie odczuwała; pod wpływem tego beznadziejnego poczucia bezsilności, że nie mogła mu pomóc ani wcześniej zapowiedz zawałowi, ani później w jakiś sposób uchronić go przed paskudnymi snami, jakie nim targały w nocy. Miała wrażenie, że tym bardziej go zawiodła tym wszystkim: że nie sprawdziła się właśnie jako wykwalifikowana lekarka, ale i oddana żoną, którą przecież starała się być od bardzo dawna. Widocznie jednak nie nadawała się do tego, ale na szczęście, zamiast dać się pochłonąć swoim demonom, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i pomóc ukochanemu, który zdecydowanie zasługiwał na coś lepszego niż to, co przeżywał. – Jestem też pewna, że nic im nie jest – dodała więc z lekkim uśmiechem. – To w końcu nasze dzieci i czułabym, gdyby coś było z nimi nie tak: są tak samo bezpieczne, jak ten mały chłopiec pod moim sercem – wyszeptała, gładząc go czule po bladym policzku. – Dobrze, kochanie, jak weźmiesz głęboki oddech, to ja zadzwonię do babci, dobrze? Uspokój się tylko, proszę – musnęła go w czoło, aby następnie szybko zareagować i powstrzymać go przed wyrywaniem sobie włosów z głowy: przyciągnęła go do siebie i przytuliła mocno. – Chcesz mi odpowiedzieć o tym, co widziałeś? – Zapytała w końcu, gładząc go czule po plecach. Nie spodziewała się jednak, że to, co wypadnie z jego ust, będzie aż tak przerażające. – Chryste… – sapnęła oszołomiona wizjami, jakie roztaczał. Przełknęła głośno ślinę, ale opanowanie się wcale nie było takie proste, jakby tego chciała. – Connor… Connor, kochanie, jestem… jesteśmy i nic – nacisnęła – nam nie jest – nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak wiele energii j kosztowało. – To był zły sen. Tylko – podkreśliła – zły sen, którym nie musisz się przejmować, bo jesteśmy bezpieczni z tobą i dzięki tobie, mój kochany – zdobyła się na kolejny uśmiech i odsunęła go tak, aby móc patrzeć mu w oczy. – Proszę, spokojnie, oddychaj… oddychaj kochanie – błagała.

    wciąż przerażona, ale dzielna VERA

    OdpowiedzUsuń
  16. Cholera, w tamtej chwili miała tak dość, że osiągnęła nieopisanie wysoki poziom swojej wytrzymałości do tego stopnia, że miała ochotę wyć z rozpaczy oraz wewnętrznego bólu, jaki nią ogarnął. Bólu tak przejmującego, że naprawdę nie była w stanie wziąć chociażby jednego, pełnego oddechu i była tym faktem całkowicie i literalnie wykończona – przerażało ją to, bowiem ten fakt oznaczał, iż nie będzie w stanie do końca pomóc swojemu partnerowi. Vereena zaś zdecydowanie nienawidziła czegoś takiego – niemożności udzielenia wsparcia, szczególnie jeśli chodziło o jej bliskich, a w tym wypadku chodziło o kogoś naprawdę bliskiego: o jej wspaniałego Connora, który najwidoczniej nie zmagał się tylko z pozawałowymi próbami powrotu do zdrowia, ale i z paskudnymi koszmarami, które nim targały. Co gorsza – nie przeżyła ich przecież, a dosłownie odczuwała jego cierpienie; doskonale zdawała sobie sprawę, przez co musiał przechodzić, mimo że jedynie usłyszała to z jego ust, a nie była uczestnikiem tych paskudnych obrazów. To jednak samo w sobie wystarczyło, aby dosłownie zwariowała z rozpaczy na myśl, jak bardzo intensywnie jej mąż musiał to odczuwać. Nie chciała tego dla niego, ale nie miała też żadnych możliwości, aby to zmienić – aby temu zapobiec i chociaż podświadomie zdawała sobie z tego sprawę, to naprawdę nie umiała przyjąć owego constansa do wiadomości. Wynikało to natomiast z jej olbrzymiej miłości wobec niego i tego, jak wielką oraz potężną więź posiadali – ile dla siebie znaczyli: byli w końcu jedną duszą i jedynym sercem w dwóch, całkowicie różnych ciałach. Niczym więc dziwnym nie było to, że wszystko to, czego doświadczał wilkołak, pół-wila doświadczała w zwielokrotnieniu – może nie sensu stricte fizycznie, ale psychicznie.
    — Nie byliśmy bezpieczni tylko – podkreślała cały czas z mocą i przekonaniem, chociaż sama była na skraju pęknięcia: dosłownie wisiała nad przepaścią i ledwo trzymała się w ryzach, ale robiła to z całych swych wątłych sił właśnie dla niego, dla tego wspaniałego mężczyzny, z którym szła przez życie – we śnie. W twoim śnie, kochanie – skupiała się więc i próbowała powrócić go, w pewnym sensie, do normalności i do żywych. Uśmiechała się, w związku z tym łagodnie i cały czas nie ściągała z niego dłoni, chcąc mu pokazać, jak bardzo ważny dla niej jest i że ona jest faktycznie obok i nigdzie się nie wybiera. – To był tylko sen, okej? Tylko sen, a nam nic naprawdę – nacisnęła poważnie – nie jest – musnęła go w rozpalone czoło, po czym zamilkła, zbita z pantałyku jego kolejnymi wyznaniami, które dosłownie mroziły jej krew w żyłach: były kompletnie przerażające i w zasadzie absolutnie nie dziwiła się mu, że był aż tak spanikowany, kiedy się budził. Przełknęła głośno ślinę, a jej bardzo bujna wyobraźnia, zaczęła jej podsuwać obrazy jej wiszącego ciała pod sufitem, z rozerwanym brzuchem. Zadrżała gwałtownie. – Ćśśś… ćśś… już dobrze… już wszystko dobrze… – objęła go mocno i odetchnęła głęboko, z trudem i bólem, bo naprawdę nie mogła znieść tego, co się z nim działo i przez co musiał przejść. – J-jaki… jaki rubin? – O dziwo, zapamiętanie przez niego tego szczegółu mocno ją wybiło z rytmu i jeszcze bardziej zszokowało. Nie udało się jej jednak w tamtej chwili czegokolwiek dociekać, bowiem chwilę później on już porwał ją w swoje objęcia. – T-tak… tak… – wybąkała wówczas z trudem. – Cała, zdrowa… dzieci też – próbowała jakoś przetrawić to, co usłyszała, a co kompletnie ją przerażało. – Hej, spokojnie – nagle otrząsnęła się, niczym pies otrzepujący się z wody i ponownie pochwyciła jego przystojną twarz w swoje objęcia. – Opowiedz mi wszystko, spokojnie i dokładnie, dobrze? Oczywiście, jeśli masz ochotę… oczywiście jeśli chcesz i masz siły – uśmiechnęła się, bo chociaż wcale nie chciała o tym słuchać, to była pewna, że to mu nieco pomoże się opanować i uspokoić, a w konsekwencji może nawet i zasnąć. – Gdzie to było? Kiedy? Kto tam był? Możesz mi wszystko powiedzieć, a wtedy ci ulży – zapewniła.

    udająca dzielną i zachowująca zimną krew, VERA

    OdpowiedzUsuń
  17. Najbardziej wyczerpujące na świecie jednak było to, co złe, jednocześnie będące tym, co działo się z ukochaną osobą i Vereena po raz kolejny bardzo brutalnie i dotkliwie przekonała się o tym tamtej kwietniowej nocy, kiedy kołysała w swoich chudych ramionach wielkiego Connora, który nie mógł się opanować po mrocznym, strasznym koszmarze, który go zakatował podczas snu – jakże ważnego w jego wypadku: w przypadku osoby, która dopiero co przeszła ciężki zawał serca. Miała wrażenie, że w ciągu literalnie padnie i się już nie podniesie, bo zwyczajnie tego wszystkiego, cod ziało się wokół niej było zdecydowanie zbyt wiele – w zasadzie tak dużo, że powaliło przecież prawie dwumetrowego siłacza, a co dopiero ją: półtora metrową, ciężarną, kruchą kobietkę. Wcale to jednak nie znaczyło, iż świadomość mocy wydarzeń wokół jakkolwiek jej pomagała – wciąż się na siebie złościła.
    — No pewnie, że dobrze – chyba tylko jakiś istny cud trzymał ją w ryzach i sprawiał, że wychodziła z siebie; przynajmniej na razie, ale była od tego dosłownie o krok. Możliwe jednak, że olbrzymi wpływ na jej opanowanie miała potężna miłość, jaką żywiła w stosunku do swojego wilkołaka i która ciągle nazywała jej być w pogotowiu, również z powodu wyrzutów sumienia, które przypominały jej, że jest mu to winna. Nic jednak nie robiła z powodu poczucia obowiązku: wszystko to było prawdziwym uczuciem. – Ej, ale kochanie, nie masz mnie za co przepraszać! – Szalała za nim tak bardzo, że nawet udawało się jej grać spokojną i radosną; cholera, powoli osiągała w tej materii poziom mistrzowski. Raz jeszcze musnęła go w czoło. – Nie denerwuj się, nikt cię do niczego nie zmusza, okej? – Upewniła się łagodnie, patrząc głęboko w jego piękne oczy. – Jestem obok, aby ci pomóc.
    Mówiła to całkowicie szczerze i absolutnie nie dało się podważyć jej słów w żaden sposób – ich potęga dosłownie z niej wyzierała, pomimo tego, że nieco nią szarpano, była niedospana i lekko poobijana. Nie dodała jednak nic więcej, tylko odczekała tę chwilę, podczas której jej mąż zbierał się na odwagę, aby wszystko jej opowiedzieć – milczała i cierpliwie czekała, mimo że do istot cierpliwych w ogóle nie należała; widocznie jednak te głębokie więzi, jakie posiadała z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, trochę ją naprawiły: pomogły mieć nieco więcej kredytu w chwilach, gdy wszystko nie działo się tak szybko, jakby tego chciała. Szkoda jednak, że te więzi tylko pogłębiły jej strach, gdy wilkołak rozpoczął swoją historię, o tym, co go nawiedziło w nocy – ta bowiem sprawiła, iż pół-wila miała dosłownie ochotę wyć z rozpaczy oraz strachu.
    — Jezu Chryste – skwitowała; wyrwało się jej to, przypadkiem, nie do końca świadomie, ale idealnie obrazowało jej stan: szoku, paniki, złości na świat, że w ogóle pozwolił jej ukochanego coś takiego przeżywać. – Hej, hej… spokojnie, możesz przestać mówić, jeśli tylko chcesz – szybko opanowała się dla niego, widząc, jak bardzo znowu cierpi. Przełknęła głośno ślinę na informację o „pustych oczach” ich dzieci, która literalnie i na dość długo ją zmroziła. – Cśś… nie musisz. Nie musisz nic już więcej mówić, słowo – zapewniła szybko i przeciągnęła go do siebie. – Boże, Connor, oddychaj spokojnie, błagam cię – była gotowa paść na kolana. – Nic się nie stało. Nic nie mów. Oddychaj. Tylko oddychaj. – Naciskała, nie chcąc, aby ponownie przechodził przez zawał. – Cholera, przestań się mną przejmować, no! – Nagle się uniosła. – Nie ja się liczę: tylko ty. Ty się liczysz, do cholery, więc się opanuj, błagam cię, opanuj się! – Spojrzała na niego rozdrażniona i załamana. – Connor, potrzebuję cię silnego i zdrowego. Błagam… wyzdrowiej – w jej oczach stanęły łzy. Chciała wyć z rozpaczy. – Nie przejmuj się mną, proszę – nie wiedziała, że od jego nerwowych prób dostania się do jej brzuszka tu i ówdzie porobiły się jej spore siniaki oraz parę niegroźnych otarć. – Nic mi nie jest. Nic nie zrobiłeś. Nie wmawiaj sobie – jęknęła.

    rozdrażniona, rozżalana i rozhisteryzowana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  18. Powiedzieć, że była wściekła, to było mało – Vereenę dosłownie krew zalewała na myśl o tym, co właśnie wydarzyło się z jej mężem, z powodu jakiejś chore, niepojętej niesprawiedliwości dziejowej, która po raz kolejny ich dotknęła. Niesprawiedliwość, która odbijała się, co gorsza, na jej ukochanym, który pomimo mijającego czasu, jaki coraz bardziej oddalał go od nocnej, mrocznej ewokacji demonówskrytych najgłębiej w jego umyśle, wciąż był w kompletnej rozsypce – a ona niestety wraz z nim. Naprawdę, nie pojmowała tego, jakim cudem raz po raz muszą czegoś podobnego doświadczać – jakby zawał głowy jej rodziny nie był wystarczający; jakby trzeba było im pokazać, że, owszem, mogą być szczęśliwi, ale nigdy na dłuższą metę, jakkolwiek okrutnie i paskudnie to brzmiało. Wściekała się więc z czystej, beznadziejnej bezsilności – na to, że nie miała możliwości podjęcia walki i odwrócenia losu.
    — Dobrze kochanie, dobrze… nie musisz – zapewniła jednak, wciąż siląc się na spokój, bo to jednak on był w tamtej chwili priorytetem, a nie jej niemożność radzenia sobie ze wszystkimi uczuciami, jakie nią targały. – Nic już więcej nie mów, tylko proszę, uspokój się, dobrze? Najważniejsze jest, żebyś oddychał równo i miarowo… żebyś wrócił do zdrowia – zapewniała go łagodnie. Pochwyciła nawet jego przystojną twarz w swoje drobne, drżące dłonie i patrząc mu w oczy, narzuciła mu rytm, w jakim powinien chwytać powietrze w płuca i je z nich wypuszczać. Liczyła zaś przy tym, że dzielnie ukrywa to, co się z nią działo, ale najwidoczniej: musiała się pomylić; dostrzegła to w jego oczach, a jej potwierdzenia potwierdziły jego późniejsze słowa. – Nie, nie kochanie, wszystko dobrze. Mnie nic nie jest – uśmiechnęła się, blado i smutno. – Oj, kochanie, niczym się, nie przejmuj, proszę – naciskała.
    Niestety, zdawał się w ogóle jej nie słuchać, skupiony na tym, aby przedstawić jej punkt widzenia, który absolutnie się jej nie podobał – jakby bowiem nie patrzeć, tak jak on postrzegał jej zdrowie, ona postrzegała jego, tym samym nierzadko na tej linii dochodziło między nimi do sporych nieporozumień. Nie umiała zachować się jednak odpowiednio, bo przecież za mocno go kochała – tym samym za bardzo się nim przejmowałai nie umiała w tamtej konkretnej chwili, jak w wielu innych, zainteresować się sobą; nawet będąc w dość zaawansowanej i wyczerpującej ciąży, to wciąż on był na pierwszym miejscu wszelkich jej zainteresowań. Niemniej, finalnie odetchnęła głęboko i nie skomentowała jego podejścia – nie chciała kłótni, bo jedynym, czego pragnęła, było to, aby szybko wrócił do swoich wielkich sił, a tego pełne egzaltacji wymiany zdań zdecydowanie nie miały w żaden sposób ułatwić.
    — Tak, to jest najważniejsze: żebyś wyzdrowiał – podjęła więc ochoczo, kiedy ją o tym zapewniał; zdecydowanie wolała oscylować wokół tych tematów rozmów niż wokół tego, co się z nią działo i jak się z nią działo, mimo że działo się dużo i bardzo źle. Odetchnęła głęboko i ponownie wymusiła na sobie uśmiech, chociaż ten nie był aż tak bardzo udawany, bowiem z lekką ulgą udało się jej odetchnąć w chwili, w której jej partner się opanował. – Przepraszam – sapnęła zaś następnie, kiedy nie powstrzymała tych kilku łez, które pojawiły się w jej fiołkowych tęczówkach. – Po prostu martwię się o ciebie, bo jesteś całym moim światem – zapewniła poważnie i ponownie westchnęła. – Chcesz, żebym zadzwoniła do babci i upewniła się, że z Rosie i Alexem wszystko dobrze? – Zasugerowała zaś ostatecznie, nie chcąc go martwić. – O mnie się nie martw, natomiast, bo wszystko dobrze – skłamała lekko.

    pragnąca zdrowia, spokoju i szczęścia wilczka, VERA, która się mocno martwi

    OdpowiedzUsuń
  19. Ostatecznie niestety u Vereeny nastał taki beznadziejny moment, w którym zaczęła się zastanawiać, czy tak naprawdę nie wymaga zbyt wiele od świata i losu – że chyba to, o co prosi, a więc o święty spokój, zdrowie i szczęście dla swoich bliskich, a w tym konkretnym wypadku, dla Connora, jest czymś, czego n i k t nie może jej zapewnić; czymś, co znajduje się ponad wszelkimi możliwościami wszystkiego, co żywe oraz martwe. Naprawdę więc doszła do takiego stanu, w którym nie potrafiła już spojrzeć na otaczający ją świat z przyjemniejszej perspektywy- nie potrafiła go postrzegać w radosnych i przyjemnych barwach, a jedynie w czystym mroku oraz niechęci. Złożyło się zaś na to wiele czynników, pewnie też kompletowanych już jakiś czas – wszystkich tych, które w jakiś nieprzyjemny sposób ją dotknęły na przestrzeni lat; tak, oto był ten czas, kiedy pół-wila została zaatakowana mrocznymi wspomnieniami każdego zadanego jej bólu, tego fizycznego, jak psychicznego. Kumulowało się w niej do tego stopnia, że w końcu zaczęła drżeć i nawet ciągłe powtarzanie sobie, że nie może – że musi być silna dla swojego ukochanego – absolutnie nie pomogło jej się opanować: była w rozsypce i to do tego stopnia, że nawet nie panowała nad łzami, jakie niespodziewanie zaczęły sunąć po jej policzkach. Nie trwało to jednak absolutnie długo – ot chwilkę; ułamek sekundy, kiedy to spojrzała na swojego męża i zrozumiała, że nie ma prawa, aby tak się zachować, że nic jej nie zrobił i że jej łzy mogą go skrzywdzić. Wzięła więc głęboki oddech i uśmiechnęła się – ogarnął ją dziwny spokój, kiedy przyszły jej siły związane ze świadomością, że walczy o niego, nie dlatego, że musi, a że chce; że wszystko co robi wynika z potężnej miłości, jaką czuje, a której on potrzebuje.
    — Wszystko dobrze, wybacz – zaśmiała się, szczerze, chociaż nieco nerwowo i wciągnęła raz jeszcze powietrze w płuca. – Uch… po prostu cieszę, że jest z tobą lepiej – zapewniła i pogładziła go po dłoni. – No tak… tak, jesteśmy siebie martwi – pociągnęła nosem, ale w gruncie rzeczy była szczęśliwa i spokojna: tylko dzięki jego zachowaniu i podejściu do całej sprawy. Następnie, nie ukrywała swojej ulgi, kiedy wilkołak powiedział, że może do Rochefortów zadzwonić rano, a nie w środku nocy. – To ja pójdę tylko uspokoić gawiedź na korytarzu, hm? – Zasugerowała, ale miała w sobie tyle energii, że nikt nie musiał się martwić o to, czy sobie poradzi. – Connor – nagle spojrzała na niego poważnie – a ja jestem twoją żoną, więc martwi się o ciebie – skwitowała jego wcześniejsze wyznanie szczerze i pocałowawszy go, na moment zniknęła na korytarzu, aby przekazać personelowi Szpitala Świętego Munga, że nic się nie dzieje i na pewno nie postanowiła zamordować swojego męża; była na tyle niska, że uzdrowiciele mogli łypać na pana Greybacka sponad jej ramienia i jasno stwierdzili, iż najmniejszym wątpliwościom nie ulega fakt, że nie wygląda na kogoś, na kim próbowano dokonać zbrodni. Tym samym, kiedy wróciła, obydwoje mogli się krótko zaśmiać z sytuacji, a następnie spróbować zasnąć, chociaż w przypadku pół-wili to wcale nie było takie łatwe: nie tylko budziła się co chwilę, ale ostatecznie nie mogła nawet nad ranem zmrużyć powiek. Nie narzekała jednak: uczucie, jakie ją łączyło z jej mężem dodawało jej sił. Najważniejsze było to, że były profesor ONMS z Hogwatu odpoczął i nie targały nim już żadne koszmary. – Pewnie, że patrzę – wyszeptała więc z uśmiechem, kiedy zaczął się poruszać, ale w ten spokojny sposób, który świadczył o tym, że po prostu próbuje się wyrwać z objęć Morfeusza. – Jesteś najlepszym widokiem na świecie: dlatego patrzę – zapewniła i nim otworzył na dobre oczy, skradła mu pocałunek. – Cześć – uśmiechnęła się, gładząc go po policzku. – Tu dobrze, a tam? – Wyszczerzyła się. – Co prawda, twój syn trochę się wierci, ale zakładam, ze to wina tego wąskiego łóżka – Podkreślam: twój syn – zaśmiała się wesoło i westchnęła: cholera, był idealny, nawet tak stajnie wyczerpany.

    w sumie to już w mega spoko stanie, VERA

    OdpowiedzUsuń
  20. Nagle okazało się, że Vereena cofa wszystkie swoje dotychczasowe myśli – dosłownie każdą mroczną rzecz, jaka przyszła jej do srebrnej głowy, a to tylko za sprawą księżycowych, pełnych życia i spokoju, tęczówek Connora, które o poranku, cóż z tego, że spędzanym w szpitalu, spoglądały na nią z miłością oraz oddaniem; dzięki jego zapachowi i bliskości oraz ciepłu, którym mogła się otulić i nawet jeśli nie wyspać, to i tak odpocząć, bo w jego ramionach zawsze odpoczywała, czując się jednocześnie bezpieczną i szczęśliwą. Sprawiał, że była spełniona i to na każdym kroku oraz w każdym aspekcie i chociaż faktycznie wciąż sobie dość mocno wyrzucała to, że nie dopilnowała go w żaden odpowiedni sposób, jako lekarka – bo na pewno mogła dostrzec jakieś symptomy zbliżającego się zawału – a także zawiodła całkowicie jako żona – bo jednakowoż ten koszmar, który się mu przyśnił, wcale nie był normalny – to ostatecznie, patrząc na jego spokojna i nie aż tak bladą, przystojną twarz, czuła nie tylko ulgę, ale jakąś dziwną, trudną do zdefiniowania radość, która buzowała w jej sercu za każdym razem kiedy byli obok siebie: szczególnie w momentach, kiedy wychodzili z jakiś kłopotów, a ten niewątpliwie nastał. Pół-wila bowiem miała także niesamowite przeświadczenie, że oto zbliżają się ku lepszemu – przynajmniej na razie, bo biorąc pod uwagę ich szczęście-nieszczęście trudno było mówić o czymś pewnym tak na dobre i na zawsze, mimo że ostatecznie i tak mieli sobie radzić z każdą przeciwnością losu. Przecież byli do tego stworzeni – byli stworzeni dla siebie i do walki, jakkolwiek okrutnie to brzmiało; jednocześnie byli stworzeni do kochania się, która ich łączyła, więc nieważne, jak bardzo źle i paskudnie niektóre kwestie wyglądały: finalnie mieli siebie i swoją siłę.
    — A ja myślę, że jednak mogłoby być lepiej – wyszeptała więc w odpowiedzi swojemu mężowi, wiedząc, że nieważne, jak jest zmęczona i załamana wszystkim tym, co ich dotknęło: nie może się poddawać, bo ma o co i dla kogo walczyć. Jeden z tych powodów zaś leżał obok niej na wąskim, szpitalnym łóżku, drugi rósł pod jej sercem i wiercił się niemiłosiernie, a trzeci oraz czwarty przebywali u swoich dziadków w Boscastle z dala od Londynu i strachu o tatusia; przynajmniej na razie. Błogość nie trwała jednak tak długo. – Connor? – Zaniepokoiła się natychmiast, dostrzegając od razu to, jak mocno się skrzywił. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Kochanie, co się dzieje? – Zapytała, z trudem artykułując słowa przez gardło ściśnięte strachem oraz paniką o niego; wyczuwała, że nie wszystko jest dobrze, nawet jeśli robił dobrą minę do złej gry. Nie mogła jednak mu odmówić krótkiej rozmowy o ich jeszcze nienarodzonym synku, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo to było dla niego ważne. – Jeszcze będziesz mógł się poruszać. Niedługo, zobaczysz. – Zapewniła poważnie, ale wciąż była blada; panicznie się o niego martwiła. – Nie wiem, skarbie, nie zachowuj się tak, bo tylko mocniej się o ciebie boję – wyszeptała, całkowicie spłoszona, jego podejściem; wiedziała, że jego słowotok jest wymuszony i ma calu rozproszenie je uwagi. – Było mi bardzo wygodnie, bo miałam ciebie obok i jestem pewna, ze małemu też było wygodnie, bo jego tata był blisko, więc błagam: powiedz mi, jak się czujesz? Tak na serio-serio – nacisnęła, unosząc się na łokciu i patrząc mu głęboko w oczy. – Powiedz mi prawdę, skarbie, bo ja jej potrzebuję, okej? – Poprosiła raz jeszcze, łagodniej, gładząc go czule po policzku. – Bądź ze mną całkowicie szczery, proszę.

    szczerze przejęta oraz zmartwiona VERA, która chce, żeby było dobrze

    OdpowiedzUsuń
  21. Martwiła się o niego i to było całkowicie zrozumiałe oraz logiczne – było czymś, co na stałe zostało wpisane w ich relację, bowiem wynikało z olbrzymiej miłości, jaka ich łączyła; było to bowiem to, co sprawiało, że czuli się dla siebie jeszcze ważniejsi i jeszcze bardziej kochani. Co prawda, niekiedy Vereena w owym zamartwianiu się zdecydowanie przesadzała i stawała się nadopiekuńcza, ale i Connor nierzadko przekraczał wszelkie możliwe granice rozsądku, jeśli o nią chodziło. Niemniej jednak, akurat w tamtym konkretnym wypadku, kiedy były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu przebywał w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga po ciężkim, niedawno przebytym zawale i po tym, jak ledwo doprowadziła go do „względnego stanu używalności” po paskudnym koszmarze, jaki go zaatakował w nocy, tylko mocniej niszcząc jego samopoczucie – niespełna trzydziestoletnia lekarka zdecydowanie nie przesadzała ani w zamartwianiu się o niego, ani w trosce, bo przecież dosłownie chwilę wcześniej skrzywił się niepokojąco, a ona wiedziała, że pewnie ukrywał wszelkie bóle oraz niedogodności, uznając, że tak będzie lepiej: że tak nie będzie jej martwił. Problem w tym, że otrzymywał zgoła odwrotny efekt. Im bardziej przecież nie chciał tego pokazać, tym bardziej ona wiedziała, że coś jest nie tak i zamiast móc działać – a więc włączyć odpowiedni tryb zadaniowca i skupić się na niesieniu mu pomocy, a nie na strachu – rozpatrywała różne kategorie i zastanawiała się w panice, co się wydarzyło. Dlatego tak bardzo naciskała go na to, aby jej wszystko wyznał, bo w tym wszystkim nie zapomniała, że jest w ciąży, a taka niespokojna i niespotykana w natężeniu ruchliwość ich maluszka była niepokojąca i odbijała jej stres.
    — Skoro nie muszę błagać, to mi po prostu powiedz – skwitowała, w związku z tym wszystkim, wciąż proszącym o informację tonem, spoglądając na niego z niepokojem, ale i olbrzymią miłością we fiołkowych tęczówkach, które lśniły zmęczeniem oraz niewyspaniem. Absolutnie jednak nie to było ważne dla niej, ale o n : miłość jej życia, która wcale nie wyglądała dobrze, pomimo prób żartów oraz uśmiechów; bladość jego zazwyczaj karmelowej skóry, a więc jeszcze bardziej intensywna niż u innych osób, dosłownie zbijała ją z pantałyku i sprawiała, że miała ochotę wyć z rozpaczy. Ponownie jednak: sprężyła się, pragnąc mu udzielić jakiegokolwiek wsparcia. – Nie dzieje się nic złego, tak? – Jej głos stał się nagle niski i chrapliwy; świadczył jednocześnie o tym, że zbliża się do ataku histerii, ale jest jednocześnie wzburzona, toteż rozdarta między płaczem, a wybuchem wściekłości i irytacji na to, czym karmił ją mąż. Zazgrzytała zębami. Może to go zmusiło do mówienia, a może od początku chciał jej wszystko wyznać: nie było to ważne. Istotnym jedynie był fakt, iż ostatecznie dowiedziała się wszystkiego, chociaż zdecydowanie mógł sobie odpuścił komentarz o tym, że nic mu nie jest. Ponownie zazgrzytała zębami, jeśli głośniej i zawistniej. – Kpisz sobie ze mnie – sarknęła, ale finalnie powstrzymała się przed dalszymi komentarzami, po prostu spoglądając na niego spod byka. Milczała bardzo długo, próbując sobie wszystko ułożyć w srebrnej głowie, a to absolutnie nie było łatwe. – Wszystko rozumiem, naprawdę – podjęła w końcu. – Na dłużej niż na zawsze, dotrzymujesz słowa i wyzdrowiejesz, pewnie. Tyle że to – nacisnęła wymownie – ja wiem. Wiem doskonale. Czego nie wiem, to jest to, czy mówisz mi prawdę ze swoim samopoczuciem, czy nie. To natomiast absolutnie mi się nie podoba, bo nienawidzę, jak tak robisz: nienawidzę, jak mnie chronisz przed tym, co się z tobą dzieje, a w ogóle nie pojmujesz, że… że to nie pomaga. Martwisz i stresujesz mnie tylko bardziej, bo dajesz mi pole do domysłów, a wiesz, jak bujną mam wyobraźnię – jęknęła. Westchnęła ciężko. – Connor – spojrzała mu następnie głęboko w oczy – powiedz mi wszystko: co, gdzie i jak cię boli, uwiera, szczypie, cokolwiek. Wszystko.

    przejęta, ale to z miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  22. Kochała swojego partnera i z tej miłości naprawdę czasami wariowała – niekiedy pozytywnie, kiedy na przykład robiła mu seksowne niespodzianki w postaci swojej, rozebranej osoby, wśród tysięcy magicznie zabezpieczonych świec, aby ich dom nie spłonął, kiedy wracał późne z pracy, ale niestety częściej: negatywnie, kiedy to dosłownie panikowała nad każdym jego przeziębieniem i zadrapaniem, kiedy zdecydowanie przesadzała w swej trosce, stając się iście irytującą w swej nadopiekuńczości. Wszystko to jednak wynikało z miłości i niewątpliwie oboje to wiedzieli – zresztą byli siebie warci, bo tak samo mocno, jak Vereena, nierzadko i Connor tracił wszelki zdrowy rozsądek oraz zdolności do racjonalnego myślenia – i chyba również myślenia w ogóle – kiedy działo się z ukochaną osobą coś niedobrego. Powinni więc się doskonale rozumieć w swej materii, ale przez fakt, że oboje odrzucali od siebie to, że literalnie przesadzają – uznając, że nie ma z ich strony takiego słowa jak „przesada”, gdy rozchodziło się o opiekę nad swym współmałżonkiem, a jednocześnie nie przyjmując do wiadomości, że druga strona o owej przesadzie może myśleć tak samo, co natomiast prowadziło do wielu niepotrzebnych nieporozumień i spięć – nie potrafili się w takich momentach, jak tamten, dogadać. Tym sposobem więc pół-wila dostawała szału – ze strachu – i zamartwiała się – bo jej ukochany nie wyglądała dobrze – oraz stresowała – a nie powinna w swoim stanie – a wilkołak unikał tematu – zwinnie lawirując pomiędzy prawdą, a niedopowiedzeniami; przynajmniej w opinii swej żony – i prezentował się coraz gorzej – albo to ona po prostu była już na takim poziomie rozbicia emocjonalnego, że sobie pewne rzeczy wymyślała. Niemniej jednak – finał był zawsze taki sam: ona potrzebowała prawdy.
    — Proszę – nacisnęła więc, zanim w ogóle weterynarz zdążył wziąć oddech po jej poprzednim zdaniu, i spojrzała głęboko w jego cudowne, chociaż bardzo wymęczone, księżycowe tęczówki. Szkoda, że najwidoczniej całkowicie opacznie się zrozumieli i to wcale jej nie odpowiadało; co gorsza: jej troska została odczytana w kategoriach wrogości, co już było kompletnym absurdem. – Ja po prostu muszę wiedzieć, czy… czy nie chronisz mnie, niczego nie ukrywasz – próbowała ratować sytuację, ale wychodziło jej to raczej żałośnie miernie. – Nie oskarżam cię o kłamstwo, czy o niedotrzymywanie słowa, broń Bo że! – zarzekała się jednak nadal – ale o to, że czasem zbyt mocno próbujesz oszczędzić mi stresu, a ostatecznie nie wychodzi ci to najlepiej, bo ja tylko mocniej się boję – aby załagodzić swoje wcześniejsze, najwidoczniej niefortunne słowa, gładziła go czule po policzku. Cierpliwość jaką się wykazała natomiast, ostatecznie jej się opłaciła, bowiem finalnie usłyszała wszystko to, co się z nim działo, ze szczegółami. – Bardzo mi przykro, skarbie – wyszeptała szczerze, z bólem: jego bólem, który odczuwała, jak swój własny, jednocześnie podając mu wodę. – Powoli, proszę, nie łapczywie – powstrzymała go w ostatniej chwili. – Dziękuję – następnie pocałowała go w czoło, będąc naprawdę wdzięczną, że się z nią podzielił wszystkim, co w nim tkwiło, mimo że bała się o niego bardzo, chociaż jego stan był adekwatny do zawału, jaki przeżył. – Hej, nie przepraszaj – delikatnie pociągnęła go za brodę, uśmiechając się. – Jesteś najdzielniejszym wilczkiem, jakiego znam – dodała z miłością. – Jeszcze cię posłucha, zobaczysz, a jak nie, to mu skupię dupsko – puściła mu perskie oczko, odnosząc się do problemów z słuchaniem poleceń przez jego ciało. – Chcesz, żebym zadzwoniła po dzieci?

    naprawdę chcąca tylko dobrze VERA, która się martwi, ale jest gotowa na wszystko, byleby uszczęśliwić męża

    OdpowiedzUsuń
  23. Nie było łatwo, bo i przecież to, co się stało, absolutnie nie było łatwe – było czymś, co pewnie w pewnej chwili załamałoby wszystkich innych, rozbiło na miliony kawałeczków, które piekły i rwały, a ostatecznie zniszczyło. Nie jednak w przypadku Greybacków. Nieważne bowiem, że Vereena panikowała, nie potrafiła sobie momentami poradzić i niekiedy przesadzała – ostatecznie i tak przecież miała walczyć o Connora i troszczyć się o niego na najlepsze możliwe sposoby, bez względu na wszystko. Rzecz jasna, nie znaczyło to, że cały proces opanowywania się i włączania trybu wykonywania zadań, miał być łatwy i przyjemny – taki też nie był, ale właśnie to wszystko wynikało z faktu, że pół-wila kochała swojego wilkołaka miłością tak wielką, potężną i piękną, że ta czasem odbierała jej zdolność do racjonalnego myślenia. Finalnie, zawsze miała się uspokoić i robić to, co należy, ale – tak jak w tym wypadku – czasami po prostu nie radziła sobie sama ze sobą i właśnie z tym, co żywiła wobec tego przystojnego wielkoluda, którego serce zawiodło dzień wcześniej. Ponadto, do całego jej nienajlepszego stanu psychicznego dochodziły – wciąż i niezmiennie – wyrzuty sumienia, że go nie dopilnowała i nie spostrzegła symptomów, które na pewno przez ostatnie dni się pojawiały. To też sprawiło, że nie zachowywała się do końca racjonalnie.
    — A musisz brać ze mnie zły przykład? – O dziwno jednak, rzeczywiście udało się jej wrócić do stanu używalności, gdy uświadomiła sobie, że to właśnie o n jest najważniejszy, ba!, udało się jej nawet zażartować z ich idiotycznego podejścia do swoich chorób i troski ukochanych osób. Następnie zaś skupiła się na pomocy mu, podała mu wodę, zerknęła w kartę i stwierdziła, że musi mieć jakieś lekkie śniadanie: najlepiej złożone z owoców, które mu kupiła poprzedniego dnia. – Na dole jest bufet: może kupię ci bułkę maślaną, co? Nie krzyw się, masz jeść – dźgnęła go palcem w wielkie ramię, kiedy leżał na łóżku, a ona siedziała obok, z jego wielką dłonią na swoim okrągłym brzuszku, co uprzytomniło jej, że w Boscastle czekają na nich dzieci, które nie mają pojęcia, co się stało, a pani Rochefort wraz z mężem najpewniej odchodzi od zmysłów ze strachu. Nie spodziewała się jednak, że usłyszy od swojego ukochanego odpowiedź przeczącą. – To jest twoja córka i twój syn – powiedziała w końcu, jakby to załatwiało sprawę. – Oni nie zauważą, gdzie są i co robią ludzie wokół: dla nich będzie się liczył tylko ich tatuś – uprzytomniła mu, ale nie miała zamiaru naciskać. Westchnęła. – Dobra, pójdę do sklepiku i na moment się teleportuję, żeby zobaczyć co z nimi i wrócę – pocałowała go. – A… przecież ty zostajesz tutaj do pojutrza.
    Powiedziawszy to, nie czekała już na żadną odpowiedź ze strony ukochanego – miała bowiem rację: trzy dni, to trzy dni – tylko poprawiwszy sweterek i przemywszy twarz wodą, wdrapała się na piąte pięto Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, gdzie faktycznie zakupiła mu maślaną bułeczkę, która stała się jedyną, tak naprawdę, zapychającą częścią jego posiłku, który minął im w całkiem przyjemnej atmosferze, pomimo tego, ze przerwano im na moment, robiąc na weterynarzu dodatkowe badania i z zaskoczeniem stwierdzając, że faktycznie wszystko u niego wraca do normy znacznie szybszej niż u innych – nawet czarodziejów, którzy otrzymali magiczne leki. To zaś na tyle uspokoiło Verę, że faktycznie postanowiła przenieść się do ich kornwalijskiego miasteczka, mimo ze pożegnanie z mężem wcale nie było łatwe – zwłaszcza, że nie podobało mu się to, że musi się teleportować; uznała jednak, że to był najlepszy i najszybszy sposób, dzięki któremu miała szybko do niego wrócić, o ile można było mówić o szybkości, jeśli należało uspokoić spłoszoną ośmiolatkę, zaniepokojonego dwulatka oraz starsze małżeństwo, a w międzyczasie wziąć prysznic i spakować kilka ubrań partnera do skórzanej torby, po czym jeszcze podejmować próbę wyperswadowania podróży do Londynu, która zająć miała pięć godzin.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Czemu nie śpisz, hm? – Pomimo jednak wszystkiego powitała go uśmiechnięta, prezentując się już dobrze, w czym zdecydowanie pomogło jej odświeżenie się, chociaż spóźniona; humor poprawił się jej jednak zdecydowanie kiedy spostrzegła, że chociaż może wyjątkowo lepiej z nim nie jest, to na pewno nie jest gorzej: a przynajmniej takie wrażenie sprawiał. – Przywiozłam ci parę ubrań, okulary, szkicownik i ołówki, gdybyś się nudził – powiedziała na wstępie i dopiero wtedy go pocałowała: długo i czule w usta. – Czeeeść – zaśmiała się wprost w jego idealnie wykrojone wargi i przycupnęła na łóżku, zerkając w jego kartę pacjenta. – Yhym… – wybąkała pod nosem; relatywnie rzecz ujmując, wziąwszy pod uwagę to, czego doświadczył, naprawdę nie mogli narzekać, mimo że obiektywnie rzecz ujmując: daleko mu było do stanu sprzed zawału. – O… och, zapomniałabym… eee… nie denerwuj się, ale ja nie byłam w stanie nic zrobić, kiedy Rosie i Alex wybuchli płaczem, ze cię nie zobaczą i dziadkowie ich właśnie do ciebie wiozą. Zatrzymają się na noc u jakiegoś znajomego Thomasa – wyrzuciła z siebie. – Ja pomyślałam natomiast, że może faktycznie zadzwonię po Felixa, żeby zabrał cię do domu, autem, hm? – Gadała, jak najęta, bojąc się jego reakcji. – Nie złość się na mnie, proszę! – Pękła nagle.

      naprawdę pragnąca, aby wszystko było dobrze i każdy był szczęśliwy VERA (Thorne) GREYBACK, która nie umie odmawiać swoim pociechom, o…

      Usuń
  24. Oczywiście, od początku Veerena wiedziała doskonale, ze pomysł całej ich rodziny, aby przyjechać do Londynu, żeby odwiedzić Connora w szpitalu – absolutnie mu się nie spodoba. Jej też się nie podobał, bo przecież chcieli chronić roztropną Roselyn Irisbeth i słodkiego Alexandra Thomasa przed kwestiami związanymi z magią: może nie do końca, bo nastawiali, że pewnego dnia ich maluchy mogą dostać listy z Hogwartu, ale jednak ich zamiarem absolutnie nie było pokazywanie im czarów, kiedy byli tacy mali. Szpital Świętego Munga był zaś nimi wypełniony, co mogło się skończyć źle – nawet jeśli nie dla nich, to dla Rochefortów, którzy pomimo bycia świadomymi, wciąż wielu rzeczy nie pojmowali. Nie miała jednak sił ani energii z nimi walczyć i przekonywać – nie mogła też znieść ich strachu oraz łez, co zakończyło się właśnie ich decyzją, aby się zapakować do samochodu i ruszyć w długą podróż z Kornwalii aż do stolicy Wielkiej Brytanii. Rzecz w tym, że owszem, pół-wila mogła w łatwy sposób sprawić, aby nie wychylali nosów z babcinego mieszkanka – mogła im po prostu wszystkim skłamać, ale to, w jej wypadku, w ogóle nie wchodziło grę: skoro oczekiwała od swoich pociech prawdomówności, sama musiała być prawdomówna i tym sposobem, chociaż oczywiście bez szczegółów medycznych, wyznała, co się działo z panem Greybackiem przez ostatnie godziny. To jednak ich synowi i córce oraz dziadkom – bo i dla wilkołaka byli dziadkami – wystarczyło, aby podjąć decyzję, z której konsekwencjami musiała się mierzyć. Wierzyła jednak, że mając pięć godzin, zanim ktokolwiek się pojawi w progu sali, w której leżał jej mąż, uda się jej go przekonać, że może nie byłby to najgorszy pomysł świata. Problem w tym, że już na wstępie wiedziała, że to będzie trudne i ciężkie.
    — Nie denerwuj się, proszę – dorzuciła więc jeszcze szybko, zanim mężczyzna w ogóle zdążył zareagować; nie liczyło się już nic: ani to, co mu przywiozła, ani próba wyjaśnienia, że po prostu chciała, aby poczuł się lepiej; ani to, że przecież mieli umowę i trzy dni były trzema, nie dwoma, dniami. Ważne stało się tylko to, że poczuła, że go niejako zawiodła, czego nie chciała: pragnęła, aby był szczęśliwy. Nie skomentowała jednak niczego tak długo, jak długo mówił jej mąż: pozwoliła mu wszystko dosłownie z siebie wyrzucić i zniosła każde jego słowo z pokorą, ale i godnością. Dopiero kiedy miała pewność, że już skończył, skwitowała wszystko ciężkim, długim i rozdzierającym westchnieniem, jednocześnie jednak spoglądając na niego ciepło i z miłością, bo nieważne, co mówił, ona wiedziała doskonale, że przemawia przez niego miłość oraz obawa o ich latorośle: był wspaniałym ojcem i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom. – Mogę się postarać ich zatrzymać – powiedziała w końcu łagodnie, chwytając jego wielką dłoń i bawiąc się obrączką na jego serdecznym palcu. – Mogę zadzwonić, mogę błagać, mogę grozić i mogę wrzeszczeć, ale oboje wiemy, że ostatecznie nikt – podkreśliła – mnie nie wysłucha, bo nikt – ponownie nacisnęła – nie myśli w tej chwili racjonalnie, ponieważ wszyscy – raz jeszcze nacisnęła – kochają ciebie do szaleństwa i się o ciebie martwią – pogładziła go czule po policzku, spoglądając na niego, jak na swój prywatny, ósmy cud świata. – I wiesz… może to jest kawał drogi, może… a-ale… ale oboje wiemy, że tego potrzebujesz, tak jak ja was potrzebowałam, kiedy leżałam w szpitalu. Niemniej: jeśli jesteś pewien, że wytrzymasz do pojutrza – nacisnęła wymownie – to ok, już wychodzę i dzwonię, ale… ale pomyśl też o nich, co? Tutaj nawet nie możesz skorzystać z komórki: oni nie mogą usłyszeć twojego wspaniałego głosu, który mówi im „dobranoc”, wiesz? – Wymieniała, aby spojrzał na to z szerszej perspektywy. – Pamiętaj, że cię kocham i zrobię dla ciebie wszystko, ale i oni ciebie kochają i też zrobią dla ciebie wszystko, okej? – Upewniła się i musnęła go w czoło. – Pewnie dopiero ruszają, więc jeśli jesteś pewien: idę załatwić sprawę – nikt nie miał mieć mu za złe takiej decyzji. Nikt.

    spokojna, łagodna i szczera VERA

    OdpowiedzUsuń
  25. — To nie było miłe… – wyszeptała smutno Vereena, w odpowiedzi na kąśliwą uwagę Connora, spoglądając na niego z lekkim wyrzutem; może nie powinna, ale nie podobało się jej absolutnie to, co mówił, bo nie taki efekt chciała otrzymać. Pragnęła, aby się uśmiechnął i poczuł się lepiej i przez moment szczerze wierzyła, że kiedy przyjdzie ich słodka i roztropna Roselyn Irisbeth oraz uroczy i malutki Alexander Thomas, to wszystko się ułoży; to w ich ojca zostaną wpompowane nowe, jeszcze większe siły. Chyba jednak zdecydowanie się przeliczyła, bowiem patrząc na jego niezadowolenie musiała przyznać, że to był głupi pomysł. Rzecz jasna, nie miała mu ani trochę tego za złe: on był chory i to jego potrzeby były najważniejsze, ale mógł sobie zdecydowanie darować takie komentarze, nawet jeśli od razu przepraszał. – Nic się nie stało – skwitowała jednak, siląc się na uśmiech i odchrząkając, aby dać jasno znać, żeby nie wracali do tego tematu. Wciągnęła głośno powietrze w płuca i mocniej ścisnęła jego dłoń, kontynuując swoją wypowiedź, ale nie po to, aby go przekonać, ale po to, aby uświadomić go, na co się pisze, bo nie zachowywał się w pełni tego świadom. Absolutnie jednak nie chodziło jej o „zadawanie ciosów poniżej pasa”, czy wymuszanie czegokolwiek. – O… och… – wyrwało się jej więc, kiedy ponownie, dość oschle, jej odparł.
    Patrzyła na niego uważnie, marszcząc jasne brwi i zastanawiając się, co poszło tak naprawdę nie tak, jak powinno. Nie chciała go przecież ani zranić, ani skrzywdzić, ani do czegokolwiek siłą przekonać – chciała mu przedstawić perspektywę osoby, która znajdowała się w podobnych okolicznościach; perspektywę matki, która zdecydowanie zbyt długo odrzucała od siebie swoją córeczkę w imię wyższych ideałów i idiotycznego trzymania jej pod kloszem, raniąc i siebie, i ją. Nie chciała, aby Rosie przeżywała to raz jeszcze i ostatnim, czego pragnęła, było to, aby Alex poznał smak tego typu rozłąki – maluchy nie były przecież głupie, wyczuwały, kiedy rodzice kłamali i wiedzieli oraz widzieli więcej, niźli dorośli by tego chcieli. Marzyła natomiast o tym, aby uszczęśliwić wszystkich swoich bliskich, chociaż najwidoczniej – nie było to absolutnie możliwe; było to coś ponad jej wszelkie możliwości.
    — N-nie chodziło mi o to, żebyś czuł się jakoś… zobowiązany, czy coś… – próbowała ratować sytuację, ale w ostatecznym rozrachunku wyszło jej to raczej żałośnie słabo. Urwała, wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i spojrzała na niego uważnie, nie spodziewając się, że ostatecznie wilkołak powie, aby nigdzie nie dzwoniła. Odetchnęła ciężko, głęboko, ale z niewątpliwą ulgą. – Jesteś zły, że im w ogóle powiedziałam – stwierdziła niespodziewanie, z przekonaniem, patrząc mu głęboko w oczy. – Jesteś zły… ż-że nasze dzieci znają prawdą – jej dobry humor tak szybko, jak się pojawił, tak szybko zniknął. Przymknęła powieki i przełknęła głośno ślinę. Ostatecznie jednak już nic nie dodała, tylko przytaknęła srebrną głową i wbiła wzrok w kolana. – Okej… dobra, t-to… to ja może pomogę ci się ogarnąć, hm? – Zasugerowała nieśmiało, naprawdę zagubiona w całej tej sytuacji. Naprawdę, nie pojmowała, czego tak naprawdę oczekiwał i co powinno być dobre: czuła, że błądzi w gęstej mgle i nie potrafi znaleźć drogi do domu. Nawet zmiana tematu, jaką zainicjował jej ukochany, nie bardzo jej pomogła. – J-ja… t-tak… tak, wyjdę po nich i na pewno tu wejdą, nie ma problemu – przytaknęła, chociaż wiedziała, że musi porozmawiać z uzdrowicielami. – Załatwię to – obiecała, mając wrażenie, ze poległa na każdej płaszczyźnie.

    smutna VERA, która nie ma pojęcia, co czyniću s

    OdpowiedzUsuń
  26. Tak. Zdecydowanie, nie było łatwo – również dlatego, że mieli olbrzymi problem z dogadaniem się między sobą, co biorąc pod uwagę stresową sytuację, w jakiej się znaleźli, absolutnie nie było niczym dziwnym: było czymś całkiem w zasadzie logicznym, bowiem targały nimi skrajne emocje i każde z nich odczuwała to, co się wydarzyło zgoła inaczej; z różnych perspektyw. Vereena więc absolutnie nie miała niczego za złe Connorowi i tak w zasadzie – jedyną osobą, do której miała pretensje była ona sama. Oskarżała się bowiem nie tylko już o to, że jako lekarka zawiodła – i nie dostrzegła symptomów zbliżającego się zawału – ale i jako żona – która nie potrafiła uchronić swojego ukochanego mężczyzny p]przed podłym koszmarem, który go w nocy wymęczył – ale także jako partnerka – niepotrafiąca w żaden sposób wyjaśnić pewnych kwestii i przekazać prawd, które byłyby zazwyczaj logiczne: gdyby umiała, to przecież świetnie zrozumieliby się. Całą więc winę brała na siebie, niepotrzebnie, acz rozpaczliwie, poszukując i potrzebując owego winnego, chociaż takiego w tamtej chwili nie było – nie był nim na pewno jej ukochany, ale nie była też i ona. Łatwiej jednak było wziąć ciężar odpowiedzialności na swoje barki niźli zaakceptować to, że los im przestał – spodziewanie i niespodziewanie – sprzyjać. Szkoda, że się tym tak katowała…
    — Okej, cieszę się, że wiesz… – wyszeptała, nadal zbita z pantałyku, ale próbująca jakoś się opanować i zachować się całkiem logicznie. Problem w tym, ze naprawdę nie umiała: to było dla niej zdecydowanie zbyt ciężkie, bo naprawdę czuła się okropnie, mając wrażenie, że kompletnie polegała na wszystkich płaszczyznach, jako kobieta i pani na Trenwith, jako matka, ale i przyjaciółka swojego wilkołaka. Co gorsza, naprawdę miała wrażenie, że się na obraził i zezłościł tym, że nie okłamała ich dzieci, albo nie przekazała im jakiś wymyślnych półprawd; nie umiała tego robić, czego aktualnie żałowała, bo wolałaby, aby ich pociechy nigdy się nie dowiedziały tego, co się działo w rzeczywistości z ich kochanym tatusiem niż żeby on teraz się na nią złościł. Z drugiej jednak strony, co naprawdę wprowadzało poważny mętlik do jej głowy, uważała, że postąpiła zdecydowanie słusznie. – Pewnie masz rację – skwitowała więc smutno, kiedy podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, że znacznie lepiej byłoby, aby stan weterynarza pozostał tajemnicą dla ośmioletniej Roselyn Irisbeth i niespełna trzyletniego Alexandra Thomasa. Jej beznadziejnego humoru nawet nie poprawiło to, iż finalnie jednak zgodził się, że takie gierki z maluchami nie były dobrym rozwiązaniem. Ostatecznie jednak westchnęła i spojrzała na niego ciepło. – Nic nie musisz robić, oprócz odpoczywania i wracania do zdrowia. Niedługo Alex będzie chciał grać z tobą w piłkę, a Rosie chodzić na spacery. Ja natomiast potrzebuję mojego wilczka, żeby mnie nosił po schodach: zobacz, jaka jestem już duża – próbowała się zaśmiać. Następnie zamilkła, zagryzając wargę. – Dadzą sobie radę, bo cię kochają. Nic im nie będzie. – Była przekonana, że państwo Rochefortowie zaakceptują magię wokół. Niemniej, cały czas miała wrażenie, że jej partner w ogóle nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw, co jednak nie znaczyło, że nie miała zamiaru mu pomóc w przygotowaniu się. – Dobrze… lepiej, żebyś nie wstawał, ale… – zauważyła stojącą na toaletce miskę, w której był dzbanek; nieopodal wisiał biały ręcznik. Poradzimy sobie. – Chodź – poprosiła czule, wystawiając do niego dłonie i pomogła mu usiąść. – Wszystko dobrze? Wolisz leżeć? – Pytała przejęta.

    chcąca uciec z tego koszmaru, VERA, która jest już nieco zmęczona

    OdpowiedzUsuń
  27. Miała nadzieję, ze jego obietnice i zapewnienia znajdą swoje odbicie w rzeczywistości – naprawdę bardzo chciałaby, aby okazały się prawdą. Vereena bowiem była bardzo zmęczona, ale nie sama sobą, nie przez siebie, nie przez swój prywatny wysiłek fizyczny, a przez fakt, że jej ukochany Connor się męczył – że nie mógł w stanie sam się poruszać, że był tak de facto przykuty do szpitalnego łóżka, że w nocy targały nim paskudne koszmary. Było to zdecydowanie coś, co ją – jako zakochaną po uszy kobietę, oddaną żoną, lojalną przyjaciółkę, odpowiedzialną partnerkę, a także wykwalifikowaną lekarkę – całkowicie dobijało i wybijało z rytmu. Nieważne zaś jak próbowała się skupić, gdzieś z tyłu jej srebrnej głowy cały czas kołatała się myśl, że może faktycznie ona gdzieś zawiodła, zawiniła i czegoś nie dopilnowała – wszystko to natomiast składało się na jej iści podły nastrój, intensyfikowany przez fakt, że absolutnie nie chciała go okazać, bo to nie ona była w tamtej chwili ważna, a jej wspaniały małżonek, któremu musiała, a przede wszystkim bardzo c h c i a ł a pomóc. Co prawda, owa pomoc była dość ograniczona – zwłaszcza, że otaczali go wybitni, magiczni uzdrowiciele, którzy w kwestiach medycznych doskonale się nim zajęli – bowiem zawężała się do wsparcia podczas gdy siadał i późniejszego przemycia go – może i nie było to coś ważnego, ale wiedziała, że miało zdecydowanie polepszyć jego komfort i sprawić, że poczuje się bardziej rześki, co było bardzo wskazane, zważywszy na to, że niedługo miały odwiedzić ich dzieci, które nie powinny się za mocno martwić – co zrobiła z pietyzmem, oddaniem i czułością, co chwilę muskając jego karmelową skórę ustami pełnymi miłości, podczas gdy jej dłoń delikatnie i z oddaniem sunęła po jego ciele mokrą szmatką.
    — Dobrze, to dobrze… – najpierw jednak musiała się upewnić, że zmiana pozycji mu nie szkodzi, a następnie przyjęła z ulgą jego szczere oraz poważne zapewnienia dotyczące tego, że cokolwiek się stanie, on jej to wyzna i nie będzie absolutnie niczego ukrywał. To natomiast bardzo ją podniosło na duchu, bo mogła przestać się martwić, że czegoś nie dopatrzy, ponownie zresztą. W związku z tym zabrała się z uśmiechem za „miziu-miuziu”, o którym wspomniał b ły profesor ONMS z Hogwartu, co zajęło im dłuższą, acz pełną ciepła i wielkiego uczucia, chwilę, po której pół-wila zgodziła się wsunąć na wąskie łóżko koło swojego partnera. Co prawda, na początku nie była pewna, czy to dobry pomysł, aby leżała na jego prawym ramieniu, które było tak długie i wielkie, że bez problemu dosięgał dłonią jej okrągłego brzuszka, który mógł swobodnie gładzić, ale ostatecznie nie potrafiła mu odmówić, kiedy tak mu zależało. Nie mogła narzekać. – Też cię kochamy – odparła, w związku z tym, cichutko, acz poważnie, przesuwając placami po jego potężnych kłykciach. – Bardzo – dodała, aby nie miał wątpliwości, po czym się zaśmiała, bo malec pod jej sercem jak na zawołanie postanowił kopnąć. – Oho!, zgadza się ze mną! – Skwitowała radośnie, nie spodziewając się, że ich rozmowa zejdzie nagle na kwestie przeprosin. – Daj spokój, kochanie, nic się nie stało – szybko próbowała mu przerwać, ale on naciskał. – Nic się nie stało, nie zrobiłeś nic złego i naprawdę… nie masz powodów, aby mnie przepraszać, bo i tak byłeś najdzielniejszym wilczkiem świata – zapewniła poważnie. – N-nie… nie… – odchrząknęła niepewnie, zażenowana. – Nie przekonuj mnie też, że w niczym nie zawiniłam, bo… bo od kilku dni chodziłeś szary: powinno mnie to zaalarmować. Powinnam działać.

    przekonana o swoich głupich racjach VERA, której jest źle

    OdpowiedzUsuń
  28. Vereena w tamtej konkretnej chwili wyobrażała sobie właśnie, jakby to było wspaniale, aby to niewygodne, wąskie, szpitale lóżko zamienić na ich szeroki materac w jasnej sypialni na farmie Trenwith, które specjalnie przystosowane było do potężnych gabarytów Connora, a na którym ona sama – nawet będąc w odmiennym stanie – wyglądała niczym kruszynka. Wolała myśleć, że wokół panuje ich spokój oraz cisza, a także ciepłe kolory w pokoju oraz zapach lasu cedrowego po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę i intensywnego imbiru, wymieszany z wonią słodkiego bzu i cierpkiego agrestu. Zdecydowanie to ułatwiało jej przetrawienie tego, ze wciąż tkwią w Świętym Mungu, otoczeni innymi chorymi oraz uzdrowicielami w stosownych kitlach. Nie była to przyjemna świadomość, zwłaszcza, kiedy pół-wila atakowana była obrazami, których nie tak dawno była uczestnikiem: wizjami, w których jej ukochany przechodził przez zawał i cierpiał katusze, aby później musieć walczyć z nocnymi ewokacjami jego demonów, które dały o sobie znać w wyczerpującym koszmarze, jakiego doświadczył. Nie było więc dobrze, ale w takich chwilach jak ta, naprawdę dziękowała Bogu, że posiada tak rozbuchaną wyobraźnię, dzięki której dosłownie czuła na sobie gorąco, jakie dawał komin ich białego domu przed którym rosły targane kornwalijskimi wiatrami malwy. Ostatecznie, w związku z tym, uśmiechnęła się nawet błogo, mimo że późniejszy temat, jaki poruszył jej mąż, wcale nie był dla niej ani łatwy ani przyjemny, bo przypominał jej, jak wiele błędów popełniła oraz że nie dopilnowała naprawdę sporej ilości kwestii. To natomiast podobało się jej znacznie mniej niż to, co robiła chwilę wcześniej – spięła się nawet i chociaż jeszcze zażartowała w kwestii ich synka, który się z nią zgadzał, to już moment później zachowywała się tak, jakby o tym zapomniała: jakby ich wspólne żarciki nie miały w ogóle miejsca, tak samo jak kopnięcie ich najmłodszej, rosnącej jeszcze pod jej sercem latorośli oraz kilka innych całkiem przyjemnych rzeczy, jakich udało się im w ciągu chwili doświadczyć. Problem w tym, że nie umiała przejść obojętnie – ba!, nawet spokojnie – wobec niektórych – ale tylko niektórych – słów, które jej przekazywał.
    — Wcale nie byłam dzielna – skwitowała z ciężkim westchnieniem, dając się pochłonąć swoim nieprzyjemnym myślom oraz ostrym ocenom swojej osoby. – Nie byłam ani trochę dzielna, Connor… – jęknęła, przymykając powieki. – Nie zareagowałam dostatecznie szybko, wcześniej niczego nie dostrzegłam… nic nie zrobiłam. – Usiadła niespodziewanie, tym razem przerywając nieco ich kontakt cielesny i westchnęła długo, ciężko oraz rozdzierająco. – Widziałam, że coś jest nie tak i coś zrobiłam – była strasznie uparta w swoim deprecjonowaniu siebie: nawet więc kiedy jej mąż przekonywał, że mu pomagała, karmiła i pilnowała, aby się wysypiał, ona wciąż uważała, że pewnie na pewno było coś, co wskazywało na rychło zbliżający się zawał, jaki z trudem przeszedł. Było jej z tym naprawdę paskudnie i źle, a co gorsza: nie zanosiło się, aby cokolwiek miało to jakkolwiek zmienić. Przełknęła ślinę. – Jestem lekarzem i twoją żoną, więc… więc powinnam zapobiegać takim rzeczom. Zawiodłam. I tyle, Connor, nie ma co drążyć tematu – przetarła dłońmi zmęczoną twarz. – Jesteś naprawdę kochany – dodała nagle szybko, spoglądając na niego czule – ale… ale powinnam była być uważniejsza, wiesz? – Uśmiechnęła się nadzwyczaj smutno i pusto: jakby naprawdę opuściły ją wszystkie możliwe siły.

    przejęta i bardzo niesprawiedliwa dla siebie VERA

    OdpowiedzUsuń
  29. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Vereena zdecydowanie przesadzała w tym, jak siebie oceniała oraz postrzegała – w tym, jak wiele niepotrzebnych i po prostu wymyślonych rzeczy, które kompletnie nie zgadzały się z prawdą. Było to dziwne, ale z drugiej strony – nie do końca można było się jej dziwić, biorąc pod uwagę to, jak wiele przeszła tego dnia oraz jak bardzo mocno kochała Connora, o którego dosłownie panicznie się martwiła, bo był jej sensem istnienia. Ostatecznie więc bardzo siebie deprecjonowała, co absolutnie nie było zdrowe – ponownie jednak, chodziło tylko o znalezienie winnego i nie brania pod uwagę tego, że faktycznie świat może być aż tak okrutny w stosunku do kogoś, kto na to nie zasłużył, podczas gdy, na przykład, skazanie mężczyzny, który molestował, mobbingował, a nawet gwałcił kobiety, było niemalże nieosiągalnym czynem, bo miał dobrych prawników, trochę pieniędzy i tytuł doktorski. Owa rozbieżność i jawna oraz krzywdząca niezasadność losu mierziła ją tak, że miała ochotę wyć z rozpaczy i ciskać się po ścianach – to było coś, czego nie potrafiła pojąć i dlatego tak mocno chciała to sobie w jakiś sposób posegregować, ułożyć, zachować swój własny porządek wszechświata, który miał jej pomóc się odnaleźć w pewnych ciężkich sytuacjach, a do takich przecież należała ta właśnie jedna, konkretna. Owszem, gdzieś z tyłu jej srebrnej głowy brzmiał głosik, który potwierdzał słowa jej ukochanego, zapewniające ją w tym, ze rzeczywiście: w tej jednej kwestii absolutnie nic nie mogła zrobić ani przewidzieć, bo zawały zazwyczaj faktycznie zdarzały się w znakomitej większości przypadków niespodziewanie i nagle – problem w tym, ze mając całe to zaplecze czarodziejskie, pół-wila nie umiała tego w ogóle zaakceptować ani pojąc.
    — Nie… nie do końca w samą porę, bo… bo wiesz… – urwała, zsunęła się z lóżka i nerwowo zaczęła przechadzać się po sali, w której leżał, wyłamując sobie palce ze stawów i lekko drżąc. – J-ja… ja bym nie… nie wiem, czy bym zeszła – jasnym było, że by znalazła się w odpowiedniej chwili na dole, może odrobinę później, ale nie na tyle, aby w czymkolwiek mogła mu bardziej zagrozić – t-tak szybko gdyby nie t-twój patronus… j-ja… ja nie wiem, kochanie… nie wiem. Jestem beznadziejna – skwitowała nagle, rozpaczliwie, wciągając głośno powietrze w płuca; aż zachwiała się z wrażenia nad swoim odkryciem, dosłownie dostając ataku paniki. – Nie zeszłabym dostatecznie szybko! – Zawyła nagle, rozdzierająco, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. – Jestem lekarzem i czarodziejem: powinnam im zapobiegać! – Uniosła się na niego. – P-przepraszam – dodała jednak szybko – nie chciałam na ciebie nakrzyczeć: nie jestem zła na ciebie – podeszła do niego, przysiadła na materacu i chwyciła jego dłoń w swoje drobne dłonie. – Powinnam była ci wyrzucić tę fajkę – uśmiechnęła się leciutko pod nosem i wciągnęła głośno powietrze w płuca: powoli do niej docierało, że chyba faktycznie miała lekko związane ręce w tym wypadku. Kiedy jednak wilkołak przeszedł na temat tego, czy mogła coś przewidzieć, czy nie: stężała. – W zasadzie to mogłam. – Burknęłam. – Mogłabym, gdybym… gdybym potrafiła panować nad tym profetycznym gównem – jęknęła. Milczała długo, zastanawiając się, czy może faktycznie nie powinna nad tym poćwiczyć. – Nie umiem sobie odpuścić, bo chodzi właśnie o ciebie – wyszeptała z przekonaniem i lekkim smutkiem, który wynikał z jej czarnych myśli. – Nie umiem, bo cię kocham, okej? – Pogładziła go czule zarośniętym, acz bladym, policzku.

    straszliwie niemądra czasami VERKA

    OdpowiedzUsuń
  30. — Tyle że wówczas naprawdę mogłabym być za późno… – wyszeptała w odpowiedzi Vereena, nie pojmując, jakim cudem Connor mógł tak spokojnie podchodzić do tego tematu i cały czas, pomimo tego, że ewidentnie go zawiodła, uważać, że nie zrobiła nic złego. Zdecydowanie był dla niej zbyt dobry oraz empatyczny: miał olbrzymie serce, na które nie zasługiwała pod żadnym względem, ale była mu naprawdę wdzięczna za to, że je jej okazuje; za to, że pomimo jej poważnych błędów, on nadal jest obok i zawsze ją wspiera, bez względu na wszystko, nawet jeśli sytuacja wymaga tego, aby to ona wspierała jego. Był chodzącym, cholera, ideałem na każdej płaszczyźnie. – Biorąc pod uwagę to, co mi mamusia dała w spadku, to chyba powinnam jednak czuć, nie? – Skrzywiła się nieładnie, zastanawiając się, jak mogłaby zapanować nad swoimi zdolnościami profetycznymi. Zrozumiała bowiem, chociaż możliwe, że niesłusznie, iż tylko dzięki nim, niezależnie od jej niechęci wobec nich, będzie mogła zapewnić swojej rodzinie większe bezpieczeństwo. – Nie rozumiem, jak wciąż możesz… jak możesz mówić o mnie takie piękne rzeczy, s-skoro… skoro ja tak bardzo cię zawiodłam… tak bardzo poległam w taki wielu sprawach – wyszeptała jednocześnie zaskoczona i oczarowana jego podejściem. – Jak to możliwe, że jesteś aż tak wspaniały?
    Patrzyła głęboko w jego piękne, księżycowe tęczówki, z lekko uchylonymi z wrażenia ustami, kompletnie oczarowana tym, jak cudowny egzemplarz – i nie mówiła tego w kategoriach pejoratywnych – się jej trafił. Przystojny, dobroduszny i oddany – nie było niczego, co mogłaby w nim uznać za nieodpowiednie, nie licząc takich błahostek, jak straszliwa zazdrość o jej osobę, czy nadmierne palenie swojej długiej fajki lub za duży pracoholizm, który się u niego przejawiał momentami, ale który jednocześnie połączony był z jego wielkim sercem, niepozwalającym mu przejść obojętnie wobec cierpienia zwierząt. Był więc także wrażliwy, czuły i delikatny, pomimo tego, że gołymi rękoma mógł skruszyć kawał drewna i miał niemalże dwa metry wzrostu, a mięśnie tak żelazne, że bez trudu chronił swoich bliskich – łączył w sobie największe cechy, a Vera w swej miłości nie widziała jego wad.
    — Też cię kocham. Bardzo. – Odparła w związku z tym szczerze i poważnie, chociaż cichutko; cóż mówiła o swoich uczuciach, a o ty należało mówić szeptem, jak stwierdził kiedyś brytyjski wieszcz, z którym całkowicie się zgadzała. – Zajmę się tobą, obiecuję – dodała jeszcze ciepło, referując chociażby do zmiany jego niektórych nawyków. Ułożyła dłoń na jego szerokiej piersi, rozkoszując się biciem jego serca, które wstrząsało wspaniale jej opuszkami. Westchnęła długo, ciężko i rozdzierająco. – Zrozum mnie, kochanie, po prostu… martwię się o ciebie i… i nie rozumiem, dlaczego w ogóle stało się to, co się stało – wydukała ze smutkiem, wściekła na tę niesprawiedliwość losu. Nie mogła jednak się nie uśmiechnąć, kiedy jej ukochany zaczął swoją, całkiem uroczą, tyradę. – Oho, komuś włączył się tryb despoty – sama zażartowała nawet, głównie dlatego, że wiedziała, iż to on jest najważniejszy i jeśli potrzebował tego typu zachowań, ona miała zamiar mu je dać za wszelką cenę, bo był jej priorytetem. Odetchnęła: wciąż lekko spięta, ale już z odrobiną ulgi. – Powinnam była to zaakceptować i się tego nauczyć dawno temu – wyrzuciła sobie jeszcze. – Wiesz, ilu osobom mogłabym pomóc, jakbym… jakbym w tej swojej dziecięcej złości nie odrzucała tego, tylko to opanowała? – Zagaiła, troszkę przybita faktem, że nigdy wcześniej o tym nie pomyślała. – Oj, Connor, przestań – burknęła moment później, kiedy spróbował ją namówić, aby jednak wzięła go do domu. – Jak to było? Że ja myślę jaśniej? Okej, skoro myślę, to ja cię bardzo proszę bez takich – zaśmiała się krótko i pocałowała go w czoło, odgarniając jednocześnie z niego kilka ciemnych pukli. – W domu chcę cię mieć silnego, zdrowego i gotowego do działania – dodała cicho i czule, ciepło oraz łagodnie.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  31. Istniało takie stwierdzenie, które mówiło, że czasem miłość ciągnęła ludzi w otchłań ich samych – stwierdzenie dość brutalne i niejako niepasujące do takiego cudownego i silnego uczucia, bowiem opisujące ciemną stronę medalu, która w teorii przy czymś spaniałym nie powinna mieć racji bytu, jakim była miłość; przynajmniej przedstawianego na łamach przeróżnych romansideł, czy czasopism dla pań: tych mugolskich i tych magicznych. Vereena natomiast – i Connor zresztą też – była na to idealnym przykładem: potwierdzała dosłownie każde słowo owego powiedzenia, czy też fazy – cytatu, zasłyszanego lata temu, bodaj od swojej babci – swoim zachowaniem i tym, jak traktowała swojego męża. Z miłości bowiem do niego gotowa była na przeróżne rzeczy – nieważne, czy się bała, czy nie; czy coś wydawało się jej nieodpowiednie lub złe; czy była zmęczona, ona zawsze zrobiłaby dosłownie wszystko, byleby mu pomóc. Dlatego tak bardzo przeżywała to, że nie udało się jej zapobiec pełnym kwestiom, co faktycznie doprowadziło ją to do tego, ze trafiła w otchłań samej siebie – do swych najgorszych demonów, które podszeptywały jej, że jest żałosna oraz beznadziejna; że do niczego się nie nadaje i nie powinna być żoną kogoś równie wspaniałego, co jej ukochany były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, obecnie leżący, dość zmarnowany, w szpitalnej pościeli Kliniki Magicznych Chorób i Urazów w Londynie, założonej przez niejakiego czarodzieja Munga. Z tego też powodu chciała się nauczyć kontrolować swoje zdolności, bo wierzyła – może nawet całkiem słusznie – że jeśli profetyzm ma się do czegoś jej przydać, to na pewno do ratowania innych, szczególnie swoich bliskich. Niewątpliwie jednak – powinna nieco sobie w tamtej chwili odpuścić.
    — Jest jednak szansa, że by zmieniło – upierała się więc, podczas rozmowy ze swoim partnerem. – Jest olbrzymia szansa, że by było inaczej – przekonywała, uparta na swoją wizję tak bardzo, że trudno jej było przemówić do rozsądku. – Nic ani nikogo jeszcze nie zbawiłam, to dopiero przede mną – zapewniła jednak całkiem spokojnie i swobodnie, aby następnie w pełni się skupić na nim i jego potrzebach, a także swobodnej wymianie zdań, która zdecydowanie miała im pomóc się opanować i poprawić komfort pobytu w placówce medycznej. – No oczywiście, że myślę jaśniej: w końcu jestem twoją żoną i cię kocham, a tym samym zawsze – podkreśliła z dumą – wiem, co jest dla ciebie najlepsze, o – wyrecytowała dumnie, szczerząc się szeroko, bo nieważne, jak by źle nie było, on naprawdę był jej priorytetem w każdej dosłownie sytuacji. – Connor… – mruknęła zaś, kiedy zaczął mówić o wynagradzaniu wszystkich dni, jakie będzie musiał spędzić w szpitalu, kiedy już wróci na ich piękną farmę Trenwith. – Chyba jednak jest z tobą coraz gorzej: padło ci na mózg, skarbie, o nie! – Zakpiła wesoło i skradła mu pocałunek. Po chwili jednak zrobiła na poły smutną, na poły rozbawioną, teatralną minkę. – Noo… wiesz… w sumie kofeina to nie jest wskazana w twoim stanie, więc… więc jest spora szansa, że owszem… – powiedziała. – Ale nie bój się! Owoce też są energetyczne: będę codziennie ci wyciskała sok ze świeżych warzyw i owoców. Nawet się nie zorientujesz, że nie masz kawy! – Przekonywała, cały czas gładząc go po szerokiej piersi; to, że jego serce biło już rytmicznie bardzo ją uspokajało. – I wiesz… z niektórych innych aktywności fizycznych, też będziesz musiał zrezygnować – dodała, obawiając się nieco jego reakcji. – Na trochę, oczywiście! – Dodała szybko.

    kochająca i oddana VERA, która chce go trochę pocieszyć i nastraszyć jednocześnie

    OdpowiedzUsuń
  32. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nic, co mu powie, absolutnie nie przypadnie mu do gustu i wcale nie spotka się z jego radością – ani to, że będzie musiał jeść więcej owoców i warzyw, ani to, że czeka go detoks od kofeiny oraz jego ulubionej fajki, którą zawsze palił, żeby ukoić nerwy, ani tym bardziej to, że na parę długich tygodni będzie musiał zrezygnować z jakichkolwiek aktywności fizycznych: w to natomiast zaliczał się nie tylko seks, ale również takie zadania, jak rąbanie drewna lub nawet noszenie zwierząt większych od pekińczyka, czy też sterczenie na nogach podczas wielogodzinnych operacji. Owszem, Vereena przy tym doskonale zdawała sobie sprawę, że to jest w zasadzie nic, zważywszy na to, jak rozległy był zawał Connora, bo ten regenerował się – dzięki swym wilczym genom – znacznie szybciej niż inni ludzie, ale nie bardzo wiedziała, czy taki argument przemówi mu do rozsądku, czy tylko bardziej rozochoci w kwestii chęci przerwania tej karuzeli zmian, jaką pobyt w szpitalu niewątpliwe mu wprowadzi. Tymczasem więc postanowiła być z nim całkowicie szczera w kwestii ograniczeń jedynie i chwalić go jednocześnie za siłę, ale absolutnie nie podejmować ewentualnych tematów, w których wyrażałby chęć szalenia dwa dni po tym, przez co przeszedł. Nie miało być to jednak łatwe.
    — W twoim wypadku odpowiednia opieka lekarska kończy się tylko w jeden sposób – skwitowała cichutko, zarumieniona, w ogóle jednak nie narzekając na cokolwiek, bo w zasadzie, to bardzo lubiła, jak się takie rzeczy „kończyły”. Niemniej jednak już chwilę później musiała przejść do kwestii uświadamiania go, co go czeka w najbliższej przyszłości i ani trochę nie podobało się jej to, że to właśnie ona musi być ta, która mu wszystko mówi. – A ja chcę, żeby mój kochany małżonek był zdrowy i silny, mógł mnie nosić i adorować oraz zajmować się naszymi ruchliwymi dzieciaczkami – powiedziała poważnie, gładząc go czule po policzku i uśmiechając się ciepło. – Dasz sobie radę – musnęła go w czoło. – Dostaniesz kawę… za parę tygodni… jakąś lurę, strasznie rozwodnioną, okej? Nie wcześniej – wymownie dźgnęła go delikatnie palcem w lewą pierś. – Kiedy wrócisz do domu, ja dopilnuję, żebyś odpoczywał. Masz wybór, skarbie: leżysz albo tutaj, albo u nas, a wolałabym u nas, ale musisz – podkreśliła wymownie – mnie słuchać, bo… bo wiesz, ci? – Chwyciła jego dłoń i ucałowała jego wielkie, poorane od ciężkiej pracy kłykcie. – Kocham cię ponad wszystko i chcę, abyś był zdrowy. Nie robię nic – nacisnęła – przeciwko tobie. Robię to, żeby ci pomóc, okej? – Skradła mu kolejny pocałunek. – A teraz pójdę zadzwonić do babci, hm?
    Chwilę trzymała jego potężną łapę w swojej drobnej, gładząc ją czule, ale już nie reagując za mocno na jego marudzenie – jedynie parskała, uśmiechała się pod nosem i ostentacyjnie przekręcała fiołkowymi tęczówkami. Finalnie zaś wstała i ruszyła na korytarz, a następnie na ulicę Londynu, z dala od źródeł zakłóceń, i wykonała telefon do pani Rochefort, której musiała dokładnie, gdzie mają z Thomasem oraz ośmioletnią, uroczą Roselyn Irisbeth oraz niespełna trzyletnim Alexandrem Thomasem, zaparkować i w które miejsce się skierować. Następnie poszła do dyżurującego obecnie na oddziale uzdrowiciela i wyjaśniła, jak wygląda sprawa z jej bliskimi – nie był co prawda zadowolony, iż tak dalece posunięci mugole wejdą na teren Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, ale widząc, jak bardzo tej drobnej, srebrnowłosej ciężarnej zależy: ostatecznie uległ. Tym samym musieli jeszcze omówić tę kwestię z recepcjonistami, muszący również wiedzieć, iż ktoś spoza niejako ich świata, przybędzie w odwiedziny do pacjenta. Rzecz jasna, parę osób patrzyło na pół-wilę podejrzliwie, bo to, że niemagiczni po prostu wiedzieli nie było mile widziane – liczyła jednak, że jest jeszcze jakaś przyzwoitość na tym świecie i nikt nie zgłosi tego, co dostrzegł Ministerstwu, bo to, chociaż ni nie mogło w sumie zrobić, było upierdliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — No, trochę mi to zajęło, ale wszystko zrobiłam! – Zawołała radośnie, wchodząc do sali swojego ukochanego, z dumą wypisaną na twarzy. – No – wymownie i teatralnie otrzepała ręce, sapiąc leciutko, bo bieganie po schodach i tylu piętrach nie sprzyjało, szczególnie komuś w jej stanie, tak niewyspanego i trochę obolałego od leżenia kilku godzin w przedziwnej pozycji. – Będą za godzinę, więc poprosiłam Paula, aby teraz ciebie przebadano. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złem, hm? – Powoli zbliżyła się do niego i przycupnęła na materacu: w lekkim rozkroku, trzymając dłoń w dole pleców, czyli tam, gdzie najbardziej ją rwało oraz uciskało. – Zaproponowano mi wózek inwalidzki, ale pomyślałam, że jeśli o tym usłyszysz, to wpadniesz w szał – dodała, wolną dłonią, ponownie i czule gładząc go po policzku. – Nie jestem tylko pewna, czy nie byłoby nam lepiej, żebym cię przewiozła, bo… no wiesz… Connor. – Odchrząknęła niespodziewanie, patrząc w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Szczerze, dasz radę iść, czy może jednak… wolałabym, abyś się nie przemęczył i… no… powiedz mi szczerze, mój kochany, co? – Uśmiechnęła się ciepło i pochyliła się, aby musnąć go w idealnie wykrojone wargi, co nie było dobrym pomysłem. Przeszył ją nieprzyjemny prąd ucisku w podbrzuszu. Jęknęła i skrzywiła się.

      kochająca, a przez to mocno przejęta, VERA (Thorne) GREYBACK, które już tez to wszystko daje się we znaki

      Usuń
  33. Nienawidziła swojej słabości. Cholera, jakże ona ich bardzo nienawidziła – miała po dziurki w nosie tego, że jest tak drobna, że nie jest w stanie nosić po sercem dziecka swojego męża bez żadnych komplikacji. Tak więc naprawdę cała ta sytuacja bardziej irytowała Vereenę niźli w rzeczywistości ją męczyła sensu stricte fizyczne – odczuwała lekki ból, ucisk, ale to bardziej fakt, że nie umiała ukryć swoich emocji, które natychmiast były wyłapywane przez Connora, który natychmiast strasznie się zamartwiał, był dla niej najgorszy. Nie działo się bowiem nic złego, bo tylko lekko się przemęczyła, co natomiast nie było niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin – pewnie nawet gdyby była nieco silniejsza, jak każda inna kobieta, to z tym, co robiła nie wiązałby się żaden dyskomfort, ale najwidoczniej: nie miało być to jej absolutnie dane. Posiadając więc tę paskudną świadomość, miała dosłownie ochotę wyć z rozpaczy, a jej stan pogorszył się tym bardziej, że w księżycowych, pięknych oczach swojego ukochanego zobaczyła to, że j u ż wiedział; że nie udało się jej tego ukryć, bo jak głupia dawała się ponieść egzaltacji i emocjonalności. Cóż bowiem z tego, że bolał ją kręgosłup? – nosiła przecież pod sercem sporego chłopczyka – cóż bowiem z tego, że poczuła ucisk w podbrzuszu? – przecież to było logiczne, kiedy ktoś tak silny wypychał od środka – i cóż bowiem z tego, że była nieco sztywna? – doprowadziłaby się nawet do gorszego stanu, byleby móc tkwić całą noc przy swoim partnerze, przebywającym w szpitalu. Nie obchodziło jej nic innego, bo też absolutnie n i c złego się nie działo – wiedziała jednak, że wyjaśnienie tego wcale nie miało być ani trochę łatwe, czy tym bardziej przyjemne. Co gorsza – przez to wszystko nie była w stanie nawet przedyskutować z byłym profesorem ONMS z Hogwartu tego, w jaki sposób ma go zabrać na badania, bo już wydarzało się wszystko to, czego najmocniej chciała uniknąć – to, że tak panicznie zaczynał się o nią martwić i denerwować się niepotrzebnie, a to absolutnie nie było wskazane w jego stanie. Jeśli więc pół-wila nienawidziła się za niedopatrzenia – to w tamtej chwili osiągnęła wyżyny niechęci do siebie.
    — Nic mi nie jest – powiedziała szybko, ale i tak za późno. Przeklęła się w myślach i pokręciła srebrną głową: nie mogła uwierzyć, że ponownie doprowadziła go do takiego stanu. – Nic mi nie jest, przysięgam, kochanie, spójrz mi w oczy. Spójrz mi w oczy i zobacz, że wszystko jest w najlepszym porządku, ja tylko… no tylko się nabiegałam trochę po piętrach, ale to nic: to naprawdę nic – naciskała, gadała jak najęta, a jednocześnie wzrokiem błagała, aby się opanował. – Nie! – Wrzasnęła, kiedy zawołała uzdrowiciela, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciała: nie potrzebowała badać ani specjalnej opieki; potrzebowała jedynie, aby jej ukochany wrócił do pełni zdrowia. – Jezu Chryste, skarbie, nic się nie dzieje – dodała, próbując zachować łagodny ton, ale sama już była zdenerwowana, bo nie o to jej absolutnie chodziło. Zrobiłaby dosłownie wszystko, aby uniknąć takiej sytuacji i strasznie żałowała, że nie ma w sobie odpowiednio dużo siły na cokolwiek innego. Ostatecznie więc wciągnęła jedynie powietrze głośno w płuca, raz jeszcze skrzyżowała ich oczy, które wówczas stworzyły najpiękniejszy kolor świata, po czym ujęła jego przystojną twarz w swoje dłonie. – Nic nam nie jest. I już nic – nacisnęła – mnie nie boli – nie kłamała. – Okej? – Uśmiechnęła się ciepło. – Mały się wierci i kręci, ale wiesz, że to jest wspaniałe – dodała.

    zdeterminowana, aby przemówić wilczkowi do rozumu VERA, która jest trochę słaba i tak strasznie zjebana autorka

    OdpowiedzUsuń
  34. Zdecydowanie po dziurki w nosie miała tego wszystkiego, co się działo – miała dość, była zmęczona i była skrajnie wręcz załamana oraz skrzywdzona. Absolutnie jednak, nie była to w żadnym stopniu wina jej ukochanego – to była wina tego, że zwyczajnie zbyt wiele rzeczy zwalało się na srebrną głowę Vereeny, a ona już dotychczas miała od groma różnych obowiązków. Mniej i bardziej przyjemnych – przede wszystkim miała swoją rodzinę. Miała wspaniałego, idealnego i dobrego Connora – który nie zasługiwał w żadnym razie na wszystko to, czego doświadczył w ciągu ostatnim kilkunastu godzin – miała swoją cudowną i roztropną ośmioletnią Roselyn Irisbeth – której smutne spojrzenie oczu, takich samych jak ojcowskie, miało ją prześladować jeszcze wiele nocy: panicznie się przeraziła, kiedy matka jej wyznała, że jej mąż trafił do szpitala, a dziewczynka w ogóle, przez fakt więzi, jaką posiadała z tatą, już wcześniej to wyczuwała i była nieco niespokojna – miała swojego uroczego i słodkiego, trzyletniego Alexandra Thomasa – który chociaż niewiele pojmowała, to także się bał, również wyczuwając, że nie jest dobrze – a do tego miała Rochefortów – na których zawsze mogła liczyć – Hawthorne’ów – którzy zawsze byli obok – i Lucille – która zawsze służyła dobrą radą. Zajmowała się więc nimi pieczołowicie, pielęgnując jak swoje skarby, którymi niewątpliwie byli i nigdy nie chciała ich zawieść, a w międzyczasie zajmowała się swoją przychodnią, poszukiwaniem zastępstwa na końcówkę ciąży, czas porodu i okres wychowywania maluszka przez pierwsze miesiące jego życia oraz próbowała każdego wokół wspierać i uszczęśliwić. Finalnie, w związku z tym, co niczym dziwnym nie było: miała dość, bo kiedy okazywało się, że zawiodła – a cały czas tak myślała – swojego ukochanego i go nie dopilnowała, to jeszcze wszystko to zwieńczały jej własne problemy zdrowotne, które były najmniej mile widziany w tamtej chwili. Słabość organizmu przelała czarę goryczy i zrobiła z pół-wilii pełne smutku oraz złości naczynko, będące de facto tykającą bombą zegarową, która w każdej chwili może wybuchnąć nad swoją beznadzieją, która przytłaczała ją niczym olbrzymia fala tsunami, niszcząca każdą rzecz na swej drodze.
    — Kochanie, nic mi nie jest – z trudem utrzymywała względny spokój, próbując oddychać głęboko i na uspokojenie. W ogóle jej to nie wychodziło: ani trochę. – Nie szalałam, załatwiałam wszystkie papierkowe sprawy… ogarniałam tak, żeby dziadkowie mogli przyjść i… och. Nic nam nie jest – dosłownie jęknęła żałośnie, już nie mając pomysłu, jak przemówić mu do rozsądku, chociaż to chyba jej przydałaby się jakaś sugestywna tyrada za nieodpowiedzialne zachowanie. – Nic nam nie jest: wiesz dobrze, że mam słaby kręgosłup i w ogóle, więc… więc no czasem mnie boli… – powiedziała w końcu, wzdychając ciężko, bowiem absolutnie nie chciała go tym obarczać. – On jest natomiast duży i… i kulę się czasem, wiesz o tym – spojrzała na niego wymownie. – Kochanie, nic nam nie jest, to tylko zmęczenie – naciskała, szczerze w to wierząc. – O Jezu Chryste, nawet tak nie mów! – Zapowietrzyła się zaś gwałtownie, kiedy wspomniał o możliwości kolejnego zawału, którego ewidentnie by nie przeżyła. – Nie mów tak! – W jej oczach stanęły łzy. W stanie więc takiego roztrzęsienia, zastał ją Paul. Przez to nic więcej nie dodała, tylko wycofała się w róg sali, objęła chudymi ramionka i trzęsąc się na samą wizję powtórki z rozrywki z sercem swojego męża, przeczekała, aż uzdrowiciel go przebada. Oczywiście, dobre wieści, jakie przekazał, nieco podniosły na duchu panią Greyback, ale nie na tyle, aby przestała się zamartwiać o swojego chorego partnera. – Żarty o „wylizywaniu się” kolekcjonuje w szufladzie przy łóżku, także niczym nas pan nie zaskoczy – spróbowała się uśmiechnąć, zaśmiać, ale było to raczej mierne. – Jaka jest szansa, ze to się powtórzy? – Zapytała nagle, spłoszona i spięta. – Tylko proszę mi powiedzieć całą prawdą, dobrze? – Naciskała, patrząc mężczyźnie głęboko w oczy.

    musząca znać szczegóły VERA, która kocha

    OdpowiedzUsuń