1 września 2017

A ty? Czy Ty już poczułeś też, że wciąż wybór masz – czy poddać się, czy nie?


17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III ––– IV –––  ––– VI ––– VII

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (już po raz kolejny, za co należą jej się ogromne brawa i morze miłości <3) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Na końcu ukryte są linki do poprzednich wersji karty. Chodźcie! :3

200 komentarzy:

  1. [Pierwsza znów! ♥ I jakież śliczności się śmiejo…]

    Chociaż może rzeczywiście podejście do całej sprawy – a więc rodzenia dziecka – w wykonaniu Vereeny było dość dziwne – zwłaszcza z punktu widzenia innych osób; chyba też dlatego nie chciała mieć w pobliżu Josephine, bo chociaż kochała ją, ceniła i szanowała jej zdanie, to obawiała się, że mimo zmiany podejścia wobec Felixa oraz Jacoba Ivana, z którego na początku jego życia udało się jej zrobić prawdziwego potworka, mogła prawić swoje mądrości w sferze wydawania na świat potomka, które jej przyjaciółce mroziły krew w żyłach: pielęgniarka doskonale pamiętała, jak to przebiegało u zastępczyni burmistrza… – ale ona naprawdę była szczęśliwa – bo miała powitać na świecie Alexandra Thomasa, ale także dlatego, że w pobliżu miała swoich wspaniałych bliskich – spokojna – bo wiedziała, że może zawsze liczyć na Connora – i zwyczajnie rozradowana – bo obok siedziała Roselyn Irisbeth, która odganiała wszystkie smutki. Chociaż więc okoliczności w głównej mierze nie sprzyjały emocjom, jakie odczuwała – najpewniej, według pozostałych kobiet, powinna była się stresować i histeryzować z bólu i z nadchodzącej fazy parcia, oczekiwać i żądać wszystkiego, co najlepsze, a także obwarować się całą hordą lekarzy, pielęgniarek, położnych oraz nianiek, aby, broń Boże!, nic nikomu nie umknęło; a przy okazji, aby jej synek poczuł się odrzucony przez matkę, bo nie słyszałby ani jej, ani swego ojca spokojnego głosu, czy nie czułby ich zapachu – ona nie udawała ani trochę. Było jej dobrze, tak jak było i – nic się nie zmieniło – nawet jeśli miała później cierpieć, to była gotowa wszystko pokonać, bo nagroda za owo nieprzyjemne przeżycie miała być wielka i piękna. Dlatego też tak stoicko przetrwała kolejny – co prawda, nieco zaskoczyło ją sprawne kroczenie naprzód całej tej akcji – skurcz.
    — Postaram się – sapnęła więc jedynie z uśmiechem, faktycznie mocno ściskając dłoń ukochanego. Wciągnęła głośno powietrze w płuca, próbując się opanować; tylko jej blade wargi świadczyły o tym, że naprawdę ją zabolało. Chwilę milczała, przymykając powieki i opanowując się na tyle, aby móc rozmawiać; cieszyła się, że ich córeczka bawi się nieopodal ze zwierzakami. – No zbiera się, zbiera, ale wiesz… najpierw jest powolny, leniwy i nigdzie mu się nie spieszy, a nagle – dla efektu pstryknęła palcami – pcha się jak szalony; jak tatuś – uśmiechnęła się wymownie, zerkając na niego płomiennym spojrzeniem fiołkowych tęczówek, referując do tego, jak czasem wyglądały ich zbliżenia: zaczynały się subtelnie i delikatnie, a nagle były profesor ONMS z Hogwartu gwałtownie rozpalał ich, wykonując szaleńczy taniec swoimi biodrami. – No nic… – machnęła ręką, wiedząc, że nie powinna o takich rzeczach mówić w t a k i e j chwili. – Ostrzegam cię, mój drogi, że jeszcze jedna taka insynuacja, jakoby na mnie trzeba czekać, a zrobię ci krzywdę, bo nawet jeśli – nacisnęła – to na dobre – wyszczerzyła się – warto czekać – zawyrokowała poważnie i zapadła się wygodnie w kanapę – Powinnam się przebrać – stwierdziła w końcu. – Dopóki jeszcze mogę – zaśmiała się nieco nerwowo, ale mąż szybko wrócił jej spokój swoimi spaniałymi słowami i pięknymi zapewnieniami. – Dobrze, nie będę – obiecała, wiedząc, że on naprawdę nad wszystkim zapanuje, nawet jeśli będzie miał moment wątpliwości, strachu, czy zawahania. – Wspaniale, że to sobie uświadomiłeś, Connor, brawo, jestem dumna – nie odmówiła sobie kpienia z niego, kiedy powiedział, że po raz kolejny zostaną rodzicami. – Mój kochany – pogładziła go jednak czule po karku, po czym, opierając się o jego ramię, wstała z lekki trudem. – Hej, puść mnie – zaśmiał się, kiedy nie zsunął dłoni z jej brzuszka. – Naprawdę chcę się przebrać i wziąć krótki prysznic, dopóki mogę – wyjaśniła łagodnie i posłała mu ciepły uśmiech. – Niczym się nie martwię, naprawdę, bo mam ciebie – uściśliła, wierząc w każdą jego obietnicę. – Rosie, maleńka, zaraz wrócimy, ale mama musi porwać tatę na chwilę do łazienki, bo Alex zaraz ją przewróci – zapowiedziała wesoło, przekonana.

    radosna i kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  2. — Oczywiście, że będę się tobą chwaliła, ale to tylko dlatego, ze sobie świetnie poradzisz, mając mnie obok – skwitowała wesoło Vereena, doskonale się bawiąc, pomimo tego, że dyskomfort, jaki odczuwała poprzez ucisk w podbrzuszu i rwanie w odcinku lędźwiowym kręgosłupa, zwiększał się z minuty na minutę; gotowa jednak była na obie kwestie: pierwszą najłatwiej było załatwić siedzeniem, kiedy to jej pokaźny nadbagaż opierał się do jej uda, a drugą poduszkami ułożonymi w odpowiednim miejscu, maścią lub kąpielą, do której bardzo chętnie by się udała, ba!, wystarczyłby jej ciepły prysznic, którym mogłaby polać swoje plecy i rozluźnić mięśnie. Liczyła, że i w tym Connor jej pomoże; nie pomyliła się i ponownie jej nie zawiódł, co jeszcze bardziej pobudowało ją i podniosło na duchu. – Pewnie, że wiem, dostaje na to dowody każdego dnia – uśmiechnęła się blado, ale naprawdę szczęśliwa. – Tak, chodźmy na dół… nie ma co marnować czasu na wylegiwanie się w wannie, bo może jeszcze będę tego potrzebować – zapowiedziała, a nie chciała zostawiać Roselyn Irisbeth na dłużej, niż to konieczne ani jeszcze dzwonić do swoich dziadków, aby pomogli na Trenwith. – Zaraz wrócimy, więc bądź grzeczna – puściła więc jeszcze oczko do córeczki i skierowała się do pomieszczenia na parterze, gdzie oddała się w ręce męża.
    To on ją rozbierał, to on gładził ją po skórze i to on próbował ją zrelaksować, a jednocześnie – to on ją asekurował, gdy wchodziła do kabiny, do której władował się, oczywiście, za nią; co prawda, zapewniała, że nie potrzebuje go jeszcze i niepotrzebnie wyskakuje z ciuchów, aby później znowu ją na siebie naciągnąć, ale, rzecz jasna, uparł się na tyle, że ostatecznie nie miała nic do gadania. W związku z tym także to on był tym, który ją obmył, a następnie wyprowadził spod strumienia ciepłej wody i wytarł dokładnie, zostawiając ją na moment siedzącą na toalecie – wtedy też przyszedł do niej kolejny skurcz, który musiał pognać zanotować, a który pojawił się w odstępnie dwudziestu minut od poprzedniego, także naprawdę byli coraz bliżej finału – aby przynieść jej świeże ubrania, które opiewały na jego białą koszulę, flanelowe bokserki i wełniane skarpety od pani Rochefort w reniferki.
    — Dziękuję – szepnęła więc oczarowana, kiedy wracali do salonu, powolutku, krok po kroczku, aby niczego u pół-wilii nie nadwyrężyć. – Dziękuję, bo naprawdę wiem, że zawsze mnie złapiesz i zawsze przy mnie będziesz – wyszeptała z oddaniem i na moment zatrzymała się, aby przylgnąć do jego szerokiego torsu i po prostu tak trwać, dopóki Rosie ich nie zauważyła: wówczas podbiegła do mamy i przytuliła się do mocno do jej boku, stęskniona oraz zaniepokojona. – Maleńka, wszystko jest dobrze – zapewniła po raz kolejny, a następnie we troje przetransportowali się na kanapę, gdzie spędzili kolejne godziny oglądając film i zwyczajnie ze sobą będąc. – Connor – zagaiła nagle cichutko Vera, po kolejnym skurczu; te pojawiały się w odstępie dziesięciu minut. – Myślę – sapnęła, kręcąc się na poduszkach; było jej naprawdę niewygodnie – że czas zadzwonić po dziadków i… i położyć Rosie, wiesz? – Wysapała. – Robi się coraz ciężej – zauważyła, starając się jednocześnie nie dać po sobie tego za mocno poznać, bowiem nie chciała, aby jej dziecko się denerwowało. – Pewnie w nocy zacznie się na dobre, a masz rację: nie powinna być tego świadkiem pod żadnym względem – dodała i uśmiechnęła się blado: ewidentnie była już mocno zmęczona i zmarnowana całą tą sytuacją i wyczekiwaniem, szczególnie że jej bóle robiły się naprawdę trudne do zniesienia.

    próbująca być dzielną, VERA

    OdpowiedzUsuń
  3. — Spokojnie, nie ma się czym przejmować, naprawdę – wyszeptała, względnie opanowana Vereena, która po prostu wiedziała, że może niedługo przestać panować nad sobą, bo zmęczenie dawało się jej we znaki; niestety, nie mogła niczego przyspieszyć ani poprawić swojego komfortu i doskonale zdawała sobie sprawę, że przez częstotliwość oraz siłę skurczy, już na pewno nie zaśnie nawet na moment, mimo że sen byłby w takiej sytuacji zbawienny. Dobrze więc, że Connor zrozumiał, co miała na myśli i przytaknął jej pomysłowi, obiecując jednocześnie, że zajmie się wszystkim tak, aby ona nie musiała przejmować; problem w tym, że odciągnięcie uwagi od cierpienia bardzo by się jej przydało. – Tak, jak na ciebie moja pieczeń – skwitowała jednak najpierw jego radosną uwagę dotycząca łatwego przekabacenia Roselyn Irisbeth i namówienia jej na kąpiel, a tym samym porzucenia zabawek i harców z Pigletem oraz Zjawą; która, co prawda, bardziej obserwowała wszystko z komody, niźli włączała się w tulenie i tarzanie na dywanie przed kominkiem. Niemniej, faktycznie, jej mąż był potwierdzeniem powiedzenia, że do serca mężczyzny trafia się przez żołądek. – O panie, serio? – Zaśmiała się perliście, gdy wręczył jej dzwoneczek. – Jak na pokojówkę! – Kontynuowała wesoło, aby go w ostatniej chwili powstrzymać. – Twoja mama ma telefon?
    Rzecz jasna, odnosiła się do kwestii użytkowania przez Lucille tego „narzędzia samego Godelota”, jak mawiała seniorka rodu Greyback – pół-wili zaś chodziło o to, czy teściowa w końcu nauczyła się odbierać najprostszy aparat, jaki dostali na rynku i który jej wręczyli; wcześniej tłumacząc, że wolą nie używać magii na co dzień. Ona natomiast miała do niej bardzo ważną sprawę, a nie byłaby w stanie skupić się na napisaniu listu, a lusterek dwukierunkowych nie posiadały – dobrze, że Święty Mung posiadał sieć takich przedmiotów, toteż wystarczyło zażądać kontaktu z Recepcją, która natychmiast kierowała do odpowiedniego pracownika, nawet jeśli ten akurat przebywał poza szpitalem w Londynie. Na szczęście, okazało się, iż kobieta jest całkiem sprawna w poruszaniu się po nowych technologiach i kiedy były profesor ONMS z Hogwartu udał się aby wykąpać ich córeczkę, a także przekazać Clementine Johnson, że jej ulubiona pacjentka właśnie weszła w kolejną fazę porodu – szkoda, że wtedy nie wiedzieli, że położona z Kliniki Magicznych Chorób i Urazów nie zdąży pojawić się na czas – i zawiadomić państwo Rochefortów – przeszczęśliwych i podekscytowanych – ona dyskutowała z rodzicielką swojego ukochanego, poszukując u niej dobrych rad i odrobiny wsparcia; tylko matka wilka mogła zrozumieć matkę wilka.
    — Ojej, a kto tutaj jest taki pomarszczony jak śliweczka! – Akurat rozłączyła się z Lucille, kiedy Rosie podbiegła do niej, aby się pożegnać. – A jak ładnie pachnie! – Zachwyciła się i posadziła dziewczynkę na swoim brzuchu. – Przytul się mocno, królewno, okej? – Poprosiła i długo tak trwały w milczeniu, bardzo blisko siebie; Vera kiwała się lekko na boki, co uspakajało pięciolatkę. – Kocham cię malutka i obiecuję, że przyjdziesz do nas, jak tylko Alex się pojawi – przysięgła, a następnie patrzyła, jak niechętna mała kieruje się do pokoju. – Dziękuję, skarbie – odparła na jego słowa – ale idź ją utul do snu – nakazała i powiedziała to takim tonem, że nie mógł jej odmówić. – Umiem sama notować skurcze – pokazała zapis, który pojawił się pod jego nieobecność – więc idź i poświęć jej tyle czasu, ile trzeba – powiedziała ciepło, ale z przekonaniem, ignorując jego słowa i odnosząc się do nich dopiero wtedy, kiedy po pół godzinie do niej wrócił. – Cztery! – Uniosła z uśmiechem zeszyt do góry i odetchnęła ciężko. – Ledwo żyję – przyznała z bladym uśmiechem – ale rozmawiałam z twoją mamą, pytałam się o eliksir i ten, no… nie mogę go już wypić – westchnęła ciężko; była gotowa to zrobić, byleby go nie martwić. – Powinnam wziąć po pierwszym skurczu – westchnęła ciężko. – Teraz może zaszkodzić małemu – jęknęła.

    niepocieszona po słowach teściowej VERA, starająca się jednak zachować pogodę ducha

    OdpowiedzUsuń
  4. Mimo że Vereena naprawdę już była wykończona – szczególnie fizycznie, bowiem psychicznie trzymała się w ryzach, dzięki nieocenionej wręcz pomocy swoich bliskich, którzy potrafili rozgromić nawet najczarniejsze chmury znad jej głowy i nie pozwalali się jej poddać, samą swoją obecnością i ciepłymi słowami, którymi ją obdarowywali i zagrzewali do walki – to musiała przyznać, że jest naprawdę d o b r z e . Nie było może idealnie – i na pewno gdyby mogła wziąć eliksir przygotowany wcześniej przez Lucille, zaprawionej w podobnych bojach, co jej synowa, to byłoby jeszcze lepiej – ale bilans tego dnia mogła zaliczyć do całkiem udanych. Przede wszystkim – nie stali w miejscu. To dla niej – i chyba także dla odczuwającego wszystko wraz z nią Connora, który równie mocno się przejmował całą sytuacją – było najważniejsze, bowiem świadczyło o tym, że jej wysiłek i cierpienie nie idą na marne: skurcze pojawiały się coraz szybciej, były coraz dłuższe oraz silniejsze, co zdecydowanie przybliżało ich do przytulenia Alexandra Thomasa. Po drugie przecież, był jej mąż, któremu udało się ogarnąć wszystko: od zajęcia się Roselyn Irisbeth i obdarowywanie jej poczuciem, że jest równie ważna, co jej jeszcze nienarodzony braciszek, poprzez zadzwonienie do państwa Rochefortów – mających im później nieco wyrzucać, ale nie w zły, czy pełen żalu sposób, że zostali poinformowani tak późno – i Clementine Johnson – która jeszcze wówczas nie wiedziała, jaki kocioł ją czeka w Świętym Mungu oraz problemy na linii teleportacyjnej – aż na zwyczajnym podnoszeniu swojej rodzącej żony na duchu, skończywszy – to było wyjątkowo istotne, aby się nie denerwowała i nieco ukajała agonię. Ponadto – udało im się zachować w tajemnicy imiona Alexandra Thomasa i mogli zrobić swej rodzinie prawdziwą niespodziankę. Szkoda tylko, że to wszystko musiało być okupione takim wycieńczeniem pielęgniarki, która powoli traciła wszystkie siły. Robiła jednak dobrą minę do złej gry, aby nie nastraszyć byłego Profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu – dlatego na początku skupiła się na dobrych wieściach w kwestii progresu długiego porodu – pomimo tego, że ich opcje na poprawę jej stanu, właśnie się wyczerpały.
    — Wiem, że obiecałam, że to zrobię, ale nie mogę ryzykować, że coś się stanie z małym… – kontynuowała więc, nieco przygaszona informacjami, jakie otrzymała od teściowej, dopiero po chwili orientując się, że jej ukochany nie ma jej niczego za złe. Z wrażenia wciągnęła powietrze w płuca, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Spojrzała na niego zaskoczona, ale zachwycona jednocześnie. – Jesteś cudowny – wyrwało się, kiedy to patrzyła głęboko w jego oczy, a on mocno ściskał jej rękę. – Najlepszy na świecie – dodała, wzdychając głęboko ze wzruszeniem. – Nigdy bym nie zakazała ci zbliżania się do mnie – sprostowała jednak, aby nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości: przecież był jej powietrzem, a jak można było żyć bez powietrza? – Damy sobie radę – powtórzyła następnie po nim, święcie o tym przekonana, mimo że już chwilę później po raz kolejny musiała sobie radzić z wyjątkowo silnym skurczem. Tym razem aż jęknęła, odchylając głowę do tyłu. – Na pewno się uda. Na pewno. – Powtarzała sobie, niczym mantrę, aby ostatecznie paść na poduszki. Dwa skurcze później, na Trenwith pojawili się ich dziadkowie, mający klucze do zamkniętych drzwi frontowych. – Pomóż mi co? – Zasugerowała nagle. – Muszę się przejść, a powitanie to dobry powód – wyjaśniła spokojnie, wciągając głośno powietrze w płuca.

    zachowująca kamienną twarz z coraz większym trudem, VERA, która musi jakoś odciągać swoje myśli do przejmującego bólu

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że dla Vereeny sama świadomość, że mogłaby wypić chociaż odrobinę eliksiru wzmacniającego od Lucille byłaby mocno podbudowująca – nie musiałaby go brać, ale ta opcja, niejako alternatywa, dodawałaby jej spokoju. Niestety, sytuacja malowała się tak, jak wyszło i nie było na to możliwości – nie zrobiłaby niczego, nawet gdyby miała cierpieć wielkie katusze, wbrew malutkiemu Alexandrowi Thomasowi. Dzięki jednak wszystkim Siłom Wyższym, jej wspaniały – cholera, to naprawdę nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – Connor rozumiał tę kwestię, toteż nie musiała się martwić, że on wpadnie w panikę; nawet zaś jeśli się mocno martwił, to nie okazał jej tego, dzięki czemu mogła nadal być silna i w pełni skupić się na sobie i na swoich potrzebach. Najnowszą zaś był spacer, który miał jeszcze bardziej wszystko przyśpieszyć.
    — Trochę źle się czuję z tym, że ściągamy ich po nocy – zauważyła jednak, wstając, a w zasadzie będąc podciąganą na równe nogi przez męża. – Oj – sapnęła, gdy ostatecznie udało się jej wyprostować. – Matko, mam wrażenie, że zrobił się o tonę cięższy – puknęła palcem swój słodki nadbagaż, śmiejąc się nieco blado; rzeczywiście była już mocno zmęczona, ale wciąż trzymała się kurczowo oraz rozpaczliwie dobrej myśli, że wszystko zakończy się idealnie. – Czasem jest bardziej upierdliwa, niż ty – zachichotała nawet, nieco kpiarsko, pod nosem, kiedy usłyszała utyskiwania pani Rochefort, która gotowa była pokonać Mount Everest, byleby jej wnuczka odpoczywała i niepotrzebnie się nie ruszała. – Dziękuję – dodała zaś chwilę później, kiedy jej ukochany po raz kolejny pokazał, że to jej zdanie w tamtej chwili liczy się najmocniej. – Uwaga, toczy się ciężarówka! – Zapowiedziała jeszcze.
    Wesoła atmosfera na Trenwith dosłownie była wyczuwalna, pomimo tego, że starsi państwo, którzy przyjechali parę minut wcześniej, byli nieco bladzi i spłoszeni – nie wiedzieli, czego się spodziewać ani co zastaną, bo doskonale znali Greybacków i zdawali sobie sprawę, że ci mogli w zasadzie już powitać na świecie swoje dziecko, którego imienia ani płci jeszcze nie znali. Na szczęście, okazało się, że Vera jeszcze nie wydała na świat swojego potomka, a oni byli potrzebni do pomocy nad Roselyn Irisbeth, co bardzo im odpowiadało, mimo że babcia pól-wilii nie była zadowolona, że tak późnie zostali powiadomieni o tym, że cały proces się rozpoczął. Na szczęście, wilkołak skutecznie ich opanował, podczas gdy jego małżonka spacerowała powolutku pomiędzy meblami, o które w razie potrzeby się opierała. Skurcze bowiem zaczęły się już pojawiać co osiem minut.
    — Naprawdę, nie ma potrzeby, żebym jeszcze leżała – wydyszała po kolejnym napięciu mięśni, akurat wspierając się o oparcie kanapy, na której siedzieli spięci Rochfortowie, równie mocno przeżywając jej cierpienie, co były profesor ONMS z Hogwartu. – Sama rodziłaś – zwróciła się do Rose seniorki – więc wiesz, że potrzeba nie tylko czasu, ale i zaparcia no i odrobiny ruchu – odetchnęła ciężko i zerknęła do zeszytu, cały czas notując postęp. – Chociaż prawda: mógłby się pośpieszyć – mruknęła jeszcze i wystawiła dłoń do ukochanego. – Słuchajcie, może się prześpicie, hm? – Zasugerowała. – To może trwać, a nie ma sensu, żebyście wszyscy ciągle pilnowali mnie – zaśmiała się krótko, bo wydało się jej to naprawdę zabawne; uwiesiła się na wielkim ramieniu weterynarza. – Dopóki mała śpi, to nie ma potrzeby ciągłego bycia na nogach… – próbowała ich przekonać.

    niemająca pojęcia, co dalej robić VERA, która miota się pomiędzy różnymi pomysłami, aby zapomnieć, jak ją boli

    OdpowiedzUsuń
  6. Prawdą było to, że kiedy na Trenwith pojawili się państwo Rochefort, zdecydowanie Vereena poczuła się pewniej – nie jednak dlatego, ze Connor jej nie wystarczał, ale nie mógł się „roztroić”, zwłaszcza, że już i tak stawał na głowie, aby wszystko ogarnąć. Chodziło jej bowiem tylko o to, aby ktoś mógł się zająć Roselyn Irisbeth – mocno przeżywała fakt, że dziewczynka na czas jakiś będzie musiała zejść na dalszy plan ze względu na fakt urodzenia Alexandra Thomasa, co niejako było logiczne i mała to pojmowała, ale mimo wszystko: dla kochającej matki był to spory cios. Dziadkowie więc mieli bardzo pomagać w rozkładzie wszelkich obowiązków, dzięki czemu nikt nie miał być ostatecznie pokrzywdzony w najmniejszym stopniu. Wdzięczna więc za to oraz pragnąca, aby wszyscy byli wypoczęci i gotowi do działania – liczyła, że zostanie dobrze zrozumiana i posłuchana.
    — No ale… – urwała, w związku z tym, nieco zapowietrzona i zszokowana tym, co przekazał jej ukochany. Patrzyła na niego z niezrozumieniem, bo dla niej było całkiem logicznym, że ci, którzy mogli, powinni wypoczywać, aby w momencie sytuacji podbramkowej móc jej pomóc. – Wiem, że chcecie mi pomóc – dodała szybko, bo nie było co do tego najmniejszych wątpliwości – ale naprawdę, teraz to nie ma sensu: tylko niepotrzebnie marnujcie energie na patrzenie, jak łażę i czekam na kolejny skurcz – zaśmiała się, chcąc rozładować atmosferę. Wszyscy zgromadzeni w salonie byli jednak nieugięci i patrzyli na nią z dozą pobłażania, faktycznie niewyobrażająca sobie spania w czasie trwania jej porodu. – Przesadzacie, a ja chciałabym, żebyście byli pełni sił… – dodała jeszcze, ale już została całkowicie pokonana przez bliskich. – Ja poproszę miętową – rzuciła, w związku z tym.
    Chwilę później otrzymała od Thomasa parujący kubek, następnie na moment od wilkołaka przejęła ją Roselyn seniorka, niedługo i powoli spacerując z nią po salonie, a ostatecznie nawet zjadła kawałek ciasta budyniowego, które zdecydowanie ją naładowało energią i pomogła przetrwać kolejne ciężkie godziny, które o północy zdawały się być dla niej istotną drogą przez mękę – wówczas skurcze pojawiały się co pięć minut i były długie oraz bardzo silne. Na tyle zaś wyczerpującego, że ostatecznie musiała się udać do łóżka ze swoim partnerem, którego wykorzystała w formie materaca, przerzucając jedną nogę przez jego ciało – próbowała oddychać spokojnie i miarowo, ale niestety, nie wychodziło jej to najlepiej, szczególnie że raz po raz uderzała w nią świadomość, że będzie niestety t y l k o trudniej i bardziej męcząco; ponadto, wyrzucała sobie, że tak szybko traci siły, a nawet nie parła.
    — Kolejny – sapała więc co jakiś czas, mocno obejmując jego wielkie ramię, przez co on musiał jakoś opanować sztukę pisania lewą ręką i leżenia w bezruchu, niczym kłoda, pozbawiony większości ubrań, oprócz bokserek. – O matko… – sapnęła, nagle przewalając się na plecy. – Nie mogę już – sapnęła, mając chwilowe załamanie. – Z-znaczy… znaczy mogę – westchnęła ciężko i rozdzierająco – ale już jestem zmęczona, chce spać i boli… – wydukała, ponownie się w niego wtulając; kręciła się, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji, która nieco ulżyłaby w jej cierpieniu. – Przepraszam, Connor – nagle pocałowała go w jego karmelową, cudownie pachnącą, skórę – powinieneś się zdrzemnąć, albo coś, a ja ciągle marudzę i jęczę… – nabrała głośno powietrza w płuca i na moment zamilkła. – Kocham cię – przesunęła dłonią po jego silnym torsie, bawiąc się jego włoskami.

    mocno już rozbita i rzeczywiście wymęczona oraz mająca dość VERA, której coraz trudniej myśleć pozytywnie

    OdpowiedzUsuń
  7. — Nie umiem przestać – burknęła niezadowolona Vereena, ale nie była zła, a na pewno, jeśli już, nie była zła na Connora, ale bardziej na siebie: na to, że sobie już przestaje powoli dawać radę i włączają się jej czarne myśli, absolutnie niebędące przyjemnymi, które ciągle podkopywały jej samopoczucie i odbierały chęci do walki; nie poddawała się jednak, oczywiście, bo przecież miała dla kogo walczyć. – Kyrie elejson, jak boli… – sapnęła moment później, nabierając gwałtownie powietrza w płuca i zaciskając mocno powieki. Odetchnęła ciężko. – Jakby zaczął się gramolić na świat, to bym cię obudziła – zaśmiała się krótko, celem rozładowania atmosfery. Niestety, jej żarty były tak słabe, że trudno było się z nich szczerze śmiać. Westchnęła głęboko. – Zapewniam cię, trzymam się tej myśli… – wyszeptała, gdy wspominał o finalnym efekcie całego procesu rodzenia. – Staram się, jak mogę, przysięgam, ale… ale już jestem zmęczona – wyjęczała, aby później zerknąć z pobłażaniem na męża. – Karmisz mnie pięknymi kłamstewkami – pogładziła go czule po zarośniętym policzku, gdy się nad nią pochylił. – Kłam mi więcej – dodała po chwili i odnosiła się, rzecz jasna, do jego zapewnień, że jest mocarna i dzielna. – Och, mam nadzieję, że to będzie ten twój „lada moment” – dodała jeszcze, całkowicie poważnie i cichutko.
    Następnie zamilkła, słuchając dalej cudownych słów swojego męża, bo nawet jeśli były nieco podkoloryzowane, co były naprawdę podnoszące na duchu, a dla pół-wilii właśnie to było najważniejsze – naładowanie energią do kolejnych, ciężkich kwadransów, które się przed nią malowały. Nie było więc w ogóle lekko, zwłaszcza, że nagle obok pojawiła się Roselyn Irisbeth, wyjątkowo niezadowolona, że jeszcze jej bezimiennego – przynajmniej dla niej i dla jej dziadków – braciszka nie ma. Dobrze, że obok byli państwo Rochefort, bo po chwili z pielęgniarką było tak źle, że zaczęła dosłownie krzyczeć; czy raczej bardzo głośno pojękiwać i wyrażać swój ból oraz niezadowolenie z sytuacji, w której się znalazła, bo wtedy żadna pozycja nie była dla niej dogodną. O trzeciej w nocy dosłownie wariowała i rzucała pod nosem przekleństwami, zaciskając szczęki tak, że zęby jej zgrzytały.
    — Cholera jasna, Chryste panie i gacie Merlina, za jakie, kurwa, grzechy – wydukała po kolejnym skurczu, który trwał dokładnie pięćdziesiąt osiem sekund i pojawił się w odstępie trzech minut od poprzedniego, co świadczyło, że jest bardzo blisko końca. Problem w tym, że jeszcze nie czuła, że jest to odpowiedni moment, aby przeć; nie była jednak wówczas wiarygodną wyrocznią, bo moment, kiedy miała ochotę zabrać się za przedostatnią fazę rodzenia, nastąpił już parę minut wcześniej. – O matko… – dodała jeszcze i zmieniwszy pozycję z „na pieska” na embrionalną, odetchnęła głęboko. – Weź… weź zrób coś… i Clementine, weź ją tu sprowadź, bo ja nie wytrzymam – wydyszała i na szczęście jej ukochany natychmiast posłuchał. Niestety, kiedy wrócił, nie miał dobrych wieści i wyglądał tak, jakby dostał obuchem w głowę, jednocześnie umierając na zawał: okazało się, że ich położona, mimo wielu prób nawiązania z nią kontaktu, nie odpowiada. – Żartujesz – nie stwierdzała, ona błagała, aby to potwierdził: aby potwierdził, że nie mówił tego wszystkiego poważnie i niedługo pani Johnson pojawi się na Trenwith. – C-co… co teraz… co ja mam robić… Jezus Maria, Connor, co zrobimy?! – Wykrzyknęła, całkowicie spanikowana i roztrzęsiona: wizja, że nie będzie obok opieki lekarskiej, która jej pomoże, była straszna.

    pełna niepokoju, całkowicie rozdygotana, VERA, która nie ma pojęcia, co robić…

    OdpowiedzUsuń
  8. Masaże, wspieraniem słowem i ogólne podnoszenie na duchu oczywiście były bardzo mocno potrzebne Vereenie i była za to niepomiernie wręcz wdzięczna Connorowi, który stawał na wysokości zadania i trzymając ją opiekuńczo za drobną dłoń, pomagał jej przejść przez ten trudny proces rodzenia Alexandra Thomasa i – niestety, ale tak było lepiej, jakkolwiek bardziej dla młodej matki boleśnie – odrzucania Roselyn Irisbeth. Niemniej jednak, utracenie dwóch, niejako, ostatnich desek ratunku, najpierw w postaci możliwości wzmocnienia się eliksirem do Lucille, a później usłyszeniem, że z Clementine – wspaniałą i doświadczą położoną ze Świętego Munga – było dla niej straszne: przypominało paskudne uderzeniem obuchem w głowę i kompletnie ją wybiło z rytmu, sprawiając że zaczęła gwałtownie panikować, co ostatecznie nie miało pozytywnie wpłynąć nie tylko na jej stan psychiczny, ale również fizyczny, a także – na jej próbującego wydostać się z jej drobnego, zmęczonego ciałka, silnego i dużego synka. Nie można było się jej dziwić, bo chociaż była doskonale wykwalifikowaną, wyedukowaną i zwyczajnie dobrą – mające odpowiednie podejście do każdego rodzaju pacjentów, na co także wpływ miał jej genotyp, który otrzymała po matce-wilii: potrafiła ujarzmić nawet największego pijaka, rzucającego się w ferworze alkoholowym z bólu na kozetce – to inaczej wyglądały działania na kimś, a inaczej na niej samej, chociaż i to nie było regułą, gdy, na przykład, przychodziło do jej bliskich – łatwiej jej było przyjąć swojej córeczki, niż Josephine, chociaż wpływ na to mogło mieć zachowanie zastępczyni burmistrza Boscastle, ale w tamtej chwili niemożliwością wydawało się jej powitanie w swych objęciach tego wyczekiwanego chłopca, rozpychającego się w jej brzuchu. Sytuacja więc niewątpliwie była patowa, bo pani Greyback coraz mocniej się nakręcała, świadoma że w razie kłopotów – nie ma tak naprawdę kogoś, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. Jasne, ostatecznie miała przełknąć swoje wszelkie wątpliwości i zwyczajny strach orz szok, ale w tamtej chwili zwyczajnie rozbijała się na miliony kawałeczków, przerażona tym, że pomimo jej pozytywnego podejścia, nic nie szło po jej myśli. Drżała oszołomiona.
    — Jak: urodzimy?! – Dosłownie więc krzyknęła, słysząc tak spokojne i w ogóle niezmącane żadną nutką logiki, w jej ocenie, stwierdzenie swojego ukochanego. Uniosła się lekko i spojrzała na niego jeszcze bardziej zaskoczona, uchylając z wrażenia usta. – Jak to: urodzimy, Connor, do cholery?! Jak ty to sobie wyobrażasz? – Atakowała, dopiero po chwili orientując się, że tak naprawdę, mieli już doświadczenie w tej materii. – Wiemy? – Upewniła się, nieco kpiąco, unosząc jedną brew do góry. – No tak… wiemy… – mruknęła po chwili, wzdychając ciężko. Oddychała głęboko, z lekkim trudem, ale wiedziała, że musi się wyciszyć na tyle, aby wsłuchać się w rytm swojego organizmu i ocenić, kiedy nastąpi odpowiedni moment, aby przeć. – Cicho – poprosiła go z przekonaniem, ale czule, a żeby załagodzić efekt: chwyciła go za rękę. Długo milczała, półsiedząc, z zamkniętymi oczami. – Jeszcze trochę – skwitowała z przekonaniem. – Poradzimy sobie – powtórzyła po nim, nieco głucho, ale i tak spróbuj się skontaktować z Clementine jeszcze raz, okej? – Poprosiła, ale kolejne długi minuty poświęcili na to, aby odczytywać znaki od ciała Very, jak i od ich synka. Przed piątą zaś skurcze dziewczyny pojawiały się dokładnie co dwie minuty i trwały sześćdziesiąt jeden sekund, jak wynikało z obliczeń jej męża. – Zabierz mnie do łazienki… Jezu, Connor, potrzebuję kąpieli… – wyjęczała, już nie powstrzymując się w coraz głośniejszych reakcjach, również dlatego, że zapewnił, że rzucił na sypialnię zaklęcie wyciszające. Pani Johnson wciąż milczała, ale na szczęście, wilkołak reagował szybko i w tamtej chwili jego żona nie miała mu za złe używania magii. – Wszystko mnie boli – poskarżyła się żałośnie klęcząc na łóżku i odginając się do tyłu w przedziwnej pozycji, a jednocześnie podtrzymując się o wezgłowie.

    bardzo mocno cierpiąca VERA, która zapomniała na moment o swoim celu

    OdpowiedzUsuń
  9. Tak w zasadzie, to Vereena nie miała żadnej pewności, czego chciała, oczekiwała i pragnęła – wyrzucała z siebie różne potrzeby, ale tak w rzeczywistości, nie dałaby sobie ręki uciąć, że akurat w tamtej chwili były to rzeczy niecierpiące zwłoki. Co prawda, niezależnie od tego, dobrze że Connor jej prośby wykonywał bez szemrania i w trybie natychmiastowym, bowiem pewnie w innym razie tylko mocniej by się denerwowała, nakręcając się niepotrzebnie. Dzięki niemu zaś – była znacznie spokojniejsza, chociaż do „oazy spokoju” dzieliły ją całe lata świetlne odległości. Strach było pomyśleć, co by się działo, gdyby nie miała obok swojego ukochanego, który o nią dbał i państwa Rochefortów, którzy doglądali Roselyn Irisbeth, żeby nie czuła się ani zagrożona, ani zepchnięta na dalszy plan. Nie zmieniało to jednak faktu, że było jej wyjątkowo ciężko i bardzo boleśnie oraz męcząco.
    — Błagam: szybciej – sapała jednak, właściwie to nie mając pojęcia, dlaczego domaga się od niego takiego sprawnego działania, skoro i tak stawał na głowie, byleby jej jakoś pomóc i względnie ulżyć. – Przepraszam… – szepnęła więc jeszcze za nim, czując się zwyczajnie podle przez swoje zachowanie, bo kompletnie na to nie zasłużył i dowiódł tego po raz kolejny, kiedy w ciągu chwili zorganizował dla niej kąpiel i pomógł się jej do niej przenieść, co nie było znowu takie łatwe: zatrzymywały ich jej silne skurcze, które dosłownie ścinały ją z nóg. Ostatecznie jednak, udało się im trafić do wanny, gdzie pół-wila została mocno objęta przez ukochanego. – Jesteś wspaniały – szepnęła, kładąc się na jego torsie i przymykając powieki; próbowała się zrelaksować. – Dziękuję – dodała nagle – ale przestać gadać głupoty… idzie mi wybitnie źle – zaśmiała się ironicznie, nerwowo, z lekką złością.
    Wściekała się na siebie, bo zdecydowanie powinna była już dawno trzymać Alexandra Thomasa w objęciach, a nie walczyć ze swoim organizmem, który postrzegała w tamtej chwili w kategorii skrajnie słabych – te niepokorne, czarne myśli, w ogóle natomiast jej nie pomagały w tamtym momencie. Tak samo, jak niestety nie pomogła ciepłe woda obmywająca ją i wielkie dłonie męża, sunące po jej pokaźnym brzuszku – chwile spokoju okupione były długimi sekundami cierpienia i narastającego strachu. Ostatecznie jednak, to miał być dobry znak – podświadomie nastawiała się na parcie, mimo że z początku sądziła, że zalewa ją panika związana z brakiem Clementine u boku, która cały czas milczała. Jeszcze jednak będąc w łazience, zrozumiała, o co chodzi i ni z tego ni z owego: zaśmiała się głośno, niczym szaleniec, długo nie mogąc się uspokoić – emocje powoli, mozolnie z niej schodziły.
    — Pomóż mi wyjść – powiedziała w końcu, nic jednak mu nie tłumacząc. – No, dalej, wilczku: pomóż mi wyjść – wysapała, a kiedy tylko stanęła, przyszedł kolejny skurcz, przy którym musiała powstrzymać się od parcia. – Rozłóż derki na łóżku – dodała – i… i przygotuj się, bo zaraz poznasz swojego syna – urwała, bowiem malec uciskał jej drobny organizm i rozpychał go od środka, sprawiając jej okropny ból. – Nie, nie… nie chcę żadnych ubrań… – zapowiedziała szybko, gdy chciał, po wytarciu jej, narzucić na jej chude ramionka swoją koszulę. – O matko… – sapnęła już chwilę później, kiedy mogła, po kolejnym ciężkim napięciu organizmu, paść na wieżę z poduszek. – Będę krzyczeć – zapowiedziała, starając się oddychać głęboko, aby w pełni dotlenić siebie i malucha, co miało ułatwić cały proces. – Będę krzyczeć, ale dam ci syna – zaśmiała się, dziwnie, niespodziewanie, zrelaksowana.

    ponownie naładowana dobrą energią, pełna zapału i siły VERA, która wie, że niedługo wszystko, co wycierpiała, okaże się ledwie wspomnieniem

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie było najmniejszych wątpliwości, że w tamtej chwili Vereena była całkowicie zszokowana swoim odkryciem, ale jednocześnie tak nim zachwycona, że faktycznie przypominała kogoś, kto całkowicie postradał rozum – pomimo bowiem wielkiego cierpienia, uśmiechała się szeroko i śmiała się, jak wariatka, bo oto przecież wizja poznania Alexandra Thomasa tak naprawdę, stawała się faktem. Cóż, nie można było się jej w związku z tym dziwić, że nie potrafiła w pierwszym momencie wyjaśnić Connorowi, o co jej chodzi – była za bardzo pochłonięta przez szczęście i przez myśl, że wszystko to, co się stało i cokolwiek miało się jeszcze wydarzyć: było warte tego jednego, wspaniałego momentu, gdy chwyci w swoje objęcia malutkiego chłopca, który rozpaczliwie próbował opuścić jej ciało. Świadomość zaś tego, naładowała ją energią, którą mogła spożytkować na resztę porodu.
    — Jeszcze pożałujesz tej zachęty – zaśmiała się wesoło, w związku z tym, kiedy mąż zapewniał, że nic się nie stanie, jeśli będzie krzyczała; cóż, nie była pewna, czy na pewno to zrobi, ale wolała go ostrzec, że do tego może dość i że skoro z Roselyn Irisbeth udało się jej jakoś opanować, to nie znaczy, że i tym razem jej wyjdzie, bo jednak braciszek ich córeczki był dużo większy i silniejszy. – Dam, dam… zobaczysz, że dam – dodała jeszcze po chwili, moszcząc się na plecach, wsparta na poduszkach i szukając przez to dogodnej pozycji do parcia. – Chodź do mnie bliżej, bo się niedługo zacznie – zapowiedziała z uśmiechem, nie tracąc pogody ducha; naprawdę, wystarczyło, iż odkryła, że naprawdę nadeszła ostatnia faza wydawania dziecka na świat, aby było z nią lepiej: aby wrócił jej dobry nastrój i wiara. – Kocham was – rzuciła, całkowicie oczarowana intymnością tej chwili.
    Jej słodki szept poniósł się po sypialni na farmie Trenwith, kiedy oddawała czuły pocałunek ukochanego – zachwyconego i tak radosnego, że samo patrzenie na niego sprawiało, że mała wrażenie, iż pomimo srogiej, kornwalijskiej zimy, która skuła lodem okoliczne klify, nad nimi świecie letnie słońce po deszczu, mieniąc tęczę dziesiątkami barw. Naprawdę: dosłownie tak cudownie się czuła, pomimo tego, że w zasadzie nie było części ciała, która by jej nie bolała i paliła żywym ogniem. Nie to jednak było istotne, a uśmiech jej męża – tak wspaniale wspierającego się, chociażby swoim dotykiem i delikatnymi masażami – i wizja rychłego powiększenia się ich cudownej rodziny. Nic nie mogło tego zmącić, nawet zbliżający się skurcz, przy którym m u s i a ł a przeć z całych swych zgromadzonych sił, nawet jeśli nie miała pewności, czy posiadała pełne rozwarcie; nie mieli jak tego sprawdzić.
    — Jesteś… jesteś, kochany… – wydukała, z lekkim uśmiechem, mocno ścisnęła jego dłoń i chwilę później wspierając się na wolnej ręce, napięła się, nawet nieco usiadła i podjęła pierwszą próbę zakończenia całej tej sytuacji, stękając. – Pierwszy i na pewno nie ostatni – skwitowała, dysząc, kiedy mogła już odetchnąć. – Oj, Connor, jaki ty jesteś uroczy… – rzuciła nagle, patrząc na niego zachwycona, ale później zamilkła. Potrzebowała spokoju, aby znowu zebrać energię i po dwóch minutach ponownie przez sześćdziesiąt sekund przeć. Po pół godzinie była czerwona na twarzy i spocona, a także nieco zawstydzona swoim głośniejszym wyrażaniem dyskomfortu, ale, jak się okazało: coraz bliższa finiszu. – On zaraz tu będzie – rozpłakała się nagle, gwałtownie, ale z radości. – Z-zaraz… zaraz tutaj będzie… o-on – urwała, kolejny raz skupiła się na swoim zadaniu. Odetchnęła. – Będzie…

    mająca ochotę skakać ze szczęścia VERKA, która pewnie to zrobi, więc niech lepiej wilczek nad nią zapanuje, lel

    OdpowiedzUsuń
  11. Boże, Merlinie, Buddo i inny Zeusie – naprawdę nie istniały słowa, którymi Vereena mogłaby opisać swoją wielką miłość wobec Connora, która zdawała się w ciągu ostatnich godzin, chociaż wydawało się to całkowicie niemożliwe, jeszcze bardziej urosnąć: przecież to, co ich łączyło dotychczas, było wręcz nieopisanie cudowne i nie dało się tego zamknąć w żadne ramy stworzone z określeń, bo nie istniały żadne dosłownie, wystarczająco piękne, wystarczająco mocne, posiadające wystarczająco energetyczny i elektryzujący ładunek emocjonalny, wystarczająco malownicze, określenia, którymi można byłoby przedstawić więź, jaka między nimi powstała, a jaką na przestrzeni lat pielęgnowali i którą przez wiele miesięcy, walcząc z rożnymi przeciwnościami, ale także chłonąc radosne chwile, zwyczajnie budowali, umacniając każdego dnia jej fundamenty do tego stopnia, że n i c nie mogło jej ruszyć. Było to coś tak wspaniałego, że nawet w chwilach trwogi, czy potężnego bólu – jak ten, związany z wydawaniem na świat ich upragnionego Alexandra Thomasa, który chyba jednak nie do końca chciał współpracować z matką – potrafiła ostatecznie z nich się wykaraskać i odnaleźć radość. Cóż, w tamtym akurat momencie nie było to niczym zaskakującym, bowiem na duchu podtrzymywał ją nie tylko ukochany mężczyzna, ale także świadomości, że niedługo – o czym świadczyło zmieniające się położenie ucisku w dole jej drobnego, acz nieco rozrywanego, ciałka – przytuli do swoich piersi malutkiego synka. Niemniej jednak, tak naprawdę jej sukces był w głównej mierze sukcesem jej męża, który nie odstąpił jej ani na krok i niezależnie od wszystkiego wspierał ją na różnych płaszczyznach, nie opuszczając jej ani na chwilę. Za to zaś była mu niepomiernie wręcz wdzięczna.
    — A ja szaleńczo kocham ciebie – odparła więc cichutko, acz poważnie, patrząc mu z zachwytem w oczy, a następnie w pełni poświęciła się próbom jednoczesnego relaksu, jak i pracy organizmu, który musiał ostatecznie, po dziewięciu miesiącach, pozbyć się intruza. Na szczęście, każdy jej ruch, sapnięcie, czy nawet krzyk opłaciły się i szybko okazało się, że naprawdę są już na finiszu. – Oj, kochanie… co się dzieje? – Nie umknęło jednak jej uwadze, pomimo wielu rzeczy, które się działy, że jego księżycowe tęczówki pełne były łez. Oddała jednak jego słodki pocałunek. – Co się stało? – Dopytywała, ale nim zdążył wszystko wyjaśnić, ponownie przeszyło ją paskudne rwanie i znowu musiała przeć; jęknęła głośno, skrzywiła się i sapnęła, padając na poduszki z zaciśniętymi powiekami. Starała się nie dyszeć, a oddychać głęboko, aby ułatwić sobie zadanie. – Muszę dać radę – szepnęła, chociaż była blada i jednocześnie czerwona na policzkach; szczęśliwa, acz wyczerpana. Później przyszła kolejna powtórka i wówczas wilkołak krzyknął tak, że aż ją przestraszył; wyjaśnił kwestię jednak szybciej, niż zdążyła wyrwać się z szoku i wówczas zaśmiała się wraz z nim. – Boli mnie tak, że nie czuję różnicy – wyszczerzyła się, chociaż przypominała szaleńca. Po chwili jednak skupiła się i faktycznie zrozumiała o czym mówił. – Dzięki Bogu – gdy jednak to wydusiła: raz jeszcze musiała się naprężyć. – Chryste! – Tym razem wrzasnęła. – Pochyl się i daj mi się oprzeć – usadowiła stopę na jego silnym barku. Mocno zacisnęła palce na kocu. – Jeszcze moment – z jej oczu płynęły łzy, po czym jeszcze raz się napięła, nie powstrzymując głośnych reakcji: jej krzyk jednak zlał się z płaczem malutkiego chłopca, który czerwony i malutki wylądował na wielkich dłoniach swojego ojca. Jego matka zaszlochała obolała.

    oszołomiona, straszliwie cierpiąca, ale pełna miłości, VERKA, która jeszcze nie do końca ogarnia, co się włąsnie stało

    OdpowiedzUsuń
  12. To, co właśnie nastąpiło było dla Vereeny trochę niczym uderzenie obucha w głowę – oto po wielu godzinach męki, bo wielu godzinach upadków, po wielu godzinach starania się pomóc wyjść na świat swojemu synkowi, Alexander Thomas kwilił niespokojne w dłoniach ojca, niezadowolony, że opuścił ciepłe, matczyne łono. Chłopczyk jednak oczywiście natychmiast się uspokoił – zupełnie jak Roselyn Irisbeth, gdy przyszła na świat – czując wspaniały zapach karmelowej skóry Connora: cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę i intensywnego imbiru. Była to chwila równie niesamowita, co szokująca – u pół-wilii zdecydowanie wynikało to z cierpienia, jakiego dotychczas doznała i z jakim nie do końca sobie radziła, o czym świadczyły jej żałosne krzyki. Niemniej jednak, naprawdę była szczęśliwa – jeszcze nie umiała tego zdefiniować, ale dosłownie unosiła się ze szczęścia na ziemią; a przynajmniej: unosiłaby się, gdyby nie leżała z zakrwawionymi udami, czerwona na policzkach i ze srebrnymi włosami przylepionymi do mokrego czoła. Jej posiniałe wargi unosiły się w mało inteligentnym wyrazie radośnie, a dłonie – blade i z widocznymi żyłami od wysiłku – drżały: ale nie z agonii, mimo że nadal odczuwała okropny ból swojego ciała, co niczym zaskakującym nie było, biorąc pod uwagę, że by a wyjątkowo drobną kobieta, która urodziła wyjątkowo sporego chłopca, wyjątkowo wielkiemu mężczyźnie. Trzęsła się z euforii już od momentu, w którym pojawiła się główka, a jej mąż sprawdził, czy synek nie miał pępowiny wokół szyjki – kiedy zaś malec pojawił się w objęciach wilkołaka, cała sytuacja doznała wręcz mistycznego wydźwięku. Magia istniała i wcale nie można się jej było nauczyć w Hogwarcie – tkwiła ona w miłości i cudzie narodzin.
    — Chryste… – sapnęła oszołomiona, po czym zaśmiała się perliście, kiedy jej ukochany mocniej przycisnął do siebie delikatnego Alexa; dobrze, że zaklęciami zadbał o odpowiednią temperaturę w sypialni, dzięki czemu nie musieli się martwić o ewentualne wyziębienie malucha. Vera mogła więc podziwiać swoich chłopców w całkowitym oniemieniu z zachwytu. – Boże, jesteście piękni… – załkała moment później; chociaż wciąż rwało ją dosłownie wszystko, to płakała wyrażając swoje wzruszenie. Milczała dość długo, aby dopiero po chwili szepnąć: – Też miałeś w tym swój udział, wiesz? – Referowała rzecz jasna do aktu powołania na świat tej wspaniałej istotki, która chwilę później wylądowała na jej piersiach. – Cześć, kruszynko, to ja, twoja mama – wyszeptała, przetarła kciukiem jego czółko, po czym musnęła go w niej; malec jeszcze raz zakwilił, a następnie natychmiast odnalazł drogę do jej pełnych, nabrzmiałych od pokarmu, acz nieco szczypiących piersi. – Straszny głodomór, jak tatuś! – Skwitowała wesoło, odchylając głowę do tyłu; musiała jakoś się wentylować, co wcale proste nie było, zważywszy na jej skrajne wyczerpanie, w którym nawet nie wiedziała, jaki jest dzień, miesiąc, czy godzina. Była jednak pewna, że dokonała niemożliwego. – Mamy syna – powtórzyła słabiutko po swoim partnerze, uśmiechając się blado i krzywiąc się na kolejne skurcze. – Daj mi chwilę i zawołaj babcię, ona zajmie się mną – akurat nie chciała, aby był przy ostatniej fazie porodu – a ty się zajmiesz malutkim Alexandrem Thomasem – wyszeptała niepomiernie wręcz dumna: z siebie, że się jej udało i z tego, że ponownie stworzyli coś perfekcyjnego. Zerknęła na byłego profesora ONMS. – Hej… jesteś ze mną, czy się gdzieś uciekłeś? – Zakpiła: siedział, jak zahipnotyzowany.

    jeszcze nieco niedowierzająca (jak ja po wczoraj, lol…) VERA, która niedługo będzie szalała z radości (jak ja, również-też), także miejcie się na baczności, bo kocha mocno

    OdpowiedzUsuń
  13. — No mówię, przecież: zaradny, jak tatuś – zaśmiała się słodko Vereena, przyglądając się, jak malec łakomie ssie jej pierś, wtulony w jej wymęczone, drżące od wysiłku, ale i od emocji, na szczęście już tych pozytywnych, opierających się głownie na euforii, że Alexander Thomas jest już w jej ramionach oraz z dumy, że sobie poradziła, ciało. Przekręciła lekko bladą twarz z czerwonymi policzkami, uśmiechając się do Connora szeroko; nie był to może jej najpiękniejszy uśmiech, bowiem w jej fiołkowych oczach odbijało się skrajne wręcz wyczerpanie, ale ten gest był szczery i wyrażał więcej, niż jakiekolwiek słowa: naprawdę była niesamowicie wręcz szczęśliwa i nikt ani nic nie mogło jej tego zburzyć. Dlatego też, niemalże z nabożna czcią, raz jeszcze powtórzyła: – Mamy – oczywiście, referowała do tego, że posiadają syna. Następnie wzięła głęboki oddech i chociaż nadal była dość mocno skołowana, zdecydowała się zasugerować kilka rozwiązań na najbliższy czas, które liczyła, przypadną do gustu jej ukochanemu, bo jej miały dać odrobinę prywatności, a jemu natomiast: chwilę sam na sam z chłopcem. Wiedziała, co prawda, że pewnie nie chce jej zostawiać, ale to był czas, aby się wycofał. – Och, kochanie… – zaśmiała się jednak i pokręciła z niedowierzaniem głową, kiedy mężczyzna dzielił się przemyśleniami.
    Cóż, niewątpliwe i dla niej cała ta sytuacja była lekko abstrakcyjna i nie do końca pojęta, ale równie piękna – w swojej cudowności nawet nieco przytłaczająca, ale wciąż zachwycająca i widać było to po mało rozgarniętych, acz pełnych radości, minach państwa Greyback, którzy mogli po miesiącach wyczekiwania, tygodniach gadania do brzuszka i godzinach cierpienia oraz strachu w końcu tulić swojego potomka. Co było zaś tylko piękniejsze – sami mogli sobie gratulować, bo przeszli przez cały proces porodu samodzielnie, bez niczyjej pomocy, radząc sobie, jak się wydawało, świetnie, o czym świadczyło chociażby to, że wilkołak przypomniał sobie o odcinaniu pępowiny oraz innych zabiegach „wokół-noworodkowych”, do których był przygotowany nie tylko mentalnie, ale także dzięki narzędziom, które zakupili tygodnie wcześniej, specjalnie na tę okoliczność.
    — Tak, skarbie, tak będzie lepiej – w kwestii jednak chwili intymności była całkowicie nieugięta, dlatego też delikatnie przekazała mu synka, owiniętego już w błękitny kocyk w chmurki. – Wyglądacie cudownie – szepnęła jeszcze oczarowana, po czym słabym, blady, ale jednocześnie wesołym, uśmiechem, powitała swoją babcię, która kilkanaście kolejnych minut trwała przy niej, gdy jej organizm pozbywał się łożyska, co niestety było równie mocno bolesne, co rodzenie dziecka, chociaż mógł to być wynik wyczerpania. Na szczęście, trwało znacznie krócej. Przy okazji, była bardzo wdzięczna pani Rochefort za to, że zachowała spokój i się tak dobrze nią zajęła, nawet leciutko obmywając i przykrywając prześcieradłem; wiedziała, że cięższe rzeczy, takie jak kołdra, mogłyby być bardzo nieprzyjemne na drażliwej, wrażliwej skórze pół-wilii. – Oo, są i oni – jęknęła radośnie, kiedy mąż wraz z Alexem opuścili łazienkę; wówczas też Roselyn seniorka udała się do sąsiedniego pokoju, do Thomasa i prawnuczki, aby powoli budzić Roselyn Irisbeth i przygotować ją na spotkanie z braciszkiem. W tym czasie Vera mogła się zachwycać swoimi mężczyznami. – Co? – Oczarowana, w pierwszej chwili nie zrozumiała słów wilkołaka. Zmarszczyła zabawnie brwi. – O czym ty… co… c-co… – jakby dochodziło d niej, ale wyjątkowo zwolnionym tempie i tak naprawdę dopiero w momencie, w którym synek wylądował na jej odkrytych piersiach i spostrzegła gałązkę bzu, pojęła, do czego referuje pan domu. – Cholera… – sapnęła zszokowana i zamrugała powiekami. – Och… ojej… – rozpłakała się ze wzruszenia i zachwytu. – Taki prezent mamusi zrobiłeś, co? Taki śliczny… och, o Boże… Chryste panie, dziękuję, malutki… – zasypała jego czółko pocałunkami. – Tobie też – szepnęła do męża.

    nie bardzo ogarniająca, ile Szczepcia na nią spłynęło, VERA

    OdpowiedzUsuń
  14. — Nie mogę w to uwierzyć… – szeptała niczym mantrę, cały czas całkowicie zszokowana Vereena, rzeczywiście nie potrafiąc swoim zmęczonym umysłem objąć tego, co się stało: czy raczej, wiedziała, że właśnie urodziła Alexandra Thomasa, trzynastego grudnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku, w dniu swoich dwudziestych siódmych urodzin, ale zwyczajnie ta wiadomość była tak piękna, że zdawała się kompletnie niemożliwa. Owszem, przecież Connorowi również w udziale przypadł tai zaszczyt, ponad pięć lat wcześniej, kiedy to witając na świecie Roselyn Irisbeth, okazało się, że sprezentowała się mu siedemnastego marca, w chwili, w której kończył czterdziesty czwarty rok swojego istnienia. Chyba jednak w obu przypadkach musiało minąć trochę czasu, aby pielęgniarka przyswoiła do siebie tę myśl i ją w pełni zaakceptowała pod względem jej samego istnienia, bo akceptacja jako taka nie była potrzebna. – Malutki, słodki, kochany prezent – wyszeptała więc, opuszkiem palca przesuwając po policzku chłopczyka i śmiejąc się, kiedy ten mlaskał. Był idealny, jak jego siostrzyczka ojciec, któremu wyjątkowo mocno była wdzięczna za wszystko. – Uważaj, bo jeszcze kiedyś to wykorzystam… – zaśmiała się wymownie, referują do ewentualnego powiększenia rodziny, której wizja jakoś dziwnie się w niej formowała.
    Następnie moment milczała, po prostu na niego patrząc, aby ostatecznie stwierdzić, że ona i ich synek kochają tego wielkoluda mocniej – jej szept był zaś pełen ciepła i oddania. W czasie swojej wypowiedzi, również szczerzyła się – tropem ukochanego – jak szalona, kiedy wyznawali sobie miłość; w tym czasie spokoju oraz intymności: w momencie, w którym dwoje ludzi, którzy nie mogli bez siebie żyć, podziwiało perfekcyjny owoc, będący dowodem potężnej więzi, jaka ich łączyła. Do tego obrazka brakowało więc tylko pewnej słodkiej królewny, która uważnie chłonęła informacje przekazywane przez babcię, mówiącej, jak powinna zachowywać się w obecności swojego malutkiego braciszka – łatwiej jednak było słuchać, niż zrobić i ostatecznie dziewczynka, pełna ekscytacji i tęsknoty za mamusią i tatusiem, rzuciła się do rodzicielskiej sypialni, zaspana, ale z szerokim uśmiechem na ustach.
    — O, dzień dobry, kochanie – powitała ją jednak z uśmiechem Vera, ufając jej tak mocno, że nie wykonała żadnego histerycznego, nerwowego ruchu, aby chronić siebie, czy małego Alexa, bo wiedziała, że Rosie nie zrobi nikomu krzywdy. – No podejdź bliżej… niech tata posadzi cię obok mnie – namawiała ją zaś chwilę później, kiedy dziewczynka wpatrywała się w chłopczyka zaskoczona i nieco przerażona. – Hej, nie martw się, wszystko dobrze, chodź – przekonywała cały czas, łagodnie, młoda matka, zerkając od czasu do czasu na oczarowanych Rochefortów, stojących w progu sypialni. – Ty byłaś jeszcze mniejsza, ale na pewno mniej czerwona – skwitowała następnie, po tym, jak już uspokoiła swój wesoły śmiech; objęła jednym ramieniem córkę, aby ta mogła patrzeć na nowy „nabytek” na Trenwith. – Tak, wszystko dobrze – musnęła ją w czubek ciemnej główki, wzruszona postawą, jaką reprezentowała. – Zadzwonimy, ale jest jeszcze bardzo rano, także zrobimy to troszkę później: jak chwilę odpocznę i coś zjemy, co? – Stuknęła ją w nosek, aby po jej kolejnym pytaniu-zagwozdce zerknąć na męża. – Czyń honory – poprosiła i wówczas mężczyzna stał, podszedł do starszego małżeństwa i podprowadził ich do łóżka, kiedy leżała jego żona, z kilkunastominutowym dzieckiem. Poprawiła go sobie w objęciach tak, aby każdy mógł go podziwiać. – Poznajcie Alexandra – posłała uśmiech babcia, która natychmiast wybuchła płaczem na wspomnienie pierwszego męża, ale były to łzy pełne zachwytu – Thomasa – spojrzała na dziadka; do kobiety dołączył po chwili i on. Całkowicie wzruszony i niemogący wydusić z siebie słowa. – Alexandra Thomasa Greybacka – uściśliła, oczarowana reakcjami dziadków i pomysłem ukochanego, aby trzymać to w tajemnicy do dnia porodu.

    bardzo zadowolona, chociaż obolała, to pełna spokoju i miłości, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  15. Na pewno pani Rochefort od początku chciała pytać, jak jej prawnuk ma na imię – owa zagwozdka kręciła się w jej głowie, jak szalona i ledwo powstrzymywała się od wypalenia. Robiła to jednak tylko i wyłącznie dlatego, że Vereena i Connor już dawno zapowiedzieli, że nie podzielą się tą informacja – wykręcali się zaś na różne sposoby: od żartobliwych uwag, jakoby zapomnieli, poprzez to, że jeszcze nie ustalili, a skończywszy na tym, że nie chcą zapeszać i dopiero jak wezmą swojego synka w objęcia, to ustalą, jak powinno się do niego zwracać. Cóż, jedno było pewna – musiało im bardzo zależeć na tajemnicy, bo nawet Roselyn Irisbeth nie miała pojęcia, jaki będzie finalny efekt doboru odpowiedniego imienia dla jej braciszka – sama nazywała go imiona królewiczów z bajek Dinsey’a, szczególnie upodobawszy sobie, z niewiadomych przyczyn, Febusa z „Dzwonnika z Notre Dame” – a babcia nierzadko próbowała małą podpytać. Chociaż więc zżerała ją ciekawość, to ta zeszła na dalszy plan, kiedy ze wzruszeniem odkryła, że jej wnuczka potrzebuje jej pomocy: j e j , nikogo innego, aby móc w spokoju zakończyć etap porodu swojego dziecka. Wówczas skupiła się tylko na tym, oczywiście zachowując w pamięci nierozwikłany sekret , który od czasu do czasu do niej wracał – działo się jednak zbyt wiele wokół, aby mogła się temu poświęcić, toteż ostatecznie została wyprzedzona przez słodką pięciolatkę, zapatrzoną w soją mamusię oraz jej rodziców, którzy postanowili ostatecznie wyznać, co zgotowali. Trzeba natomiast było przyznać – zgotowali naprawdę wiele, bo Roselyn seniorka chyba nawet w dniu swego ślubu nie była aż tak wzruszona, podobnie zresztą jak Thomas, który próbował dzielnie ukrywać łzy, ale podłapawszy spojrzenie byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, przestał się powstrzymywać; zrozumiał, że nawet najsilniejsi mężczyźni, o żelaznych mięśniach, wytatuowani i pełni blizn, płaczą, więc on tym bardziej może. Na moment więc w sypialni na Trenwith zapanowała iście podniosła atmosfera, w której zgromadzeni przetrawiali wspaniałą i piękną informację, jaką właśnie usłyszeli. Najszybciej, oczywiście, doszła do siebie córeczka państwa domu.
    — Właśnie tak, księżniczko: Alex – przytaknęła wesoło pół-wila. – Nasz malutki Alex… – dodała, całując chłopczyka w czółko; ten poruszył się niespokojnie, ale nie obudził się na szczęście: niesamowite, że jego ojciec tak sprawnie nad nim zapanował i zajął się nim, dbając o jego czystość oraz komfort, a także komfort wszystkich znajdujących się na farmie, bo jednakowoż płacz noworodka nie należał do najbardziej przyjemnych i relaksujących, szczególnie dla kobiety, która przeszła przez długie godziny męki, dźwięków świata. – Chcieliśmy, aby nasz syn wyrósł na mądrego, silnego i dobrego mężczyznę: tak jak nasi dziadkowie – dodała jeszcze do wypowiedzi męża, po czym zapadła się głębiej w poduszkach; niestety, chociaż szczęście w niej pulsowało, to walczyło ono z przejmującym bólem całego ciała. Zanim jednak tak na dobre mogła się zrelaksować, chciała spędzić jak najwięcej czasu z bliskimi, przez co nim się obejrzeli, dochodziła już ósma. Wówczas też jej ukochany zapowiedział, że czas zrobić śniadanie, co było pretekstem, aby otrzymać chwilę spokoju. W związku z tym, przeniósł śpiącą, wyczerpaną emocjami, Rosie jeszcze na chwilę do jej pokoiku, Rochefortowie, wciąż oszołomieniu i nieco zapominalscy w kwestii trzynastego grudnia, zeszli do kuchni, a nagle w ich łazience Greybacków znalazła się przepiękna kołyska, którą stworzył dla ich córeczki. To był znak, że zaraz zajmie się troskliwie i czule Vera, aby ta miała szansę odpoczynku. – O wszystkim myślisz – skwitowała, kiedy najpierw delikatnie ułożył Alexandra Thomasa w jego małym królestwie, a jej postanowił pomóc wstać. – Och… ojej… – sapnęła dość mocno cierpiąca, wciągając głośno powietrze w płuca. – Przepraszam… powoli – sapnęła, blednąc gwałtownie.

    bardzo osłabiona i strasznie obolała VERA, z którą nie jest dobrze…

    OdpowiedzUsuń
  16. Absolutnie, nie można się było dziwić, że z Vereeną generalnie nie jest najlepiej – w końcu, jakby nie patrzeć, przez niemal dwa dni musiała walczyć ze słabościami swojego drobnego organizmu i przesuwać granice wytrzymałości coraz dalej; musiała radzić sobie ze zmęczeniem, rwaniem w lędźwiach i niekomfortowym uciskiem w podbrzuszu, aby na koniec przeć z całych swych, niestety, wówczas już bardzo wątłych sił i wypchać ze swojego rozrywanego, zdawałoby się wówczas, ciała, relatywnie dużego Alexandra Thomasa: silnego, acz ruchliwego i naprawdę sporego, chociaż dla swoich rodziców nie tylko najpiękniejszego, ale również maleńkiego i wyczekiwanego synka, który kompletnie zawładnął ich sercami. Rzecz jasna, wszystko było warte tego finalnego momentu, w którym Connor – jej cudowny, wspaniały mąż, któremu nie wiedziała, jak ma dziękować za wszystko, co zrobił – przytulił tego drobnego chłopca do swojego szerokiego torsu, trzymając go w swoich wielkich i umięśnionych objęciach. Wszystko więc skończyło się naprawdę dobrze, chociaż dla pół-wili niesamowicie wręcz wyczerpująco – na tyle mocno, że kiedy nie musiała się skupiać na tym, aby zająć się noworodkiem, czy Roselyn Irisbeth, która przysnęła na jej ramieniu, toteż w momencie, w którym emocje opadły: poczuła, jak ogarnia ją skrajne wycieńczenie, która zwalało ją dosłownie z nóg. Wtedy w pełni zrozumiała, przez co przeszła i jak bardzo było z nią źle – pojęła, że cierpi równie mocno, jak w czasie samego procesu wydawania na świat dziecka, na co wpływ pewnie miało to, że chciało się jej jeść, chociaż wiedziała, że nic nie przełknie; to, że chciało jej się spać, chociaż wiedziała, że od emocji nie zaśnie; to, że po prostu jej hormony wciąż szalały, jak opętane, a ona powinna była się już dawno umyć.
    — N-nie… nie, nic się nie stało… – wybąkała jednak, kiedy jej ukochany zaczął ją przepraszać, że rzekomo sprawił jej ból; nie była to przecież jego wina, że cierpiała i nie mogła się tak szybko, jakby chciała, się zregenerować. – Tak, powoli – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i z olbrzymim trudem, podciągając się na jego ręce i będąc podpierana jego silnym ramieniem, najpierw usiadła, krzywiąc się nieładnie, po czym pozwoliła się wziąć na ręce, doskonale wiedząc, że sama nie dałaby rady dojść do łazienki. Następnie została włożona do wody z odpowiednią temperaturą, kuląc się w wannie i próbując zakryć jak najwięcej swojego ciała, chociaż nie bardzo wiedziała, z jakiego powodu tak się dzieje. Ot, po prostu źle się czuła psychicznie i fizycznie. Jęknęła przeciągle, wzdychając głęboko i pomimo wszelkich wątpliwości, ostatecznie dała szansę ukochanemu zajęcia się nią i delikatnego obmycia jej gąbką. – Wszystko mnie boli – przyznała wtedy bez ogródek, gdy zapytał, jak się czuję. – Jestem szczęśliwa – posłała mu ciepłe spojrzenie i szczery uśmiech – ale boli – przełknęła głośno ślinę. – Słowem: bywało lepiej – wciągnęła powietrze w płuca ze świstem i oparła się o brzeg wanny, przymykając powieki i starając się unormować oddech oraz bicie serca. Zadrżała gwałtownie i jeszcze mocniej zbladła; dostała gorączki, co jednocześnie było dobrym i złym znakiem: dobrym, bo oznaczało, że jej organizm walczył ze słabością, a złym, bo kilka następnych godzin miało ją jeszcze mocniej wymęczyć. – Och… ojej, chyba mi trochę niedobrze… – wyjęczała nagle. – Nie dotykaj – sapnęła; struktura gąbki była nagle dla niej wyjątkowo nieprzyjemna. – Boli – nagle usiadła i chudymi ramionami objęła pełne, piekące piersi. – Przepraszam… jestem ch-chyba… chyba zmęczona… – wyszeptała.

    pełna skruchy, ale faktycznie w nienajlepszym stanie VERKA, która trzyma w ryzach świadomość, że musi być silna dla swoich wilczków

    OdpowiedzUsuń
  17. Jakkolwiek bardzo Vereena chciałaby wiedzieć, co tak właściwie się z nią działo – nie potrafiła tego dookreślić, a samo zmęczenie nie było przecież wystarczająco dobrym wyjaśnieniem na jej beznadziejny stan: stan, w którym ledwo chwytała oddech i drżała od bólu, wyczerpania i gorączki. Nie było to normalne i raczej się nie zdarzało – cholera, kobiety w średniowieczu umierały na gorączkę poporodową, ale nie w dwudziestym pierwszym wieku, a szczególnie nie czarownice, które po ręką miały różne eliksiry i zaklęcia wzmacniające! Oczywiście, jej myślenie było kompletną bzdurą, bowiem w rzeczywistości takie sytuacji się zdarzały dość często, w obu światach – tym magicznym, jak i tym mugolskim; w jednym tak naprawdę nie było odpowiednich specyfików, bo każdy przypadek był indywidualny i nim doszło się do wniosku, co jest odpowiednie, nierzadko pacjentka odchodziła z tego świata, a w tym drugim: lekarze niekiedy zaniedbywali swoje obowiązki, albo zwyczajnie szwankowały pełne chemii leki lub aparatura, na której się opierano. Także wstyd, że jest słaba, był kompletną abstrakcją, która nie powinna mieć miejsca, ba!, powinna była się w tamtej chwili, tak naprawdę, martwić, czy nie lepiej byłoby ruszyć do Świętego Munga, albo chociaż zadzwonić po doktora Cartera z Boscastle, bo podniesiona temperatura, tak mocno, po wydaniu na świat dziecka nie wróżyła niczego dobrego. Zamiast jednak tego, pielęgniarka wolała kryć swoje obolałe ciało, jakby było, Bóg jeden raczył wiedzieć, jak nieatrakcyjne, mimo ze jej ukochany zawsze jej powtarzał – i mówił prawdę – że dla niego jest piękna, niezależnie od wszystkiego – szczególnie w chwili, w której podejmuje wysiłek ofiarowania mu potomka. Szkoda, że nie mogła raz w życiu poświęcić się tylko sobie.
    — N-nie… nie przepraszam… przepraszam, skarbie – błagała więc o wybaczenie już chwilę później, kiedy zorientowała się, że najpewniej swoim podejściem skrzywdziła męża, odmawiając mu możliwości mycia jej. – Nie o to chodzi… p-po prostu jest mi źle… – ni z tego ni z owego, na co pewnie wpływ miały emocje oraz hormony, jakie w niej buzowały, zwyczajnie się żałośnie rozkleiła, nie mogąc chwycić oddechu. – M-może dłonią będzie lepiej? – Zasugerowała nieśmiało, ale to niewiele się zmieniło: każdy dotyk parzył jej skórę nieprzyjemnie. Następnie zamilka i przypominała trochę szmacianką lalkę, którą trzeba podtrzymywać, aby się nie przewróciła i z którą można zrobić dosłownie wszystko: sytuacja nie malowała się najlepiej, zwłaszcza, że musieli się zająć dopiero co narodzonym Alexandrem Thomasem, ale także Roselyn Irisbeth, której nie mieli prawa pod żadnym pozorem zaniedbać. – Nie jesteś zły? – Upewniła się więc mało przytomnie, uśmiechając się blado. – Dziękuję… jesteś najlepszy… – chciała go chwycić za rękę, ale nie miała siły. To on więc musiał ją wynieść z wanny, wytrzeć, znosić jej jęki, gdy wszystko ją rwało, a następnie zaniósł do pokoju, gdzie delikatnie ułożył na łóżku. – Sama powinnam sprzątać… – jej uwadze nie umknął porządek w sypialni. – Alex… och… Alex… – wysapała nagle, rozglądając się w panice; dobrze, że wilkołak szybko zareagował. – Trzymaj go – porosiła, kiedy wróciła z zawiniątkiem i ponownie przysiadł na skraju materaca. – Pięknie wyglądacie – szepnęła i z trudem chwyciła aparat: tak jak on zrobił jej parę zdjęć wcześniej, ona zrobiła mu w tamtej chwili. Jej skupienie nie trwało jednak długo. – M-mam… mam gorączkę? – Wybąkała oszołomiona. – Niemożliwe… – dodała, ale po chwili wsłuchiwania się w swoje ciało, musiała przyznać mu rację. Zamiast jednak wziąć się do pracy i zwalczać osłabienie, czy chorobę lub cokolwiek innego to było: wpadła w histerię. – Jestem beznadziejna! – Zachowywała się, jakby nie słyszała jego cudownych słów. Chwilę po prostu szlochała, żałośnie zawodząc, zanim nagle nie przestała i nie burknęła: – Chryste, przepraszam – spojrzała na niego ze skruchą. – Nie… nic jeść ani pić… bądźcie przy mnie – błagała.

    bardzo smutna, bardzo obolała i bardzo emocjonalnie rozbita, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  18. Oczywiście, nie można było absolutnie spierać z tym, że Vereena nierzadko całkowicie przesadzała, jeśli chodziło o jej podejście do spraw związanych z porządkami w domu, szczególnie jeśli to ona bałaganiła – nawet jeśli owy bałagan wynikał z tego, że wydawała na świat malutkiego, silnego i ruchliwego Alexandra Thomasa. Miała bowiem coś dziwnego zakodowanego w swojej srebrnej głowie, co mówiło jej, że jeśli sama nie posprząta po sobie – niezależnie, czy walczyła z silnymi skurczami i wypychaniem na ten świat dziecka, czy też nie – to będzie to oznaką jej beznadziejnej słabości, a to natomiast było przeświadczenie, którego bała się i nienawidziła równie mocno, co gapienia się innych ludzi; miała cholerne dwadzieścia siedem lat – co także nie dotarło do niej w pełni, może przez fakt emocji, może przez fakt zmęczenia, a może przez fakt, że jej bliscy postanowili poczekać do uroczystego obiady w zasypywaniu jej upominkami i nie miała namacalnego dowodu, że oto nastał trzynasty grudnia: nie mieli kalendarza w sypialni. Słowem: niewątpliwie Connor miewał ze swoją szaloną żoną krzyż pański – naprawdę potrafiła doprowadzić do szaleństwa swoim rozumowaniem i pojmowaniem świata, szczególnie wtedy, gdy buzowały w niej hormony, a więc całkowicie skrajne uczucia. Te natomiast zaczynały się na potężnej euforii – gdy widziała swojego męża z ich synkiem i myślała o słodkiej Roselyn Irisbeth oraz Rochefortach czekających na odpowiedni moment do odwiedzin na dole, będących cichymi aniołami stróżami na Trenwith – płynnie przechodziły we wściekłość na samą siebie – za to, że nie była w stanie być dotykana nawet gąbką ani sama wstać, czy załatwiać spraw wokół siebie i musiała polegać na ukochanym, co sprowadzało się do oceny sytuacji, jakoby wykorzystywała go – a kończyły się na mieszance wstydu i żalu ze szczyptą radości, co całkowicie wytrącało ją z równowagi i prowadziło do przedziwnych ocen i słów, które absolutnie nie pasowały do sytuacji. Wynikały one jednak także z wysokiej gorączki, która ją trawiła, także nie do końca było można ją oskarżać o złe intencje, bo nad sobą nie panowała – tak jak nie panowała nad swoimi wątłymi ramionami, którymi bała się przytulić noworodka.
    — Przepraszam, nie daje sobie rady – dodała w związku z tym, jeszcze mocniej rozbita, starając się opanować wybuchu szlochu, które kompletnie nie były w tamtej chwili im potrzebne. Kojący głos męża jednak naprawdę jej pomagał, przez co ostatecznie spojrzała na swoich chłopców i zachwyciła się raz jeszcze. – Jesteście piękni – przyznała pełna radości, mimo że wyczerpana. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, po czym pozwoliła, aby jej ołowiane powieki się zamknęły: chwilę z nimi walczyła, ale ponownie wilkołak namówił ją sobie, aby odpuściła sobie ciągłe ścieranie się z potrzebami swojego organizmu, tylko się im poddała. Dlatego też, kiedy ułożył ich chłopczyka po środku łóżka, a sam zajął miejsce po drugiej stronie, Vera z trudem przewróciła się na bok, jęcząc przy tym z bólu i zerknęła na nich raz jeszcze oczarowana. Ułożyła dłoń na brzuszku noworodka. – Wszystko jest w porządku, masz rację… – wyszeptała i odetchnęła głęboko. – M-może… może faktycznie odpocznę… – ledwo to powiedziawszy, już zasnęła: tylko jej podświadomość zakodowała, że powinna to zrobić dla swoich bliskich, co zresztą chętnie uczyniła. Problem w tym, że nie spała dobrze, śniąc jakieś koszmary, spowodowane wysoką temperaturą i obudziła się już po nieco ponad godzinie, z wilkołakiem wiszącym nad jej twarzą. – C-co… co się s-stało? – Nie wiedziała, że się mocno rzucała i mogła zrobić krzywdę nie tylko Alexowi, który był trzymany jedną dłonią przez ojca, przyciśnięty do jego silnego, nagiego torsu, ale i sobie. Krzyczała także jakieś niepojęte rzeczy, co było wynikiem jej wyimaginowanej walki z nienawidzącą ją Chloe, zazdrosnym do granic możliwości Uxbalem, wściekłą i urażoną Gerladine oraz swoją własną, okrutną matką. – C-co… co jest… – przełknęła ślinę.

    niemająca pojęcia się dzieje, przejęta i otumaniona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  19. Czuła się okropnie. Nie tylko z powodu wysokiej gorączki, która trawiła jej ciało, ale także dlatego, że była tak bardzo słaba – jedyne więc, o czym Vereena była w stanie marzyć, to zakopanie się gdzieś głęboko pod ziemią i ukrycie się ze wstydu, bo przecież nie tak ten dzień miał wyglądać: moment narodzin Alexandra Thomasa nie tylko sam w sobie powinien być cudowny, ale również to, co działo się wokół niego, a skoro nie poradziła sobie do końca z duszeniem w sobie bólu, to liczyła, że chociaż wtedy, gdy wyda na świat wyczekiwanego potomka, będzie lepiej. Jak się niestety okazywało – nie było. Podniesiona temperatura trawiła jej drobne, umęczone ciałko i zsyłała chore wizje do jej wyczerpanego umysłu, który zamiast podczas snu zaznać odpowiedniego relaksu, musiał walczyć z koszmarami sennymi, dotyczącymi jej największych demonów. Co gorsza, tak naprawdę nie było pewnym, jak powinni się zachować – w tym również zrozpaczony Connor, który próbował jej pomóc: z jednej strony powinna wziąć jakich odpowiedni eliksir magicznym lub zwykły, mugolski lek, ale z drugiej pojawiało się w takim momencie niebezpieczeństwo, że nieodpowiednie, czy też chemiczne, substancje dostaną się do jej mleka, a wówczas zaczną oddziaływać na ich słodkiego synka. To było coś, do czego nie mogli dopuścić i niezależnie od wszystkiego – pół-wila miała się temu sprzeciwiać, co jednakowoż prowadziła do patowej sytuacji, w której miała się zamartwiać równie mocno, co wilkołak, który starał się jej pomóc. Nie wiedzieli jednak, że tak naprawdę ostatecznie szybko stanie na nogi, dzięki temu że w czasie porodu dochodzi do wymieszania krwi matki oraz dziecka i chociaż matka w tym wypadku była słaba, to dziecko nosiło w sobie silne geny, dzięki którym Verze miało się polepszyć; szkoda jedynie, że musiało być to okraszone paroma godzinami gorączki, podczas których jej organizm starał się sobie poradzić z tym, co się wydarzyło. Musiało to trwać i pewnie, gdyby Greybackowie mieli tego pełną świadomość – żadne z nich nie denerwowałoby się tak bardzo i nie zaczęłoby snuć najczarniejszych scenariuszy związanych z przyszłością; cóż, niewątpliwie pielęgniarka nie wyglądał ani trochę dobrze i sprawnie.
    — C-co… – nie konweniowała także w odpowiedni sposób i kiedy jej ukochany mówił, że się obudziła, ona patrzyła na niego szklanymi, pustymi tęczówkami, kompletnie nie nadążając za jego słowami. – Zły sen… tak… zły sen… – przymknęła ołowiane powieki, nie mając sił z nimi walczyć. – Nie czuję się – wyburczała mało przytomnie; nie było jej stać na odpowiadanie więcej, niż monosylabami. Kiedy więc ją zagaił, była jedynie w stanie mruknąć: – Mhm…? – I tym samym dać znać, że j e s z c z e jest. – Dobrze… nie jest dobrze… – wycharczała; miała suche gardło, spierzchnięte usta, a jej członki zdawały się nie należeć do niej i zapadały się w miękkiej pościeli. Nie minęła przez to chwila, a znowu spała: czy raczej straciła przytomność; gorączka się utrzymywała, o czym świadczył jej nierówny oddech, czerwone policzki i pot na czole. Nie trwało jednak długo, aż sen faktycznie okazał się być zbawienny i, dzięki Bogu, tym razem nie niósł ze sobą koszmarów. Cały proces zdawał się zmieniać w zastraszającym tempie, jak za dotknięciem magicznej różdżki i po kolejnej godzinie, kiedy otworzyła oczy, miała wrażenie, że wróciła do żywych. – C-co do… c-co… – wydukała oszołomiona swoim odkryciem i tym, ze chociaż wciąż niesamowicie bolą ją plecy, biodra i brzuch, co było logiczne po porodzie, może usiąść i wie, co się wokół niej dzieje. – Oj, moi śliczni – jęknęła nawet, dostrzegając, jak jej małżonek drzemie oparty o wezgłowie łóżka z ich synkiem na torsie: pewnie nie miał być zadowolony, że przegrał z wyczerpaniem; była osłabiona, ale „ot tak”, zwyczajnie, temperatura jej ciała spadła. – Chodź, maleńki, lepiej, żeby tatuś się nie obudził od twojego krzyku… – próbowała przejąć chłopca. – Och, przepraszam, nie chciałam! – Jęknęła, gdy Connor otworzył zaspane oko.

    jakby nowonarodzona, szczęśliwa, chociaż słaba, VERA

    OdpowiedzUsuń
  20. To, co się wydarzyło, było kompletnie niepojęte. Oto w jednej chwili Vereena wyglądała tak, jakby zaraz miała wyzionąć ducha – trawiona przez gorączkę, skrajnie wyczerpana i okrutnie cierpiąca z powodu ciężkiego powodu – a w drugiej: temperatura jej obolałego i niestety wciąż słabego, ale na pewno nieznajdującego się na skraju śmierci, ciałka, normowała się, a na jej twarz, chociaż ewidentnie wymagającą wypoczynku, wracała kolory, a do zaspanych, acz radosnych, fiołkowych tęczówek, radość. Całkiem zresztą logiczna i normalna w momencie, w którym mogła podziwiać – swojego wspaniałego i zawsze ją wspierającego, troskliwego – Connora z ich maleńkim, mającym niespełna trzy godzinki, Alexandrem Thomasem wtulonym w jego silny, szorki tors; Chryste, jakże oni byli piękni! Niczym więc zaskakującym nie był fakt, że ostatecznie uśmiechała się szeroko.
    — To ja – przytaknęła dlatego też spokojnie i wesoło, spoglądając na swoich chłopców, jak na ósmy cud świata. – Nie, już wszystko dobrze – pogładziła męża po zarośniętym policzku. – Przepraszam – dodała ze skruchą: przepraszała za nerwowość, którą wprowadziła, jak i za fakt, że go obudziła. Odetchnęła głęboko i delikatnie przejęła ich synka do siebie; dobrze zrobiła, bo malec chwilę później zaczął się niespokojnie ruszać, poszukując matczynej piersi, co najpewniej miało się zakończyć zmianą pieluszki. – No, no, już… – pomogła mu chwycić swój sutek, po czym ponownie wbiła baczne spojrzenie w jego wielkiego i dziwnie zszokowanego ojca. – Tak, miałeś rację – przytaknęła mu zaś chwilę później z wesołym śmiechem, kiedy przyglądała się jego euforycznemu zachowaniu. – Czuję się… dobrze. Naprawdę dobrze – powiedziała natomiast na koniec, szczerze i czule.
    Obydwoje byli świecie przekonani, że to właśnie odpoczynek zdziałał cuda – w końcu nie mogli przecież wiedzieć, że tak naprawdę powinni dziękować swojemu maluszkowi, który spokojnie się pożywiał. Niemniej jednak, nie roztkliwiali się nad tym zbyt mocno – jak to bywało w takich pełnych radości i spokoju momentach – tylko czerpali z tej chwili, jak najwięcej, ciesząc się po prostu, że czarne chmury zniknęły znad Trenwith. Było to o tyle ważne, bowiem trzynasty grudnia był nie tylko dniem, w których rodzina Greybacków wspaniale się powiększyła, ale także rocznicą dwudziestych siódmych urodzin pani domu, która nadal nie wyszła z szoku i nie pojmowała, że będzie dzieliła już zawsze ze swoim malutkim mężczyzną tę ważną datę. Im więcej jednak czasu mijało i mogła wrócić na spokojne tory, a nie walczyć z bólem, czy gorączką, tym więcej rzeczy do niej docierało.
    — Hej… Connor? – Zagaiła, w związku z tym, nagle wilkołaka, który objął ją delikatnie potężnym ramieniem i patrzył, jak Alexander Thomas ssie jej pierś. – Wiesz, że Rosie urodziła się tego samego dnia, co ty, a Alex tego samego dnia, co ja? – Zapytała i chociaż tak naprawdę oboje o tym świetnie wiedzieli, powiedzenie tego na głos, pomogło Verze przyswoić ową cudowną wiadomość w pełni do siebie. – Rozumiesz? – Nagle w jej fiołkowych tęczówkach zabłysły łzy wzruszenia. – Dzielimy dni urodzin z najbardziej perfekcyjnymi istotami na ziemi i… – urwała, słysząc na dole poruszenie: chociaż Rochefortowie próbowali być cicho, to kiedy do białego domu na klifach próbowała wtargnąć nieznana im kobieta, będąca położoną Clementine Johnson, głośno się postawili. – Co się dzieje? – Zapytała, czując, jak ogarnia ją chwilowa panika. – Idź sprawdź, proszę…

    trochę spłoszona, trochę nieogarniająca i trochę zmęczona VERKA, która jednak kocha, cieszy się i jest bardzo dumna

    OdpowiedzUsuń
  21. Trzeba było powiedzieć wprost, iż Vereena nieco przesadzała, jeśli chodziło o kwestie bezpieczeństwa swoich bliskich – szczególnie, kiedy buzowały w niej hormony kobiety, która wydała przed paroma godzinami na świat kruchego chłopczyka, którego należało chronić ze wszystkich swych sił. Niemniej jednak, z drugiej strony, nie można było się jej dziwić – to, co spotkało ją z Connorem z rąk innych, nierzadko paskudnych, ludzi nie zawsze było przyjemne, zwłaszcza gdy wspominało się Nottów, czy Saurasów, którzy wciąż czasem nawiedzali ją, jak tego dnia w czasie gorączki, w koszmarach i dręczyli ją. Dlatego też jednocześnie zbyt gwałtownie, a przy tym w sposób całkiem uzasadniony, zareagowała na dźwięki dochodzące z parteru białego domu na Trewnith, gdzie toczyła się ożywiona dyskusja, w której jedną ze stron byli zdumieni i chyba nieco spłoszeni państwo Rochefort – cóż, nie można było się im dziwić, bowiem faktycznie nikt ich nie powiadomił, bo też nikt nie mógł wiedzieć, ze jeszcze ktoś odwiedzie Greybacków; w końcu nawet ci zapomnieli o tym, że w teorii obok pół-wili, która wydawała na świat swojego potomka, miał być profesjonalista, co było i dobrym i złym podejściem: oto nie martwili się tam mocno, skupiając się na swoich zadaniach, ale także kompletnie nie brali pod uwagę badania syna.
    — Cooo? – Wydukała więc, całkowicie zszokowana, słysząc odpowiedź męża; nie chodziło jednak o to, że stwierdził fakt przybycia położonej ze Świętego Munga z takim stoickim spokojem i pewnością, bowiem znała jego niesamowite, wilcze zdolności, ale o to, że w ogóle pani Johnson się w końcu pojawiła, bo w końcu nie było z nią kontaktu ponad dwanaście godzin. Poczuła lekki żal do siebie, że całkowicie wypadło jej z głowy, że jej kruszynka powinna zostać poddana odpowiednim testom. – Clementine? Tutaj? – Z wrażenia uchyliła usta, po chwili jednak mając ochotę wyjątkowo kąśliwie skomentować, że pojawiła się bardzo rychło w czas. Zamiast jednak tego, raz jeszcze pogoniła ukochanego, który skradł jej i Alexandrowi Thomasowi pocałunek, po czym zszedł na dół, powitać ich mocno spóźnionego gościa. – Dobrze, że masz zdolnego tatę, bo z taką służbą zdrowia, to byśmy sobie nie dali rady, malutki – wyszeptała, na poły żartobliwie, na poły poważnie, po czym delikatnie otarła usteczka chłopczyka. Ten, zanim na piętrze pojawiła się przedstawicielka magicznych uzdrowicieli, zdążył znowu przysnąć, pomimo tego, ze ewidentnie miał pełną pieluszkę. – Jak zawsze w wielkim stylu, Cleo – zakpiła wesoło, widząc wymęczoną kobietę; resztki złości, jakie wobec niej żywiła po tym, co się stało, natychmiast minęły: szybko pojęła, że miała wyjątkowo trudną noc. Zresztą, Vera skutecznie została przekabacona pięknymi komplementami nad jej latoroślą. – Ano – poprawiła go dumnie w objęciach – zdecydowanie wdał się w tatusia – miał być przystojnym mężczyzną, ale jasny meszek na głowie świadczył, iż kolor włosów na pewno odziedziczył po matce. – Teraz dobrze, ale miałam chwilową gorączkę… nie wiem od czego, ale ścięło mnie na dwie godziny tak, że nie mogłam się ruszyć i nie, nie teraz nie mam – szybko odpowiedziała na szybkie pytania koleżanki po fachu. – Nie wiem, co się stało ani wtedy, ani teraz: było i nie ma… jestem zmęczona, ale czuję się znacznie lepiej – zakończyła, czekając na kolejne zagadnienia z długiej listy wywiadu. – Wiesz… boli mnie brzuch, plecy, biodra… Connor się mną zajął, ba!, on zajął się wszystkim: serio, zrobił dosłownie – nacisnęła z emfazą – wszystko – nie wiedziała, że stoi pod drzwiami – był tak dobry, wspaniały… poradził sobie sam – chwaliła go z miłością głosie. – Tylko dzięki niemu nic nam nie jest. – Powiedziała to z pełnym przekonaniem. – Dodawał mi sił, kąpał mnie, wspierał, cholera!, wiesz, jak cudownie powitał go na świecie? Nie wiem, jak on to robi, ale… ale gdyby nie on – pokręciła głową; głos jej drżał od wzruszenia i też przez nie oraz zachwyt nie była w stanie wydusić nic więcej.

    oczarowana swoim wilczkiem, zakochana po uszy, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  22. — Zdecydowanie już jestem w formie, nie ma się czym przejmować – oczywiście, jak przystało na Vereenę Greyback, ta wszystko próbowała zbagatelizować i uznać, że nic złego się nie stało: uwielbiała to robić zwłaszcza, i w zasadzie tylko, w stosunku do siebie, w kwestii swoich problemów oraz niedyspozycji, co było kompletną, niepotrzebną bzdurą, która mogła doprowadzić do jakiejś tragedii, bo nie wszystko, co spychała na dalszy plan, było katarem, czy kaszlem, a zdarzały się takie sytuacje, jak ta po porodzie Alexandra Thomasa, w której naprawdę nie było z nią w ogóle najlepiej. – Dla moich chłopców zawsze jestem w formie Clementine – dodała jeszcze, z pełnym przekonaniem, a w jej głosie brzmiała taka miłość oraz oddanie, że te zdawały się dosłownie rozsadzać farmę Trenwith swoją siłą; cóż, niewątpliwie szalała i za Connorem i za ich nowonarodzonym synkiem, które z dumą prezentowała położonej, jak i rzecz jasna za słodką Roselyn Irisbeth, która po raz pierwszy postanowiła pospać dłużej niż do ósmej rano, mając raczej w zwyczaju rozpoczynać dzień wcześnie: tym jednak razem wykończyły ją emocje. Ostatecznie zaś pół-wila zaśmiała się, trochę wesoło, trochę ironicznie, a na pewno nieco złowrogo i skwitowała: – Po moim trupie – referowała rzecz jasna do tego, czy kiedykolwiek pożyczy komukolwiek małżonka.
    Cały czas – niepomna tego, że on słyszy większość jej wypowiedzi, utrzymanej w konwencji samych, zasłużonych zresztą, superlatyw – wychwalała go, podczas gdy pani Johnson – spóźniona, acz dobrze tłumacząca się, a przy tym tak ciepła i miła, że nie sposób było się na nią złościć – badała najmłodszego członka rodziny dwudziestosiedmioletniej pielęgniarki, mimo że tak naprawdę był to jedynie komfort dla młodej matki. W rzeczywistości ta przecież sama mogła ocenić, czy coś było dobrze lub źle oraz w jakim stopniu odpowiednie lub nie – w końcu była wykwalifikowanym, świetnym pracownikiem medycznym i wspólnymi siłami z ukochanym weterynarzem powitała na świecie swoje drugie dziecko. Obecność przedstawicielki Świętego Munga była jedynie pewnością – była logiczną, chłodną i obiektywną oceną, nienacechowaną żadnymi emocjami, czy skrajnym zmęczeniem.
    — Och, wiem… wiem, co masz na myśli – przytaknęła zaś, kiedy temat zszedł na tatusiów-mięczaków: pamiętała zachowanie Felixa w czasie gdy Josephine wydawała na świat Jacoba Ivana; gdyby nie jego przyjaciel, niechybnie mężczyzna nie tylko nie wspomógłby żony, ale zwyczajnie uciekłby od tej sytuacji jak najdalej. – Z nikim się niczym nie dzielę, moja droga, w tym jednym względzie będę paskudną egoistką i zazdrośnicą – zaśmiała się, aby następnie się mocno zarumienić. – Oj, przestań – sarknęła zaś, kiedy usłyszała tyle wspaniałych komplementów za swój temat. – C-co… o czym ty… och, Connor – zerknęła na niego, niby to wściekle, ale tak naprawdę z miłością, kiedy ten wszedł do sypialni. – Słyszałeś, ha? – Pokręciła z niedowierzaniem głową, ale w sumie była szczęśliwa: zasługiwał jednak na znacznie więcej, niż na kilka słodkich słów od uziemionej w łóżku kobiety. – Nie ujmuj sobie, proszę – szybko wpadła mu w słowo. – Nie ujmuj, bo sam sobie to wszystko – podkreśliła – zawdzięczasz – nacisnęła i przekazała mu Alexa, poddając się mało przyjemnemu, acz koniecznemu badaniu. Na szczęście, położona potrafiła rozładować atmosferę i dumny tata mógł czynić honory względem wyjawiania imienia chłopca, a następnie, po tym jak mały został zważony i zmierzony, Clementine dokończyła całą papierkową robotę ofiarowując się w roli posłańca w zamian za tak paskudne opóźnienie i chociaż bardzo chciała podziwiać małżeństwo wraz z ich kruszyną, musiała ruszyć dalej. – Kochanie? – Zagaiła zaś nagle Vera. – To skoro jestem zdrowa i w ogóle, to… to może jakieś śniadanie, hm? – Uśmiechnęła się szeroko i chociaż znowu noworodek wylądował na jej piersiach, aby przyzwyczajać się do jej zapachu, przyciągnęła ukochanego do pocałunku.

    bardzo wdzięczna, bardzo szczęśliwa i bardzo kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  23. Zdecydowanie, dobrze było mieć wśród swoich znajomych takie osoby, jak Clementine – osoby, na których można było polegać; osoby, które nawet jeśli czegoś nie dopilnowały, zawsze starały się swój błąd naprawić lub wynagrodzić; osoby wykształcone, dobre i ciepłe, które wzbudzały zaufanie i sprawiały, że młode matki nie bały się im powierzać swoich nowonarodzonych dzieci. Niewątpliwie więc, Vereena miała duże szczęście, że pani Johnson zagościła w jej życiu przed pięcioma laty, kiedy na świat przyszła Roselyn Irisbeth, a Connor postanowił skontaktować się ze Świętym Mungiem w celu uzyskania pomocy przy badaniu córeczki – co prawda, panie się już kojarzyły, bo jakby nie patrzeć położona miała duży staż pracy, natomiast pół-wila sporo w Klinice Magicznych Chorób i Urazów przepracowała. Wszystko to jednak składało się na to, że dwudziestosiedmiolatka chętnie oddała się w dłonie swego gościa, dzięki czemu usłyszała całe dobre wieści dotyczące siebie, jak i słodkiego Alexandra Thomasa, który chociaż z początku niezadowolony, że ktokolwiek odsuwa go od piersi rodzicielki i rozsuwa kocyk, którym był szczelnie, dzięki zaradnemu ojcu, owinięty, to ostatecznie warto było to przejść, aby usłyszeć same komplementy pod jego adresem; nie mogła być inaczej, skoro spłodził go tak wspaniały mężczyzna, prawda? Niemniej jednak, pomimo całej sympatii wobec medyczki, dobrze było zostać sam na sam, zwłaszcza, że pewnie niedługo państwo Rochefortowie ze swoją uroczą prawnuczką, mieli wpaść do sypialni Greybacków i podziwiać ich nowy „nabytek”. Zresztą, sama pielęgniarka zauważyła, że oto chyba nastał czas na skonsumowanie czegoś – nie wiedziała, jak jej organizm zareaguje na jedzenie, ale głodna zdecydowanie była.
    — Jest bardzo dobra opcja, bo jak sam powiedziałeś: ciężarnym się nie odmawia – wyszczerzyła się w związku z tym radośnie, ale zanim zdążyli podjąć jakiekolwiek kroki, które doprowadziłyby ich do kuchni, zgodnie z ich wcześniejszymi przewidywaniami, ich familia postanowiła wpaść i zobaczyć, jak się mają. Najpierw byli spokojnie, bo to tylko Roselyn seniorka z Thomasem, wsunęli się nieśmiało do pokoju, ale po chwili pomiędzy nimi przecisnęła się oczarowana pięciolatka, która sprawiła, że na ustach Very rozkwitł jeszcze szerszy uśmiech. – Nie, malutka, to nie był sen – poprawiła w objęciach chłopczyka, aby dziewczynka mogła podziwiać swojego braciszka. – Tak, kochanie, tak wyszło, że w moje… och – urwała i zająknęła się wzruszona oraz oczarowana, kiedy dostała całusa urodzinowego. – Oj, moja królewna kochana – przytuliła ją jednym ramieniem, całując w czubek głowy. – Dziękuję. To są najpiękniejsze prezenty na świecie – zapewniła szczerze, ze łzami w oczach: naprawdę była całkowicie poruszona. Chwilę więc milczała, walcząc, aby się nie rozpłakać, ale ostatecznie zaśmiała się perliście na propozycję męża, który jednak najpierw musiał się chwilę zająć synkiem. – Mówisz? No okej, to tak zrób – wyszczerzyła się, zachwycona wizją wspólnego śniadania w łóżku, które naprawdę tak wyglądało. Co prawda, Rochefortowie siedzieli na krzesłach, wilkołak na brzegu materaca, a ona opierała się o wezgłowie, tuż obok śpiącego pomiędzy poduszkami Alexa, a słodka Rosie kursowała miedzy matką a ojcem: było wspaniale. – No, no, no… kto tutaj domaga się atencji, hm? – Zagaiła swój najmniejszy skarb, który krzywił się zabawnie. – Halo, halo – musnęła go palcem w policzek, który niemal natychmiast miał szansę bycia „zjedzonym”. – No chyba nie jesteś już głodny, co?

    tyle szcześcia na całej farmie, że o ja nie mogę i VERA też

    OdpowiedzUsuń
  24. Cóż, znaną na cały świat i naprawdę starą prawdą była ta mówiąca o dziwnym zachowaniu matek, które dopiero co wydały na świat swoje dzieci – niekiedy owy stan pogłębiał się na przestrzeni miesięcy i lat, co prowadziła do kompletnego zatracanie kobiety w macierzyństwie, które zaczynało ją definiować jako istotę żywą w ogóle; sprawiało, iż obsesyjnie wręcz pragnęła kontrolować swojego potomka i odrzucała jednocześnie mężczyznę, z którym owego potomka powołała do życia, aby w pełni poświęcić się rodzicielstwie. Na szczęście, Vereena nie należała do tej przedziwnej i strasznej kasty i chociaż rzeczywiście gadała jak najęta do maleńkiego Alexandra Thomasa – co było także chęcią, aby malec zaznajomił się z jej głosem oraz dotykiem – to na pewno nie miała przeobrazić się w Jospehine niedługo po powitaniu w rodzinie Jacoba Ivana; bolało ją, że czasem nadal myślała w takich kategoriach o swojej przyjaciółce, ale niestety ta była jej najbliższym, chociaż na pewno nie najgorszym, jaki spotkała, przykładem chorego wręcz roztaczania klosza nad dzieckiem, robienia z niego inwalidy emocjonalnego i fizycznego oraz uczenie go paskudnych zachowań, poprzez podkreślanie jego wydumanej wyjątkowości, która w ogóle nie istniała. Ostatnią bowiem rzeczą, która pragnęła, było stworzenie z Roselyn Irisbeth lub jej braciszka małych potworków bez szacunku do innych, przekonanych o swej wyższości, pomimo braku logicznej argumentacji wobec tego. Nie znaczyło to jednak, że nie zachwycała się swoimi latoroślami – szczególnie kiedy był tak małe i niewinne oraz zabawne w swej drobnej upierdliwości oraz domaganiu się atencji, co oznaczało mniej więcej tyle, że raczej nie było jej dane zjeść w spokoju posiłku – jakoś jednak nie była w ogóle o to zła.
    — No właśnie widzę, ze straszny z tego twojego – zaśmiała się, wymownie podkreślając przynależność dziecka; jak zawsze żartowali, że dobre dzieci są jej, a te złe jej męża – dziecka zazdrośnik i głodomór. Dosłownie skóra zdjęta z ciebie! – Zachichotała radośnie, po czym chwyciła drobne Alexa delikatnie, również chichocząc, kiedy malec machał nieświadomie nóżkami i rączkami: było to tak urocze, że aż ściskało ją w dołku. Następnie przystawiła go do swoich piersi; na szczęście, proces nie był trudny, bo miała na sobie jedynie dolną część bielizny dla własnej wygody. – Nie ma szans: bycie matką oznacza głodówkę – dodała jeszcze wesoło, po czym w pełni skupiła się na pożywaniu swojego chłopca, nucąc mu cichutko pod nosem, ale jednocześnie nie wyłączając się do końca z dyskusji z bliskimi. – My kochamy ciebie – głośno więc odparła ukochanemu. Następnie w pełni poświęcili się radosnym dyskusjom, które oczywiście oscylowały wokół nowego członka rodziny Greybacków i zachwytami nad nim; w pełni zresztą zasłużonymi. Tym sposobem mijały im kolejne minuty i godziny, dopóki chóralnie, jednak wbrew Verze, która nie chciała opuszczać swoich bliskich, stwierdzona, iż należy posprzątać, Nie przypuszczała przy tym, że jej partner przyszykował tak chytry podstęp. W pierwszej więc w chwili nie pojęła, o czym do niej mówił. – C-co… co… o… – wyrwało się, kiedy wręczył jej pudełeczko. – Trafisz? Co? – Pytała, uśmiechając się mało przytomnie, ale uchyliła wieczko i aż ją zatkało. – Chryste panie, Connor, ty wariacie… – wydukała zaskoczona, ale i wzruszona do granic możliwości. – Wypłaczę sobie dzisiaj przez moich chłopców oczy – dodała, na poły żartobliwie, roniąc łzy oczarowania, kiedy patrzyła na prezent. – Dziękuję – pocałowała go.


    kompletnie oczarowana, zachwycona i wzruszona VERA, która już nie wie, jak ma dziękować

    OdpowiedzUsuń
  25. To, co Vereena otrzymała na swoje dwudzieste siódme urodziny, nie mogło się równać z dosłownie niczym, czego dotychczas doświadczyła. Owszem, dostawała wspaniałe prezenty, ale mimo wszystko malutki Alexander Thomas, którego mogła tulić – pomimo wyczerpania, głodu i bólu – do swoich piersi, był czymś tak cudownym, że nie dało się tego opisać słowami: był podarkiem na tyle wielkim, że wzruszenie bez przerwy ją ogarniała, wymieszane z nieopisanie wielkim zachwytem. Nie ulegało jednak przy tym najmniejszym wątpliwościom, że to przygotowany upominek przez Connora był równie cudowny i wyjątkowo wymowny oraz pasujący do sytuacji – idealnie komponujący się z bransoletką z wilkiem, którą wiele lat temu od niego dostała i nie zdjęła jej ani na chwilę; tak jak swojego pierścionka zaręczynowego i obrączki: nie byli typem małżeństwa, które nosiły te dowody miłości oraz związania tylko przez pierwszy rok, aby ostatecznie włożyć kółeczka z białego srebra gdzieś na dno jakiejś szuflady w zapomnianej komodzie w najdalszym zakątku ich domu. Byli takim rodzajem małżeństwa, natomiast, które uwielbiało pokazywać, kto do kogo należy – nawet chociażby właśnie poprzez te dwie błyskotki, które lśniły na ich palcach. Teraz zaś, do tego wszystkiego miały dojść dwa malutkie wilczki na jej bransoletce – ich nowonarodzony synek i słodka Roselyn Irisbeth, która próbowała pomóc w sprzątaniu swoim dziadkom, którzy jednocześnie starali się przygotować dla pani domu swoje paczuszki, dzięki którym świętowanie trzynastego grudnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku miało być jeszcze piękniejsze. Było idealnie, bowiem od tamtej chwili, pielęgniarka miała swoje skarby nosić w sercu, ale również na ręku i móc znajdować w nich zawsze pocieszenie.
    — Nie powinnam ci dziękować?! – Obruszyła się, w związku z tym, całkowicie poważnie i szczerze, spoglądając na ukochanego z całkowitym niedowierzaniem, bowiem chyba nie nadążała za jego tokiem myślenia, który nieco zbił ją z pantałyku. Na szczęście, szybko dodał o co mu chodziło, a co zostało skwitowane jej donośnym, perlistym śmiechem, nagle urwanym, kiedy ich kruszynka poruszyła się niespokojnie, przyciśnięta do skóry matki i otulona zapachem słodkiego bzu i cierpkiego agrestu. – No widzę, że wyostrzył ci się dowcip na stare lata – rzuciła jeszcze wesoło, a następnie zamilkła, uważnie słuchając jego monologu i wzruszając się coraz mocniej. – Och, no miałeś już mnie nie doprowadzać do płaczu… – burknęła na poły żartobliwie, na poły poważnie, pociągając nosem, kiedy skończył. Spojrzała na niego oczarowana i odetchnęła głęboko. – Kochanie… ale ja nic nie robię, ja jestem obok, a ty… ty przyjąłeś porody naszych dzieci, wspierasz mnie i szanujesz, pomimo wybuchów histerii i… i jesteś: i to jest najpiękniejsza rzecz, jaka dla mnie istnieje… ty, nasze maluchy, ten dom… Connor, nie ujmuj sobie, proszę – chwyciła jego wielką łapę i ucałowała jego kłykcie. Chwilę milczała. – Twoją miłość czuję niezależnie od tego, czy mam tę bransoletkę, czy nie, ale… ale jest tak piękna teraz, że na pewno nigdy nikt jej mi jej nie zdejmie – zapewniła z olbrzymim oddaniem i tak silnym ładunkiem miłości, że ta mogłaby przenosić dosłownie góry. – Zrobię dla ciebie wszytko. – Ostatecznie zaś złożyła uroczystą przysięgę i odetchnęła głęboko, spoglądając na niego oczarowana. – Jesteś piękny – rzuciła, zanim przymknęła powieki i pozwoliła sobie na chwilę wypoczynku, przerwanej najazdem Rochefortów z ich wnuczką na sypialnie, do której wtargali pełno pięknie opakowanych pudeł: jak się okazało, Thomas pojechał do ich mieszkania, aby zabrać również prezenty dla Alexa, przygotowane i czekające na odpowiedni termin. Chociaż jednak Vera była oczarowana i z radością przyglądała się, jak euforycznie Rosie rozrywa ozdoby, nagle coś sobie uświadomiła: – Hawthorne’owie – zerknęła na męża, trochę zawstydzona, że zapomniała o swoich przyjaciołach. – Zadzwonisz do nich, czy to jeszcze za wcześnie?

    oszołomiona swoim odkryciem, ale niebędąca pewną, czego chce, VERA

    OdpowiedzUsuń
  26. Możliwym było, iż reakcja Vereeny na uświadomienie sobie, że jej przyjaciele nie zostali powiadomieni, iż na Trenwith pojawił się nowy, malutki i uroczy Greyback, była nieco przesadzona, ale nie do końca można było się jej dziwić. Po pierwsze ani przez chwilę podczas trwania porodu nie chciała myśleć od Hawthorne’ach, niejako ich odcinając od całego wydarzenia i chociaż ci nie mogli mieć o tym najmniejszego pojęcia – czuła się z tym i sama ze sobą zwyczajnie źle. Również dlatego, że do tego dochodziła potrzeba odsunięcia Josephine i Felixa – a szczególnie zastępczyni burmistrza Boscastle – od całego wydarzenia: niby było to uzasadnione wspomnieniami i wydarzeniami z przed pięciu lat, ale przecież nie do końca miała prawo, aby ich oceniać przez pryzmat przeszłości. Stąd też właśnie wynikało jej podejście wobec zaistniałej kwestii i rozpaczliwa prośba skierowana do Connora.
    — Dziękuję – szepnęła więc z niemałą ulgą, kiedy mąż zapewnił ją, ze zadzwoni, jednocześnie próbując ją pocieszyć; wolała się jednak nie dzielić z nim swoimi czarnymi, bezpodstawnymi myślami, jakie do tamtej chwili ją trzymały i które zostały zepchnięte na dalszy plan przez wyrzuty sumienia spowodowane zapominalstwem. Oczywiście, wiadomym było, że ostatecznie pan przedszkolanka, skutecznie rozbawiony przez wilkołaka, nie będzie się gniewał i w ogóle cały ten stres ze strony pół-wilii był zbędny, ale nie mogła sobie wybaczyć swojego podejścia. – Cygara, ha? Taki przykład dajesz synowi? – Zaśmiała się, spoglądając czule na Alexandra Thomasa, który nadal spokojnie drzemał w jej objęciach. – Hej… serio, dziękuję – dodała jednak znacznie poważniej, patrząc mu z miłością i szczerą wdzięcznością w oczy. – Kocham cię, wilczku – wyszeptała, muskając go czule w usta.
    Po tym wszystkim natomiast, w pełni oddali się kolejnym upominkom, jakie przynosiła im Roselyn Irisbeth, zachwycając się bez przekłamania, nad dosłownie każdą rzeczą, jaką otrzymali: od smoczków i grzechotek, poprzez zabawki i kocyki na uroczych malutkich bluzeczkach i spodenkach skończywszy. Niewątpliwie, mieli wspaniałą rodzinę i ostatecznie więc Vera musiała przyznać – naprawdę wśród nich brakowało Hawthorne’ów, którzy, rzeczywiście, postarali się i bardzo szybko pojawili się na Trenwith, ledwo powstrzymując Jacoba Ivana od wparowania w rozbiegu do sypialni państwa domu. Tym sposobem, każdy, kto był dla małżeństwa – a więc tym samym dla ich najnowszego „nabytku” – ważny, znalazł się w odpowiednim miejscu: przy nich; w końcu nawet Lucille przybyła, chociaż niepewna i nieśmiała, to finalnie ochoczo wzięła do pomocy w obiedzie.
    — Zwariowali – powtórowała w związku z tym mężowi pielęgniarka, również słysząc samochód na podjeździe. – Ej, wracaj szybko… – rzuciła za ukochanym: trochę przesadzała, ale ten dzień zbliżył ich do siebie jeszcze mocniej i doprowadził do takiego stanu uzależnienia, że naprawdę nie umiała bez niego funkcjonować. Rzecz jasna, na powitanie swoich gości, odpowiednio ułożyła noworodka tak, aby każdy mógł go spokojnie podziwiać; o ile zastępczyni burmistrza umiała opanować słodkiego pięciolatka, tak ze swoim mężem miała więcej trudności: ten niczym burza wpadł do pokoju. – Nie mylą cię, mój drogi – uśmiechnęła się szeroko na jego słowa. – Poznaj: Alexander Thomas Greyback, urodzony koło szóstej rano, trzynastego grudnia, zdrowy, silny i piękny – wyszczerzyła się. – Dobrze, że jesteście – dodała jednak szybko, aby nie było wątpliwości, że się cieszy na ich przyjazd i że byli owym brakującym ogniwem do pełni szczęście. – Ooo… cześć, Jake – powitała swojego chrześniaka, do którego dobiegła Rosie, rzucając się mu na szyję z radością i natychmiast ciągnąc do łazienki, aby umył ręce, żeby mogła mu pokazać swojego braciszka. – Jak widzicie, mała już od najmłodszych lat przygotowuje się na powiększenie rodziny i niedługo się okaże, że jest lepsza w opiece nad Alexem ode mnie – wyszczerzyła się.

    oczarowana postawą swoich wilczków, VERA

    OdpowiedzUsuń
  27. — Dziadek bardzo się ucieszył – przytaknęła radośnie Vereena, która miała wrażenie, że zaraz zemdleje od natłoku cudownych, pozytywnych emocji, które dosłownie zżerały ją od środka w taki wspaniale łechcący sposób, co także wynikało z dumy, że mogła chwalić się nie tylko Alexandrem Thomasem, którego wydała na świat, ale i Connorem, bez którego cały proces nigdy by się nie udał oraz słodką i roztropną Roselyn Irisbeth, pilnującą aby nikt nie skrzywdził jej mamy ani maleńkiego braciszka. Nie mogłaby być szczęśliwsza, zwłaszcza że Hawthorne’owie przybyli na Trenwith ze zdecydowanie radosnym nastawieniem, co tylko bardziej umacniało jej dobry humor. – Zachowuj się mężu – sarknęła, w związku z tym, wesoło na wilkołaka, kiedy ten zaczął kpić z przyjaciela, po czym dodała pseudo-mentorskim, żartobliwym tonem: – Oczywiście, moja córka – podkreśliła, co oczywiście też nie było na poważnie, ale było swoistą zabawą Greybacków w kwestii ich dzieci – wie, co należy robić, jak się zachować i pójdzie w ślady swojej mądrej, pięknej i wspaniałej matki, która jest wybitną pielęgniarką – pokazała wszystkim język, ale skradła pocałunek swojego partnerowi, kiedy ten się do niej zbliżył. – Oczywiście, maleńka – zapewniła spokojnie chwilę później. – Mądra dziewczynka – szepnęła do niej z miłością.
    Chwilę później Felix pomógł swojemu synkowi oraz chrześnicy władować się na łóżku koło Very i dzięki temu maluchy mogły podziwiać najmniejsza kruszynkę, która zawitała do ich rodziny – pół-wila natomiast spokojnie mogła się skupić na rozmowach z dorosłymi, od czasu do czasu odpowiadając na zagwozdki, na które jej królewna nie znała odpowiedzi. Niemniej jednak, nie musiała się o nic martwić, bowiem Rosie doskonale wiedziała, co mogą robić obcy z Alexem, a czego nie – patrzenie zaś, jak wszystko spokojnie tłumaczy i mądrze się wypowiada było przecudownym doświadczeniem, które sprawiło, że policzki pani domu dosłownie rozrywały się co chwilę w szerokim uśmiechu. Zdecydowanie nie mogła sobie wymarzyć piękniejszych, dwudziestych siódmych urodzin, niż te, w którym wydała na świat swojego potomka i mogła w zaciszu swej sypialni spotkać się z rodziną.
    — Och!, Jezu, przestraszyła mnie pani – niczym dziwnym więc nie było, że Vereena, dotychczas dzieląca uwagę między pięciolatków, a ich rodziców i ukochanego, nieco się spłoszyła, słysząc dodatkowy głos w pokoju. Uśmiechnęła się jednak szeroko i ciepło, orientując się, że to Lucille, do której jej wnuczka natychmiast pognała, oraz państwo Rochefort. – Oj… ojej, ależ nie trzeba było! – Zawołała wzruszona, widząc tort i mówiąc to całkowicie szczerze. – Naprawdę: to wspaniałe, ale nie trzeba było… ja nic nie potrzebuję i nie… nie jestem gotowa na życzenie, bo chyba niczego nie potrzebuję. Mam was wszystkich i to wszystko – specjalnie powtórzyła – czego kiedykolwiek będę potrzebowała. Zdrowia nie wymodlimy, a pieniądze zawsze jakoś się znajdą, ale to, co mamy… to jest… wszystko – zaśmiała się nerwowo z powodu swoich powtórzeń. – Dziękuję wam za to, że w ogóle jesteście obok, dlatego… dlatego myślę, ze świeczki powinniśmy zdmuchnąć wspólnie, bo nie tylko mój dzień. To dzień naszej rodziny… malutkiego Alexa, Rosie… was. Was wszystkich – na moment zatrzymała się przy teściowej, aby ta nie miała wątpliwości, że jest częścią familii. – Chodźcie do mnie – wiedziała, że to będzie trudne, ale ostatecznie jakoś zgromadzeni się wokół niej zebrali. – Brawo! – Uniosła się wesoło, kiedy zniknęły płomienie.

    kompletnie oczarowana, bezdennie zachwycona i niepomiernie kochająca VERA, która bardzo się cieszy, że wszystko potoczyło się w tak wspaniałym kierunku

    OdpowiedzUsuń
  28. Po raz kolejny tego dnia Vereeną ogarnęło olbrzymie wzruszenie, z którym nie umiała i nie chciała w ogóle walczyć – było ono bowiem całkowicie cudowne, zachwycające i sprawiające, że jeszcze szerzej i weselej się uśmiechała, mimo że myślała, że to nie będzie już możliwe. Oto bowiem zebrała wokół siebie swoich wspaniałych bliskich i wspólnie z nimi zdmuchnęła świeczki – niewypowiedzianych, acz pomyślanych życzeń w sypialni Greybacków na farmie Trenwith było więc pełno, ale ona miała jedno: aby jej rodzina – którą przecież byli także Hawthorne’owie, bo jasnym było, że nie więzy krwi są najważniejsze, a to, co się wobec siebie czuje – zawsze była w komplecie, zawsze tak szczęśliwa, zawsze wiedząca, że może liczyć na nią, bo ona na nich nigdy się nie zawiodła. Marzyła, żeby ten czas się nigdy nie kończył i aby wszelkie kłopoty – miała oczywiście na myśli takie sprawy, jak te związane z Ministerstwem Magii, Nottami i Saurasami oraz jakimiś ciężkimi chorobami, które wymagały szpitalnej interwencji, a nie drobne katary, zgubienie portfela, czy też zapomnienie o zapłaceniu rachunków, bo to były rzeczy trywialne i łatwe do pokonania; rzeczy, które w ogóle nie powinny oddziaływać na relacje międzyludzkie – omijały ich z daleka, nie wchodząc do ich domów i nie niszcząc tego wspaniałego spokoju, który zbudowali. Musiała też przyznać, że naprawdę udało im się osiągnąć wiele: mieć piękny dom na farmie, gdzie stała świetnie prosperująca klinika weterynaryjna, Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, dwie prace, które ich satysfakcjonowały, uroczą i roztropną Roselyn Irisbeth, słodkiego i malutkiego Alexandra Thomasa, psa, kota i dwie kury, a do tego czas, aby uprawiać dziki seks lub po prostu w milczeniu, obok siebie czytać książki.
    — Dajcie spokój, nie jestem niesamowita… – nie wiedzieć jednak czemu, pół-wila pomimo tylu lat na karku i niemalże połowy życia spędzonego u boku swojego wspaniałego męża, cały czas lubiła siebie mocno deprecjonować. Dlatego też chociaż była Felixowi wdzięczna za jego słowa, to machnęła na nie ręką, uznając, że przesadza w komplementowaniu jej. – Może chusteczki? – Zakpiła zaś, aby odwrócić od siebie uwagę, i podała mu pokaźny kartonik stojący przy łóżku. – No, Connor, ej… miałeś stać po mojej stronie… – burknęła, kiedy wilkołak postanowił kontynuować temat rozpoczęty przez swojego przyjaciela i nie pomogło mu nawet to, że wsunął się na łóżko i przycisnął ją do swojego szerokiego, ciepłego i silnego torsu. Zamruczała z rozkoszą, ale rzuciła: – Dobrze ci radzę, żebyś następnym razem zastanowił się, którą stronę wybierasz – oczywiście nie mówiła tego na poważnie, ale bawiła się świetnie, przynajmniej do czasu, w którym powoli zaczęło ją znowu morzyć zmęczenie, przez które nie miała nawet siły dobrze skosztować wspaniałego tortu przygotowanego na jej cześć. Raz czy dwa zdarzyło się jej nawet ziewnąć szeroko, co jednak nie było zaskakujące: urodziła dziecko i długo była na nogach, przerywając to jedynie krótkimi drzemkami, w tym takimi spowodowanymi gorączką. Na szept byłego profesora ONMS z Hogwartu zareagowała jednak natychmiast. – Daj spokój, proszę… nic nie zrobiłam: powiedziała tylko to, co czułam, a to… to nie jest chyba nic dziwnego, że was szalenie kocham – uśmiechnęła się czule, po czym zrozumiała, jak jej ręce ścierpły. – Weźmiesz go? – Poprosiła, zerkając na śpiącego synka. – I… i jakbyś mógł załatwić mi chwilę spokoju, hm? Zaraz zasnę tutaj – uśmiechnęła się nieśmiało, nieco zawstydzona. – Connor? – Zagaiła nagle, gdy przejmował od niej Alexa. – Wiesz, że jesteś moim największym, dosłownie – zachichotała – skarbem? – Upewniła się. – Jesteśmy siebie warci – podsumowała więc jego wcześniejsze wyznania, w zasadzie zachwycona tym, jaka wspaniała więź ich łączyła. Nie kontynuowali jednak od razu tematu, bowiem pan domu musiał dać żonie odrobinę relaksu i subtelnie wyprosić głośno-wesołych gości z sypialni.

    bardzo zmęczona, ale bardzo szczęśliwa VERA, która bardzo kocha

    OdpowiedzUsuń
  29. Lubiła mówić, że go kocha – ot tak, po prostu: lubiła to mówić i lubiła patrzeć, jak jego księżycowe tęczówki wypełnia radość, a na usta wpływa wesoły uśmiech, przy czym jego przystojna twarz przybierała rozanielony wyraz. Lubiła to mówić i lubiła tego słuchać z jego strony, ba!, można powiedzieć, że nawet lekko była uzależniona od tego typu zapewnień, ale nie można było się jej absolutnie dziwić – Greybackowie szaleli za sobą i chociaż oczywiście w głównej mierze okazywali sobie wielkie uczucie, które ich łączyło, to czasem zwykłe słowa również były im potrzebne. Na przykład, jak w tamtej chwili, kiedy nie do końca mogli gestami pokazać, jak mocno im na sobie zależy, bo wokół znajdowali się ich bliscy, Vereena i Connor postawili na wyznania dotyczące ich miłości, wypowiedziane czułym szeptem, wprost do swych uszu, aby następnie wrócić, jak gdyby nigdy nic, do porządku dziwnego. Zresztą, co dziwnego było w tym, że przepadli dla siebie wiele lat temu? – oprócz tego, że dla innych to, co sobą reprezentowali byli niemożliwe i nieosiągalne, bo nie pozwolili sobie na spuszczenie swych emocji ze smyczy i bycie szczerymi, to n i c . Byli piękni w swej więzi i tylko to się liczyło – notabene, po raz kolejny do udowodnili, kiedy to pół-wila poprosiła swojego wilkołaka, aby zapewnił jej trochę spokoju, a tym samym subtelnie pozbył się z ich sypialni państwa Rochefort, Hawthorne’ów i Lucille oraz słodkiej Roselyn Irisbeth wraz z Jacobem Ivanem, bo jakkolwiek pani domu uwielbiała ich wszystkich: to po tylu ciężkich przeżyciach ledwo trzymała uniesione, ołowiane powieki. Ponadto, malutki Alexander Thomas zdecydowanie miał zbyt wiele wrażeń jak na jeden raz – cóż z tego, że spał, ona jako matka wolała mu zapewnić pełnię relaksu chociaż na moment. No i oczywiście zapewnić ją również sobie, bo sama naprawdę już powoli nie dawała rady i jeśli ktokolwiek kiedykolwiek miał jej powiedzieć, że szczęście nie jest męczące – miała go całkowicie obśmiewać, bo oto był dowód, iż było; jednak w tym „byciu męczącym” było także cudownie zachwycające i wzruszające, toteż nie zamieniłaby go na nic innego, ale aby w pełni z niego korzystać i je doceniać, musiała otrzymać chwilę łagodnego wyciszenia.
    — Wiem, że zabrzmi to okropnie, ale… och Chryste, jak dobrze… – śmiała się już chwilę później, kiedy to seniorowie ich rodziny udali się do kuchni, aby kończyć przygotowania do obiadu, przerwane chęcią wręczenia solenizantce prezentów oraz tortu, a Josephine z Felixem zorganizowali dla dwójki pięciolatków zabawy w śniegu w ogrodzie, wraz z Pigletem; w końcu Zjawa, jak przystała na damę, nie korzystała z takich trywialnych sposobów na spędzanie wolnego czasu, a Bug i Worm spali w swojej szopce. Vera natomiast, chociaż szczęśliwa, była poszarzała od wyczerpania i wciąż nie czuła rąk od trzymania synka, który leżał obecnie na silnym, ojcowskim ramieniu. – Wiesz, co jest niesamowite? – Zagaiła nagle. – On jest bardzo duży jak na noworodka – w jej głosie pobrzmiewała duma – ale przy tobie wygląda, jak kruszynka. Dosłownie… Boże, jak Rosie musiała wyglądać w tej twojej potężnej łapie, ha? – Szczerzyła się, zatapiając się coraz głębokiej w poduszki. – Ej, przecież powiedziałam – oburzyła się nagle, bo dopiero wtedy dotarły do niej jego słowa. – Powiedziałam, jak już nie mogłam wytrzymać – ziewnęła efektownie. – O nie, o nie, o nie… zniosę wszystko, ale nie łaskotki! – Udała jeszcze przerażoną, po czym wystawiła do niego ramiona. – Chodźcie do mnie, bo tylko was teraz potrzebuję – oczywiście, nie mógł jej przytulić, bo była za mocno obolała, toteż po prostu przewróciła się na bok i poczekała, aż jej mężczyźni zajmą swoje miejsca. Obserwowała ich uważnie i z oddaniem. – Naprawdę, tylko was… – najpierw pogładziła Alexa po brzuszku, a następnie ukochanego po policzku. – Dziękuję, skarbie… dziękuję – dodała jeszcze i chociaż miała jeszcze parę rzeczy do powiedzenia: dosłownie w ciągu sekundy odpłynęła. Blada i wyczerpana, ale szczęśliwa.

    oczarowana, pełna miłości i czułości VERKA

    OdpowiedzUsuń
  30. [Tak sobie myślę, że już moglibyśmy przejść do ich kłótni, ale to może jak Chloe już urodzi?]

    Początkowo nie zdawała sobie sprawy jaką presje wywierała na mężu, wszystko po prostu z niej wypływało, lekkomyślnie choć szczerze wypowiadała każde kolejne słowo. Widząc jego minę wiedziała że powinna zamilknąć, więc powstrzymała kolejną lawinę pytań; zadowalając się informacjami które jej udzielił. Westchnęła cicho, spoglądając na niego nieco mniej pewniej kiedy warknął; nie lubiła kiedy wydawał takie dźwięki. Chloe ogólnie nie lubiła hałasów, co było w pewnym stopniu paradoksem bo sama momentami robiła go najwięcej. Dziewczyna jednak nie sądziła, że jej słowa aż tak wyprowadzą go z równowagi; to że ona była rozemocjonowana to jedno, ale Connor zawsze był opanowany, zdystansowany i wręcz zimny. Gdy nerwowym i szybkim krokiem spacerował po pokoju była niemalże pewna, że zaraz wyjdzie, że musi ochłonąć. Była zaskoczona kiedy znowu usiadł przy niej i odpowiedział tak jak sobie życzyła. Odetchnęła z ulgą i posłała mu coś na kształt nikłego uśmiechu.
    — Dziękuję. — szepnęła cicho, pewnym wdzięczności głosem. — Skoro złożyłeś mi obietnice, to nie będę więcej do tego wracać. — zapewniła go. W jej głowie pojawił się jednak scenariusz w którym by jej zabrakło. Przełknęła cicho ślinę, wyobrażając sobie Connora z Williamem. Nie widziała ich jednak samych, a to sprawiało że w jej sercu pojawiło się coś na znak żalu. Nie powiedziała jednak na ten temat nic więcej.
    — Czy... Uzdrowiciel powiedział kiedy... dziecko się urodzi? Kiedy William się urodzi? — wymamrotała cicho, swoimi bladoniebieskimi oczami wpatrując się w twarz wilkołaka. Kiedy dał jej odpowiedź, które poprzedzało kazanie na temat że powinna o siebie dbać, skinęła jedynie delikatnie głowa. Już od tygodnia nie była w pracy, jednak nakładała na siebie więcej obowiązków domowych. Connor miał jednak racje, musiała bardziej o siebie dbać; ich dziecko musiało urodzić się zdrowe.
    — Ty... zostaniesz dziś ze mną, czy musisz wracać? — spytała nieśmiało, odgarniając kosmyk złotych włosów za ucho.

    Chloe

    OdpowiedzUsuń
  31. Śniła piękne, spokojny sny, chociaż tak właściwie wizji, które pojawiały się w jej głowie nie można było nazwać snami tak do końca – były to raczej odbicia wszystkich tych cudownych rzeczy, jakich Vereena doświadczyła przez ostatnie godziny, a które utkwiły w niej tak mocno, że nawet podczas odpoczynku ją atakowały. Był to jednak atak zdecydowanie piękny i przyjemny, bowiem widziała w nim wspomnienia narodzin słodkiego i małego Alexandra Thomasa; widok zaskoczonego, ale i zachwyconego oraz kompletnie zakochanego Connora, który trzymał swojego synka po raz pierwszy; przesłodki uśmiech Roselyn Irisbeth, która mogła finalnie podziwiać braciszka, o którym tyle było mowy, a dotychczas jej jedną szansą na kontakt z nim było dotykanie brzuszka mamy; oczarowanie na twarzach Rochefortów, którzy usłyszeli, jakie imiona będzie nosił ich prawnuk oraz wzruszenie u Lucille i Hawthorne’ów, a nawet u małego Jacoba Ivana – który niestety w czasie zabaw w ogrodzie z rodzicami i kuzynką wypalił do matki, że też chciałby rodzeństwo; i Felixa i Jospehine nieco to zmroziło, ale spróbowali tego po sobie nie poznać, mimo że serce ich bolało, bo to marzenie było poza ich zasięgiem. Nieświadoma jednak niczego złego pół-wila drzemała spokojnie, nawet nie reagując na fakt, że jej chłopcy nagle zniknęli z pieleszy.
    — Mmm… jeszcze sekunda… – burczała natomiast chwilę później, czując na policzku dużą, ciepłą, acz zmęczoną ciężką pracą dłoń: wielką łapę swojego ukochanego, która chociaż silna niczym imadło, to wciąż pozostawała delikatna i czuła. Nie zmieniało to jednak faktu, że absolutnie nie podobało się jej to, że została wyrwana z krainy odpoczynku. – Moment… proszę… – chciała się odwrócić, skulic i zakryć srebrną głowę kołdrą, ale wówczas zorientowała się, że nie może i przypomniała sobie, dlaczego: niedawno urodziła dziecko, co wprawiło ją na moment w lekki szok. – Szlag… – sapnęła i otworzyła oczy. – Nie śpię, nie śpię – ziewnęła przeciągle i z lekkim trudem, krzywiąc się z bólu, podciągnęła się na ramionach i padła na poduszki. – Za ten uśmiech jakoś – podkreśliła, aby nie miał wątpliwości, że wolałaby spać; co jednak oczywiście było żartem jednym z wielu tego dnia – ci wybaczę – zapowiedziała, uśmiechając się i przejmując parogodzinnego chłopca od ojca, który natychmiast odnalazł się jej nabrzmiałą od pokarmu pierś. – Chryste, naprawdę jesteście do siebie podobni… on jak ty: jak już się przyssie, to koniec – pokazała język i dodała: – Nie mas mnie za co przepraszać… takie życie matki – skwitowała wesoło i spokojnie, absolutnie nie będąc zła na nikogo. – I ojca, który chyba będzie musiał kogoś zaraz przewinąć…
    Obydwoje wybuchli śmiechem na jej stwierdzenie, po czy faktycznie oddali się swoim obowiązkom, a tych wokół noworodka było naprawdę wiele, bo rzeczywiście, kiedy tylko malec się najadł, należało mu zmienić pieluszkę, a następnie uśpić – na szczęście, wydawało się, że to nie będzie większym problemem, bo Alex zasypiał natychmiastowo w objęciach swojego taty, który mruczał swoim głębokim głosem, pod nosem różne opowieści. Dzięki temu zyskali dwie godziny odpoczynku i tym razem – wykorzystując to, że na Trenwith znajdowała się cała ich rodzina, na którą mogli liczyć – obydwoje jeszcze raz się zdrzemnęli, aby jak w zegarku zostać obudzonymi przez pełne niezadowolenia i niecierpliwości dźwięki, jakie wydawał ich synek. Dobrze się jednak wówczas złożyło, bowiem mniej więcej w tym samym czasie do ich sypialni zapukała Roselyn seniorka, przekazując, że obiad jest gotowy. Wtedy też Vera została zabrana przez wilkołaka do łazienki – najmłodszy Greyback był pod czujnym spojrzeniem prababci – gdzie trochę się ogarnęła i ubrała; zdecydowała, że chce zjeść, jak człowiek. Nie było to łatwe, bo każdy krok sprawiał jej nieopisane wręcz cierpienie, ale ostatecznie nie tylko zasiadła do stołu z bliskim, ale i całkiem dużo zjadła, ofiarując się nawet do mycia naczyń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, została wyśmiana i siłą zaciągnięta z powrotem do łóżka, aby móc odpoczywać – należało się jej to całkowicie i szkoda, ze sama tego nie dostrzegała; lub też nie chciała dostrzegać, jakby w obawie, że tak pokaże swoją słabość. Niemniej jednak, trochę z rozsądku, a trochę przez namowy wilkołaka, ostatecznie pozwoliła się zanieść na piętro, gdzie jeszcze na parę godzin wpadli do niej Hawthorne’owie i Lucille, którzy późnym wieczorem zabrali się do swoich domów.
      — Pomyślałam – zagaiła nagle, po kolejnym karmieniu, kiedy pan domu zajmował się Alexandrem Thomasem, wielce niezadowolonym z faktu, że został wysunięty ze swojego kocyka – że może poprosimy dziadków, żeby zostali z nami na noc, hm? – Zasugerowała, rzucając mężowi posypkę, której nie zabrał ze stolika koło łóżka; bez trudu, zwinnie ją pochwycił. – Wiesz, na wszelki wypadek, gdyby na przykład Rosie miała złe sny, albo coś takiego… będzie przynajmniej w centrum ich uwagi i może nie odczuje, że na razie nie jesteśmy w stanie jej poświęcać tyle czasu, co wcześniej – kontynuowała. – Tak, tak, wiem co powiesz – rzuciła szybko, machając ręką – jest mądra i roztropna, ale jest też tylko dzieckiem, Connor, więc wolę dmuchać na zimne – zapewniła całkowicie poważnie. – Rozumiem też, ze dziadkowie nie zastąpią nas, ale wolałabym, żeby ktoś był obok, gdybyśmy my naprawdę nie mogli, a ona będzie czegoś potrzebowała – wyjaśniała, jakby to było istotne. – Rozumiesz? – Upewniła się. – Myślę, że jakby zostali w ogóle do soboty, to byłoby fajnie, bo chyba tyle nam wystarczy, aby pogodzić wszystko ze sobą… no i myślę, że wtedy już powinnam stanąć na nogi… co myślisz? – Gadała jak najęta, długo nie dając mu szansy. – dojść do słowa, ale oczywiście, irytując się, kiedy natychmiast nie odpowiedział. – Halo?

      całkiem urocza w swojej gadatliwości VERA, która się mocno cieszy i w ogóle

      Usuń
  32. Pewnie, może nieco za dużo gadała i znakomita część słów, jaka opuszczała wciąż pobladłe – od zmęczenia i wysiłku, przez który jej drobne ciałko musiało przejść w ostatnim czasie – usta była niepotrzebna, ale Vereena chciała mieć pełnię przekonania, iż Connor nie zrozumie opacznie jej wypowiedzi; oczywiście, raczej tak się nie działo, a on, nawet jeśli nie przekazywała jakiś myśli wyjątkowo składnie, nigdy nie łapał jej za słówka, starając się wszystko zrozumieć i wyciągnąć odpowiednie wnioski, niekiedy posiłkując się dodatkowymi pytaniami, ale w tamtej chwili czuła właśnie takową potrzebę. Ta natomiast wynikała z przekonania, iż jest zwyczajnie słaba – w jej srebrnej głowie ubzdurało się coś tak skrajnie głupiego, jak to, że proszenie o pomoc swoich bliskich równa się z okazywaniem swej beznadziei; nie potrafiła nawet wziąć pod uwagę, że przed paroma godzinami urodziła po dwóch dniach męczarni sporego i silnego Alexandra Thomasa, który już w czasie ciąży mocno wystawiał na próbę jej zdrowie: zwyczajnie nie umiała zaakceptować tego, że sama nie poradzi sobie w opiece nad nim, a co dopiero nad nim, nad niewinną i uroczą Roselyn Irisbeth, która całkowicie rozumiała powinności rodziców i nigdy nie miała mieć im czegoś takiego za złe, nad farmą Trenwih, czy nad zwierzakami, które cały czas usilnie próbowały poznać nowego członka rodziny. Mówiła więc wiele, bez sensu, na okrętkę, jakby pragnąć odwrócić uwagę ukochanego od meritum – co było przecież zupełnie zbędne, bo po pierwsze on doskonale wiedział, do czego zmierza i o co jej chodzi, a także zdawał się od początku pochwalać jej pomysł, a po drugie: znał ją na wylot i tak po prawdzie to nie musiała nic mówić, aby on zdawał sobie doskonale sprawę ze wszystkiego, co działo się w jej sercu. Szybko się o tym zorientowała, co tylko niestety mocniej ją zawstydziło, a jej wypowiedź stała się jeszcze mniej składna, co nie wróżyło dobrze na przyszłość – co prawda, w chwilach wielkich dramatów, problemów, czy stresów, o dziwo potrafiła zachować zimną krew i myśleć logicznie oraz wypowiadać się wyjątkowo elokwentnie i mądra argumentacją; kiedy jednak wszystko sprowadzało się do tak trywialnych kwestii, zwyczajnie się w nich gubiła.
    — J-ja… ja no ten… – kręciła dalej, jąkając się i jeszcze mocniej zataczając większe kręgi wokół sedna sprawy, którą chciała poruszyć. Niewątpliwie, była dziwakiem: ale chyba właśnie jako taki dziwak została pokochana, prawda? Niemniej jednak, spłonęła rumieńcem zażenowania, wciągnęła głośno powietrze w płuca i znacznie ciszej, niezadowolona ze swojego podejścia, podjęła temat: – Mówię powoli… – rzuciła, chociaż nie mówiła i faktycznie co chwilę traciła w natłoku wizji, które chciała ubrać w ramy słowne, traciła wątek. Odchrząknęła, aby dodać sobie siły i spojrzała głęboko w oczy swojego ukochanego. – Mogłeś mi przerwać – burknęła, krzyżując ręce na piersiach i robiąc wyjątkowo mało dumną z siebie minkę, bo jej celem absolutnie nie była chęć przegadania męża, a wyłożenia swoich racji: dyskusja zaś była bardzo ważna; jak w każdej normalnej relacji, a szczególnie w ich, kiedy to dzięki rozmowom rozwiązywali znakomitą większość konfliktów i problemów. – Nie chwal mnie dla idei chwalenia, bo wiem, że powinnam dać ci się wcześniej wypowiedzieć, ale po prostu uważam, że to świetny pomysł i… och. Och… no t-ta… tak. – Urwała, znowu zakręciła się i dopiero wtedy zorientowała się w tym, że wilkołak całkowicie się z nią zgadza. – No dobrze – zaśmiała się nerwowo. – Dziękuję – dodała czule, gładząc go po wielkim ramieniu, którym przytrzymywał ich kruszynkę przy torsie. – Oczywiście, że mam – przyznała szczerze w kwestii terminu stawania na nogi, oddając pocałunek. – Nie mogę się lenić do końca świata, a w sobotę ma wpaść Clementine, żeby mnie przebadać. Nie ma się czym martwić – wzruszyła dosłownie obojętnie ramionami. – Eeem… chyba lepiej będzie, jak po prostu do nich pójdziesz, bo nie chcę jej tu wołać…

    bardzo pragnąca uniknąć sytuacji wykorzystywania czyjeś dobroci, VERA

    OdpowiedzUsuń
  33. Chyba najmocniej na świecie Vereena bała się bezsilności – bała się, że pewnego dnia okaże się być kulą u nogi dla swoich bliskich, jedynie problemem, a nie oparciem, którym pragnęła zawsze być dla Connora oraz ich słodkiej i roztropnej Roselyn Irisbeth; czy nawet dla państwa Rochefort lub Hawthorne’ów, a nawet dla Lucille, która zdawała się na stałe i idealnie wpasować w ich rodzinę. Marzył się jej więc być zawsze sprawną, dzielną i silną – właśnie dla tych wszystkich osób, które były wokół niej, które dodawały je energii do działania, wspierały na każdej możliwej płaszczyźnie życia i generalnie samą swoją obecnością rozświetlały każdy, kolejny dzień jej życia. Zasługiwały tym samym, aby się nie poddawała, a dla niej synonimem „poddania się” było właśnie zbyt długie leżenie w łóżku i nic robienie na Trenwith; przerażało ją, że musiałaby jakąś kobietę ze swojego otoczenia poprosić o gotowanie obiadów, czy stracie kurzy lub co grosza: dotykanie bokserek jej ukochanego. Była tak cholernie zazdrosna, że kompletnie sobie tego nie wyobrażała, nawet jeśli to miała być jego własna matka – pewnie, zdecydowanie wariowała i wyolbrzymiała sprawę. Okazało się to być wyjątkowo jasnym i klarownym właśnie w momencie, w którym jakieś dziesięć godzin po wydaniu na świat naprawdę dużego i silnego Alexandra Thomasa, który jakimś dziwnym cudem nie rozerwał jej od środka, co nie byłoby dziwne, zważywszy na jego i na jej gabaryty, już myślała o tym, kiedy to stanie na nogi i co zrobi w pierwsze kolejności. Prośba o pomoc zdawała się być dla niej wielką tragedią.
    Zachowywała się tak, jakby nawet datę i godzinę śmierci miała zaplanowaną aby ostatecznie denerwować się na cały świat i los, że nie poszło po jej myśli – jasne, plany i rozwaga oraz tworzenie list było rozsądne, szczególnie gdy posiadało się spory dom na dużej farmie, odpowiedzialną pracę w klinice doktora Cartera, rozliczenia z kliniki weterynaryjnej, Muzeum Magii i Czarodziejstwa, dzieci, dwie kury, psa i kota, ale t a k i e kompulsywne trzymanie się zapisków i decyzji – czego wcześniej nie czyniła na aż tak wielką skalę – podlegało pod poważny uszczerbek na zdrowiu mentalnym. Niestety, widocznie urodzenie drugiego malucha, obudziło w niej jeszcze większa chęć kontroli nad wszystkim i udowadniania, że nie jest słaba.
    — Do soboty to będzie kilka dni – zakpiła – jak znalazł – nie żartowała i to chyba było w tej sytuacji najgorsze i najbardziej szalone: pół-wila wyrażała tego typu poglądy całkowicie poważnie i miała zamiar się ich trzymać. – No ale co jak poczuję się dobrze i poczuję, że odpoczęła i poczuję, że nie ma sensu, abym dłużej leżała, zwłaszcza – nacisnęła – jeśli akurat tak się złoży, że Clementine stwierdzi, że wszystko ze mną… t-tam… – zatoczyła dłonią kółko nad ukrytym pod kołdra podbrzuszem – wszystko się ładnie goi, hm? – Uniosła jedną brew. – Wtedy mam tez leżeć, bo… bo co?, bo tak? – Kpiła, nie chcąc tego brać pod uwagę. – Chyba żartujesz – skwitowała więc całkiem poważnie i odetchnęła głęboko, urywając temat i wyrzucając go, aby przekazał seniorce rodu wiadomości. Ona w tym czasie przyglądała się słodkiemu synkowi, który spał pomiędzy rodzicielskimi poduszkami. – Och, typowa babcia – westchnęła, usłyszawszy po chwilę relację męża. – Jak tu się pojawi, to jej zagrożę, że ma też odpoczywać, bo jeśli nie, to osobiście ją teleportuje do domu, o – zapowiedziała, wcale nie żartując: obie potrafiły być strasznie uparte. Następnie jednak kupiła się na ukochanym. – Umiesz się nami zająć najlepiej na świecie, Connor – wyszeptała z przekonaniem, po czym zarumieniła się uroczo, słuchając jego komplementów. – Daj spokój, poroszę – burknęła. – Obydwoje wiemy, że nie poradziłabym sobie bez ciebie. Po pierwsze, nigdy nie byłabym szczęśliwa, po drugie… wyobrażasz sobie, żeby ktoś inny miał we mnie umieścić dzieci? – Zmarszczyła brwi, trochę specjalnie go prowokując i wystawiając jego cierpliwości na próbę, poprzez roztaczanie wizji, w których należała do innego mężczyzny. – Gdyby nie ty nie byłoby tej rodziny, tego domu… tego wszystkiego.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  34. Oczywiście, nie było najmniejszych wątpliwości, że Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że nie powinna była roztaczać przed Connorem wizji, w których posiadał ją – oczywiście nie, jako rzecz, ale jako partnerkę, co chyba jednak w ostatecznym rozrachunku dla jej ukochanego byłoby jeszcze gorsze – inny mężczyzna, mający prawo nie tylko do jej ciała, ale do jej serce. Rzecz jasna, obecnie wydawało się to niemożliwe – i nie chodziło tutaj o pusty frazes, związany z tym, że byli małżeństwem: nawet bowiem gdyby ten wielkolud nie stanął na jej drodze, była pewna, że nigdy nie kochałaby nikogo tak, jak jego: po prostu taka miłość zdarzała się raz na milion i tylko we dwoje mogli ją posiadać, pielęgnować i się z niej cieszyć, bo ta osobno nie miała prawa istnieć – i absolutnie nie chciała tego stanu rzeczy nigdy nie zmieniać, ale to wcale nie oznaczało, że od czasu do czasu nie lubiła w swoim partnerze wzbudzać takiej zdrowej zazdrości: zdrowej, bo nic więcej, oprócz kilku wymowny, pobudzających wyobraźnię – chociaż i tak niezbyt mocno: tutaj działał bardziej chyba jego strach i potężne uczucie, jakim ją darzył – nie działo się; nie było mowy o żadnych uśmiechach do innych facetów, które mogłyby w jakiś sposób ich zaprosić do niej, czy spojrzeń, odczytywanych jako jawny flirt. Dla niej nawet takie gesty były zwyczajnie odrażające, jeśli za kimś szalało się tak mocno, jak ona za swoim wilkołakiem – problem w tym, że nie zdawała sobie czasem sprawy ze swojej urody ani z tego, że nie wszyscy przedstawiciele płci brzydkiej są roztropni i postępują logicznie: dla nich nawet zwykły, rzucony mimochodem ciepły komplement i muśnięcie ramienia podczas śmiania się z jakiegoś zabawnego dowcipu, było oznaką prób nawiązania głębszej relacji. Takiej gwałtownej reakcji z jego strony jednak absolutnie się nie spodziewała i chociaż z jednej strony bardzo jej odpowiadało to, jak bardzo mocno dla niej przepadł – do tego stopnia, że strach przed jej utratą zabierała mu dech w piersiach – to z drugiej wcale się jej to nie podobało: wiedziała, że niekiedy bywał całkowicie irracjonalny w swojej zazdrości i chęci chronienia jej przed wszystkim. Nim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć – on podjął.
    — Kochanie – odezwała się dopiero wtedy, kiedy miała pewność, że przestał wyrzucać z siebie z prędkością światła przeróżne, nie zawsze przyjemne, myśli. Uśmiechała się do niego czule i przemawiała łagodnie, wiedząc, że trochę przesadziła, o czym świadczył wyraz jego pobladłej twarzy i wszystko to, co jej przekazał. Musiała więc podejść do całej sprawy z jego, a nie swoją, perspektywą. – Kochanie – powtórzyła, aby zwrócić na siebie pełnię jego uwagi – opanuj się, proszę – uśmiechnęła się czule i przesunęła kciukiem po zewnętrznej stronie jego ręki. – Nikt – nacisnęła, przytakując mu – nie ma do mnie prawa, oprócz – podkreśliła – ciebie – przesunęła dłoń na jego zarośnięty policzek, mimo że to oznaczało, iż musiała usiąść, co sprawiło jej sporo bólu; w jej fiołkowych tęczówkach malowała się jednak tylko miłość. – Przepraszam – powiedziała następnie, szczerze. – Nie wiem, czy to było okrutne, ale tak, to był żart, niemniej jeśli cię zraniłam: to przepraszam, najdroższy, bo nie to było moim zamiarem – ciągle utrzymywała z nim kontakt wzrokowy. – Dziękuję – powiedziała nagle. – Dziękuję, bo nawet jeśli doprowadziłam cię do pięciu zawałów, powiedziałeś mi… Connor, jestem twoja. Tylko twoja na zawsze. Na dłużej, niż to cholerne zawsze! – Poprawiła się radośnie. – Dziękuję, bo… bo w sumie to jest piękne, że kochasz mnie tak mocno, że nie możesz nawet myśleć o innych, dlatego… nie myśl proszę, że kiedykolwiek ktokolwiek ci zagrozi. Kurde, skarbie! – Sarknęła nagle. – Przecież jesteś chodzącym ideałem… j-jesteś… – z wrażenia zabrakło jej słów. – Jesteś moim przyjacielem, miłością mojego życia, mężem i ojcem moich dzieci, a pieprzysz mnie tak, że nie wiem, jak się nazywam – wyszczerzyła się. – Kocham cię, okej? Ty kochasz mnie. To się liczy.

    szczera, szczęśliwa i dumna z tego, co posiada, VERA

    OdpowiedzUsuń
  35. — Zraniłam, nie kłam – poprosiła łagodnie Vereena, nie lubiąc, kiedy Connora, nawet jeśli był przez nią skrzywdzony, wolał udawać, że nic mu się nie stało, aby to jej nie sprawić przykrości. Znała go jednak dobrze i poznawała różne jego stany, także to, co robił było zupełnie niepotrzebne. – Dlatego przepraszam, okej? Bo nie to było moją intencją – kontynuowała spokojnie, cały czas czule gładząc go po policzku i bawiąc się jego gęstą, ciemną brodą, nieco już zapuszczoną; lubiła jednak, jak ją sobie poprawiał, robiąc coś na styl koziej bródki. Wysłuchała go następnie uważnie, cały czas uśmiechając się ciepło; w jej fiołkowych tęczówkach, tak jak w jego księżycowych zabłysły łzy, ale zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, on rzucił się ku niej i zmiażdżył jej usta w namiętnym, długim i zapierającym dech w piersiach pocałunku, który kompletnie pozbawił ją zdolności racjonalnego myślenia. – Kocham cię – tchnęła w jego idealnie wykrojone wargi, wzdychając głęboko – ale nie zawsze wiem, co powiedzieć… to nie ja, to moje serce, które za tobą szaleje – uściśliła wesoło, wdychając jego cudowny zapach i cały czas uśmiechając się szeroko. – Już dobrze, najmilszy… już dobrze… – próbowała go opanować, ale sama była równie mocno wzruszona, aby ostatecznie stwierdzić: – Widocznie to – nacisnęła – jest prawdziwa miłość.
    Tym stwierdzeniem zakończyli swoją dyskusję dotyczącą – niemożliwej, rzecz jasna – przynależności pół-wilii do innego mężczyzny oraz kwestię zazdrości wilkołaka, która dosłownie go pożerała i mogli się skupić na zupełnie innych sprawa. Tą natomiast pierwszą, niecierpiącą zwłoki był Alexander Thomas, który absorbował całą ich uwagę – kiedy już się mu poświęcali, to robili to w taki sposób, że dosłownie nic wokół nie istniało i może byli całkowicie zwariowanymi rodzicami, ale było im z tym dobrze. Patrzenie, jak ich malutki synek próbuje sobie poradzić poza organizmem matki było naprawdę cudownym doświadczeniem, zwłaszcza, że ta perfekcyjna kruszyna była powołana na ten świat dzięki ich olbrzymiej miłości. W związku z tym reszta wieczoru przepłynęła im w doskonałej atmosferze. Gdzieś w międzyczasie odwiedziła ich Roselyn Irisbeth, która zasnęła w nogach łóżka i ojciec musiał ją przenieść do swojego pokoju oraz wpadli jeszcze państwo Rochefort z kakałem – tak naprawdę ciepłym płynem odwracali uwagę Greybacków, a sami przepadali coraz mocniej dla swojego prawnuczka. Niestety, o nocy nie można było powiedzieć, aby była wybitna, ale oprócz nich – wszyscy się wyspali: zaklęcie wyciszające nie zostało zdjęte, toteż płacz – wyjątkowo żadnego ciepłego mleka – chłopca nie budził nikogo, oprócz nich.
    Co gorsza – wiedzieli, że to dopiero początek; oczywiście, ich potężna miłość nie pozwalała się im gniewać, czy smucić, ale chcieliby pospać trochę więcej, niż dwie godziny między jednym, a drugim karmieniem, czy przewijaniem. Na szczęście, jeśli chodziło o zajmowanie się Trenwith – w tym przygotowywaniem obiadów, lekkim ogarnianiem porządku, w którym niekiedy pomagał były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu lub zwyczajnie dbaniem o to, aby nic się nie zawaliło – i zwierzętami mogli liczyć na dziadków – którzy faktycznie opuścili dom Greybacków w sobotę – a natomiast w temacie Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle pomocy udzielili im Hawthorne’owie, którzy do niedzieli nie wpadli do przyjaciół, dając im przestrzeń i możliwość poświęcenia czasu dla swoich pociech. Nie było to łatwe, bo i ich córeczka i ich nowy „nabytek” byli dość absorbujący, ale cudem chyba im zaczęło wychodzić dzielenie czasu na zabawy z pięciolatką, wspólne posiłki oraz odrabianie lekcji i jej rozwojem – Felix mówił, że chwaliła się zdjęciem braciszka w przedszkolu, z dumą nazuwając się starszą siostrą – a opieką nad noworodkiem i podziwianiem zmian, jakie zachodziły w nim z godziny na godzinę w zasadzie. Było cudownie, a zrobiło się jeszcze lepiej, kiedy piętnastego grudnia wpadła do nich Clementine.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta bowiem orzekła, że nie tylko z najmłodszym członkiem rodu, ale i z pielęgniarką z przychodni doktora Cartera, wszystko jest dobrze – on rósł jak na drożdżach, ona goiła się idealnie. Dzięki temu właśnie mogli pozwolić starszemu państwu odpocząć, bo jako że pani domu czuła się dobrze – zdecydowała, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, że wstanie. Musiała przecież powoli nauczyć się łączyć wszystkie obowiązki ze sobą, bo nie mogli ciągle liczyć na swych bliskich, prawda? Na początku, rzecz jasna, odnosiła porażkę za porażką, na co wpływ pewnie miał stres związany ze świętami – przynajmniej jednak miała załatwione prezenty i musiała przyznać, że pewnie szaleństwa po sklepach w okolicznych miastach przyspieszyły poród – ale na szczęście tuż przed samą Wigilią – która tym razem wypadała w domu Josephine, chociaż oczywiście Vera z Connorem nie odmówili sobie całej masy ozdób i uroczystego śniadania – wszystko wróciło do normy o okres Bożego Narodzenia – pierwszego dnia trafili do seniorki familii, a drugiego leniuchowali w piżamkach na famie – spędzili naprawdę radośnie. Było o tyle wspaniale, ze zdecydowanie było z nią lepiej, chociaż czasem nadal miała jakieś chore myśli dotyczące swojego wyglądu – na szczęście, wówczas mogła liczyć na swojego małżonka, który jej pomagał się opanować.
      Tym sposobem, kiedy patrzyła na rosnącego jak na drożdżach, przesłodkiego Alexandra Thomasa – przesypiającego coraz więcej, ale wciąż domagającego się częstego przebywania albo na matczynych piersiach lub na ojcowskim torsie – i wspaniale się nim opiekującą uroczą i roztropną Roselyn Irisbeth – której udało im się nie zaniedbać – a więc dwie idealne istotki, które spłodziła, nosiła w sobie dziewięć miesięcy i powiła pomimo bólu i strachu – przestawała w sobie widzieć kobietę nieatrakcyjną; zresztą, złapała parę razy weterynarza na tym, jak ma problemy z powstrzymaniem swych żądz, kiedy na przykład karmiła ich syna. Oczywiście, próbował to przed nią ukryć, ale ostatecznie dość wyraźnie było to widać – tym sposobem zaczęła poczuwać się do obowiązku, aby coś na tę drobną „przypadłość” zaradzić, tylko cały okres między Świętami, a Sylwestrem zupełnie jej temu nie sprzyjał, zwłaszcza, że parę dni ich kruszynka miała poważne kolki, a jego starsza siostra złapała przeziębienie, toteż na Trenwith zapanowało lekki szaleństwo. Dopiero trzydziesty pierwszy grudnia, przypadający na poniedziałek, kiedy to nagle dostał wezwanie do kliniki weterynaryjnej – musiał się stawić, bo Danielle akurat miała urlop – zmusił ją do działania, którego tak po prawdzie, nie przemyślała zbyt dobrze. Po prostu spontanicznie działała.
      — Kochanie? – Pukała więc w drzwi gabinetu Connora, niespodziewanie, wczesnym popołudniem, Vereena, ubrawszy siebie i ich synka ciepło; przeniosła go za pomocą koszyczka wiklinowego, dom pozostawiając pod opieką Pigleta i Zjawy, bowiem Rosie akurat przebywała u Jake’a: obie rodziny miały spotkać się na farmie Greybacków wieczorem, wraz z Rochefortami, aby świętować Nowy Rok. Bardzo zimny, mroźny i śnieżny Nowy Rok. – Co tam robisz? – Zagaiła, widząc jak tonie pod sterta dokumentów i szkiców, które tworzył i zostawiał wszędzie. – I dlaczego nie masz okularów? – Zdjęła płaszcz, odstawiła koszyk na ziemię i nieco rozebrała chłopca, aby następnie siłą wsunąć na nos męża „patrzałki”. – Powiesz mi? – Okazało się, że miała na sobie bluzkę z wyjątkowo głębokim dekoltem i zero stanika. – Kochanie? – Zagaiła, obchodząc biurko, przekręcając go na obrotowym krześle i stając między jego nogami; kątem oka dostrzegła wybrzuszenie na jego spodniach. – Ojoj, masz dużo pracy… – jęknęła, udając, że nic nie widzi; pochyliła się nad blatem z papierami, eksponując swoje zgrabne pośladki w obcisłych dżinsach. – Pamiętaj o kolacji… no ale skoro ledwo tknąłeś śniadanie – referowała do jego zrywu po telefonie od właściciela rannego psa – to przyniosłam ci lunch – niespodziewanie padła na kolana.

      bardzo niegrzeczna żonka, VERA (Thorne) GREYBACK, która lubi robić takie niespodzianki ♥

      Usuń
  36. To, co wyczyniała Vereena najpewniej spotkałoby się ze świętym, płomiennym potępieniem ze strony mieszkańców Boscastle – przynajmniej ich części; takiej jak Hawkingowie. Ci bowiem, pomimo zaakceptowania ostatecznie Muzeum Magii i Czarodziejstwa – głównie dlatego, że przynosiło im wręcz niebywałe profity; rzecz jasna, podziękowania, zasłużone zresztą, skierowane do Greybacków, czy przeprosiny, że ktoś im robił pod górkę, wcale nie padały tak często, ale małżeństwo się z tym pogodziło i w zasadzie niczego nie oczekiwało, po prostu ciesząc się, że nikt nie staje im na drodze do spełnienia marzeń – nadal raczej nie odnaleźliby się w sytuacji takiej wielkiej miłości, jaka łączyła Connora i jego żonę. Miłości tak ognistej i namiętnej, że nawet okres połogu wydawał się być katorgą – niemożność wzięcia w ramiona ukochanej osoby i zaspokojenia swych fizycznych, erotycznych żądz, była dosłownie wyniszczająca. Owszem, tulenie się, czułe pocałunki, czy chwytanie się za ręce jak podlotki podczas pierwszy spacerków z maleńkim Alexandrem Thomasem, schowanym w połach ojcowskiego płaszcza i z biegającą wokół, radosną i śliczną Roselyn Irisbeth, były urocze, miłe i na pewno zacieśniały ich więź. Problem w tym, że robili to na co dzień, a ze świadomością, że jeszcze przez jakiś czas nie mogą czułostek posunąć o poziom wzwyż była wyjątkowo frustrująca. Zakazany owoc przecież najmocniej kusił i stali się tego doskonałym przykładem. Co prawda, pół-wilę czekały jeszcze przynajmniej trzy tygodnie abstynencji, ale to nie oznaczało, że nie chciała dać rozkoszy swojemu wilkołakowi – jego przyjemność była jej przyjemnością, co także nie mieściło się w ramach pojmowania wszechświata przez okolicznych, zaściankowych ksenofobów; podobnie jak seks przedmałżeński, seks w ciąży, seks po ciąży, seks z zabezpieczeniami i w ogóle częsty seks. Co innego, jeśli chodziło o bicie żony, czy wyzywanie córek od najgorszych, czy kłamanie na sąsiada, że ten ma nielegalną kurę – to było akceptowalne; och, jak dobrze, że Josephine trzymała w ryzach burmistrza. Rzecz jasna, Vera nie bardzo przejmowała się plotkami – zwłaszcza, że tych odległa Trenwith nie generowała i jeśli te nie dotyczyły jej bliskich.
    — Oj, kochanie… – z tego też powodu znalazła się w gabinecie swojego męża i prawiła mu morały o okularach, prężąc się i pokazując zbyt wiele, jak na kobietę, która przed parunastoma dniami wydała na świat jego syna, drugie dziecko i nadal nie do końca wróciła do formy, co przecież było całkiem normalne. – Musisz je nosić, żeby mnie dobrze widzieć – skwitowała wesoło, szczerząc się bezczelnie. – Przyniosłam – przytaknęła więc wesoło, widząc jak bardzo traci zmysły dzięki niej; cholera, jakże mocno ją to uszczęśliwiało. Ponownie nie namyślała się wiele i padła na kolana, zajmując odpowiednią pozycję, z której miała zamiar go obserwować przez najbliższe minuty. – Nieładnie jest przeklinać, hej! – Pacnęła go dłonią w udo, ale ostatecznie szarpnęła bezpardonowo za pasek od jego spodni, które rozpięła, ale nie ściągnęła. – Ja? Ależ ja nic nie robię! – Udawała niewiniątko, ale tylko głupiec by się na to nabrał. – Oczywiście, że nie muszę – prychnęła nagle – ale chcę – zapewniła poważnie, na moment się uniosła, ab połączyć ich wargi w pieszczocie, a robiąc to, wsunęła dłoń za materiał jego bokserek, aby zacząć stymulować jego męskość. – Lubię jak robisz się szybko dla mnie twardy – wyszeptała zmysłowo do jego ukocha i umknęła przed jego pocałunkiem. – Nie, skarbie, dzisiaj ja wyznaczam zasady – zapowiedziała, przyspieszając swoje ruchy i z rozkoszą przyglądając się, jak jej ukochany wije się w swoim fotelu, zaciska ręce na podłokietnikach, robi się blado-czerwony i ciężko sapie. – Poproś mnie – rzuciła nagle, spoglądając na niego z klęczek wyzywająco. – Poproś – nakazała i dopiero kiedy zaczął błagać, pochyliła się i chwyciła go w swoje miękkie usta. Zajmowała się nim może parę sekund, gdy rozwrzeszczał się telefon. – Odbierz… odbierz teraz – rozkazała.

    bardzo mocno rozgrzana i władcza, ale kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  37. Jeśli było jakie słowo, które mogłoby opisać zachowanie Vereeny w tamtej chwili, to niewątpliwie byłaby to fuzja określeń „okrutna”, „apodyktyczna”, „czuła” i „seksowna”, niezależnie od tego, że w znakomitej większości te ze sobą nie współgrały – na pewno nie w jednym zdaniu i na pewno nie do opisania dwudziestosiedmioletniej, drobnej pół-wili, która w tamtej chwili klęczała przed swoim mężem, w jego gabinecie, w jego klinice weterynaryjnej i dawała mu rozkosz swoimi ustami, jednocześnie nakazując, aby odebrał dzwoniący telefon; aby podczas gdy ona całowała jego męskość, sunęła po jej językiem i zajmowała się nią w taki sposób, że nie mógł oddychać, on rozmawiał o dostawie karmy po Sylwestrze, albo pomagał jakiejś starszej pani wyciągnąć spod komódki kotka, który przeraził się fajerwerków. Było jednak coś dziwnie podniecającego – przynajmniej dla niej – w tej całej sytuacji, w której miała bezwzględną władzę totalną nad swoim uziemionym w obrotowym, skórzanym fotelu Connorem, któremu kazała milczeć i zabroniła wykonywać jakichkolwiek ruchów: mógł jedynie jęknięciami, żałosnymi sapnięciami oraz donośnymi przekleństwami wymieszanymi z jej imieniem wyrażać to, jak było mu dobrze – bo to, że było i miało być jeszcze lepiej było czymś logicznym – oraz zaciskać ręce na podłokietnikach tak, jakby chciał je złamać. Oczywiście, nie zawsze tak się zachowywała, ba!, w większej części przypadków kiedy się kochali – a kiedy mogli: kochali się bardzo często – to on był stroną dominującą, a ona już niejako odgrywała – bo jak było widać, wcale nie była a ż tak nieśmiała i niepewna – rolę zawstydzonego podlotka; owszem, niekiedy były to szczere emocje, kiedy jej reakcje były głośniejsze niż zazwyczaj, a jego pieszczoty intensywniejsze: przecież wciąż się poznawali, mimo tylu lat bycia razem i naprawdę udanej sfery pożycia małżeńskiego, skupiającej się na erotyczności, nadal umieli się zaskoczyć. Wystarczyło inaczej dotknąć, trochę odmiennie musnąć lub zwyczajnie odkryć, że ciało może się jeszcze ciekawiej wygiąć i tym oto sposobem tracili zmysły w czasie swoich namiętnych zbliżeń, które sobie serwowali – o ile na przykład, pielęgniarka nie była w okresie poporodowym.
    — Słyszałeś – zdecydowanie jednak wolała się skupić na ukochanym i na poleceniach, jakie mu wydawała. – Odbierz, kochanie – naciskała i chociaż zwracała się do niego czule, to w jej głosie pobrzmiewały ostre, władcze nutki: jasnym było, że jeśli wilkołak się jej sprzeciwi, to może się to dla niego skończyć tragicznie; na przykład tym, że ona zaprzestanie sprawiania mu przyjemności. – Tak. Och, tak. – Dodała więc, troszkę ostrzej, mrużąc oczy; patrzyła na niego wyzywająco i kokieteryjnie jednocześnie, ale przy tym wciąż jej fiołkowe tęczówki tliły się olbrzymią miłością. – Obieraj – uśmiechnęła się zadziornie, a kiedy ostatecznie podniósł słuchawkę, na jej twarzy zaczęła się malować bezdenna radość i duma, chociaż coś w jej uśmieszku mówiło, że wcale nie uczyni tej dyskusji łatwiejszej. Niemalże natychmiast wysunęła jego męskość zza połów spodni i bokserek, składając na niej pocałunki. – Mmm… pan Hodgins… – szepnęła, szczerząc się jak głupia, aby następnie wrócić do obdarzania go pieszczotami, które z czasem przybrały na sile: kąsała go, sprawdzając jego wytrzymałość i ze szczęściem przyjmując jego czerwone policzki oraz pot na czole. – Skarbie… wejdziemy w Nowy Rok z wydatkiem… – uświadomiła mu, jak gdyby nigdy nic, kiedy zniszczył aparat; siedziała na piętach i wraz z końcem jego rozmowy, skończyła swoje wyczyny. – Nieładnie… rozłączyłeś się i ja teraz nie wiem, co mam robić… – westchnęła teatralnie, a jej twarz przybrała uroczo-złowieszczy wyraz. – Przypomnisz mi, co? – Powiedziała i ułożyła dłonie na jego udach; sunęła po nich w górę i w dół. – No dalej, Connor… co mam robić? – Namawiała i czekała, aż zacznie jej wydawać polecania. – Głośniej skarbie, nie słyszę… – kpiła, oczekując od niego niemożliwego: mocnych rozkazów.

    okrutna, ale to z miłości!, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  38. — Myślisz, że naprawiamy? – Naprawdę, to, co robiła Vereena, przechodziło wszelkie ludzkie pojęcia. – Hm… no nie wiem… pewien jesteś, że damy radę? – Bawiła się doskonale wystawiając na próbę cierpliwość Connora, poprzez postawienie go w takiej sytuacji: poprzez skupienie się na czymś tak trywialnym, jak zniszczony telefon, a na nim, mimo że całym sobą dosłownie błagał ją, aby wróciła do pieszczenia go i przyniosła mu ulgę w nagromadzonej od pewnego czasu frustracji seksualnej, której w żaden sposób nie mógł zaspokoić; z jednej trony był to czas, kiedy jego żona musiała się regenerować, z drugiej ewidentnie wstydził się prosić o jej pomoc i chyba za to tak go dręczyła. Uważała bowiem, że kiedy nie radzi sobie z napięciem erotycznym, powinien się do niej natychmiast zgłosić, bo duszenie tego nie było zdrowe i mówiła to jako wykwalifikowana pielęgniarka. – Ależ, jak możesz w ogóle mówić, że ja cię dręczę?! – Uniosła się teatralnie. – Po prostu – rozłożyła bezradnie dłonie i wymownie, aby go tylko mocniej podniecić – zastanawiam się nad tym, co musimy zrobić – wzruszyła ramionami, udając niewiniątko, aby następnie zacmokać z niezadowoleniem. – Och, kochanie, ale nie na tym zabawa polega – jej oczy zabłysły niebezpiecznie kokieteryjnie i wyzywająco. – Miałeś dalej – nacisnęła – rozmawiać…
    Jeszcze chwilę droczyła się z nim w najlepsze oraz wyjątkowo perfidnie, prowokując go i cały czas trzymając się swojej wersji, zanim nakazała mu wyjaśnienie tego, co powinna z nim zrobić – ciężko jej było się powstrzymać od dosłownego rzucenia się na niego i zgrywania kogoś, kto kompletnie nie ma pojęcia, co robić dalej. Wiedziała jednak, czego chce, a pragnęła całkowitego zatracenia się w przyjemności przez jej ukochanego – chciała jego krzyków, przekleństw i jęków; chciała, aby doszedł w jej ustach i z jej imieniem na swoich idealnie wykrojonych wargach. Wszystko więc to, co robiło miało tylko jeden cel – przyniesienie mu skrajnej rozkoszy i nawet jeśli początkowo się opierał i nie był zadowolony, co było całkiem logiczne, biorąc pod uwagę jej bezczelnie okrutnie zachowanie, to ostatecznie nie miał żałować, ba!, niewątpliwie miał być przeszczęśliwi oraz spełniony.
    — Tak? – Upewniała się, kiedy ostatecznie zaczęła wykonywać jego polecenia. – Okej… to dobrze… – zacisnęła wokół niego swoje palce: mocno, tak jak chciał. - Tak dobrze? – Wiedziała, że jest dobrze, ale pragnęła, aby to potwierdził. Kiedy zaś to zrobił, pochyliła się i faktycznie zamknęła wokół niego swoje wargi i ssała go, zgodnie z poleceniem, jakie jej wydał. Robiła to tak długo, pozwalając mu już przy tym szarpać ją za włosy, aż ostatecznie słyszała, jak nie może chwycić powietrza w płuca; cholera, jakże bardzo się jej to podobało. Nie namyślając się więc wiele, przyspieszyła swoje ruchy, pomagając sobie obiema dłońmi, aż wreszcie szczytował w głośny, imponujący i intensywny sposób. Boże, podobało się jej to tak bardzo, ze miała ochotę płakać ze szczęście, zachwytu i wzruszenia; zamiast jednak tego, padła pośladkami na pięty i spojrzała na wilkołaka z oddaniem, ciepłem i miłością. – Connorze… – westchnęła jego imię czule, tak jak on jej, mimo że głos miał słaby. – Kocham cię – szepnęła, gdy wciągnął ją na kolana, w czym mu pomogło i mocno się w niego wtuliła. – Wszystko dobrze? – Zapytała nagle, gładząc go po karku. – Nie masz zawału? Możesz pracować? Widzę tutaj ze dwie niewypełnione teczki… och!, a ja muszę przygotować sałatki! – Śmiała się, znowu się z niego naigrywając wesoło.

    śląca morze miłości, VERA,, która jest okrutna, ale no… wybaczcie, plz?

    OdpowiedzUsuń
  39. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Vereena była całkowicie zachwycona podejściem Connora wobec wizji, jakie przed nimi roztaczała – wyjątkowo mocno podobało się jej to, że tak intensywnie reagował na jej bliskość i ani myślał się z nią nawet na chwilę rozstawać. Zrozumiała bowiem jego warkot bezbłędnie – nie widziało mu się wypełnianie dokumentów, zamykanie spraw związanych ze schroniskiem przed Nowym Rokiem, czy puszczenie jej do kuchni, aby mogła dokończyć sałatki i inne dania na kolację sylwestrową, którą organizowali z Rochefortami i Hawthorne’ami; co prawda, powinna była zająć się tym wcześniej, ale pewna bardzo gorąca myśl i szalona, spontaniczna decyzja nie pozwoliły jej tego uczynić. Nie żałowała jednak – wolała nawet, co nie było do końca do niej podobne, zrobić mniej potraw, ale pobyć dłużej ze swoim ukochanym. Szalała za nim.
    — Oczywiście, że twoja – przytaknęła więc wesoło, całując go w skroń. – No… a przynajmniej będę, jak długo mnie nie zgnieciesz! – Zachichotała radośnie i żartobliwie, po czym pozwoliła się namiętnie pocałować; cholera, strasznie żałowała, że nie miała możliwości ugaszenia olbrzymiego płomienia namiętności, który spopielał ją, emanując wprost z podbrzusza. Następnie zaś wysłuchała go, uśmiechając się wesoło i słodko. – Tylko my i nasz syn, który właśnie się obudził – wpadła mu nagle w słowo, wychwytując pełne niezadowolenia pojękiwania Alexandra Thomasa, który domagał się atencji rodziców; jak na złość, chwilę po tym, jak zerknął na niego ojciec. – Przykro mi – raz jeszcze musnęła jego usta i dopiero chwyciwszy chłopczyka oraz usidławszy w fotelu „interesanta”, zaczęła odpowiadać; obydwoje wiedzieli już jaki płacz przypisać do czego: mały wilczek zrobił się głodny. – Cieszę się, że moja niespodzianka się podobała, ale już mógłbyś, mój drogi, naciągnąć majtki i spodnie, bo dziecko gorszysz – zaśmiała się, bo ich pociecha aktualnie skupiała się jedynie na ssaniu jej pełnej piersi. Wszystkiego jednak zapewnienia ukochanego brała do serca i dosłownie pękała z dumy. – Skarbie, zostałabym, ale mamy swoje obowiązki – przypomniała mu rozsądnie. – Dobra, pół godziny. – Westchnęła jednak. – Umowa?
    Musiała pójść na ten kompromis – po prostu musiała, kiedy widziała błagalne spojrzenie jego księżycowych tęczówek, którym nie potrafiła w żaden sposób odmówić; pewnie też nie chciała, bo należy przecież do mężczyzny, za którym szalała. W związku z tym, kiedy tylko ich kruszynka była już nasycona jej ciepłym mlekiem i powoli usypiała w koszyczku – pół-wila władowała się na kolana wilkołaka i chwyciła jego okulary, które przetarła i ponownie wsadziła na jego nos, wyrażając nadzieję, ze dzięki nim widział ją znacznie lepiej. Później zaś wtuliła się w niego mocno i faktycznie przygotowała teczki, rozkładając i segregując dokumenty, które weterynarz zdążył w ciągu ostatniego tygodnia dość mocno pomieszać – kochała go jednak i nie miała mu tego absolutnie za złe; lubiła mu pomagać bez względu na wszystko: nawet jeśli jego wielkie dłonie muskały jej piersi.
    — Kochanie… bo nic nie zrobimy, zostaniesz tu na cały wieczór i spotkamy się dopiero przy fajerwerkach – próbowała mu przemówić do rozsądku, szybko licząc na kalkulatorze kolejne dane z kilkunastu tabelek; referowała rzecz jasna do swojej obsesji na temat zamykania spraw przed Nowym Rokiem i niewchodzenia w go z jakimiś długami, czy nierozwiązanymi sprawami finansowymi. Może i była upierdliwa przez to, ale przynajmniej miała czyste sumienie i żadnych niespokojnych myśli z tyłu głowy. – Connor, proszę cię – w końcu jednak burczała, bo jej ukochany zdecydowanie zbyt mocno pogłębił swoje pieszczoty; albo to ona, przez fakt noszenia w sobie pokarmu, była tak wrażliwa. – No dobra – ostentacyjnie zerknęła na zegarek – chciałam jeszcze zostać kwadrans, ale skoro tak… to się zbieram. – Skwitowała dość perfidni i już zaczęła się podnosić. – Sałatki czekają!

    już nieco zirytowana VERA, która jednak ciągle kocha

    OdpowiedzUsuń
  40. Chryste, jak ona strasznie go kochała. Kochała go tak mocno, że czasem trudno jej było chwycić oddech i kochała go tak mocno, że gdyby ktokolwiek, chociaż w najmniejszym stopniu, zagroziłby mu – to nie cofnęłaby się przed niczym, aby go chronić, nawet swoją piersią, nawet za cenę swojego, lub agresora, życia. Kochała go tak, że nawet będąc w połogu – po wydaniu ma na świat dużego, silnego i zdrowego syna; co przecież było wyczerpujące i naprawdę długie oraz bolesne – ona wolała odrzucić na bok swoje potrzeby i skupić się na jego pragnieniach: na przyniesieniu mu przyjemności swoimi ustami w jego gabinecie, w najmniej oczekiwanym i niespodziewanym momencie, kiedy to musiał walczyć z papierkową robotą związaną z prowadzeniem świetnie prosperującej kliniki weterynaryjnej. Co jednak najlepsze w tym wszystkim – Vereeną naprawdę, szczerze i dogłębnie radowało spełnienie Connora, którego doświadczył w jej miękkich ustach, pełnych czułości i miłości, ale również namiętności, o czym świadczyła siła, w jakiej szczytował i zalewał ją swoim nasieniem. Może było to dziwne – ale naprawdę zawsze stawiała jego dobro ponad swoje, czerpiąc podniecenie i radość właśnie z tego, że był szczęśliwy lub rozpalony. To była właśnie prawdziwa miłość – ta sama miłość, która nakazywała jej zostać przy nim, gdy o to prosił, wejść na jego kolana i pomóc mu uporać się z dokumentacją przed Nowym Rokiem; ta sama miłość, która nie pozwalała jej w ogóle się na niego gniewać, kiedy rozpraszał ją swoimi dłońmi – w zasadzie nawet gnębił, bo przecież jeszcze parę tygodni nie mogli sobie pozwolić na szalone zbliżenia, za którymi naprawdę mocno tęsknili; ta sama miłość, która sprawiała, że potrafiła mu wybaczyć wszystko. Była szalona – ale, cholera, co z tego? Warto było być wariatką, gdy mogła podziwiać, jak bardzo jej mąż się radował, kiedy postanowiła zostać przy nim – naprawdę, nie było nic przyjemniejszego, niż jego uśmiech i wesołość; oczywiście, w to także wliczała się urocza Roselyn Irisbeth, przebywająca u wujostwa, oraz słodki Alexander Thomas, śpiący spokojnie w koszyku. Przynajmniej było to wspaniałe do czasu, kiedy to właśnie postanowił zbyt intensywnie, jak na nią, wyrażać swoją radość.
    — Dokończysz to dzisiaj – sprzeczała się więc z nim całkowicie przekonana, co do słuszności swoich osądów: naprawdę nie wyobrażała sobie, aby w czasie Sylwestra miała jeszcze myśleć o niepodpisanych umowach i niezałatwionych sprawach, takich jak zamówienia lekach, czy faktury za leczenia. Owszem, było to dziwne, ale taka już była i dosłownie nikt nie mógł jej przekonać, aby odpuściła: był to jeden z tych przesądów, z których nie mogła zrezygnować. – Connor, skarbie, kocham cię zajebiście mocno, ale zaczynasz mnie denerwować, wiesz? – Zapytała, unosząc jedną brew; naprawdę była zirytowana jego podejściem, które świadczyło o tym, że nie przejmuje się swoimi obowiązkami, a dla niej to było niepojęte. Ponadto, rozpraszał ją, toteż nie był w stanie mu nawet odpowiednio pomóc. W związku z tym ostatecznie postanowiła, że odpuści sobie walkę z wiatrakami i sobie pójdzie, teorią szokową zmuszając go do działania: z silnymi dłońmi ukochanego jednak nie miała za bardzo jak walczyć. – Connor! – Sarknęła, kiedy ją powstrzymał i mocno oplótł umięśnionymi ramionami. Pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową. – Tak, w tym momencie jestem na ciebie obrażona – oczywiście, nie było to do końca prawdą i świadczył o tym chociażby jej perfidny uśmieszek, czy radość we fiołkowych oczach – i mam zamiar iść do domu i zrobić tę sałatkę – skwitowała poważnie. – Wilczku, puść mnie, proszę – po chwili droczenia się z nim, zrozumiała, że już nie mogą sobie pozwolić na takie karesy, bo godzina przyjazdu gości zbliża się coraz mocniej, nieubłagalnie, a to oznacza, że ich czas się kurczy. – Proszę – naciskała łagodnie, ale dobitnie;. – Nie chcę wyjść na nieodpowiedzialną gospodynię, która nic nie robi… – jęknęła przerażona tą wizją.

    kochająca, albo chcąca iść już przygotowywać wszystko do zabawy, VERA

    OdpowiedzUsuń
  41. Przesadzała – zdecydowanie Vereena w swoich osądach samej siebie przesadzała. Jeśli chodziło o innych, nigdy nie oceniała surowo, ba!, wówczas popadała w inną skrajność: tę, w której chciała ich wybielać, toteż dochodziło do prześmiesznych sytuacji, w których z jednej strony osoby wokół niej były idealne, a samą siebie niesamowicie mocno wręcz deprecjonowała i stawiała na pozycji złej, przegranej i zwyczajnie beznadziejnej. Nie było to ani odpowiednie, ani tym bardziej zdrowe – takie myśli mogły bowiem prowadzić w prostej linii do problemów z psychiką, nawet do depresji i to przez nie właśnie, chociażby w trakcie ciężkiego porodu Alexandra Thomasa, tak źle na siebie spoglądała, co było już w ogóle totalną abstrakcją, bo, na Boga!, r o d z i ł a . Niewiele lepiej było w innych wypadkach i wręcz obsesyjnie próbowała być idealna, czym zwyczajnie siebie zajeżdżała – zaharowywała się na śmierć, wykonując najbardziej katorżnicze prace, byleby tylko udowodnić innym, że jest silna, dzielna i zdolna. Tak naprawdę jednak – próbowała to udowodnić sobie, a był to wynik ciągle deptanej samooceny: przez mieszkańców Boscastle, przez czarodziejów ze świata magicznego i generalni większość osób, które spotykała na drodze, dla których była tylko pół-sierotką, albo córką mordercy, czy też tą ładną dupeczką, ale pewnie niezbyt mądrą, bo przecież trafiła do Hufflepuffu lub dziewczyną, która niewątpliwie robi karierę lekarską przez łóżko znanego i szanowanego uzdrowiciela z Hiszpanii. Patrzono na nią kategoriami, nie jak na osobę, co było niebywale krzywdzące, zwłaszcza w okresie dojrzewania. Przez to jednak doszła do takiego etapu, że panicznym lękiem napawała ją wizja, że mogłaby nie zdążyć przygotować domu i posiłków na zabawę noworoczną ze swoimi biskimi.
    — Przestań – sarknęła więc, kiedy jej ukochany upierał się, że nie musi nic robić. – Chcę przygotować te sałatki, okej? – Próbowała jakoś wybrnąć, zakończyć tę dyskusję i robić swoje, bo czas faktycznie ich gonił. Na szczęście, ostatecznie odpuścił, a przynajmniej miała taką nadzieję, w związku z czym odetchnęła z ulgą. – Dziękuję – szepnęła i pocałowała go: długo, czule, acz jednocześnie namiętnie. – Mój kochany, czasem rozsądnie myślący, szalony wilczek – pogładziła go jeszcze po karku, po czym zebrała się z jego kolan, ubrała, okutała ich synka i wróciła do ich białego domu, umykając przed płatkami śniegu. Następnie zaś, zaszyła się w kuchni, mając swoją młodszą pociechę przy sobie i od czasu do czasu, jako że mały już ni tylko budził się na karmienie, albo z pełną pieluszką, zagadywała go czule. Praca jednak poszła jej całkiem sprawnie, ale pomimo wielozadaniowości, przestraszyła się nagłym pojawieniem się swego męża za jej plecami. – Chryste panie! – Pisnęła, ale szybko się opanowała, rozpoznając cudowny zapach ukochanego. – Connor, na Boga, ty chcesz mnie zabić… i zdenerwować Alexa – zaśmiała się nieco nerwowo, oddychając z trudem i ciężko. Sądziła jednak, że na tym skończą się niespodzianki, ale nim się obejrzała, już była przenoszona, bez większego trudu do salonu. – K-kochanie… kochanie… a-ale… ale chciałabym ozdobić i wyprasować sukienkę dla Rosie… i dla siebie… kochanie, a twoja koszula i… i ten śliczny kubraczek dla Alexa… – próbowała przemówić mu do rozumu, ale ponownie: stawiał na swoim, uziemiając ją na poduszkach i dbając o wszystko wokół. – Filmu nie zdążymy, a hm, chyba w-wolałabym nie… wolałabym odpuścić sobie dzisiaj wspólny prysznic – spojrzała na niego błagalnie. – Nie patrz tak na mnie, Connor, mam ochotę cię zerżnąć – przyznała szczerze i poważnie – a nie mogę i po prostu mocniej mnie podcienisz, a ja już wystarczająco mocno cierpię katuszę, których, heh, nie można zaspokoić tak jak u ciebie – spłonęła uroczym rumieńcem. – M-może… może więc po prostu nie wiem… wrócimy do kuchni, a ty mi pomożesz wszystko skończyć? – Zerknęła na niego błagalnie, zagryzając dolną wargę. – Nie złość się – szepnęła jeszcze, dosłownie błagalnie.

    zawstydzona swoimi wyznaniami, przejęta i kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  42. To nie tak, że Vereena nie czuła się ani piękna, ani doceniania, ani uwielbiana – czuła się ta za każdym razem, kiedy Connor był obok: kiedy przebywali w tym samym pomieszczeniu; kiedy spoglądał na nią tak, jak każda dziewczyna marzyła, aby patrzył na nią ukochany mężczyzna; kiedy dotykał jej czule, czasem z podtekstem erotycznym, a czasem po prostu ciepło, aby wiedziała, że j e s t ; kiedy uśmiechał się do niej przez zatłoczony pokój, a ona wiedziała, że należy tylko do niego. Każdego dnia więc dawał jej dowód na to, że jest dobrze tak, jak jest – że jest dobrze, bo ona jest jaka jest i że będzie jaka jest, bo dogadując się, pomimo tego i dzięki temu, jacy są. Było to cudownie piękne uczucie, które ciężko było zburzyć i tak naprawdę nawet w chwilach, w których odzywały się jej fobie – że kogoś zawiedzie, ze czegoś nie zdąży zrobić, że czegoś nie dopilnuje – ona gdzieś z tyłu srebrnej głowy o tym pamiętała: przetaczało się jednak wówczas przez nią zbyt wiele niepokornych myśli, aby mogła się na tym skupić. Ponadto, niezależnie od wszystkiego, była okropną wręcz perfekcjonistką i uwielbiała, kiedy każda rzecz, która wyszła spod jej rąk była idealna – o dziwo, wcale jednak nie oczekiwała tego od innych, w swoim, niewielkim czasami niestety, rozsądku pojmując, że nie każdemu na tym zależy, aby zaharowywać się na śmierć.
    Ona jednak po prostu – zwyczajnie i po ludzki – właśnie w taki właśnie sposób była skonstruowana – gotowa naprawdę pracować za tysiąc chińskich robotników, byleby uszczęśliwić innych, a swoje potrzeby spychać na dalszy plan – i nigdy, przenigdy nie chciała dać mężowi do zrozumienia, że w czymkolwiek ją zawiódł – że to przez niego zachowuje się właśnie w taki szalony sposób, gotowa rezygnować z najmniejszych form odpoczynku, byleby każdy drobiazg, na który ich bliscy tak naprawdę, nierzadko nie zwróciliby najmniejszej uwagi, był dopięty na ostatni guzik. Bywało to zaś niewątpliwie irytujące i męczące, szczególnie właśnie dla jej partnera, który miał pełne prawo nie pojmować, dlaczego jego żona – kobieta piękna, wykształcona, o wielkim sercu, pięknej duszy i zachwycającym umyśle, która dała mu uroczą i roztropną, pięcioletnią Roselyn Irisbeth oraz słodkiego, niespełna trzytygodniowego Alexandra Thomasa – nie potrafi zaakceptować tego, ze nie zawsze wszystko będzie szło po jej wymaganiach i wizjach oraz nie będzie wzorowe. Co zabawne – czasem wiedziała, że w braku wzorowości niekiedy tkwi prawdziwy geniusz chwili. Nie w drogiej zastawie, haftowanych serwetkach i skomplikowanych kompozycjach wazonowych, ale w braku idealności i byciu z ludźmi, których się kocha najmocniej.
    — Nie „ochuj” mi, błagam – sapnęła, mimo wszystko, wrażenia, słysząc jego reakcje na swoje słowa; zapowietrzyła się z wrażenia: liczyła, że zrozumie, że nie potrafi inaczej i że to będzie ją męczyło oraz świerzbiło, nie dając spokoju. Chciałaby być pod tym względem inna, ale nie potrafiła; ot cała historia. Ponadto, naprawdę bała się, że sam widok nagiego ciała jej ukochanego po prysznicem mocniej ją podnieci i wymęczy do tego stopnia, że nie będzie mogła oddychać. Na szczęście, jego pierwsza reakcja szybko ustąpiła: pojął. Odetchnęła z ulgą. – Wiem, ze mi wynagrodzisz – zaśmiała się, znacznie swobodnie. Po chwili mina jednak ponownie jej zrzedła. – Ja wiem – nacisnęła – że nie musieliśmy, ale ja chciałam – nacisnęła – zrobić coś super – skwitowała: naprawdę, radość jej bliskich była jej radością. Czasem, tylko zapominała, że ich radością był też jej spokój. – Jesteś cudowny – jęknęła zachwycona sekundę później, gdy zaprowadził ją z powrotem do kuchni; nie podobało się jej tylko, że nagle zniknął z pomieszczenia, ale gdy wrócił, wybuchła wesołym śmiechem. – Mój kochany! – Zapiszczała, wiedząc, że chce ją odciążyć: rzuciła się mu an szyję. – Dostaniesz nawet coś lepszego w nagrodę! – Zapowiedziała i pomogła mu ustawić żelazko na odpowiednią temperaturę. – Connor – zagaiła nagle – dziękuję, kochanie.

    oczarowana, szczęśliwa i dumna VERA, która k i e d y ś powalczy ze swoimi fobiami…

    OdpowiedzUsuń
  43. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że dla drobnej i niepewnej samej siebie Vereeny, jej wielki, silny i zwyczajnie idealny Connor, był prawdziwą opoką – skarbem, który rozświetlał każdy jej dzień, przyjacielem, któremu ufała bardziej niż sobie i potężnym „miśkiem”, w którego ramionach czuła się najbezpieczniejsza na świecie i kochana. Jakkolwiek więc to dziwnie brzmiało – przyniesieniem ubrań, prasowalnicy i żelazka do kuchni, w której pracowała, po raz kolejny udowodnił swoje oddanie wobec niej oraz olbrzymią miłość, jaką ją darzył. Była tym faktem kompletnie oczarowana i wzruszona, dlatego też patrzyła w niego jak w obrazek, nie potrafią – i pewnie też nie chcąc – oderwać od niego wzorku; cholera, był tak przystojny, że aż ściskało ją w dołku. Co jednak piękniejsze – był tylko jej, a ona należała wyłącznie do niego: uzupełniali się idealnie w swej miłości.
    — Wiem, że umiesz – szepnęła więc; poruszył najbardziej wrażliwymi strunami w jej sercu i sprawił, że uśmiechała trochę jak szaleniec. Wyrażała tak swoją wdzięczność oraz potęgę uczucia, jakim go darzyła, a to mogło przecież przenosić góry i zmieniać kierunki płynięcia rzek. – Po prostu… p-p… och, no po prostu chciałam trochę dłużej przy tobie pobyć – wyznała zaś ostatecznie, referując rzecz jasna do jego uwagi dotyczącej żelazka: w końcu prasował wielokrotnie wcześniej i nie miał z tym problemu oraz nie uważał, podobnie jak i ona, za niemęskie, ba!, właśnie takie drobne rzeczy, wstawianie w nocy do Alexandra Thomasa, czy czytanie w bajeczek Roselyn Irisbeth, czyniły z niego p r a w d z i w e g o mężczyznę. – Mam, kochanie, mam za co dziękować – dodała jednak szybko. – Mam… chociażby za to, że jesteś obok i nie uciekłeś od takiej nieposłusznej, upartej żony.
    Wyszczerzywszy się i pocałowawszy go czule – odsunęła się niechętnie i wróciła do przyozdabiania sałatek, a następnie przygotowywania śliwek pieczonych w boczku – całkiem eleganckich i smacznych przekąsek. Cały czas jednak rzucała pełne zachwytu spojrzenia na swojego wilkołaka, który walczył z jej morsko-niebieską sukienką z głębokim dekoltem na plecach, który miał go kusić cały wieczór. Nie mogla jednak wciąż uwierzyć, ze naprawdę trafił się jej tak perfekcyjny egzemplarz – chociaż patrząc po ich dzieciach, owych egzemplarzy miało być znacznie więcej – który nie bał się ratować małych szczeniaczków z połamanymi łapkami, odkurzyć mieszkania, przyjąć porodu, czy przewinąć noworodka. Naprawdę, pół-wila nie umiałaby bez niego żyć – cholera, to on nauczył ją j a k się tak w rzeczywistości żyje; bez niego zwyczajnie trwała, egzystowała, w zawieszeniu i pustce.
    — No, no, pięknie! – Pochwaliła go w związku z tym szczerze i czule, widząc, że właśnie skończył walkę z sukienkami swoich kobiet. Szczerze była z niego dumna. – Cudownie, brawo! – Zaklaskała w dłonie, po czym palcem nakazała mu się do siebie zbliżyć. Kiedy natomiast to zrobił, przyciągnęła go za pasek od spodni i pocałowała długo i namiętnie. – Gratuluję kochanie, ale jeszcze zostało wdzianko Alexa i twoja koszula, bo… hm, nie namówię cię na garnitur, prawda? – Zadarła jedną brew, po czym pogoniła go do reszty rzeczy. – Nie no, wybacz, że w ciebie nie wierzyłam – skwitowała, akurat wyjmując pieczoną karkówkę z piekarnika, gdy zakomunikował, że wszystko gotowe. – Pokrój – wręczyła mu ostry nóż i widelec; był w tym najlepszy. – Później nakryjemy do stroju, a jak dobrze pójdzie, to zyskamy jeszcze chwilę na mizianie się na łóżku z małym – pogładziła synka po brzuszku.

    naprawdę niesamowicie szczęśliwa, bardzo mocno wzruszona i bezdennie kochająca VERA, która nie wie, czym sobie zasłużyła na takiego wspaniałego męża

    OdpowiedzUsuń
  44. Chyba tylko olbrzymia miłość Vereeny wobec jej cudownego Connora powstrzymywała ją przed tym, aby rzucić jakimś mało przyjemnym określeniem w związku jego niechęcią – niemalże chorobliwą – wobec garniturów. Oczywiście, czasem, na przykład na jej urodziny – nie w mijającym roku, bowiem wówczas był zajęty bardziej palącymi sprawami: takimi, jak na przykład, przyjęcie na świecie ich słodkiego i niewinnego Alexandra Thomasa – wbijał się bez zapowiedzi w ten elegancki strój i paradował przed nią, wyglądając tak seksownie, że serce stawało jej w piersi; rzecz jasna, seksownie wyglądał również w ciemnych koszulkach i przetartych dżinsach oraz całkowicie nagi, ale jednak odświętny ubiór był na tyle rzadki, że najmocniej na nią oddziaływał. Generalnie miał jakieś uczulenie na ten rodzaj stroju, toteż jego żona nawet nie podejmowała tej z góry przegranej walki – westchnęła jedynie głęboko i pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową; nie skomentowała jednak jego decyzji, wracając do swoich spraw, a jemu pozwalając wrócić do swoich. Szło im to jednak całkiem sprawnie, na co niewątpliwy wpływ miała doskonała atmosfera, pełna radości, panująca między nimi, gdy stali w swojej pięknej, zielono-sosnowej kuchni na farmie Trenwith, wykonując obowiązki, jakie nałożyła na nich pani domu – cholera, ten budynek też kochała, nie tylko dlatego, że jej ukochany go wynalazł niedługo po urodzeniu Roselyn Irisbeth, dzięki czemu mogli opuścić chatkę górnika nieopodal kopani Wheal Hope, którą w konsekwencji mogli wynajmować, ale dlatego, że ten swój azyl zbudowali własnymi rękoma. Wszystko, co tam było, było przez nich w jakiś sposób dotknięte – było i c h . To wszystko zaś sprowadzało się do tego, że byli zwyczajnie szczęśliwi, spokojni i czuli się bezpieczni.
    — Tak, tylko skończymy – skwitowała więc wesoło pół-wila, odnosząc się do uszczypliwości swojego męża, który zauważył, że jak długo nie uporają się ze swoimi obowiązkami, mogą zapomnieć o tym, aby udać się na odpoczynek. – Dobrze, ułóż ładnie… nie, kochanie, ładnie – nacisnęła – ułóż tę karkówkę… nie, nie na tym, na tym – wymieniła półmiski – talerzu i… o, tutaj – wręczyła mu sałatę lodową – wymyśl jakąś finezyjną kompozycję… o Chryste, robisz mi na złość – śmiała się, widząc, jak cisnął liście na mięso. Znowu pokręciła głową, ale szybko uratowała sytuację. – Talerze – wcisnęła mu naręcze zastawy. – Rozłożymy, razem z serwetkami – podkreśliła – i kieliszkami… i szklankami, oczywiście, i możemy robić co chcemy – obiecała i tego planu się trzymała, aby po wszystkim, spojrzeć na zegar w salonie i z radością stwierdzić, że świetnie się wyrobili. Nie miała jednak szans porozmawiać z mężem, bowiem odezwał się ich synek; później nie była w stanie, wzruszona i zachwycona tym, co robił jej ukochany. Patrzyła na niego oczarowana, jak zajmuje się ich pociechą i nie mogła wyjść z podziwu, aby ostatecznie musnąć główkę chłopczyka i policzek jego ojca. – Chodźmy na górę – poprosiła; mieli jeszcze koło półtorej godziny przez przyjazdem Hawthorne’ów i państwa Rochefort. – Też za wami tęskniłam – szepnęła, gdy już w trójkę leżeli na materacu; doskonale odczytywała intencje swojego patrtnera. – Moi cudowni chłopcy – westchnęła z takim ładunkiem miłości i entuzjazmu, które mogłyby przenosić góry. Westchnęła głęboko: w końcu mogli odpocząć, chociaż chwilę. – Hej, hej, przecież masz naszą pełną uwagę, malutki, czego jeszcze oczekujesz, ha? – Zagaiła najmłodszego członka rodziny, który wciąż kwilił mało spokojnie. – Halo, halo…

    pełna miłości w ogóle „och” i „ach”, VERA

    OdpowiedzUsuń
  45. Życie z noworodkiem pełne było niesamowitych niespodzianek – nie zawsze do końca wesołych. Niekiedy bowiem maluch potrafił dać niespodziewanie w kość i zniszczyć skrupulatnie zaplanowany plan dnia, bo tak – bez żadnego, większego i konkretnego powodu. Po prostu nagle decydował się na to, że trzeba płakać bez potrzeby – nie będąc głodnym, nie mając pełnej pieluszki i mając pełnię atencji swoich rodziców. Pomimo jednak tego Vereena nie potrafiłaby bez niego istnieć – zastanawiała się czasem, jak to było, że kiedy dowiedziała się o ciąży miała do swego odmiennego stanu tak bardzo ambiwalentny, a wręcz nieprzyjemny stosunek, skoro po kilku miesiącach mogła tulić tak perfekcyjną, uroczą i słodką istotkę, jak Alexander Thomas; było to o tyle dziwne, ze przecież miała jego starszą siostrzyczkę, roztropną i śliczną, równie idealną, Roselyn Irisbeth, toteż raczej powinna ze wszystkich swych sił pragnąc powiększyć swoją rodzinę: nie rozumiała, jak poronienia mogły tak mocno na nią wpłynąć, ale niestety, była to ocena z perspektywy czasu, która nie była przez nią brana pod uwagę w tamtym konkretnym momencie z przeszłości. Zresztą, tak samo jak nie istniałaby bez swojej córeczki, czy wspaniałego Connora, który w zasadzie przecież nauczył ją, jak powinna żyć – nauczył ją oddychać, widzieć kolory i rozróżniać zapachy. Dlatego też chociaż nie było kolorowo – a oni przecież często mieli rzucane kłody pod nogi – była zwyczajnie szczęśliwa i chociaż w końcu nastała dla nich jedna, krótka chwila wolności i spokoju, w której, jak na złość, chłopiec postanowił marudzić, to nie zamieniłaby tego na nic innego. Była spełniona, chociaż zmęczona – była pełna miłości, chociaż i obaw o przyszłoś, jak każda matka, żona i przyjaciółka. Nowy Rok jednak chciała powitać z uśmiechem.
    — Hej, ja cię proszę, synu mój, opanuj się – przemawiała jednak czule do trzytygodniowej kruszynki, która krzywiła się i kwiliła, ewidentnie z czegoś z niezadowolona; był to jednak taki odgłos, którego pół-wila nie umiała zdefiniować ani przypisać do żadnej znanej jej kategorii jęków i kwileń swojej latorośli. Trochę ją to martwiło i denerwowało, mimo że wiedziała, iż z biegiem czasu pewne reakcje będą przypisywane do zgoła innych rzeczy i musi być ciągle w gotowości do zmian. – Ha, ha, ha, nie słuchaj ojca, młodzieńcze – mruknęła mało zadowolona ze słów wilkołaka; wiedziała jednak, że żartuje i nie chce nikogo urazić: po prostu jednak, jako rodzicielka, wolała mieć pewność, co się dzieje z jej dzieckiem, nieważne, czy to były tylko humorki, czy może c o ś więcej, czego nie była w stanie dookreślić. Kolejne argumenty jej ukochanego przemawiały do jej rozumu oraz serca coraz mocniej. Ostatecznie westchnęła ciężko. – Wypraszam sobie, ma to ewidentnie po tobie – zauważyła, całkiem rozsądnie, referując do tego, że uwielbiał pożerać uwagę: co prawda tylko jej, nie innych, ale jednak nierzadko dąsał się na żarty i teatralnie, kiedy po długim czasie oczekiwania, w końcu odzyskiwał swoją żonę; wówczas musiała naskakać się wokół niego, aby wrócił do normy. Było w tym, mimo wszystko, coś pięknego: coś, co mocno ich spajało. – No dobrze: Alex, masz swoich rodziców tylko dla siebie, także wykorzystaj ten czas dobrze, bo niedługi przyjdą goście i tyle z tego będzie – mówiła do chłopca, jakby wszystko pojmował; obydwoje wychodzili z założenia, że nie będą gaworzyć, a zwracać się do niego normalnie, aby szybko rozróżniał słowa i ich głosy, a później sam sprawnie się nauczył mówić. – Śpiewać? Chryste… czego ty go uczysz, ha?! – Uszczypnęła wesoło partnera w bok i odetchnęła głęboko. Pokręciła jeszcze z niedowierzeniem głową, nim na następny kwadrans pogrążyła się w nuceniu, które niespodziewanie urwała. – Długo nie grałam na wiolonczeli… – szepnęła, trochę zaskoczona i nieco przybita tym odkryciem. – Ostatni raz… ostatni raz, jak chyba byłam w trzecim, czy czwartym miesiącu – musnęła noworodka w czółko; na szczęście jego tata miał rację i już był spokojny. – Hm… dziwnie mi z tym… – przyznała nieśmiało.

    niespodziewanie przybita i oszołomiona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  46. Niewątpliwie, małżonek Vereeny miał dość nietypowe spojrzenie na to, czego powinien uczyć swojego trzytygodniowego synka. Jednak, jednocześnie Connor był tak uroczy w przekazywanych prawdach życiowych – jakby nie patrzeć, całkiem ważnych, bowiem opiewających na budowanie z Alexandra Thomasa silnego, zaradnego, ale jednocześnie czułego, mężczyzny – że sama z chęcią ich wysłuchała, ba!, w większości przyznała rację: naprawdę chciałaby, aby ich chłopiec odziedziczył najlepsze cechy po swoim wspaniałym ojcu. Dlatego też wszystkie jej komentarze były całkowicie żartobliwe i radosne – świadczyły o tym jak głęboką więź posiadali. Niestety, nagle pojawił się problem – nie coś wielkiego i wyjątkowo męczącego, ale swego rodzaju, malutka igiełka sosny, która ukuła ją w serce: raz, drugi i trzeci, aby ostatecznie wbić się w jej skórę. Można było ją łatwo wyjąć i pozbyć ale niewielki ślad miał pozostać na jakiś czas – niezbyt długi, ale dyskomfort związany z zaleczaniem ranki, miał pół-wili towarzyszyć i nieco ją irytować. Niby nie było to nic wyjątkowo ważnego – ot, świadomość, że bardzo długo nie grała na swojej wiolonczeli, a tak naprawdę: świadomość, że grywała i przedtem na niej bardzo rzadko, zawsze mając „coś ważniejszego” do zrobienia. Jakby się tak jednak zastanowić – pielęgniarka nie miała pojęcia, dlaczego i czym owo enigmatyczne „coś” było. Konkluzja więc nasuwała się sama: bardzo zaniedbała swoją pasję – własną rzecz, zdolności, które osiągnęła same i swoje pierwsze, największe i chyba jedyne hobby, dzięki któremu nie czuła się samotna, odkąd babcia wręczyła jej stary instrument, którego dźwięki kochała. Czuła się okropnie – jakby zawiodła nie tylko to cudo, które stało w szafie sypialni na Trenwith, ale właśnie panią Rochefort.
    — Dziwne, bo paskudnie się z tym czuję – odpowiedziała więc cichutko mężowi, będąc w zdecydowanie podlejszym nastroju, który nie był odpowiedni na czas odpoczynku przed wielką zabawą na farmie z okazji nadchodzącego Nowego Roku dwa tysiące trzydziestego, którą mieli przeżyć z Hawthorne’ami oraz swoimi dziadkami. Odetchnęła głęboko, orientując się, jak enigmatycznie zabrzmiała: – Tęsknie i nie poczułam braku tego. – Przyznała cichutko, ze wstydem. – Dlatego czuję się paskudnie. – Uściśliła, po czym zamilkła, co wilkołak mógł wykorzystać na swój monolog, którego ona dokładnie wysłuchała, pomimo tego, że patrzyła na ich synka, który machał bez ładu i składu rączkami i nóżkami, wodząc wzrokiem po twarzy swojej mamy. – Nie wiem, jak to się stało – odezwała się, gdy skończył. – Naprawdę nie wiem – spojrzała mu głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki. – Cholera – sarknęła – ja nawet w Hogwarcie miałam na to czas… pamiętasz? – Uśmiechnęła się lekko, wspominając te lenie soboty, kiedy to nie schodzili do Wielkiej Sali na śniadanie, on nie wracał do Hogsemade i udawali, że n i c pomiędzy nimi nie ma wśród obcych, mimo że czułość i namiętność buzowały energią między ich ciałami. Była już wtedy cudownie okrągła w ciąży z Roselyn Irisbeth. – A teraz… nie wiem, co się stało – bezradnie wzruszyła ramionami i westchnęła ciężko. – Jesteś cudowny – skwitowała nagle, kiedy w pełni dotarł do niej sens jego wypowiedzi – a-ale… ale nie wiem, czego chcę. Chce czasu z wami, obiadu o szesnastej, oglądania filmów wieczorem i zajmowania się domem oraz zwierzętami, a-ale… ale chcę też grać. Chcę grać. Chcę zagrać teraz. – Zrozumiała nagle i aż ją zmroziło; oczywiście, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami musiał ją chwilę namawiać, ale ostatecznie wstała i wyciągnęła wiolonczele z szafy, siadając na łóżku, plecami do swojego partnera. – Cholera… – sapnęła, gdy uderzyła smyczkiem w struny. – Rozstrojona – mruknęła, poradziła sobie z tym, aby następnie zaginąć w dźwiękach, jakie wydawała wiolonczela: stała się swoim instrumentem. Nie było pewnym, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy druga: były jednością, toteż koncert, jaki dawały, był zachwycający.

    pochłonięta przez pasjonująca i piękną muzykę, VERA…

    OdpowiedzUsuń
  47. Tak naprawdę, kiedy tylko Vereena wzięła między nogi swoją piękną, błyszczącą i zadbaną, jaworową wiolonczele, a następnie uderzyła w jej – wcześniej nastrojone – struny smyczkiem z drewna tabebujowego, wolną dłonią uciskając je odpowiednich miejsach, nie miała już pojęcia, co się dzieje wokół: stała się swoim instrumentem, on stał się ją i wspólnie wydawali cudowne, niepomiernie piękne dźwięki, których nie dało się opisać słowami. Nie skupiała się jednak na linii melodycznej, na żadnych nutach – po prostu grała. Zamknęła oczy i czuła drgania całą sobą, będąc i wiolonczelą i smyczkiem, i opuszkami palców, które sunęły po chropowatych strunach oraz ich wirtuozem, bo inaczej nie można było nazwać swoistej ekstazy, jaka ją ogarnęła – nie była jednak ona egzaltowana, ale spokojna: dobywała się gdzieś na dnie jej serca, skąd tak naprawdę pochodził jej talent. Zdecydowanie jednak – dopiero kiedy poznała Connora nauczyła się tak wspaniale panować nad tym, co otrzymała w przydziale, najpewniej od Boga, a co później wiele lat w zaciszu starego, białego domku Thorntonów z latarnią morską, który nierzadko smagały zimne fale zalewające klif, na którym stał. To miłość jej do niego i jego do niej sprawiała, iż muzyka, jaką grała była naprawdę zachwycająca – wyrażała bowiem właśnie to wspaniale uczucie, które ich połączyło wiele lat temu, wyciągnęło jej zdolności na wyższy poziom, bo oto mogła opowiadać o tej powalającej na kolana w swym uroku oraz potędze więzi, jaka się między nimi wytworzyła i jaką sukcesywnie pielęgnowali oraz pogłębiali, nie zwracając uwagi na wszelkie przeciwności losu. Dlatego też w tamtej chwili, trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku, grała dla niego – dlatego, ze się kochali oraz na cześć owoców ich miłości: słodkiego i malutkiego, zasypiającego właśnie na rodzicielskim łóżku Alexandra Thomasa oraz ich uroczej i roztropnej, przebywającej u wujostwa, Roselyn Irisbeth. Grała jednak także, bo zwyczajnie była szczęśliwa – tak po ludzku – i dziękowała za wszystko, co udało się jej osiągnąć, łącznie ze stworzeniem wokół siebie ciasnego, acz fantastycznego kręgu bliskich, na których zawsze mogła polegać i, przecież, vice versa.
    — Oooch… – natychmiast jednak zareagowała na pieszczotę swojego męża, który musnął ją w kark: zaskoczył ją i tym samym nieco przestraszył, toteż aż nią wstrząsnęło. Nim jednak zdążyła tak naprawdę jakoś się do tej reakcji odnieść, to on już był przed nią na klanach i patrzył tak, ze czuła się jak prawdziwy cud świata: czuła się tak, jakby właśnie osiągnęła swoje własne, małe niebo, z którego nigdy nie chciała wychodzić. Fiołkowe tęczówki pół-wilii zalśniły więc od łez wzruszenia. – Kochany mój… – szepnęła i pochyliła się, aby pocałować go w czubek głowy. – Dobrze, już wracam do grania – obiecała cichutko, acz solennie, po czym faktycznie przygotowała się raz jeszcze do swojego małego recitalu, ale tym razem patrzyła mu cały czas głęboko w oczy; zrobiła to przecież tylko dla niego: dla jego spojrzenia, dla jego próśb, dla tego zachwytu w księżycowych oczach, które ściskały jej serce od nadmiaru emocji. Ponownie jednak zatracili poczucie czasu, a ten nie do końca im sprzyjał, chociaż, po prawdzie, w ogóle się w tamtej chwili tym faktem nie przejmowała. Liczyło się ich piękne „tu i teraz”. – Daj mi chwilę – sapnęła dopiero po dłużej chwili, kiedy jej nadgarstek zwiotczał. – Długo nie ćwiczyłam – zaśmiała się przepraszająco, ale i z lekkim wstydem. – Zaraz wrócę do gry, tylko daj mi moment – powtórzyła, gładząc go po policzku.

    pełna spokoju, miłości oraz radości, ale nie tej wybuchowej, a łagodnej, VERA, która nie wie, jak dziękować wszystkiemu co żywe za takiego wilczka ♥

    OdpowiedzUsuń
  48. Naprawdę niesamowitym był fakt, jaka była potęga miłości Vereeny – jak bardzo szalała, ile była w stanie poświęcić i jak wiele zrobić dla swojego ukochanego Connora: dla jej mężczyzny, bez którego nie potrafiła w żaden sposób funkcjonować; dla jej najlepszego przyjaciela, któremu ufała bardziej niż sobie; dla jej kochanka, który doprowadzał ją samym swoim zapachem, wzrokiem, czy spojrzeniem do szaleństwa; dla jej męża, który sprawiał, że świat wokół wydawał się być miliony razy piękniejszy, bardziej kolorowy, wyrazistszy w swych dźwiękach oraz zachwycający w zapachach; dla jej wilkołaka, ojca jej dzieci, czyli istoty, bez której zwyczajnie nie istniała. Patrzenie zaś na to, jak sie cieszył i wzruszał, kiedy wydobywał ze swej starej wiolonczeli przeróżne dźwięki, tylko intensyfikował owo uczucie, mimo że mogłoby się wydawać, iż nie można kochać bardziej, niż ona – pewnie znakomita większość osób na całej ziemi nie zbliżyła się nawet na jedną milionową do tego, jak wielkim uczuciem pół-wila darzyła swojego męża; co jednak lepsze: nie tylko absolutnie się tego nie wstydziła, ale chętnie okazywała, nawet jeśli inni mieli jej zazdrościć. W końcu, jakby nie patrzeć, zaprzestanie – przynajmniej tak mocnego – przejmowania się obcymi, szczególnie tymi, którzy życzyli im źle, było również jego zasługą: nauczył ją, że zamiast marnować energię na zastanawianie się nad tym i próby zmienienia podejścia złych ludzi, lepiej się skupić na tym, co naprawdę ważne, czyli na ich relacji. Pozwolenie sobie więc na tę chwilę muzycznego zapomnienia było również niejako wyrazem wdzięczności za wszystko, co dla niej zrobił – z tego też powodu było jej głupio, że musiała na moment zaprzestać, czując jak wiotczeje jej nadgarstek. Chciała mu przecież dać wszystko, co najlepsze na świecie.
    — Daj spokój – burknęła jednak w odpowiedzi; oczywiście, nie powstrzymywała się od deprecjonowania siebie i swoich zdolności. Zarumieniła się przy tym lekko, powoli odkładając smyczek na bok i wzdychając głęboko. – Weź… już nie przesadzaj… – dodała jeszcze, czerwona niczym dojrzała piwonia, na moment uciekając od niego wzrokiem; nie trwało to długo, bo naprawdę była całkowicie nim oczarowana i ciężko jej było zwyczajnie na niego nie patrzeć: był zdecydowanie zbyt przystojny i wspaniały. – Oj, serio, nie ma co… – urwała gwałtownie, gdy chwycił jej dłoń i przyłożył do swojej piersi: załkała ze wzruszenia. Chwilę milczała, zanim szepnęła: – Cieszę się, że ci się podobało – przyznała oczarowana, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. – Kocham cię – westchnęła pełna miłości, oddania i czułości, później po prostu trwając w ciszy i rozkoszując się tą chwilą; zaraz po tym, jak upewniła się, że małemu Alexandrowi Thomasowi nic nie jest: spał spokojnie pomiędzy poduszkami rodziców. Nie spodziewała się jednak, że były profesor ONMS z Hogwartu nagle podejmie taki temat rozmowy: tak piękny, acz jednocześnie tak zaskakujący. Trochę na początku nie nadążała za jego tokiem rozumowania, ale ostatecznie uśmiechnęła się szeroko, mimo tego, że się na moment pogubił we własnych myślach. – Będę zaszczycona, jeśli zechcesz częściej słuchać mojego rzępolenia – wyznała zaś w końcu; nie chodziło jednak o jej granie, ale ogólnie o to, co powiedział: powalił ją z radości na kolana, dosłownie, bo klęczała przed nim, nagle mocno się w niego wtulając, swoim wspaniałym pomysłem; tym, aby wyrwać dla siebie paręnaście minut czasu, tę chwilę, w której będą tylko dla siebie, nie tylko późnym wieczorem, nocą i wczesnym porankiem; ten moment, w którym ona będzie grała, a on będzie rysował. To była zdecydowanie iście wyborna myśl. – Ale! – Nagle się odsunęła i uniosła palec do góry. – Mam warunek. – Zapowiedziała. – Nosisz okulary – pogroziła mu, całkiem poważnie; robiła to jednak z miłości oraz troski. Wszystko byłoby więc cudownie, bo i atmosfera między nimi była idealna, gdyby nie to, że nagle na podjeździe rozległ się dźwięk silnika samochodowego. – Cholera jasna! – Pisnęła i odskoczyła: byli w niedoczasie.

    spanikowana przyjazdem gości VERA

    OdpowiedzUsuń
  49. Nieważne, czy jej ukochany wyrażał swoje chęci i marzenia chaotycznie, czy nie – Vereena i tak kochała go ponad wszystko i w zasadzie rozumiała bez żadnych zbędnych słów. Nie potrzebowała, aby Connor kwieciście i składnie cokolwiek opowiadał, bo przecież posiadali tak głęboko więź, której nie dawało się opisać słowami – więź tak silną i mocną, która nie tylko pokonywała wszelkie przeciwności losu, ale i sprawiała, że posiadali niemalże połączenie telepatyczne. Dlatego też chociaż gubił się we własnej wypowiedzi, ona natychmiast pojęła, o co mu chodzi. Uśmiechała się w związku z tym radośnie, z zachwytem oraz olbrzymim wzruszeniem – naprawdę podobał się jej taki pomysł: idea kilku chwil tylko dla siebie w ciągu dnia, a nie tylko ocierania się w kuchni, podczas gotowania, czy w salonie, w trakcie nakrywania zastawy do stołu lub szybko skradzionych pocałunków, między biegiem do kwilącego z jakiegoś powodu Alexandra Thomasa lub wymagającej wsparcia w zadankach domowych lub zabawie Roselyn Irisbeth. Zdecydowanie to pomogłoby się im zrelaksować, a w związku z tym mieć więcej siły dla swoich pociech, bliskich, czy obowiązków zawodowych, które przecież nie były łatwe; odpowiedzialność, jaka na nich spoczywała w klinice weterynaryjnej i przychodni doktora Cartera w Boscastle była przecież ogromna, a do tego dochodziła opieka nad Muzeum Magii i Czarodziejstwa oraz pilnowanie wynajmu starej chatki górnika na klifie nieopodal opuszczonej kopani Wheal Hope, wciąż wykorzystywanej do przemian byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Wyjątkowo więc mocno zapragnęła, aby faktycznie wyrwać te parę kwadransów dla siebie i cieszyć się swoimi pasjami – grą na wiolonczeli oraz szkicowaniem portretów ołówkiem.

    — Nie „echuj” mi, ja cię proszę – zaśmiała się jednak, doskonale wiedząc, że je warunek ani trochę się mu nie spodoba, ba!, że będzie tym faktem całkowicie niepocieszony, ale niestety: musiała na nim wymusić noszenie okularów, aby sam się do nich przyzwyczaił i nie pogarszał sobie każdego dnia wzroku; w końcu to nie była jej fanaberia, a lekarska potrzeba oraz jej olbrzymia troska wobec niego. – Dziękuję! – Dosłownie zapiszczała z radości, kiedy tylko jej przytaknął, po czym pocałowała go. Naprawdę więc byłoby iście idealnie, gdyby to, że rzeczywiście zatracili się w czasie, co oznaczało mniej więcej tyle, że nagle zabrakło im cennych minut: byli w rozsypce, a ich goście już byli na miejscu. Świadczył o tym huk silnika na podjeździe farmy Trenwith. Plecy pół-wilii zlał zimny pot, kiedy się o tym fakcie zorientowała. – Chryste panie, cośmy zrobili! – Dosłownie zawyła, całkowicie spanikowana. Nie potrafiła zareagować na odpowiednio, a więc poprzez zadania, tylko przez moment siedziała jak zamurowana, dopóki jej mąż nie podjął decyzji, że należy działać. Wysłuchała go uważnie, blada i przerażona, aby na koniec kiwnąć głową; Boże, ona naprawdę bez niego nie dałaby sobie rady… – Kocham cię – szepnęła ostatecznie, rezygnując z dyskusji, zgodnie z jego poleceniem, gdy już stał w progu sypialni z ich synkiem na rękach, aby następnie wziąć kilka głębokich wdechów. To pomogło się jej względnie opanować i sprawić, że mogła we względnym opanowaniu przyodziać elegancką sukienkę, nieco się podszlifować makijażowo i ułożyć włosy. Nie spodziewała się jednak, że kiedy zejdzie na dół zastanie coś tak pięknego i podniecającego, że ledwo mogła chwycić oddech. – Chcesz mnie zabić – wyszeptała, trzęsąc się z ekscytacji na widok ukochanego w garniturze. – Chcesz…

    kompletnie oszołomiona z zachwytu, VERA, której z wrażenia zabrakło słów

    OdpowiedzUsuń
  50. To, co zastała na parterze Vereena było ponad jej siły – zwłaszcza, że przecież jeszcze dość długi czas nie mogła zaspokoić swoich fizycznych rząd. Oznaczało to natomiast, nie mniej, nie więcej, iż Connor zdecydowanie igrał z ogniem i pragnął doprowadzić ją do ostatecznego szaleństwa – prezentował się bowiem w garniturze tak, że jej serce zaczęła łomotać w piersi jak oszalałe, dosłownie boleśnie obijając się o żebra, a w podbrzuszu, które musiało pozostać nietknięte, zapłonął ogień pożądania tak wielki, że miała wrażenie, że spopiela ją całą. Niczym więc dziwnym nie był fakt, że po prostu stała i patrzyła na ukochanego z rozdziawioną buzią, z wrażenia nie mogąc chwycić oddechu ani tak naprawdę utrzymać się na nogach – gdyby nie to, że pochwyciła dłonią zbawienną barierkę ich zawijanych schodów na piętro, białego domu na farmie Trewnith, niechybnie wyłożyłaby się jak długa. To natomiast w dniu Sylwestra nie byłoby zdecydowanie zbyt dobrym pomysłem, zwłaszcza, że powoli na imprezę zjeżdżali się gości – w kuchni szalała pani Rochefort, jak zawsze robiąc więcej, niż było trzeba, co zdecydowanie jej wnuczka odziedziczyła po niej, a jej małżonek czytał etykiety drogich alkoholi kupionych przez weterynarza. Żadną jednak z tych rzeczy pół-wila absolutnie nie potrafiła się przejąć – istniał dla niej tylko jej mąż; jego przystojna twarz; jego jarzące się niczym dwie latarnie morskie w mroku, księżycowe tęczówki, które wskazywały jej drogę do jego bezpiecznych objęć, nawet podczas najstraszniejszych burz; jego powalający na kolana uśmiech, w którym mieszała się dojrzałość i doświadczenia starszego mężczyzny oraz bezczelność chłopca, który szykował jakąś psotę. Tą zdecydowanie było to, jak się wystroił – dla n i e j . Dla swojej żony.
    — Chryste panie – dosłownie jęknęła, zapowietrzając się raz jeszcze; wyglądał zachwycająco, szczególnie z malutkim Alexandrem Thomasem na rękach: był definicją najprawdziwszej z prawdziwych męskości. Niczym więc, w związku z tym, nie był zaskakujący fakt, że Vera miała ochotę tak po prostu stać w miejscu i podziwiać go przez wieczność. Każda sekunda była tego warta i piękna. Zdecydowanie. – Zabijasz – burknęła jednak ostatecznie, tym razem spoglądając na niego spod byka; chyba naprawdę nie pojmował, jak mocno na nią działał i jak wiele wyrządził jej, niejako, krzywdy tym, jak się prezentował: oboje przecież wiedzieli, jak taki strój na nim ją podnieca oraz że jeszcze długi czas nie będą mieli szansy na żadne, najmniejsze nawet przyjemności w jej kwestii, bo chociaż oczywiście mogła dawać mu rozkosz, sama takowej zaznać nie mogła. Przełknęła głośno ślinę. – Nie śmiejcie się – mruknęła nagle jeszcze mocniej zażenowana, kiedy to spostrzegła, jak jej dziadkowie śmieją się z niej w najlepsze. Spąsowiała, ale tym razem ze wstydu, nie z zachwytu. – Przestań ze mnie kpić – sapnęła, gdy wspominał o ich synku, mając ochotę zapaść się pod ziemię; zwiesiła srebrną głowę i odetchnęła ciężko. – Po prostu pięknie wyglądasz – zwróciła się do Connora i zeszła na dół do końca. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Z miłości… pewnie… robisz mi to… a nie możesz tamtego… – mruczała niewyraźnie pod nosem i na wszelki wypadek przejęła Alexa, żeby powstrzymać się od rzucenia się na wilkołaka. I tym jednak razem nie mieli czasu: na podjeździe pojawił się drugi samochód. – Czy wy, na Boga, raz nie możecie się spóźnić wszyscy? – Wzniosła oczy ku niebu, śmiejąc się z niemal idealnie synchronizacji Rochefortów i Hawthorne’ów.

    w sumie to serio bardzo mocno szczęśliwa VERA, która nie może się doczekać zabawy! ♥

    OdpowiedzUsuń
  51. — Jesteś najlepszym mężem – wyszeptała całkowicie poważnie, wciąż oszołomiona jego wyglądem i niesamowicie wręcz oczarowana Vereena, nadal patrząc na Connora kompletnie zachwycona; naprawdę zrobił jej wspaniałą niespodziankę tym, jak się ubrał. Wyglądał cudownie, a wszystkie te piękne doznania intensyfikowała świadomość, że zrobił to tylko dla n i e j , że nikt inny nigdy nie zmusiłby go do tego, aby wcisnął się w garnitur. – Też go mogę trzymać – naburmuszyła się jednak, kiedy to zapewnił, że poradziłby sobie również z Alexandrem Thomasem; chodziło jej jednak opanowanie swoich rządz. Oczywiście jednak, zdążyła ekstatycznie niemalże podchwycić temat i prawie wykrzyknąć: – Och, tak! Koniecznie częściej! – Miała już wiele pomysłów na to, jak mogłaby wykorzystać jego elegancki strój. Nie dane im jednak było zbyt długo się cieszyć sobą oraz tą chwilą, bowiem w progu ich domu pojawili się Hawthorne’owie, na których widok nie ucieszyli się tak mocno, jak na widok Roselyn Irisbeth, za którą już zdążyli się mocno stęsknić. – Wiem, że nie mogą… może chociaż twoja mama będzie bardziej rozsądna – zaśmiała się pod nosem; w zasadzie więc oczekiwali tylko na przybycie Lucille. – Chodźmy się przywitać – zapowiedziała, bardziej do ich synka, niż do niego, czy Rochefortów i skierowała się do hallu.

    Stanęła kawałek z tyłu, przyglądając się uważnie tej pięknej scence rodzajowej, jaką tworzyli jej bliscy – była nimi kompletnie oczarowana i chyba ten euforyczny stan miał się utrzymywać już przez cały wieczór; w zasadzie dobrze się składało, bowiem to oznaczało, że Sylwester roku dwa tysiące dwudziestego dziewiątego, miał być kolejnym wspaniałym, nawet jeśli ona nadal nie wróciła do formy po porodzie i nie wyjeżdżali na żadne, szalone wojaże, to miało być idealnie. Nie wątpiła w to absolutnie. Dlatego też niczym dziwnym nie był fakt, że uśmiech generalnie nie schodził jej z twarzy – była przeszczęśliwa. W związku z tym z dumą podeszła do frontowych drzwi, głównie eksponując, swoją młodszą pociechę, która co chwilę mlaskała zabawnie i machała rączkami oraz nóżkami bez większego ładu i składu. Chłopiec był przy tym tak uroczy, że wszystkim na jego widok zabłysły oczy.

    — Wyjątkowo brzydkiego, prawda, Felly? – Zaśmiała się radośnie na komentarz o swoim ukochanym. – Nie, mój drogi, nie licz, aby mój mąż, a twój d przyjaciel kiedykolwiek upodobnił się do normalnych ludzi – puściła mu perskie oczko. W jej stwierdzeniu było dużo radości oraz żartobliwości, która wynikała z faktu, że mówiła w zasadzie poważnie: mężczyzna, z którym dzieliła życia ewidentnie nie należał do normalnych, ale to czyniło go najlepszym na świecie i właśnie niesamowicie wyjątkowym; przede wszystkim jednak był j e j . – Cześć malutka! – Wycofała córeczkę, kucając, aby ta również mogła powitać braciszka. Kiedy jednak wstała, pokręciła z niedowierzeniem głową. – Chryste, Connor, nie mierz wszystkich swoją miarą! – Rzuciła mu jednak niby-ostre spojrzenie, kiedy odniósł się do pożycia seksualnego Josephine i jej partnera. Raz jeszcze jednak zostali wybici z rozmowy, kiedy pięciolatka nagle zapragnęła potrzymania Alexa. – Umyte? – Upewniła się, a propos rączek, pół-wila. – No to lećcie na kanapę, zaraz go przyniosę – zapowiedziała, mając na myśli, że wszyscy dorośli przejdą do salonu, aby mieć oko na swoje pociechy. – Ano, pozwalamy jej – odparła wówczas swobodnie na pytanie zastępczyni burmistrza. – Zdecydowanie sobie świetnie z tym razi – skwitowała jeszcze, z uśmiechem, nie odczytując w słowach przyjaciółki żadnego pouczenia, co bardzo ją cieszyło; widocznie już z tego wyrosła. Następnie zaś, zgodnie z zapowiedzią, trzytygodniowy najmłodszy członek familii Greybacków wylądował u swojej siostrzyczki, z jednej strony będąc asekurowanym przez ojca, który przycupnął na sofie. – To ja pójdę pomóc babci, a wy się rozgośćcie. Felix, nalej wina! – Sama nie mogła pić, ale była przecież dobrą gospodynią.

    będąca w doskonałym humorze VERA

    OdpowiedzUsuń
  52. — Ja wszystko słyszę, mój drogi – powiedziała nagle ostro Vereena; po jej fiołkowym, pełnym miłości spojrzeniu, można było jednak dostrzec, że wcale się nie gniewa ani nie jest urażona: tak naprawdę bawiła się doskonale, również dlatego, że w kwestii żartów miała olbrzymi dystans do siebie i uwagi o tym, że nawet gdyby na Trenwith został zamówiony catering, ona z babcią szalałaby w kuchni, robiąc i tak każdą rzecz po swojemu, nie dlatego, że nie mogły usiedzieć w miejscu, chociaż to także było powodem, ale w głównej mierze chodziło jednak o to, że zwyczajnie uwielbiały patrzeć, jak ich ukochane osoby z apetytem i ze smakiem pałaszują ich potrawy. – O, to-to! O niesamowitości to mi powtarzaj! – Wykrzyknęła później wesoło, puszczając Connorowi perskie oczko i całując go czule w czubek głowy, przed odejściem; Roselyn Irisbeth zajętej trzymaniem Alexandra Thomasa nie chciała niepotrzebnie rozpraszać, bowiem malec bywał niesamowicie wręcz ruchliwy, a łapki pięciolatki nie były aż tak sprawne i silne, dlatego dobrze, że ich ojciec siedział obok. – No co tak patrzysz, Felix? Pierwszy raz ktoś ci pozwala zajrzeć do barku? – Zakpiła na odchodne, widząc konsternację u przyjaciela; oczywiście, był to przytyk do niegdysiejszego zakazu picia wprowadzonego w domu Hawthorne’ów przez Josephie. – Bądźcie grzeczni, kochani!
    Zagroziwszy swojej rodzinie, udała się do kuchni, nie chcąc, aby cokolwiek nie wyszło zgodnie z wcześniej założonym planem. Najpierw na stół miały wjechać przystawki, składające się z ryb i owoców morza, później uroczysta kolacja, z tagiatelle z wołowiną i borowikami, specjalność zastępczyni burmistrza, następnie przekąski na ciepło – które dobre miały być również na zimno – a po północy – niewątpliwie, nie mieli się położyć zaraz po puszczeniu fajerwerków w ogrodzie; rzecz jasna, n wszystkich gości na farmie czekał przygotowany pokój gościnny – mieli już się pożywiać wędlinami, boczkami i karkówkami oraz sałatkami – rzecz jasna, na każdy moment mieli także przygotowaną dedykowaną odpowiedniemu zestawowi potraw. Oczywiście, na oddzielnym stoliku miały stać ciasta i inne słodkie przysmaki, a wśród „zakąsek” furorę miał robić własnego wypieku chleb.
    — Rosie, malutka – wróciła po kwadransie; wyglądała uroczo w pełnym makijażu, srebrnych szpilkach i eleganckiej, morsko-niebieskiej sukience, przepasana różowym fartuszkiem w truskaweczki z falbankami. – Czy pamiętasz, co mówiłam? – Zwracała się bezpośrednio do dziewczynki, która tym razem leżała na ramieniu ojca, podziwiając, jak jej braciszek reaguje na dotyk. – O dziewiętnastej zaczynamy kolację. Przy stole. W ubrankach. – Wymieniała łagodnie, ale jednocześnie jasnym było, że będzie czegoś oczekiwała; i lepiej, aby to było zrobione natychmiast. – Dlaczego więc nadal jesteś w getrach i koszulce? Zobacz, Jake – chłopiec, w mini-smokingu, dumnie wypiął pierś – jest elegancki, tata jest elegancki, wszyscy są elegancki – więc może ty też będziesz? – Zasugerowała: oznaczało to, że pan domu musiał ją zabrać na piętro i przygotować, podczas gdy na Verę spadł obowiązek uśpienia Alexa i położenia go w koszyku. Pierwsza tura jedzenia minęła im bez żadnych większych ekscesów, toteż po wszystkim, wyniósłszy naczynia, rozpierzchli się na moment po pokoju. – Mówisz? – Przeciągnęła się rozkosznie, z wypełnionym brzuchem i szczęśliwa, ze wszystkim jej wariacje kuchenne odpowiadały. – Jest wspaniale… och, Rosie – jęknęła, widząc, że nagle pokaźny kawałek ciasta czekoladowe spadł na strój ich pociechy. – I co teraz, co, malutka? – Nie była zła, ale chciała ją uczulić, aby bardziej uważała, bo samo „o-o”, niezależnie jak słodkie, nie zawsze wystarczało w takich sytuacjach. – Coś mnie tknęło, że przygotowałam jej drugą sukienkę – westchnęła głęboko do męża. – Idziemy razem? – Zagaiła, chcąc im dać chwilę dla siebie. – Babciu, a zerkniesz ty na swojego prawnuka? – Wyszczerzyła się i skierowała się na schody.

    kochająca swoich bliskich, ale szalejąca za wilczkiem, VERA

    OdpowiedzUsuń
  53. Jeśli być tak do końca szczerym, to tak naprawdę Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak mocno jej strój – sukienka w morskich odcieniach z głębokim dekoltem na plecach, który ledwo kończył się nad tatuażem wilka, który nosiła nad lewym pośladkiem i który zrobiła na jego czterdzieste siódme urodziny – oddziaływał na Connora: widziała to już za pierwszym razem, kiedy się przebrała, ba!, ona dostrzegła wymowny błysk w jego księżycowych tęczówkach już w momencie, w którym prasował dla niej ubiór na zabawę sylwestrową, która powoli rozkręcała się w najlepsze. Josephine ostatecznie przestała porównywać ilość i jakość swoich dań z tymi, które przygotowała jej przyjaciółka oraz pani Rochefort – a przecież były tak samo dobre lub nawet lepsze; jej małżonek był coraz bardziej wesolutki, mimo że wypił doprawdy niewiele – jednak owo „niewiele” whisky całkowicie mu wystarczało – co owocowało rozluźnieniem krawata i zaprzestaniem nerwowego spoglądania na żonę; Thomas natomiast czuł się jak ryba w wodzie, mogąc panią dolewać wina, a panów mocniejszych alkoholi, samemu za kołnierz nie wylewając, natomiast seniorka rodu gawędziła najlepsze z Lucille – która ostatecznie nieco się spóźniła na obiado-kolację, zapewniając, że kiedyś synowi i synowej opowie, dlaczego, ale tymczasowo wolała owe wiadomości zatrzymać tylko dla siebie – o sposobie szycia wdzianek dla Alexandra Thomasa, którym wszyscy byli oczarowani, również Roselyn Irisbeth oraz Jacob Ivan pouczany wesoło, co chwilę, przez starszą nieco kuzynkę. Było więc idealnie, ale to wcale nie znaczyło, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby małżeństwo dostało chociażby chwilkę na spędzenie wspólne czasu – nie jakoś dużo, ale chociażby chwilki sam na sam, aby zregenerować siły.
    — Chodź, chodź – dlatego też niczym dziwnym nie było, że pół-wila wykorzystała pierwszy lepszy pretekst, aby zniknąć na piętrze, tylko ze swoim ukochanym: owego pretekstu natomiast przysporzyła się jej córeczka, która postanowiła się ubrudzić i którą koniecznie trzeba było j u ż przebrać, mimo że jasnym było, że wybrudzi się pewnie do północy jeszcze nie raz, a tak naprawdę, nie ma setki komplecików przygotowanych na każdą okazję. Niemniej jednak, nikt nie dostrzegł u Greybacków fortelu, tylko babcia pani domu podeszła do swojego słodkiego prawnuczka wraz z jego babcią, jakkolwiek abstrakcyjnie to by nie brzmiało. – Zaraz wszystko ci przyniesiemy – zawróciła się jeszcze czule do uroczej, ale jednocześnie nieco zawstydzonej pięciolatki, która próbowała ratować serwetkami sytuację; z miernym skutkiem. Vera natomiast nie mogła się doczekać tego momentu, kiedy zostaną bez nikogo wokół, nie dlatego, że nie kochała swoich bliskich, ale dlatego że, mimo wszystko, wstydziła się nieco okazywać moc i magię swojej miłości publicznie; uważała, że pewne rzeczy powinny pozostać w alkowie. Nie spodziewała się jednak, że finalnie będzie przyciśnięta do drzwi do pokoju swojej córki, a jej usta w namiętnym, porywczym pocałunku będzie miażdżył wielki wilkołak. – No, no… jak ty się zachowujesz… jaki przykład dajesz… co ty dajesz… – wyszeptała oszołomiona intensywnością pieszczoty, a przy tym kompletnie tym zachwycona. – Oczywiście, że specjalnie – przytaknęła szczerze, bez ogródek, kiedy stwierdził, że z premedytacją wystawiła go na pokuszenie. – Tak jak ty – zauważyła rozsądnie, wygładzając klapy jego garnituru. – Wiem i czuję, kochanie – wychrypiała, obniżonym od podniecenia głosem – ale dla twojego, mojego i naszych gości dobra, powinieneś mnie w tej chwili puścić – wyszeptała z niemałym i nieudawanym smutkiem. – Connor, kochanie, wiesz, że nie możemy, a ja czuję – nacisnęła wymownie – jak bardzo mnie pragniesz i gdybyś tylko… gdybyś tylko mógł poczuć, jak ja pragnę ciebie… – wydukała, z trudem chwytając oddech. – Przytul mnie, co? – Poprosiła zaś ostatecznie. – Przepraszam, że nie mogę być w pełni zoną… – wydukała z wielkim żalem.

    szczerze wierząca w swoje słowa, smutna VERKA

    OdpowiedzUsuń
  54. Absolutnie najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena nie miała prawa – i też tego nie robiła w żadnej mierze – złościć się na Connora, bowiem ten faktycznie nie robił absolutnie niczego złego: ot, okazywał jej swoją miłość, oddanie i uwielbienie, które nigdy nie zmalały, ba!, zdawały się każdego dnia rosnąć w siłę, niezależnie od tego, co się wokół działo i jak jego partnerka się prezentował; czy w kilkanaście sekund po porodzie, kiedy czerwona i spocona trzymała w objęciach j e g o dziecko, czy ubrana w odświętną sukienkę na jakąś zabawę, którą dobrała specjalnie tak, aby się j e m u podobała, czy może w zwykłych dresach, w nieeleganckim koku i bez makijażu z lampką wina w leniwe, piątkowe popołudnie, żyjąc, uśmiechając się i będąc tylko dla n i e g o . Chodziło raczej o to, że ona musiała go prosić o to, aby zaprzestał swoich czułostek i zachowania, które wyjątkowo mocno ją pobudzało, bo wiedziała, że nie ma na tyle silnej woli, aby jeszcze dłużej się mu opierać – zwyczajnie nie potrafiła; i pewnie po części też bardzo mocno tego nie chciała, bo przecież był sensem jej istnienia. W związku z tym jednak – mając pełnię świadomości, że i jego seksualne rządze nie mogą być w pełnej mierze zaspokojone – czuła się okropnie, bowiem samo odwiedzenie go w gabinecie i przyniesienie mu przyjemności ustami nie mogło się równać z regularnym, namiętnym zbliżeniem, po którym mieliby zdarte gardła i ślady bytności na swoich ciałach, ale byliby szczęśliwi i spełnieni. To natomiast – z niewiadomych w sumie przyczyn, bo nigdy nie dał jej tego odczuć – prowadziło do tego, że nie czuła się w pełni wartościowa, jako żona: odnosiła wrażenie, jakoby zawodzi swojego ukochanego faktem, że muszą wprowadzać do swojego życia abstynencję na pewien określony czas.
    — Nie każ mi powtarzać – było to zaś; co także nie było w żaden sposób uzasadnionego, niepoparte najmniejszą nawet, względnie logiczną argumentacją, czy wydarzeniami z przeszłości: po prostu tak pomyślała, a kiedy owa myśl zagnieździła się w niej, to już nie można było jej w żaden sposób wyplenić. Było to o tyle okropne, że nie miało najmniejszego związku z prawdą. – Chryste… – jęknęła zaś, widząc, że jej mąż nic nie pojmuje. – Mówię o tym, że nie możemy się… n-no… no wiesz… kochać się nie możemy no, a to przecież… to przecież ważna część każdego małżeństwa… – wybąkała ostatecznie cichutko, zawstydzona i rumieniąc się z zażenowania i wstydu nad tym, że rzeczywiście nie mogła sobie poradzić z takim idiotycznym rozumowaniem. Zamilkła jednak i pozwoliła wilkołakowi mówić: niestety tym razem jego słowa, nieważne jak piękne i cudowne, nie były w stanie w żaden sposób jej pocieszyć ani podnieść na duchu; uparła się zwyczajnie na to, że nie jest odpowiednią partnerką i tyle. – Masz swoje potrzeby… – burknęła jedynie na koniec jego wywodu, jeszcze mocniej czerniejąc. – Oboje je mamy – dodała szybko, aby nie robić z niego maszynki przeładowanej testosteronem, która myśli tylko o literalnym pieprzeniu pierwszej lepszej kobiety, bo przecież nie był kimś takim. – Przeze mnie natomiast – nacisnęła wymownie – nie możemy ich zaspokoić – odetchnęła głęboko. Czuła się jak kretynka, tłumacząc to wszystko w idiotyczny sposób. Naprawdę jednak było jej źle z tą świadomością: z tym, że to przez fakt, że j e j ciało musi się goić, nie mogą się zbliżyć do siebie intymnie. Nie dostrzegała w tym, że wynika to z faktu właśnie, że dała mu syna. – Chodźmy na dół, co? – Zasugerowała zaś ostatecznie, ze smutkiem i żalem do siebie.

    takie jakieś głupie to, czyli Wasza kochana, ale szalona w swoich osądach, VERKA, która musi się ogarnąć i to zrobi, słowo

    OdpowiedzUsuń
  55. — Dziękuję – westchnęła z niemałą ulgą Vereena, nie spodziewając się, że zapewnienia Connora, że już schodzą na dół, do reszty rodziny, są jedynie wstępem do dłuższego monologu, który równie mocno ją zaskoczył, co zawstydził; jej pierwszym odruchem na to, że dotykał jej, jeszcze niepłaskiego, brzucha, była chęć odsunięcia się, ale coś ją powstrzymało. Owym czymś było spojrzenie jej ukochanego: płomienne, pełne czułości i oddania, czające się w jego pięknych, księżycowych tęczówkach, które zawsze zapierały jej dech w piersiach. Wysłuchała go więc uważnie i dokładnie, chłonąc każde jego sowo i mając wrażenie, że coś dziwnie ciężkiego spada z jej udręczonego czarnymi myślami serca. Niesamowitym było to, jak na nią działał; co prawda, musiał się wykazać olbrzymią dozą cierpliwości, za co była mu niesamowicie wdzięczna, ale ostatecznie jego starania się opłaciły i przyniosły zamierzony efekt: jego żona się uśmiechnęła leciutko. Westchnęła głęboko. – Nie, nie uważam, abyś żałował – przytaknęła mu szczerze – i ja też nie żałuję, ale… ale kocham cię tak bardzo mocno i tak za tobą szaleję i… i, cholera, jesteś tak przystojny – zarumieniła się – że czasem sama ze sobą nie daje sobie rady – przyznała, co było dużym krokiem do sukcesu i przepracowania tego problemu. – Przepraszam – dodała.
    Powiedziawszy to, posłała mu jeszcze jeden, ciepły uśmiech i przepełnione miłością spojrzenie fiołkowych oczu, zanim chwyciwszy go za rękę, pociągnęła na parter – dobrze zrobiła, bo ich rodzina zaczynała się lekko niepokoić. Bez trudu jednak udało się ich zbyć i przebrać Roselyn Irisbeth, która wyjątkowo mocno zaczęła uważać na swój strój, obawiając się w pewnej chwili nawet koślawych tańców z Jacobem Ivanem, który wyjątkowo mocno pragnął spędzać jak najwięcej czasu ze swoją przyszywaną kuzynką; był to niesamowicie uroczy i słodki widok. Następnie zaś chwilę czasu musieli poświęcić Alexandrowi Thomasowi, który, chociaż pilnowany przez swoją babcię i prababcię, domagał się matczynych piersi i pokarmu, jaki się w nich znajdował – udali się w związku z tym we troje do pokoju gościnnego, gdzie pół-wila nakarmiła synka, a wilkołak, zgodnie z tradycją, ponosił go do odbicia, po czym wrócili na zabawę. Ta się natomiast rozkręcała z każdym kieliszkiem dolewanym przez Felixa lub pana Rocheforta i ostatecznie Josephine była w tak szampańskim – dosłownie! – nastroju, że zasugerowała karaoke w oczekiwaniu na wybicie północ. Tym sposobem po Trenwith poniosły się straszliwie zawodzenia wielkiej rodziny, która w znakomitej większości nie była do końca trzeźwa; niewątpliwie jednak urocza.
    Oczywiście, przerywane były konsumpcją i opróżnianiem piwniczki z alkoholami należącej do Greybacków, toteż ostateczny bilans był całkiem na plus – nie licząc tego momentu, w którym musieli powstrzymywać pana Hawthorne’a od rzucania zaklęć na lewo i prawo i chwalenia się swoimi umiejętnościami oraz Lucille przed chęcią teleportacji po zapas wina do siebie; jej syn i synowa przygotowali się na wszelką ewentualność. Powitanie nowego, dwa tysiące trzydziestego roku odbyło się, w związku z tym, we wspaniałej atmosferze, wśród szalonych fajerwerków układających się w przedziwne kształty – smoków, feniksów i gwiazd; nad farmą pan domu wcześniej rzucił zaklęcie kamuflujące, dozwolone do ogólnego użytku czarodziejów, którzy ukończyli Szkołę Magii i Czarodziejstwa Hogwart, zgodnie z dyrektywami Ministerstwa Magii z tysiąc osiemset czterdziestego drugiego roku: dokładnie to sprawdzili, aby nie mieć później problemów – i huków otwieranych butelek taniego szampana, aby tradycji stało się zadość oraz wrzucania kobiet w śnieg; chociaż te, nie można powiedzieć, aby były tym faktem zadowolone. Dopiero późniejsze rozgrzanie się kakałem i gorącą czekoladą poprawiło im humory, a swobodną posiadówkę kontynuowali do rana – nawet długo po tym, aż wszystkie pociechy zasnęły kamiennym, słodkim snem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjątkowo tego roku Vera dała przyzwolenie mężowi – mimo że ten by ł skrajnie skacowany i miała ochotę go ukarać – aby ten ogarnął ich posiadłość czarami – tłumaczyła się malutkim dzieciątkiem, któremu musiała poświęcać uwagę, więc Trenwith szybko wróciło do stanu używalność i dobrze się stało, bo tygodnie po Sylwestrze nigdy nie były łatwe. Co prawda, nie dal niej, bo nie pracowała w przychodni doktora Cartera i nie była na tyle szalona, aby się do niej wymykać, kiedy to Alex był taki maleńki i podatny na choroby, ale Connor ze zwierzętami miał tyle pracy, że częściej nie było go w domu, niż był, a do tego w domku górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope zawaliła się część kominowa, którą trzeba było czym prędzej załatać, a w Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle pękła rura, co oznaczało krótki, acz wyczerpujący – szczególnie psychicznie – remont. Czas mijał im jak szalony i nim się zorientowali, zastał dziewiętnasty stycznia, druga pełnia księżyca ich pociechy, która nie była tak łatwa, jak ta grudniowa – malec odczuwał ją nie tylko intensywniej względniej poprzedniej, ale znacznie silniej, niż Rosie, jego starsza siostrzyczka, co dla żadnego z rodziców nie było łatwe. Ostatecznie jednak i z tym sobie poradzili, chociaż przezywali chwile trwogi – ona przy chłopcu, on w zimnych piwnicach.
      Nagle jednak kończył się pierwszy miesiąc roku dwa tysiące trzydziestego. Pielęgniarka była nieco przerażona tym, jak czas uciekał im przez palce i ile się wydarzyło przez ten okres oraz jak mocno Alexander Thomas się zmienił – zresztą nie tylko on, bowiem i u Roselyn Irisbeth zmiany były niesamowite: przestawała być małą dziewczynką i stawała się powoli małą kobietką, co jednocześnie zachwycało jej matkę, jak i przerażało: nie chciała tracić swoich dzieci i chyba egoistycznie, najchętniej zamknęłaby ich w ślicznych, małych ciałkach na wieczność. Niestety nie mogła. Jedyną dobrą rzeczą tego, że nawet się nie zorientowali, kiedy minął czas od świętowania Nowego Roku do zbliżającego się lutego był fakt, że żadne z nich nie skupiało się na połogu pani domu – temat ten okazywał się być banalny i trywialny w porównaniu z tymi, które każdego dnia ich zasypywały, że obchodzili go szerokim łukiem. Dopiero więc niedługo po pełni, żona byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, zorientowała się, że nastał czas kontroli ginekologicznej – na którą umówiła się z Clementine w czwartek, w tajemnicy przed ukochanym, aby już w piątek planować dla niego niespodziankę: zresztą okoliczności jej sprzyjały, bowiem ich córeczka była zaproszona do przedszkola na zabawę karnawałową organizowaną przez Felixa.
      Wieczór był więc tylko dla nich, bowiem Rosie miała już zostać u wujostwa na noc – bardzo się z tego faktu ucieszyła – a pół-wila mogła przygotować romantyczny wieczór; w końcu zgodnie z informacjami, jakie uzyskała od pani Johnson: zagoiła się idealnie i nic dosłownie nie stało na przeszkodzie, aby do małżeństwa Greybacków wróciły aktywności fizyczne związane z ich sypialnią oraz łóżkiem. W związku z tym w zasadzie od rana, szalejąc po domu i wykorzystując do pomocy Hawthorne’ów – Josephine miała zadzwonić do swojego przyjaciela i poprosić go o pomoc w przyozdabianiu przedszkola z okazji imprezy dla dzieci. Później miała go namówić na obiad, a ostatecznie jego żona miała do niego zadzwonić i powiedzieć, że niestety nie da rady wpaść popatrzeć na dzieci i sam musi to zrobić, bo boli ją głowa, a ich synek jest dziwnie marudny – płaczący niemowlak był przecież bardzo irytujący, szczególnie w chwili, w której chciano się dobrze bawić; jego siostra przyjęła, na szczęście, takie tłumaczenia. Miała więc dużo czasu, aby zorganizować wino – jeden raz mogła wypić lampkę, wcześniej odciągając mleko z piersi na zapas – winogrona, świeczki i odpowiedni, seksowny komplet bielizny: koronkowej i białej, niczym ciągle padający za oknem śnieg, który chyba chciał ich zasypać, ze srebrnymi wstawkami.

      Usuń
    2. — Oho… – sapnęła sama do siebie, kiedy do jej uszu dotarł dźwięk silnika ich pomarańczowego pickupa; była już dwudziesta pierwsza, ona była w swoim stroju, owinięta szlafroczkiem w motyw kwiatów frezji, jej loki opadały swobodnie na plecy, a ona sama siedziała przy pięknej toaletce. W pokoju pachniało bzem, a jedynym źródłem światła były świecie w drewnianych, ozdobionych mchem, świecznikach, zabezpieczone zaklęciem przeciwpożarowym. – Impreza była tak dobra, czy spotkałeś jakąś pociągającą mamuśkę na drodze? – Zapytała, słysząc za sobą ciężkie kroki ukochanego i czując jego wspaniały zapach: cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemia na wiosnę i intensywnego imbir; w zasadzie miała wrażenie, że rozpoznaje nawet bicie jego serca. Odetchnęła głęboko, poszukując jego spojrzenia w odbiciu lustra, a kiedy je odnalazła: uśmiechnęła się szeroko. Był ewidentnie skonfundowany i właśnie o taki efekt mu chodziło. – Twój syn śpi – wstała powoli; była boso – Piglet wyprowadzony, Zjawa pewnie odpoczywa przy kominku, Bug i Worm zajmują się sobą więc… więc może i my – odwróciła się do niego, jakby w zwolnionym tempie – zajmiemy się sobą? – Zapytała zmysłowym, cichym głosem, rzucając mu wyzywający, kokieteryjny wzrok. Zbliżyła się do niego powolutku, balansując biodrami.

      pociągająca, ale w tym wszystkim nie-wulgarna, a urocza i zwyczajnie kobieca, VERA (Thorne) GREYBACK, która znowu robi cudowna niespodziankę dla swojego wilczka, bo kocha mocno ♥

      Usuń
  56. Pewnie na pewno w drobnej Vereenie drzemało prawdziwe szaleństwo – coś tak niesamowitego i trudnego do okiełznania, że czasem sama siebie pojmowała; czasem nie nadążała za własnym tokiem myślenia; czasem nawet nie dowierzała, że mogła pewne rzeczy zrobić. Rzeczy, które przecież były czymś generalne okropnym z punktu widzenia znakomitej reszty społeczeństwa – chociaż, oczywiście, nie całości, bo generalizowanie było ostatnim, co chciała czynić – która nie uznawała, aby seks mógł być przyjemnością – seks miał prowadzić do reprodukcji, a nie do tego, aby dwoje, zakochanych w sobie ludzi, przechodziło wspólną ekstazę, osiągało szczyty, na które wzajemnie się prowadzili. Zresztą, dla wielu sam fakt orgazmu był czymś nieodpowiednim – na szczęście nie dla niej i nie dla Connora: oni uważali, że skoro Bóg ofiarował im taką możliwość, to należało z niej w pełni korzystać, co też chętnie czynili, o czym świadczyły chociażby ich dzieci. Okresy abstynencji zaś były dla nich naprawdę męczące i zwyczajnie nieprzyjemne, bowiem seksualność stała się wyjątkowo istotną częścią ich pożycia małżeńskiego – nie była najważniejsza, ale niejako stanowiło cudowne uzupełnienie całości: ich przyjaźni, ich zaufania, ich oddania, ich lojalności i ich czułości, którą wyrażali chociażby poprzez ciepłe gesty. Lubili więc pielęgnować i tę sferę, boleśnie odczuwając jej brak w niektórych momentach – takich, jak na przykład połóg, kiedy to pół-wila mogła jedynie zaspakajać swojego wilkołaka, a on nie mógł jej dać nic w zamian. Widziała w jego pięknych oczach żal z tego tytułu i nie mogła go znieść – ponadto, samo odczuwała olbrzymią potrzebę zbliżenia się do niego, no ale niestety nie mogła. Było to coś naturalnego, ale wcale nie oznaczało, że było łatwo – szczególnie, kiedy za kimś się szalało.
    — Żadna cholera, tylko twoja żona – poprawiła go więc czule w dniu, kiedy chciała nadrobić czas. Chciała odpowiednio celebrować chwilę zakończenia tej strasznej „posuchy” i wrócić z przytupem do dawnych przyjemności. Stała więc przed nim, ubrana w koronkową bieliznę, spoglądała na niego kokieteryjnie i wyzywająco oraz uśmiechała się zmysłowo: była taka tylko dla niego i dzięki niemu; bił z niej więc nie tylko seksapil, ale i wdzięczność za to, jak ją ukształtował. – Oooch, kwiatek – zauważyła wesoło, zachwycona tym, że bez okazji przynosił jej takie wspaniałe upominki. Niby nic, a dla niej znaczyło to naprawdę wiele. – Bardzo ładny – zbliżyła się do niego, znowu powoli, znowu poruszając wymownie biodrami i schyliła się, w bardzo pociągający sposób, po leżącą różyczkę na parkiecie. Zaciągnęła się jej zapachem. – Dziękuję – szepnęła i przesunęła dłonią po jego szerokim torsie, wracając do toaletki, na której stał juz jeden wazon z bukietem, który po chwili został uzupełniony o kolejny egzemplarz. – Idealnie – westchnęła oczarowana, po czym nagle, bez ostrzeżenia, zsunęła z ramion szlafrok. – Oddychasz, skarbie? – Zapytała nieco kpiąco, ale jednocześnie całkowicie oczarowana tym, jak na niego działała; że nic przez te nieco ponad sześć tygodni od narodzin ich synka, się nie zmieniło: że wciąż jedno jej spojrzenie mogło go powalić na kolana. Cholera, była w tym względzie bardzo próżna, ale nie do końca można było się jej dziwić. – Hm? – Nacisnęła łagodnie, odwracając się do niego powoli. – Żart? Dlaczego to miałby być żart? – Była szczerze zdumiona jego słowami. – Nie, chyba nie… a zresztą… – zachichotała uroczo, wystawiając ku nie mu dłoń. – Chodź i się przekonaj – poprosiła, wsparta pośladkami o blat swojego stolika do malowania i czesania.

    tej nocy VERA nie będzie grzeczną dziewczynką, więc niech wilczek się lepiej szykuje…

    OdpowiedzUsuń
  57. Cholera, naprawdę lubiła mu robić takie niespodzianki. Pewnie, wówczas Vereena balansowała na bardzo niebezpiecznej równi pochyłej w związku z cierpliwością i samokontrolą Connora, ale naprawdę – uwielbiała widok wielkiego zaskoczenia na jego przystojnej twarzy; widok pełnych niemego zachwytu, księżycowych tęczówek, którymi się w nią wpatrywał; widok delikatnego, acz pewnie mało świadomego, bezczelno-chłopięcego uśmieszku na jego wykrojonych wargach, który wskazywał na to, że bardzo podoba mu się to, co widzi. Zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia może go doprowadzić do takiego stanu, że przestanie nad sobą panować, ale w zasadzie chyba tego chciała i potrzebowała – pragnęła, aby w tamtej chwili właśnie, po sześciu tygodniach bycia z dala od siebie w kwestiach erotycznych, puścił wszelkie hamulce, zdjąć przysłowiowy kaganiec i odpiął smycz, która trzymała jego popęd seksualny na wodzy. Jasne, mogło to być niebezpieczne, zważywszy na to, że diagnoza mówiąca o tym, że świetnie się zagoiła i nie ma żadnych przeciwwskazań do uprawiania seksu, nie równała się z ostrym zbliżeniem – aby nie użyć pejoratywnego określenia na tę aktywność fizyczną; „ostre zbliżenie” w ich wypadku było eufemizmem – jakie najpewniej mieli sobie zafundować, ale nie chciała dłużej czekać, ba!, ona nie mogła dłużej czekać: potrzebowała swojego męża rozpaczliwie w sobie. Oczywiście, gdyby nie to, że nagle się zorientowała, ile czasu minęło, odkąd Alexander Thomas – którym Roselyn Irisbeth pomagała się wspaniale zajmować, zachwycona małym braciszkiem – przyszedł na świat i później badania kontrolne Celementine, nie myślałaby o tym intensywnie, tak jak przez cały styczeń, kiedy miała inne rzeczy na głowie. Kiedy jednak się okazało, że ma przyzwolenie wykwalifikowanej położnej – dosłownie została pochłonięta przez różne wizje wspólnej nocy; zachowywała się jak napalona nastolatka, ale jakoś niespecjalnie się tego wstydziła: mając takiego partnera, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, nie można było się jej dziwić, że sam jego widok, podniecał ją dosłownie do granic możliwości; był tak silny, tak piękny i tak pociągający, że ledwo chwytała dech.
    — No… to jak będzie: przyjedziesz do mnie, czy nie? – Uśmiechała się do niego szeroko, czekając, aż w końcu odnajdzie się w sytuacji i się do niej zbliży; testował zdecydowanie pokłady jej samozaparcia, kiedy to tak stała, oparta o toaletkę w ich sypialni na farmie Trenwith, dosłownie czując przy okazji, jak płomień pomiędzy jej zgrabnymi udami powoli zaczyna ją spopielać. Musiał go czym prędzej ugasić, bo inaczej niechybnie miała oszaleć: na szczęście szybko znalazł się przy niej. – Hm, no dobrze… tę pokusę ci wybaczę – odparła, również się odnosząc do postanowień noworocznych – ale okulary masz nosić, okej? – Zastrzegła wesoło, po czym chwyciła go za pasek od spodni i przyciągnęła do siebie wymownie. – Bardzo mnie to cieszy – wyszeptała jeszcze, ponownie nawiązując do tego, ze jest dla niego niczym narkotyk, zanim pozwoliła zgnieść swoje usta w namiętnym, nieco władczym pocałunku. Kiedy się jednak odsunęli, aby zaczerpnąć tchu, Vera uśmiechała się tajemniczo, a jej dłoń nagle wylądowała na mężowski torsie: zaczęła go pchać. – Dzisiaj kochanie – podjęła niskim, zmysłowym tonem – zajmę się tobą odpowiednio, a później ty zajmiesz się mną. Najpierw ja wydaje polecenia, a ty grzecznie, merdając ogonem – zachichotała kokieteryjnie – je wykonujesz, a później ja oddaje ci się w całości. Jak z tobą skończę i będziesz miał siły – zapowiedziała seksownie i puściła mu perskie oczko – to będziesz mógł ze mną zrobić wszystko, co zechcesz, ale najpierw… – ni z tego ni z owego rozerwała jego koszulę – bawimy się po mojemu – warknęła namiętnie, zachwycona brzdękiem guziczków opadających na podłogę. – Kładź się – nakazała i ponownie pchnęła go w kierunku łóżka. – Dobry wilczek – uśmiechnęła się i usiadła na jego udach. – Kocham cię.

    niegrzeczna VERA, która serio szaleje

    OdpowiedzUsuń
  58. Brakowało jej odrobiny szaleństwa, brakowało jej spontaniczności – chociaż nigdy wyjątkowo spontaniczną osobą nie była – i brakowało jej tej intymnej bliskości z ukochanym. Nic więcej dziwnego, ze Vereena nerwowo i niemalże rozpaczliwie chciała nadrobić „stracony czas” – chociaż ten nie był do końca stracony, bo przez okres sześciu tygodni byli zawładnięci kompletnie ich malutkim Alexandrem Thomasem i niewątpliwie rodzicielstwo, chociaż męczące, to ich uskrzydlało i jeszcze, o ile to w ogóle było możliwe, mocniej ich do siebie zbliżyło – i chyba nie do końca panowała nad tym, co robiła z Connorem; liczyła, że jeśli nawet wyrządziła mu jakąś krzywdę, to w ostatecznym rozrachunku, zadowolony z finału tego wieczoru, wybaczy jej wszystkie mniejsze lub większe grzeszki. W końcu jej jedynym celem na tamten moment było przyniesienie im przyjemności – obopólnej ekstazy która miała zatrząść kompletnie ich światem w posadach, zintensyfikowaną przez fakt, że musieli jakiś czas żyć niemalże w całkowitej abstynencji; nie licząc tych kilku razów, kiedy to sprawiła mężowi przyjemności dłońmi i ustami, ale ten ewidentnie się krępował przy tym, pewnie przez świadomość, że sam nie może się jej odwdzięczyć, toteż na pewno owe sprawy nie pojawiały się zbyt często w ich życiu, odkąd ich rodzina się powiększyła. Na szczęście, frustracja seksualna nie miała szans przełożyć się na inne sfery, bo byli zdecydowanie zbyt zajęci swoimi obowiązkami – sama Roselyn Irisbeth i przygotowania do jej balu karnawałowego to było sporo czasu poświęconego tylko jej oraz jej kreacji. Niemniej jednak, naprawdę jej matka cieszyła się, że w końcu ma chwilę dla siebie tylko ze swoim ukochanym – że w końcu mają szansę być w p e ł n i małżeństwem.
    — A żebyś wiedział, że po mojemu – zapowiedział z chytrym uśmieszkiem, ciesząc się, że jej warunki mu odpowiadają. – Bardzo po mojemu… – dodała zmysłowo i kiedy już zajęła miejsce na jego udach, wbiła mu paznokcie w brzuch; zachwyciła się tym, jak jego mięśnie reagowały na jej dotyk. Następnie więc przesunęła opuszki palców na jego szeroki, silny tors i przez moment chłonęła bicie jego serca, które czuła pod palcami: szalało mu niesamowicie szybko, a ona pękała z dumy, bo samą sobą doprowadziła go do takie stanu. – Nie – burknęła jednak ostro, gdy jego dłonie zawędrowały na jej uda. Pokręciła przecząco, dla efektu, srebrną głową. – Nie ma takiej opcji – odrzuciła jego ręce. – Mieliśmy umowę: teraz ja rządzę, ty nie masz prawa do niczego, oprócz odczuwania przyjemności, czy to jest jasne, drogi panie Greyback? – Zadarła wymownie jedną brew, po czym pochyliła się, aby zassać skórę na jego szyi, na której pozostawiła czerwony ślad; zachichotała oczarowana. – Nie ma dotykania – powtórzyła z przekonaniem, udając całkowicie nieczułą na jego błagania i jęki. Nie było jej łatwo, ale miała swoje zasady, których chciała się trzymać: wiedziała, że jeśli doprowadzi ten moment po swojemu do końca, to wówczas jego spełnienie będzie jeszcze intensywniejsze. – Też o nim marzyłam, ale robimy to na moich warunków – przypomniała mu czule i musnąwszy go w usta, zsunęła się niżej: wytyczała pocałunkami ślad od jego szczęki, poprzez obojczyk, pierś, brzuch, aż wreszcie zawisła nad wybrzuszeniem jego spodni. Dotknęła go przez materiał. – Jesteś gotowy… – zamruczała z zadowoleniem. – No dobrze – nagle zsunęła się z łóżka i stanęła pomiędzy jego nogami. – Mam dla ciebie kolejny rozkaz – uśmiechnęła się chytrze. – Weź mnie – nakazała czule.

    wciąż niegrzeczna i mocno kochająca oraz bardzo rozpalona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  59. (Hejo! Dziękuję za powitanie, miłe słówka pod kartą i vice versa. Bo hej, Connor jest bardzo fajną postacią! Wielkie gratki za tyle zakładek i wizerunek. GOT. <3 U mnie zawsze jest minimalizm :) Mają trochę wspólnego i jedyne co mi przychodzi na myśl.. jest to że profesor odkryłby jej wilkołaczy problem.
    Hm, można też zrobić tak że po śmierci jej chłopaka w jakiś sposób by ją wspierał. Był jej opiekunem itd. Jak myślisz, co lepsze?)

    Cassie

    OdpowiedzUsuń
  60. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena całkowicie szalała za Connorem – szalała za nim do tego stopnia, że czasem ciężko jej było chwycić dech z wrażenia; szalała za nim tak, że każda rozłąka, nawet najkrótsza, wiązała się dla niej z niesamowitym wręcz bólem i fizycznym odczuwaniem braku oraz tęsknoty; szalała za nim do tego stopnia, ze gotowa była dosłownie na wszystko, byleby go tylko uszczęśliwić: zobaczyć na jego idealnie wykrojonych wargach uśmiech, zobaczyć w jego księżycowych tęczówkach błysk szczęścia, zobaczyć w jego przystojnej twarzy radość i spokój. Była mu całkowicie, bezdyskusyjnie i niepodważalnie oddana – należała do niego, ale przy tym nigdy nie czuła się, jak jego przedmiot, czy jakaś rzecz: była jego przyjaciółką, partnerką i powierniczką. Słowem: była jego ż o n ą i każdego dnia pokazywał jej, jak istotna jest w jego życia – tak samo mocno, jak on w jej. Dlatego też niczym dziwnym nie był fakt, że kiedy po sześciotygodniowym – a tak po prawdzie nieco dłuższym, bo tuż przed porodem Alexandra Thomasa również się nie kochali, a przynajmniej nie kochali się tak często, jakby chcieli, ze względu na jej problemy ze zdrowiem: na ucisk w podbrzuszu, rwanie w plecach i ogólne toczenie się, zamiast chodzenia – okresie przymusowego trzymania się z daleka – naprawdę momentami przesadzali budując między sobą dystans cielesny, ale biorąc pod uwagę to, jak siebie pragnęli: postępowali całkiem słusznie, bowiem w innym razie mogliby się zwyczajnie na siebie rzucić – mogli w końcu się do siebie zbliżyć: literalnie postradali zmysły od zapachu ukochanej osoby, od jej bliskości, od jej czułego, acz wymownego dotyku; wzajemnie się podniecali do granic możliwości, aby finał tych zabiegów był iście magiczny oraz piękny.
    — Bardzo… bardzo, bardzo gotowy… – prowokowała więc dalej, wiedząc, jakie będą tego konsekwencje: czysta furia jej ukochanego oraz wspólne osiągnięcie szczytu. Nie pomyliła się: nim zdążyła dokończyć swoje zdanie z nakazem, aby ją wziął, a on już do niej doskoczył i pochwycił ją w swoje wielkie, silne ramiona. W ciągu sekundy leżała więc na plecach, przygnieciona jego potężnym ciałem. Zapiszczała z zachwytu; pozwalała sobie na takie reakcje, bowiem wyjątkowo, tej nocy, mieli całą Trenwith de facto dla siebie: Roselyn Irisbeth przecież była na zabawie, a później miała nocować u Hawthorne’ów, a Alexander Thomas spał wyjątkowo w swoim pokoju, niepomny wyczynów rodziców, bowiem jego matka rzuciła na sypialnię państwa domu zaklęcie wyciszające, toteż oni mieli go słyszeć, ale on ich nie. I dobrze. – Oho, chyba coś kogoś tutaj uciska, hm? – Nie powstrzymała się jednak od bezczelnej kpiny, widząc jak wilkołak rozpaczliwie siłuje się z paskiem od spodni i swoim strojem, którego szybko się pozbył. Zamruczała zachwycona, chociaż jak zwykle nieco zatrwożona, widokiem, jaki ujrzała. Następnie oddała jego szaleńczy pocałunek, przez co kiedy się odsunęli, aby zaczerpnąć tchu, byli czerwoni na twarzy i ledwo dyszeli: nagle oboje byli nadzy, ale pół-wila, nie była pewna, w którym momencie on wysunął swoją męskość zza bokserek, a majtki spadły z jej bioder. – Weź mnie – nakazała, dosłownie wariując od podniecenia, a kiedy ostatecznie zaczął się w nią wbijać: jęczała i sapała wraz z nim, aby ostatecznie, kiedy nieco się w nią wsunął, krzyknąć donośnie jego imię. – Chryste panie, jak ja ciebie kocham! – Dodała głośno i wbiła paznokcie w jego silne ramiona, unosząc nieco biodra i wyginając się w lekki łuk. – Czuję się, jak dziewica – zaśmiała się nagle, kiedy tak powoli w nią wchodził, aby przy jego finalnym ruchu: dosłownie zedrzeć sobie gardło. – Teraz jest idealnie… – szepnęła mu do ucha. – Zacznij się poruszać – poprosiła po chwili trwania w bezruchu; wiedziała, że chciał dobrze, ale obawiała się, że większy ból sprawia jej właśnie taka stagnacja, niż zabranie się do „pracy”. – Powoli… – uściśliła w przebłysku rozsądku: nieważne, jak mocno się pragnęli, zdecydowanie musieli na nią uważać.

    coraz bardziej szczęśliwa i rozpalona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  61. Nie było lekko – niestety, zdecydowanie nie było lekko i trochę ją to przerażało, bo nie przypominała sobie, aby po porodzie Roselyn Irisbeth doświadczała takiego bólu, jak po sześciu tygodniach od wydania na świat Alexandra Thomasa. Vereena, rzecz jasna, karmiła się nadzieją, że to jedynie kwestia tego, że jej synek był większy niż córeczka i minie chwila, a ona przyzwyczaiła się do potężnej męskości Connora, która ją dogłębnie penetrowała – niestety, zdawało się, iż z minuty na minutę jest coraz gorzej i naprawdę nie miała pojęcia, z czego to wynika; trochę na tym punkcie spanikowała. Zamarła więc na chwilę, oddychając ciężko i głęboko, ale nie pomogło zbyt dużo – chyba więc ostatecznie ogarnęła ją irytacja, a nie cierpienie, czy rwanie: nie tak sobie wyobrażała ten wieczór; miał być przecież namiętny, romantyczny, zwyczajnie idealny, a nie pełen niepokoju, czy na pewno wszystko dobrze. Jednocześnie więc było jej naprawdę wspaniale, ale i beznadziejnie, szczególnie, że dyskomfort jaki odczuwała przeszkadzał jej w chłonięciu tej cudownej chwili, jaka nastała – chwili, której tak bardzo wyczekiwali. Próbowała więc zaciskać zęby, próbowała też oddychać głęboko, ale raczej opanowanie się – co miało raczej podłoże psychiczne – nie przychodziło jej zbyt łatwo. Ostatnią jednak rzeczą, jakiej chciała, to było to, aby jej ukochany przestał – potrzebowała przecież tego spełnienia równie rozpaczliwie, co on, toteż ostatecznie zacisnęła mocno szczęki, wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i uniosła nieco nogi; o dziwo: pomogło. Oplotła go więc szczelnie, krzyżując łydki na jego pośladkach i westchnęła głęboko, próbując skupić się jedynie na przyjemności – ta na szczęście w końcu zaczęła przeważać rozkosz, a nie cierpienie, całkiem logiczne, zważywszy na ich przerwę.

    — Wszystko dobrze – zapewniła, w związku z tym szybko, po czym spojrzała mężowi głęboko w oczy. – Wszystko jest w najlepszym porządku kochanie. – Zapewniła dla efektu, a w jej fiołkowych tęczówkach, mimo lekkiego bólu, który wciąż trwał i pulsował w niej, było jej naprawdę wspaniale. – Zrób co musisz… błagam… – dodała jękliwie, nie mogąc już powoli chwycić tchu; szlag, jakże mocno on ją podniecał. Dlatego też dobrze się stało, że ostatecznie jej wysłuchał i chociaż przy pierwszym jego pchnięciu jej krzyk wyrażał cierpienie, to przy kolejnym: nie było nic, oprócz ekstazy i fizycznego uniesienia. W ciągu chwili natomiast unosili się i opadali w jednym tempie, we wspólnym rytmie, tańcząc jak szaleni, kompletnie sobie oddani i sobą zachwyceni, chłonąc czystą przyjemność z tego, co robili, mimo że nie mogli sobie pozwolić na wyjątkowo szybkie ruchy, które jednakowoż były im dość potrzebne w tamtym momencie. – K-kurwa… cholera… s-skarbie… t-tak! – Wyrzucała z siebie głośno, z nieprawdopodobną wręcz frustracją: nie mogła się doczekać osiągnięcia szczytu i nieco się już irytowała. – J-jestem… jestem twoja, Connor… – wyjęczała wprost jego idealnie wykrojone wargi, które pochwyciła we władanie, aby ostatecznie, kiedy przylgnęli do siebie całymi powierzchniami swych ciał, poczuć, jak znajduje się na skraju. – Też jesteś? – Wysapała, ale nie zdążył powtórzyć: ryknęli na raz; ona zacisnęła wokół niego mocno swoje mięśnie, on zalał jej wnętrze nasieniem. Drżeli w swych objęciach, nie wiedzieli, jak się nazywają: mieli tylko pewność co do tego, ze znaleźli się w niebie. – Chryste panie… – wydukała po bardzo długiej chwili walki ze swoim uśmiechem, jeszcze nie wiedząc, że nieco krwawiła pod wpływem ostatnich, dogłębnych i mocnych ruchów wilkołaka. Absolutnie jednak nie miało jej to przeszkadzać ani nie miała mieć mu tego za złe, bo przecież tak się zdarzało. – Boże, jak ja ciebie kocham – dosłownie załkała i autentycznie: rozpłakała się ze szczęście. – Kocham cię… kocham! – Owinęła chude, wciąż trzęsące się, ramionka, wokół jego karku, wdychając jego niesamowity zapach, który jak zawsze ją odurzał. – Tęskniłam – wyznała po kolejnym momencie, niekrępującej ciszy.

    szczęśliwa, spełniona i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  62. Jedyne, tak naprawdę, na co Vereena była w stanie się w tamtej chwili zdobyć, to pomrukiwanie z zachwytem – spełnienie, jakie przeszła, po raz pierwszy od kilku tygodni, za sprawą penetracji Connora, kompletnie wyrwało ją z możliwości racjonalnego myślenia. Chyba nic nawet nie słyszała – oprócz szaleńczego stukotu jego serca, które było dla niej najpiękniejszą muzyką – nic nie widziała – oprócz jego maślanego spojrzenia pięknych, księżycowych tęczówek, które w nią wbijał – nie miała tak że powonienia – do jej nozdrzy dochodził jedynie jego powalający na kolana zapach – a jedynym, co czuła, było ciepło jego ciała i potężna męskość, która wciąż, pomimo zmiany pozycji, w niej się znajdowała. Nie było chyba bardziej intymnych momentów, jak te, kiedy po satysfakcjonującym szczycie, leżeli w siebie wtuleni i nadal rozochoceni – te chwile, gdy celebrowali to, że ze sobą byli.
    — Tęskniłam mocniej – oczywiście, nie obyło się bez drobnego droczenia się ze sobą, które zainicjowała i przy którym autentycznie świetnie się bawiła. Było to coś tak wspaniałego, że uśmiech nie schodził z jej czerwonych od pocałunków warg. – Ej! – Nie omieszkała także pacnąć męża w ramię, kiedy wspomniał o niespodziance. – A nasza córeczka, hm? – Referowała do narodzin Roselyn Irisbeth w dniu jego święta. – A te wszystkie inne chwile, kiedy ci robiłam niespodzianki? – Tym razem odnosiła się chociażby do grudniowo-sylwestorwych odwiedzin w jego gabinecie, czy zabawnych ubranek-stworków, w które przyodziewała Alexandra Thomasa na powitanie pana domu. – Jak możesz – sarknęła teatralnie, z udawaną złością. Nagle jednak spoważniała: – Wszystko dobrze – powiedziała – a nawet lepiej, niż „dobrze”, wiesz? To dzięki tobie mój kochany wilczku…
    Skrzyżowała linie ich wzroków – ponownie ich oczy stworzyły najpiękniejszy na świecie kolor, który nie mógł się równać z niczym innym – i tym samym chciała go przekonać do swoich racji. Naprawdę miała nadzieję, że wcześniej nie dostrzegł jej dyskomfortu, ale możliwe, że były to płonne pragnienia – zresztą, nie byłoby to niczym dziwnym, zważywszy na fakt, jak silna więź ich łączyła: jak bardzo bliscy sobie byli i jak doskonale rozumieli siebie bez użycia słów. Takie relacje nie zdarzały się natomiast często – oni byli zaś niewątpliwymi szczęściarzami, że się dawno temu zdarzyli i pielęgnowali to, co los im ofiarował; po prawdzie przecież, gdyby nie byli zaparci, uparci i waleczni, to nigdy nie znaleźliby się w takim punkcie, w jakim trwali w tamtej chwili. Świat nigdy nie był dla nich łaskawy i nic za nich nie robił – wzięli wszelkie kwestie w swoje ręce i się nie poddawali.
    — Kochanie – nacisnęła znacznie ostrzej – wszystko dobrze – naciskała i przekonywała, chyba równocześnie próbując jemu wbić to do głowy, jak i sobie; zapomnieć, że mimo wszystko trochę ją wszystko szczypie i rwie. – Przestań tak na mnie patrzeć, proszę cię, Connorze, ja… och! Szlag! – Warknęła i w końcu burknęła niezadowolona, że nie umie mu kłamać. – Trochę bolało – próbowała w zawoalowany sposób z tego wybrnąć – ale wszystko już dobrze… Chryste, wiesz, jak mi było dobrze, Connor? – Aż zachłysnęła się z wrażenia nad tym, co przeżyła. – Było… było mi tak dobrze, że… Cholera!, nie mogę tego opisać słowami – mówiła całkowicie szczerze i od serca. – Nie psujmy tego, błagam cię – poprosiła rozpaczliwie i rozłączyła ich, aby paść obok na poduszki. – Adoruj mnie… nie pieść, tylko adoruj – uściśliła zmysłowo, nie wiedząc, że na jej udach znajduje się krew.

    naprawdę szczęśliwa i bardzo spełniona oraz do szaleństwa kochająca VERA, która w ogóle się nie spodziewa nadchodzącego „nieszczęścia” i rozmowy…

    OdpowiedzUsuń
  63. Chyba nigdy Vereena nie miała się nauczyć, że z Connorem nie warto bawić się w żadne, najmniejsze nawet gierki, bo ten zna ją lepiej, niż własną kieszeń i lepiej, niż ona sama siebie samą — jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało — i zawsze, niezależnie od wszystkiego, pozna, czy mówi mu prawdę, czy też nie lub czy jest w pełni z nim szczera, czy te z coś ukrywa. Zwyczajnie – posiadał jakiś iście niesamowity dar odczytywania jej emocji, zanim nawet ona potrafiła zdefiniować do końca, co się z nią dzieje. Oczywiście, działało to w obie strony i nierzadko to ona była na jego miejscu, musząc naciskać swojego ukochanego, aby ten wyznał jej wszystko, jak na przysłowiowej spowiedzi, wiedziała toteż, że takie podchody niekoniecznie są dla żadnej ze stron przyjemne: a mimo to brnęła dość często w swoje podchody, udając, że nic się nie dzieje, chociaż działo się bardzo wiele. Co prawda, nie można było tak do końca mówić o dyskomforcie związanym z pierwszym zbliżeniem po ciężkim, długim porodzie dużego chłopca i ponad sześciu tygodniach abstynencji, a więc połogu, kiedy to jej organizm musiał wrócić do siebie i się zagoić – a i tak jeszcze się zdarzało, że płatał jej figle, co kończyło się na przykład kilkukrotnymi wymianami koszul za dnia, kiedy to z jej pełnych, nabrzmiałych od pokarmu i ciężkich piersi, ulewało się mleko – bo to było coś naturalnego, ale niewątpliwie była to jedna z cegiełek, która mogła przyczynić się do budowania muru pomiędzy nimi. Tego zaś nie chciała. Chyba więc głównie z tego właśnie powodu wyznała ukochanemu prawdę – niepełną, niestety, bo zbyt rozpaczliwie potrzebowała tej nocy namiętności i nie chciała jej poświęcać na zastanawiania się, aby nic jej nie było; ostatecznie i tak miała sobie ze wszystkim poradzić, prawda?; w to wierzyła.
    — Ja już ciebie znam! – Powiedziała, w związku z tym, bagatelizując wszystko. – Pozwolę ci trochę się o siebie pomartwić, a jutro juz nie będę mogła ruszyć się z domu, bo wszędzie będą czyhały na mnie niebezpieczeństwa – zaśmiała się perliście, chociaż nie mówiła poważnie: wiedziała, że mąż się o nią martwi, tak jak ona martwiła się o niego, ale nigdy nie tyranizowałby jej z tego powodu; owszem, bywał na jej punkcie przewrażliwiony, a tym samym nierzadko dość upierdliwy, ale kochała go, a on kochał ją i z tego właśnie wynikał cały ten ambaras z pilnowaniem, aby tej drugiej, ukochanej właśnie, osobie nic zupełnie się nie stało. Nie przypuszczała jednak, że na tym się nie skończy, że nagle się nagle okaże, że stało się coś znacznie straszniejszego; przynajmniej z punktu widzenia byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Nim jednak do tragedii doszło, odparła mu: – Też lubię, jak we mnie jesteś – przyznała czule – ale masz mnie kochać i masz mnie adorować… masz sprawić, żebym czuła się jak królowa – nakazywała, wymieniając po kolei wszystko to, co miał dla niej zrobić; oczywiście, tak czuła się codziennie, b o była królową jego serca, ale pragnęła w tamtej chwili naprawdę, aby jeszcze czulej i intensywniej się nią zajął. – Wyzwanie, rozkaz: nazywaj to jak chcesz, bylebyś sprawił mi przyjemność – puściła mu perskie oczko i rozłożyła się wygodnie na poduszkach, aby w jednej chwili być naprawdę wystawianą na piedestały, przez co jęczała z zachwytu, gdy chociażby muskał jej wrażliwe piersi, a w drugiej stężeć gwałtownie. – C-co… co jest? – Od razu poznała po jego głosie, że coś nie gra; uniosła się na łokciach i gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca. – To nic. – Stwierdziła w końcu twardo. – Connor, to nic. Daj mi chwilę, umyję się. To nic.

    przekonana do swoich racji, uparta i troszkę szalona, VERA, która jednak nie chce, aby jej ukochany się martwił

    OdpowiedzUsuń
  64. Dla wciąż nieco oszołomionej Vereeny, to naprawdę było „nic” – ot, parę smug krwi, która pojawiła się podczas jej pierwszego stosunku seksualnego od wielu tygodni, co w zasadzie nie powinno być niczym zaskakującym, bowiem wiązało się z dużym wysiłkiem dla jej dotychczas gojących się lub przebywających w stagnacji mięśni, które wcześniej musiały włożyć olbrzymi wysiłek, aby wydać na świat zdrowego i silnego oraz sporego Alexandra Thomasa, śpiącego aktualnie w pokoiku obok. Przynajmniej tak próbowała sobie wmówić. Niemniej jednak, niezależnie od tego, co powiedziałaby Connorowi, to wiedziała, że ten – nawet jeśli jej przypuszczenia miały być najprawdziwszą z prawd – i tak miał się tym przejąć aż nadto i wyrzucać sobie, ze czegoś nie dopilnował lub sprawił, że to wszystko jego wina. Naprawdę tego nie chciała, bo absolutnie nie był odpowiedzialny za fakt, że była dość słaba i bardzo delikatna – kochali się, bo tego chcieli, ba!, to ona zainicjowała zbliżenie, toteż nie miał sobie nic do zarzucenia; nie była zmuszona ani wzięta z nieodpowiednią mocą: osobiście namawiała go do szybszych i dogłębniejszych ruchów, zwyczajnie tego potrzebując i tak właściwie, to się dla niej liczyło. Fakt, że osiągnęli spełnienie i byli szczęśliwi – że wspólnie się na to zdecydowali i w końcu mogli w pełni celebrować bycie świetnie dogadującym się małżeństwem. Odrobina czerwonej posoki była zaś jedynie drobnym efektem ubocznym, z którym można było bardzo szybko uporać się – na tyle szybko, że w trybie natychmiastowym mogło przyjść za tym zapomnienie. Niestety, z panem Greybackiem nigdy tego typu kwestie nie były proste i jego żona w ciągu sekundy przestała żywić nadzieję, że sprawnie upora się z tym drobnym dramatem – do tej delikatnej kwestii potrzeba było łagodności i cierpliwości.
    — Kochanie… proszę… – nie powstrzymała jednak jęku smutku, kiedy to jednak jej przypuszczenia się potwierdziły i okazało się, że jej mąż postanowiła jednakowoż absolutnie jej nie odpuszczać, tylko ciągnąć temat, który w ogóle nie był dla niej przyjemny. Zalała go jednak i była przygotowana na taki rozwój wypadków, toteż po prostu wzięła głęboki oddech i podjęła spokojnie: – To zdecydowanie – podkreśliła z emfazą – jest nic. To jest nic… nie ma się czym przejmować. – Zapewniła dobitnie, acz bez ostrości w głosie; po prostu chciała, aby pojął jej punkt widzenia, aby zrozumiał, ze takie rzeczy się zdarzają i nie ma co się nimi przejmować: przecież musiała się, kolokwialnie rzecz ujmując, rozciągnąć, co nie do końca było łatwe. – Proszę: odpuść – pogładziła go czule po policzku i jękiem wyraziła swoją dezaprobatę, kiedy postanowił od niej odejść. Pozwoliła mu jednak, bowiem zdawała sobie sprawę, co chce uczynić i że bardzo mocno tego potrzebował; pozwoliła mu też, aby dokładnie ją obmył, ponieważ ewidentnie właśnie tego chciał, a ona wierzyła, że to mu pozwoli się opanować na tyle, aby wrócić do bardziej przyjemnych kwestii: kolejnych zbliżeń. – Też cię kocham, wielkoludzie – wyszeptała, z lekkim wzruszeniem, mimo wszystko: był naprawdę wspaniały i dobry oraz czuły i troskliwy. Naprawdę, trafił się jej, jak ślepej kurze ziarno, cholera. – W ogóle nie lubię, jak znikasz – dodała i zaśmiała się czule. – Jesteś wspaniałym wilczkiem: bardzo posłusznym – zachichotała i skradła mu pełen miłości pocałunek, pragnąc oczywiście natychmiast więcej. Dobrze więc, że położył się tuż obok. – Teraz czuję się wspaniale, dzięki tobie, ale poczuję się lepiej, jak wrócisz do adoracji – zaśmiała się słodko i przeciągnęła się rozkosznie. – No dalej, dalej, na co czekasz, leniuszku?

    naprawdę będąca w cudownym nastroju i świetnej formie, VERA

    OdpowiedzUsuń
  65. Vereenie można było wiele zarzucić – począwszy od tego, ze naprawdę niekiedy zbyt mocno przejmowała się innymi, nawet obcymi i bagatelizowała samą siebie, poprzez to, że rzeczywiście nie zawsze umiała ocenić sytuację logicznie i rozsądnie, szczególnie, jeśli w grę wchodziło jej dobro i zdrowie, bowiem wówczas niekiedy rzucała siebie, dosłownie, na głęboką wodę, czy też w kwestii swoich bliskich, bo wtedy przesadzała z troską i niekiedy wprowadzała niepotrzebny stres i napięcie, a tym samym prowadziła do tego, że ukochane przez nią osoby czegoś nie mogły zrobić. Nie można jej było jednak zarzucić braku jednej rzeczy – czy tez, można było, ale nikt, kto posiadał serce we właściwym miejscu nie powinien tego robić – czyli wielkiej miłości, jaką darzyła Connora. Posiadała wiele wad, wiele rzeczy robiła nie zastanawiając się nad nimi i wiele razy wystawiała siebie na wielkie niebezpieczeństwo, ot tak, dla zasady, ale jeśli w grę wchodziło uczucie, które połączyło ją z mężem, to autentycznie jedyną rzeczą, którą ktoś mógłby ocenić, jako szaloną, była siła więzi, jaką między sobą zbudowali – niewiele osób ją posiadało, ba!, znakomita większość małżeństw nigdy nawet nie zbliżyła się do tego, co posiadali Greybackowie. Po raz kolejny zresztą skutecznie udowadniali sobie – i chyba przy okazji trochę światu; na przekór wszystkim kłodom, jakie los rzucał im pod nogi – że są dla siebie po prostu stworzeni. Nie było bardziej pasującego określenia do tego, co mieli: do tego, ze spłodzili śliczną i roztropną Roselyn Irisbeth oraz malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa, a także na to, że stworzyli tak zdrowe relacje – w większości przypadków, przynajmniej – z otoczeniem. Niczym więc dziwnym nie było, że ostatecznie – pomimo drobnej trudności – celebrowali s i e b i e .
    — Bywasz bardzo nieposłuszny, a i tak mi się podobasz, więc… hm, w sumie bez różnicy – wyszczerzyła się, w związku z tym, radośnie pół-wila, po czym posłała mu pełne oddania spojrzenie. – Cieszę się, bo ja nie mam zamiaru się od ciebie uwalniać, wiesz? – Zapewniła całkiem poważnie, paznokciem sunąc po jego idealnej linii szczęki i co chwilę wplątując palec w jego gęstą, ciemną brodę; szlag, ależ on był przystojny. Serce dziewczyny zabiło przez to gwałtowniej i z radością, kiedy po raz kolejny dotarło do niej w pełni, że należy tylko do niej. Zaśmiała się krótko, chociaż mogła wyglądać jak szaleniec; w końcu nie było niczego, na co mogła ta zareagować, ale liczyła, że jej mąż wyczyta z jej fiołkowych tęczówek to, co kotłowało się w jej sercu oraz umyśle. Zamiast jednak kontynuować temat, przypomniała mu, po co się znaleźli w łóżku. – Oczywiście, że go mam, inaczej nie wytrzymałabym z tobą tyle lat, wilczku – zapewniła poważnie, ale wesoło, odpowiadając na jego słowa dotyczące daru przekonywania. Cóż, ten niewątpliwie był wspaniały, bo już chwilę później zniknęła pod jego potężnym ciałem, obdarowywana pocałunkami i pieszczona; wywyższana i wystawiana na piedestały; tak jak chciała. – Chryste panie… – wyjęczała, odczuwając wszystko tak intensywnie, że dosłownie brakowało jej tchu: szczególnie, kiedy znalazł się przy jej kobiecości. Wówczas postanowiła skorzystać z tego, że to ona dyktowała warunki tego wieczoru. – A będziesz jeszcze bardziej posłusznym, wilczkiem? – Zagaiła nagle słabiutko i głucho; głos jej grzązł w gardle z rozkoszy. – Chcesz? – Szarpnęła go nieco za włosy i zmusiła, aby ich twarze znalazły się w jednej linii. – Jeśli tak… to weź mnie, teraz – nakazała zmysłowym szeptem, wprost w jego usta; nadgryzła dla efektu jego wargę.

    zmieniająca swoje podejście i decyzje jak w kalejdoskopie VERA, ale pamiętajcie, kurdebalans, że to wynika tylko z wielkiej miłości, o ♥

    OdpowiedzUsuń
  66. Chyba nie było drugiej tak dziwnej kobiety, jak Vereena. Dziwnej jednak nie tylko w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, ale zwyczajnie – skomplikowanej. Tutaj ponownie należało nadmienić, że nie tyle skomplikowanej samej w sobie – jak to lubili podkreślać mężczyźni w przypadku płci pięknej: trudne w obsłudze – ale wyjątkowo mocno, wielopłaszczyznowo złożonej, w wielu aspektach swojego życia. Fakt więc, że w znakomitej większości Connor nadążał, był niebagatelnym sukcesem, bo też żona stwarzała mu olbrzymie wyzwania, z którymi chyba żadnej inny przedstawiciel płci brzydkiej, nigdy nie uporałby się – on jednak robił to niemalże znakomicie. Owszem, zdarzały się jakieś wyjątki od reguły, ale czyż życie nie byłoby zbyt nudne, gdyby tak wszystko dało się pojąć? Rzecz jasna, absolutnie nie zmieniało to faktu, że jako małżeństwo, Greybackowie potrafili dogadywać się bez słów – czasem wystarczały im gesty, innym razem spojrzenia, kiedy to ich tęczówki tworzyły najpiękniejszy, acz nieosiągalny innymi sposobami, kolor na świecie – ale nie byli też ani nudni, ani przewidywalni; tutaj oczywiście prym wiódł wilkołak, który niekiedy wpadał na całkiem szalone pomysły, takie jak wywożenie swoich bliskich przyczepą z dnia na dzień i robienie im niespodzianek, ale tak naprawdę: powoli i pół-wila przestawała odchodzić od schematu, o czym świadczył chociażby zakup Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle. Nadal, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, uwielbiała planować i działać według pewnych – najlepiej spisanych! – wytycznych, ale od czasu do czasu – tak jak tego wieczora – pozwalała sobie na lekką spontaniczność i wariactwo; w końcu nie wyszłoby perfekcyjnie, gdyby się nie przygotowała: najważniejsze jednak, że jej trud się opłacił.
    — Och… skarbie… – mogła więc jęczeć, kiedy jej ukochany skutecznie jej udowadniał, że miała iście genialny pomysł z całą tą akcją, której zdecydowanie mogła sobie gratulować; cholera, jak jej było dobrze! Niczym więc dziwnym nie było, ze pragnęła więcej i więcej, mając jednocześnie nadzieję, że jej mąż chce tego samego: jakież jej było zdziwienie, kiedy to jej odmówił. Miała wrażenie, że wybuchnie ze złości, ale jakimś dziwnym cudem: bez najmniejszego problemu rozproszył ją swoim dotykiem i idealnie wykrojonymi wargami. Po chwili nie było już niczego, oprócz jej głośnych westchnień i jego pomruków zadowolenia, kiedy żywo reagowała na każdą jego czułostkę. Było jej naprawdę wspaniale, mimo że z tyłu głowy pozostawała jej niepokorna myśl, mówiąca o tym, że z n o w u się jej nie posłuchał, chociaż zapewniała, że to ona tego dnia dyktuje zasady. Rozkosz jednak, jaką jej dawał, rekompensowała jej poczucie, że sytuacja ponownie wymknęła się jej spod kontroli. – P-proszę… – sapnęła żałośnie, ale postanowił na swoim i zdecydował, że doprowadzi ją do szaleństwa swoimi palcami i ustami. Nie było to trudne, bo Vera znajdowała się na skraju od dość dawna, szczególnie że była tak pięknie adorowana. W ciągu chwili, w związku z tym, ponownie krzyknęła, napinając się, a po wszystkim padła na poduszki, drżąc i dysząc; oraz trzymając w dłonie parę kosmyków włosów wilkołaka. – Przepraszam – szepnęła słabiutko; nie chciała do skrzywdzić. Odetchnęła głęboko i pozwoliła się pocałować, spijając z jego warg swój smak. – Miałeś mnie wziąć – uprzytomniła sobie nagle, a kiedy on zabrał się do roboty, nagle go odrzuciła, dość brutalnie. – Teraz to ja nie chcę… – burknęła, udając obrażoną; świetnie się bawiła, dając mu nauczkę: nie powinien jej nigdy odmawiać seksu. – Teraz to ja mam wapory i mnie boli głowa i idę się umyć, ot co. – Skwitowała dla efektu i zaczęła się powoli podnosić z łóżka, ba!, chwyciła nawet swój szlafrok, żeby się nim szczelnie owinąć. – Powinieneś posprzątać – rzuciła mu przez ramię, bardzo powoli i bardzo wymownie kierując się do łazienki; balansowała biodrami, jawnie go kusząc, a jednocześnie zachowując dystans, będący w czymś rodzaju wyrafinowanej kary.

    okrutna, ale jednocześnie seksowna w swym zachowaniu, VERA

    OdpowiedzUsuń
  67. — Ano: nie chcę – powiedziała niemalże obojętnie Vereena; niemalże, bowiem ktoś, kto ją znał tak doskonale jak Connor, od razu mógł wyczuć, że nie mówi tego absolutnie na poważnie: że w rzeczywistości pragnie go ponad wszystko i najpewniej zwariuje w ciągu chwili, jeśli nie otrzyma tego, co chce. Owszem, wiedziała, że jej ukochany miał dobre intencje w kwestii adorowania jej ciała i odmawiania jej przeżycia spełnienia będąc połączoną z nim, ale czasem zdecydowanie wolałaby, aby jego dobre intencje schodziły na dalszy plan, a on skupiła się na tym, czego oczekiwała od niego żona. Niczym więc dziwnym nie było, że postanowiła mu dać karę za jego zachowanie; rzecz jasna, niezbyt okrutną, bo wówczas ukarałaby sama siebie, na przykład odmawiając mu całkowicie zbliżeń, ale chciała mu pokazać, że z nią się jednak nie zadziera. – Nie mam ochoty na żadne zabawy – potwierdziła, w związku z tym, raz jeszcze, cały czas powolutku kierując się do łazienki i wymownie balansując biodrami: nie jak modelka, ale jak kobieta, która uwodzi swojego partnera. Jak się zresztą okazywało: robiła to całkiem nieźle, zważywszy na reakcje pana domu. – Nie sądzę, żeby cokolwiek na ciebie czekało, oprócz sprzątania – zakpiła, stojąc we framudze drzwi prowadzących do ich toalety. – Także: raz-raz, mój drogi – zadrwiła z niego bardzo okrutnie.
    Następnie zniknęła na moment mu z oczu – na moment, bowiem w ciągu sekundy znalazł się przy niej i dopadł do jej drobnego ciałka. Oczywiście, tym razem już musiał jej posłuchać, toteż chwilę się z nim zabawiała: a to dawała mu dostęp do siebie, a to nagle odskakiwała, aby zbudować między nimi dystans – i tak w kółko. Podniecała go i siebie, prowadząc na skraj psychicznej i fizycznej wytrzymałości, tylko po to, aby ostatecznie połączyć ich w namiętnym uniesieniu w wannie – zalali kafelki, zalali świeczki, które się również tam paliły i zalali dywanik, ale naprawdę nie t o ich obchodziło: liczył się tylko fakt, że było im tak wspaniale ze sobą; na tyle cudownie, ze po prostu nie mogli się od siebie odsunąć, a Vera chyba na sekundę nie przestała się uśmiechać, zwłaszcza wtedy, kiedy kazała robić swojemu wilczkowi różne rzeczy, takie jak na przykład dotykanie się na jej oczach. Szlag!, jakże to ją podniecało… Niczym więc dziwnym nie było to, że o poranku mogła spokojnie stwierdzić – chyba zresztą podobnie, jak jej mąż – że bardzo dobrze rozpoczął się im luty dwa tysiące trzydziestego roku. Naładowali się wzajemnie siłą i dobrym humorem – podbitym zresztą przez śniadanie do łóżka, które otrzymała – co niewątpliwie miało im pomóc w przyszłości: problemy przecież ich nie opuszczały, podobnie jak ilość obowiązków.
    Tych tylko dołożyła decyzja o tym, że czas najwyższy ochrzcić Alexandra Thomasa. Uznając więc, że skoro Roselyn Irisbeth miała swój udział w ślubie rodziców – podczas ceremonii, trzynastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku przecież została ochrzczona – to i jej braciszek powinien mieć dobrze dobraną datą. Ostatecznie zaś padło na siedemnastego września, który tego roku – co było niebywałym zbiegiem okoliczności oraz szczęściem – wypadał w niedzielę, co zdecydowanie było doskonałym powodem, aby połączyć trzy imprezy: czterdzieste ósme urodziny Connora, szóste urodziny jego słodkiej córeczki oraz chrzciny najmłodszego członka rodziny. Problem jednak leżał w tym – pomijając fakt, że to było lekkie szaleństwo, które dokładało im pracy i skurczało czas – że w zasadzie każda zabawa generalnie i w ogólnie przyjętych normach wymagała innej aranżacji. Sytuacji nie ułatwiała też starsza z pociech Greybacków, bowiem ta koniecznie chciała zaprosić swoje koleżanki z przedszkola – co rzecz jasna nie podobało się Jacobowi Ivanowi, bo ten był bardzo przywiązany do kuzynki, a tym samym mocno o nią zazdrosny; an szczęście nie robił awantur, bo w innym razie kompletnie nie daliby sobie rady – ani fakt, że i Hawthorne’owie i Rochefortowie nie mogli im w niczym pomóc, mając swoje obowiązki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, dla pół-wilii był to spory szok termiczny. Dotychczas bowiem zawsze mogła liczyć na swoich bliskich i chyba nie do końca doceniała fakt, że ci w zasadzie byli na każde jej zawołanie, bez względu na to, o co ich prosiła i w czym potrzebowała wsparcia – zawsze je otrzymywała, nawet jeśli Jospehine, czy Felix, lub jej babcia oraz dziadek, musieli rezygnować ze swoich spraw. Tym razem jednak, tak jak w przypadku zastępczyni burmistrza Boscastle nie zanosiło się na szybką zmianę – bo jak to w życiu bywało nastąpił efekt domina: jeden kłopot pociągnął za sobą kolejny, a ten katastrofę i jakąś tragedię; na szczęście nie zdrowotną ani życiową, ale w pewnym momencie tylko tak można było oceniać sytuację, gdzie w domu panowało ciągle napięcie – tak u Thomasa i jego małżonki również – tutaj jednak na szczęście sprawa odnosiła się do ich częstych wyjazdów, drugiej młodości i czerpania z życia garściami i nikt nie miał prawa mieć im tego za złe, mimo że młoda pielęgniarka czasem rozpaczliwie potrzebowała Rose seniorki obok… – co prowadziło do tego, że para z farmy Trenwith została trochę na lodzie z milionem rzeczy do załatwienia, przy czym oczywiście jeden punkt generował setkę kolejnych. Pracowali w związku z tym niemalże na okrągło, bez wytchnienia próbując zrobić wszystko, co sobie wcześniej założyli.
      Wydawało się, że w całej tej sytuacji sprzyjał im tylko jeszcze ksiądz z miasteczka, który nie robił im problemów – jak jego poprzednik – ze chrzcinami, podczas gdy klinika weterynaryjna była notorycznie zawalona, pani Greyback musiała zorganizować zabawę dla przyjaciółek córeczki w przedszkolu – tutaj na szczęście nieco wsparł ją Felix, bo inaczej oszalałaby – a jeszcze dostała informację, że kiedy zechce wrócić do kliniki doktora Cartera – co planowała mniej-więcej na połowę czerwca, kiedy to jej synek miał mieć pół roku i nie potrzebować a ż w tak dużym wymiarze godzin swojej matki; rzecz jasna, praca wciąż miała być półetatowa – to miała się przygotować na zmianę przełożonego: oczywiście, jej poprzedni pracodawca wszystko miał załatwić, a jego zastępcą – miał nadzieję, że tymczasowym; musiał zrezygnować ze względu na zdrowie – miał się stać jego bratanek, ale mimo to dosłownie ją skręcało z paniki. Trochę więc wszystko ją przytłoczyło, przepłakała z jeden wieczór, ale później wróciła do swoich obowiązków – i wyszło jej znakomicie. Nieważne więc, jak byli zmęczeni – siedemnastego marca, kiedy spacerowali przy kaplicy na klifie, uśmiechali się szeroko, nikogo nie oszukując, nie grając i naprawdę się ciesząc, że udało im się wszystko zrobić, a tym samym osiągnąć swoje cele. Ten dzień miał być idealny.
      — Nie, nie uwierzę – zaśmiała się więc wesoło Vereena, kiedy Connor zagaił ją o wiek ich synka. – Naprawdę… – westchnęła oczarowana, zatrzymała się i z zachwytem zerknęła na swoich mężczyzn – nie uwierzę – pogładziła palcem po czółku synka, a dłonią po policzku męża. – Oho, myślałam, że to domena matek, aby liczyć – zachichotała, uwieszając się na jego ramieniu, kiedy ponownie ruszyli. Po chwili jednak dodała z żalem: – Nie wiem, kiedy i jak to minęło i… i chyba trochę mnie przeraża to, jak czas ucieka… – wyznała cicho; kornwalijski wiatr rozwiewał jej srebrne loki. Oczywiście, jej ukochany nie dał jej szansy się smucić: i dobrze zrobił, bo to nie była odpowiednia chwila na takie rozmyślania. – Naprawdę to robisz? – Zerknęła na niego oczarowana, acz ewidentnie zaskoczona. – Po tylu latach małżeństwa, po tym, jak powitaliśmy Rosie i tego małego dżentelmena? – Zadarła jedną brew i ponownie powstrzymała ich od chodzenia. Stali więc na przeciwko siebie, wpatrzeni w swoje oczy; on mówił piękne rzeczy i tulił ich pociechę, ona trzymała dłonie na jego przedramionach i uśmiechała się czule. – Już dawno zaprzestałam prób opisania tego, co mamy, słowami – odezwała się dopiero wtedy, kiedy miała pewność, że jej partner skończył mówić. –

      Usuń
    2. – Masz rację: nie da się – przyznała poważnie – i nawet nie próbuję, bo… bo nie chcę tego zbezcześcić. To jest nasze – nacisnęła wymownie – i niczyje inne, więc wystarczy, że my – podkreśliła znowu – to rozumiemy. Nikt więcej nie musi – wzruszyła ramionami. – Wiem, że to co powiem zabrzmi dziwnie, a-ale jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało: bez ciebie nie miałabym tych cudownych dzieci, tej wspaniałej rodziny i naszej wielkiej, głośnej – zaśmiała się referując do poranka, kiedy to ich pies, kotka i kury na raz zaczęły, niespodziewanie, wydawać z siebie dźwięki – farmy. Chyba więc oboje mamy sobie za co dziękować, prawda – zmusiła go, aby pochylił się delikatnie, stanęła na placach i pocałowała go czule. – No, no, no, mały, nie budzimy się jeszcze, bo jak się rozedrzesz, to będzie koniec – zwróciła się żartobliwie do poruszającego się synka. Następnie dodała równie wesoło: – Lepsze, mimo okularowego prezentu? – Wyszczerzyła się, odnosząc się do jej upominku.

      pełna miłości, spokoju oraz wielkiej radości VERA (Thorne) GREYBACK, która jest tak zwyczajnie i po ludzku szczęśliwa oraz wzruszona dzięki swojemu wilczkowi

      Usuń
  68. Niewątpliwie, dzięki swojemu ukochanemu, Vereena była najszczęśliwszą kobietą na ziemi – naprawdę: gdyby nie Connor, ona dosłownie n i c by nie miała; ani rodziny, ani przyjaciół, ani domu. Byłaby smutna i samotna – pozbawiona jakiejkolwiek radości życia i pusta. Wiodłaby żywot kobiety, która nic w życiu nie osiągnęła i nigdy nie pogodziła się z tym, że jest wytykana palcami – dzięki niemu zaś nie przejmowała się przecież tak mocno niepochlebnymi nierzadko opiniami obcych ludzi, bo najważniejszą dla niej opinią była właśnie ta, która należała do jej małżonka; dzięki niemu miała roztropną i uroczą Roselyn Irisbeth, która aktualnie jechała do kaplicy wraz z dziadkami, nie chcąc wcześniej się ruszać z domu, bo dostała cudowne zabawki i książeczki od swoich rodziców, oraz słodkiego i malutkiego Alexandra Thomasa, śpiącego przed swoimi chrzcinami w silnych, ojcowskich ramionach; dzięki niemu była pewna siebie, dzięki niemu czuła się piękna, dzięki niemu wiedziała, że jest inteligentna, ale nie dlatego, że musiał jej to przypominać na każdym kroku, nie dlatego, że sama nie umiała tego zdefiniować, ale dlatego, że pokazał jej, ze jest wojowniczką, a nie dziewczyną, która musi zbierać baty za to, jak wygląda, za to, z jakiej rodziny pochodzi i za to, gdzie się urodziła. Posiadała samoświadomość jako kobieta, jako matka i jako pielęgniarka – ale dzięki swojemu partnerowi nauczyła się tym chwalić: on wyciągnął ją z mroku niepewności i nieśmiałości, toteż zawdzięczała mu naprawdę wiele; znacznie więcej niż on jej. Dlatego też niczym dziwnym nie był fakt, że ostatecznie nauczyli się pięknie mówić o swoich uczuciach – pewnie, słowa w pełni nie oddawały ich mocy oraz więzi, ale przynajmniej próbowali.
    — Nie masz mi za co dziękować, kochanie – wyszeptała więc jeszcze, całkowicie szczerze, po czym po prostu stała na przeciwko niego, po pocałunku, jaki sobie sprezentowali. Wyglądali idealnie, a to, co zbudowali między sobą, dosłownie tryskała elektrycznością, kiedy to spokojnie, w szczęściu, patrzyli sobie w oczy i pozwalali, aby kornwalijski wiatr rozwiewał ich włosy, niosąc ze sobą zapach soli. – Ej, no wiesz! – Sarknęła jednak żartobliwie, kiedy to nie odpowiedział jej do końca tak, jakby chciała, na pytanie dotyczące miłości pomimo okularowego prezentu. – Jesteś okropny, wilczku – zachichotała chwilę później, gładząc go po zarośniętym policzku; cholera, ależ jego uśmiech na nią działał… – Kocham cię – szepnęła, w związku z tym, całkowicie oczarowana, uśmiechając się do niego czule i radośnie. – Wiesz co? Jesteś okropny z tym ciągłym myśleniem o jedzeniu – mruknęła, udając urażoną. – Czasem myślę, że ożeniłeś się ze mną tylko dla tej nieszczęsnej pieczeni i bronie – pokazała mu język. – Miłego romantycznego wieczoru przy świecach ci się zachciało, ha? Pewnie! Jak tylko wszystko pomyjesz i zrobisz tak, żebym nie zasnęła z wyczerpania – skwitowała poważnie, aby następnie poprawić kocyk, którym owinięty był ich synek. – Ba, że sprytne! – Znowu po momencie chichotała, kiedy ich rozmowa wróciła na tory okularów. – To było totalnie przemyślane i perfidne, bo tak: wiem, że nie mi teraz nie odmówisz – wyszczerzyła się, chociaż w rzeczywistości, kupując mu upominek, nie myślała do końca o tym. – Yay! – Raz jeszcze się zaśmiała, gdy dodał, że się jej udało, po czym pokręciła się z niedowierzaniem głową. – Nie, kochanie, jeszcze nie masz wszystkiego i zobaczysz: pewnego dnia znowu się zaskoczę – zapowiedziała – ale teraz już chodźmy, okej?

    bardzo szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  69. — Ooo… no skoro tak stawiasz sprawę, to ja ci nie mogą absolutnie odmówić – zaśmiała się wesoło Vereena, kiedy jej ukochany Connor zapowiedział, że owszem, dla niej zrobi dosłownie wszystko, łącznie z myciem naczyń, byleby tylko w spokoju przeżyć ich romantyczny wieczór. – Oj, wilczku, wilczku… – pokręciła jeszcze z niedowierzaniem głową i spojrzała na niego z takim ładunkiem miłości we fiołkowych tęczówkach, jakiego nie dało się absolutnie opisać słowami: naprawdę był jej światem. – Postaram się nic nie ruszać, ale nie dam sobie za to ręki uciąć, także nie oczekuj ode mnie jakiś większych deklaracji, dobrze? – Wyszczerzyła się jeszcze, po czym uwiesiła się raz jeszcze na jego wielkim, silnym ramieniu; cholera, ależ miała szczęście, że miała go w swoim życiu. Następnie skierowali się, zgodnie z jej prośbą, do kaplicy, gdzie ponownie byli pierwsi, ale dobrze się złożyło, bo musieli Alexandra Thomasa nieco rozebrać i przygotować. – No, już, już, nie denerwuj się malutki – zachichotała pod nosem, poprawiając chłopcu muszkę, co chyba nie bardzo mu się podobało. – Niechęć do eleganckich strojów również odziedziczył po tobie – pokazała mężowi język i ponownie skrzyżowała linie ich wzroków. – Pewnie, że jestem gotowa – przytaknęła radośnie i wsunęła Roselyn Irisbeth na kolana. – Też mam taką nadzieję…
    Tymi słowami jednak zakończyli na tamtą chwilę dyskusję, bowiem chociaż faktycznie historia lubiła się powtarzać, to przecież właśnie otwierali nowy rozdział w życiu – świadczyły o tym dzwonki, w takt których do kaplicy wkroczył ksiądz i rozpoczął mszę w intencji rodziny Greybacków, ze szczególnym uwzględnieniem ich najmłodszej pociechy, która po wszystkim została ochrzczona. Jego rodzice absolutnie nie kryli wzruszenia ani stojąc przed ołtarzem wraz z rodzicami chrzestnymi – państwem Rochefort; wybrali ich pomimo dość zaawansowanego wieku – ani już na farmie Trenwith, kiedy świętowali przy uroczystym, acz absolutnie niesztywnym, posiłku. Co chwilę więc wokół przyozdobionego na biało-niebiesko stołu rozbrzmiewał radosny śmiech, ale i tak najpiękniejszymi słowami uraczyła ich Lucille, która wylewnie dziękowała im za możliwość bycia wśród nich – o dziwo, oni również byli wdzięczni, za to, że w ogóle b y ł a . Zdecydowanie, w związku z tym, siedemnastego marca dwa tysiące trzydziestego roku można było zaliczyć do bardzo udanych dni, podczas których połączyli trzy zabawy – w tym dwie urodzinowe – i który zwieńczyli, obiecaną wcześniej, romantyczną kolacją przy świecach, gdzie byli tylko dla siebie; dla nikogo więcej i to jeszcze mocniej ich ku sobie zbliżyło i zachwyciło dogłębnie.
    Szkoda jedynie, że już następnego poranka przez ich dom przeszła pierwsza poważna awantura – ale taka naprawdę poważna, bo też kompletnie bezsensowne, która sprawiła, że to, co się wydarzyło w ostatnich dwudziestu czterech godzinach zdawało się kompletnie nie mieć sensu i być niepotrzebnym, bo oto nagle dwoje kochających się ludzi stanęło po przeciwnych stronach barykady, budując między sobą wielki mur. Później samą pół-wilę zaskoczyła siła tej kłótni, jaką odbyła z ukochanym oraz jej iście kretyński powód – zwyczajnie wydarła się na niego za to, że znowu, chociaż umył kubek, nie umył łyżeczki i ta włączając wodę w zlewie zalała siebie i część kafelek w kuchni: czy też, owa woda odbiła się od tej cholernej łyżeczki robiąc pieprzony wodospad, który wyprowadził ją z równowagi, co w sumie nie było takie trudne, bo bolała ją głowa i na dodatek obydwoje zaspali, toteż próbowali w pośpiechu ogarnąć siebie i dzieci, a ich córeczka zdecydowanie, jak na złość, nie chciała z nimi współpracować. Co gorsza, już dziewiętnastego była pełnia, więc nie tylko nie przepracowali tego tematu, ale ten zaczął urastać do sprawy wagi niemalże państwowej, zwłaszcza, że ponownie, kiedy pan domu cierpiał w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope, jego malutki synek cierpiał wraz z nim – z równie cierpiącą i przerażoną matką u boku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatecznie więc aż do końca tygodnia małżeństwo nie zamieniło ze sobą ani słowa, nie licząc podstawowych monosylab potrzebnych w komunikacji i opiece nad ich dziećmi – pogodzili się dopiero w piątek, dosłownie rozpaczliwie i tęsknie padając sobie w ramiona: jego mięśnie drżały, gdy ją tulił, a ona płakała; chyba obydwoje szczerze się nienawidzili za swoją głupotę i za to, że nagle oraz niepotrzebnie, wpadli w dziwną, małżeńską rutynę, która eskalowała kolejne kłótnie. Niestety, żadne z ich założeń, że to się nie powtórzy i będą siebie pilnować – we własnym zakresie i wzajemnie – nie doszło do skutku, bo chociaż resztę trzeciego miesiąca roku dwa tysiące trzydziestego przetrwali w spokoju, to już kwieceń, a szczególnie okres „około-wielkanocny” był dla nich prawdziwą tragedią, ze względu na natężenie stresogenne, również związane z tym, ze na Wielki Czwartek przypadał najjaśniejszy punkt jedynej satelity Ziemi, co wiązało się nie tylko z tym, że Vera nie mogła otrzymać mężowskiej pomocy ani wsparcia, ale także dosłownie drżała o Alexa i o ile po wszystkim próbowała zrozumieć Connora, który wolał nie wypuszczać z rąk swojego chłopca niż jej pomagać – to przy natłoku obowiązków, przy których nie miała wsparcia, bo Hawthorne’owie i ich dziadkowie nie byli dostępni, i niedosypaniu, nie umiała.
      Ostatecznie więc, przez niemalże całe święta się boczyli, czy raczej – pielęgniarka ostentacyjnie okazywała swoje wielkie i skrajne niezadowolenie. Niestety, ponownie – nie mając czasu, albo nie mając ochoty; nic nie było pewne… – nie usiedli i nie przepracowali tych wszystkich tych sytuacji, cholera!, nawet wspólnie nie szukali rozwiązania dla swojego maluszka: jego ojciec zwijał się z bólu, a matka próbowała mu podawać małe dawki eliksirów przeciwbólowych, przez co coraz bardziej się oddali od siebie nie mając dialogu. Cudem chyba przetrwali do „May Day Celebrations”, które chyba w założeniu ich obojga miało być dniem, kiedy wszystko ucichnie – wcale się tak nie stało i, ku ich wielkiej rozpaczy oraz zaskoczeniu, zabawa na klifach wokół Boscastle tylko pogorszyła relację między nimi oraz atmosferę, skrajnie już napiętą: były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu spędzał całe dnie w klinice weterynaryjnej, bo w życiu Danielle skomplikowało się na tyle, że nie mogła mu pomagać – najpierw jej narzeczony miał poważny wypadek motorowy, w którym połamał obie nogi i ręce, a ona w niedługim czasie odkryła, że jest w ciąży; na dodatek wysokiego ryzyka, a zastępstwa dla tak wybitnej pracownicy na horyzoncie nie było – a jego małżonka zwyczajnie wariowała w domu. Tym razem poszło o słodycze.
      O pieprzone słodycze dla ich dzieci. Brzmiało to jak kompletna abstrakcja z jakiś idiotycznych amerykańskich filmów klasy „Z”, kiedy małomiasteczkowa para – gdzie on pracuje i posuwa swoją sekretarkę, a ona zajmuje się domem i maluje paznokcie – nie jest ze sobą szczęśliwa, a reżyser, żeby przekonać o tym widzów, musi owej parze wprowadzać do życia tego typu, bezsensowne awantury, które dotychczas dla młodej pielęgniarki naprawdę wydawały się jedynie wymysłem zbyt rozbuchanej wyobraźni scenarzystów, którzy nie mieli pojęcia, na czym polega więź męża i żony. Vera czuła się zatrzaśnięta w takim słabym scenariuszu i kiedy tylko myślała, że coś się między nimi poprawi – znowu wszystko się psuło. Nie wiedziała, jakim cudem to się działo, ale po prostu: gdy coś naprawiali, zaraz na głowę zwalało im się milion innych problemów, które powodowały niezadowolenie, ostre wymiany zdań , aż wreszcie kłótnie – co gorsza, ich kłótnie nie były już płomienne, krótkie i szalone oraz kończące się namiętnym seksem. Weszli w najgorszą fazę – w ciche dni i udawanie później, że wszystko rozeszło się po kościach. Przez to wszystko on przestał nawet szkicować, a ona grać na wiolonczeli, mimo że to były ich postanowienia noworoczne – tak naprawdę, wspólny czas spędzali tylko przy obiadach, trzymają się dla swoich dzieci.

      Usuń
    2. Tak, naprawdę, pani Greyback złapała się na tego typu myśleniu i bardzo się za to nienawidziła – ta wizja dosłownie zwaliła ją z nóg, ale chociaż starała się podjąć próbę naprawy swojej relacji z ukochanym, dosłownie wszystko leciało jej z rąk. Ostatecznie zaś – nieco pewnie naiwnie – pomyślała, że może to kwestia jej frustracji, że nie pracuje, toteż pochwyciła się rozpaczliwie obrazku, w którym wszystko wraca do normy, gdy zaczyna pomagać ludziom w przychodni doktora Cartera. Problem w tym, ze to przyniosło kolejne kłopoty, w których uświadomił ją weterynarz: on pracował niemalże dwanaście godzin dziennie, nie mieli nikogo do pomocy, bo Jospehine i Felix mieli swoje obowiązki, a państwo Rochefort nadal podróżowali, toteż o ile podrzucenie Roselyn Irisbeth do przedszkola nie byłoby problemem, tak zajęcie się Alexandrem Thomasem – który na szczęście już nie był karmiony piersią – już tak. Rozpracowanie tego zajęło pielęgniarce jakiś czas, ale ostatecznie – dzięki niewątpliwe pomocy przystojnego, uroczego i szarmanckiego Arthura Cartera, bratanka jej pracodawcy, którego poznała już pod koniec maja podczas rozmowy kurtuazyjnej, zorganizowanej przez jego schorowanego wuja – udało się jej zbudować całkiem przystępny system; tak sądziła. Szkoda, że wcale nie podobał się on jej mężowi.
      Rano Rosie miała być zawożona przez matkę do placówki Hawthorne’a, ta natomiast swoją pracę na trzy czwarte etatu miała zaczynać właśnie o ósmej i zabierać córkę do domu o czternastej. W tym czasie natomiast na Trenwith, maleńkim Alexem – chyba że akurat był to czas pełni… – miała się zajmować opiekunka, którą była córką przyjaciela burmistrza – rudowłosa, piegowata i przemiła Ivy Turner, która robiła sobie przerwę między liceum, a studiami; ta zachwyciła pół-wilę i w ogóle, w przeciwieństwie do jej partnera, nie widziała w dziewczynie niczego podejrzanego, toteż nieco zbyt mocno i niepotrzebnie najpewniej się na nią uparła, bo to doprowadziło do kolejnej kłótni. Niemniej jednak, ostatecznie postawiła na swoim i aż zachłysnęła się tym, że może znowu robić to, co kochała, a nie gnić w domu, obijać się od ścian i pozwalać, aby zżerały ją dziwne wizje. W tym wszystkim nie zauważyła więc, że jedyną rzeczą, o której zaczęli rozmawiać z Connorem było to, jak wspaniale jej znowu było pomagać innym – brzmiała tak, jakby rodzina jej nie wystarczała, co jednak nie było prawdą: w euforii nie panowała nad sobą – oraz jak cudowny jest jej nowy pracodawca, który bez przerwy chwalił jej zdolności; pewnego dnia nawet, bez uprzedzenia męża, zaprosiła Arthura na obiad. Słowem: n i c chyba nie robiła dobrze…
      — Dasz radę w przyszłym tygodniu, w czwartek wyrwać się wcześniej z pracy? – Zagaiła na początku lipca Vereena, siedząc z nosem w kalendarzu. Generalnie, głównie na tym polegały nawet ich sobotnie, czy niedzielne rozmowy, ba!, zrezygnowali nawet z cotygodniowych obiadów z bliskimi, zwyczajnie nie wyrabiając z niczym. – Archie – nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła mówić o nim zdrobnieniem imienia; najbardziej jednak przerażające było to, ze do swojego ukochanego prawie nigdy nie zwracała się juz personalnie, tylko jakby rzucała pytania w przestrzeń – prosił, żebym została chwilę dłużej w pracy, bo ma zrobić jakiś zabieg i potrzebuje pomocy. Musiał jakąś starszą panią wcisnąć na popołudnie, bo już nie wytrzymała z bólu – wyjaśniała półsłówkami, nawet na niego nie patrząc. Cholera, oni niemalże wcale już na siebie nie patrzyli, a seksu nie uprawiali tak długo, że chyba nawet nie pamiętali, kiedy ostatni raz to się stało. Co gorsza, obiecywali sobie, że nigdy nie popadną w smutną rutynę małżeńską i chociaż nie chcieli: ta ich wbrew wszelkiej logice chwyciła i pochłonęła. Oto więc siedzieli przy zimnej kawie, w weekend, kiedy to normalnie powinni się pieprzyć w łóżku, a później pojechać na wycieczkę i udawali, ze rozmawiają. – Nie chciałabym, żeby Ivy musiała dłużej siedzieć – uściśliła obojętnie.

      niezachowująca się, jak ona VERA (Thorne) GREYBACK, która się bardzo mocno zagubiła, pomimo olbrzymiej miłości…

      Usuń
  70. Tak po prawdzie, niezależnie od tego, ile o tym myślała, to Vereena nie miała pojęcia, co się z nimi stało – co stało się z tym idealnym, kochającym się małżeństwem, które potrafiło zawsze, bez względu na wszystko dogadać się; co stało się z Connorem, że stał się taki burkliwy i zwyczajnie nieprzyjemny w obyciu, jakby zdziczał; co stało się z nią, że na wszystko, co nie szło w domu po jej pomyśli, reagowała histerią lub agresją; co stało się z ich wzajemnym szacunkiem, oddaniem i wielką czułością. Zdawało się, jakby przez ostatnie parę miesięcy – w zasadzie od chrzcin Alexandra Thomasa, do którego stawania stało się w pewnym momencie przykrym obowiązkiem; zresztą, w ogóle łóżko było jakby przykrym obowiązkiem, do którego nagle wróciły piżamy i spanie na brzegach – przestali być sobie bliscy, przestali się podniecać i przestali się doceniać: on nie chwalił jej, a ona nie chwaliła jego. Jakby byli sobie obcy. Niczym więc dziwnym, że uciekali się w różne sposoby doładowania swojej samooceny i podniesienia wartości – problem w tym, że pół-wila robiła to w bardzo okrutny sposób, którego jednak nie dostrzegała: korzystała z obecności swojego pracodawcy, który słodził jej tak, że to aż było nierealne i dla większości pewnie sztuczne, ale złakniona komplementów i zwyczajnie samotna, nie dostrzegała tego; przez to, jak jej mąż, czyli ktoś, kto powinien ją wspierać, zareagował, popadła w straszne, niemalże nieuleczalne kompleksy i musiała się w jakiś sposób podbudować: awantura o to, że chciała wrócić do pracy, wciąż rozbrzmiewała w jej głowie i cały czas się bała, że zwyczajnie ją siłą uziemi. Zdawali się być sobie obcy – tak bardzo obcy, że to aż bolało, ale żadne z nich nie było w stanie przełknąć swojej dumy i wyciągnąć ręki. Tkwili więc w swojej małej stabilizacji, pełnej beznadziei i stagnacji, w której zabawy z Roselyn Irisbeth rozgraniczali na siebie i nawet dziewczynka zaczęła zauważać, że coś jest nie tak z mamusią i z tatusiem: że mamusia nie tuli się do tatusia, kiedy ten chodzi bez koszulki, że tatuś, nie całuje karku mamusi, gdy ta gotuje, że nie trzymają się na ręce podczas spacerów, a ostatecznie: że owych spacerów już nie ma. To jednak nie tak, że nagle pani Greyback przestała kochać swojego wilkołaka – nadal w jej sercu była i rosła ta potężna, paląca miłość, ale przez natłok obowiązków i właśnie zagubienie się gdzieś we wszystkim, nie umiała tego wyciągnąć na wierzch, ba!, spychała to coraz głębiej, nie potrafiąc się odnaleźć w tej nowej i strasznej sytuacji. Z dnia na dzień więc przepaść między nimi się pogłębiała, aż właśnie doszło do tej niebywale smutnej sytuacji, w której nie umieli ze sobą dyskutować ani się dogadać na żadnej płaszczyźnie.
    — Nie rozumiem, po co ten bezsensowny komentarz – burknęła na jego „och, no tak”, doszukując się jego słowach ataku; nie można było się jej dziwić, bo w sprawach jej pracy szczekał na nią i warczał, wielce oburzony. Jego ostentacyjnie zaś pokazywanie tego, jak bardzo jest zmęczony doprowadzało ją do szału: miała dość tego, że znakomitą większość czasu to ona wstawała do ich dzieci, kiedy to on pracował i nawet go specjalnie nie budziła, a on cierpiał, bo musieli się wymieniać. No niestety, musieli, bo oboje mieli swoje obowiązki, a wspólnymi powinni się sprawiedliwie dzielić. – Och, nie udawaj pokrzywdzonego – burknęła. – To ja dzisiaj byłam przez ciebie obudzona, a o trzeciej zmieniałam pościel Rosie, a o piątej karmiłam Alexa – przypomniała, że przerywała sen więcej niż on. Zamknęła z impetem kalendarz. – O, znowu zaczynamy ten temat, świetnie! – Prychnęła kpiarsko; rozwaliła się bezczelnie na krześle. Spojrzała na niego wyzywająco. – Jeśli masz problem z tym, że dziećmi zajmuje się opiekunka możesz równie dobrze zrezygnować z pracy, tak samo jak ja – powiedziała gorzko. – Chyba że wprowadzany do tego domu cholerny patriarchat – mruknęła, czasem tak się czując, po czym zaśmiała się zimno: – A żebyś wiedział, ze pojechałabym, bo to widocznie jedyny mężczyzna, na którego mogę liczyć. – Skwitowała ostro i nieprzyjemnie.

    okrutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  71. Powiedzieć, że między Vereeną, a jej – zdawałoby się – ukochanym Connorem było fatalnie, było naprawdę potężnym niedopowiedzeniem. To bowiem, co się między działo, nie było możliwe do zamknięcia w żadnych ramach słownych i o ile dotychczas była to jedynie kwestia tego, że ich miłość była zbyt piękna dla zwykłych określeń, tak w tamtym momencie całość odnosiła się do tego, jak bardzo wszystko się między nimi zawaliło. Kompletnie siebie nie poznawali, byli sobie dalecy – zwyczajni obcy. Nie tylko nie potrafili ze sobą rozmawiać, oni tak naprawdę nawet nie próbowali już tego robić: po kilku porażkach zaprzestali wszelkich prób poprawy sytuacji między nimi; naprawy ich rodziny, która przecież się sypała, bo to, jak się traktowali nie pozowało bez wpływu na niewinną i roztropną Roselyn Irisbeth, która nie bardzo wiedziała, o co może prosić i bała się nawet sugerować wspólne zabawy, mimo że tego potrzebowała, oraz malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa, który wyczuwając rodzicielskie napięcie gorzej jadł i źle sypiał. Oni jednak – nawet dla dobra swoich dzieci – nie umieli przełknąć dumy. Tym sposobem trwali w tym cholernym zawieszeniu, skacząc sobie z byle powodu do gardeł i doszukując się dosłownie wszędzie ataku i specjalnego, ostrego, a tym samym agresywnego tonu – czasem niesłusznie, czasem słusznie, ale ostatecznie efekt był taki sam: kolejna nieprzyjemna wymiana zdań, a w zasadzie kłótnia, polegająca na paskudnych, słownych przepychankach i wytaczaniu coraz ciężej artylerii, ciche dni, późniejsze udawanie, że wszystko jest dobrze, ale nawet nie dotknięcie siebie, nie zamienienie słów. Cholera, c asem łapała się na tym, aby wrócić do głośnych i płomiennych awantur, bowiem wówczas przynajmniej wszystko sobie mówili – w zaistniałej sytuacji zaś ukrywali znakomitą większość rzeczy przed sobą, co ostatecznie prowadziła i eskalowało nowe problemy oraz kolejne wyrzuty, zmieniające się ponownie w wymiany zdań. Istne, zasrane perpetuum mobile zapanowało na Trewnwith – co gorsza: można je było łatwo powstrzymać, ale żadne z nich się jakoś nie kwapiło do tego. Sytuacja więc niewątpliwie stała się tak patowa, że chyba już nie mogli z niej wyjść, prawda?
    — Język, do cholery! – Sarknęła wyniośle, gdy wilkołak zaczął rzucać przekleństwami, jakby karciła bardzo niegrzecznego, nierozgarniętego chłopca; tym samym deprecjonowała coraz mocniej swojego męża. – Zachowujesz się, jak dziecko, wiesz o tym? – Zakpiła z niego, spoglądając na niego z wyższością i pogarda. – Może to ja, cytując ciebie, mam kazać się pierdolić starszym paniom, kobietom w ciąży i noworodkom, które potrzebują pomocy? – Pokręciła z niedowierzaniem głową. – Nie wierzę, że gadasz tak od rzeczy – machnęła na niego obojętnie ręką; jak powszechnie było wiadomo: obojętność była gorsza, niż cokolwiek innego, a ona po prostu już zmęczona, nawet nie miała siły się kłócić, czy czegokolwiek wykładać. Dlatego też kontynuowała w oschłym, paskudnym tonie, posuwając się o krok dalej: degradując jego pozycję, jako mężczyzny, u którego boku zbudowała rodzinę i chciała się zestarzeć. Nie mówiła tego na poważnie, ale w swej wściekłości nie potrafiła cofnąć tego, co beznadziejnie palnęła. Niestety, podejście weterynarza nie pomogło jej wrócić do psychicznej normy, tylko mocniej ją nakręcało. – Nie wiem, o co ci chodzi – zadrwiła i wzruszyła ramionami. – Przecież jesteś notorycznie zajęty i ciągle zmęczony, bo, och!, ojej!, musiałeś wstać w nocy do swoich – podkreśliła – dzieci. – Uśmiechnęła się krzywo i nieładnie. – Ciekawe, jakby zareagowały, gdyby wiedziały, jak ich tatuś cierpi, bo one płaczą i to czasem – nacisnęła – musi się nimi zająć. Biedny tatuś – ironizowała; nigdy nie wplątywała w ich małżeńskie kłótnie pociech i zdecydowanie w tamtej chwili przesadzała, ale jakoś i tego nie dostrzegała w całej swej chorej dumie. – No nie! – Wstała i zaśmiała się gorzko. – A na tym krześle jest napisane, że to twoje? – Kpiła, udając, ze nie widzi problemu.

    paskudna, nieodpowiednio się zachowująca i mocno zraniona VERA

    OdpowiedzUsuń
  72. Zdecydowanie przesadzała. Cholera, przesadzała tak bardzo, że ktoś powinien ją w tamtej chwili porządnie czymś zdzielić i nie pozwolić, aby powiedziała chociażby jedno słowo więcej – ktoś powinien zakleić jej usta i związać ją, a następnie schować na długo w ciemnej, mrocznej i wilgotnej piwnicy, aby się opanowała i zobaczyła, co robiła mężczyźnie, który w rzeczywistości jedyny na ziemi, zawsze i bezsprzecznie trwał u jej boku, gotów jej pomagać i broić ją za wszelką cenę; nawet kosztem własnego życia. Co gorsza, jeszcze parę miesięcy temu, ona robiłaby dokładnie to samo, ale nagle się okazywało, że nie potrafi, albo nie chce – że woli „kopać leżącego” niż wziąć się w garść i doprowadzić do końca tę sytuacje, która nie sprzyjała ani im, ani ich dzieciom. Niestety, dosłownie każda, najmniejsza nawet pierdoła potrafiła ich wyprowadzić z równowagi i tak też było i tym razem – on stał, ona siedziała i oboje ciskali do siebie gromami i paskudnymi oskarżeniami, które nigdy nie powinny były paść, gdyby chociaż na sekundę spojrzeli na tę sprawę z boku. Nie potrafili jednak i tym sposobem rzucali kolejnymi ostrymi, raniącymi gorzej niż noże słowami – wiedziała od razu, że nie miała prawa mówić ani o ich pociechach, ani o krześle, bo było jego, ale nie cofnęła, w swym przekonaniu o wyższości, żadnego z okropnych stwierdzeń.
    — Skoro tak mówisz – warknęła więc wściekle Vereena, brnąc dalej w to straszne gówno, które sobie zgotowali, referując do niepotrzebnych, również wypowiedzianych w złości, słów Connora, donoszących się do współczucia wobec Rosie i Alexa; jakoby to im było potrzebne ze względu na ojca, którego posiadali. Och, jakże chciała móc zaprzeczyć temu spojrzeniu: naprawdę się starała, ale jakaś zasrana blokada w jej głowie i sercu nie pozwoliła jej odpuścić, a może gdyby to zrobiła w tamtej chwili, on nie powiedziałby kilku kolejnych, okrutnych rzeczy, a ostatecznie wszytko to nie doprowadziłoby niemalże do prawdziwej tragedii. – No błagam cię – wstała gwałtownie od kuchennego stolika – nie wmówisz mi, że nagle ci przeszkadza, że nie ma mnie w domu. Znaczy: przeszkadza ci, bo nie masz nade mną pełni kontroli. Nie możesz decydować, co robię, bo mam swój mózg. Nie możesz znieść, że nie jestem ci w pełni podporządkowana, co? – Kpiła i drwiła z niego okrutnie, zaciskając mocno szczęki. – Świetnie, to skoro już się dogadaliśmy – zironizowała, nie mając już sił na kolejne waśnie – to odpieprz się od mojego życia. Mogę robić i będę robić, co chcę. – Wysyczała ostro. – Ach… przydaj się wreszcie na coś na coś i zmyj chociaż naczynie – dodała jeszcze, specjalnie używając takich, a nie innych określeń, i wyszła.
    Oto rozpoczęła się żałosna sobota – jedna z wielu, kolejna do kompletu innych żałosnych sobót, kiedy woleli skakać sobie do gardeł i udowadniać wzajemnie swoją wyższość, niż skupić się na tym, co naprawdę było ważne i potrzebne: na swoich bliskich, na swojej rodzinie, na samych sobie. Na tym, aby zobaczyć znowu słodki uśmiech na ustach ich kochanej i mądrej Roselyn Irisbeth, na tym, aby ponownie móc podziwiać ich malutkiego Alexandra Thomasa, śpiącego spokojnie, bez dziwnego napięcia, na tym, aby zorganizować obiad w niedzielę i wrócić do tej wspaniałej tradycji z Rochefortami i Hawthorne’ami, na tym, aby zwyczajnie się dogadać – aby paść sobie w ramiona, pocałować się i się kochać, niekoniecznie fizycznie, ale znowu tak pięknie, czysto i silnie: mentalnie, strumieniami ciepła płynącymi wprost z ich serc, które ciasno ich otulały zapachem cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę i intensywnego imbiru oraz słodkiego bzu i cierpkiego agrestu; aby kochać się tak, żeby patrzeć sobie w oczy i ponownie tworzyć ten najpiękniejszy kolor świata, czyli mieszankę księżyca i fiołków. Ponownie jednak obydwoje całkowicie spieprzyli sprawę i tym sposobem jeszcze mocniej się od siebie oddalili, zaliczając weekend, w którym czas spędzali obok, ale osobno, beznadziejnie udając, ze wszystko jest w porządku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejne dni – ani ostatecznie tygodnie oraz miesiące – nie przynosiły poprawy. Obydwoje tkwili przy swoich wersjach wydarzeń i trzymali się od siebie z daleka, porozumiewając się – znowu… – półsłówkami i monosylabami, tylko wówczas, kiedy to było naprawdę konieczne i niezbędne: głównie jednak na siebie warczeli i wielokrotnie wrócili do tematu punktu wyjścia, do kolejnej, wymęczającej awantury. Co gorsza, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zamiast w ten cholerny czwartek zrobić c o ś dla swojej żony i zwolnić się te dwie, czy trzy godziny wcześniej – cholera, to nie było tak dużo! – z pracy, zadzwonił po Lucille, aby ta zajęła się swoim wnukiem. Dlatego też kiedy pół-wila wróciła do domu zwyczajnie się rozkleiła – nie pamiętała, ile płakała, ale chyba wypłakała wszystkie łzy i był to pierwszy raz, kiedy nie przygotowała obiadu; nie licząc tych dni, kiedy była bardzo chora. To na tyle pogorszyło sytuację w małżeństwie Greybacków, że ostatecznie nawet nie obchodzili szóstej rocznicy ślubu – oboje zapomnieli, ale oboje udawali, że to była wina tej drugiej osoby i hodowali w sobie oraz dopieszczali żal, który ich powoli wyniszczał do cna; żadnych życzeń, żadnych po całunków, żadnych miłych słów. Ot, mrok na Trenwith – mrok tak wielki, że nawet kiedy zaciskała szczęki, nie potrafiła sobie z niczym poradzić.
      Ostatecznie zaś przez to popsuły im się nawet kontakty z Josephine i Felixem – nie byli w stanie pomóc przyjaciołom, skoro nie mogli pomóc sobie, a ci mieli naprawdę poważne kłopoty z Clay’em, byłym mężem zastępczyni burmistrza, który nie wywiązywał się z obowiązków rodzicielskich, skupiony na swojej trzydzieści lat młodszej dziewczynie-prostytutce, oraz jej synem z pierwszego małżeństwa, Danielem, nad którym zaczęło wisieć widmo poprawczaka – oraz z Roselyn i Thomasem – jako że ci byli w rozjazdach, Vera czuła się urażona, gdy któreś z nich pytało, czy na farmie dobrze się dzieje: uważała, i zapierała się przy tym, niczym obrażone dziecko, że nie mają najmniejszego prawa wiedzieć. Skłóceni więc ze wszystkim – i niemogący liczyć na pomoc przy domku górnika, czy z Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – tkwili w swoim małym grajdołku smutku, co prowadziło do tego, że panna Turner coraz mocniej starała się uwieść swojego pracodawcę – ślepego chyba na jej wdzięki, prezentowane w głębokich dekoltach – a każdy komplement Arthura Cartera, jego pracownica przyjmowała niemalże ze łzami szczęścia i wzruszenia w oczach, ba!, doszło do tego, że przestała czuć ukłucie żalu, że to nie jej mąż mówi jej takie piękne rzeczy; zupełnie, jakby się pogodziła z tym, że n i g d y nie wrócą do dawnego, dobrego stanu.
      Nim się więc obejrzeli nastał sierpień, a pielęgniarka nawet nie zorientowała się, kiedy zaczęła zostawać dłużej w pracy, aby po prostu porozmawiać ze swoim szefem i otrzymać odrobinę ciepła – piekła dla nich ciasta, parzyła herbatę i opowiadała o wszystkim, co działo się w jej małżeństwie, co było poważnym błędem, bo jak się okazywało: trzydziestoletni lekarz próbował ją od początku uwieść i poczuł, że oto otrzymał swoją szansę. Nagle więc obudziła się w jego objęciach, przyparta do ściany kliniki w miasteczku, z jego nieprzyjemnymi łapami próbującymi się wedrzeć pod jej bluzkę, a jej usta miażdżone były w jego ohydnym, władczym i agresywnym pocałunku – pocałunku, który nie miał nic z pieszczot jej ukochanego. Odskoczyła od niego i uciekła czym prędzej, pisząc jedynie wiadomość, że przeprasza, bo nie wie, co ją napadło – wzięła całą winę na siebie i to był kolejny błąd. Podobnie jak udawanie – chyba weszło jej w krew, prawda? – następnego dnia, że do niczego nie doszło. To niestety tylko rozochociło tylko Archiego – dwa tygodnie przetrwała dotykana przez niego w sposób, w jaki nie powinna być dotykana przez nikogo innego, oprócz jej ukochanego, znosząc jego półsłówka i dwuznaczne sugestie oraz niemoralne propozycje, które spędzały jej sen z powiek i coraz bardziej przerażały.

      Usuń
    2. Wracała więc do domu i wymiotowała – nawet nie dlatego, że była molestowana i słuchała gróźb o tym, że lepiej, aby się zastanowiła nad tym, czego chce, a czym w opinii jej pracodawcy był on sam, bo inaczej straci pracę i nikt jej już nie doceni; och, młody Carter wiedział, gdzie nacisnąć, aby bolało: uderzał w jej wrażliwą strunę niskiej samooceny i niepewności. Wymiotowała, bo wiedziała, że nie ma dosłownie nikogo, do kogo mogłaby się z tym problemem zwróci; że jedynego mężczyznę, którego kochała – wciąż i niezmiennie, pomimo wielkiego zagubienia – odstraszyła od siebie; nie miała nawet przyjaciół, którzy również, słusznie, się od niej odwrócili. Co gorsza – z jej synem w czasie pełni nie było wiele lepiej, a córka kompletnie przestała rozmawiać z rodzicami, a ona zawiodła jako matka, nie wiedząc, co ma robić i jak sobie z tym poradzić. Była w tej sytuacji całkowicie samotna, przez co cierpiała tak mocno, że nie sypiała nocami – chodziła niczym żywy trup i ostatecznie niw wytrzymała. W ostatnim tygodniu ósmego miesiąca, beznadziejnego roku dwa tysiące trzydziestego, zaczęła markować chorobę – udawała, a jej partner tego nie dostrzegł. Cóż, inna rzecz, że nie powiadomiła go o niczym, wciąż grając, że codziennie chodzi do pracy. Wiedziała, że to jest krótkoterminowe rozwiązanie, ale była zbyt spanikowana na więcej…
      — O, jest i on – burknęła więc rozkojarzona Vereena, trzydziestego sierpnia, w piątek, słysząc, jak po dziewiętnastej otwierają się drzwi od domu; Connor również nierzadko dłużej zostawał w przychodni weterynaryjnej dłużej. Alexander Thomas spał na górze, Roselyn Irisbeth była na zabawie urodzinowej koleżanki z przedszkola, po Ivy Turner, która w poniedziałek dostawała esemesa, że ma nie przychodzić, ponownie nie było ani śladu, a biały budynek był zdecydowanie zbyt czysty jak nieobecność pani domu. – Możesz mi pomóc z tymi szafkami u góry, muszę zetrzeć kurze, a nie sięgam po słoiki – niby prosiła, ale tak naprawdę zwracała się do niego okrutnie obojętnie. W ogóle nie przypuszczała, że w tej samej chwili jej mąż skierował swoje kroki do salonu, gdzie spędzał ostatnimi czasy najwięcej czasy, i niekiedy nawet tam sypiał, i mimowolnie chwycił za jej telefon, na którego ekranie wyświetliła się wiadomość od Cartera „przyjedź do mnie, jestem sam, potrzebuję cię, a było nam tak dobrze”. – Chryste – sarknęła, pewna, że znowu ją bezczelnie ignoruje. Obrażona ze szła ze stołka i pomaszerowała wściekle do drugiego pokoju. – Pytałam, czy możesz mi, do cholery pomóc, z wytarciem tych nieszczęsnych szafek w ku… co ty, kurwa wyrabiasz?! – Krzyknęła i rzuciła się, aby wyrwać mu telefon z ręki, trzęsąc się w strachu.

      spanikowana, niemająca pojęcia, co robić i kompletnie zagubiona VERA (Thorne) GREYBACK, która dosłownie już tarci zmysły przez to, co przechodzi i rozpaczliwie potrzebuje swojego wilczka…

      Usuń
  73. Vereena doskonale wiedziała, jakie rzeczy Arthur jej wypisywał i nie wszystkie kasowała – chyba trochę się łudziła, że pewnego dnia zgłosi całą sprawę na policję i potrzebuje twardych dowodów. Pewnie była to skrajna głupota, zważywszy na to, jak bardzo skutecznie została w ciągu chwili zastraszona – jak niewielu ostrych, acz dosadnych i dobitnych strun, uderzających w jej wrażliwe, najmniej pewne, struny potrzeba było, aby zwyczajnie w skrajnej panice odrzuciła od siebie wszelkie chęci na to, aby w jakikolwiek sposób zapowiedz temu, co działo się w jej pracy; pracy, której zaczynała nienawidzić, powoli, a która przecież nie tak dawno temu jeszcze kochała całym sercem. Wynikało to także najpewniej z tego, iż czuła, że nie ma prawa o tym głośno mówić – że skoro Carter powiedział jej, że to ona zostanie potępiona i nie ma do kogo się zwrócić ze swoim problemem, to tak jest. Nie wzięła pod uwagę tego, że nieważne, jak bardzo napięta była sytuacja między nią, a Connorem, jakie wojny i pory by toczyli oraz jak mocno by się od siebie nie odsunęli – ona zawsze, niezależnie od wszystkiego, mogła na niego liczyć: byli dla siebie stworzeni od początku do końca, zdarzyli się i nie było możliwości, aby cokolwiek innego oprócz nich samych, ich zniszczyło. Robili to zaś znakomicie na różne sposoby.
    Niestety, jad paskudnych wypowiedzi jej szefa, skutecznie wyrył się w srebrnej głowie pół-wilii i sączył się na całe ciało, paraliżując je i sprawiając, że ledwo mogła oddychać – nie jadła, nie piła, nie spała, nie chciała w zasadzie żyć, czując się winną całemu zajściu. Cóż, niejako była to prawda – w końcu niepotrzebnie otwierała się przed kimś równie podłym, z tym, co czuje i jaki ból nosi w sercu z powodu tego, co działo się w jej małżeństwie; co gorsza, nie mówiła tego po to, aby znaleźć ukojenie w jego ramionach, ale aby znaleźć jakoś rozwiązanie na tę beznadzieję. Na tym polu jednak również zawaliła – cholera, owych pól było tak dużo, że trudno je było w zasadzie zliczyć i każde kolejne przytłaczało ją coraz bardziej, do tego stopnia, że ostatecznie otuliła się grubym, wysokim, nieprzepuszczalnym murem, za którym nie było emocji. Swoje małe pudełko, w którym się skryła raz po raz wypełniała coraz głębszym smutkiem i żalem, doskonale zdając sobie sprawę, że o n i c , co się stało, nie ma prawa oskarżać t y l k o swojego ukochanego – tak, był miłością jej życia, nieważne, co się działo. Miłością życia, której nie chciała już ranić ani stracić i, o dziwo, to właśnie był powód, dla którego tak gwałtownie zareagowała na widok tego, że trzyma jej telefon – nie chciała, aby wiedział, co się z nią działo w przychodni.
    — Jakim prawem czytasz moją korespondencję… j-jakim… – dosłownie dyszała ze złości i bólu, przyciskając telefon do piersi i nie mając pojęcia, co robić: z jednej strony bardzo chciała mu wyznać prawdę, z drugiej czuła, że nie ma prawa oczekiwać od niego zrozumienia, a z trzeciej jeszcze uznawała, że skoro tak się odsunęli, to on i tak jej nie pomoże. Jego śmiech dosłownie ją poddusił: zgięła się wpół, jakby miała zaraz zwymiotować; dyszała ciężko, żałośnie i spazmatycznie. Długo się nie odzywała, mając wrażenie, że umiera. Zamrugała gwałtownie powiekami. – Ty naprawdę nic nie widziałeś… – powiedziała z przerażaniem: ogarniał ją strach nad świadomością, jak mocno się od siebie oddalili. – T-ty… ty n-naprawdę… naprawdę… – pokręciła głową i wyprostowała się z trudem. Pociągnęłam nosem i pozwoliła, aby z jej fiołkowych, pustych tęczówek potoczyły się jej bladych policzkach łzy. Uśmiechała się skrajnie smutno. Przełknęła głośno ślinę: zrozumiała, że nie ma ani sił, ani o co walczyć. – Kocham cię, Connor – wyszeptała w końcu, przypominając muszelkę – i przykro mi, że tak wyszło – dodała i zaczęła się wycofywać z salony. – Bardzo cię kocham… i nigdy nie przestałam… nigdy nie przestanę – drżała jej dolna warga – ale chyba masz rację: to koniec – tym razem całą winę brała tylko na siebie.

    tego smutku z miłości u VERY nie można porównać do niczego innego kiedykolwiek, wiecie?

    OdpowiedzUsuń
  74. Zdecydowanie i tak naprawdę Vereena nie miała pojęcia, co się w tamtej chwili stało – coś w niej po prostu pękło; ot tak, całkiem zwyczajnie. Nie było to serce, bo to chyba pękło już dość dawno, ale coś zgoła innego – jakby tama, którą dotychczas budowała i za którą niemalże rozpaczliwie chciała się skryć, aby nie odczuwać więcej bólu, wynikającego z odrzucenia; co gorsza, z odrzucenia, do którego dołożyła ręki w równym stopniu, co Connor i w cale nie pozowała mu dłużna, ba!, niekiedy bywała bardziej wyrafinowana w swym okrucieństwie niż on, degradując go do pozycji niższej, niźli jego potworny, paskudny ojciec. Chyba więc pękły w niej te mury, którymi się dotychczas szczelnie otaczała – pękły wszelkie tamy, które trzymały jej emocje na wodzy, aż wreszcie pękły pęta idiotycznego honoru i chorej dumy, którymi się kierowała, nie pozwalając sobie na pogodzenie się. Niestety, w zaistniałych okolicznościach, owo pęknięcie również nie prowadziło do rozejmu – prowadziło do kapitulacji, która polegała na wycofaniu się z sytuacji bez wyjaśniania czegokolwiek; prowadziło do zbudowania jeszcze większej przepaści, bo ona nie była w stanie mówić przytłoczona okropnymi uczuciami, a on nic nie rozumiał, toteż nie mógł w żaden sposób odpowiednio zareagować. Nie było, co prawda, pewnym, dlaczego w ogóle ubzdurała sobie taki tok wydarzeń i czemu w ogóle obrała ten kierunek rozumowania, ale naprawdę – i całkowicie szczerze – uznała, że skoro mężczyzna jej życia, sens jej istnienia, jej początek i koniec, nie dostrzegł, że dzieje się z nią coś złego, tylko założył, że go zdradza, to uznała, że nie ma o co walczyć. Oczywiście, brała pod uwagę to, że nie dała mu absolutnie żadnych powodów, aby ową walkę podjąć, ale chyba przez moment liczyła na coś więcej – liczyła na ten cholerny krok w jej stronę – chociaż odrobinę zrozumienia, na które przecież, pomimo wszystkiego, co się między nimi stało, zasługiwała; chciała, aby jej ukochany mężczyzna wrócił i dostrzegł, jak bardzo cierpiała. Niestety, zamiast tego zderzyła się z kolejną ścianą – z jego potężnym wybuchem, który niemalże powalił ją na kolana i odebrał dech w piersiach. Długo więc stała w milczeniu, cierpiąc i znosząc jego ostre, raniące ją dogłębnie słowa.
    — Zamknij się! – Ryknęła zaś ostatecznie, nie mogąc złapać tchu. – Zamknij! – Wydarła się i rozpłakała się, niczym małe dziecko: łzy toczyły się strumieniami po jej bladych policzkach, podczas gdy ona stała w miejscu i trzęsła się; zwrócona była do niego przodem, toteż mógł zobaczyć tę straszliwą agonię na jej smutnej twarzy: agonię, która naprawdę zdawała się ją zabijać. – Skończ… Chryste… skończ już… – załkała jednak nagle i oparła się ciężko ramieniem o framugę. – Skończ – sapnęła żałośnie słabo. Chwilę milczała, przełknęła głośno ślinę i odetchnęła. Już była bliska uspokojenia, się kiedy nagle ponownie zaatakowało ją to, jak własny mąż ją potraktował: nie namyślając się wiele, rzuciła się ku niemu i zaczęła go okładać piąstkami, szlochając i wrzeszcząc: – Nie masz prawa tak mówić! Nie masz prawa! Nienawidzę cię! – Oczywiście kłamała. – Nie możesz tak mówić! – Ryczała, nie potrafią się uspokoić i dopiero po chwili jej słowa zaczęły się formować w większą całość: – Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie masz prawa po tym, co przeszłam! Nie masz prawa mówić, że cię nie kocham! Gdybym cię nie kochała, to był nie tkwiła przy tobie! Gdybym cię nie kochała, to bym nie znosiła jego… j-jego… jego… – urwała, cofnęła się. – Dlaczego mówisz, że się z nim pieprzyłam… j-jak… ja nie mogłabym… nigdy… – zaciukała się od żałosnego płaczu. – Nie mogłabym… to że mnie chciał zmusić nie znaczy, że ja kiedykolwiek… nie mogłabym… nieważne, co się działo, ja cię kochałam i… i – nie potrafiła powiedzieć, że wciąż go kocha. Zadane jej rany za bardzo ją piekły i sączyły jad na całe jej drobne ciało, całkowicie ją paraliżując i sprawiając, że miała ochotę umrzeć bardziej niż kiedykolwiek. – Dlaczego mnie nie kochasz? – Zapytała więc w końcu cichutko, smutno.

    kompletnie zrozpaczona VERA, która ma dość

    OdpowiedzUsuń
  75. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że gdyby Vereena zdecydowała się powiedzieć Connorowi wszystko, to na pewno ukróciłaby ich bezdenne cierpienie, które ich pożerało od w zasadzie osiemnastego marca – tak, dokładnie pamiętała datę ich pierwsze bezsensownej awantury i łyżeczkę pozostawioną w zlewie, spowodowanej jej zmęczeniem i niepotrzebną histerią oraz jego zbędnym wybuchem oraz dumą. Tym sposobem trwało to już tyle miesięcy, w ciągu których łatwiej, bo na palcach jednej ręki, można było zliczyć spokojne, pełne szczęścia dni, które w rzeczywistości nigdy do końca nie były swobodne i wesołe – w końcu ciągle wisiało nad nimi jakieś widmo: niekończonych i niewyjaśnionych spraw, kolejnej nieprzepracowanej kłótni, jeszcze jednego ciernia, który wżynał się pomiędzy ich, w ich perfekcyjnym, dotychczas małżeństwie. Przez to więc znakomita większość dób w owym mrocznym czasie była skrajnie beznadziejna – i to beznadziejna do tego stopnia, że odechciewało się żyć. Finalnie natomiast odsunęli się od siebie na tyle, że rzeczywiście powiedzenie o czymś tak niesamowicie ważnym, jak mobbing i molestowanie w pracy, wydawało się pani Greyback kompletnie niepotrzebne i zbędne – zbyt surowo oceniała w tym zaś nie tylko swojego męża, ale i siebie, a ostatecznie całe ich otoczenie, naiwnie wierząc w paskudne słowa doktora Cartera; jakoby ten mógł zniszczyć jej nie tylko życie, ale i karierę. Cóż, niewątpliwie z życiem jej wychodziło, bo gdy tylko rozpoczął swoją chorą krucjatę, której celem miało być najpewniej dokończenie tego, co zaczął na początku sierpnia – pół-wila mocniej zdystansowała się od męża, a ostatecznie stała przed nim zapłakana i załamana, w ich cudnym salonie, cudownego domu na pięknej farmie i wszystko bardziej niszczyła.
    — O niczym! – Skrzywdzona więc, chociaż najpewniej w dużej mierze sama na siebie ściągnęła owy ból, wydzierała się coraz głośniej, jakby zapominając, że na piętrze śpi ich słodki i silny synek, który rósł jak na drożdżach, śmiał się i sam siadał oraz rozpoznawał ich głosy; szkoda tylko, że w głównej mierze owe głosy były napięte, smutne lub kąśliwe, a wręcz jadowite. W tamtej też chwili dotarło do niej, że zawiodła nie tylko jako żona, ale także matka dla potrzebującej troski i opieki Roselyn Irisbeth oraz malutkiego Alexandra Thomasa, który rozumiał na pewno więcej, niż by chciała. Sytuacja zaś wydawała się na tyle patowa, że w ogóle nie brała pod uwagę tego, że jej mąż nagle pochwyci ją w swoje silne dłonie i potrząśnie nią gwałtownie: sądziła raczej, iż postawił na niej krzyżyk. O dziwo jednak, nie tylko tego nie zrobił, ale zwrócił się do niej tak czule, że raz jeszcze załkała: tym razem ze wzruszenia i na chwilę pozwoliła sobie porwać się owym uczuciom. – J-ja… ja… – wydukała więc oszołomiona. Milczała, przełknęła głośno ślinę i ponownie pozwoliła gorzkim łzom płynąć po swoich bladych policzkach. – N-nie mówię o-o… ja nie mówię… n-nic nie mówię… – szeptała, dławiąc się własnym szlochem, aby następnie pozwolić, aby ugięły się pod nią kolana; gdyby jego dłonie, niechybnie by się przewróciła. Cholera, naprawdę był jej aniołem stróżem, a ona jakby przez ostatnie miesiące o tym zapomniała. Nie było to dobre ani zdrowe. – O-on… on próbował mnie zgwałcić, Connor – powiedziała w końcu i niespodziewanie zawyła, wciskając twarz w jego silny tors; Boże!, jak dobrze było czuć tak blisko jego zapach, jego ciepło oraz słuchać bicia jego serca. – O-on… on… nie zdradziłabym cię… nigdy, Connor… nieważne, co się działo… jesteś wszystkim… – wyrzucała z siebie.

    niesamowicie przytłoczona, ale bardzo przy tym szczera w swoich wyznaniach VERA, która się pogubiła, ale niedługo ze swoim wilczkiem wróci na właściwą drogę #dobrazmiana

    OdpowiedzUsuń
  76. Cała ta sytuacja była naprawdę jakąś chorą abstrakcją, która nigdy nie powinna mieć miejsca – nic w zasadzie od połowy marca dwa tysiące trzydziestego roku nie powinno mieć miejsca, bo przecież byli kochającym się, szczęśliwym i idealnie do siebie pasującym oraz pokonującym naprawdę paskudne przeciwności losu, małżeństwem, które wychodziło z każdej, zdawałoby się wychodzić nie tylko bez większego szwanku, czy uszczerbku, ale także jakby znacznie silniejszymi, niż wcześniej. Niestety, okazywało się, iż nie zniszczyła ich śmierć Chloe i Williama ani pobyt w więzieniu Ministerstwa Magii, czy atak Saurasów oraz Nottów; nie zniszczyły ich groźby ze strony Fenrira, czy koszmary przeszłości, które ich długo nękały, ba!, oni nie tylko sobie radzili w takich kryzysach, ale finalnie zmiatali wszelkie zalążki złego, krok po kroku, aż ostatecznie nie miało zostać nic, co mogłoby im zagrozić, z powierzchni ziemi – aż tu nagle wychodziło na to, że mogła ich zniszczyć nieumyta, odłożona do zlewu łyżeczka, która zalała sukienkę pani domu oraz kafelki w kuchni. Był to tak niesamowity absurd, że przecież w końcu, z perspektywy czasu mieli się z tego śmiać – w tamtym jednak momencie żadnemu z nich nie było absolutnie do śmiechu, bowiem to, co działo się wokół było tak paskudnie nieprzyjemnie i bolesne, że ledwo trzymali się na nogach: oboje bladzi, oboje przerażeni i oboje tak straszliwie cierpiący; do tego stopnia, że dosłownie ich cierpienie zaczęło nabierać kształtów i zapachów: w przypadku Vereeny przypominało ono harpię, która rozszarpywała wilka i niosło ze sobą woń jaskółczego ziela oraz ostrej wilgoci, a więc było jej boginem, jej matką i strachem przed tym, że była dosłownie o krok do upodobnienia się do Aglaïs Metz. Świadomość ta ją zmroziła.
    — Przepraszam – sapnęła w związku z tym nagle, kompletnie oszołomiona i przytłoczona swoim odkryciem i chwilę nie mogła się opanować, kiedy zaś to zrobiła: w zasadzie nie było wiele lepiej, bo oto zderzyła się z wypowiedzianym na głos wyznaniem, które długi czas w sobie dusiła. To natomiast, niemalże raz jeszcze zwaliło ją z nóg’ niemalże, bowiem ponownie mogła liczyć na swojego ukochanego, który nigdy nie przestał nim być i który po raz kolejny stanął na wysokości zadania, ratując ją przed żałosnym upadkiem, który mógłby zdecydowanie skończyć się tragicznie. Niemniej jednak, okazało się, iż prawda wcale nie wyzwala: okazywała się być kompletnie wyniszczająca, mimo że przynosiła ulgę. Wcale bowiem nie chciała widzieć, jak jej mąż cierpi. – P-przestań… k-kochanie… Connor, błagam… n- nie mów tak… – pórbowała go opanować, ale raczej z miernym skutkiem: on się nakręcał, a ona płakała żałośnie. Nie zmieniało to jednak faktu, że było coś pięknego w tym, jak wiele byłby w stanie dla niej zrobić: wiedziała, że gdyby tylko powiedziała, że ma zabić Cartera, jej partner zrobiłby to bez wahania. – Connor, błagam – jęknęła płaczliwie, po czym spojrzała mu głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki. Odetchnęła głęboko: wrócił do niej; szkoda, że w tak beznadziejnych okolicznościach, ale jednak, wrócił. Podniosło ją na duchu, zdecydowanie. – J-ja… ja n-nie wiem… ja… – urwała, spróbowała rozpaczliwie zebrać myśli. – Nie wiem, czemu ci nie powiedziałam – przyznała w końcu. – Chyba się bałam, że jesteś tak daleko, że… że oboje jesteśmy daleko i… i to nic nie zmieni i on… i on powiedział, że mnie zniszczy i karierę i nas… i ja mu niepotrzebnie mówiłam tyle rzecz… och, Connor, błagam, wybacz mi! – Zawyła, rozpadając się z płaczem.

    kompletnie rozbita, załamana i bardzo skrzywdzona VERA, która potrzebuje wyjątkowo mocno swojego wilczka, ok?

    OdpowiedzUsuń
  77. Wspaniałym uczuciem było znowu być blisko mężczyzny swoich marzeń – naprawdę: było to tak cudowne i podnoszące na duchu, że Vereena najpewniej mogłaby zapomnieć o wszystkim, co złe, gdyby nie to, że owo „złe” było tak bolesne, dotkliwe i tak wyjątkowo silnie godzące w jej dumę oraz samoocenę; zawsze niską i zawsze w jakiś sposób podkopywaną przez innych, z trudem odbudowaną dzięki Connorowi, który nie tylko założył z nią rodzinę, dał jej śliczną i roztropną Roselyn Irisbeth oraz malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa oraz sprawił, że patrzyła na siebie jego oczami: oczami mężczyzny, który kochał ją tak bardzo, że widział tylko jej dobre strony, a wady akceptował. Pewnie, było to niesamowite, że jeden gnojek o orzechowych oczach tak bardzo ją zniszczył, ale niestety – nałożyło się na to zbyt wiele innych, paskudnych czynników, z którymi absolutnie nie dawała sobie rady, począwszy właśnie od odsunięcia się od ukochanego, poprzez notoryczne zawodzenie swoich dzieci, na ochłodzeniu relacji z Hawthorne’ami oraz Rochefortami skończywszy. Było więc tego zdecydowanie zbyt wiele – nie, żeby pół-wila się usprawiedliwiała, ale faktycznie: miało to potężny wpływ na jej postrzeganie świata, które nagle się zagięło, a sam świat wokół stracił feerię bar i zapachów oraz dźwięków, był płaski, pusty i szary, bo nie było w nim blisko j e j wilkołaka – jak na jedną osobę i w pewien sposób zrozumiałym było, że w ostatecznym rozrachunku niemalże się poddała i postanowiła dusić w sobie wszelkie negatywne emocje, uznając, że nie ma prawa do ich wyrażania; zresztą, czy jej partner nie zrobił właściwie tego samego?; czy i on nie postawił, że lepiej nie mówić o tym, co się działo w jego sercu i dać temu istnieć oraz sączyć jad? Ponownie jednak – nie było to szukanie prostych uzasadnień jej działań wśród innych, a więc na nich zrzucanie winy: to było tylko stwierdzenie bardzo bolesnych faktu. Faktu, że się wzajemnie niszczyli przez pół roku, które odcisnęło na nich swoje piętno – rzecz jasna, finalnie nie miało mieć to znaczeniu, bo znowu liczyć się miało piękne tu i teraz, ale aby dojść do owego spokojnego etapu, czekało ich jeszcze parę wybojów, z którymi musieli sobie j a k o ś poradzić. Pierwszym z nich była próba opanowania się wilkołaka, który w swoje furii gotów był na wszystko – za co była mu jednocześnie niebywale wdzięczna, jak i strasznie się bała, że mógłby zrobić coś na tyle głupiego, że znowu by go straciła; tym razem nie na rzecz kłótni, a na rzecz więzienia. Dobrze, w związku z tym, ze się względnie opanował i zaczął skupiać na nieco innych kwestiach, bo w innym razie najpewniej rozpadłaby się tylko mocniej.
    — J-ja… ja… – niełatwo jednak jej było odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania, bo też właściwie nie pamiętała, co mówiła Carterowi na temat swojego małżeństwa: chyba wyparła to całkowicie z pamięci, co jednak dobrym objawem nie było. Niemniej, jak się okazało, to był jedynie wierzchołek góry lodowej, bowiem późniejsze zagwozdki byłego profesora były tylko trudniejsze. Pielęgniarka przełknęła głośno ślinę i pokręciła srebrną głową, jakby chcąc odgonić od siebie nieprzyjemne myśli: tak naprawdę nie radziła sobie z tym, co się z nią stało. Tak długo walczyła z paskudnymi uczuciami, że w tamtej chwili tego było zwyczajnie dla niej zbyt wiele. Jęknęła żałośni i zacisnęła mocno powieki. – J-ja… n-nie krzycz, błagam – nie mogła tego znieść; jego uniesiony ton za bardzo kojarzył się jej z awanturami, a w tamtej chwili potrzebowała rozpaczliwie spokoju. – Od początku miesiąca – powiedziała w końcu, przyciskając czoło do jego szerokiego torsu; potrzebowała słyszeć bicie jego serca. Dodała jednak szybko: – To nie jest twoja wina… Connor… nie mów tak… nie mów, przecież… to nie jest twoja wina – zapewniała poważnie i szczerze. – To nie jest twoja wina! – Załkała, chwytając go kurczowo za koszulę na plecach i szepnęła smutno: – Nie wiem. Nie mam pojęcia, ale nie chcę, aby tak dłużej było – wyjaśniła poważnie i dobitnie.

    załamana, ale kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  78. Zdecydowanie nie było lekko i jeszcze długi czas lekko być nie miało, ale przynajmniej ostatecznie udało im się znaleźć na ścieżce ku polepszeniu relacji, którą wzajemnie wyniszczali – którą zepsuli z powodu swojej chorej dumy i wielkiego honoru, który w ogóle nie powinien być brany pod uwagę w takich kategoriach, jak robili to oni, jeśli chodziło o małżeństwa: honor powinien się odnosić do niepozwalania innym obrażania ukochanej osoby, do dotrzymywania słów oraz niezdradzania swego partnera, a nie do niemożności ugięcia karku, aby dojść do kompromisu i porozumienia, które przecież były najważniejszymi czynnikami, scalającymi męża i żonę, niejako budulce zdrowego związku, a takim niewątpliwie do osiemnastego marca dwa tysiące trzydziestego roku był związek. Problem w tym, że wówczas, ni z tego, ni z owego, bez żadnego konkretnego powodu, bez najmniejszego nawet uzasadnienia – wszystko się zepsuło, rozwaliło do tego stopnia, że stali się sobie na tyle obcy, że nie potrafili rozmawiać na żadnej płaszczyźnie; nawet na tej, na której Vereena potrzebowałaby najbardziej. Nie było w tym jednak winy Connora – to ona zdecydowanie zbyt surowo go oceniła i sama się od niego odcięła, uznając, że nie zasługuje na prawdę. Ostatecznie więc, tak naprawdę, wzajemnie się nakręcali i tym sposobem znaleźli się właśnie w tak beznadziejnym punkcie, który jednak – dzięki Bogu i na szczęście, na co pewnie wpływ miało to, że przecież siebie kochali do szaleństwa, pomimo wszystkiego – popchnął ich ku lepszemu: ku próbie naprawiania i załatania tego, co się stało. Nie chodziło jednak o tymczasowe rozwiązanie – oni coraz bardziej zbliżali się do punktu dyskusji, co oznaczało pełne przepracowanie problemu i odnalezienie się wśród trujących mgieł kłótni.
    — A ja nie byłam wyjątkowo dobrą żoną – powiedziała cichutko pół-wila w odpowiedzi na słowa swojego wilkołaka, tym samym dzieląc ich winę na dwoje: tak jak być powinno w każdym kochającym się i szanującym małżeństwie, a przecież takim byli, prawda?; niezależnie, co się działo byli dla siebie stworzeni i oto powoli wracali do punktu, z którego wyszli do paskudnych kłótni. Wracali sukcesywnie, małymi kroczkami do stabilizacji, spokoju i szczęścia, które prowadziły do czułości, oddania i zaufania, czyli podstawowych budulców zdrowych relacji. Po chwili więc ponownie wtulona była mocno w jego szeroki, silny tors i słuchała bicia jego serca, które zdecydowanie ją uspakajało; podobnie zresztą, jak jego czuły i spokojny głos oraz potężne ramiona, którymi ją otulał szczelnie, zapewniając bezpieczeństwo. Niesamowite, że nic tak naprawdę się nie zmieniło i wciąż był jej statycznym portem, do którego mogła zawinąć zawsze, nieważne, jakie burze przetaczały się przez ich życia. Nie spodziewała się jednak z jego strony tak dobitnego i ostrego doświadczenia. – J-jak… jak n-nie wrócę… p-przecież muszę mieć pracę, Connor, Chryste, nie utrzymamy się z twojej pensji – sapnęła przerażona; tak de facto, to ani Muzeum Magii i Czarodziejstwa ani domek górnika nieopodal kopalni Wheal Hope nie generowały jakiś wyjątkowych zysków, a w rzeczywistości im więcej ich generowały, to więcej pochłaniały na rozbudowy i remonty po wizytach gości. Spojrzała na niego z przestrachem. – Wiesz dobrze, że nikt do mnie nie przyjdzie, że… że o-on… on powie wszystko nie tak, jak było i… i – urwała, zacisnęła powieki, załkała. – Connor, ja muszę tam wrócić, jeśli nasza reputacja ma nie ucierpieć – wybąkała ze smutkiem, zachrypniętym od psychicznego bólu, z jakim się zmagała, głosem. Pociągnęła nosem i położyła dłonie na jego zarośniętych policzkach, po czym chwilę milczała, rozkoszując się jego bliskością. – Ostatecznie do niczego nie doszło – powiedziała, jakby to miało cokolwiek załatwić; tak naprawdę było beznadziejnie żałosną próbą przekonania go, że powinna wrócić. Chcąc jednak być z nim szczerą, musiała znowu po momencie napięcia dodać: – Miałam ostatni tydzień urlop…

    kompletnie rozdygotana i bardzo rozbita VERA

    OdpowiedzUsuń
  79. Na pewno fakt, że Vereena cokolwiek przekazała swojemu pracodawcy, co nie dotyczyło stricte jej obowiązków pracowniczych w klinice doktora Cartera w Boscastle, nie było rozsądne – szkoda, że spostrzegła to mocno poniewczasie. Cóż, na pewno nie musiała budować między sobą, a Arthurem jakiegoś dystansu, pełnego chłodu i wyniosłości z jednej i z drugiej strony, ba!, trzydziestolatek sprawiał wrażenie naprawdę miłego oraz uroczego, a także zwyczajnie i po ludzku dobrego – cholera, jaki lekarz na początku swej prężnie, jak zrozumiała z opowieści jego wuja i jego własnych, rozwijającej się kariery zechciał trafić na kornwalijskie zadupie, do miasteczka wciśniętego pomiędzy porośnięte wrzosami klify, gdzie lodowaty wiatr wschodni od Atlantyku przynosił smród ryb i paskudne mrozy, a stara latarnia morska przestała odpowiednio funkcjonować wraz ze słynnym zabójstwem Iris Thornton ; cholera, w tamtej chwili uświadomiła sobie, że u swego ojca była tylko dwa razy przez ostatnie pół roku: na Wielkanoc i wpadła kiedyś sama z siebie, później za mocno dając się pochłonąć żalowi i nawet na jego listy odpowiadała półsłówkami. Czuła się paskudnie. Niemniej jednak, jej przełożony nie dawał żadnych znaków, że cokolwiek wykorzysta przeciwko niej, toteż w pewnej chwili przekroczyła wszelkie kurtuazyjne granice dobrego zachowania i wychowania, ufając mu zdecydowanie zbyt mocno, niźli powinna, co ostatecznie on to j e d n a k wykorzystał – paskudnie i brutalnie, upodlił ją oraz zastraszył, sprawiając, że w ogóle przestała w siebie wierzyć. Jeśli więc miała być całkowicie szczera sama ze sobą oraz z Connorem, który na doświadczanie takiego cierpienia, jakie odczuwał z powodu jej bólu, nie zasługiwał – to wszystko zaczęło się przez nią: przez to, że po pomoc zwróciła się do całkowicie obcego mężczyzny, a nie do tego, który był jej; który na swoim palcu serdecznym lewej ręki nosił obrączkę z białego złota, który w jakiś magiczny sposób nie miała linii papilarnych nieżyjącej już babuszki, której historia zainspirowała ich do kupna błyskotek na swój ślub, a pół-wilii właśnie. Było jej z tym niepomiernie wręcz źle, ale nie na tym mogła się w tamtej chwili skupiać – najpierw musieli uporać się sami ze sobą, przecież.
    — O-on… on mnie d-do… dotykał… dotykał mnie! – Niestety, kwestia ta nie miała być absolutnie łatwa, bowiem wspomnienia ze spotkań sam na sam z młodym doktorem Carterem, które niestety w małej klinice w nie bardzo ruchliwym Boscastle były dość częste, atakowały ją swoim jadem oraz siłą, niemalże zwalając ją z nóg. Chciałaby być twardsza i dzielniejsza, ale wychodziło jej to z raczej wyjątkowo miernym skutkiem, bo wówczas też dotarło do niej, że przecież niemalże złamało prawo: prawo mówiące o tym, że tylko były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który co pełnię zmieniał się w bestię w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope, mógł w t a k i sposób się do niej zbliżać. Ona natomiast swoim zachowaniem zachęciła Arthura do przekroczenia wszystkich granic, co było czymś, z czym sobie nie radziła. Chwilę więc szlochała w jego tors, nie radząc sobie z tym, aby po chwili pozwolić, żeby jej świadomość przyswoiła więcej jego słów. – Przepraszam, nie mogłam tam chodzić, a wiem, że muszę – nacisnęła, z uporem maniaka i zerknęła na niego smutno. – Muszę tak wrócić i nie, Connor, nie ma mowy o wyjeździe na stałe… kochanie, wiesz, jak co miesiąc jest źle z tobą i z Alexem – aż zadrżała na wspomnienie cierpienia ich synka – a Rosie ma tu przyjaciół… zbyt wiele moich problemów odbijało się na naszych dzieciach i nie pozwolę, aby to był kolejny – zarzekała się, jakby uważając, że tylko powrót do przychodni, do tego okropnego, perwersyjnego mężczyzny, był jedynym i słusznym rozwiązaniem. Pociągnęła żałośnie nosem. – Przepraszam, że ci nie powiedziałam – szepnęła w końcu – że ukrywałam… wyjeżdżałam z samego rana, robiłam kółko, parkowałam od tyłu… czego ja nie robiłam… – zaśmiała się gorzko i nieładnie.

    wciąż bardzo mocno załamana VERA, która potrzebuje jeszcze chwili…

    OdpowiedzUsuń
  80. Niestety, nie wyobrażała sobie opuszczenia domu. Nie chodziło tylko o Boscastle – chociaż małe, zaściankowe i śmierdzące rybą, to jednak jej: miejsce, gdzie się wychowała, gdzie przeżyła swoje najgorsze, ale przecież i najlepsze chwile i gdzie wciąż stał biały domek na klifie z latarnią morską, na którą czasem wieczorami lubiła patrzeć. Pewnie, ludzie nie zawsze byli jej przychylni, ale, cholera!, gdyby nie ta mała mieścina, nigdy nie poznałaby smaku prawdziwej miłości – nie wyszłaby za mąż w tej starej kapliczce na skale i nie urodziłaby dwójki cudownych dzieci. Do tego zaś dochodził ich piękny dom – biały, piętrowy, z brązowym dachem i skrzypiącymi okiennicami, kiedy zbyt mocno dął wiatr; z dwoma kominami i jasną klatką schodową, gdzie biegały dwie kury, pies i stary kot, który jakimiś magicznymi siłami wciąż świetnie się trzymał – na cudownej farmie Trenwith, gdzie przecież Vereena miała swój wspaniały zielnik i miejsce do warzenia eliksirów, a Connor swoją przychodnię weterynaryjną, gdzie dzień po dniu ratował zwierzęta. Byli tam szczęśliwi i mieli swoich bliskich – oddanych i ciepłych, chociaż mocno dojrzałych Rochefortów oraz zabawnych i pomocnych, chociaż zapracowanych Hawthorne’ów; to tam przecież ich słodka i roztropna Roselyn Irisbeth miała koleżanki oraz to tam ich malutki i uroczy Alexander Thomas miał idealne warunki do rozwoju. Ponadto, bała się nowych miejsc – cholera, dla niej nawet powrót do Hogwartu, mimo że wówczas musiała uciec z okolicy, był niesamowicie ciężki: nie potrafiła się szybko adaptować ani nie bardzo lubiła poznawać ludzi i wchodzić z nimi w interakcje, na co pewnie wpływ miała jej olbrzymia niepewność i niska samoocena’ to nie tak, że ich nie lubiła, ale po prostu się bała. Może więc zbudowała swoją małą, acz dość niebezpieczną w swej prostocie i niewielkości, stabilizację, ale tam się czuła bezpieczna, kochana i ważna, co sprowadzało się do tego, że nie chciała jej tracić – chyba za wszelką cenę; chyba nawet za bardzo… Nie można było się jej jednak – biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności – absolutnie dziwić: potrzebowała tego, potrzebowała tego miasteczka, tych budynków, tego ogrodu z wielkim dębem i cedrowym laskiem, gdzie spoczywało jej dziecko.
    — Nie możemy wyjechać – powtórzyła więc raz jeszcze, zanim dała się porwać swojemu słowotokowi: mało składnemu, chaotycznemu, ale bardzo smutnemu. Nie spodziewała się jednak, że po tym wszystkim jej ukochany nagle weźmie ją na ręce i przeniesie na kanapę, a ona znowu poczuła się bezpieczna i kochana: w jego silnych objęciach, siedząc mu na kolanach i z rozkoszą przyjmując dotyk jego wielkich dłoni, za którym tak rozpaczliwie tęskniła. – Nie mogę im tego zrobić – kontynuowała jednak uparcie a propos ich pociech. – Nie możemy… Connor, nie możemy zostawić naszych pacjentów, tego wszystkiego… Toddlera – głos się jej załamał. – Nie możemy zostawić dziadków i Jo z Felixem… n-nie… – pokręciła srebrną głową, po czym tuliła się w zagłębienie jego szyi, wdychając cudowny zapach, jaki roztaczał. Następnie więc tylko milczała i odezwała się dopiero wtedy, kiedy miała pewność, że jej mąż skończył. – Ty możesz – odpowiedziała cichutko, szczerze, nawet z lekkim uśmiechem, kiedy zapytał, czy może ją gładzić: pewnie, że mógł, ba!, to było coś, czego najmocniej w tamtej chwili pragnęła. Później moment milczała, zanim podjęła: – Connor, o-on… on mówi ł straszne rzecz i… i trzymał ręce i… robił to w taki sposób… – znowu się rozpłakała. – Do niczego nie doszło – zapewniła szybko, jakby to było najważniejsze – a-ale… ale on jest straszny, Connor… on wkładał swoje paskudne łapy, tam gdzie nie miał prawa i… i ja chciałam przez niego umrzeć, bo mówił mi t-takie rzeczy… – znowu mówiła nieskładnie, co było wynikiem olbrzymiego cierpienia i upokorzenia. Wyprostowała się i pociągnęła nosem; histerycznie otarła oczy z łez. – Po prostu on jest zdolny to wszystkiego i jak tam nie wrócę on nas zniszczy – skwitowała przekonana.

    załamana, przerażona i zastraszona VERA, która potrzebuje miłości

    OdpowiedzUsuń
  81. Rzecz jasna, Vereena doskonale wiedziała, że niezależnie od tego, o co by nie poprosiła Connora – ten bez wahania by to zrobił; cholera, gdyby w tamtej chwili powiedziała, żeby poszedł i pozbył się doktora Cartera raz na dobre, dobrze ukrył ciało, całą jego własność przepisał na nią, a ostatecznie zniknął z jej życia: zrobiłby to; może bez znikania z jej życia, bo nawet gdyby usunął się w cień, to i tak by nad nią czuwał. Zdawała sobie o tym świetnie sprawę, bo to działało w obie strony i pewnie gdyby był przekonany co do pomysłu wyjazdu – opuszczenia kochanych Rochefortów i pomocnych Hawthorne’ów, ich pacjentów, miasteczka Boscastle, farmy Trenwith oraz kopalni Wheal Hope, czy Muzeum Magii i Czarodziejstwa oraz rozpoczęcia nowego życia na przykład gdzieś na mroźnych stepach Kanady lub wśród japońskich kwitnących wiśni – zrobiłaby to. Problem leżał w tym, że jej argumenty – przynajmniej te a propos ich dziecka, czy właśnie bliskich osób oraz zbudowania wokół siebie bezpiecznego azylu – były całkiem trafione i naprawdę kochała to miejsce; mimo wszystko. Ulga więc, jaką poczuła, kiedy jej ukochany ostatecznie porzucił owy pomysł – cóż, tak samo jak ona tak naprawdę nigdy nie pomyślałaby poważnie o zleceniu mu morderstwa Arthura Cartera, co jednak nie oznaczało, że nie widziała w jego księżycowych tęczówkach chęci uczynienia tego – była niemalże nie do opisania: ponownie się, w związku z tym, w niego wtuliła i musnęła karmelową, gorącą skórę jego szyi, ponownie rozkoszując się wonią cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wionę oraz intensywnego imbiru. Zresztą – nie mogła nie czuć się znacznie lepiej, chociaż daleko jej było od definicji „dobrze”, kiedy tak mocno się starał, aby ułatwić jej życie i nie przeholować.
    — Dziękuję – szepnęła przez to czule, naprawdę doceniając fakt, że nie przesadza, nie naciska i nie domaga się wyjaśnień, a po prostu j e s t : tak jak go rozpaczliwie potrzebowała; blisko i na zawsze. Przynosiło jej to też nadzieję, ze może ostatecznie jednak wszystko się ułoży, chociaż do tego musieli dojść poprzez wyjątkowo ciężki proces przepracowywania wszystkiego i uporania się z demonami pół-wilii. Niestety, dotyk wilkołaka nie mógł odebrać całego bólu, który sprawił, ze kiedy zaczęła opowiadać o tym, co ją dotknęło, ponownie się rozbiła na miliony kawałeczków. – Nie jest dobrze… – sapnęła, żałośnie pociągając nosem; nie radziła sobie, zdecydowanie. Następnie zamilkła i znowu pozwoliła wodospadom łez płynąć ze swoich fiołkowych, pustych i smutnych tęczówek po jasnych policzkach; cała drżała, ale nie z zimna, ale z autentycznego strachu: chyba ostatni raz tak się bała, kiedy widziała, jak Nottowie i Saurasowie torturują jej partnera. Milczała tak długo, aż nie przestał mówić, a jego słowa na początku skwitowała głośnym, ironicznym śmiechem. – Rzecz w tym, Connor, że ma władzę. Ludzie go kochają, cholera… gdybyś wiedział, jak on czaruje – prawie zwymiotowała na myśl o tym, jak czarował ją. – Kochają go bardziej, niż mnie: dziwaczkę – uśmiechnęła się krzywo. – Przecież wiesz, że ludzie gadają – niestety, wciąż w okolicy byli tacy, którzy Greybacków nie lubili dla zasady i o ile na co dzień byłą z tym pogodzona, wiedząc, że nie wszystkim dogodzi, to w tamtej chwili, owa świadomość, wzbudzała w niej panikę – wystarczy im iskra, a plotki zapłoną! – Zakpiła i przełknęła głośno ślinę. Otarła histerycznie oczy; z trudem oddychała od szlochu i zawodzenia. – Błagam cię, nawet nie mów o magii! – Dosłownie zapiszczała z przestrachem. – Żadnej, cholernej magii, nigdy więcej… Jezu Chryste, nawet tak nie mów! – Wyjęczała i skuliła się gwałtownie, chwytając się za głowę i trzęsąc się, jak osika: wciąż w pamięci miała wszystkie ich przeprawy z Ministerstwem Magii. Te dosłownie odbierały jej dech w piersiach. – Nie będzie żadnej magii… nie będzie… i-i… i nie wiem, co robić… nie wiem, co mam zrobić, ja muszę pracować, a… a on tam jest i znowu… będzie próbował – płakała.

    naprawdę wierząca w swoje oraz swojego oprawcy słowa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  82. — Och, kochanie, jak ty nic nie rozumiesz… – wyszeptała ze smutkiem Vereena, kręcąc głową: nie z kpiny, nie z żalu, ale dlatego, że nie mogła uwierzyć, iż w Connorze wciąż tkwi tyle dobra, pomimo tego, co oboje przeszli na przestrzeni lat i jakich okropieństw z każdej niemalże strony doświadczyli; nie mogła uwierzyć, że naprawdę szczerze uważa, iż ludzie z Boscastle jakkolwiek się zmienili. – Moja babcia powiedziałaby, że przejawiasz uroczą tendencję do dziwienia się światu, tożsamą błędnym rycerzom i półgłówkom – dodała, z lekkim uśmiechem, ale nie drwiła z niego, ba!, w jej głosie pobrzmiewała olbrzymia czułość, której nie dało się opisać słowami, jakkolwiek szalenie do brzmiało. Niemniej jednak, na moment musiała odejść od tego tematu, bowiem jej ukochany skierował go na nieco inne tory: odetchnęła ciężko i głęboko, ale nie uspokoiła się; cholera, nie była w stanie, mimo że bardzo próbowała. Spojrzała jednak głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki i wyjawiła poważnie, acz emocjonalnie: – Nie porównuj się do innych – poprosiła drżąc. – Nigdy tego nie rób, bo jesteś całkowicie wyjątkowy i… i niesamowity… miałeś pełne prawo zareagować tak, jak zareagowałeś, bo… b-bo przecież nie działo się między nami dobrze zdecydowanie zbyt – nacisnęła – długo – zmarszczyła brwi i wciągnęła głośno powietrze.
    Problem leżał w tym, że pół-wila miała sporo racji, jeśli chodziło o postrzeganie jej rodziny przez mieszkańców wsi nieopodal ich farmy Trenwith. Niezależnie bowiem od tego, czy im pomagali, czy nie – generując zyski dzięki rozpoczęciu działalności Muzeum Magii i Czarodziejstwa – i czy ona była wybitną pielęgniarką – która z uśmiechem opatrywała wszystkich, niezależnie od stanu, orientacji i pochodzenia – a wilkołak, chociaż raczej zamknięty w sobie i niekiedy burkliwy, ratował milusińskich, wobec dzieci, które przynosiły nawet martwe żaby, zawsze będąc ciepłym i cierpliwym – to i tak wystarczyłby jeden punkt zapalny, aby znakomita część osób, nawet tych, którzy obecnie się do nich zwracała miło, odwróciła się plecami. Niestety, takie miejscowości były skonstruowane przez ludzi, którzy w innych poszukiwali potworności, aby sami siebie wybielać – plotki zaś wszystko nakręcały i były jedną z ulubionych rozrywek. Co gorsza, Greybackowie tak naprawdę zawsze byli na celowniku – trochę dziwni, trochę inni, trochę zbyt dobrzy; on pojawił się znikąd, ona była córką mordercy; on miał dwa metry wzrostu, blizny i tatuaże oraz groźne spojrzenie, ona sięgała mu do pasa, miała srebrne włosy i fiołkowe oczy oraz kompulsywną chęć ratowania świata. Wystarczyła iskra, aby wszyscy wokół nich wybuchli.
    — Nie mogę się uspokoić – powiedziała więc w końcu, dysząc ciężko, faktycznie się nakręcając. Mówiła więc dalej, mocno chaotycznie, aby ostatecznie zawyć: – Tyle, że Arthur zawsze był normalny, a nas widzą, jak dziwaków. Nie łudź się, że za nami staną… ach!, no staną: ale żeby wbić nam noże w plecy! – Rozkleiła się znowu, ale dzięki temu jej mąż miał szansę, aby powiedzieć każdą rzecz, jaką chciał. Nie było to łatwe, ale ostatecznie nie tylko go wysłuchała, ale nieco się opanowała. – Nie denerwuj się przeze nie, proszę – wyszeptała nagle, widząc, jak ogarnia go wzburzenie. – Nie denerwuj się, kochany – pogładziła go czule po policzku i pokiwała srebrną głową. – Zostanę w domu, dobrze… zostanę, a-ale… ale zostań ze mną, błagam, tak się boję – rzuciła się mu na szyję. – Weź wolne, weźmy Rosie i Alexa i… i bądźmy razem w końcu, bo ja tak bardzo, bardzo za wami tęskniła – załkała. Chwilę tak trwała. – To się nie zmieni, wiesz o tym, prawda? On tam będzie, a ja muszę gdzieś pracować i to nie tak, Connor, że nie szukałam i nie sprawdzałam… ale ja nie jestem w stanie codziennie jeździć na osiem godzin do St Austell ani się teleportować, a tylko tam znalazłam ogłoszenie o pracę pielęgniarki – odległość może nie była duża, ale wymiar godzinowy pracy już tak: doktor Carter senior nieco ją rozpuścił.

    kochająca VERA, która nie chce się rozstawać ze swoją rodziną na tak długo…

    OdpowiedzUsuń
  83. — Kompletnie nie znasz się na ludziach, wiesz? – Zagaiła w odpowiedzi Vereena, całkowicie przekonana do słuszności swoich opinii oraz do niesłuszności opinii Connora, który w jej mniemaniu zaczął zdecydowanie zbyt pozytywnie spoglądać na świat; jasne, nie chciała, aby był skończonym i smutnym pesymista, ale wolała, aby do pewnych kwestii podchodził realistycznie: na przykład właśnie do kwestii oceniania ich przez pozostałych mieszkańców Boscastle. Westchnęła przeciągle i ciężko, w związku z tym. – Ludzie wcale nie są dobrzy z natury. Oni z natury są źli – może trochę przesadzała, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę, ile złego ją spotkało ze strony innych, nie można się było dziwić jej ostrym ocenom – i wcale nie chcą dobra drugiego człowieka, ba!, chcą jego krzywdy. Niekoniecznie dla zysku, czy za karę. Oni chcą krzywdy, bo… bo są ludzi, który po prostu lubią patrzeć, jak świat płonie i w ich złych działaniach nie ma krzty logiki ani argumentacji – spojrzała mężowi głęboko w oczy; przykładów mieli od groma i w świecie magicznym i w świecie mugolskim. – Wiesz dobrze, że ludzie wybiorą przykładnego, czarującego lekarza o zachwycającym uśmiechu, a nie córkę mordercy, prawda? – Upewniła się smutno i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Dziękuję… dziękuję, że zostaniesz… – dodała cichutko.
    Chyba nie miała już siły na nic więcej – przynajmniej na razie. Oczywiście, w gwoli ścisłości, absolutnie nie chciała siebie ani nikogo innego – nawet kogoś tak okropnego jak Arthur Carter – w żaden sposób kategoryzować ani tym bardziej dzielić ich miasteczko na różne obozy, ale niestety: w jej słowach było naprawdę wiele prawd dotyczących umysłów oraz serc prostych ludzi, wychowanych na smrodzie ryb, w przekonaniu, że ksenofobia to fajna rzecz, a każdy „inny” jest równocześnie „obcym”, toteż należy się go pozbyć, niczym wrzodu na zdrowym organizmie małej, skrajnie religijnej społeczności. Nie łudziła się więc, że w starciu oni versus lokalny, młody i przystojny lekarz, będą mieli jakiekolwiek szanse, jakkolwiek to okropnie nie brzmiało – chyba jednak już nie miała pomysłów, jak przemówić do rozsądku swojemu ukochanemu, który uparł się, aby jednak zachować pogodę ducha.
    — Och – westchnęła więc tylko, pokręciła głową z niedowierzaniem i spojrzała mu głęboko w oczy. Nic więcej nie skomentowała i skupiła się na wyjaśnieniu, dlaczego tak bardzo pragnie wrócić do s w o j e j przychodni. – Szukałam – przyznała cichutko. – Szukałam, bo… bo wiem, co tam mnie czeka, jak wrócę – przyznała poważnie. – Wiem też jednak, że jeśli nie wrócę – nacisnęła – to Arthur zadba, żeby mnie zniszczyć. Nie zrobi mi fizycznej krzywdy, ale… ale mnie zniszczy, Connor – w jej głosie brzmiała taka determinacja, która świadczyła, że wilkołak nie mógł sobie wyobrazić chociażby jednej milionowej tego, czego doświadczyła jego żona. Przełknęła głośno ślinę. – St Austell… rozumiesz, jak to daleko? Jak długo by nie było i… Jezu, n-nie moge… nie mogę zostawić Alexa, Rosie i… i przede wszystkim ciebie, skoro dopiero cię odzyskałam – dodała czule i oparła swoje czoło o jego. – Nie pozbędziemy się go – ona chyba natomiast była zbyt dużą pesymistką. – Nie mamy możliwości, kochanie… nie mamy… – westchnęła ciężko i ponownie się w niego mocno wtuliła. – Nie chcę iść bez ciebie – chwyciła go kurczowo za koszulę na plecach. – Nie zostawiaj mnie na chwilę! – Dosłownie go błagała rozpaczliwie, oddychając ciężko. – Potrzebuję cię, Connor… potrzebuję cię bardziej, niż kiedykolwiek…

    bardzo smutna i kochająca VERA, przez którą przemawia strach oraz tęsknota

    OdpowiedzUsuń
  84. To nie tak, oczywiście, że wcześniej Vereena nie potrzebowała Connora – cholera!, potrzebowała go bardzo od osiemnastego marca dwa tysiące trzydziestego roku, kiedy to cała ich relacja dosłownie zawisła, z niewiadomych przyczyn, na włosku, tylko dlatego, że nie dogadali się w kwestii pieprzonej łyżeczki włożonej do zlewu. Potrzebowała go bardzo, bowiem też wtedy uświadomiła sobie, jak mocno go nie doceniała – chciała to naprawić – oraz pojęła, jak istotny był w jej życiu – straszne, że siłę, bo nie sam fakt sensu stricte, tego zrozumiała dopiero wówczas, kiedy między nimi dość mocno się popsuło. Nie wyszło więc najlepiej, ale w tamtym momencie nie potrafiła myśleć logicznie ani dzielić winy na dwoje – tę przyjmowała całkowicie na siebie, ale jednocześnie przejawiała się skrajnym wręcz egoizmem, oczekując, że jej ukochany po tylu miesiącach chłodu, wiecznych awantur i stawiania coraz większych murów między sobą, będzie t y l k o dla niej. Rzecz jasna, jak mogła się w sumie spodziewać, chociaż i tak przemiło ją to zaskoczyło – stanął na wysokości zadania i faktycznie był obok, przy niej i dla niej. To natomiast stało się największą radością, która zdecydowanie podnosiła ją w tych mrocznych momentach na duchu, pomimo świadomości, iż postrzegania świata przez jej partnera nijak ma się do rzeczywistości: że tak naprawdę ludzie się nie zmieniają i kiedy tylko się okaże, że Greybackowie zrobili coś nie tak, całe Boscastle wróci do punktu wyjścia – do tego, że będą postrzegani, jako dziwolągi, których należy unikać. Wiara wilkołaka musiała więc też wystarczyć za pół-wilę – nie tylko to jednak było rzeczą, której musiał mieć w nadmiarze: potrzebował wiele cierpliwości, aby tamtego dnia wytrzymywać ze swoją rozdygotaną, rozhisteryzowaną oraz rozpłakaną żoną.
    — Nie mogę was stracić – szeptała niczym mantrę, a on musiał się z tym w jakiś sposób uporać; o dziwo jednak: nie wychodziło mu to w sumie najgorzej. Jego głęboki, kojący głos pozwalał się jej opanować, przynosił jej ulgę i sprawiał, że pozwalała sobie na drobne patrzenie w niedaleką przyszłość, która napawała ją nadzieją, bowiem nie malowała się aż tak strasznie, jak zakładała wcześniej. Dzięki jej ukochanemu. – Ufam ci – przyznała w związku z tym szczerze, bez ogródek, po czym kiwnęła głową, zgadzając się z jego planem. – Dobrze… d-dobrze: herbata i sypialnia… tak… C-Connor? – Zagaiła jednak nagle i niespodziewanie. – Umyłbyś mi plecy dzisiaj? – Zapytała nieśmiało, spoglądając na niego niepewnie; cholera!, jakaż była jej radość kiedy się zgodził. Nie tylko więc wypili razem parujący napój, ale faktycznie on zajął się gładzeniem gąbką jej skóry w kąpieli, następnie zaś wspólnymi siłami zajęli się Alexem, po raz pierwszy od dawna nie wyrywając go sobie, czy nie opuszczając ostentacyjnie posterunku, gdy któreś z nich się nim opiekowało. Następnie zaś, bez skrępowania, wpakowali się do łóżka, gdzie Vera zasnęła w końcu głęboko, gładzona dłonią po włosach przez swojego mężczyznę. Zdecydowanie było lepiej: czy raczej byłoby, gdyby nie to, że w nocy przyszły koszmary. Okazywało się, że powiedzenie wszystkiego, co jej dotknęło na głos, spowodowało zwolnienie blokady w jej umyśle i przybycie nocnych mar. Te pewnie by ą wykończyły, gdyby nie to, że obok był jej wilkołak. Problem w tym, że i on nagle zniknął: zorientowała się jednak o braku jego wielkiego, ciepłego i pachnącego ciała już, kiedy stał w progu. – C-Connor… Connor? – Wysapała, oszołomiona tą dziwną pustką pod kołdrą. – Connor? – Przetarła piekące od łez i zaspane oczy i zapaliła lampkę przy łóżku, jakby w obawie, że ciemności ją pochłoną. – Connor?! – Dosłownie krzyknęła i wtedy spostrzegła, że stał zamurowany w progu, jakby go wbiła w podłogę swoim obudzeniem się. – Connor… co robisz? – Wybąkała, przełykając głośno ślinę i wbijając uważne spojrzenie w jego szerokie plecy. – Co robisz, czemu się wymykasz i dlaczego trzymasz w dłoni buty? – Tak właściwie, to doskonale wiedziała, co chciał zrobić, ale jej podświadomość jeszcze spała.

    zaspana i oszołomiona VERA, która nie może wilczkowi pozwolić…

    OdpowiedzUsuń
  85. Chyba już dawno powinni się pogodzić z tym, że niezależnie od stopnia zmęczenia organizmu, czy ich psychiki – spowodowanej pracą umysłową – nie potrafili dobrze spać ani się wysypiać, kiedy obok nie było ukochanej osoby. Och, jakże trudne były te ostatnie miesiące, kiedy to byli obok siebie, ale nie ze sobą, co przeniosło się także na ich łóżko, kiedy to kładli się w piżamach, czasem pod oddzielnymi kołdrami i zajmowali skrajne brzegi materaca, byleby siebie nie odtykać – od marca tego roku, Vereena tak naprawdę nie wypoczęła w nocy ani razu, bo nie miała blisko Connora: nie czuła ciepła jego wielkiego, umięśnionego ciała ani zachwycającego zapachu, który otulał ją szczelnie i sprawiał, że miała dobre sny. Bez tego – śniła koszmarami albo jakąś przerażającą pustką, która świadczyła o tęsknocie za nim; była jednak zbyt dumna, podobnie zresztą jak on i oboje w tej kwestii zawinili, aby się przełamać. Już jednak wiedziała, że n i g d y nie dopuści do podobnej sytuacji – że chociażby miałaby stanąć na cholernych rzęsach nigdy więcej nie będzie tak, że powstanie między nimi mur, niemożliwy do obejścia ani przeskoczenia; szkoda, że przebiło go dopiero tak straszne wydarzenie z ich życia. Niemniej jednak – w zaistniałym położeniu, pół-wila tylko dotkliwej odczuwała nieobecność wilkołaka: wystarczyło, że wysunął się z łóżka, a ona już się budziła, przerażona, że znowu jest sama; Chryste, jakże ona bardzo bała się poczucia samotności, jakie towarzyszyło jej ostatnimi czasy. Nie tylko jednak to ją wyrwało z objęć Morfeusza – zrobił to także dziwny, nieopisany niepokój w sercu, który tylko przybrał na sile, kiedy spostrzegła męża stojącego w progu ich sypialni. Miała wówczas pewność, że chociaż już nie wypocznie, to w zasadzie dobrze się stało, że otworzyła oczy.
    — Nie będę spać – odpowiedziała głucho, spoglądając na niego z lekkim strachem, ale też zrozumieniem we fiołkowych tęczówkach. Naprawdę nie musiała o nic pytać, bo doskonale zdawała sobie sprawę, jaki był cel wymykania się w nocy od niej; nie była to kochanka ani płacz Alexandra Thomasa, czy telefon od Hawthorne’ów, że Roselyn Irisbeth ma koszmary i trzeba ją odebrać: niestety, dziewczynkę po zmroku czasem dopadały ewokacje demonów jej młodego umysłu, których nie potrafiła opisać ani ukształtować, ale które miały związek z różnymi, strasznymi doświadczeniami, które na nią spadały, kiedy była maleńka. Nie, tym razem chodziło o coś innego: o to, co zrobił jej Arthur Carter i o to, że jej ukochany nie potrafił puścić tego płazem; pewnie, tak jak i ona nie byłaby w stanie. Niemniej jednak, nie mogła mu pozwolić na popełnienie błędu, ale wciąż zszokowana i nierozbudzona, wyrzucała z siebie pełno zagwozdek, kompletnie bez sensu. – Connor… p-powiedz… powiedz mi – naciskała, siadając na łóżku: wpatrywała się w niego uważnie, szczęki miała zaciśnięte, w palcach mieliła pościel, pełna stresu. Patrzyła w jego przystojną, acz bladą i smutną twarz i była pewna, że czegokolwiek by jej nie powiedział, to byłaby to prawda; nie umiałby jej skłamać. Nie mogła jednak przyznać, że kiedy w końcu wyjaśnił, co wyrabiał, poczuła ulgę, ba!, spięła się jeszcze mocniej. Przełknęła głośno ślinę. – Chodź do mnie – poprosiła, nadzwyczaj łagodnie, wystawiając do niego drżącą dłoń. – No chodź – nacisnęła i poczekała, aż wreszcie ruszy. – Nie idź – poprosiła. – Nie idź do niego, nic nie rób, nie rób głupot i nie narażaj się na niebezpieczeństwo. Nie używaj magii ani swoich pięści, bo w obu wypadkach cię stracę – głos jej się załamał, po policzkach popłynęły strugi łez. – Musisz – podkreśliła z emfazą – ze mną zostać. Nie poradzę sobie bez ciebie, a jeśli teraz wyjdziesz przez te drzwi… znikniesz. Znikniesz, zostawiając mnie tutaj samą i… i ja umrę, Connor. Umrę. – Przekonywała, święcie pewna tego faktu. Westchnęła ciężko, głęboko, rozdzierająco. – Świat nie jest sprawiedliwy, skarbie – powiedziała nagle, smutno i z bólem – więc… więc pewnie on nigdy za nic nie zapłaci, ale wolę, żeby tak zostało, niż żebyś mnie zostawił.

    przerażona, rozbita i spanikowana VERA, która kocha

    OdpowiedzUsuń
  86. — Zapewniam cię kochanie, że doskonale wiem, co czujesz – wyszeptała łagodni Vereena, kiedy Connor na głos zastanawiał się, jakby mógł darować Arturowi za to, co jej uczynił. Cóż, niewątpliwie i ona, kiedy jeszcze Fenrir żył, była gotowa na takie same rzeczy i pewnie gdyby nie to, że powstrzymał ją wówczas ukochany, niechybnie skonfrontowałaby się z jego podłym ojcem, co skończyłoby się jej niechybną śmiercią; nie miałaby najmniejszych szans z kimś tak silnym i strasznym, nawet gdyby użyła magii. – Wiem, co czujesz i co chcesz zrobić. Wiem, jaki czujesz palący ból w sercu, bo myślisz, że jest bezsilny i nie możesz zrobić nic więcej, oprócz zemsty – przesunęła dłoń na jego szeroki tors, aby czuć pod palcami jego najważniejszy organ. – Wiem, jak to jest i wiem, jak bardzo pragniesz tak pójść i załatwić sprawę po swojemu – kontynuowała spokojnie, a w jej fiołkowych tęczówkach czaiło się olbrzymie zrozumienie, ale i wielka miłość – ale nie mogę ci pozwolić, abyś do tego doprowadził. Nie mogę, skarbie – po jej jasnych policzkach wciąż toczyły się łzy. – Nie mogę nie płakać, kiedy boję się, że… że cię strącę… bo ja czuję, że to nie jest dobry moment, że to, co chcesz zrobić skończy się tragicznie. Błagam, zaufaj mi. Zaufaj mojemu instynktowi i zostań ze mną: tutaj i teraz. Na zawsze – przekonywała dosłownie żałośnie błagalnie.
    Tak po prawdzie, drobna, dwudziestoośmioletnia pół-wila o srebrnych włosach nie bardzo wiedziała, skąd owo przekonanie się w niej wzięło, ale było an tyle silne, że gotowa byłą w tamtej chwili paść na kolana i błagać swojego wilkołaka ze wszystkich, aby tej nocy został przy niej – przy czym zdawała sobie sprawę, że jeśli powstrzyma go w tamtej chwili, to już nigdy więcej nie będzie musiała tego robić, bo znała go na tyle, aby dostrzegać pewne impulsy. Musiała tylko go opanować. Ta chęć zaś mogła wynikać z jej wrodzonych zdolności profetycznych, na którymi niestety – pomimo prób i lat praktyk oraz swego własnego wieku – nie do końca panowała: nie pojawiały się zawsze, niekiedy były zamglone i zawoalowane, a ona odczuwała ich działanie. Nie potrafiła ich w ogóle skonkretyzować, ale wolała jednakowoż słuchać tego wszystkiego, co jej podpowiadały z skomplikowany sposób.
    — Nie wychodź więc – próbowała go w związku z tym w jakiś sposób podejść, ale nie sądziła, że powiedzenie tego, jak widzi budowę tego świata, będzie dla niego aż tak bolesne. – Hej… hej, spokojnie – nagle przyciągnęła go do siebie i przycisnęła jego głowę do swoich piersi. – Spokojnie, proszę – całowała go w miękkie włosy i bawiła się tymi ciemnymi loczkami czule. – Już, mój kochany, już… proszę, spokojnie… – szeptała, kiwając nim lekko; tym razem płakała ze wzruszenia nad tym, co jej mówił. – Wszystko będzie dobrze – naciskała i mocniej go obejmowała. – C-coś… coś wymyślimy, ale ja cię nie puszczę Connor: ani dzisiaj, ani jutro, ani kiedykolwiek, bo naprawdę… jeśli przekroczysz prób tego pokoju, to już nigdy tutaj nie wrócisz – była o tym święcie przekonana, ale skąd miała takową wiedzę: nie wiedziała. – D-do… dowód… dowód, tak!, dowód! – Nagle wykrzyknęła i zaśmiała się w głos; trochę niczym szaleniec. Odsunęła go od siebie i spojrzała głęboko w jego oczy. – Potrzebujemy dowodu – nie namyślając się wiele pocałowała go prosto w usta; pierwszy raz od bardzo dawna: płomiennie, promiennie, radośnie. – Ha!, jesteś geniuszem! – Trzymała w jego przystojną twarz w swoich dłoniach. – Sprowokuję go i wszystko nagram – wyjaśniła swobodnie, na moment zapominając, jak bliskość Cartera źle i wymęczająco na nią działała.

    kompletnie zachwycona swoim pomysłem, nieco szalona VERA, której bardzo zależy, aby zrobić to zgodnie z prawem, nawet jeśli oznacza to dla niej kolejne cierpienia

    OdpowiedzUsuń
  87. Chryste, jakże ona dobrze rozumiała, jakie emocje targały jej ukochanym. Vereena przecież sama była kiedyś w takim punkcie i świetnie pojmowała, co czuje Connor – dlatego też wiedziała, że musi go za wszelką cenę powstrzymać i nie dopuścić do tego, aby chociażby zbliżył się do kliniki doktor Cartera, gdzie przebywał Arthur; jej oprawca, jej koszmar, jej zawalona samoocena. Cierpiała więc wraz z nim, nie mogąc znieść tego, że tak mocno przezywa całą sytuację – że jest tak bliski skraju i załamania się całkowicie. Nie dziwiła mu się, ale to wcale nie znaczyło, że potrafiła to zaakceptować, bowiem nic się w materii odczuwania bólu ukochanej osoby w ich małżeństwie nie zmieniło – cały czas, kiedy on skręcał się w agonii, ona przeżywała to wraz z nim: jakże mogłoby być inaczej, skoro był jej światem?; jej szczęściem?; jej początkiem i końcem, każdym oddechem i pierwszą myślą o poranku, ostatnią wieczorem oraz obrazem towarzyszącym jej na każdym kroku? Dlatego też tak rozpaczliwie próbowała go opanować – nieco z pobudek egoistycznych; też miała dosyć tego wewnętrznego dyskomfortu. Gotowa więc była na dosłownie wszystko – łącznie z ponownym zapomnieniem o sobie – byleby tylko móc odciągnąć od swojego ukochanego te wszystkie przejmujące obrazy, jakie nim władały; wizje, w których zdawał się być dla siebie bezużyteczny, niepotrzebny i muszący poczynić drastyczne kroki, aby jej pomóc. Nie tego jednak potrzebowała, a jego – obok siebie, na zawsze; na dłużej i na wieczność. Tak jak sobie przysięgali, w związku z czym tuliła go do siebie mocno i próbowała swoimi chudymi, drżącymi ramionkami sprawić, aby się nie rozleciał, a wiedziała, że się powoli rozpada na kawałeczki – to natomiast przerażało ją bardziej, niż wizja spotkania ze swoim pracodawcą.
    — Będzie dobrze, zobaczysz, będziesz – przekonywała więc, ze wszystkich sił próbując zachować spokój oraz brzmieć przekonywująco; nie było to jednak łatwe, bo sama co do tego miała niemałe wątpliwości. Wiedziała jednak, że w tamtej chwili nie może ich okazać ukochanemu, bowiem w innym razie cały jej plan nie wypali, a on faktycznie opuści ich sypialni; była zaś pewna, że gdyby do tego doszło, to już by nie wrócił. Nie mogła go natomiast stracić. – Wszystko się ułoży… – szeptała, wprost w jego miękkie, gęste i ciemne, pachnące cedrami i tytoniem, włosy. Nie przypuszczała jednak, że już chwilę później, kiedy sądziła, że faktycznie wracają do względnej normy i zmierzają ku porozumieniu, jej pomysł, zresztą inspirowany jego słowami, wzbudzi aż tyle emocji. Miała wrażenie, że przetoczyło się przez nich tornado, które zderzyło się z wybuchem wulkanu oraz gradową burzą z piorunami. – A-ale… ale… – próbowała coś powiedzieć, ale wybuch wilkołaka skutecznie ją od tego powstrzymał. Cóż, niewątpliwie mógł mieć rację w tym, że spotkanie z Carterem i prowokowanie go, pozwolenie, aby przekroczył granice wszelkiego dobrego smaku oraz relacji na linii szef-pracownica, mogłoby się skończyć tragicznie, ale było jedynym i słusznym rozwiązaniem tej sprawy: zgodnym z prawem i zamykającym ją na dobre. – Kochanie… błagam cię, skarbie, wysłuchaj mnie… Connor, proszę! – W końcu fuknęła na niego ostro. Patrzyła mu głęboko w oczy; w jego księżycowych tęczówkach malował się strach, w jej fiołkowych: determinacja. – To jest jedyna opcja, dzięki której zdobędziemy dowody i wsadzimy go do więzienia. To jedyna opcja, aby poniósł karę za swoje czyny, a ty… a ty mógł zostać przy mnie, a nie w Bodmin – skrzywiła się – czy w Azkabanie – tłumaczyła nieco rozgorączkowana. – Muszę – nacisnęła – to zrobić. Dla mojego, twojego i innych kobiet, z którymi mógł mieć lub miał styczność – zapewniła poważnie. – Właśnie… mogę poszukać wśród jego pracownic kogoś… może wcześniej już to robił, a dodatkowe zeznania się przydadzą – kontynuowała, wpadając w tryb działania. – Tak! To jest to! – Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się przechadzać po pokoju. – Zróbmy to. Proszę. – Naciskała.

    bardzo przekonana o słuszności swojego pomysłu, VERA, która chce zamknąć tę sprawę raz na dobre

    OdpowiedzUsuń
  88. Pewnie, to, co sugerowała Vereena była istnym szaleństwem, które zdecydowanie nie powinno było mieć miejsca – cholera!, w ogóle to, że była molestowana i gnębiona w pracy, przez swojego szefa, który wszystkim jawił się jako chodzący ideał, już na starcie nie powinno mieć miejsca, a co dopiero poszukiwanie prawnych rozwiązań tej sytuacji oraz powstrzymywanie swojego męża przed morderstwem z wyjątkowym okrucieństwem. Niemniej jednak, Arthur Carter dopuścił się na swojej pracownicy paskudnej zbrodni – pomijając fizyczne zaczepki, on próbował ją zniszczyć psychicznie: zagrozić jej werbalnie oraz kompletnie podburzyć jej pewność siebie oraz sprowadzić samoocenę do parteru, co podchodziło przecież pod gnębienie psychiczne, zwłaszcza że doskonale wiedział, że mówiąc rzeczy, które mówił w sposób, w jaki to robił, sprawi iż pani Greyback się załamie; liczył zaś przy tym, że wówczas się mu odda – a ona nie mogła pozwolić, żeby sprawa ta zakończyła się w sposób nieodpowiedni. Doskonale zaś przy tym wiedziała, że większym upokorzeniem dla jej szefa będzie publiczne udowodnienie mu win, najlepiej właśnie nagraniem i zeznaniem innych jego ofiar – które mogły przecież istnieć; chociaż wcale tego nikomu nie życzyła – niźli pobicie, czy śmierć – uważała, że powinien żyć niejako pomazany swoją zbrodnią i piętnowany na każdym kroku, a odebranie mu życia, byłoby dla niego zdecydowanie najmniej surową karą; tak, naprawdę tak to widziała – może i była dobra, empatyczna i altruistyczna, ale miała swoje granice, jak każdy człowiek. Dlatego też tak rozpaczliwie chwyciła się myśli, którą podsunął jej ukochany i chociaż świetnie wiedziała, iż panikuje i się martwi – cholera, ona na jego miejscu pewnie zachowywałaby się gorzej – to wiedziała, że jest to ich najlepsza szansa. Prosiła go więc i przekonywała, będąc pewną, że jeśli to dobrze rozegrają, a ona pójdzie na spotkanie z lekarzem psychicznie – oraz najlepiej fizycznie: w jakiś sposób uzbrojona – to będzie jej znacznie łatwiej wszystko ogarnąć. Ponadto, obecność swojego męża nieopodal – bo liczyła, że będzie się kręciła gdzieś w okolicy – miała ją nastrajać w sposób należyty i dodawać pewności siebie. Miała jej zapewnić bezpieczeństwo.
    — Kochanie, mnie też by się nie podobało – przyznała zaś ostatecznie i poważnie, wracając do niego i całując go w czubek głowy – ale zgodziłabym się ostatecznie, wiedząc doskonale, że to nasze jedyne wyjście: najlepsze rozwiązanie całej tej sytuacji. – Wyszeptała poważnie, gładząc go po miękkich, ciemnych włosach. Później znowu zaczęła maszerować, wyłuszczając swoje plany, więc to on musiał do niej się zbliżyć finalnie. Pozwoliła mu na to i spojrzała głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki, które w nią wbijał uważnie. – Wiesz, że jeśli nagramy to i zdobędziemy zeznania innych jego ofiar, to… to posadzimy go na naprawdę długo i doprowadzimy do tego, że już nigdy – nacisnęła z emfazą – nikogo nie skrzywdzi. Ja rozumiem, Connor, na twoim miejscu też chciałabym go zabić, ale… ale to jest zbyt łagodna kara, skarbie – pogładziła go czule po policzku. Ostatecznie zaś uśmiechnęła się czule, kiedy jej przytaknął. – Będziesz obok – zapewniła. – Rzucimy jakieś odpowiednie zaklęcie, albo będę miała włączony telefon i przybiegniesz, kiedy tylko zrobi się za gorąco – zapewniła, szczerze wierząc, że im wyjdzie. Na moment jednak zamilkła. – Nie, kochanie, nie czuję się na siłach – przyznała – ale musimy – podkreśliła – spróbować – odetchnęła głęboko. – Damy radę, bo… bo mamy siebie… bo ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie… prawda? – Uśmiechnęła się ciepło i przycisnęła policzek do jego szerokiego, silnego torsu, słuchając uspokajającego, pięknego bicia jego silnego torsu. – Twoja mała dziewczynka – zaśmiała się słodko, wzruszona – poradzi sobie, jak długo jej wielki chłopiec będzie obok – przesunęła dłonie na jego plecy i chwyciła go kurczowo za koszulę. – Przysięgam ci: nikt nigdy nas już nie rozdzieli. Nawet mu sami. – W jej głosie pobrzmiewała pokaźna moc oraz determinacja.

    kochająca chyba mocniej, niż to możliwe, VERA

    OdpowiedzUsuń
  89. To w zasadzie było niesamowite, że relacji, jaką drobna, niewinna i eteryczna Vereena zbudowała ze swoim wielkim, groźnym i potężnym Connorem nie zniszczyło dosłownie n i c – ani jego atak na nią, a przy tym też blizny, jakie jej zostawił oraz poronienie dziecka; ani kłamstwa Chloe oraz późniejsze perturbacje z Ministerstwem Magii, próbujące wrobić pół-wilę w morderstwo z niesamowitym okrucieństwem, na dodatek ciężarnej kobiety; ani próby zniszczenia ich przez rodzinę Saurasów, ani także przez familię Nottów, z porywaczką maleńkich dziewczynek, czyli Geraldine, na czele, ani nawet paskudny i straszny Fenrir Greyback, który chciał zabić własnego syna. Pokonywali każda najgorszą przeciwność losu, a nagle się okazywało, że niszczyła ich – o ironio! – śmieszna łyżeczka, która gromadziła w nich frustrację i sprawiała, że się oddali od siebie. Faktowi zaś, że był to skrajnie wydumany i zupełnie niepotrzebny konflikt, poświadczało to, że w momencie największego problemu, realnego wręcz zagrożenia zdrowia lub nawet życia – potrafili się zjednoczyć: potrafili odrzucić na bok wszelkie swoje waśnie oraz nieporozumienia i skupić się tylko na sobie; na tym, aby pomóc tej ukochanej osobie i zacząć działać, celem uniknięcia większej ilości kłopotów oraz całkowicie zbędnych cierpień i nieporozumień. Niczym więc dziwnym nie było, iż ostatecznie po prostu padli sobie w ramiona, obdarzali się czułościami i zapewniali się o swojej wielkiej miłości – niejako próbowali nadrobić ten czas, który w jakiś dziwny, zbędny sposób utracili. Trwali, w związku z tym, blisko siebie, rozkoszując się swoim ciepłem oraz zapachem i tym samym ładując się energią na dalsze dni, które również nie miały być łatwe. Jakby bowiem nie patrzeć, czekało ich sporo wyzwań przez ich pomysł.

    — To dobrze… dobrze się składa – wyszeptała z niemałą ulgą; cholera, naprawdę się bała, że coś mogło między nimi bezpowrotnie pęc, co by ją niesamowicie przybiło. Dzięki zaś temu, że się okazało, iż wszystko jest tak, jak być powinno, nabrała przekonania, że ostatecznie ten szalony plan związany z jej pracodawcą się powiedzie. Przynajmniej częściowo. – Największy – zachichotała więc, nie powstrzymując już łez wzruszenia oraz zachwytu nad tym, jak silną okazała się więź, która ich połączyło przed wieloma laty. Kiedy natomiast mocno ją objął, westchnęła oczarowana i jeszcze mocniej chwyciła koszulę na jego plecach, nieco nerwowo, trochę kurczowo, ale z niewątpliwą miłością. Było w tej chwili coś niepomiernie wręcz magicznego; coś, co sprawiło, że ponownie uwierzyła, że czary istnieją i wcale nie wymagają różdżek ani inkantacji. – Dziękuję, najdroższy – dodała jeszcze. – Dziękuję, dzięki tobie… Chryste… nie poradziłabym sobie bez ciebie… – skwitowała z pełnym przekonaniem. – Jesteś wszystkim – dodała, szeptem zduszonym przez jego szeroki tors, o który oparła czoło i słuchała bicia jego serca. Ponownie więc na moment tak się zamrozili, zanim wilkołak nie zdecydował się przenieść ją na fotel: tam ponownie mocno się zespoili w pełnym ciepła i czułości uścisku. – Nie bój się, już nie zniknę – powiedziała cichutko wówczas, trzymając usta w jego gęstych, ciemnych i miękkich włosach. Oddychała głęboko; Boże!, miała wrażenie, że oddycha po raz pierwszy od niemalże pół roku. Chwilę później zaśmiała się słodko. – Wycieczka „Ogórkiem” brzmi wspaniale… Rosie też się ucieszy, a Alex… cholera!, przecież ani razu nim nie jechał! – Zauważyła z trwogą. – Tak, koniecznie: spakujmy się i jedźmy przez siebie, jak najdalej od problemów! – Ucieszyła się.

    oczarowana mężowskim pomysłem VERA, która nie może się doczekać jego planu!

    OdpowiedzUsuń
  90. Można było im zarzucić naprawdę wiele, począwszy od kompletnie niepotrzebnego unoszenia się dumą, poprzez skrajną wręcz chęć udowadniania sobie i wszystkim wokół, że poradzą sobie bez tej drugiej, ukochanej osoby, co zazwyczaj kończyło się jakąś absurdalną farsą, bowiem nie mogli bez siebie oddychać i przetrwać w spokoju chociażby kilku godzin, kiedy rozstawali się do pracy, a co dopiero znacznie dłuższego okresu – jak na przykład pół roku, w zasadzie chyba gorszego niż fizyczna separacja, bowiem będącego separacją mentalną niejako: byciem obok siebie, ale nie razem; oddzielaniem się murami i stawaniem granic, które w ogóle nie miały racji bytu, ba!, nie miały prawa istnieć, szczególnie, jeśli spojrzało się na historię ich miłości. Ta natomiast była niewątpliwa. Jeśli jednak była jedna – z kilku, co prawda – rzeczy, którą robili dobrze, to było to na pewno godzenie się: ten cudowny moment, kiedy ostatecznie zatrzymywali się w miejscu i nie istniało wokół nich nic, oprócz ich właśnie, oprócz ich olbrzymiego uczucia i głosów, którymi łagodnie i spokojnie, bez zbędnych, negatywnych emocji i bez żadnego nastawania się na cokolwiek, wyjaśniali swoje punkty widzenia. Nie tłumaczyli swoich zachowań – nie mogliby, szczególnie, że ta nie były ani trochę logiczne pod żadnym pozorem. Po prostu rozmawiali na ten temat, zastanawiając się, jak to naprawić – szukali powodów, dla których do tego doszło, aby je w przyszłości całkowicie wyeliminować ze swoich żyć. Tylko tego potrzebowali, a nie jakiś wielkich, mądrych słów, pełnych patetyzmu, ale i pustki – potrzebowali w rzeczywistości więc t y l k o siebie; tego, aby partner przytulił, pocieszył i obiecał, że to się nie powtórzy, bo wiedzieli, że to wystarczy: że ich obietnice są święte.
    — Nie musisz mnie za nic trzymać, kochanie, jak powiedziałam: tak będzie – skwitowała w związku z tym Vereena, unosząc pełne ciepła i oddania spojrzenie fiołkowych tęczówek na Connora, który chyba nigdy nie wydawał się jej bardziej przystojny niż w tamtej chwili: całkowicie jej, swobodny i szczęśliwy; cholera!, jakże jej brakowało tego widoku; tego, że nie spinali się, kiedy się mijali gdzieś w domu. Słowem: rozpaczliwie i boleśnie wręcz tęskniła za nim. Możliwe, że to też dlatego bez szemrania zgodziła się na pomysł wspólnego wyjazdu ich przyczepą kempingową; nie tylko ze względu na Alexandra Thomasa, który nigdy ją nie jechał, czy Roselyn Irisbeth, która zasługiwała na czas spędzony z kochającymi się i radosnymi rodzicami, a nie dwiema chmurami gradowymi, ale także, i przede wszystkim, ze względu na n i c h : dla ich małżeństwa. – Skarbie – przerwała mu jednak nagle wywód, ułożyła dłonie na jego zarośniętych policzkach i spojrzała głęboko w jego oczy, uśmiechając się uroczo – nieważne gdzie, nieważne jak, ważne żebyśmy byli razem. Jeśli uważasz że Southampton, to dobry pomysł, bliżej domu, ale chociaż troszkę tak piękny jak Walia, to jedźmy tam – poprosiła wesoło i przesunęła ręce po jego silnych ramionach, aby spleść ich palce. Po chwili zaś ponownie rzuciła się w jego objęcia. – Kocham cię – szepnęła wzruszona, aby następnie dodać: – Możemy obejrzeć film, możemy poczytać, możemy pogadać, ale może też się pakować: co tylko chcesz – zapewniła łagodnie. – Sądzę jednak, że lepiej Rosie nie robić takiego szoku termicznego i pojechać po wspólnym śniadaniu. Co myślisz? – Zasugerowała drobną zmianę planów. – A co chciałbyś obejrzeć? Jakąś głupiutką komedię romantyczną – zakpiła z niego radośnie, szczypiąc go w bok.

    pełna miłości, spokoju i wiary, że będzie dobrze, VERA

    OdpowiedzUsuń
  91. Był to jeden z tych dni, kiedy Vereena szczerze zastanawiała się nad tym, jakim cudem trafił się jej ktoś równie wspaniały i idealny jak Connor – ktoś tak dobry, ciepły i oddany; ktoś, kto rozumiał ją w zasadzie bez słów; ktoś, kto potrafił jej wybaczyć tyle błędów, przewinień oraz porażek na przeróżnych płaszczyznach. Naprawdę – musiała kiedyś chwycić Boga za nogi, że dał jej coś równie perfekcyjnego, jak jej mąż, bez którego przecież nic by nie miała: nie tylko nie uwierzyłaby w swoje zdolność i pielęgniarskie, ale też nie zdecydowałaby się pójść na odpowiednie praktyki do Szpitala Świętego Munga, czy zwyczajnie nie potrafiłaby rozróżniać tylko kolorów, dźwięków oraz zapachów, bo to on nauczył ją czerpać radość z każdego, najdrobniejszego nawet szczegółu, a ostatecznie to on pomógł jej zbudować dom i ich rodzinę; bez niego nie miałaby ślicznej i roztropnej Roselyn Irisbeth ani malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa, ba!, nie miałaby tak dobrych kontaktów z Rochefortami, a Hawthorne’ów w ogóle by nie poznała. Niewątpliwie to on zdefiniował jej istnienie jako „szczęśliwe”, co jednocześnie oznaczało, ze tylko on to mógł podtrzymać lub w niebywale łatwy sposób zniszczyć. Miał nad nią pełnię władzy, ale jakoś absolutnie i zupełnie nie przeszkadzało jej to – a to była już kwestia olbrzymiego zaufania oraz oddania, jakie wobec siebie żywili, a także szacunku, jakim się obdarzyli wiele lat temu, pomimo wszelkich burz. Po prostu po raz kolejny okazywało się, że są dla siebie stworzeni i dosłownie nic nigdy ich nie pokona – że to, co mają jest zwyczajnie niezniszczalne i chociaż może ulec drobnemu uszczerbkowi, to nigdy na tyle mocno, aby doprowadziło to do rozpadu ich relacji. Świadczyło o tym chociażby to, jak i o czym ze sobą spokojnie rozmawiali.
    — Dobrze, nie będzie horroru – zaśmiała się, w związku z tym, pół-wila, całkowicie jednocześnie pojmując punkt widzenia swojego ukochanego; i ona chyba miała dość bania się, oględnie rzecz ujmując. Co prawda, komedia romantyczna nie była jej ulubionym gatunkiem filmowym, ale jednocześnie doskonale wiedziała, że niezależnie, co sobie włączą i tak będzie szczęśliwa, bo będą r a z e m . – Ale… och, dobrze, spakujmy się, ale mam prośbę – mocniej ścisnęła jego dłonie w swoich. – Jeśli Rosie powie, że nie chce jechać, nie będziemy jej zmuszać, okej? Zasługuje na to… zasługuje na spokój, na to, aby być szczęśliwą i mam nadzieję – dodała szybko, naciskając na tę część zdania – że szczęśliwa będzie z nami w „Ogórku”, ale cierpiała… c-cierpiała przez nas – skrzywiła się nieładnie; cholera, jakże bolał fakt, że ich słodka i niewinna córeczka faktycznie odczuwała paskudny dyskomfort z ich winy: z powodu tego, że się idiotycznie spierali i unosili dumą tak długi czas – więc nie chcę, aby musiała po raz kolejny. Nie chcę, żeby czuła się zmuszona do tego, żeby nam wybaczyć, bo nie tak nie może być… zresztą, nie zasługujemy na jej wybaczenie – westchnęła ciężko i rozdzierająco, ale ostatecznie pocałowała męża czule w usta i zabrała się z nim do pracy. Co prawda, nieco przerażało ją to, że rano najpewniej będzie musiało rano go wyrzucić z łóżka do przyczepy, żeby wyciągnął z niej wszystkie pajączki, a sama będzie musiała wszystko posprzątać, ale wiedziała, że dadzą radę; cholera, naprawdę do szczęśliwa potrzebowali siebie i swoich uśmiechów. Dlatego też finalnie ze śmiechem padli na kanapę w salonie. – Heeej… hej, wielkoludzie – zachichotała słodko, widząc, jak bardzo się stresuje, kiedy nim zdążyła nawet dobrze się rozsiąść, on już biegał po domu w poszukiwaniu przekąsek. – Co się dzieje, hm? – Powstrzymała go dalszego szalenia po pomieszczeniach. Pod jej nogami leżała znakomita część ich pokaźnej biblioteczki filmowej. – A może… może jakiś stary winyl i nasze głosy? Tęsnknię za twoim głosem. Tęsknie za tobą, Connor – spojrzała mu głęboko, zachęcająco, a więc nieco wymownie, ale przy tym czule, w oczy, przełykając głośno ślinę. Miała wrażenie, że jej jasne zazwyczaj policzki spłoną od rumieńca.

    troszkę szalona, ale bardzo szczęśliwa VERA, która kocha ♥

    OdpowiedzUsuń
  92. Och, najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że to nie był odpowiedni moment – przecież dopiero co się pogodzili; dopiero co zaczęli ze sobą normalnie rozmawiać; dopiero co ona powiedziała mu, że prawie została zgwałcona, on niemalże poszedł zamordować jej oprawce i minęło ledwie parę kwadransów od tego, aż doszli do porozumienia i wniosku, że agresja niczego nie załatwi; dopiero co ułożyli plan działania i chcieli go realizować, aby naprawić to, co zepsuli w swojej rodzinie: aby poprawić swoje relacje z dziećmi, które nie zasługiwały na ciągle kłócących się i obrażonych na siebie rodziców, którzy nie mogli się dogadać. Niemniej jednak – odpowiedniego momentu nie mieli przez ostatnie pół roku, co było jakąś chorą abstrakcją, biorąc pod uwagę to, jak bardzo siebie kochali i jak mocno za sobą szaleli. Trochę więc rozochocona faktem, że ponownie są blisko, a także trochę siebie usprawiedliwiająca tęsknotą oraz tym, że nie powinni już w tym momencie niczego odkładać na później, bo to nie wychodzi na dobre ich relacji – postanowiła wziąć sprawy swoje drobne, chłodne dłonie. Owszem, bała się reakcji swojego ukochanego i wiedziała, że ta może być mało przyjemna; eufemistycznie rzecz ujmując: różna – ale musiała spróbować, bo inaczej nie wybaczyłaby sobie. Musiała wiedzieć, czy pragną siebie tak samo, czy nic się nie zmieniło i czy naprawdę wracając powoli do normy – cholera, potrzebowała tego niemalże rozpaczliwie. Nie spodziewała się jednak, że jej ukochany nie pojmie do końca aluzji, którą mu rzucała – wierzyła raczej, że szybko się zorientuje w sytuacji i tym samym bez problemu przejdą do, tak zwanego, działania. Rzecz jasna, nie miała mu absolutnie tego za złe – po prostu zaskoczył ją swoją czułością i oddaniem; tym, że jednak był perfekcyjny.
    — Kochanie… – chwyciła go za wielką dłoń i mocno ścisnęła jego palce; co prawda, w porównaniu z jego siłą, to było autentycznie nic, ale pokazywało, jak wiele jest w niej miłości, oddania i zrozumienia, bo tak, Vera odrzuciła swoje potrzeby, na rzecz uspokojenia męża: na rzecz tego, aby on poczuł się dobrze i komfortowo. – Kochanie, spójrz na mnie – poprosiła czule, a kiedy linie ich wzroków się skrzyżowały, uśmiechnęła się ciepło i łagodnie. – W zasadzie… nic – podkreśliła – nic się nie dzieje – zachichotała – bo tak naprawdę wracamy do tego, co kiedyś mieliśmy: wracamy do normy, za którą tęskniłam tak bardzo, że ledwo mogłam oddychać – zapewniła poważnie, ale z niemałą ulgą, że cały ten koszmar właśnie dobiegał końca. – Kocham cię mocniej – puściła mu jeszcze dla efektu perskie oczko; cholera!, naprawdę czuła się znacznie lepiej, niż wcześniej. Następnie zaś pocałowała go w policzek. – Mój wilczek jest zawstydzony randką ze swoją żoną? No wiesz, co? – Była tak radosna, jak od dawna nie była i to wszystko, tylko dzięki niemu. Po chwili jednak spoważniała, bo nie chciała, aby uznał, że w jakikolwiek sposób go lub jego uczucia deprecjonuje. – Skarbie, wszystko… wszystko już teraz będzie – nagle głos się jej załamał. – Musi być – nacisnęła – dobrze. Musi, Connor – przekonywała, wzruszona, pozwalając, aby w jej fiołkowych tęczówkach zabłysły łzy. – Nie przejmujmy się już niczym: po prostu bądźmy dzisiaj, co? Dla siebie. Tylko dla siebie i dla tego małego chłopca, który w każdej chwili może się obudzić i rozedrzeć – wyszczerzyła się, bawiąc się doskonale, a następnie przyglądając się, jak jej ukochany idzie włączyć płytę winylową. – Och, och, powiedziałabym nawet – odparła zaś na reakcję ukochanego, po tym, kiedy rozbrzmiały dźwięki i c h piosenki. – Takie prawdy mi się podobają – przyznała, kiedy poprosił ją do tańca – i takie pułapki lubię najbardziej – puściła mu perskie oczko i okręciła się za pomocą jego ramienia. Zaśmiała się perliście. – Wiesz, że znamy się tyle i tak wiele ze sobą przetańczyliśmy, a wciąż nie potrafimy robić nic, ponad kiwanie się w rytm nutek? – Zakpiła z nich, przesuwając dłonie na jego silne plecy; ucho przycisnęła do jego torsu. – Dobrze, że wróciłeś – szepnęła.

    wzruszona, oczarowana i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  93. Na wszystko, co żywe, martwe, święte i magiczne – cholera!, jakże ona go kochała; jakże ona za nim tęskniła; jakże ona go potrzebowała do tego, aby normalnie funkcjonować: aby wstawać z energią do działania; aby iść przez dzień, nawet najbardziej mroczny i deszczowy oraz wietrzny, z uśmiechem na ustach; aby wykonywać obowiązki w pracy oraz w domu z radością i bez szemrania, bowiem ze świadomością, że nawet jeśli nikt inny, to o n ją doceni; aby później kłaść się wieczorem do ciepłego, dzięki jego pachnącemu cedrem, ziemią i imbirem ciału, nago i swobodnie, bez skrępowania i zasypiać szczęśliwą, spełnioną i spokojną w jego silnych, bezpiecznych objęciach. Może i w związku z tym Vereena nieco – a pewnie przez niektórych: nawet bardzo – odbiegała od wizerunku feministki, kobiety wyemancypowanej i przedstawicielki płci pięknej całkowicie niezależnej. Problem w tym, ze ona nie postrzegała bycia silną, zaradną i ogólnie przystosowaną do życia w społeczeństwie, w kategoriach tego, czy była zakochana, czy nie, bo przecież dałaby sobie radę finansowo, ostatecznie poradziłaby sobie z pustką u swego boku oraz znalazłaby sobie wiele zajęć – może nawet więcej grałaby na wiolonczeli? – ale po co miała skazywać się dla wyższych, wydumanych i nielogicznych ideałów na bolesną samotność. Pewnie, niekiedy można było ją postrzegać – chociaż robili to chyba tylko ci, którzy nigdy nie zaznali gorzkiego smaku odseparowania od innych – jako podporządkowaną Connorowi, całkowicie od niego uzależnioną, ale to nie był wynik sztucznej więzi, a jakiego iście mistycznego połączenia, jakie się między nimi narodziło – połączenia, które tylko oni rozumieli. Dowód natomiast mieli właśnie w tamtej konkretnej chwili – kiwając się do piosenki, objęci czule.
    — Zawsze sobie poradzimy – niczym więc dziwnym ani zaskakującym nie było to, że ostatecznie pół-wila i wilkołak tak ochoczo przyznawali sobie rację i zapewniali siebie wzajemnie, że na pewno wszystko wróci do normy; cóż, nie mogło być co do tego najmniejszych wątpliwości, bowiem już w tamtej chwili byli przecież blisko; już w tamtej chwili kroczyli wespół, trzymając się za ręce, ku finałowi: ku ostatecznemu zakopaniu tych paskudnych miesięcy spędzonych w oddaleniu, w niepamięci. Ostatnim zaś krokiem miało być udowodnienie winy i upokorzenie Arthura Cartera, który zasługiwał na paskudne traktowanie; szkoda, że mężczyźnie nie można było zrobić tego samego, co czuła kobieta w chwili molestowania. W tamtej jednak chwili jednak nie było to coś, na czym chciała się skupić: ważny był tylko jej ukochany, bicie jego serca, czyli najpiękniejsza muzyka świata, oraz jego silne ramiona owinięte wokół jej drobnego ciałka. Westchnęła głęboko, ale ze spokojem, ba!, nawet lekkim oczarowaniem. – Dobrze, ze jesteś – dodała nagle, nie spodziewając się, że jej poprzednie oraz te słowa, sprowadzą się do monologu byłego profesora ONMS z Hogwartu, który postanowił nawiązać do jej wypowiedzi. Wysłuchała go uważnie, niemalże z zapartym tchem. – Umówmy się – odsunęła się od niego lekko, ale tak, aby móc patrzeć mu w oczy – że obydwoje będziemy siebie pilnować, okej? – Uśmiechnęła się czule. – Nie ma tutaj jednego winnego, dlatego musimy wzajemnie patrzeć sobie w niektórych kwestiach na ręce, okej? – Zasugerowała radośnie. – A jeśli tak, to… to mogę ci obiecać, że to się nigdy nie powtórzy – zapewniła poważnie i szczerze. Ponownie się w niego wtuliła. – Zostałam dla ciebie stworzono, a ty zostałeś stworzony dla mnie. Pamiętaj o tym. – Poprosiła czule, naprawde czując, że idealnie pasuje w jego ramionach. Chwilę więc nadal się kiwali, trochę bez ładu i składu. Skończyła się piosenka i zaczęła kolejna i kolejna, i następna, aż nagle ich usta same się odnalazły: on się pochylił, ona stanęła na palcach; on wplótł palce w jej włosy, ona objęła go za szyję. Po prostu b y l i . – Kocham cię… jak ja cię kocham… – tchnęła w jego idealnie wykrojone wargi, ponownie porywając je do namiętnego tańca.

    nawet nie wiesz, jak się cieszymy, że wszystko wróciło do normy! ♥

    OdpowiedzUsuń
  94. Tak, zdecydowanie ta chwila nie była najbardziej odpowiednią na tego typu zachowania – na kuszenie swojego małżonka, na powodowanie wybuchów euforii, na zwyczajne, bezczelne namawiane do pięknego grzechu swoimi gestami, swoimi czułostkami i mową swojego ciała. Cholera, nawet nie robiła tego do końca świadomie – to samo jakoś tak do niej przyszło. Po prostu, pojawiło się znikąd, podczas tego, kiedy tańczyli do piosenki – do i c h piosenki – „Trapped by this thing called love”, która kojarzyła się im z tyloma wspaniałymi, kolorowymi i dźwięcznymi wspomnieniami, że w zasadzie niczym dziwnym nie było to, ze rozgrzewała ich dosłownie do czerwoności. W zasadzie więc, Vereena mogła przewidzieć, jakie będą konsekwencje takiej bliskości, już w momencie, w którym Connor włączył tego starego, nieco skrzypiącego i momentami nieco zatartego winyla, na gramofonie, który chyba pamiętał czasy Elvisa Presley’a – chociaż z drugiej strony: gdyby przewidywała takie rzeczy, to nie byłoby w ogóle zabawy. Ostatecznie, w związku z tym, w sumie cieszyła się, że jej zdolności profetyczne uaktywniały się raczej w kwestiach mało przyjemnych i niebezpiecznych – co prawda, nie zawsze na tyle szybko, aby ich uniknąć, ale tej nocy definitywnie mogła być im bardzo wdzięczna, bo w końcu powstrzymała swojego porywczego, acz niewątpliwie zakochanego w niej do szaleństwa, niezależnie, jak źle między nimi by nie było, małżonka od zrobienia naprawdę głupiej rzeczy. Niemniej jednak, nie to w tamtej chwili zawracało jej srebrną głowę, a to że ponownie znalazła się tak blisko swojego ukochanego i że ponownie zapłonął między nimi ogień, tym silniejszy, bowiem zintensyfikowany tęsknota, jaką czuwali przez ostatnie pół roku mentalnej i fizycznej rozłąki.

    — Jesteś moim światem – szeptała więc, całkowicie owym faktem oczarowana, uświadamiając sobie jednocześnie, że jest to pierwszy raz, kiedy to byli dosunięci od siebie na tak długo; nie brała pod uwagę tych trzech, mrocznych lat, bowiem to była zgoła inna historia, która w ogóle nie powinna mieć miejsca. Patrzyła na to natomiast z perspektywy ich wspólnego pożycia, przed i pomałżeńskiego, podczas którego przenigdy nie doprowadzili się do tak beznadziejnego stanu. Co gorsza, dotarło do niej w pełni, że cały ten okres on niemalże nie rysował i nie nosił okularów, o które tak mocno go prosiła, a ona w ogóle nie grała na wiolonczeli, mimo że tak bardzo to kochał, ani nie opowiadała swoich mało-śmiesznych, acz uroczych, dowcipów z serii wielce „suchych”. Naprawdę, chciała, aby te sto osiemdziesiąt dni poszło czym prędzej w niepamięć. Chyba też z tego powodu, tak rozpaczliwie wręcz go całowała i kurczowo trzymała za koszulę; jakby w obawie, że zaraz się rozpłynie w powietrzu i nigdy nie wróci. – Nie przepraszaj – sapnęłam, w związku z tym, nie chcąc, aby czuł się czegokolwiek winien; cholera!, potrzebowała jego bliskości: potrzebowała jego pocałunków, potrzebowała tego, aby znowu był w pełni jej mężem, potrzebowała poczuć się całkowicie jego kobietą. – Nigdy – nacisnęła – nie przepraszaj za to, co nas łączy. Nigdy, Connor. – Dosłownie zarządzała ostro, patrząc mu głęboko w oczy i ni z tego, ni z owego wsuwając dłonie pod jego koszulę. Nieważne, że się kłócili, nieważne, że byli daleko, nieważne też było to, że ponownie wszystko pospieszali: ona nie mogła dłużej czekać, bo inaczej czekało ją niechybne postradanie zmysłów. – Pójdziemy do sypialni? – Zapytała natomiast, kiedy próbował się tłumaczyć, dlaczego tak ochoczo i namiętnie reagował na ich słodkie pieszczoty.

    bardzo zdeterminowana, zdecydowana i zakochana VERA, która doskonale wie, czego chce, o

    OdpowiedzUsuń
  95. Była szczęśliwa. Może to nie powinno być niczym zaskakującym, ale biorąc pod uwagę ostatnie sześć miesięcy małżeństwa – czy raczej: jego braku – Vereeny, był to olbrzymi sukces, który miała zamiar celebrować na każdej płaszczyźnie; sukces, którego nie chciała wypuszczać z rąk; sukces, który miała zamiar celebrować i pielęgnować do końca swych dni. Obydwoje bowiem zdecydowanie z Connorem na to zasługiwali, toteż niczym zaskakującym nie był fakt, że z taką radością przyjęła to, że ostatecznie udało im się dogadać – że udało im się nie tylko jednak zakopać topór wojenny, ale wejść już w strefę naprawiania tego, co zepsute; chociaż, nie można było powiedzieć, aby przy ogromie takiej miłości cokolwiek mogłoby się zniszczyć, niezależnie od sytuacji. Pewnie, mogli się od siebie odsunąć, pewnie, mogli sobie nie okazywać czułości i pewnie – mogli ze sobą nawet nie rozmawiać i niepielęgnowana więź mogła być nieco uszczerbiona, ale na pewno nigdy-przenigdy nie mogłaby zostać całkowicie wymazana z powierzchni ziemi. Jakby więc nie patrzeć – i to miało olbrzymi wpływ na całą tą kwestię podjęcia w ogóle próby zrozumienia, co się stało i znalezienia tych wszystkich cierni, które wżynały się w nich przez ten czas pseudo-separacji. Ostatecznie natomiast całość sprowadziła się do tego, że nie tylko tańczyli w salonie do swojej ulubionej piosenki, ale i pobudzali swoje ciała – trochę nieświadomie, trochę szalenie i trochę na przekór wszystkim, ale zdecydowanie z olbrzymim ładunkiem oddania, lojalności i odbudowanego zaufania. Ona więc go kusiła i sprowadzała na złą drogę, a on chcąc nie chcąc – musiał się jej poddać, bo przecież nie było sensu walczyć z tym ogniem, który płonął w nich, między nimi i dzięki nim. Cholera, uwielbiali siebie totalnie.
    — A więc tak – uśmiechnęła się więc szeroko, słysząc radosną odpowiedź ukochanego, kiedy zasugerowała pójście do sypialni; co prawda, nieco ją rozbawił swoją nerwowością, a nawet lekką desperacją, ale i szczęściem, które jeszcze mocniej ładowało ją energią i szczęściem, której efektem było chwycenie go za wielką dłoń i poprowadzenie na piętro, do ich pachnącej cedrem i imbirem oraz bzem i agrestem sypialni. Tym jednak razem nie spieszyli się nigdzie: szli powoli, co chwile na siebie spoglądając, uśmiechając się i nawet od czasu do czasu się zatrzymując, aby się pocałować. Ostatecznie zaś stanęli pomiędzy swoimi meblami, z różnych epok, trochę od siebie oderwanych, ale w jakiś magiczny sposób komponujących się ze sobą, oraz zadbanych. – Connorze? – Szepnęła z nabożną czcią jego imię i aż westchnęła z wrażenia, widząc jego pełne miłości spojrzenie. – Mój piękny Connorze – nie drwiła z niego, nie przekomarzała się: ona naprawdę tak uważała. Oddała jego pocałunek, przez który zawirowało jej w głowie. – Tęskniłam mocniej – odparła, raz jeszcze podkreślając, ile dla niej znaczy to, ze wracają do normy, po czym ponownie wsunęła drobne, chłodne dłonie pod jego koszulkę: sunęła opuszkami palców najpierw po jego idealnie wyrzeźbionych mięśniach brzucha, następnie przesunęła je na plecy, gdzie zatrzymała je na linii jego spodni, tuż nad pośladkami. Nie spodziewała się jednak, że w tej samej chwili dosłownie, wilkołak dosłownie zmiażdży jej usta w namiętnym pocałunku, który pozbawił ją tchu i zdolności do racjonalnego myślenia. – Możesz wszystko… – wyspała zaś w jego idealnie wykrojone wargi i sama się na niego rzuciła: podskoczyła, plotła go nogami w pasie i mocno objęła ramionami za szyję. – Jestem twoja – podkreśliła ponownie i szczerze.

    bardzo podniecona, bardzo szczęśliwa i bardzo zakochana VERA, która już wilczka nie puści

    OdpowiedzUsuń
  96. Tak naprawdę, to chyba Vereena nie do końca była świadoma tego, co działo się wokół niej: do czego prowadziła ta cała sytuacja i jak właściwie się w niej znaleźli, bo przecież jeszcze kilka godzin temu z Connorem darli ze sobą koty, niemalże ostentacyjnie pokazując swoją urażoną dumę i unosząc się jakimś pseudo-honorem, a tym samym nie podejmując ze sobą najmniejszego dialogu. Teraz zaś – oczywiście: nie, żeby a w jakikolwiek sposób narzekała na taki stan rzeczy i obrót wszystkiego, bo było to zdecydowanie coś, czego najmocniej w ostatnich dniach potrzebowała; swojego ukochanego u boku, na którego mogła liczyć i o którego zawsze, niezależnie od sytuacji mogła liczyć – nie tylko doszli do porozumienia, ale pozwolili, aby przez długi czas skrywana w nich namiętność – bo nigdy przecież nie wygasło w nich pragnienie siebie: bycie oczarowanym tą drugą osobą, czy zwyczajnie podniecanie się na jej widok, tyle że pół roku zdawali to w sobie w jakiś chory, zupełnie niepotrzebny sposób wyciszać, co prowadziło ich do większej frustracji, a tym samym, do coraz gorszego odnoszenia się do siebie – nagle wybuchła fajerwerkiem. Zdecydowanie zaś był to wielki, malowniczy, głośny oraz kolorowy fajerwerk, który miał jeszcze wstrząsnąć ich sypialnią – ba!, całą farmą Trenwith, która zdawała się na nowo rozkwitać – wielokrotnie; nie tylko podczas tej nocy, którą zapoczątkowali plan odbudowy ich relacji. Rzecz jasna, nie zapomnieli o swoim synku – w ostatnim przebłysku świadomości dosłownie wpadli do jego pokoiku, pocałowali go w czółko i pół-wila mogła przysiąść, że Alexander Thomas uśmiechnął się błogo i spokojnie przez sen. To natomiast sprawiło, że tylko chętniej wrócili do tego, co rozpoczęli – do zdzierania z siebie ubrań i całowania się.
    — Jesteś moim światem – szeptała zaś pomiędzy pieszczotami, tkwiąc w jego ciepłych, silnych i szerokich objęciach i ani myśląc się z nich wysupływać: podobało się jej to, że wrócili do dawnej rutyny, w której to ona wskakiwała na niego, a on bez trudu ją chwytał; cholera!, naprawdę byli dla siebie stworzeni pod każdym względem. – Tylko twoja – zapewniła jeszcze, niemalże rozpaczliwie, jakby w obawie, że to, co się stało między nią, a jej pracodawcą, będzie miało jakikolwiek wpływ na postrzeganie ich małżeństwa przez jej ukochanego. Dobrze było widzieć, że jednak nie ma: że wszystko jest niemalże tak samo dobrze, jak było przed paroma miesiącami; że znowu są kochającą się parą, która jest gotowa dla siebie skoczyć w ogień. Niczym, w związku z tym dziwnym, nie było to, że pozwoli mu przetransportować ich na łóżko, gdzie dosłownie zniknęła pod jego wielkim, silnym ciałem. – Och, Connor… – wyjęczała wprost do jego ucha, ściągając z niego koszulę i siłując się z paskiem od spodni; nie wychodziło jej to najlepiej, bo dłonie drżały jej z podniecenia i ekscytacji oraz namiętności, którą w niej rozbudzał swoimi zabiegami. – Connor! – Krzyknęła, dlatego też, dość głośno, gdy jego idealnie wykrojone wargi zamknęły się wokół jej wrażliwego, różowego sutka. – O matko… m-matko… – wyjęczała i z trudem spełniła jego prośbę. – T-twoja… j-jestem tylko… t-tylko twoja… och! Nie przestawaj! – Wyła już moment później, dosłownie drżąc od emocji, gdy nagle sobie coś uświadomiła i zaśmiała się perliście. – Czuję się, jak przy naszym pierwszym razie w chatce – stwierdziła czule, przymykając powieki i pozwalając, aby zaatakowały ją obrazy z przeszłości. – Ależ miałeś sam syf… i połamałeś łóżko, pamiętasz? – Referowała do jego gwałtownego spełnienia.

    oczarowana i wzruszona pięknymi wspomnieniami VERA, która nie mogła się powstrzymać, aby nie nawiązać do tego wydarzenia sprzed trzynastu (sic!) lat

    OdpowiedzUsuń
  97. Wspomnienia ich pierwszej nocy były naprawdę cudowne – wyraźne, piękne i kolorowe; cholera, Vereena nawet czuła zapach tego domku górnika nieopodal Wheal Hope: coś pomieszczanego z cedrową wonią Connora oraz słoną bryzą Oceanu Atlantyckiego i specyficznym aromatem węgla. Było przy tym tak silne, że nie sposób był się nie wzruszyć, kiedy o tym myślała – gdy przypominała sobie, jak stanęła mokra w progu tego małego, rozpadającego się domku na klifie, wokół którego biegało pełno zwierząt; jak spojrzała głęboko w księżycowe tęczówki swojego ukochanego, bo już wówczas wiedziała, że był miłością jej życia, mimo że miała piętnaście lat, a on był dwie dekady starszy; jak dotknęła jego torsu i zapewniła go, że albo ją pocałuje i uczyni swoją kobietą na wieczność, albo już nigdy tego nie zrobi, bo przecież nie można pałać tak silną miłością, jaką ona żywiła wobec niego, dwa, czy trzy razy – tak kocha się tylko r a z na całe życie, niezależnie od wszystkiego, co zresztą tej sierpniowej nocy sobie udowodniali. Pomimo bowiem wszystkich przeciwności losu i kłopotów, pomimo tego, że bywało między nimi nienajlepiej i pomimo tego przez ile burz – w tym rozłąkę, jej narzeczeństwo, jego małżeństwo, groźby, utraty dzieci i wyroki śmierci dosłownie wiszące nad ich karkami – oni wciąż byli razem: nie tylko obok siebie, ale autentycznie łączyła ich więź tak silna, że niemożliwa do pokonania; więź, która sprawiała, że każde wydarzenie z przeszłości wyryte zostało w ich sercach, nie tylko zaś to dobre, ale i to złe. Dobre jednak łatwiej chyba im było przywołać – na przekór wszelkiej logice, która mówiła, że to właśnie złe doświadczenia pojawiają się częściej w mózgach – i też dzięki temu, do połowy rozebrani, o czwartej nad ranem, w skotłowanej pościeli, rozmawiali swobodnie i bez najmniejszego skrępowania o ich pierwszej wspólnej nocy, która niejako odnosiła się również do teraźniejszości: cóż, to także była ich pierwsza, wspólna noc po półrocznej przerwie; po sześciu miesiącach życia pod jednym dachem z dala od siebie. On wisiał nad nią, ona niknęła pod jego wielkim ciałem – byli spokojni i szczęśliwi, a co najważniejsze: przestali się spieszyć. Chyba uświadomili sobie, że mają wspólną wieczność.
    — Och, tak… „oszalałeś” to dobre słowo! – Zaśmiała się więc perliście, kompletnie niczym się nie przejmując: istnieli tylko oni. – Zaskoczę cię jednak: nie było żadnych uroków, tylko deszcz i moje mokre ubrania – zachichotała wesoło, przyciskając jego głowę do swoich pełnych piersi; bawiła się jego gęstymi, ciemnymi i długimi lokami; cholera, ależ go zaniedbała: powinno przystrzyc mu włosy i brodę. Zasłuchała się uważnie w jego cudowne słowa. – Ja? Ja nic nie robię, Connor. Ja cię po prostu kocham, a ty kochasz mnie. – Skwitowała nieco mentorskim tonem, po czym westchnęła rozmarzona. – Mógłbyś tylko, z łaski swojej, nie połamać tego – nacisnęła – łóżka? Przyznam szczerze, że całkiem je lubię – bawiła się w najlepsze. Następnie zaś uśmiechała się uroczo półgębkiem, kiedy się uniósł i zetknął ich nosy; chyba też to świadczyło o sile uczucia, jakie ich łączyło, prawda? Znowu odetchnęła zachwycona i objęła go mocno za szyję. – Szaleję za panem, panie Greyback i wiem, co możemy zrobić, ale… ale daj mi jeszcze chwilę posłuchać twojego głosu. Mów do mnie, kochanie… mów… opowiedz, co ze mną zrobisz i rozbierz się do końca – dodała radośnie. – To nie fair, bo ja miałam tylko piżamę, a ty wszystko! – Dodała żartobliwie, referując do jego stroju, ale nie po to, aby mu przypomnieć pierwotny cel tego ubioru.

    przeszczęśliwa i oczarowana oraz zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  98. Naprawdę, nie było chyba słów – w ich przypadku nie pierwszy zresztą i najpewniej nie ostatni, prawda? – aby opisać to, jakie szczęście odczuwała w tamtej chwili Vereena, która faktycznie postrzegała całą sytuację, jako swoiste, finalne odzyskanie Connora na stałe; an wieczność – na słynne dłużej niż zawsze, które sobie przysięgali przed ponad sześcioma laty w kaplicy nieopodal, w towarzystwie swych najbliższych. Co prawda, wspomnienie o ślubie obudziło w niej tę demoniczną myśl, która brutalnie jej przypomniała, jaką beznadziejną żoną była tego roku – dwa tysiące trzydziestego – że zapomniała o rocznicy tego cudownego, lipcowego wydarzenia. Wiedziała też jednak, że tamten moment nie był odpowiednim na tego typu dyskusji, toteż po prostu odnotowała go w pamięci, jako ten, który należało później poruszyć – absolutnie nie uciekała od problemu, ale czas na poważne dyskusje jeszcze miał nadejść. Tymczasem zaś liczyło się to, że b y l i i że mogli celebrować owo „bycie” w najlepszy z możliwych sposobów – poprzez niezobowiązującą, ciepłą rozmowę, w której poruszali te przyjemne kwestie, oraz pieszczenie swych stęsknionych i już rozgrzanych do granic możliwości ciał, które potrzebowały swej bliskości nie tylko na płaszczyźnie erotycznej, ale także tej związanej z połączeniem emocjonalnym, które w ich wypadku było niesamowicie wręcz silnie. W ogóle – to co mieli musiało być niewiarygodnie mocarne, skoro przetrwali tyle kłopotów na przestrzeni tak w zasadzie niewielu lat. To natomiast było niewątpliwym powodem do dumy i radości, którą zresztą pół-wila bardzo silnie odczuwała, podczas gdy jej ukochany mężczyzna leżał na niej i przemawiał swoim głębokim, wspaniałym głosem. Niczym więc dziwnym nie było, że chciała go słuchać więcej.
    — Mów do mnie więcej, tylko proszę: nie przywołuj tego deszczu – zaśmiała się jednak radośnie. – Niedługo zacznie się październik i wtedy już w ogóle nie będzie ani dnia bez opadów, więc wolałabym teraz sąsiadom nie robić pod górkę – zachichotała, co było naprawdę zabawne, bo tak naprawdę w okolicy nie było nikogo, kogo w jakiś sposób mógł sierpniowy kapuśniaczek zniesmaczyć. Mimo to jednak, zdecydowanie wolała tej scenki nie odgrywać, tylko skupić się na ich „tu i teraz”. – Mów, proszę – nacisnęła, nieco go ponaglając i po chwili z rozkoszą przyjmując wszystkie jego zapowiedzi: każde słowo, które wypowiadał swoim głębokim głosem, wprawiającym jej drobne ciałko w niesamowite wręcz drżenie. Nie musiał nic robić: wystarczało, że do niej przemawiał, a ona już całkowicie wariowała. Dlatego też przez cały czas trwania jego monologu uśmiechała się szeroko, rzadko się wtrącając. – Wiesz co? Zaskoczę cię, ale wow!, panie Greyback: pan jest najlepszym, co mnie – pokreśliła – w życiu spotkało; pan jest moim – znowu nacisnęła – początkiem i końcem – cholera!, panie Greyback!, pan jest całym moim światem! – Szarpnęła go lekko za włosy i połączyła ich usta w namiętnym pocałunku, który specjalnie przedłużyła tak, aż brakło im tchu. Następnie pozwoliła mu wrócić do adorowania jej ciała. Jego następne zapowiedzi sprawiła, że serce jej stanęło z podniecenia, toteż na koniec jedynym, co mogła zrobić było sapnięcie: – Zrób to – jednocześnie żałośnie błagała, rozpaczliwie prosiła i ostro żądała. – Connor, jeśli mnie kochasz… zrób to! – Poprosiła i rozsunęła wymownie nogi, trzęsąc się na myśl, jaki to wszystko będzie miało finał. – Jestem twoja i możesz ze mną zrobić, co zechcesz – przekonywała szczerze, a jednocześnie nieco go tym ponaglała do namiętnego działania.

    ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ serduszek „czterdzieści i cztery” od VERY

    OdpowiedzUsuń
  99. Naprawdę, nikt nie mógł się spodziewać, że cała ta sytuacja skończy się właśnie w taki sposób – że skończy się tym, że po prostu padną sobie w ramiona i zrobią wszystko, aby zapomnieć o problemach: o tym co złe i rażące; o tym, co psuło ich relację. Wspaniale zaś było odciąć się od smutnej przeszłości i rozpocząć radosną przyszłość – wspaniale było być w ramionach ukochanej osoby, którą się adorowało i która oddawała wszystkie pieszczoty czule, ciepło i namiętnie jednocześnie. Niewątpliwie – cała ta sytuacja tylko potwierdzała faktu, jaką znali od dawna, ale od którego na okres ostatnich sześciu miesięcy niepotrzebnie się odcięli: fakt, że byli dla siebie stworzeni na dłużej niż na zawsze, w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe; że byli dwoma połówkami jednego jabłka i tylko razem osiągali pełnię spokoju i radości oraz zwykłego, ludzkiego szczęścia. Kochali się, ot co i tę miłość mieli zamiar niewątpliwie celebrować nie tylko tej jednej nocy, ale przez następne długie lata, które przed nimi były – jakoś tak się złożyło, że pół-wila znowu spoglądała w przyszłość ze spokojem oraz wiarą w to, ze zwyczajnie będzie dobrze; w to, że ich świat wróci do cudownej normy, gdzie rano idą do dzieci, on do Roselyn Irisbeth, ona do Alexandra Thomasa, gdzie jedzą wspólnie śniadanie, troszczą się o siebie i wspólnie się śmieją, a co niedzielę spotykają się z Hawthorne’ami oraz Rochefortami, widząc w każdej sekundzie swojego istnienia coś pięknego i dostrzegając w niej słońce, które miało ich ładować energią na okres, nie daj Boże!, złych wydarzeń. Zdecydowanie jednak już na takowe nie zasługiwali – chyba wyczerpali już limit każdej normalnej osoby, jeśli chodzi o sytuacje mroczne i niebezpieczne, a teraz nadszedł czas już na to, aby się ustatkować; aby los już im sprzyjał.
    — Też cię kocham… – wysapała oczarowana tym, co się działo; tym jak bardzo i wspaniale ją adorował, aby ostatecznie jęknąć przeciągle, kiedy dotarł do jej płaskiego, a nawet lekko wychudzonego przez ostatni czas, brzucha, który zaczął zasypywać pocałunkami. Wygięła się w lekki łuk i władczo wplątała palce w jego miękkie włosy, nieco za nie szarpiąc. Było jej dobrze: zabójczo wręcz dobrze. – N-nie mów… teraz przez moment nie mów… proszę cię, Connor, zrób to dla mnie do cholery! – Wyjęczała i z radością przyjęła moment, w którym znalazł się pomiędzy jego nogami. Tego natomiast, co poczuła kiedy w nią wszedł i po raz pierwszy poruszył biodrami, nie dało się opisać żadnymi słowami: zwariowała z rozkoszy i jej jęk oraz wbicie paznokci w jego silne plecy tylko o tym świadczyły. Wyjęczała raz jeszcze jego imię, wypowiadając je trochę niczym mantrę, a następnie uniosła uda i oplotła go nogami w pasie; łydki skrzyżowała na jego pośladkach, ponownie niknąc pod jego potężnym ciałem. Była szczęśliwa i po chwili była też spełniona: szczyt swój osiągnęła w tym samym momencie, co jej ukochany, równie głośno i malowniczo, nie będąc jednak w stanie nic powiedzieć przez cały okres trwania aktu seksualnego. – Twoja – przytaknęła po chwili, nadal się trzęsąc. – Chryste, jestem twoja! – Załkała niespodziewanie, pozwalając łzom szczęścia i zachwytu, sunąc po jej policzkach; on leżał na niej, ona go przytulała. – Tylko twoja! – Zapewniła płomiennie; wciąż byli jednością. – Och… ojejku… Jezu, jak mi dobrze – przyznała w końcu słabiutko i walce nie chodziło jej o uniesienia fizyczne, ale przede wszystkim psychiczny spokój: fakt, że wróciła ze swoim małżeństwem do normy. – Nie puszczaj mnie… nie puszczaj nigdy więcej – prosiła rozpaczliwie, kurczowo go trzymając.

    kochająca VERKA, która dawno nie była tak szczęśliwa!

    OdpowiedzUsuń
  100. Uwielbiała te wszystkie momenty, kiedy po zbliżeniu, leżeli w swoich objęciach, mocno wtuleni w siebie i chłonący swoje ciepło oraz otuleni przez zapachy ukochanej osoby – nad nimi mieszała się więc nie tylko woń ich namiętności, ale także aromat lasu cedrowego po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę oraz intensywnego imbiru, połączony ze słodkim, majowym bzem oraz cierpkim, idealnym to letnich ciast, agrestem – i słuchający bicia ich serc: te natomiast galopowały niczym słynny Jeździec Miedziany z poezji rosyjskiego wieszcza, Aleksandra Puszkina, w jednym, cudownym rytmie, tworząc najpiękniejszą, bowiem wynikająca z wielkiej miłości, muzykę na świecie. Niczym więc w zasadzie dziwnym nie był fakt, że Vereena tak bardzo się wzruszyła – cóż, niewątpliwie, całą sytuację tym bardziej intensyfikował fakt, że nie układało im się w najlepszym czasie najlepiej, że byli z dala od siebie, pomimo mieszkania pod jednym dachem, a na ich głowy spadły tysiące problemów, w tym jeden, który całkowicie mógł ją zniszczyć: młody lekarz z Boscastle, pracujący w zastępstwie swojego wuja, Arthur Carter; człowiek, który niemalże doprowadził ją do śmierci psychicznej, a później i fizycznej, bo ta była nieunikniona. Prawdopodobnie więc nastąpiłaby w przeciągu najbliższych dni, kiedy już musiałaby wrócić do pracy – nie mając żadnej wymówki ani żadnego względnie logicznego wytłumaczenia, którego mężczyzna nie mógłby wykorzystać przeciwko niej – i zmierzyć się z nim, bez wsparcia męża. Otrzymawszy je jednak – z coraz większą nadzieją spoglądała w przyszłość i coraz silniej wierzyła w to, że nie tylko oni ułożą swoje życie na nowo, czy raczej tak, jak było, ale i że jej oprawca dostanie to, na co zasługuje, bo ich cały plan się powiedzie.
    — Boże, jakie ty masz piękne oczy… – westchnęła zaś nagle, kiedy uniósł na nią spojrzenie; miała wrażenie, że rzeczywiście poznaje go na nowo raz jeszcze: że dopiero w tamtej chwili zaczyna się go uczyć, tak jak uczyła się go przed niemalże piętnastoma laty, kiedy to kochali się po raz pierwszy. Wcale zaś jej to nie przeszkadzało, bo było coś w owej edukacji pięknego i iście magicznego; coś, co chciała przeżywać każdej nocy, którą z nim spędzała. – Och… ojej… – aż zachłysnęła się z wrażenia, kiedy roześmiał się głośno i perliście: tak długo nie słyszała tego zachwycającego dźwięku, że na moment dosłownie ją zmroziło i nie wiedziała, co ma robić. Ostatecznie jedna przyłączyła się do niego, kompletnie oczarowana oraz poruszona na granic możliwości. – A ty jesteś tylko mój – przypomniała mu czule i skradła mu pocałunek, aby następnie paść wygodnie na poduszki i znowu pozwolić się adorować: tym razem jednak tylko czule, bez podtekstu erotycznego. – Żałuję, że to wszystko nie mogło się okazać tylko koszmarem – przyznała jednak następnie całkowicie poważnie i znacznie smutniej. – Żałuję… żałuję, że nie mogliśmy się obudzić z tego gówna – westchnęła ciężko i niespodziewanie ponownie zaatakowały ją wspomnienia o swoim pracodawcy. Zadrżała spłoszona gwałtownie. Wysłuchała go, ale jakoś tym razem jego słowa nie za bardzo jej pomogły. Westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Pytasz, czy dobrze ze mną pod względem fizycznym, czy psychicznym? Bo fizycznie nie czułam się lepiej od dawna, ale… ale boję się – przyznała w końcu. – Boję się tej konfrontacji, mimo że wiem, ze jest potrzebna – wyszeptała spanikowana. – I tak strasznie martwię się o Alexa, co pełnię jest coraz gorzej – dała upust swoim demonom i rozpłakała się. Od dawna nie była tak szczera.

    potrzebująca takiej oczyszczającej rozmowy VERA, która niesamowicie mocno jest przejęta

    OdpowiedzUsuń
  101. Ponownie niestety, Vereena nie dobrała sobie najlepszego momentu na dyskusje z Connorem dotyczące kwestii ich dzieci – jakby nie patrzeć: dopiero chwilę wcześniej przeżyli cudowne, oszałamiające i obezwładniające spełnienie, zintensyfikowane przez niesamowitą wręcz tęsknotę, nie tylko fizyczną, ale i psychiczną, jaką odczuwali w ostatnim czasie, przez ich odsunięcie się od siebie. Niemniej jednak – faktycznie chwila nie była zbyt fortunna, ale z drugiej strony, w pół-wilii kotłowało się tyle przeróżnych emocji i skrajnych uczuć, że nie potrafiła nad nimi zapanować i jednak czarna wizja, na przykład dotycząca Arthura Cartera, prowadziła do strachu o ich maluchy: o niewinną i roztropną Roselyn Irisbeth, która nie miała przez pół roku swoich rodziców i czuła się odrzucona oraz o słodkiego Alexandra Thomasa, który również nie zaznał wiele ciepła od mamy i taty, bo ci się głównie kłócili, a na dodatek bardzo silnie reagował na pełnie i przemiany wilkołaka, co miało wpływ nie tylko na panią domu, ale i na siostrę chłopczyka. Więź bowiem, jaką mieli Greybackowie, była niczym pajęcza, silna nić i dotykała ich wszystkich bez wyjątku – tym sposobem dyskomfort jednego członka, odczuwała pozostała trójka; a chyba nawet zwierzęta. Co prawda, pielęgniarka zdecydowanie winna była poczekać z taką wymianą zdań i poglądów, ale nie mogła – tłumiła zbyt długo wszystko w swoim sercu i poczuła, że jeśli nie wyrzuci z siebie demonów w tamtej chwili, to zwyczajnie oszaleje. Dlatego też niespodziewanie podzieliła się z ukochanym swoimi wszystkimi obawami, potrzebując rozpaczliwie wręcz pomocy oraz wsparcia – potrzebując tego, aby znaleźli jakieś rozwiązanie; tak jak zrobili to w przypadku mobbingu i molestowania, jakiego doświadczyła od pracodawcy; mimo że był to niebezpieczny plan.
    — Nie mogę nie płakać – wyjęczała w związku z tym całkowicie przerażona i załamana. – N-nie… nie mamy pewności, że go wsadzimy do więzienia… nie mamy pewności, że to się nie powtórzy, cholera, ja się tak boję i jeszcze… i jeszcze Alex – ledwo chwytała oddech, mimo że czuła się całkiem bezpieczna w jego silnych objęciach. Było jej naprawdę źle, ale potrzebowała tego dla oczyszczenia serca i umysłu. Wzięła głęboki oddech jednak i podjęła: – T-ta… ta mikstura, ja o niej myślałam – przyznała – ale nie mogę jej mu dać. Nie mogę, Connor, bo to są takie dawki, takie zioła i rośliny, cholera, nawet jakbym zmniejszyła ich ilości, dodając więcej wody, to wciąż pozostawałoby niebezpieczeństwo. Wiesz dobrze, jakie miała straszne bóle głowy po tym: to było jak kac… jak używki – westchnęła rozdzierająco. – To nie jest twoja wina, pamiętaj o tym, dobrze? – Spojrzała mu głęboko w oczy; jej głos był przejmująco twardy i zdeterminowany; mówiła szczerze. – To nie jest twoja wina, kochanie – powtórzyła, aby wbił sobie to do swej przystojnej głowy. – T-to… to wina Fenrira, oboje o tym wiemy, więc proszę, nie zachowuj się tak, jakbym miała, czy mogłabym w ogóle mieć do ciebie żal – poprosiła. – Pewnie, jestem wtedy samotna, przerażona i… i czasem nie daje sobie rady, ale wiem, że masz znacznie, znacznie – nacisnęła wymownie – gorzej. Wiem o tym, bo przecież tyle razy cię wyciągałam z tej kopalni – pogładziła go czule po policzku. Chwilę milczała. – Powinnam porozmawiać z Lucille… może ona coś wie… m-może z tobą było podobnie? – Zasugerowała. – Może ona też wie, jak wilkołactwo jest dziedziczone – zastanawiała się na głos, wcześniej nie wpadając, jakimś cudem, na pomysł, aby zbadać drzewa genologiczne, kody DNA, czy historię rodziny.

    nieco pochłonięta przez swoje myśli VERA, która się serio mocno boi…

    OdpowiedzUsuń
  102. To nie tak, że Vereena szukała problemów na siłę – ona naprawdę była całkowicie przerażona wizjami, jakie podsuwał jej umysł i sparaliżowana strachem o to zdrowie swojego malutkiego synka. Wiele przecież nocy nie przespała, zastanawiając się nad tym, jak mogłaby mu ulżyć i nic – przynajmniej nic rozsądnego, logicznego oraz bezpiecznego dla niespełna dziewięciomiesięcznego szkraba – zupełnie nie przychodziło jej do głowy. Tym sposobem czuła się mocno w kropce i wychodziło na to, że Connor nie mógł jej za bardzo pomóc – owszem, starał się i bardzo to doceniała, ale jego plan nie był odpowiedni, o tym była święcie przekonana, jako mugolska i czarodziejska, odpowiednio wykwalifikowana pielęgniarka, która zdawała sobie sprawę z siły i toksyczności niektórych roślin, które owszem, mogły pomagać, ale dla niektórych były bardzo niewskazane; ale i tego też nie miała mu za złe, bo przecież on wykształcony był w zgoła innej materii: nigdy na przykład nie poszłaby bez niego do rzeźnika, czy na spacer, bo nie tylko miał wybitny węch i słuch – niestety z wzrokiem działo mu się coraz gorzej i zdecydowanie powinni pójść na kontrolę okulistyczną – ale perfekcyjnie znał się na topografii nie tylko okolicy, ale zdawałoby się każdego miejsca na ziemi i zawsze wiedział jak oraz gdzie iść. Mogłoby się zdawać, że miał w swoich pięknych, księżycowych tęczówkach jakiś radar, który skanował ziemię i tworzył w jego głowie mapę – niezmiennie i niezmiernie była tym oczarowana. Niemniej jednak, w kwestii leków to ona wiodła zdecydowany prym i wiedziała, co jest dobre, a co złe – dobrze, że mieli jasny podział w tych kwestiach i jej mąż nie próbował dyskutować, bo tłumaczenie pewnych zawiłości medycznych nie było czymś, co byłaby w stanie w tamtej chwili zrobić; nawet dla niego.
    — No: cholera – przytaknęła mu zaś z ciężkim westchnieniem, które świadczyło o tym, jak mocno była przejęta całą tą sytuacją i sprawą; jak bardzo przeżywała fakt, że nie była w stanie w żaden sposób pomóc Alexandrowi Thomasowi, który nie zasługiwał na takie comiesięczne cierpienia, zresztą tak samo zresztą jak jego wspaniały tata i siostrzyczka, chociaż na szczęście przy Roselyn Irisbeth już to się skończyło i nigdy nie było na taką skalę, jak u jej braciszka. Fakt ten jednak nie bardzo pocieszał ich matkę. Jednocześnie: szczerze i absolutnie nie miała za złe ich ojcu, że tak się dzieje, bo to nie była jego wina, wbrew temu, co myślał, mówił i czuł. Starała się to na przestrzeni lat zmienić, ale widocznie musiała uznać ten jeden aspekt ich życia na totalną porażkę: były profesor ONMS z Hogwartu miał cały czas pielęgnować w sobie tę niesłuszną świadomość, co dość mocno ją przytłaczało. Nie wspomniała jednak o tym, bo nie to było meritum ich dyskusji. – Wiem, że niewiele, dlatego są tacy wyjątkowi – przyznała poważnie. – Jak ich tata – skradła mu czuły pocałunek i spojrzała głęboko w jego tęczówki. Następnie wysłuchała go uważnie, kiwając powoli głową: zgadzała się z jego obserwacjami. – Całkowicie rozumiem i też tak sądzę – przytaknęła. – Wiesz, nie wiemy, jak u małej się to rozwinie w okresie dojrzewania i burzy hormonów, ale na szczęście przynajmniej już nie gorączkuje w czasie pełni: jakby zwalczyła geny likantropii, a Alex… Chryste, Connor, wiesz, jak on… o-on strasznie wygląda? – Jęknęła i zadrżała gwałtownie. – Martwię się o niego, bo jego temperatura wzrasta do czterdziestu stopni, nie może oddychać, tak… tak dyszy jakby się dusił i do tego płacze, co mu nie pomaga… Boże, Connor, to straszne – załkała i nagle się w niego wtuliła mocno. – Ćśśś… ćś, już dobrze – szybko jednak zareagowała na jego ból: objęła go mocno. – Nie myśl o tym, kochanie, proszę nie myśl, najdroższy, bo się zakatujesz – przycisnęła go do swoich pełnych piersi, kiwając się z nim uspokajająco i przemawiając do niego bardzo łagodnie. – Coś wymyślimy… nie wiem, co, ale coś wymyślimy… przecież musi być jakiś – nacisnęła – sposób, prawda? To nie tak, że jesteśmy jedyni – podkreśliła – na świecie… muszą być jakieś… sposoby – jęczała.

    zrozpaczona, szukająca wyjścia z sytuacji, VERA

    OdpowiedzUsuń
  103. Cóż, bycie matką wiązało się z całą masą przyjemnych rzeczy, ale z równie wielką ilością rzeczy mało przyjemnych i pewnie, uśmiech dziecka potrafił zrekompensować największe nawet trudności, przez jakie przechodziła, ale czasem – po prostu chciałaby, aby tych trudności w ogóle nie była. Oczywiście, wiedziała że to niemożliwe – Vereena nie była ani głupia, ani naiwna; a przynajmniej nie aż tak naiwna, aby wierzyć, że los załatwi wszystko i nie będzie jej rzucał kłód pod nogi, ba!, czasem chwytała się na zastanawianiu się nad tym, co się wydarzy złego, kiedy zbyt długo było przyjemnie, spokojnie i bezpiecznie – ale jeszcze nikt przecież nie zabronił jej marzyć. Niemniej jednak, najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że nawet kiedy działa się najmniejsza krzywda jej latorośli – ona przeżywała to niesamowicie silnie. Niemalże równie mocno, co te momenty, kiedy Connor był w niebezpieczeństwie lub ktoś go ranił – cholera, nadal pamiętała tej przejmujący ból, jaki ją sparaliżował, kiedy Nottowie i Saurasowie znęcali się nad nim za pomocą zaklęcia „Cruciatiusa”; w tym wypadku jednak ich połączenie było troszkę silniejsze, dlatego że pociechy miała szansę bronić i je chronić przez złem oraz owa więź była niejako z przyrodzenia, natomiast w kwestii swojego męża: oni tę więź dopiero zbudowali w późniejszym okresie, toteż działała ona na niego innych zasad. Może więc nie tyle była silniejsza, co zwyczajnie inna i promieniująca na inne sensory i neurony oraz w inne partie serca. Ostatecznie jednak, kiedy nawet Roselyn Irisbeth zbiła sobie kolanko – ona to przezywała, ale nie okazywała tego, wiedząc, że jej córeczka musi się nauczyć, że świat nie zawsze jest przyjazny; nieważne, jakby pół-wila chciała to zmienić, właśnie chociażby dla swojej słodkiej sześciolatki. Dlatego też kiedy Alexander Thomas co pełnię cierpiał, gorączkował i dosłownie zwijał się w bólu, a ona musiała patrzeć, jak jego ciałko przeżywa okrutne katusze, na które nie zasługiwał – dosłownie wariowała. Wiedziała, że nie powinna – że wówczas jej synek jej potrzebował i powinna była działać, a nie użalać się, ale zwyczajnie nie mogła: nie potrafiła się od tego do końca odciąć; na tym polegała matczyna miłość…
    — Przepraszam – sapnęła jednak do ukochanego – wiem, że powinnam ci była powiedzieć wcześniej, a-ale… ale jakoś się tak nie złożyło… – wybąkała całkowicie załamana i zawstydzona. Przełknęła głośno ślinę, czując się paskudnie z tym, że wcześniej nie rozmawiali i nie miała szans mu tego przekazać, bo przecież ostanie pół roku w ogóle niemalże ze sobą nie rozmawiali. Takiej informacji, jaką przekazał jej mąż w ogóle się nie spodziewała, ba!,, w pierwszej chwili zaśmiała się nerwowo i histerycznie, uznając to za przejęzyczenie, albo bardzo słaby żart, ale jego spanikowane spojrzenie mówiło samo przez siebie. – Nie – sapnęła i to na długo było jedyne, co była w stanie powiedzieć. – N-nie… nie, proszę… nie… – zdecydowanie nie miała sobie z tym radzić. Odsunęła się i zeszła z łóżka; owinięta pledem przemierzała niespokojnie pokój, starając się poukładać myśli i zatapiając się w smutku. Wystarczyło jednak jęknięcie wilkołaka, aby się przy nim znalazła. – Hej… hej… Connor, cichutko… cśś… cśśś, proszę – siedziała na brzegu materaca, trzymając jego przystojną twarz w swoich dłoniach i patrząc mu głęboko w oczy. Dla niego zachowywała spokój i przemawiała do niego łagodnie. – N-nie myśl o tym, błagam. Nie myśl o tym, Connor – przyciągnęła go do siebie; gładziła go czule po silnych, trzęsących się plecach. – No dalej, obejmij mnie kochanie i posłuchaj mojego serca. Posłuchaj go i usłyszysz, że ja nie mam ci czego wybaczać, tak samo, jak nasz syn: jesteś jego cudownym, dobrym tatą. Nie chciałeś likantropii, nie chciałeś jej ani dla siebie, ani dla swoich dzieci. – Mamy szczęśliwe życie – dodała, po ciężkim wdechu faktycznie, nieco nienormalne – zaśmiała się ciepło – ale szczęśliwe: nasze, bezpieczne. Tylko dzięki tobie – pocałowała go w czubek głowy.

    przejęta, przerażona i przeraźliwie smutna VERA, która udaje, że jest okej…

    OdpowiedzUsuń
  104. Pewnie, ich przyszłość nie malowała się w najbardziej przyjemnych barwach. Biorąc pod uwagę to, co wspólnie odkryli – do jakich wniosków doszli na przestrzeni jednej rozmowy, która, notabene, miejsce miała w mało sprzyjających jak na t a k ą rozmowę okolicznościach; niedługo po namiętnym spełnieniu, zaraz po tym, jak się pogodzili po pół roku burczenia na siebie – czekało ich naprawdę wiele przeciwności losu. O ile zaś w normalnych okolicznościach Vereena spoglądałaby na całość z nadzieją i wiarą, że zdecydowanie się im powiedzie, niezależnie od tego, co okropnego ich spotka na drodze, tak niestety w zaistniałej sytuacji – była równie spanikowana, co Connora, który zdawał się być na skraju zawału, kiedy przedstawiał bardzo prawdopodobną opcję życia dla ich niewinnego i malutkiego Alexandra Thomasa, który absolutnie nie zasługiwał na żadne cierpienie; tak samo zresztą jak jego ojciec oraz roztropna i urocza Roselyn Irisbeth, odczuwająca nie tylko ból swojego rodziciela, który przez przemiany przechodził co pełnię w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope, ale także swojego braciszka, który raz w miesiącu przechodził istne katusze: wraz ze swoją matką, zresztą, bo ta nie miała w ogóle pomysłu ani możliwości, aby mu pomóc. Sytuacja była więc niewątpliwie patowa, bowiem oprócz tego, Greybackowie zauważyli, iż nie mają szans – przynajmniej do rozmowy z Lucille i przedyskutowania wszelkich możliwych, względnie chociażby bezpiecznych, opcji – pomóc swojemu synkowi. To natomiast ewidentnie ich zabijało. Pół-wilę zaś tylko mocniej przygniotło i odebrała możliwość chwycenia oddechu to, co usłyszała od ukochanego – informacja o przemianie – oraz fakt, jak bardzo źle z nim było – nie mogła tego znieść.
    — Ćśśś… ćśśś… nie przepraszaj, nie masz za co… nie masz, skarbie… – szeptała jednak, przekonując go cały czas i gładząc po silnych plecach; bardzo chciała, aby się opanował i przestał się oskarżać. – Błagam, przestań – ledwo powstrzymywała się od żałosnego zawodzenia i nie chodziło tylko o to, że cierpiał katusze, ale także o to, że zwyczajnie ona nie mogła przyjąć do wiadomości wizji, w których ich synek przeżywa co miesiąc taką straszną agonię; nie była w stanie nawet o tym myśleć. Jeśli jednak była czegokolwiek pewna w tamtej chwili, to tego, że Alex nie będzie miał niczego za złe swojemu ojcu, bo ten był wspaniały, dobry i kochany. Nie było żadnych powodów, aby go nienawidzić. – Zobaczysz, będzie tak, jak mówię – naciskała, cały czas spychając na dalszy plan swoje fatalne samopoczucie. Nie robiła jednak tego z żalem, czy z jakimś problemem: po prostu jej serce i ciało samoczynni tak reagowało z miłości. – Nie masz mi za co dziękować , najdroższy – dodała jeszcze, bawiąc się jego gęstymi, ciemnymi lokami; szalała za nim do tego stopnia, że nie było możliwości, aby jakkolwiek go źle oceniła, nawet w momentach największego załamania. Następnie zaś chwyciła ego przystojną twarz w swoje dłonie, czule gładząc go kciukami po zarośniętych policzkach i uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Pewnie, że damy, niezależnie od wszystkiego. Zawsze. – Zapewniła, przełykając głośno ślinę; po jej fiołkowych tęczówkach można było jednak poznać, jak bardzo przerażona i smutna oraz zmęczona była. – D-da… damy s-sobie… ra… radę – wybąkała, nagle kompletnie rozdygotana, nie będąc w stanie dłużej walczyć z emocjami: było ich zwyczajnie zbyt wiele i były zbyt mocne i skrajne. – Damy – dodała głucho i niespodziewanie wybuchła płaczem.

    potrzebująca jeszcze długiej rozmowy i dużo spokoju oraz wielu zapewnień, że będzie dobrze, VERA

    OdpowiedzUsuń
  105. Jeśli była jakaś rzecz, na która Vereena rozpaczliwie potrzebowała „na teraz” odpowiedzi, to była właśnie recepta na to, jak pomóc swoim skarbom – i nie mówiła w tej kwestii tylko o Alexandrze Thomasie, chociaż faktycznie, ośmiosieczny, słodki szkrab, był niestety jej priorytetem, wobec którego w ogóle nie miała najmniejszego schematu działania, ba!, nawet zalążka. Jako jedyny z jej rodziny bowiem był całkowicie bezbronny, a przy tym – zdawało się – najmocniej cierpiący; przynajmniej fizycznie, bowiem pod względem psychicznym prym zdecydowanie wiódł Connor, który cały czas, niepotrzebnie zupełnie w jej opinii, bo ani nie było to prawdziwe, ani zdrowe, ani też miało nikomu dosłownie pomóc, obwiniał się o to, co działo się z ich dziećmi. Owszem, z Roselyn Irisbeth wydawało się być w ostatecznym rozrachunku najlepiej, ale oboje wiedzieli, że z likantropią nie zna się dnia i godziny – czytała kiedyś o przypadku wilkołaka, który został ugryziony będąc bardzo małym dzieckiem, a po raz pierwszy przemienił się, na dodatek poza pełnią, jako czterdziestolatek z dwójką dzieci, w chwili wielkiego wzburzenia: w momencie, w którym nakrył swoją małżonkę na zdradzie z kobietą. Niemniej jednak, na razie mogli chociaż spróbować nie wariować o swoją córeczkę, jeśli natomiast chodziło o jej męża – to nie sądziła, aby kiedykolwiek przemówiła mu do rozumu. Pozostawał więc ich synek, a myślenie o nim niestety eskalowało pobudki kolejnych demonów, w tym przede wszystkim rozmyślania o Arthurze Carterze – niczym więc dziwnym nie był więc fakt, że zwyczajnie się rozkruszyła przed byłym profesorem ONMS z Hogwartu: emocjonalnie nie dawała sobie rady, pewnie też dlatego, że za bardzo chciała być silna i nie dawała sobie szansy na chociażby malutki margines niepewności, nieśmiałości i poddaństwa. Ostatecznie więc – kompletnie się rozkleiła w ramionach swojego partnera, nie potrafiąc poradzić sobie z tak olbrzymim natłokiem niezbyt przyjemnych obrazów – bała się; próbowała zgrywać dzielną, ale naprawdę bała się konfrontacji z pracodawcą oraz przyszłości dla ich chłopczyka. Pewnie niepotrzebnie się nakręcała, ale jak każdy człowiek na świecie, miała zwyczajnie swoje granice słabości.

    — Tak bardzo chcę wierzyć, że damy! – Wykrzyknęła więc nagle, jeszcze mocniej zawodząc i poddając się szlochowi. – T-tak… tak bardzo… – wyjęczała żałośnie słabo i tym razem to ona skryła się w jego objęciach, poszukując wsparcia i pociechy. Swój limit bowiem wyczerpała na uspokojenie jego i teraz niestety role miały się odwrócić, ale chyba właśnie na tym poległo prawdziwe małżeństwo. – P-przepraszam, ale… a-ale już nie mogę… tego jest tak wiele… – wyspała żałośnie słabo i zaczęła drżeć w jego silnych objęciach, które przynosiły się, jak zwykle zresztą, poczucie bezpieczeństwa. Jego głęboki głos natomiast koił jej wszelkie nerwy. – N-nie jest dobrze… nie jest dobrze, Connor i nie będzie tak długo, j-jak… – urwała; zadławiła się własnym płaczem i chwilę po prostu dalej tkwiła w jego objęciach. – Nie będzie tak długo – po ciężkim, głębokim westchnieniu udało się jej w końcu podjąć – jak długo nie będziemy mieli pewności, co z Alexem i Rosie… z tym, co się dzieje z naszymi dziećmi i… i jak załatwimy sprawę z Arthurem… tak bardzo się tego boję. Kocham cię… was – poprawiła się czule – ale naprawdę czasem nie jestem w stanie sobie poradzić… no nie mogę. Boję się. Kurwa mać, boję się, że coś się stanie! – Wybuchła gwałtownie. – Nie ze mną… ch-chociaż… chociaż no… – zakręciła się. – On może wiele, wiesz, o tym? Nieważne, jak mocno wierzymy w powodzenie naszej akcji… w nas – nabrała głośno powietrza w płuca – to i tak się boję – spojrzała mu głęboko w oczy. – Chciałabym, żebyśmy ustalili plan – niespodziewanie się opanowała i przeszła do działania. Była zdeterminowana. – Jaki dzień wybierzemy, jak to zrobimy, co zrobimy. Muszę to wszystko wiedzieć i… i z-zapisać… tak, tak zapisać! – Jej ciałko przeszedł spazm paniki.

    zdecydowanie zbyt mocno przejęta, VERA

    OdpowiedzUsuń
  106. Może – a nawet pewnie na pewno – przesadzała i wyolbrzymiała sprawę – a może nie i po prostu zachowywała się, jak każda matka na jej miejscu, przerażona wizją, że z jej synkiem może stać się coś okropnego, coś, co na całe życie odbije na nim swoje piętno i pewnego dnia zobaczy w jego oczkach taki sam smutek, jak w księżycowych tęczówkach jego ojca?; może po prostu zachowała się, jak każda inna kobieta, która doznała upokorzenia, upodlenia i wykorzystywania psychicznego ze strony mężczyzny, któremu ufała, który na dodatek był jej pracodawcą, na tyle przy tym przebiegłym, aby dostrzec jej najbardziej delikatne struny i skutecznie podkopać samoocenę?; może po prostu zachowywała się, jak każda inna dziewczyna, która miała dość półrocznej mentalnej separacji od swojego ukochanego i zwyczajnie wszystkie emocje, te dobre i te złe, przytłoczyły ją z taką siłą, że trudno jej było zabrać oddech, bo była t y l k o , a przynajmniej w znakomitej mierze, biorąc pod uwagę budowę jej informacji genetycznej przez fakt posiadania matki-wilii, człowiekiem, który miał swoje granice? Pewnie wszystko po trosze. Ostatecznie więc nie można było się dziwić Vereenie, że ta z takimi trudnościami podchodziła do wszystkich poruszanych przez nią i Connora kwestii, ale jednocześnie nie mogła ich nie poruszyć w tamtej chwili – to był ten konkretny moment, w którym należało powiedzieć albo wszystko, jakoś to przepracować i sobie z tym poradzić, albo nie mówić nic i zwyczajnie dać się pochłonąć swoim demonom. Pierwsza opcja była, co prawda, cięższa, ale zdecydowanie zdrowsza – nie tylko dla Greybacków jako małżeństwa, ale także dla Greybacków jako rodziny: dla malutkiego i niewinnego Alexandra Thomasa, dla słodkiej i roztropnej Roselyn Irisbeth, dla wspaniałych i ciepłych Rochefortów oraz pomocnych i radosnych Hawthorne’ów. Wymagała także olbrzymiego nakładu roboty, bowiem to, co sugerowała pielęgniarka oznaczało naprawdę wiele samozaparcia oraz planowania – miało jej jednak pomóc, zdecydowanie bardziej niż tylko słowa, w uporaniu sobie z tym, co chciała zrobić; z tym, jak chciała ratować swój honor, a może i honor innych kobiet na świecie, które również doznały krzywdy ze strony Cartera.
    — J-ja… ja muszę to wszystko zanotować… tak… – chciała wyrwać się z objęć ukochanego, a jednocześnie wcale tego nie chciała: te przynosiły jej spokój oraz ukojenie, których rozpaczliwie potrzebowała, ale pragnęła także faktycznie spisać to, co mieli sobie do przekazania; jakoś coś takiego znacznie ją opanowywało i dodawało otuchy. – Tak, krok po kroku – przytakiwała przy tym zaś jak człowiek trawiony przez wysoką gorączkę. Plątała się w swoich słowach, co było wynikiem jej głębokiego poruszenia. – Masz rację… najpierw… n-najpierw on – zadrżała, skrzywiła się nieładnie i jęknęła; myśl o tym, co jej zrobiono była zwyczajnie straszna – a później… później pójdziemy szukać pomocy dla naszego synka. Masz rację. – Przytaknęła raz jeszcze, dla efektu, poważnie: naprawdę się z nim zgadzała, że jak długo ona będzie czuła dyskomfort, tak długo nie pomoże swojemu dziecku. Odetchnęła głęboko i spojrzała mu głęboko w oczy. – Ooch… och, Connor, och… och, to piękne – moment zachwycała się nad swoim portretem, oczarowana tym, ile szczegółów zapamiętał i faktem, ze nadal jednak rysował, co było mocno pokrzepiające, zanim podjęła, ponownie podchodząc do sprawy zadaniowo: – W poniedziałek powinnam się pojawić w pracy, ale mogę wziąć jeszcze dwa dni na żądanie, na dzieci na przykład – powiedziała powoli, zastanawiając się nad różnymi możliwościami. – Hm… hm, chyba nie rozumiem – tak naprawdę rozumiała, ale wolała zgrywać idiotkę; była przerażona tym, co lekarz mógłby jej jeszcze zrobić. – I ten… no nie mamy żadnego sprzętu do nagrywania, a musimy mieć mugolski i… i myślisz, że jakoś powinnam go… hm, sprowokować? – Pytała spłoszona, wywijając palcami młynki; cholera, wiedziała, że m u s i to rozbić, ale bardzo się bała…

    bardzo pragnąca być silniejszą, VERA, która nie daje rady

    OdpowiedzUsuń
  107. Pomimo wszelkich usilnych starań – chyba jeszcze długo nie miało być w pełni dobrze i absolutnie nie można było pod to kategoryzować relacji wewnątrz małżeńskich Greybacków, ale ogółu: przepracowania przez Vereenę tego, co się stało; tak po prawdzie, to dopiero dzięki rozmowie z Connorem w pełni dotarło do niej, jak bardzo nieodpowiednio została potraktowana przez Arthura Cartera i jak wiele krzywdy ten jej wyrządził. Rozmawiając bowiem ze swoim ukochanym dostrzegała, jak wiele mogła utracić, gdyby pozwoliła dalej pracodawcy się nią bawić – a naprawdę miała taki moment straszliwego zawahania, kiedy się nad tym zastanawiała; kiedy całkowicie zrozpaczona oraz zdesperowana zastanawiała się, czy rzeczywiście nie byłoby lepiej oraz łatwiej, gdyby się poddała i mogła zostać wykorzystaną: że może wtedy wyłączą się w niej wszelkie emocje, które pomogłyby jej dalej iść przez życie. Problem w tym, ze to by ją dokumentnie zabiło i wówczas na pewno nie miałaby szans dogadać się w żaden sposób ze swoim ukochanym, który uświadomił jej, że ma po co i dla kogo walczyć – i że powinna to zrobić, nawet jeśli ich pomysł był iście szalony oraz literalnie niebezpieczny; wszystko bowiem mogło pójść nie tak, nawet gdyby się zabezpieczeni w najlepszy możliwy sposób. Tak naprawdę przecież – każda rzecz mogła pójść nie tak, jakby sobie tego życzyli i jakby to sobie w pierwotnym planie zakładali: jasnym jednak było, że pół-wila musi to zrobić, chociażby dla swojego spokoju ducha. Niestety, nie wzięła pod uwagę że samo myślenie o tym będzie tak beznadziejnie ciężkie i męczące oraz sprawiające, że coraz trudniej było jej nad sobą zapanować – co gorsza, jej sugestie wcale nie brzmiały dobrze; były iście przerażające, ale naprawdę nie umiała inaczej do tego podejść.
    — P-pewnie… pewnie masz rację, za szybko… – wybąkała zaś w odpowiedzi ukochanemu, chociaż prawda była taka, że naprawdę chciała to wszystko szybko załatwić i jak najprędzej ukarać swojego szefa za to, co zrobił jej oraz mieć już święty spokój, a przy tym o tym zapomnieć. Zapomniała jednak, że ab zebrać materiał dowodowy, chociażby w postaci innych kobiet napastowanych przez Cartera, potrzebują czasu: przynajmniej właśnie tych dwóch dodatkowych dni. Odetchnęła więc ciężko, starając się opanować i przytuliła do piersi swój własny portret, który jej ukochany narysował w czasie, kiedy znajdowali się we swoistej separacji: dla niej to nie było „nic”, mimo że nie umiała tego wyartykułować w tamtej chwili; liczyła, że on do dostrzeże w jej gestach oraz spojrzeniu. – T-to… to wezmę – przyznała następnie, mając troszkę spłoszony i rozbiegany wzrok: bała się nawet cholernej rozmowy telefonicznej z lekarzem i to był jakiś absurd. Wiedziała o tym, ale nie potrafiła się w ogóle opanować: panika całkowicie nią zawładnęła i nie chciała absolutnie puścić. Ostatecznie jednak spojrzała głęboko w oczy mężowi. – Patrzę, a-ale… ale… wybacz – wydukała całkowicie przytłoczona swoimi czarnymi myślami oraz demonami. – Dobrze… d-dobrze, bałam się, że musiałabym go jakoś… sprowokować i… i na przykład powiedzieć coś… ja bym tego nie przetrwała, Connor. Nie mogłabym uwodzić innego mężczyzny, rozumiesz? Nie mogłabym. Nawet w imię wyższych ideałów. – Wyrzucała z siebie płomiennie, trochę jak nakręcona, nie potrafią się uspokoić; miała wrażenie, że jeśli nie wyrazi tego jasno, on nie zrozumie, co przecież było bujdą. Niemniej bujdą świadczącą o jej wzburzeniu. – Nie mogę się nie denerwować – westchnęła. – Wszystko może pójść nie tak…

    bardzo pragnąca być silniejszą i lepszą VERA, która nie jest w ogóle siebie pewna

    OdpowiedzUsuń
  108. Wiedziała, jak bardzo jej ukochany się stara, aby się opanowała i żeby spojrzała znacznie bardziej chłodno oraz logicznie na całą sprawę ze swoim pracodawcą – zachowywała się niemalże jak winna całego zajścia, a przecież nic dosłownie złego nie zrobiła: cholera!, nie mogła go sprowokować, bo przecież jedyne, o czym mówiła, to relacje z jej mężem. Nikt normalny nie mógłby odczytać tego jako zaproszenia do działania, niejako, bowiem niezależnie co Vereena mówiła o swoim kochanym i wielkim Connorze – zawsze mówiła o nim z czułością, nad którą tak naprawdę nie do końca nawet panowała: ta pojawiała się w jej głosie za każdym razem, nieważne, jaka sytuacja by nie była, i była czymś tak stałym i w pewnym sensie nawet wrodzonym, że nie można było z tym polemizować w żaden sposób. Oczywiście jednak, powszechnie znanym faktem było to, że pół-wila uwielbiała wręcz – robiła to, cholera, pasjami i chyba traktowała to jako hobby; bardzo dziwne, bardzo głupie i niekiedy nawet bardzo niebezpieczne hobby – wolała ściągać winę z innych i przerzucać ich na siebie, mimo że jej niewinność była bardziej niż jasna. Taka jednak była i nie omieszkała tego także zrobić w tamtym momencie: zadręczając się idiotycznymi myślami o tym, czy nie zrobiła c z e g o ś – czegokolwiek dosłownie, czego szukała niepotrzebnie w swojej srebrnej głowie – co mogłoby sprawić, że doktor Carter zainteresował się nią w sposób iście nieodpowiedni. Chwytała się nawet na tym, że obrzucała siebie mentalnie błotem za te kilka sukienek do połowy uda, czy spódnic do kolan, albo bluzek, które miały dekolt w serek, podkreślający jej pełne, jasne piersi. To było naprawdę chore i sprawiało, że tylko mocniej się nakręcała – do tego stopnia, że trzęsła się niczym samotna osika poruszana na wietrze.
    — Dobrze, że wiesz – odetchnęła jednak z niemałą ulgą, kiedy jej ukochany przyznał, iż nie musiała się martwić, bo on absolutnie nie poddawał pod wątpliwość tego, że nie potrafiłaby uwieść innego mężczyzny: to wydawało się jej nie tylko abstrakcyjne i absurdalne, ale także całkowicie okropne, bo przecież nawet wówczas, kiedy źle się działo w jej małżeństwie ona nawet nie potrafiła tak naprawdę o tym myśleć, ponieważ najzwyczajniej w świecie obrzydzało ją to. Nabrała głośno powietrza w płuca, ze świstem, jakby jakiś czas w ogóle nie oddychała. Chwilę później milczała. – Wcale nie chcę tak być – powiedziała ostatecznie. – Wiem, wiem, że muszę – nacisnęła – i nie musisz – podkreśliła – mnie do tego przekonywać, czy czegokolwiek tłumaczyć ani szukać innych rozwiązać, bo to – ponownie zapewniła z mocą – jest najlepsze rozwiązanie z sytuacji. J-ja… ja po prostu chciałam… po prostu muszę i czuję, że powinnam była ci to powiedzieć, bo… bo jesteś moim mężem i… i ufam ci i potrzebuję cię i… i, och, jesteś najważniejszy – uśmiechnęła się czule i przetarła dłońmi twarz, aby się nieco opanować, co znowu takie proste nie było. – Wiem też – jęknęła rozdzierająco – że on się nie powstrzyma i wiesz, t-to… to chyba mnie równie mocno przeraża. Ta świadomość, że idę do paszczy lwa. – Zazgrzytała zębami: ze złości nad tym, co zrobił z nią Carter, ale także z paniki, co jeszcze może zrobić. Była całkowicie zdruzgotana faktem, że ponownie to im się przytrafiają takie okropne rzeczy. Ponownie odetchnęła. – Niech twój optymizm wystarczy za nas oboje – powiedziała w końcu z lekkim, acz smutnym uśmiechem i pocałowała go w policzek, nie będąc przekonaną; chwilę trzymała twarz ukrytą w jego brodzie. – Kocham cię, Connor, kocham cię… – jej dłonie wędrowały po jego plecach.

    potrzebująca chwili zapomnienia i odcięcia się od wszystkiego, VERA, która chciałaby mocniej wierzyć w to, że im się wszystko uda, ech

    OdpowiedzUsuń
  109. To, czego w tamtym momencie oczekiwała Vereena nie było ani trochę odpowiednie, biorąc pod uwagę okoliczności, ale liczyła, że Connor zrozumie jej przekaz i pojmie, że właśnie to było to, czego pragnęła najmocniej – owo cudowne zapomnienie w jego silnych i pachnących cedrowym lasem po deszczu, świeżo przekopaną ziemią na wiosnę oraz intensywnym imbirem, ramionach, które zawsze, niezależnie od tego, co działo się wokół, co ponownie jej udowodnił, zapewniały jej bezpieczeństwo: były jej bezpieczną przystanią, do której prowadziły dwie najpiękniejsze latarnie na świecie, czyli jego księżycowe tęczówki, wyrywające ją z mrocznych i zimnych łapsk, nawet najgroźniejszych burz, które nierzadko pojawiały się nad ich głowami. Cóż, niewątpliwie właśnie jedna szalała. Nie znaczyło to jednak, że pół-wila chciała się jej dać porwać – zrobiłaby dosłownie wszystko, byleby do tego nie dopuścić, mimo że to, czego ostatecznie się podjęła, zakrawało o lekki absurd: jakby bowiem nie patrzeć, jej wyrażona w zawoalowany, a cz czuły i niewerbalny sposób, prośba dotycząca tego, aby wilkołak się nią zajął, była absolutnie niekompatybilna ani z zamartwianiem się o ich malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa oraz roztropną i uroczą Roselyn Irisbeth – a tym samym o ich przyszłość w kwestii ewentualnych, ale niestety, potencjalnych przemian – i z tematem dotyczącym ich, w pewnym sensie, „zasadzki” na doktora Cartera, który molestował w pracy swoją pracownicę i które postanowili jak najprędzej ukarać. Niemniej jednak – to było właśnie to, czego najmocniej potrzebowała; porwać się zapomnieniu, porwać się przyjemności, porwać się egoistycznym zachciankom. Zanim jednak tak naprawdę mogła przejść do działania – wiedziała, że musieli porozmawiać.
    — Jesteś najlepszy – skwitowała więc czule jego słowa o tym, że jego wiary i pozytywnego spojrzenia na świat wystarczy za ich oboje; te słowa naprawdę ją przekonały, toteż natychmiast uwierzyła i nic ponad to nie potrzebowała: przynajmniej jeśli chodziło o kwestie myślenia o Carterze, które chciała czym prędzej odrzucić od siebie. Była już wystarczająco zmęczona nimi oraz przerażona tym, co miało nastąpić, aby jeszcze chociaż przez moment pozwalać sobie na rozdrabnianie się nad tym tematem. Nie spodziewała się jednak, że po pięknym wywodzie, jakim uraczył ją ukochany, ona nagle zaprowadzi ją do lustra, chyba jednak nie pojmując sygnałów jakie mu dawała. Jednocześnie: wcale nie potrafiła się na niego boczyć, bowiem to co mówił oraz robił było tak cudowne, że dosłownie wzruszało ją do tego stopnia, iż w jej fiołkowych oczach zalśniły łzy szczęście. Przełknęła głośno ślinę z wrażenia. – Kiedy to mój kochany wilczek nauczył się tak ładnie mówić, co? – Zapytała wzdychając z oczarowaniem i łącząc w odbiciu linie ich spojrzeń; cholera!, jakże ona za nim mocno szalała. Nie poradziłaby sobie bez niego: to nie ulegało najmniejszym w ogóle wątpliwościom. – Dziękuję – wyszeptała nagle, z gardłem ściśniętym ode emocji. – Dziękuję, że jesteś… ż-że wróciłeś… że mi pomagasz. Dziękuję – obróciła się i przylgnęła policzkiem do jego silnego torsu, słuchając bicia jego serca i naprawdę będąc spokojną oraz szczęśliwą. – Dzięki tobie jestem tym, kim jestem. Dzięki tobie jestem szczęśliwą kobietą i mogę się nazywać kobietą w pełnią – mówiła o małżeństwie, ich dzieciach oraz rodzinie. – Dzięki tobie… dzięki tobie w ogóle żyję. – Była całkowicie szczera w swoich wyznaniach, a przy tym pełna miłości. Chwilę milczała, zanim poprosiła szeptem: – Kochaj się ze mną.

    w zasadzie to przekonana o tym, czego chce VERA, która nie wie przy okazji, jak ma wilczkowi dziękować ♥

    OdpowiedzUsuń
  110. Oczywiście, z tyłu srebrnej głowy Verenny cały czas kołatała się ta irytująca myśl, że nie powinna była w tamtej konkretnej chwili namawiać Connora do przysłowiowego złego, ale nie potrafiła oceniać logicznie chyba żadnej już sytuacji – tak bardzo rozpaczliwie potrzebowała zapomnieć o wszystkim, co złe, że chwytała się dosłownie każdej, najmniejszej nawet możliwości, aby to uczynić. Z drugiej jednak strony – cały czas była szczera w wyrażeniu swoich pragnień i kiedy mówiła, że chce się kochać ze swoim mężem, to naprawdę tego chciała, a nie tylko potrzebowała, aby niejako załatać ranę słabym plasterkiem; ranę, która zadał jej wcześniej mężczyzna, któremu ufała. Dlatego też nie można było się dziwić, iż jej prośba była tak płomienna oraz pełna determinacji – potwierdzało to także jej roziskrzone spojrzenie, które wbijała w swojego partnera i, cholera, nie można było także przejść obojętnie wobec faktu, że to tak naprawdę o n , nikt inny, doprowadził ją do takiego stanu: to on przecież swoimi słowami sprawił, że poczuła się znowu piękna i ważna; ponownie do kogoś należała i wiedziała, że nie musi się niczego bać, nawet Arthura Cartera, z którym czekała ją nieprzyjemna niewątpliwie konfrontacja. Nie wiedziała więc w sumie jak mu ma dziękować – uznała, że najlepszym będzie mu po prostu pokazanie, jak wiele dla niej znaczy.
    — Lata praktyki mówisz? – Zagaiła więc znacznie swobodniej, ale takim tonem, który jasno wskazywał na to, czego pragnęła: kokietowała go dość perfidnie i uwodziła na wszelkie możliwe sposoby, nie przebierając w środkach, czyli ani w słowach, ani w kuszących spojrzeniach, czując się zwyczajnie dobrze; tak po ludzku i prosto. – Koniec końców… jesteśmy dla siebie stworzeni, prawda? – Uśmiechnęła się szeroko, wzdychając z zachwytem, a jej dłonie nagle znalazły się na jego szerokim, silnym torsie; delikatnie przesuwała opuszkami placów po jego włoskach, sutkach, zsuwała ręce niżej, do perfekcyjnie wyrzeźbionego brzucha mężczyzny i ani raz nie przerwała kontaktu wzrokowego z nim, wiedząc doskonale, że to nie tak naprawdę pociąg erotyczny podnieca ich najbardziej, a ich czysta miłość. Ta sama miłość, która popchnęła pół-wilę do jej prośby, na szczęście niemalże natychmiast spełnionej: nim się obejrzała była już w jego silnych, ciepłych i bezpiecznych objęciach, a następnie była przyciśnięta do najbliżej ściany i całowana namiętnie, Do utraty tchu i w taki sposób, że nie mogła zebrać absolutnie żadnych myśli. – J-jesteś… Chryste… jak ja cię kocham… – tchnęła więc jedynie w jego idealnie wykrojone wargi i wplotła palce w jego gęste, ciemne włosy. Szarpnęła na niego dość mocno: wskazała, czego bardzo chciała.
    On natomiast bezbłędnie odczytał jej znak i w ciągu chwili pozwolił, aby ich biodra się odnalazły, splotły i zatańczyły namiętnie – wbił się w nią dogłębnie i sprawił, że krzyknęła z wrażenia, kompletnie tracąc zmysły. Niczym więc dziwnym, że nie mogła nic odpowiedzieć – jej jęki i westchnienia musiały mu wystraszyć, czy było w porządku, chociaż tak naprawdę: był jej b a r d z i e j niż w porządku, co zresztą następnie pokazała. Miała, rzecz jasna, przy tym wrażenie, że ocierali się o siebie całą wieczność – on warczał i rytmicznie opuszczał i brał jej ciało, ona sapała i wbijała paznokcie w jego silne ramiona, mając zamknięte oczy. Wrażenia natomiast, jakie odczuwała, były tak intensywne, że ledwo łapała dech – czego nie ułatwiały płomienne pocałunki, jakie sobie kradli i które sprawiały, że ich usta były czerwone i nabrzmiałe. On w związku z tym coraz mocniej ściskał w palcach jej talię lub pełne piersi, a ona obejmowała go coraz silniej udami, aby ostatecznie, jakby na zawołanie, wspólnie osiągnąć spełnienie – cholera, gdyby nie jego mięsnie, niewątpliwie przewróciliby się, ale on w ostatniej chwili, jeszcze zalewając ją nasieniem, cisnął ich na łóżko. Tam zaś zaśmiali się radośnie, tuląc się do siebie i długo nie rozłączając się z uścisku pełnego oddania i namiętności – tak spędzili kolejne długie godziny na różnych rozmowach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te, na szczęście, nie dotyczyły jedynie planu, jaki knuli wobec paskudnego doktora Cartera z Boscastle, ale także ich dzieci oraz tego co zrobią przez następnie dni, nie tylko w kwestii pozyskiwania ewentualnych świadków, ale chociażby ich wyjazdu przyczepą kempingową – rzecz jasna, absolutnie nie chcieli naciskać Roselyn Irisbeth na cokolwiek, ale marzenia mogli wyrażać, prawda? Oprócz zaś tego z samego rana zajęli się malutkim Alexandrem Thomasem, który w zasadzie pierwszy raz od wieku niemowlęcego został zabrany do rodzicielskiego łóżka, gdzie po prostu chwilę się z nimi kokosił, zanim całą trójką, radośnie, pojechali do Hawthorne’ów, aby odebrać ich córeczkę – ta niewątpliwie najpierw była niesamowicie zaskoczona tym, że w ogóle jej rodzice są razem, ale i że trzymają się za ręce. Po chwili szoku natomiast – jej śliczna buzia rozjaśniła się cudownym uśmiechem, który sprawiał, iż jeszcze większe ciepło zapanowało w sercach małżeństwa; nie tylko w ich zresztą, bowiem to ogarnęła również zastępczynię burmistrza Boscastle oraz pana-przedszkolanki. Wszystko bowiem w końcu – acz powoli: nie mieli jednak zamiaru tego poganiać, wiedząc, że nie od razu da się każdą rzecz naprawić; nie od razu Rzym zbudowano, prawda? – wracało do cudownej normy. Biorąc zaś pod uwagę ich plany – miało być lepiej.
      W czasie śniadania bowiem zagaili ich sześcioletnią dziewczynkę o kwestię wspólnego wyjazdu „Ogórkiem” i jakież wielkie było ich zdziwienie – ale i ulga – kiedy się okazała, że ta słodka księżniczka jest bardzo chętna na wspólną wyprawę; chyba oddziaływały na nią fale szczęścia, jakim promienieli Vera z Connorem. Tym sposobem więc, kiedy tylko powkładali talerze do szafek, pozamykali okiennice i upewnili się, że prąd jest wyłączony – wpakowali się do swojego zielonego pojazdu, zabierając ze sobą Zjawę oraz Pigleta, mogąc sobie pozwolić na to dzięki magicznemu powiększeniu ich domku na kółkach, oraz prosząc Rochefortów, zaskoczonych nagłą zamianą nastroju w małżeństwie Greybacków, o zaglądnięcie do kliniki i przypilnowanie paru pacjentów oraz Worma i Buga, którzy nie nadawali się do podróży; głównie dlatego, że byli kurami. Następnie zaś wyruszyli ku Southampton, po drodze zatrzymując się we wspaniałym East Devon Area of Outstanding Natural Beauty i tak właściwie to tam zostali. Teren był bowiem tak wielki i okazały, że od razu spostrzegli, iż zobaczenie – i odpowiednie docenienie – go zajmie im kilka dobrych godzin, toteż nie było sensu w zasadzie jechać dalej. Miejsca zaś, z którego przed ponad stu laty wypłynął słynny wycieczkowiec „Titanic”, obiecali sobie nadrobić w przyszłości.
      Tymczasem zaś oglądali zachwycające, spowite mgłą pół-bagna, pół-lasy, przyglądali się niesamowitym owadom oraz malowniczym wioseczkom, chodzili po długich pasmach plaż, gdzie skały robiły naturalne łuki i robili zdjęcia rzadkim ptakom oraz ssakom, które biegały na wolności. Spali gdzie chcieli i jedli, co chcieli, zbliżając się do siebie niesamowicie – przez ten weekend zapomnieli o potrzebach swoich ciał, poświęcając się w pełni dzieciom, które z nimi spały i od dawna nie były tak radosne, jak wówczas. Nie zniszczył tego – przynajmniej dla milusińskich – nawet poniedziałek, kiedy to Rosie musiała pójść do przedszkola. Gorzej niestety było z jej mamą, która skontaktowała się z doktorem Carterem – tak jak przypuszczała, rozmowa z nim nie była łatwa, ale udało się jej ją nagrać, a tym samym zdobyć kilka dowodów przeciwko niemu: okazywało się, że im bardziej ona milczała, tym bardziej on się nakręcał. Niestety, to doprowadziło do tego, że długi czas nie mogła dojść do siebie i to jej ukochany musiał szukać dawnych miejsc pracy Arthura – których było dziwnie dużo – i wypytywać o niego: najpierw podchodzić, dociekać subtelnie i wyczuwać teren, aby na sam koniec atakować dosłownie sugestiami, czego się lekarz dopuścił. Długo jednak pozostawał z autentycznym niczym, co mocno burzyło ich plan.

      Usuń
    2. Dopiero we wtorek po południu odezwała się do niego kobieta – nazywała się Grethel Howe, była pielęgniarką, matką trójki dzieci oraz rozwódką miała trzydzieści pięć lat i przed siedmioma laty bratanek byłego pracodawcy pół-wilii z Boscastle, będąc jeszcze rezydentem, dopuścił się na niej gwałtu: sprawę umorzono, bo kobieta ostatecznie się wycofała ze swoich zeznań i niedługo później pożegnała się ze swoim małżonkiem. Jak się okazało także, była pracownicą szpitala w Penzance i wiedziała jeszcze o dwóch przypadkach, kiedy Arthur wykorzystał swoją płciową przewagę: raz już na studiach, na swojej profesor, która obecnie przebywała w londyńskim szpitalu dla umysłowo chorych, a raz na pacjentce, którą molestował – to była sprawa głośna dwadzieścia cztery miesiące wcześniej, w Plymouth, ale ponownie: w ostatniej chwili oskarżyciel postanowił odpuścić. Tym jednak razem mogli poszukać wycinków z gazet, informacji od bliskich byłej wykładowczyni oraz mieli przysięgę pani Howe, że tym razem powie wszystko przed obliczem sądu. Vereena więc do pracy wróciła dopiero w piątek – wówczas, kiedy mieli wszystko zebrane w teczkach i zakupiony dyktafon; oczywiście, jej szef źle to przyjął… – z założeniem, że ma po prostu wejść, robić swoje i być oraz czekać na rozwój wypadków.
      — Verka – zaszczebiotał nagle lekarz; widocznie, wcale na owy rozwój wypadków nie musiała czekać długo: ot, kilkadziesiąt minut, odkąd przekroczyła prób przychodni. Wystarczyło, że przebrała się w swój pielęgniarski fartuch i zerknęła jedynie w zaległą papierologię, za którą była odpowiedzialna, aby mężczyzna pojawił się za jej plecami: natychmiast włączyła dyktafon w kieszeni, który na szczęście był tak płaski, że trudno było go dostrzec, i przywitała się grzecznie, acz neutralnie. – Jak się czujesz? – Odgarnął kilka srebrnych wicherków z jej jasnego karku; cofnęła się i porosiła, aby nie bawił się jej włosami. Wiedziała, że to wszystko może zepsuć, ale musiała mieć jasne dowody. On się zaśmiał; cholera!, w tamtej chwili nie pomagało jej nawet to, że Connor był niedaleko i dzięki rzuceniu zaklęcia na specjalny kamień, zwany ksenoglozem, otrzymanym od Lucille, która na szczęście nie zadawała pytań, również wciśnięty do jej kieszeni, mógł słyszeć wszystko, co się działo z jego żoną, przy czym ona nie mogła słyszeć jego. – Oj, Verka, Verka… daj spokój, nie ma nikogo… twój stary – skrzywiła się nieładnie na określenie, którym uraczył jej ukochanego – jest daleko stąd – zaśmiał się okropnie. – W ogóle go przy tobie nie ma – zaprzeczyła wówczas, że wszystko jest dobrze. On ponownie skwitował to śmiechem i jego dłoń wędrowała od jej karku, poprzez plecy, aż do pośladków. Wyraźnie nacisnęła, że powinien zabrać rękę z jej lędźwi. – Vera – warknął nagle ostrzegawczo i szarpnął ją za rękę: obrócił z całej siły ku sobie, przez co wpadła na biurko. Zupełnie, jakby opisywała film, powiedziała, żeby nie ciskał jej na stół. On wtedy zawarczał wściekle, chyba wyczuwając, że coś jest nie tak. – Tęskniłem i wiem – nacisnął – że ty też. – Jego dłonie znalazły się na jej piersiach; załkała i z trudem zaprzeczyła. – Vera… – zaczął się pochylać i nagle jego palce wsuwały się pod jej spódniczkę. Jej dobitne „zostaw” zostało nagrane, ale dla jej pracodawcy zdawało się być zaproszeniem do działania. – Vera, kurwa, czekałam tyle czasu, nie rób mi tego – zarządzał, a ona rozryczała się niczym małe dziecko. – Oboje wiemy, że nie układa ci się, oboje wiemy, że on cię nie chce. Twój mąż cię nie kocha, Vero, ja cię kocham. Zobaczysz… będę cię kochać… – dźwięk rozpinanej sprzączki od jego paska został zarejestrowany przez dyktafon, ale on nic już nie mogła powiedzieć. Wykorzystując jego zajęcie spodniami, pchnęła go i nie patrząc, co sobie zrobił, rzuciła się ku wyjściu. Wypadła na ulicę miasteczka i na jej środku po prostu padła na kolana, obijając je sobie do krwi płacząc rzewnie i żałośnie. Trzęsła się niczym osika, nie mogąc złapać oddechu od szlochu.

      kompletnie załamana, rozbita i przerażona VERA GREYBACK, która bardzo ma ochotę umrzeć…

      Usuń
  111. Oczywiście to, co działo się wokół Vereeny było nawet o wiele gorsze w porównaniu z tym, co odczuwała w związku z oddaleniem się od Connora i ich problemami wewnątrz małżeńskimi – było kompletnie zabijającą i wyniszczającą, z którą, co prawda, niewątpliwie ostatecznie miała sobie poradzić: jak długo miała mieć swojego ukochanego u boku, tak długo była absolutnie nie do pokonania. Problem w tym, że nie do końca też można było sytuację z Arthurem przyrównać do tej, jaka zagościła na farmie Trenwith przed półroczem, kiedy to Greybackowie pokłócili się o cholerną łyżeczkę zalegająca samotnie w zlewie, a która ostatecznie pomoczyła sukienkę pani domu – nie można było molestowania i jawnej sugestii gwałtu stawiać na równej linii z dumą wilkołaka i niepotrzebną histerią pół-wili, która była w całkowitej rozsypce. Było to jednak dla niej bolesne w niemalże równym stopniu psychicznie – rzecz w tym, że uwłaczało jej nie tylko jako żonie, ale także jako kobiecie w ogóle, upadlało ją i sprawiało, ze nie miała ochoty żyć; nie chciało się jej oddychać, albo nie mogła tego zrobić; jedno z dwojga. Jedynym bowiem, na czym mogła się w tamtej chwili skupić, to było palące poczucie, że jest śmieciem – niczym, zwykłą szmatą, którą właśnie jej pracodawca wytarł brudną podłogę. Nie liczyło się, że osiągnęła swój cel.
    Nie potrafiła sobie w żaden sposób gratulować – a powinna, bowiem dyktafon zarejestrował dosłownie wszystko, czego potrzebowali w sądzie, aby zniszczyć doktora Cartera, w czym zresztą miała im pomóc pani Howe, która obiecała także, że poszuka jakiś informacji dotyczących jego byłej pani profesor, aby poszerzyć spektrum dowodowe; na mobbingowaną pacjentkę nie liczyli, bo ta pochodziła podobno ze Stanów, ale zdobywszy resztę rzeczy, nie była im potrzebna. Potrafiła jedynie klęczeć z zakrwawionymi kolanami po środku ulicy w Boscastle – co z tego, że mało ruchliwej, jak mokrej i jednak niekiedy uczęszczanej przez stare samochody, których hamulce raczej nie działały niż działały. Przez moment nawet próbowała jakoś odciąć się od tego, co właśnie przeżyła – jakich okropieństw doświadczyła – skupić się na przyjemniejszych rzeczach. Starała się więc myśleć o czymkolwiek – chociażby o wszystkich tych cudownych magnesach, które przywieźli ze swoich podróży, a które wesoło zdobiły ich lodówkę w sosnowej kuchni; o swoich dzieciach i mężu, dla których była silna i to w ogóle zrobiła; o każdej kobiecie, która mogła być tak samo potraktowana. Nic jednak nie przynosiło się jej ulgi, a poruszenie wokół – chociaż także mogło im pomoc ostatecznie w oskarżeniu lekarza – tylko mocniej i dotkliwiej ją dobijało.
    — N-nie… nie… – nie słyszała, w związku z tym, rozpaczliwego wrzasku swojego ukochanego ani nie czuła, że się przy niej znalazł: mając wrażenie, że ludzie znowu gapią się na nią i oceniają, wplotła palce w kok ze sebrnych włosów i pociągnęła za nie, jakby chcąc je sobie wyrwać, pochyliła się następnie do przodu i boleśnie oparła łokcie o asfalt, chowając głowę pomiędzy chudymi, trzęsącymi się ramionami. – N-nie… nie moge… nie… – powtarzała, raz po raz przeżywając w swoich myślach ten sam koszmar i nie potrafiąc się od niego w żaden sposób uwolnić: była w żałośnie beznadziejnym stanie i wszystko w tamtym momencie, całe powodzenie tej akcji właśnie, spoczywało na barkach byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Co prawda, nie wyczuła jego gierki, która także ostatecznie miała im pomóc i niestety jego pytania w tamtej chwili tylko mocniej ją przytłoczyły; później oczywiście miała mu podziękować, ale w tamtej chwili zawyła tylko bardziej rozpaczliwie. – J-jak… ja… – urwała i załkała jeszcze głośniej. – Weź go ode mnie! – Nie wiedzieć, jakim cudem, wyczuła, że Arthur znajdował się tuż za nią i z głupią miną przyglądał się całemu zajściu, aby na koniec wrzasnąć, że „ta głupia suka” go sprowokowała, czym postawił na sobie krzyżyk, przyznając się do swej ohydnej zbrodni.

    w kompletnej rozsypce, upodlona i spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  112. Była w rozsypce. Była w tak cholernie wielkiej i żałosnej rozsypce, że przez moment była pewna, że już w ogóle nikt ani nic jej nie poskłada – że już na zawsze pozostanie chodzącym woreczkiem beznadziei, pełnym niepasujących do siebie puzzelków, które we wszystkich możliwych konfiguracjach nie miały tworzyć niczego dosłownie logicznego, a które obijając się o siebie miały jej sprawiać nieopisany wręcz ból przez całą wieczność. Owszem, gdzieś podświadomie Vereena zdawała sobie sprawę, że nie powinna była pozwolić sobie na takie myślenie ani na takie podejście wobec całej sytuacji, bowiem to oznaczało, że jej psychika całkowicie się poddała i nawet jeśli Arthur miał zostać sądownie ukarany, to i tak ostatecznie on miał być górą – w końcu dopiął swego i zniszczył ją, upodlił do tego stopnia, że nie chciało się jej oddychać, a co dopiero dalej walczyć i żyć w ogóle, podejmując próbę za próbą, aby go ukarać. Wydawało się zaś – kiedy tak klęczała, zapłakana zawodząca i trzęsąca się niczym osika poruszana przez lodowaty wiatr – że to właśnie ten scenariusz się ziści i pani Greyback nigdy nie wróci do siebie. Na szczęście – tylko się wydawało. Kiedy bowiem dotarło do niej, że otula ją cudowny zapach cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę oraz intensywnego imbiru, oraz jej ciało ogrzewa ciepło potężnego ciała Connora, a jego głęboki i aksamitny, a przy tym męsko-szorstki i w tym pociągający, głos wżyna się do jej umysłu – postanowiła wciągnąć gwałtownie powietrze w płuca. To był natomiast strzał w dziesiątkę. Dzięki bowiem jego obecności – tak kojącej niesamowicie – mogła nie tylko odblokować siebie, ale i spojrzeć na całą sytuację trzeźwo; przynajmniej względnie trzeźwo, bo nadal roniła gorzkie łzy.
    — J-ja… ja… – niestety, nie ułatwiło jej to mówienia: oddychanie i wyrzucanie z siebie słów było w tamtej chwili wyczynem ponad jej siły. Wciąż także bała się podnieść głowę i wzrok, w obawie, że zobaczy, jak wszyscy mieszkańcy Boscastle się na nią gapią, a przecież tego nienawidziła. Była jednak pewna, że ktoś nagrywał całe zajście. Ktoś inny był w szoku, że ten wspaniały, młody i przystojny lekarz mógł coś takiego zrobić. Ktoś jeszcze mruczał, że wiedział, iż nikt nie zastąpi starego Cartera, a z tym młodym było coś nie tak. Byli też tacy, niestety, który szeptali, iż zawiniła młoda pielęgniarka. Jęknęła żałośnie i zaskowyczała, gdy Arthur wrzasnął; wówczas nie patrzyła na jego krzyk w kategorii swojego triumfu. – Connor! – Zawyła jeszcze bardziej rozdzierająco i żałośnie, kiedy nagle przestała go c z u ć blisko. Następnym zaś, co zrozumiała, było to, że rzucił się na jej napastnika i ponownie: chciała go powstrzymać bez myśli w kategorii, że taki atak może działać na ich niekorzyść przed obliczem sądu, ale dlatego, że po prostu go kochała i się o niego martwiła. – Connor! – Wystawiła po omacku dłoń przed siebie: potrzebowała go natychmiast. Szkoda, że jej palce natrafiły na pustkę; nie widziała nikogo innego. – C-Co… Connor… – wyjęczała i ponownie wpadła w histerię, która opanowało jego ponownie objęcie jej. – Och… och, Connor! – Załkała i wtuliła się w niego gwałtownie. – Z-zabierz mnie do domu… zabierz mnie do domu… chcę do moich dzieci – szlochała, pomimo świadomości, że ich pociechy są bezpieczne; jedna w przedszkolu, druga z opiekunką na Trenwith. – Nie chcę na policję – nagle się odsunęła i spojrzała w jego oczy spłoszona; podświadomie wiedziała, że musi to zrobić i że powinna dziękować mężczyzną z Boscastle, którzy trzymali Arthura w ryzach.

    rozgoryczona oraz spanikowana VERA, która nie wie, co robić

    OdpowiedzUsuń
  113. To nie tak, że Vereena nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji – wiedziała, jak istotne jest to, aby pojechała na policję i tam przedstawiła materiały dowodowe, w postaci właśnie chociażby nagrania, aby porozmawiała z mieszkańcami Boscastle, którzy byli świadkami całego zajścia i namówiła ich do złożenia zeznań. Wiedziała, jak istotne jest to nie tylko dla innych kobiet, które napastował Arthur, ale także dla niej samej i dla jej bliskich – szczególnie dla Connora, który tak wiele dla niej zrobił i był jeszcze więcej w stanie uczynić; który był przy jej boku bez względu na wszystko i nie poddawał się, niezależnie, jak beznadziejna sytuacja by nie była. Mogła na niego liczyć bez względu na wszystko i była mu za to bardzo wdzięczna – w tamtej jednak chwili w swej panice spowodowanej tym, przez co przeszła, absolutnie nie potrafiła myśleć logicznie. Mogła jedynie szlochać żałośnie w jego ciepłych objęciach i modlić się o rychłą śmierć, która nie chciała nadejść – ta widocznie była luksusem, na który nie było jej stać. Z drugiej jednak strony – wcale nie chciała umierać, bo przecież miała dla kogo walczyć i się nie poddawać. To wszystko natomiast mieszało się w niej i prowadziło do tego, że coraz trudniej było się jej opanować – zebrać myśli w jakąkolwiek, nieabsurdalną całość i spojrzeć z dystansu na to, co się wydarzyło; spojrzeć na to, jako niewątpliwy zwycięzca, który był dosłownie o kilka kroków od finiszu oraz najwyższego podium, które majaczyło w oddali. Wystarczyło tylko, aby się uspokoiła na tyle, żeby móc przed funkcjonariuszami prawa wyartykułować cały zarys mroku, w jakim się znalazła – problem w tym, że im bliżej była syrena radiowozu, tym przychodziło jej to z coraz większym trudem. Dobrze więc, iż ostatecznie to jej ukochany przejął całkowicie panowanie nad sytuacją i podjął zdecydowane kroki w tym temacie, sprawiając, że pół-wila mogła odetchnąć z ulga, wyłączona z dyskusji na temat minionych chwil – był jej niedobrze; chciała wymiotować, wciąż czując na sobie łapska swojego pracodawcy, którzy się odgrażał i wciąż wyzywał ją od najgorszych. Ona natomiast rozpaczliwie pochwyciła się zapewnień ukochanego, że nic nie musi – podświadomość powtarzała jej jednak, że p o w i n n a .
    — J-ja… ja… – nabrała głośno powietrza w płuca i spojrzała wilkołakowi głęboko w oczy. – Kochanie – niespodziewanie jego słowa obudziły w niej chęć działania i przypomniały jej po co, to wszystko zrobiła i dla kogo oraz dlaczego w ogóle podjęła się tak strasznych dla siebie kroków. – Skarbie – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca – pojadę na komisariat – powiedziała z przekonaniem. – Muszę – nacisnęła gwałtownie – tak pojechać. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Muszę to dzisiaj załatwić. Muszę to skończyć. – Mówiła szczerze, a to wszystko było jego zasługą: jego oddania oraz chęci niesienia jej pomocy. – Dlatego – uśmiechnęła się czule, gładząc go kciukami po zarośniętych policzkach; cholera, jakże ona kochała tę jego ciemną brodę – stamtąd zabierzesz mnie do domu, dobrze? Na rękach – uśmiechnęła się i na moment przymknęła powieki. – Trzymaj – podała mu niespodziewanie dyktafon. – Trzymaj i pilnuj, jak oka w głowie – dopiero wówczas go wyłączyła, co ostatecznie miało działać na ich korzyść; jasnym było, że nic nie spreparowali. – Oddaj to policji – przypomniała i wspomagając się na nim, wstała powoli. – Jestem chyba gotowa – powiedziała ostatecznie. – I tak gorzej być nie może, co? – Zaśmiała się nerwowo, chociaż była przerażona perspektywą najbliższych godzin. Chwyciła męża mocno za rękę.

    zdeterminowana i chcąca zakończyć ten koszmar VERA, która wie, że może liczyć na kochanego wilczka

    OdpowiedzUsuń
  114. W zasadzie to Vereena nie dałaby sobie ręki uciąć za to, czy była gotowa, czy nie – tak naprawdę, ogarniała ją całkowita, wielka niepewność, która sprawiała, że jej drobne łydki drżały ze stresu i chyba lekkiego przerażenia: jakby bowiem nie patrzeć od tego, jak zachowa się w obecności policji i jakich reakcji z jej strony będą świadkami, zależało powodzenie całej akcji, jaką zaplanowała z Connorem; akcji, która miała na celu odizolowanie Arthura Cartera od zdrowej tkanki społeczeństwa, niczym wrzodu, który atakował niewinne kobiety, które w żaden sposób go nie prowokowały. Miała więc pełną świadomość tego, że musi się wziąć w garść i skupić, bowiem inaczej cały wysiłek jaki włożyli – przecież to jej ukochany właśnie szukał innych osób, w jakiś nieprzyjemny sposób dotknięty przez młodego lekarza z Boscastle – pójdzie w cholerę; świadomość zaś, że istniała taka opcja, w której niepotrzebnie dała się dotykać łapskami swojego pracodawcy i upadlać się na psychiczne oraz fizyczne sposoby, była całkowicie niepotrzebna i on wróci do przychodni – ją albo zwalniając z hukiem, albo zostawiając, aby się mścić okrutnie – była dla niej nie do zniesienia. To oraz ciepły głos jej małżonka i jego silne, ciepłe ramiona, pomogły jej wstać – mimo obitych do krwi kolan i łokci – i powziąć odpowiednie decyzje oraz kroki.
    — Dziękuję – szepnęła więc ze szczerą wdzięcznością do ukochanego, kiedy ten podzielił jej zdanie i dodatkowo zapewnił, iż zawsze już będzie ją bronił, bez względu na wszystko; bez względu na okoliczności. – Kocham cię, Connor. Kocham cię ponad wszystko. – Dodała jeszcze i chwyciwszy mocno jego dłoń, skierowali się do policjantów, jeszcze chwilę szepcząc między sobą: – Bez ciebie nigdy bym sobie nie poradziła – zapewniła poważnie i następnie zwróciła się do funkcjonariuszy. Chwilę dyskutowali i ostatecznie doszli do tego, że Greybackowie pójdą samodzielnie na komisariat, nie chcąc podwózki, przy czym Arthur Carter był już w radiowozie, na razie schwytany za agresję: słowną wobec swojej pracownicy oraz fizyczną wobec policji, która się do niego zbliżyła. W związku z tym, kiedy małżeństwo trafiło do odpowiedniego budynku, lekarz już ram się znajdował: zajmował jedyną celę, a oni mieli być przesłuchani w dwóch malutkich pokoikach. Odetchnęła ciężko. – Dam radę – powiedziała w końcu, kiedy podpisała specjalny protokół. – Dziękuję, wielkoludzie – pogładziła go czule po policzku. – Pamiętaj jednak, że bez ciebie jestem nikim, okej? Bez ciebie nie dałabym sobie rady. – Zapewniła dobitnie, szczerze i dodała jeszcze: – Tak. – Przytaknęła w końcu wzdychając. – Jestem pewna. Czas to skończyć.
    Naprawdę brzmiała na zdeterminowaną i poważną – nawet wówczas, kiedy oddawała się w odpowiednie ręce, celem zebrania jej zeznać. Zaciskała przy tym szczęki do bólu, co prawda, byleby nie dać po sobie poznać, ile emocji się w niej kotłuje – nie chciała też, aby te zostały uznane za rzutujące na jej osąd, bo jej celem było ukaranie tego, który traktował widocznie wszystkie kobiety, jak zwykłe szmaty. Rzecz jasna, wcale nie było łatwo, ale zdecydowanie nie miała zamiaru się absolutnie poddawać – miała zbyt wiele do stracenia i nawet przez moment się nie zawahała już w tym, co chce zrobić. Ostatecznie więc zasiadła na niewygodnym krzesełku i rozpoczęło się jej przesłuchanie, podczas którego odpowiadała na wszystkie pytania. Wyjaśniła, jak wyglądała sytuacja, wyjaśniła co się stało i wyjaśniła, że ma twarde dowody przeciwko mężczyźnie, który ją molestował oraz wyjaśniła, skąd je miała – umundurowana kobieta nie była do końca przekonana na początku do jej niewinności, chcąc uznać, że poczytała dziwne artykuły i sprowokowała doktora do działania, ale usłyszawszy nagarnie: przyznała jej rację. Na koniec zaś wyjaśniła, dlaczego jej wilkołak był w okolicy i podkreśliła, iż nie żałuje tego, co się stało, bo gdyby nie jej determinacja, musiałaby się obijać po sądach z oskarżeniami, a tak przyspieszyła cały proces skazania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Och… och, Connor! – Z pokoików zaś wypadli dosłownie w tym samym momencie, rzucając się sobie rozpaczliwie w ramiona; fakt, że nie mogli się wspierać w tak ważnym dla siebie momencie strasznie ich rozbijał, dlatego dosłownie przylgnęli do siebie kurczowo, jakby w obawie, że ta druga, ukochana osoba, w ciągu chwili się rozpłynie. – Kochanie… och, kochanie moje… – załkała: był to wynik kotłujących się w niej emocji, a więc i stresu, i strachu, ale również i ulgi na myśl, że to koniec. – P-powiedziano… powiedziano mi, że z takimi dowodami… że j-jeśli pani Howe… że… to go skażą, to trafi do więzienia i zabiorą mu pewnie prawo do wykonywania zawodu… słyszysz? Słyszysz, skarbie? – Uniosła głowę, aby spojrzeć głęboko w jego piękne, księżycowe tęczówki; jej fiołkowe oczy lśniły szczęściem. – Udało się nam! – Zaśmiała się krótko, acz nieco nerwowo. – Udało i… – urwała, bowiem właśnie w tamtej chwili Arthur Carter wyprowadzany był z celi na przesłuchanie. Cóż, niewątpliwie nie polepszył swojej sytuacji, wykrzykując, że ją znajdzie i zamorduje. Przełknęła głośno ślinę i stała jak sparaliżowana tak długo, aż usłyszała rozmowę męża z komendantem: mogli wracać do domu. Wciągnęła z ewidentną paniką powietrze w płuca. – Muszą go zamknąć, bo inaczej nie przeżyję… – skwitowała szczerze.

      wciąż rozdygotana, nadal rozbita i trochę nadal przerażona VERA (Thorne) GREYBACK, która jednak dzięki miłości swojego wilczka, na pewno sobie poradzi ♥

      Usuń
  115. — Jak dobrze, że jesteś – powtarzała niczym mantrę Vereena, wtulona w silne ciało Connora, doskonale zdając sobie sprawę, że bez niego była dosłownie niczym i niewątpliwie nie poradziłaby sobie, nie tylko w sytuacji z Arthurem Carterem, ale w ogóle: nie istniałaby i zginęłaby już przed laty, nie mając o co walczyć. Był więc nie tylko jej opoką i podporą oraz bezpiecznym portem, do którego mogła zawinąć nawet w chwili największych burz, ale także motorem napędowym do działania, który przy okazji dał jej nie tylko swoją miłość i wsparcie, ale także piękny dom i cudowne dzieci. Miała nadzieję, że swoim uściskiem i spojrzeniem w jego oczy przekazuje mu to wszystko; nie potrafiła wydusić z siebie słów, wciąż nieco oszołomiona. Na tyle oszołomiona, że kiedy odezwał się do niej jej oprawca dłuższą chwilę nie mogła się opanować: zaczęła się ponownie trząść, bo cały czas z tyłu jej głowy pojawiała się irytująca myśl, że może faktycznie wszystko to było psu o kant dupy rozbić i prawnicy jej szefa go jakoś wykaraskają od odpowiedzialności. Nie poradziłaby sobie z tym. Nie było takiej opcji. – I-idę… idę… – wybąkała i ruszyła nieco sztywno z miejsca; z trudem chwytała oddech i nie powstrzymała się od rzucenia przerażonego spojrzenia na lekarza. To był błąd. – Cholera… – sapnęła, tracąc dosłownie dech w piersi.
    To bowiem, co zobaczyła w orzechowych tęczówkach mężczyzny nie było możliwe do opisania słowami – było taką dawką nienawiści i chęci mordu oraz upodlenia jej, jakiej w życiu nie widziała. Chyba nawet Fenrir w sobie czegoś takiego nie miał – a może miał, ale ze względu na to, że nie posiadał cherubinkowej buzi dobrego człowieka, a mordę bestii, którą był, owy wzrok gdzieś nikł pośród strachu, jaki wzbudzał swoją ogólną aparycją. Niemniej, odkrycie to tak bardzo spłoszyło pół-wilę, że nie pamiętała drogi, jaką pokonała ze swoim ukochanym – w zasadzie to on szedł, a ona rozkoszowała się jego ciepłem, bowiem spełniał swoją obietnicę: niósł ją na rękach. Jedynie w ostatnim przebłysku świadomości przypominając sobie, że musi zamknąć przychodnię: dopiero więc to zrobiwszy skierowali się do samochodu, a następnie na Trenwith. Milczała. Próbowała to sobie wszystko ułożyć w głowie, ale absolutnie nie było to łatwe ani przyjemne – dopiero więc wówczas, kiedy niespodziewanie odkryła, że znajduje się na ogrodowej huśtawce zawieszonej na starym dębie i zbudowanej specjalnie tak, aby pomieściła i ją, i jej męża oraz na tyle wytrzymałą, aby ich uniosła, poczuła, że znowu może oddychać. Rozpaczliwie nabrała powietrza w płuca i nagle pozwoliła sobie na uśmiech – delikatny, nieśmiały, ale szczery, na jej bladych wargach.
    — Będzie dobrze – szepnęła i ścisnęła w dłoniach ciepły kubek z herbatą; w pamięci odnotowała, aby po wszystkim jeszcze raz na spokojnie przedyskutować ze swoim partnerem kwestię używania magii, bo przecież umowę mieli inną: mieli z niej raczej rezygnować i rozumiała, ze istniały sytuacje podbramkowe, ale nie sądziła, aby ta konkretna, kiedy już byli bezpieczni na swojej posiadłości, była takową. – Słyszysz, Connor? – Przekręciła głowę, aby spojrzeć w jego przystojną twarz. – Będzie dobrze – przekonywała jego i samą siebie, nie wiedząc, że jeśli chodziło o Arthura Cartera to miała całkowitą rację; szkoda jedynie że nie przeczuwała huraganu związanego z opiekunką jej pociech: Ivy Turner, która przyglądając się szczęśliwemu małżeństwu z okna salonu dosłownie dostawała szału i decydowała się na podjęcie bardziej radykalnych kroków w stosunku do swojego pracodawcy, który stał się dosłownie jej obsesją. – Dziękuję – niespodziewanie pocałowała go czule. – Dziękuję – powtórzyła, przymykając powieki i rozkoszując się jego zapachem. – Wiesz, czego chcę? – Zapytała, odkładając kubek na ziemię. – Ciebie. Tylko ciebie chcę i potrzebuję – zapewniła szczerze i ułożyła dłonie na jego szerokim torsie. – Zrobiłeś dla mnie tak wiele… och, Connor, nie wiem, jak ci się odwdzięczę… – wyszeptała nieśmiało.

    po uszy zakochana i bezdennie zachwycona VERA, która już się uspokoiła

    OdpowiedzUsuń
  116. To nie tak, że z minuty na minuty w pełni poprawił się stan Vereeny i zrobiło się z nią o wiele lepiej – po prostu ona powoli przepracowywała wszystko, czego doświadczyła; wszystko, co się stało i wszystko, co uczynił jej Arthur Carter. Próbowała się nad tym pochylić, ale nie celem notorycznego katowania się obrazami z tej cholernej próby gwałtu – bo nazywała już rzeczy po imieniu, co było w zasadzie doskonałym objawem i kolejnym krokiem do sukcesu; nie szukała ładnych, wygładzonych eufemizmów, które nie oddawały w żadnym stopniu tego upodlenia, którego była obiektem już na etapie dotyku swojego szefa i którego mogła być, gdyby nie jej determinacja związana z ucieczką. Pochylała się zaś nad tym wszystkim właśnie po to, aby się z tym pogodzić – przyjąć do wiadomości, że to się zdarzyło i mogło być znacznie gorzej oraz pozwolić, aby w jej umyśle zagościł fakt, iż nie była jedyną w taki sposób, dosłownie i w przenośni, dotkniętą kobieta na ziemi. Robiła to natomiast dla Connora w głównej mierze i dopiero później dla siebie, na końcu zaś – dla tych wszystkich starszych i młodszych przedstawicielek płci pięknej, którymi kiedykolwiek w ten ohydny, nieodpowiedni sposób zainteresował się lekarz z Boscastle. Pewnie, trochę obawiała się, że rozegrała to nieodpowiednio – i miała zwyczajnie wielkie szczęście, że udało się jej uciec – albo że jakoś mężczyzna się wykaraska i wróci, aby ją zemścić. Trzeba jednak było przyznać, że owy rodzaj strachu był całkiem normalny i uzasadniony – nie mogła się go szybko pozbyć, ale na pewno w pozbywaniu się go pomagała bliskość jej ukochanego, który jak zwykle stanął na wysokości zadania i był obok, wspierał ją i nie odwracał wzroku, kiedy prosiła go pomoc; czasem robiąc to w sposób niedosłowny i nieodpowiedni. Był idealny.
    — Będzie dobrze – powtórzyła raz jeszcze i niespodziewanie zaśmiała się wesoło, patrząc głęboko w jego oczy; na czas jakiś postanowiła odłożyć rozmowę o magii, bo w jej opinii używali jej zbyt wiele i chociaż pewnie wszelkie argumenty, jakie miał jej przedstawić mąż, a które miały przemawiać za dalszym korzystaniem z dobrodziejstw, jakimi ich obdarowano, były logiczne, to jednak strach że Ministerstwo Magii znowu zbyt mocno się nimi zainteresuje wciąż w niej żył i nie wziął się znikąd, prawda? Nie to jednak było tematem na rozmowę w tamtym momencie. – Zasłużyłeś na o wiele, wiele więcej – dodała całkowicie poważnie i przycisnęła się mocno do jego potężnego ramienia; cholera, czasem wciąż ją zastanawiało jakim cudem, nawet podczas snu, całkowitym przypadkiem, nie zabił jej: był przecież prawdziwym mocarzem i wielkoludem. – Jesteś wspaniały… i bardzo ci dziękuję – powtórzyła i chwilę milczała, słuchając go uważnie. – Oj, nie bądź dla niej takie surowy, kochanie – mruknęła, zaczynając od jego wypowiedzi dotyczącej Ivy Turner. – Jest dobrą opiekunką, Alex ją lubi, nie widzę problemu – wzruszyła ramionami, bo faktycznie: dziewczyna mocno im pomogła i dawała jej komfort psychiczny podczas pracy. – Wiesz… tak, chodźmy. Chodźmy do chatki – powiedziała i jako pierwsza wstała, wypijając na szybko herbatę. – Pamiętaj, robię to tylko dla tego pocałunku – zachichotała i szarpnęła go żartobliwie i delikatnie za brodę, następnie wstając z huśtawki. Mocno spletli swoje palce i skierowali się ku ich pierwszemu domowi, gdzie wciąż nie było ani wody, ani elektryczności; kiedyś dostarczali oba dobra na miejsce za pomocą czarów. Chwilę wędrowali po wietrznych, kornwalijskich klifach, pachnących solą i wrzosem, w milczeniu. – Trochę się boję – szepnęła nagle, mrużąc oczy od sierpniowego słońca. – Boję się, że kiedy on wyjdzie… to wróci i… i się zemści – podzieliła się z nim swoimi czarnymi myślami. – Nie wygląda na takiego, co łatwo się poddaje – westchnęła głęboko i ciężko. – Wiesz… ledwo mu tam uciekłam – zadrżała gwałtownie, ale uznała, że powinien wiedzieć. – Gdyby nie to, że był pewny… cholera, był tak bardzo blisko… – zatrzymała się gwałtownie i jęknęła rozdzierająco.

    wciąż przeżywająca tę chorą sytuację VERA, która potrzebuje czasu

    OdpowiedzUsuń
  117. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena nigdy w życiu nie poradziłaby sobie bez Connora i był to fakt tak logiczny i stały, że nie można było z nim w jakikolwiek, najmniejszy nawet sposób polemizować, o czym nie tylko świadczyła cała ta sytuacja z Arthurem Carterem, ale także te ostatnie sześć miesięcy przed piątkiem sprzed tygodnia od dnia, w którym postanowili zakończyć chore zachowanie pracodawcy pół-wili – przecież to pół roku było jednym z najmroczniejszych okresów w jej życiu, właśnie dlatego, że uważała, iż nie może i nie ma prawa liczyć na swojego małżonka; że jeśli stanie się coś złego, ona nie będzie mogła się skryć w jego ciepłych, przynoszących ulgę oraz bezpieczeństwo ramionach, które były niczym jej bezpieczna przystać. Cóż, miała oczywiście ku temu całkiem logiczne powody, bo nie układało się im najlepiej, ale wciąż odczuwała nieopisaną wręcz ulgę z powodu tego, iż finalnie okazało się, że się myliła – że niezależenie od tego, jak między nimi było źle, to nie tylko to było chwilowe, ale także absolutnie nie rzutowało na ich oddanie wobec siebie, czyli słowem: dosłownie z a w s z e mogła liczyć na tego wielkiego, przystojnego i dobrego wilczka. Niczym więc dziwnym nie było, że siedząc na ich huśtawce – na tej, którą sami zbudowali – po prostu się cieszyła i wracała do jej serca w wiara w lepsze jutro: każde jutro przecież było lepsze, jak długo miała męża u swojego boku. Nieważne zaś, ile razy miało się to potwierdzić – ona za każdym razem miała być tym zachwycona, bo tak: chwyciła Boga za nogi i trzymała w garści tak mocno, że pobielały jej kłykcie i owego postanowienia nigdy nie miała zmienić, bowiem ono zapewniało jej to, co w życiu było najważniejsze – kochającą rodzinę, na którą zawsze, bez względu na wszystko mogła liczyć. Ufała im i z tego też powodu postanowiła się podzielić z Connorem swoimi przemyśleniami dotyczącymi tego, co mogłoby się wydarzyć w przyszłości, a co w zasadzie nie byłoby niczym zaskakującym – już przecież parę razy udało się Arthurowi Carterowi wymknąć wymiarowi sprawiedliwości, a ponadto: nie wyglądał na kogoś, kto odpuszcza. Swoimi słowami, wykrzykiwanymi w jej kierunku, zresztą tylko ten fakt potwierdził.
    — Wiesz dobrze, że za próbę – podkreśliła wymownie – gwałtu – zadrżała gwałtownie; było jej z tym ciężko – nikomu nie dają dożywocia. Nawet jeśli jest recydywistą, to mają jedynie – ponownie nacisnęła – moje nagranie i tylko zeznania pani Howe. Oficjalnie niczego mu więc nie udowodniono, aż do teraz – westchnęła ciężko. – Nawet jeśli dadzą mu dziesiątkę – nie wierzyła, aby nie udało mu się znacząco skrócić tego wyroku – piętnastkę, czy nawet dwudziestkę, to on nie zapomni o tym, co zrobiłam: nie zapomni o tym, jak go upokorzyłam i tu wróci. Zobaczysz, że wróci i zemści się za to – wtuliła się w niego, bo nie była zła: potrzebowała jego ciepła oraz wsparcia. Niestety, czasem jego optymizm był tyleż samo niesamowity, co irytujący, ale nie miała zamiaru poddawać się takim myślom: doceniała, że chciał jej pomóc. – Kocham cię – sapnęła, przymykając powieki, otulona jego ramionami oraz zapachem. Zamilkła na moment i pozwoliła mu mówić. – Wiem, ze tam byłeś – powiedziała na koniec jego monologu, ale ja nie byłam w stanie… ja nawet nie mogłam krzyknąć. Nic nie mogłam zrobić. Zupełnie nic. – Trzęsła się niczym osika, bowiem te wspomnienia były zdecydowanie zbyt żywe oraz bolesne. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, próbując się jakkolwiek opanować, ale nie wyszło jej to: nadal była całkowicie rozbita i pewnie rozsypała się, gdyby właśnie nie czułość i silne dłonie jej ukochanego. – Nic nie zrobiłam… jeszcze nic nie zrobiłam. Dopiero jak go skażą… Chryste, Connor… on jest naprawdę niebezpieczny… naprawdę. Zaryzykuje wszystko, aby się zemścić… a-aby… nawet jak mu zabiorą prawo do wykonywania zawodu – była o tym święcie przekonana. – Chodźmy. Dokończymy w chatce. – Rzuciła nagle, z desperacją, ale i przekonaniem.

    wiedząca, że w tamtej chwili potrzebuje ich starego domku, VERA

    OdpowiedzUsuń
  118. — Nie ma go przynajmniej na razie – westchnęła, nieco zrezygnowana Vereena, bo niestety, niezależnie od tego, co miała usłyszeć od Connora, nadal miała się martwić, że pewnego dnia Arthur Carter postanowi wrócić i się zemścić. – Na razie go nie ma i to się liczy – próbowała chyba przekonać bardziej siebie niż niego, ale niewątpliwe: wielka miłość męża pomagała się jej nieco opanować i sprawić, że się uśmiechała, ba!, spoglądała w przyszłość z nieco większym entuzjazmem niż dotychczas. – Powiem ci szczerze – westchnęła ciężko i przeciągle – że naprawdę – podkreśliła – chce wierzyć, że już dosłownie wszystko – nacisnęła wymownie – jest już za mną. – Uśmiechnęła się do niego czule i mocno chwyciła jego wielką, ciepłą dłoń; cholera, nie tylko był niczym jej narkotyk, ale także lek na wszelkie dosłownie zło, bez którego ewidentnie nie poradziłaby sobie w życiu. Był całym jej światem i w ogóle się tego nie wstydziła. – Będziesz teraz moim Kevinem Costnerem? Tak na serio? Na poważnie? Na zawsze? – Przylgnęła na moment do jego szerokiej, silnej piersi, a następnie kiwnęła głową na znak, że się zgadza. – Chodźmy więc – dodała, wiedząc, że cel ich podróży na pewno jeszcze bardziej ją rozweseli, dlatego tak chętnie do niego lgnęła. Nie przewidziała jedynie, że uczucie będzie aż tak pięknie i przy tym tak cudownie intensywne.

    Nie spodziewała się bowiem aż tak głębokiego poruszenia, kiedy wkroczyła do starej chatki górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope – nie spodziewała się, że jej serce tak gwałtownie zadrży, a wewnątrz małego, kamiennego budyneczku, pojawiają się dosłownie namacalne obrazy przeszłości, niemalże możliwe do pochwycenia w dłonie i skrycia ich na dobre oraz pielęgnowania. Zdecydowanie jednak był to doskonały pomysł, którego realizacja natychmiast ją opanowała i sprawiła, że jej humor znacząco się poprawił – nie wiedziała, co ma to wpływ, ale tak się po prostu stało: uśmiechnęła się szeroko i spokojnie. O dziwo, nie bywała tam rzadko – za każdorazową zamianą turnusów, jeździli tam, aby posprzątać i wszystko ogarnąć – ale chyba właśnie przez fakt, że dotychczas – i przez długi czas, przy okazji – to miejsce odwiedzała jedynie, jako osoba wynajmująca, właścicielka, czy jak-zwał-tak-zwał, to nie potrafiła dostrzec pewnych niuansów, które wciąż tam były. Komód, na których straciła swoje dziewictwo, resztek starego łóżka, na którym urodziła się Roselyn Irisbeth, z którego zrobili przybite do ściany wezgłowie, czy tego cholernie świszczącego czajnika, który zawsze ją parzył, gdy gotowała wodę na piecu – zapominała o szmatce, przez którą należało chwycić rączkę. W jej oczach pojawiły się łzy.

    — Cholera… jak tu cudownie – wyrwało się jej więc z piersi w szczerym, nieokiełznanym wręcz zachwycie oraz niesamowitym wzruszeniu, którego wynikiem były właśnie słone krople w jej fiołkowych tęczówkach. Policzki miała rumiane od chłodnego wiatru oraz oczarowania, uśmiech szeroki i wesoły, a spojrzenie nieco maślane i lekko nieprzytomne ze szczęścia. – N-nie… nie odchodź! – Zanim jednak zdążyła go powstrzymać, on ją puścił ze wspaniałego uścisku i pognał, aby napalić w kominku. – No, no… mój wilczek o wszystkim myśli – zachichotała i ściągnąwszy buty, podeszła do niego, padając na legowisko z koców, które przygotował przed trzaskającym rubinową poświatom ogniskiem. – Teraz? Teraz to ja chcę być tylko z tobą – zakomunikowała i przycisnęła się do jego potężnego ramienia, nagle się śmiejąc w głos. – Wiesz… wciąż mnie dziwi, że mnie ani wtedy – referowała do ich pierwszej nocy – ani później nie zabiłeś… byłam pewna, że to zrobisz. Patrz, jaki jesteś wielki! – Złożyła pocałunek na jego mięśniu, zachowując się troszkę jak mała dziewczynka. – Kocham cię mocniej – pokazała mu dla efektu język i ani myśląc się od niego odsuwać chociażby na sekundkę. – Dziękuję za wszystko, co robisz… dziękuję – wyszeptała, jeszcze mocniej poruszona. – Wiesz, ze bez ciebie nic by się nie udało, prawda?

    szczera, kochająca i spokojniejsza VERA

    OdpowiedzUsuń
  119. Pewnie absolutnie okoliczności nie sprzyjały takiemu pełnemu czułości oraz oddania zachowaniu – pewnie na pewno w zasadzie, bowiem, jakby nie patrzeć, parę godzin wcześniej Vereena została niemalże siłą zmuszona do stosunku seksualnego przez swojego szefa, a później musiała złożyć odpowiednie zeznania na posterunku policji wraz z Connorem, aby na koniec spróbować się zmierzyć ze swoimi demonami. To natomiast zdecydowanie nie było łatwe i niewątpliwie nie udałoby się jej, gdyby nie to, że właśnie u jej boku tkwił ten niesamowicie dzielny, niesamowicie oddany, niesamowicie dobry, niesamowicie przystojny i niesamowicie silny mężczyzna, którego z dumą mogła nazywać swoim mężem, swoim powietrzem, miłością swojego życia i ojcem swych dzieci oraz najlepszym przyjacielem. Niemniej jednak, wszystko to, co się wydarzyło, absolutnie nie powinno było ich nastroić do takich czułostek oraz okazywania sobie uczucia w typowy dla nich, nieuznający kompromisów i zwyczajnie magiczny sposób, jaki wprowadzili wspaniałym nastrojem do chatki górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, wciąż służącej wilkołakowi, jako miejsce przemian podczas pełni – ich pierwszego domu, tak naprawdę; miejsca, gdzie się poznali, gdzie się w sobie zakochali, gdzie powitali na świecie swoją maleńką córeczkę. Tak naprawdę więc nie było wielce zaskakującym to, że tak dobrze się poczuli, kiedy w kominku zapłonął ogień, a oni tulili się do siebie na kocach rozłożonych przed nim – chyba właśnie to był kolejny dowód na ich niesamowitą, nigdy niesłabnącą wieź, jaka się narodziła między nimi przed laty, a którą dzięki swej troskliwej pielęgnacji wynieśli dosłownie na wyżyny. Niczym więc dziwnym nie było, że byli sobie tak bliscy – najbliżsi.
    — Wyznać ci sekret? – Zagaiła więc nagle, puszczając mu niby to ukradkiem perskie oczko. – Też masz piękny śmiech – skradła mu niespodziewanie pocałunek, chichocząc niczym podlotek, a następnie z zachwytem przyglądała się temu, jak się rumieni: doskonale wiedziała o czym myślał, bo i jej umysł zawędrował właśnie w kierunku ich pierwszych razów w tej malutkiej chatynce. – Kocham twój śmiech – nie powstrzymała się jeszcze od tego wyznania, zanim pozwoliła mu przejąć pałeczkę w kwestii wyrzucania z siebie różnych myśli. – Nie, to nie jest miłe – zaprzeczyła łagodnie. – To jest szczere – dodała poważnie, patrząc głęboko w jego oczy. – Nie ujmuj sobie niczego, proszę, bo… bo, hej, Connor, bez ciebie jestem niczym – uklękła przed nim na kocach i ujęła jego twarz w swoje drobne dłonie. – Bez ciebie nie ma mnie. Bez ciebie nie istnieję. – Zapewniała, a w jej oczach oprócz miłości kryło się też olbrzymie wzruszenie. – Bez ciebie nie byłabym zdolna tam wejść. Bez ciebie nie znalazłabym tej siły w sobie. Bez ciebie… cholera, nie umiem żyć bez ciebie – gwałtownie go do siebie przytuliła. – Jesteś wszystkim – pocałowała go w czubek głowy, zachowując się trochę tak, jakby panicznie się bała, że zaraz rozpłynie się w powietrzu; nie byłoby to niczym dziwnym, bowiem był chodzącą perfekcją, która nie miała racji bytu. Później musiała umilknąć: zachwyt zakleszczył jej gardło. – Przesadzasz… przesadzasz, skarbie… – wyjąkała, bardzo jednak wdzięczna za wszystkie jego słowa. – Chociaż może… hm… może jest w tym sens: ona będzie jak ja, no!, może trochę pewniejsza siebie, ładniejsza… lepsza. Będzie lepszą wersją mnie, a Alex… cholera, chciałabym, aby Alex był takim ideałem jak ty – wyznała. – Bo jesteś ideałem, Connor – nacisnęła, a następnie tylko uśmiechnęła się, nie odpowiadając na jego słowa długi czas. – Tak. To jest to. – Wyznała szeptem i połączyła ich usta w namiętnym pocałunku: długim, acz czułym, trochę władczym, ale jednocześnie pełnym oddania i zaufania. Pocałunku, który mogli mieć tylko oni. – Wciąż uważam to za niemały cud i sukces, że jeszcze mam wszystkie kosteczki całe, ale, hm, może warto… m-może… może to znak, co myślisz? – Odpięła górny guzik bluzki.

    zdeterminowana, pewna i kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  120. Oczywiście, gdzieś podświadomie, w srebrnej głowie Vereeny kotłowała się myśl, że to nie był odpowiedni moment na ten rodzaj spędzania wolnego czasu – nie chodziło już nawet o to, co się wydarzyło z Arthurem Carterem i o to, że z Connorem musieli przejść krótki, acz niewątpliwie intensywny, proces składani zeznań i wyjaśnień, a przy okazji została jeszcze słownie zaatakowana przez swojego napastnika i szefa, na dodatek, który dopuścił się na niej niemalże najgorszej zbrodni, jakiej mężczyzna mógł się dopuścić na kobiecie. Niemniej jednak – nie w tym była rzecz. Pół-wilii chodziło bardziej o kwestie związane z dziećmi – poczuła się nagle okropnie, że nie wzięli z przedszkola Roselyn Irisbeth i nie wzięli jej na lody, a tym samym nie spędzili z nią czasu; to samo tyczyło się małego Alexandra Thomasa, którym opiekowała się Ivy Turner i jeśli w czymś pielęgniarka miała przyznać rację mężowi, to byłoby to przyklaśnięcie stwierdzeniu, iż ich synek za dużo czasu spędza ze swoją opiekunką. O ile zaś te parę godzin, kiedy szli do pracy, były im bardzo przydatne, a pomoc dziewczyny nieoceniona – tak przecież już byli na Trenwith i w zasadzie z premedytacją nie zabrali ze sobą chłopczyka; może nie do końca z premedytacją, bowiem nie do końca to przemyśleli, ale na pewno mogliby się nad owym rozwiązaniem pochylić. Owszem, próbowała tłumaczyć sama siebie przed samą sobą, że to była wyjątkowa sytuacja – że przecież to, przez co przeszła, potrzebowało chwili na przepracowanie, ale tak naprawdę były to jedynie wymówki. Wymówki jednak, których się rozpaczliwie chwyciła, aby poczuć się lepiej, podczas gdy ukochany ją całował, a ogień w kominku obok nich trzaskał wesoło – odpięcie guzika było w związku z tym naturalnym następstwem tego, co się wokół działo.
    — Żadna „cholera”, tylko ja: twoja żona – wyszeptała czule, w związku z tym, w odpowiedzi na jego słowa, które ją całkowicie zachwyciły, bo wiedziała, iż wyrażały pełnię jego szczęścia i podniecenia, jakie w nim wzbudziła. Co z tego, że pewnie w jakiś tam sposób nie wypadało, skoro było tak cudownie piękne w swym grzechu? – Kocham cię mocniej – odparła, dlatego też, uśmiechając się szeroko; dosłownie drżała z radości i olbrzymiego ognia, jaki zapłonął w jej drobnym ciałku: naprawdę, nic nie mogło jej odciągnąć od ukochanego; nic nie mogło sprawić, aby jakkolwiek zmieniła zdanie; nic nie mogło zmusić jej, aby odeszła, nawet rozsądek i logiczne myślenie. – Kocham cię tak bardzo, że gdybym ciebie straciła, to bym… nie, nie stracę cię, Connor – nagle się poprawiła. – Nie stracę cię nigdy – dodała z mocą, twardo, tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym ponownie połączyła ich usta w namiętnym, pełnym pasji pocałunku, w którym, z jej strony, kryło się coś jeszcze: ta rozpaczliwa chęć zatrzymania go przy sobie na wieczność nie tylko za pomocą związania poprzez przysięgę małżeńską, ale także tak fizycznie. – Oczywiście, że jesteśmy! – Niczym dziwnym więc nie było, że na jego stwierdzenie prychnęła oburzona: dla niej to było logiczne i piękne jednocześnie, że byli dla siebie stworzeni. – Znaki znakami, ale gdybyśmy… – pokręciła głową z niedowierzeniem. – Connor, ile myśmy przeszli – pogładziła go czule po policzku, siedząc przed nim z na wpół rozchełstaną bluzką. – Zobacz… ile tego, kurwa, było – zaśmiała się, bowiem po czasie to było jedyne co mogli i powinni robić. – Nie dałabym sobie rady bez ciebie. Nie dałabym, po prostu – skwitowała poważnie. – O… och, a co to… c-co to za pytanie w ogóle? – Zaskoczył ją swoim zapewnieniem. Zmarszczyła zabawnie brwi.

    całkowicie zszokowana VERA, która jednocześnie jest pełna miłości

    OdpowiedzUsuń
  121. Naprawdę, kompletnie nie pojmowała, co mógł mieć na myśli. Nie dlatego, że Vereena była ignorantką, czy nie widziała, jak wygląda świat oraz nie dlatego, że nie pojmowała konstrukcji pewnych rzecz, a także nie dlatego, że zapomniała, że Connor był wyjątkowo wielkim i silnym mężczyzną, który bez problemu, gołymi rękoma, gdyby zechciał, mógłby rozerwać na dwie części polano drewna – była mądra, toteż wiedziała i pamiętała o tych wszystkich kwestiach. Problem jednak leżał w tym, ze to był j e j mąż: jej początek oraz koniec, jej słońce i wszystkie gwiazdy, księżyc jej życia oraz każdy oddech, myśl, bicie serca, pierwszy obraz o poranku i ostatni przed snem – jej chodzący ideał i człowiek, na którym zawsze mogła polegać, a więc też najlepszy przyjaciel oraz powiernik sekretów, a przy tym namiętny kochanek, który uczynił ją przeszczęśliwą i dumną matką swoich dzieci. Zwyczajnie fraza „zrobienie jej krzywdy” i „on” były dla niej jakimś kompletnie absurdalnym oksymoronem, który nie miał racji bytu – bo i jak skoro, przecież kochali się ponad wszystko, a to oznaczało mniej więcej tyle, że nie mogli siebie skrzywdzić; a przynajmniej nie w formie fizycznej, o której mówił były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Dlatego też, jego małżonka patrzyła na niego skrajnie zdumiona, nie mogąc absolutnie tego pojąć – dla niej to była tak zwana oczywista oczywistość, z którą nikt nie miał prawa polemizować, bo też nie było żadnych podstaw, aby to czynić; nie licząc tego jednego razu sprzed wielu lat, kiedy to w złości się przy niej przemienił i od tego czasu na jej lewym ramieniu widniały nieładne szramy. Niemniej – w tej relacji to ona częściej biła jego, o ile biciem można było nazwać te kilka policzków zadanych w złości i bezsilności.
    — To nie jest zupełnie zwyczajne pytanie – burknęła, w związku z tym, w odpowiedzi na jego słowa; obojętne i zwyczajnie pragnące zakończyć tę dyskusję. Problem w tym, że Vera nie umiała tak łatwo odpuścić, bo kiedy ją o to zagaił, zaraz w jej sercu narodził się niepokój, że ponownie myśleć o sobie w kategoriach swojego ojca, tylko dlatego, ze dzielili ze sobą jedną, jedyną cechę, którą była dziedziczna likantropia. Nic więcej nie mieli ze sobą wspólnego, bo podczas gdy jej mąż był chodzącą perfekcją, tak jej, na szczęście już nieżyjący, teść był zwykłym potworem i to nie ulegało żadnym wątpliwościom ani nie podlegało dyskusjom. – Connor – ostrzegła go zaś, kiedy zaczął ją mamić słodkimi słówkami, które absolutnie się jej nie podobały w tamtym momencie, bowiem nie sądziła, że do tego zmierza. Uważała, ze wymyślił swoje wyznania na poczekaniu byleby tylko odciągnąć jej uwagę od nieprzyjemnych kwestii. Nie mogła mu przy tym jednak odjąć jednego: cholera, był świetny w słodzeniu jej i sprawianiu, że rumieniła się jak głupia pod wpływem jego pięknych słówek. – Connor, ja zawsze czuję się przy tobie bezpieczna – wyznała w końcu, chwytając go za wielką dłoń i ściskając w swoich zwinnych, chłodnych i długich palcach. – Nawet kiedy się między sobą kłócimy to ja… ja jestem po prostu przy tobie bezpieczna. Czuję to i wiem. – Przekonywała z mocą i szczerością. – Wiesz… wiesz, że nigdy nie czułam się zagrożona? Nawet wtedy… wtedy, kiedy po trzech latach znowu spotkaliśmy się w Hogwarcie – wyznała poważnie, w ogóle nie przesadzając. Patrzyła mu głęboko w oczy, aby nie mógł podważyć prawdziwości jej wyznań. – Rozumiesz? Ja… ja to była wtedy taka blokada, ale nie strach. Nie boję się ciebie, bo tak – musnęła go w usta – ty kochasz mnie, a ja ciebie, skarbie… i… heh, też za tobą szaleję – dodała z szerokim uśmiechem. – Czasem szaleję tak bardzo, ze nie mam ochoty cię spuszczać z oczu, bo wiem, jakim łakomym kąskiem jesteś dla pań w średnim wieku z Boscastle – pokazała mu język i uklękła przed nim; pośladki oparła o pięty. – Poczuj – przyłożyła jego wielką dłoń do swej piersi. – Ono bije tylko – podkreśliła wymownie – dla ciebie. – Szepnęła czule i ciepło, uśmiechając się z miłością i oddaniem.

    bardzo szczęśliwa i spokojna VERKA

    OdpowiedzUsuń
  122. Cóż, niezależnie od wszystkiego, Vereena naprawdę nigdy – literalnie: n i g d y – nie widziała w Connorze jego paskudnego ojca, tego potwora, który służył Czarnemu Panu, tego monstrum, które katowała dla zabawy własne dziecko i zdecydowanie nie zasługiwało na nic dobrego. Dla niej jej ukochany był całkowitym przeciwieństwem swojego rodziciela, który odznaczał się nieopisanymi wręcz skłonnościami do skurwysyństwa – był dobry, był czuły, był mądry, był lojalny, ale nie w taki ślepy sposób, aby podążać za złem, byleby tylko ktoś nim rządził, i był zwyczajnie idealne na każdej płaszczyźnie: tej prywatnej, jako oddany mąż oraz ojciec i wspaniały przyjaciel, a także na tej pseudo-służbowej, jako geniusz w swych fachu, ciepły weterynarz i wprost niezastąpiony praktyk, jeśli chodziło o ratowanie żyć zwierzątek. Dobrze więc, że jednak ostatecznie okazało się, że nie do tego zmierzała ich dyskusja – co prawda, ona chętnie powtórzyłaby mu to wszystko, ale chyba i tak zdecydowanie lepiej byłoby to okazać: właśnie chociażby za pomocą czułego wieczoru, jaki mieli spędzić w malutkiej, kamiennej chatce górnika nieopodal opuszczonej, obrośniętej bluszczem kopalni Wheal Hope. W miejscu, gdzie wszystko się dla nich zaczęło. Myśl ta natomiast – w połączeniu ze świadomością o tym, co właśnie usłyszała od ukochanego – tylko mocniej ją zachwyciła i sprawiła, że na jej malinowych ustach wykwitł szeroki uśmiech; fiołkowe oczy zapłonęły zaś jeszcze większą oraz silniejszą miłością, o ile to w ogóle było w jakikolwiek sposób możliwe. Niemniej jednak mogła przyznać wówczas z pełną premedytacją i odpowiedzialnością – była szczęśliwa; w końcu, dzięki swojemu wilczkowi była spokojna i szczęśliwa, jak nie była od pół roku, również dlatego, ze pokonała Cartera.
    — Nie masz pojęcia, jak wspaniale to czuć – odparła poważnie i szczerze Vereena, uśmiechając się czule, kiedy swobodnie dyskutowali na temat jej poczucia bezpieczeństwa w jej towarzystwie. Niczym, w związku z tym dziwnym, nie był fakt, że bez problemu przenieśli rozmowę na jeszcze przyjemniejsze tory i Vera mogła pokazać, jak uwielbia się z nim droczyć. – Hm, tak, w średnim… a co? – Wcisnęła palec między jego żebra. – Wolałabyś jakieś podlotki, młodsze od twojej żony – wyszczerzyła się perfidnie, pochylając się do przodu, aby mógł zobaczyć jej dekolt w pełnej krasie. – Już chcesz mnie wymienić na młodszy model? – Zachichotała uroczo; cóż, była dość blisko prawdy, tyle że młodszy model chciał się wymienić na nią sam z siebie, bez żadnej zachęty ze strony pana Greybacka. Kwestia ta jednak szybko się rozeszła, bowiem ponownie: mieli coś ważniejszego na głowach, a w tamtym momencie była to chęć udowodnienia przez pół-wilę, ile wilkołak dla niej znaczy: ułożyła więc jego wielką dłoń na swojej piersi, aby mógł poczuć bicie jej serca, które faktycznie uderzało rytmicznie w jej klatce tylko dla niego i dzięki niemu. Uśmiechnęła się czule, aby następnie zabawnie zmarszczyć brwi. – No nie wiem… niech zgadnę… rzucić się na mnie i zedrzeć ze mnie ubrania? – Powiedziała na poły poważnie, na poły żartobliwe i z zaskoczeniem przyjęła fakt, że chciał ją jedynie, ale jednocześnie aż, przytulić oraz pocałować. Nagle więc była pod nim naga. – To nie fair – zamruczała nagle. – Zawsze rozbierasz mnie pierwszą… – poskarżyła się – a później nie mam czasu się tobie przyglądać. – Poskarżyła się i nagle odsunęła go od siebie; wisiał nad nią, oparty na swych potężnych ramionach. – Rozbierz się dla mnie. – Nakazała w końcu. – Teraz – dodała czule.

    przekonana o tym, czego właśnie chce, VERA, która szaleje jeszcze mocniej

    OdpowiedzUsuń
  123. Byli szaleni – byli skrajnie wręcz szaleni, ale chyba ostatecznie nie przeszkadzało im to aż tak bardzo. Co z tego, że inni mogli ich oceniać nieodpowiednio – i najpewniej po pozorach, przefiltrowanych przed swoje subiektywne spojrzenie na świat – skoro mieli siebie i szaleni byli we dwoje: to natomiast czyniło ich szaleństwo niewątpliwie najpiękniejszym na świecie, ponieważ mogli je dzielić z ukochaną osobą. Dlatego też Vereena przestała odczuwać jakikolwiek wstyd, czy zażenowanie – przestała rozpatrywać każdy swój krok w kategoriach „za” i „przeciw”, bo wszystko co robiła z Connorem było zdecydowanie na plus; sprawiało, że jej dzień stawał się piękniejszy i bardziej kolorowy, dźwięki intensywniejsze, a oddechy zwyczajnie pełniejsze, jakby pojemność jej płuc się rozszerzała: tak samo zresztą, jak pojemność jej serca, za każdym razem, kiedy nosiła pod nim ich potomka. Było to zaś tak cudowne i piękne, że aż grzechem byłoby niee skorzystać tej kolejnej, cudownej chwili zapomnienia, jaką mogli sobie zafundować w i c h chatce – w miejscu, gdzie wszystko się dla nich zaczęło; w małym, kamiennym budyneczku nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, na klifie, którego dach czasem przykrywały fale Atlantyku. Oczywiście, doskonale przy tym zdawała sobie sprawę z faktu, że jej ukochany nie rozbierał się jako pierwszy tylko dlatego, ze najbardziej podniecała jego jej własna przyjemność – co działało, notabene, w obie strony. Problem w tym, że czasem za mocno oszołomiona przez intensywność namiętnych doznań, jakie jej serwował – nie potrafiła ich oddać w sposób odpowiedni. Tym więc razem postanowiła, że będzie się pilnowała od samego początku i poświęci mu równie wiele – albo nawet i więcej… – uwagi, co on jej, bo przecież na to całkowicie zasługiwał.
    — Dzieło sztuki, mówisz? – Uśmiechnęła się jednak na początek: nieco głupawo, ale z zachwytem, bo jego komplement był naprawdę niesamowity; czasem się zastanawiała, czy aby nie przegląda jakiś szalonych stron w mugolskich Internecie, albo nie kryje po zakątkach swojej przychodni weterynaryjnej jakiś poradników o komplementowaniu z gotowymi frazesami, bo chyba nie było sytuacji, w której by jej nie zaskakiwał. Co prawda, w rzeczywistości widziała jaka jest prawda i ponownie: zdawała sobie sprawę, ze to działa w obie strony, a prowokuje owe słowa ich czysta, niczym niezmącona ani nieskalana miłość. – A wiesz co… – spojrzała na niego wymownie – tobie też niczego nie brakuje. – Zbliżyła się do niego, siadając. – I tu ci niczego nie brakuje – musnęła czule jego policzek dłonią. – Tutaj też ci niczego nie brakuje – pociągnęła go za gęstą brodę. – O, patrzcie no!: tu również! – Zachichotała i skradła mu pocałunek z jego idealnie wykrojonych warg. – Hym, hym hym… – mruczała pod nosem, udając, że się zastanawia. – Ooo… tutaj też niczego ci nie brakuje – dłonią przesunęła od jego obojczyka, poprzez tors, na moment zatrzymując się przy lewej piersi, aby posłuchać bicia jego serca, a następnie przeciągnęła ją na brzuch. – Powiem więcej! – Zaśmiała się nagle chytrze. – Tutaj też nie! – Niespodziewanie chwyciła go za jego męskość: delikatnie, acz wymownie, natychmiast czując jak twardnieje. W jej fiołkowych oczach lśnił prawdziwy ogień podniecenia i pożądania. – A teraz wyskakuj z ciuszków, raz-raz! – Zachichotała, rozkładając się wygodnie na kocu; cholera, jego ubrania pachniały niczym niebo. – No, no, no… jakbyś kiedyś chciał zmienić profesję, to wróżę ci karierę profesjonalnego tancerza na rurze – skwitowała radośnie i wystawiła do niego dłonie, zapraszając go do siebie. – Połóż się wygodnie – poprosiła – a ja się tobą zajmę, kochanie – raz jeszcze go pocałowała, a następnie stanęła nad nim, zsuwając z siebie ubrania, ale do bielizny, którą pozostawiła; lubiła w zasadzie, jak z niej zszarpywał koronki. – Jesteś tak kurewsko piękny, że o ja nie mogę – skwitowała nagle, po prostu na niego patrząc. Pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową. – Ależ mi się trafił egzemplarz… – usiadła na nim.

    tyle radości ma w sobie VERKA, ze zaraz od niej wybuchnie!

    OdpowiedzUsuń
  124. Zdecydowanie, nie zachowywali się jak małżeństwo z długim stażem, odpowiedzialni rodzice i ludzie wykonywujący zawody wymagające olbrzymiego zaufania społecznego. Dlaczego jednak – w wolnych chwilach, rzecz jasna, a taka niewątpliwie i w końcu, dla nich nastąpiła – mieli sobie odmawiać przyjemności, skoro szaleli za sobą do tego stopnia, że trudno im było się rozstać na kilka godzin; nie mówiąc ją o dniach, czy miesiącach lub latach. W zasadzie, to Vereena nawet nie chciała pamiętać tego mrocznego okresu trzydziestu sześciu miesięcy, podczas których nie dzieliła tego samego powietrza z Connorem – a przynajmniej nie robiła tego w bliskości z nim, mimo że owa bliskość właśnie definiowała ją jako szczęśliwą i spełnioną kobietę. Niczym więc dziwnym nie było, że nie przejmując się opiniami innych – a przynajmniej na razie, bowiem przecież ostatecznie miała mocno przeżywać fakt, że nie wszyscy mieszkańcy Boscastle wstawili się za nią, tylko ślepo podążali za czarującym uśmieszkiem Arthura Cartera, którego ofiarą padła – celebrowała ten wspólny moment ze swoim ukochanym, dopiero po czasie dostrzegając, jak wiele mogła stracić. Nie chciała jednak nad tym konkretnie się roztkliwiać, ale pielęgnować to, co mieli – co udało im się osiągnąć, aby nigdy więcej nie czuć zagrożenia spowodowanego ewentualną zgubą tego. Musiała o to walczyć ze wszystkich swych sił, bo przecież nie istnieli bez siebie – pokazali to zaś nie tylko tego wrześniowego dnia, ale i wiele razy w przeszłości, w większym i mniejszym natężeniu; zawsze jednak wiernie trwając u swego boku, niezależnie od wszystkiego i wszystkich, który rzucali im niekiedy naprawdę paskudne kłody pod nogi. Finalnie, w związku z tym, mogli wszystkim życzącym im źle dziękować – uczynili ich silniejszymi.
    — Oj, uważaj, bo będę trzymała cię za słowo! – Zapowiedziała więc radośnie, kiedy jej ukochany wspomniał o zmianie profesji. – Najlepszego tancerza – poprawiła go jedynie, mimo że wcale nie chodziło jej o jego ruchy, które były nieco sztywne oraz nieporadne, co dziwne nie było, wziąwszy pod uwagę to, jak wysoki oraz umięśniony był, ale o fakt, że zwyczajnie był sensem jej istnienia, toteż niezależnie co robił i jak to robił, ona miała się tym zachwycać. Następnie zaś w pełni skupiła się na ukochanym i faktycznie: tak bardzo podnieciła ją myśl, że mogła go sama adorować, że, ku swojemu późniejszemu, bezdennemu zdumnieniu, nie dostrzegła, że się dla niej dotykał. Widocznie jednak bywały taki chwile, że była bardzo liniowa. – Czepiasz się słówek – mruknęła, w związku z tym, chytrze, kiedy rzucił uwagę o słowie „piękny”. Pocałowała go w szyję. – Tylko troszkę… no dobra, dobra! – Nagle się zaśmiała. – Z pracy nad tobą mogłabym napisać doktorat, albo nawet habilitację! – Zachichotała. – Chociaż nikt nigdy nie plótł tak pięknie warkoczy, jak ty i tej tajemnej wiedzy nadal nie posiadłam – dodała, kładąc się na nim tak, że jej pełne piersi dotykały jego torsu; referowała rzecz jasna do tego, jak bawił się jej srebrnymi puklami, a później ciemnymi loczkami ich córeczki. – Z tym księciem to bym jednak nie przesadzała… – rzuciła żartobliwie, robiąc malinkę na jego barku i śmiejąc się z tego powodu radośnie. Następnie zaś uniosła się i zadarła jedną brew. – Nic – odparła niespodziewanie obojętnie na jego pytania i udała, że nie widzi jego twardej męskości. Chwilę udawała niedostępną, ale ostatecznie wstała z niego. – Chodź do mnie – wystawiła ramiona, a kiedy stanął przed nią: zarzuciła jego obojczyki, piersi i brzuch pocałunkami, sukcesywnie opadając na kolana.

    bardzo perfidnie wykorzystująca słabotski wilczka, VERA, która zaraz zrobi dobrze, oj dobrze…

    OdpowiedzUsuń
  125. — Nie klnij… – mruknęła, niby to go karcąc, ale tak naprawdę świetnie się bawiąc; Vereena bowiem potrafiła być momentami naprawdę perfidna i okrutna w zagrywkach, jakie stosowała wobec Connora i wcale się tego nie wstydziła: lubiła, kiedy ją błagał i prosił o to, aby przyniosła mu ulgę we frustracji seksualnej i napięciu erotycznym. Lubiła to również dlatego, że najpierw sama ową frustracje i owe napięcie w nim wzbudzała. Wiedziała zresztą, że i dłużej przeciąga ten moment, w którym jej ukochany miał zaznać spełnienia, tym mocniej zintensyfikuje jego doznania na każdej płaszczyźnie, dlatego też dopiero kiedy stał przed nią grzecznie, ona postanowiła zasypać go pocałunkami od góry do dołu; dosłownie, nie omijając żadnego skrawka jego karmelowej, ciepłej skóry, aby ostatecznie paść przed nim na kolana i zacząć adorować jego męskość. Najpierw subtelnie i delikatnie, z radością przyglądając się temu, jak mocniej dla niej twardnieje. – Oho, ja widzę, że już wilczek się nauczył, co musi zrobić, żeby jego żonka przyniosła mu ulgę, hm? – Zaśmiała się, na poły kpiąco, na poły z zachwytem, że przez nią właśnie nie jest w stanie się opanować. – No… z takimi prośbami, to ja nie mogę polemizować – pocałowała główkę jego penisa i wbiła paznokcie w jego idealnie wyrzeźbione mięśnie brzucha. – Już, już… chwila…
    Pozwoliła mu dojść w swoich słodkich ustach, mimo że czuła, iż ledwo trzymał się na drżących nogach – szarpanie za jej srebrne włosy oraz krzyki, jakie z siebie wydawał, tylko potwierdzały jej przypuszczenia: zaprowadziła go wprost do bram Nieba i Piekła w tym samym momencie, dając mu tyleż samo przyjemności, co napięcia, które swe ujście znalazło dopiero w przedłużającym się dzięki jej zabiegom spełnieniu. Padła pośladkami na pięty i uśmiechnęła się z miłością, wymownie oblizując wargi – następnie dała się porwać do pocałunku, który zakończył się tym, że leżała pod jego wielkim ciałem i tym razem to on ją pieścił, z tym że zdecydowanie wolała, kiedy w niej był, czemu dała jasny wyraz swoim rozkazem i tym sposobem kochali się, będąc w zasadzie jedną linia, na kocu przed kominkiem w i c h miejscu na ziemi: w małej chatce górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope. Nie kochali się zaś ani raz, ani dwa razy – nie pamiętała ile, ale wiedziała, że kiedy późnym wieczorem wracała do domu, bolało ją wszystko, a jednocześnie: nie bolało jej nic. Wpływ na to najpewniej miał także fakt, że po maratonie zbliżeń po prostu rozmawiali spokojnie – połączeni w jedność, mocno ze sobą spleceni, przepracowywali wszystko to, co się stało. Dlatego do białego domu na farmie Trenwith wrócili uśmiechnięci i pełni energii.
    Co prawda, dość szybko musieli wrócić do smutnej rzeczywistości związanej z ich codziennymi obowiązkami, która zdecydowanie byłaby mniej smutna, gdyby nie musieli się mierzyć z perspektywą spotkania w sądzie z Arthurem Carterem. Niestety, pomimo zatrważającej ilości dowodów – nie było tak łatwo skazać kogoś, kto miał generalnie nieposzkalowaną reputację wśród swoich kolegów; jeśli Vera kiedykolwiek się zastanawiała, czy naprawdę istnieje mafia lekarska, to przy każdym spotkaniu przez najwyższą instancją prawa boleśnie się o tym przekonywała. Na szczęście, ostatecznie mogli liczyć na panią Howe, która nie tylko złożyła wyczerpujące zeznania, ale również zażyczyła sobie badania wariografem celem udowodnienia, że nic, co mówi, nie jest wyssane z palca, a fakt, że oskarżenie sprzed lat zostało wycofane, nie było jej pomysłem ani decyzją, tylko zwyczajnie ulegała naciskom ze strony prawników młodego doktora. Ponadto, udało się jej skontaktować z rodziną poszkodowanej pani profesor – w jej imieniu przemawiał jej załamany syn, który wyjaśnił okoliczności postradania zmysłów przez matkę, a także – dzięki czemu mieli kolejne argumenty przemawiające przeciwko bratankowi byłego, wspaniałego pracodawcy pół-wilii; o dziwo, ten również wstawił się za swoją pielęgniarką i stał cały czas za nią murem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatecznie więc, w piątek, czwartego października dwa tysiące trzydziestego roku, Arthur Carter został skazany na sześć lat więzienia w Londynie z możliwością wcześniejszego odwołania się od wyroku – późniejsze apelacje nic nie poprawiły – oraz został obciążany kosztami rozpraw, a także pozbawiony dożywotnio praw do wykonywania zawodu. Nie do końca, co prawda, Greybackom o to chodziło – uważali, że kara jest zbyt krótka, ale chyba już nie mieli sił na kolejne odwołania i mogli jedynie się modlić, aby przez ten czas spędzony w zamknięciu, lekarz się w jakiś sposób opanował i przemyślał swoje zachowanie; nie wiedzieć czemu, oboje chyba w to nie do końca wierzyli… – ale przyjęli koniec tej całej absurdalnej maskarady z niemałą ulgą. Odetchnąwszy więc, zdecydowali że czas najwyższy naprawić ich, wcześniej zepsute z powodu wewnątrz małżeńskich kłótni, życie towarzyskie. Rzecz jasna, Hawthorne’owie i Richefortowie wspierali ich przez cały okres obijania się po sądach, ale dopiero po wszystkim mogli sobie pozwolić na długi rozmowy, pełne płaczu, wzruszeń i przeprosin, które wróciły im tradycję coniedzielnych obiadów. Ostatecznie zaś także pomogły przygotować im Samhain, które jak zawsze było niemałym i iście magicznym wydarzeniem w Boscatsle, które wyszło im jak zwykle idealnie.
      W tym zaś – w tym w zasadzie już spokojnym i radosnym czasie, nieco szalonym, ale pięknym – nie spostrzegli, że czas umyka im przez palce i coraz bardziej zbliżają się do grudnia: dopiero śnieg na kornwalijskich klifach i mróz, który skuł ziemię na farmie Trenwith, uświadomił im fakt zbliżania się zimy. Szkoda, że nie dał im znać, że pod ich własnym dachem szykuje się rewolta, którą zapoczątkować miała Ivy Turner, która odkąd jej pracodawca pogodził się z żoną, jeszcze mocniej go pragnęła – wszakże zakazany owoc smakuje najlepiej, prawda? Cóż, nie można było się jej dziwić, bo przecież weterynarz należał do naprawdę przystojnych mężczyzn – i to zdanie podzielała również jego małżonka, która każdą wolną chwilę poświęcała na przygotowanie się do egzaminu lekarskiego: doktor Carter senior bowiem zadecydował, że to ona powinna przejąć jego klinikę w miasteczku, ale żeby to zrobić – musiała posiadać odpowiednie kwalifikacje i o ile wystawienie przez Szpital świętego Munga kilku zaświadczeń o studiach oraz praktykach przerobionych na mugolskie – jak dobrze, że mieli Clementine i jej starszą siostrę, która również była lekarką, ale nigdy nie poszła do Hogwartu, więc zajmowała się ludźmi w „zwykłych” placówkach – nie było problemem, tak już sam test spędzał pielęgniarce sen z powiek i wiązał się z wyjazdami.
      Zajęcia praktyczne i teoretyczne odbywały się bowiem w Truro trzy razy w tygodniu w poniedziałki, środy i piątki, zajmując w zasadzie całe dnie – wówczas niestety przychodnia w miasteczku była zamknięta, bo jej pierwotny właściciel nadal nie wrócił do zdrowia i chociaż próbowała sobie wmawiać, że to tylko czasowe, że przecież już w lutym po ostatecznym sprawdzianach wszystko się skończy, a ona będzie miała swoją własną praktykę, co jednocześnie ją ekscytowało i przerażało, to i tak było jej ciężko. Musiała przecież zostawiać swojego ukochanego oraz dzieci: uroczą i roztropną Roselyn Irisbeth, która zdawała się zapomnieć o tym mrocznym półroczu, kiedy rodzice się kłócili oraz malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa, który każdego dnia rósł coraz bardziej. Co gorsza, nie miała pojęcia, że sytuację tę próbuje wykorzystać opiekunka chłopca, kręcąc się wokół potężnego i pociągającego byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa oraz bardziej dotkliwie. W końcu zaś, na początku grudnia, jej frustracja sięgnęła zenity, bowiem w zdawała się być dla mężczyzny całkowicie przezroczysta. Przestała więc przez to myśleć jakkolwiek logicznie i postanowiła działać w ostatecznym, rozpaczliwym akcie desperacji – zwrócić na siebie uwagę, której tak pożądała z jego strony.

      Usuń
    2. — Panie Greyback? – Zagaiła więc w pierwszy piątek grudnia, z już narzuconym oliwkowym płaszczem, pod którym miała bardzo kusą koszulkę z satyny, w którą się przebrała zawczasu, a który ładnie pasował do jej rudych pukli; Connor siedział w salonie zajmując się papierami związanymi ze swoją działalnością, popijając wcześniej przygotowaną przez nią herbatę. – Alex już śpi – zbliżyła się do niego powoli. – Pani Vereena mówiła, że się spóźni – kłamała i sama nie wiedziała dlaczego – i że zadzwoniła do pani Josephine, że odbierze Rose później – kontynuowała swoją gierkę, chociaż faktycznie, sześciolatka była na Mikołajkowej zabawie u wujostwa, powoli się zbliżając do mężczyzny; nie była typem dziewczyny, która zawsze dostawała to, co chce: o wszystko musiała walczyć i zdobywać to na własnych warunkach oraz ciężką pracą. W tym jednym jednak wypadku całkowicie się zatraciła, wcale nie będąc złą osobą: po prostu zakochała się w wyobrażeniu o swoim pracodawcy, nigdy wcześniej nie odczuwając tego niesamowitego uczucia, które kiedy się pojawiło, zostało ulokowane w nieodpowiednim człowieku. – Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić? – Zapytawszy o to, stanęła przed nim. – Panie Greyback? – Oddychała ciężko, policzki miała rumiane i nagle jej płaszcz znalazł się w jej kostkach, odkrywając jej ciało.

      zdesperowana, zdeterminowana i zwyczajnie zła Ivy Turner oraz niczego nieświadoma VERA (Thorne) GREYBACK, która niedługo wróci do domu, gdzie czeka ją mało miła niespodzianka, o

      Usuń
  126. Miała obsesję. Miała obsesję i fakt ten nie ulegał żadnym wątpliwościom – zakochała się po uszy w wyobrażeniu o ideale mężczyzny, kompletnie nie znając Connora, nie wiedząc, jaki ze sobą bagaż doświadczeń niesie ani w co zmienia się co miesiąc; zakochała się w serialach dla nastolatek, gdzie opiekunka do dzieci jest tą dobrą, pan domu tym uwiezionym w toksycznym związku, a jego małżonka prawdziwą potworzycą, która traktuje swojego partnera, jak nic niewartego śmiecia, odrzucając go od siebie i nie pozwalając mu się zadawać z dziećmi. Problem w tym, ze to nie było małżeństwo Greybacków i trudno było się doszukać jakiegokolwiek przejawu, najdrobniejszego nawet, braku szacunku ze strony Vereeny wobec jej ukochanego – Ivy jednak tego nie widziała. Uczepiła się swoich wizji – na co pewnie wpływ miało przyglądanie się nieudanej relacji, jaką tworzyli całe życie jej rodzice – i nic – nawet najlepsze przyjaciółki, którym się zwierzała ze swoich sekretów – nie były w stanie przemówić jej do rozsądku. Nieważne, jaką argumentacją się ją zasypywało, ona tkwiła w przekonaniu – cóż, nie do końca błędnym, jeśli się spojrzy na sześć podłych miesięcy chłodnym stosunków między pół-wilą a wilkołakiem, kiedy to w zasadzie ze sobą nie rozmawiali, a jeśli rozmawiali: to warczeli na siebie monosylabami, toteż, nie znając ich wcześniej, można było wysnuć wniosek, iż ich wspólne pożycie nie należy do najlepszych – że musi ratować tego przystojnego, niemalże dwumetrowego weterynarza z łapsk tej podłej, jasnowłosej baby, która nawet nie pozwala mu się zajmować ich pociechami; nie żeby była fanką maluchów: tak naprawdę to ich szczerze nienawidziła i nie była to nienawiść wynikająca z tego, ze są obce, ale z jakiegoś chorego przekonania, w którym sama nigdy nie była noworodkiem ani niemowlęciem, czy sześcioletnią dziewczynką. Ewidentnie miała problemy ze sobą, ale te absolutnie nie usprawiedliwiały tego, co chciała zrobić – nie były wytłumaczeniem na jej chęć zniszczenia ta naprawdę szczęśliwej pary, bo w rzeczywistości: panna Turner nie mogła znieść, że właściciele farmy Trenwith wrócili do siebie i się świetnie dogadują. Zżerała ją zazdrość.
    — Zadzwoniła do mnie – inną kwestią było to, że desperacja dosłownie z niej kipiała i nim się obejrzała, była ostro i nieprzyjemna: siłą próbowała przeforsować swoją wersję wydarzeń, mimo że ta nie była prawdziwa. Widząc zaś, jak obiekt jej westchnień poszukuje telefonu, celem zadzwonienia do „tej strasznej suczy”, zareagowała instynktownie i w ciągu chwili stała przed nim w wysokich, czarnych kozakach na obcasie i samej satynowej haleczce, pod którą wyraźnie odznaczyły się jej sutki. Faktycznie, nie była brzydka, ale była zupełnie inna niż Vera: była bardziej chłopięca, pomimo znacznie większych piersi, była też znacznie bardziej wysoka i wąska w biodrach, a szeroka w ramionach. Nie była brzydka, ba!, była bardzo atrakcyjna, ale właśnie: nie była pewną córką latarnika z Boscastle, która właśnie gnała na złamanie karku do domu, ciesząc się jak dziecko, że jej zajęcia się szybciej skończyły i że dom będzie tylko dla niej i dla jej męża, bo Rosie wyraźnie zażyczyła sobie nocować u wujostwa. – Nie ubiorę się – mówiła natomiast Ivy z pełnym przekonaniem i ogniem w piwnych oczach. – Nie ubiorę się. – Powtórzyła dosłownie warcząc. – Nie ubiorę się, bo… och… – jego „pani” zostało źle przez nią odczytane i podniecało ją do granic możliwości. – Cholera – niespodziewanie szarpnęła za pasek od jego spodni i w ogóle się nie przejęła tym, ze ją odrzucił: wróciła do niego. – Jestem tutaj dla ciebie. W nic nie gram. Jestem twoja. – Mówiła to nie tak, jak pani Greyback, z miłością i oddaniem, ale jak służąca z domowych filmów pornograficznych. – Obydwoje wiemy, że mnie chcesz, a twoja żona – prychnęła. – Ona cię nie chce. Nie chce cię. Ona chciała tego doktorka i kłamała… wiem, jakie są kobiety… Kocham cię! – Chciała go pocałować.

    zwariowana i naiwna Ivy oraz VERA, która zaraz wjedzie na farmę

    OdpowiedzUsuń
  127. — Nie! Nie ubiorę się! – Zarzekała się płomiennie Ivy, a jej oczy lśniły szaleństwem: cholera, pragnęła go bardziej niż czegokolwiek innego na świecie i nie wiadomo dlaczego, ubzdurała sobie, że Connor również pragnie jej, bo przecież nie mógł chcieć tej swojej pożal się Boże żony, która ciągle go zostawiała samego. – Nie udawaj, że mnie nie chcesz… przestań udawać! – W jej piwnych tęczówkach zalśniły łzy; nie mogła uwierzyć, ze nadal próbuje być lojalny wobec Vereeny, która naprawdę, ponownie, z tylko jej znanych powodów, jawiła się dziewczynie jako potwór. – Jestem tutaj dla ciebie, jej nie ma… błagam, przestań się opierać temu, co nas łączy – brzmiała naprawdę jak ktoś, kto postradał zmysły; jej desperacja sięgała zenitu. – Nie ma jej tutaj! Nie ma jej! Ja – nacisnęła wymownie, jakby to cokolwiek zmieniało – jestem! Twoja żona cię nie chcę – szła dalej w zaparte, jakby nie posiadając instynktu samozachowawczego. – Gdyby cię chciała, to by była teraz z tobą tutaj, a jej ciągle nie ma! – Wykrzykiwała, nie biorąc pod uwagę, że normalne kobiety pracują i rozwijają się, żeby móc zapewnić swoim bliskim wszystko, co najlepsze, a także wypadło jej z głowy, że to nie ilość poświęconego czasu jest najważniejsza, a jego jakość. – To dopiero początek! Błagam! Nie opieraj się temu, co nas łączy! Proszę!
    Jej krzyki były równie żałosne, co irytujące i nie można było się dziwić temu, że były profesor ONMS z Hogwartu ostatecznie nie wytrzymał i postanowił użyć wobec opiekunki swoich pociech siły – zresztą gdyby tego nie zrobił, niewątpliwie sytuacja wyrwałaby się mu spod kontroli i mogłaby się skończyć tragicznie, zwłaszcza, że właśnie swojego niebieskiego dżipa na podjeździe zaparkowała pół-wila, która w szoku oglądała całą tę scenę rodzajową: scenę, w której dziewczyna zajmująca się jej synkiem jest wyrzucana w halce na bruk przez jej partnera. Zdecydowanie – było to dziwne. Wyszła jednak z auta, aby słyszeć, co się dzieje, ale nie umiała zareagować – ani na zawodzenie panny Turner, która brzmiała tak, jakby ją mordowano, ani jej ukochanego, który chyba bronił jej własnego honoru. Chwilę tak stała całkowicie oszołomiona, zanim zdecydowała się podejść bliżej.
    — Co tu się dzieje? – Zapytała, odciągając z twarzy puchaty szalik, aby było ją lepiej słychać. – Co to za wrzaski? Co to za akcje? Czemu ona jest naga? Czemu jesteś wściekły? – Wyrzucała z siebie wiele pytań na raz, chyba nie do końca natychmiast oczekując na nie odpowiedzi; po prostu musiała mówić, aby trochę spuścić z siebie powietrze, bo szok napinał jej mięśnie niczym postronki. Cała trójka na moment zamilkła w mrocznej, przerywanej jedynie hulającym wiatrem, rozsypującym wokół śnieg i mróz, ciszy. – No więc? – Ponagliła zniecierpliwiona Ivy i Connora, ale to dziewczyna odezwała się jako pierwsza, wskazując na rozpięty pasek mężczyzny i na siebie, a później zaczynając opowiadać jakąś chora sytuację o tym, że pan Greyback chciał ją zgwałcić, a ona się opierała, toteż ostatecznie siła wyrzucił ją z domu i zwolnił, bowiem nie chciał przyjąć odmowy. – Iii… eee… dlatego… dlatego masz na sobie tylko – nacisnęła wymownie – to-to – palcem wskazała na kusy, satynowy strój i kozaczki leżącej na ziemi dziewczyny. – Okej, dla mnie brzmi przekonywująco – zakpiła i pokręciła z niedowierzaniem głową. – Och, Chryste – sapnęła zaś ostatecznie, przecierając zmarzniętymi dłońmi twarz. – Ivy, ubierz się i wracaj do siebie, a ty – zerknęła na weterynarza – opowiedz, co się stało – chwyciła go czule za rękę.

    upodlona i żałosna Ivy i przekonana o niewinności męża VERA, która wie, jak zachowują się molestowane kobiety…

    OdpowiedzUsuń
  128. Cholera, nie była kretynka i świetnie znała swojego męża. Doskonale więc zdawała sobie sprawę, że on nigdy – ale to dosłownie nigdy – nie dopuściłby się przemocy seksualnej na żadnej kobiecie. Przemocy – jeśli owa kobieta zagrażałaby jej lub ich dzieciom – owszem, ale też raczej starał się wówczas ową przemoc ograniczyć do koniecznego minimum. Gwałt natomiast był czymś całkowicie absurdalnym w jego wypadku – podobnie jak molestowanie, czy nawet sugestie chęci spania z inną przedstawicielką płci pięknej. Tak, Vereena była całkowicie pewna, że Connor nie zdradziłby jej – nie tknąłby palec żadnej innej, mimo że ta mogła się przed nim wić i go kusić, nie wspominając o tym, żeby w ogóle kogokolwiek do stosunku zmusić. Nie był takim typem mężczyzny, a ona mu ufała bezapelacyjnie i całkowicie – Ivy Turner zaś takiego zaufania w niej nie wzbudzała. Owszem, była na tyle godna zawierzenia – albo przynajmniej tak świetnie udawała – aby pielęgniarka była gotowa oddać jej na kilka godzin dziennie pod opiekę Alexandra Thomasa, ale to wcale nie znaczyło, że na różne – wstyd się przyznać: ale magiczne – sposoby nie kontrolowała tego, co dziewczyna robi pod jej nieobecność. W stosunku do chłopca nie zanotowała żadnych nieprawidłowości, a do notatek, czy esemesów rudowłosej nie zaglądała, no bo przecież i nie wypadało i nie było takiej potrzeby. Przynajmniej tak myślała – jak się jednak okazywało: wypadało i była takowa potrzeba, bo może wówczas uchroniłaby swojego ukochanego przed tak niefortunną i stresująca sytuacją, w jakiej centrum się znalazł; w centrum, które tak naprawdę jego stawiało na pozycji ofiary przemocy na tle erotycznym, a nie dwudziestolatkę. Niemniej, próg zaufania, jakim pół-wila obdarzyła swoją pracownicę, czy sympatii, nie był na tyle wielki, aby wybrała jej zdanie ponad opinię swojego małżonka i było to jasne od samego początku – od chwili, w której zbliżyła się do tej niesamowitej scenki rodzajowej. Cholera, w zasadzie to od razu wydawała na tę młodą pannicę wyrok, na co pewnie wpływ miały wcześniejsze niepokoje wilkołaka względem niej – była jednak pewna, że postąpiła całkowicie słusznie, obierając stronę swojego wielkiego i silnego weterynarza.
    — No: słucham – nie znaczyło to jednak, że jakkolwiek wydłużyło to jej umiejętność do czekania na różne rzeczy, a więc cierpliwość, bo Vera słynna była z tego, że lubiła mieć wszystko teraz-zaraz-natychmiast. Nie inaczej było w kwestii wyjaśnień różnych rzeczy, szczególne jeśli chodziło o tak delikatne kwestie, jakich była świadkiem. – Nie masz pojęcia, tak? – Spojrzała na niego zaskoczona, mocniej ściskając wielką dłoń mężczyzny; nie chciała, aby w jakikolwiek sposób owijał w bawełnę, bo nie o to jej chodziło. Chciała poznać prawdę, która kryła się za tym wycinkiem obrazka, którego była świadkiem. – Connor, kochanie, ona wciąż jest dziewczyną, więc nie używaj wobec niej nijakiej formy, dobrze? – Upomniała go łagodnie. – Och, na Boga, Ivy, zamilcz – sarknęła zaś chwilę później na młodą kobietę, która zawodziła coś o gwałcie i pozwaniu ich wszystkich. – Dobrze, słuchaj – nagle ukucnęła przed rudowłosą. – Mówisz, że mój mąż cię próbował zgwałcić, świetnie, pojedziemy na obdukcję lekarską i złożysz wyczerpujące zeznania na komendzie. Zostaniesz poddana wszelkim testom i się okaże, czy mówisz prawdę, czy nie. Chętnie cię zawiozę. – Dodała chłodno i wyprostowała się, ale nim zdołała dorzucić jeszcze coś: panna Turner chwyciła za torebkę i płaszcz, a następnie upokorzona zaczęła kierować się przez zaspy. Pani Greyback odetchnęła głęboko i pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową. – Chyba właśnie straciliśmy opiekunkę – zaśmiała się koślawo i zerknęła na byłego profesora ONMS. – Wiem, że na nią nie spojrzałeś i wiem, że to jej wina. Zobacz, jak ucieka. – Przyznała szczerze i westchnęła ciężko. – Nie mogę po prostu uwierzyć, że ciągle coś się dzieje – szepnęła smutno, gładząc go po policzku i wsuwając się do ciepłego domu. – To strasznie męczące.

    znikająca na dobre Ivy oraz wyczerpana i rozżalona VERA

    OdpowiedzUsuń
  129. Może nie powinna była mu aż tak wierzyć i może zachowywała się skrajnie wręcz naiwnie, ale cóż – widocznie do tego nierzadko prowadziła taka szaleńcza miłość; miłość, która niewątpliwie łączyła drobna i delikatną Vereeną z wielkim i silnym Connorem: dwie osoby, które pozornie do siebie nie pasowały. W zasadzie, to przecież przypominali zahukaną nastolatkę, która nie ma prawa głosu – przez jej niewielką posturę, chudość i jasny kolor skóry oraz wrodzoną niepewność – i jakiegoś strasznego degenerata – przez jego tatuaże, zdobiące potężne, umięśnione ciało oraz blizny, a także groźne spojrzenie niespotykanych, księżycowych tęczówek. Dawno jednak już się nauczyła, że nie powinna się przejmować tym, jak ludzie na nich spoglądają, bo to nie opinia obcych jest najważniejsza, a to, jaka głęboka więź rośnie z dnia na dzień, pięknie pielęgnowana, w ich relacji – w małżeństwie, którego nic ani nikt, o czym wielu już się przekonało, nie mogło nigdy pokonać. Naprawdę, jak długo mieli siebie, tak długo byli niezwyciężeni, chociaż niestety nie zmieniało to faktu, że bywały dni, że byli całym złem tego świata, które ich brutalnie doświadczała – z niewiadomych przyczyn; jakby z zazdrości o ich szczęście – zwyczajnie i po ludzku zmęczeni, mając wszystkiego dość. Tak też właśnie było tym razem, kiedy to zastała swojego ukochanego w ramach niezbyt przyjemnego obrazka, w którym to miał rozpięte spodnie i wyrzucał za drzwi ich opiekunkę do dzieci. Owszem, cały czas mu ufała i wierzyła, że nie zrobił nic złego, ale miała chyba tego dość – dość tego, ze ciągle świat zdawał się sprzysiąc przeciwko nim i robić dosłownie wszystko, aby ich poróżnić, a kiedy mu to nie wychodziło: robił się coraz bardziej zacięty w swoich działaniach, które stawały się każdorazowo jeszcze bardziej absurdalne.
    — Nie masz mi za co dziękować – westchnęła więc ciężko i rozdzierająco, powoli rozbierając się w ich korytarzu; nie czekała ich wcale ciężka dyskusja, po prostu ona nie miała ochoty na cokolwiek, bowiem całą swoją energię włożyła w to, aby pozbyć się z ich pola widzenia panny Turner, niezależnie, czy mieli mieć przez to kłopoty, czy nie. – Lepiej? – Zerknęła jednak na niego zaskoczona, kiedy wyznał, że uważa, że stało się dobrze, że stracili opiekunkę. – Connor… ciebie też nie ma cały czas w biurze, wiesz o tym, prawda? Masz operację, chore zwierzęta… nie wiem, czy to dobry pomysł – westchnęła ciężko i cisnęła kozakami w kąt. – Zamknij drzwi, zimno – zatrzęsła się i poszła umyć dłonie oraz jednocześnie je sobie rozgrzać. Nie spodziewała się, że nagle przyciągnie ją do siebie i mocno obejmie: na początku się spięła, ale ostatecznie poddała się obezwładniającemu poczuciu bezpieczeństwa. – Też cię kocham – wyznała, ale jakoś tak smutno i jękliwie. – Po prostu… och, no jestem tym zmęczona. Wyjdziemy z jednego gówna i zaraz wpadamy w kolejne. Co z tego, ze krótkie – zakpiła. – To wciąż śmierdzące gówno – burknęła i objęła go mocno; kurczowo chwyciła koszulę na jego plecach, jakby obawiając się, że sie zaraz rozpłynie w powietrzu. – Chryste, tu nie chodzi nawet o Ivy! – Sarknęła i odsunęła się od niego: niespokojnie krążyła po hallu, przekładając rzeczy z miejsca na miejsce. – Chodzi… chodzi o to, że ciągle… ciągle coś się pieprzy, a ja… a ja dzisiaj wróciłam do domu wcześniej, żeby pieprzyć ciebie – wyznała w końcu. – Rosie zostaje u Jo na noc, Alex pewnie śpi… myślałam, że jutro po nią pojadę, ty przebierzesz się za Mikołaja i jak przyjedziemy będzie miała niespodziankę… – kontynuowała roztrzęsiona. Zamilkła, odetchnęła. – Mam dość kłopotów.

    potrzebująca chwili, aby się opanować VERA, która jednocześnie mocno kocha, o

    OdpowiedzUsuń
  130. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał dla Vereeny fakt, że Connor nie zrobił niczego złego i tak naprawdę całą winę w tym wypadku ponosiła tylko Ivy – naprawdę musiała być do tego pewna, bo nigdy, ale dosłownie: nigdy, nie próbowała wybielać mężczyzn w kwestiach molestowania i napastowania kobiet, bo przecież sama padła ofiarą czegoś równie upadlającego i kosztowało ją to wiele zdrowia oraz spokoju. Znała jednak swojego męża na wylot i absolutnie ani przez moment go nie oskarżała – była jedyna po prostu tym zmęczona, co mu jasno wyjawiła. Była zmęczona tym, że po chwilach radości, zawsze los rzuca im pod nogi kłosy – co z tego, że panna Turner nie miała im zaszkodzić; jasnym przecież było, że pomimo wysoko ustawionych koneksji, nikt jej nie uwierzy, biorąc pod uwagę, że miała zamiar oskarżać partnera lokalnej pielęgniarki, która niemalże sama padła ofiarą gwałtu. Wszyscy z Boscastle doskonale więc wiedzieli, że jeśli chodziło o panią Greyback – na pewno powzięłaby odpowiednie kroki, zwłaszcza że niejednokrotnie wstawiała się za mieszkankami, kiedy te miały problemy z ich „drugimi połówkami”, które czasem wyzywały, biły lub zmuszały do nieprzyjemnych i nierzadko nieprzyzwoitych rzeczy. Uznawana była niejako za bojowniczkę o prawa płci pięknej i o ile ze względu na wygląd weterynarza można było zaszufladkować, to znakomita część lokalnych Kornwalijczyków i tak zdawała sobie sprawę, jakie miał uosobienie: bywał burkliwy, stronił od ludzi, ale nie wyrządzał nikomu krzywdy. Ponadto – Vera sama proponowała badania i pojechanie na komisariat, a rudowłosa z tego zrezygnowała, co świadczyło o tym, że jej historia jest wyssana z palca. Cóż jednak z tego, skoro była niczym uderzenie obuchem w głowę?
    — Po prostu chciałabym – odetchnęła ciężko, rozdzierająco – żeby wszyscy ci ludzie, magiczni i niemagiczni, dali nam spokój… chociaż na moment – wyznała bardzo smutno, rozpadając się na kawałeczki. Nie chodziło jednak w tym wszystkim absolutnie o niego, ale o to, że nie dawała sobie rady: nic na cokolwiek nie wpłynęło, tylko po prostu nieco się tym wszystkim zmęczyła i załamała, w związku z czym potrzebowała chwili, aby pozbierać myśli i się opanować. Opanowanie może jednak nie do końca jej wyszło w konsekwencji, ale przynajmniej wyrzuciła z siebie wszystkie kotłujące się w niej emocje, dzięki czemu ostatecznie nieco spuściła z tonu. Westchnęła raz jeszcze. – Seksowny plan, który… – wskazała wymownie na drzwi. – Wybacz, skarbie, ale chyba jakoś straciłam na niego ochotę – wyznała szczerze, ale z lekkim żalem do siebie. Nie chciała, oczywiście, aby cokolwiek z zewnątrz wpływało na ich małżeństwo na jakiejkolwiek płaszczyźnie, ale nie można było się jej do końca dziwić, że zobaczywszy taki obrazek na swoim ganku, jaki prezentował jej wściekły ukochany z rozpiętym paskiem i leżąca na ziemi, półnaga opiekunka ich dzieci, straciła ochotę na kochanie się. Nie dlatego, ze brzydziła się, czy bała się swojego męża, ale zwyczajnie pewnych kwestii było zbyt wiele. Przetarła dłonią twarz, ponownie. – Och, kochanie, nie rozumiesz – jęknęła, kręcąc głową. – To nie jest przejmowanie się ludźmi, to jest… wściekłość i bezsilność, jaką czuję, kiedy myślę, jak los czasem niesprawiedliwie nas traktuje – wyznała i sapnęła. Mocniej ścisnęła jego dłonie. – To co, szczęściarzu, wino i głupi film? – Zasugerowała nieśmiało, chcąc jakoś się odciąć od tego, co się wydarzyło: może nierozmawianie o tym nie było najlepszym pomysłem, ale tymczasowo nie miała innego.

    mocno przejęta tym, co się dzieje VERA, która stara się zachować względny spokój, ale wychodzi jej to raczej miernie, bo się mocno przejmuje, ale wilczek sobie na pewno poradzi ♥

    OdpowiedzUsuń
  131. Może przeżywała to wszystko nad wyraz mocno, ale z drugiej strony – nie do końca można było się jej dziwić. W końcu jakby nie patrzeć rzadkością była po powrocie do domu zastać swojego ukochanego w tak dziwacznej sytuacji z opiekunką ich dzieci i o ile Vereena cały czas, bezdyskusyjnie i bezbrzeżnie ufała Connorowi, doskonale wiedząc, że jedną osobą winną w tej sytuacji jest Ivy, to niestety nie zmieniało to faktu, że potrzebowała chwili na ochłonięcie i ułożenie sobie tego wszystkiego w głowie. Niewątpliwie, nie do końca normalnym byłoby to, gdyby przeszła po tym wszystkim natychmiast do porządku dziennego – mogłoby się to w przyszłości boleśnie na niej odbić, a tego zdecydowanie wolała uniknąć. Co prawda, nie tak od razu chciała o tym także dyskutować, musząc otrzymać ten krótki moment, aby odetchnąć głęboko i pojąć umysłem, że takie okropne osoby, jak panna Turner chodziło, chodzą i chodzić będą po Ziemi i że nie uda jej się ustrzec swoich bliskich przed nimi całkowicie; tak, czuła się nieco winna, że wcześniej nie posłuchała ukochanego w kwestii tej dziewczyny i nie zwolniła jej, bo to zdecydowanie oszczędziłoby im kłopotów oraz stresów, przy czym czuła się znacznie paskudniej, bo jej decyzja najdotkliwiej i najmniej przyjemnie odbiła się właśnie na jej ukochanym. Dobrze więc, że nieco odpuścił i zgodził się na opcję z winem i głupim filmem w tle – dla niej zaś by to doskonały wybieg, aby móc na moment pójść do łazienki, umyć ręce i dosłownie po chwili spędzonej na głębokim oddychaniu, wrócić do swojego mężczyzny, wraz z kolorami na twarzy; nie była już blada i skulona, tylko pełna ulgi. Tak w zasadzie – nieobecność rudowłosej działała na nią kojąco i dopiero kiedy ta nastąpiła, w pełni to zrozumiała: ta dwudziestolatka była niepokojąca.
    — Zawsze sobie poradzimy – szepnęła więc paręnaście minut później, kiedy już z kieliszkami i z deską serów, które przygotował, siedzieli zapadnięci w swojej kanapie; w tle przygrywała im jakaś mało ambitna komedyjka, a oni po prostu cieszyli się tym, że są ze sobą; Vera przynajmniej w końcu oddychała głęboko, ba!, nawet uśmiechała się delikatnie, otulając się cudownym zapachem swojego partnera. – Hej, nie… – zadrżała, gdy gwałtownie wstał – nie odchodź… – pożaliła się – och – chwilę później natomiast, zaśmiała się, bo okazało się, że chodziło mu tylko o koc. – O wszystkim myślisz, wilczku – szepnęła z zachwytem i pogładziła go po policzku czule. Wciągnęła głośno powietrze w płuca i uśmiechnęła się ciepło. – Kocham cię, wielkoludzie – dodała i delikatni szarpnęła go za gęstą brodę. Chwilę patrzyła po prostu na niego, niczym zaczarowana, aby ostatecznie ponownie się w niego wtuliła. – Mam już wszystko, czego potrzebuję – pogładziła go po szerokiej piersi. – Mam ciebie, mój kochany – dodała i musnęła go w szyję, pachnącą cedrem, ziemią i imbirem; cholera, mijało tyle lat, a ona wciąż wariowała od jego woni. – Wiesz, że o nic cię nie oskarżam, prawda? Wiesz, że wiem, że jesteś idealny i dobry i nigdy byś jej nie skrzywdził, ale… ale trochę mnie ten widok zszokował – zaśmiała się krótko i nerwowo. – Niemniej – upiła łyk wina – dziewczyna ma tupet, że zaczęła takie rzeczy wygadywać do mnie – mruknęła, referując do kwestii związanych z Arthurem Carterem. Westchnęła i moment przelewała napój w kieliszku, patrząc jak znaczy ścianki. p– Myślisz, że coś wymyśli jeszcze? Wiesz… jakaś plotka? – Zerknęła na niego i jasnym było, że stoi za nim murem, niezależnie od wszystkiego i wszystkich. – Nie, żebym się przejmowała, ale to irytujące…

    spokojniejsza i szczęśliwsza VERA, która jest bardzo wdzięczna, że ma swojego wilczka

    OdpowiedzUsuń
  132. Mówiła całkowicie poważnie: nie przejmowała się plotkami, ale to nie znaczyło, ze te nie były dla niej irytujące – niczym upierdliwy muchy latające w parny, upalny dzień na głową, które się odgania ręką, a te z uporem maniak wracają. Tak właśnie Vereena postrzegała wszystkie przekazywane szeptem, zakrzywione i nierzadko wymyślone informacje dotyczące swojej osoby przez mieszkańców Boscastle – co prawda, nieco się denerwowała, kiedy słyszała niepochlebne opinie na temat jej bliskich, bo to było coś, co raniło ją najmocniej, ale Connor sukcesywnie uczył ją, że nie da się zawsze zadowolić wszystkich i że zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał ich krzywdy, bo ludzie po prostu tacy byli: podli i zawistni. Dlatego też ze wszystkich sił starała się ich ignorować, co – o dziwo – wychodziło jej w większości wypadków całkiem nieźle, ale niestety, zdarzały się i takie sytuacje, w których po prostu jej złość sięgała zenitu. To więc już nie była kwestia roztkliwiania się nad tym, co o nich mówią okoliczni, ale tego, że w ogóle naruszają w jakiś sposób ich przestrzeń osobistą – nie lubiła tego i przejmowała się samym faktem plotkowania, a nie konkretami z nim związanymi, bo przecież doskonale wiedziała, jaka jest prawda. Ta natomiast dodawała jej sił, bo zawsze wiedziała, że może liczyć na swojego wilczka, cudowne pociechy, przyjaciół i dziadków, a jeśli chodziło o Ivy Turner i jej plany – zastanawiała się tylko, jak bardzo ta dziewczyna jest zdesperowana i zdolna do samo-upodlenia się, byleby tylko kogoś oczernić; nie chciała też przy tym, aby to jakkolwiek odbiło się na jej mężu, a wiedziała, że ten porównywanie siebie do potwora miał opanowane do perfekcji. Martwiła się więc jedynie – jak każda kochająca kobieta o swojego partnera. Martwiła się, bo był jej całym światem.
    — Nie, kochanie, dobrze się stało, że to wszystko widziałam – odpowiedziała jednak całkowicie poważnie i szczerze, spoglądając na niego z miłością oraz oddaniem. – Naprawdę stało się dobrze, bo tak właśnie masz – nacisnęła wymownie – świadka, który jest w stanie poświadczyć za twoją niewinność i winę Ivy – pogładziła go czule po policzku, szczerze tak uważając. Niestety, problemem było też to, co się mogło się jeszcze wydarzyć i Vera nie ukrywała, że wolałaby uniknąć owych niedomówień, ploteczek i krzywych spojrzeń; nauczyła się, że nie warto takich strachów chować w sobie. – Skarbie – jęknęła – wiesz, że nie o to chodzi… – burknęła. – To cudowne, co mówisz, ale wiesz doskonale, że w niektórych przypadkach mieszkańcy naszej wioseczki nie myślą w ogóle racjonalnie – powiedziała ze smutkiem. – Co z tego, że ich każdego dnia ratuję, a ty patrzysz… cholera, a ty patrzysz na mnie tak, że każda mi zazdrości? – Wtuliła się w niego mocno, jakby w obawie, że zaraz zniknie. Odetchnęła głęboko. – A ja właśnie myślę, że wykorzysta to, że jest córką burmistrza – wybąkała; nie wiedziała, że głowa Boscastle o swojej latorośli nie miała najlepszego mniemania i liczyła, że zabranie jej z pełnego pokus Londynu, gdzie się uczyła dotychczas, trochę ją utemperuje: z miernym skutkiem niestety. – Oj, ja wiem, że nie ma czym się martwić! – Powiedziała w końcu, odsuwając się tak, aby patrzeć w jego oczy. – Ale się martwię, znasz mnie – zaśmiała się nerwowo i upiła łyk wina. Odetchnęła. – Dobrze, że mam ciebie – uśmiechnęła się ciepło – bo inaczej serio bym zwariowała od tego wszystkiego – zapowiedziała poważnie i dziabnęła kawałek sera. – Alex śpi? – Chciała mieć pewność, że niczego nie zaniedbała. – Jadłeś? – Zapytała jeszcze troskliwie i czule, martwiąc się o niego.

    pragnąca wykonać wszystkie swoje obowiązki przed leniwym – a może nie bardzo leniwym, hu-hu? – wieczorem VERA, która kocha mocno

    OdpowiedzUsuń
  133. Niewątpliwie, niekiedy życie z Vereeną mogło bywać upierdliwe i wiedział to każdy – łącznie z samą główną zainteresowaną – który żył z nią jakiś czas. Na pewno więc i Connor momentami miał tego dość – a ona sobie powtarzała, że nigdy tego nie okazywał tylko dlatego, że był wspaniałym, dobrym i oddanym mężem, a tym samym nigdy nie chciał jej zranić w całej swej perfekcji – ale pewnych kwestii niestety nie umiała w sobie zmienić. Jedną z nich zaś było to, że kompulsywnie wręcz nie mogła znieść odpoczynku, jeśli zostawały jej jakieś – nawet, cholera, najmniejsze – obowiązki do wykonania. Nie potrafiła też zaznać relaksu wówczas, kiedy z tyłu srebrnej głowy kołatał się jej jakiś problem – nieważne, czy duży, mały, czy możliwe do rozwiązania, czy wręcz patowy: jeden z tych, które dla własnego i innych zdrowia psychicznego najlepiej jest przeczekać – bo ciągle się nad nim zastanawiała i analizowała. Nie była w stanie również porzucić wszystkiego bez słowa, niezależnie, czy proszono ją o to, czy nawet grożono przykuciem do łóżka – jeśli w tamtej chwili dowiedziałaby się, że Alexander Thomas nie został pocałowany na dobranoc, a jej ukochany cały dzień przetrwał tylko na kanapkach, to nie tylko pognałaby na górę, żeby pośpiewać synkowi, ale i szybko upichciłaby coś na ciepło swojemu partnerowi, a na koniec jeszcze zadzwoniła do Hawthorne’ów, byleby tylko usłyszeć słodki głosik Roselyn Irisbeth, która dorastała zdecydowanie zbyt szybko. Tak, zdecydowanie, życie z Vera mogło bywać upierdliwe, ale tylko do tego momentu, w którym wszyscy się orientowali, że to właśnie była prawdziwa miłość – że takim przejęciem, taką troską i tego typu oddaniem ona okazywała swojego potężne uczucie wobec swych bliskich. Po prostu – tak już była skonstruowana.
    — Nigdy nie podobało mi się to, że Alex zasypiał przed moim przyjściem, że… że Ivy go usypiała… – podzieliła się z nim nagle swoimi myślami, które nie były zbyt przyjemne ani pozytywne, ale szczere: niestety naprawdę mocno ją bolał fakt, że jej synkiem zajmowała się opiekunka, mimo że taki układ pozwalał się jej realizować zawodowo co także przecież lubiła robić. Westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Nie lubię też, jak musisz jeść odgrzewane – dodał, naburmuszona, bo przecież nie było nic piękniejszego niż patrzenie jak jej ukochany dostaje ciepły posiłek na stół, ułożony na ich pięknej zastawie, a ona może patrzeć, jak pałaszuje z apetytem, czasem zbyt chytrze i się parzy; to jednak był właśnie synonim miłości: zachwycanie się tym, jak on je to, co ona ugotowała. – Przestań – mruknęła więc niezadowolona, kiedy zaczął ją zapewniać, że bardzo mu smakowało i wypowiadać się o niej w samych superlatywach. – Żona powinna gotować mężowi – dodała, wzdychając ciężko, ale wysłuchała go uważnie, uśmiechając się niespodziewanie. – Oj, Connor, gdzie wyczytałeś takie piękne rzeczy, wilczku, hm? – Zaśmiała się i pocałowała go: długo, czule, nie namiętnie, ale zwyczajnie z oddaniem. – Ja to bym jednak potrzebowała kilku bibliotek i kina, wiesz? Ach!, no i mojej przychodni – dodała, szczerząc się radośnie, chociaż prawda była taka, że potrzebowała tylko j e g o i widać to było po jej fiołkowych tęczówkach. – Tę magię to mógłbyś sobie i tak odpuścić – zauważyła chwilę później, całkiem kąśliwie. – Przynajmniej poza pełniami – dorzuciła szybko i mocno się w niego wtuliła. – Nigdy nie będziesz nikim: zawsze będziesz moim mężem. To czyni cię kimś. – Wyszeptała ciepło. – Dziękuję – westchnęła. – Potrzebowałam tego. Potrzebowałam ciebie. – Wyznała poważnie i musnęła go w szyję. – Teraz natomiast potrzebuję czegoś słodkiego, jakiejś dobrej płyty i… i żebyś zdjął koszulę – uśmiechnęła się perfidnie. – No co? Uwielbiam się tulić do twojej piersi! – Wyszczerzyła się i to wszystko świadczyło o tym, jak mocno za nim szaleje i że nie oddałaby żadnej sekundy z nim za żadne skarby świata. – Zostańmy jednak tutaj, co? Lubię naszą farmę – poprosiła nagle, widząc, jak gdzieś w salonie przemyka stara Zjawa.

    szczęśliwa i spokojna VERA, która kocha

    OdpowiedzUsuń
  134. Zdecydowanie niesamowitym było to, co łączyło Greybacków – to było bowiem coś, czego nie można było opisać żadnymi słowami, żadnymi określeniami, żadnymi chyba nawet gestami. Nie mieściło się to bowiem w żadnych logicznych ramach, które jakkolwiek mogłyby wyjaśnić tę niesamowitą więź, jaka przed wieloma – naprawdę wieloma – laty narodziła się pomiędzy drobną, niewinną i jasnowłosą Vereeną, a wielkim, groźnym i ciemnowłosym Connorem: między osobami tak bardzo różnymi nie tylko, jeśli chodziło o kwestie wyglądu, ale także innych płaszczyzn. Wystarczyło przecież spojrzeć na sam ich kod informacji genetycznej: on był przecież wilkołakiem, a więc istotą z natury bardzo niebezpieczną gwałtowną i iście morderczą, szczególnie podczas comiesięcznych pełni, a ona nosiła w sobie geny wilii i chociaż nie była nią w pełni, to te, jeśli chodziło o pewne rzeczy, znacząco przeważały; dobrze, że nie odziedziczyła po swej matce wszystkich mocy, bo przecież już czasem jej gwałtowne wybuchy i zmiany nastrojów były mało przyjemne. Niemniej jednak – jakimś cudem się dogadywali i pomimo wielu burz raz problemów: tworzyli naprawdę szczęśliwą rodziną, która miała w swoim dorobku nie tylko cudownych dziadków i oddanych przyjaciół, czy wspaniałe i radosne zwierzęta, biegające wokół po zachwycającej farmie, jaką w zasadzie zbudowali własnymi rękoma, ale także śliczną i roztropną córeczkę, Roselyn Irisbeth, oraz malutkiego i słodkiego synka, Alexandra Thomasa, za których daliby się zabić. Dowód zresztą na to, jak dobrze im było ze sobą, mieli namacalny, właśnie w tamtej chwili – w momencie, w którym po prostu ze sobą b y l i , w swoim salonie, popijali wino i wyznawali sobie uczucia na najbardziej cudowne sposoby.
    — Oj, nie łap mnie za słówka – śmiała się więc, wciskając palec pomiędzy jego żebra, a jednocześnie tuląc się do niego mocno, aby nie miał wątpliwości, że całkowicie za nim szaleje. Posłała mu jeden z tych swoich powalających na kolana, ciepłych i czułych uśmiechów, który świadczył o tym, że należą do siebie, bez względu na wszystko, co ziało się wokół nich kiedykolwiek. – Właśnie za ci dziękuję: za to, że jesteś dla mnie – wyszeptała jeszcze, po czym wyjawiła mu wesoło, czego jeszcze od niego oczekuje; cholera, musiał mieć niesamowite pokłady miłości oraz cierpliwości do niej, skoro bez szemrania wykonał jej prośbę. – Mmm… – zamruczała z uznaniem. – Podoba mi się to… – dosłownie drżała, niczym podlotek: działał na nią niesamowicie. – To jesteśmy my, Connor. Przede wszystkim: my – poprawiła go, kiedy nawiązał do tematu uciekania na koniec świata i zgodził się z nią, że jednak ten biały dom jest i c h miejscem na Ziemi. Później zaś pacnęła go żartobliwe w tył głowy, kiedy zaklęciem włączył płytę. – Im jesteś starszy, tym bardziej leniwy – skwitowała, nadgryzając jego dolną wargę. Nie otrzymała jednak na swoje stwierdzenie odpowiedzi, bowiem jej usta zostały porwane do kolejnego pocałunku, od którego zakręciło się jej w głowie. – O panie… – sapnęła, kiedy się od siebie oderwali i dopiero po chwili zorientowała się, kiedy oszołomienie minęło, co do niej mówił. – Aha!, takie buty! – Zachichotała i gwałtownie od niego odskoczyła. Westchnęła teatralnie. – Hym, hym, hym… i co my z tym fantem zrobimy? – Zadarła wymownie jedną brew, stając pomiędzy jego nogami i chwytając na guziczek swojej koszuli. – Ładnie to tak obracać słowa żonki przeciwko jej? – Wyszeptała zmysłowym szeptem, szykując długą i intensywną, acz namiętną zemstę.

    troszkę okrutna, ale to z miłości!, słodka VERKA, która wie, co najlepsze dla jej wilczka

    OdpowiedzUsuń
  135. Pewnie była nieco perfidna i okrutna, a tym samym – może nie powinna była wystawiać na pokuszenie swojego ukochanego, ale naprawdę nie mogła się temu w żaden sposób oprzeć: po prostu szalała za nim do granic możliwości i wiedziała doskonale, że im dłużej się z nim droczy, tym ostatecznie doznania, jakich doświadczą, będą znacznie intensywniejsze. Dlatego też chociaż i Vereenie było ciężko się opanować przed rzuceniem się na Connora, to jakimś cudem – ostatkami silnej woli – powstrzymała się i stanęła przed nim, aby powolutku, w niemalże zabójczym tempie, rozpinać swoją koszulę i dokonywać przed nim niemalże rytualne pozbycia się swoich rzeczy. Jednocześnie, aby sprawić, aby wszystko odczuwał jeszcze mocniej – patrzyła mu głęboko w oczy i uśmiechała się lekko: jednocześnie nieco perfidnie, jak i zmysłowo oraz kusząco. Była cała jego, a on był cały jej.
    — Och nie, mój drogi, nieładnie, nieładnie… – do wszystkiego zaś dorzuciła jeszcze dość okrutnie, zadzierając jedną jasną brew, gdy zapewniał, iż nie było niczego złego w obracaniu jej słów przeciwko niej samej i wykorzystywaniem ich przez niego. – Bardzo nieładnie – dodała głębokim szeptem, który przeznaczony był tylko dla jego uszu. Zbliżyła się tak, aby mógł czuć jej zapach: słodkiego bzu i cierpkiego agrestu. – Seksowna dziewczynka, no, no… – uwodziła go, kręcąc leciutko biodrami i udając, że guziczki jej koszuli w ogóle z nią nie współpracują. Nagle nawet przestała, odsunęła się, upiła łyk wina i dopiero po chwili wróciła do poprzedniego zajęcia, z radością przyjmując jego czerwone policzki, zduszony głos oraz wybrzuszenie na spodniach. – Ojej, wilczkowi się podoba, co? – Zachichotała zmysłowo i okręciła się wokół własnej osoby. – Bardzo ci się podoba – skwitowała jeszcze.
    Niesamowitym był fakt, że Vera niekoniecznie czuła się jakoś wyjątkowo seksowna, ba!, na co dzień uznawała siebie za skrajnie wręcz zwyczajną, a to wynikało natomiast z faktu, że już dawno ludzie się na nią gapili i oceniali na podstawie wyglądu – wmawiała więc sobie, że jest szara oraz transparentna, bowiem tak łatwiej jej było przetrwać te wszystkie mroczne chwile, w których była szkalowana. Jednocześnie jednak – umiała uwodzić swojego ukochanego na takie sposoby, o które nikt by jej nie podejrzewał i być tak kuszącą oraz pociągającą, jak wyuczone ku temu kokietki. Wszystko natomiast, co robiła, było naturalne i subtelne, a jednocześnie bardzo silne w odczuciach, jakich doznawał jej ukochany. Wiedziała, że w stosunku do nikogo innego nie byłaby tak odważna i w zasadzie dobrze się składało – w końcu to o n i byli sobie przeznaczeni na dłużej niż na zawsze.
    — Musisz tu zostać – powiedziała zaś w końcu, zsuwając z swoich ramion koszulę, aby mógł oglądać jej pełne piersi w koronkowym staniku. – Musisz tam zostać i się nie ruszać, dopóki ci nie powiem, co masz robić – dodała szeptem, uśmiechając się jeszcze bardziej zadowolona: tryb barbarzyńcy włączał mu się w chwilach doprawdy olbrzymiego podniecenia. – Ej… nie ty dyktujesz warunku – pochyliła się, jakby chcąc go pocałować, ale ostatecznie, w ostatniej chwili, wycofała się perfidnie, śmiejąc się pod nosem i chwyciła za swoje spodnie, trochę mocniej kręcąc biodrami. – Hym… a może ty chcesz je ze mnie zdjąć? Oj, nie! No co ja mówię! Ty masz siedzieć na dupsku! – Pokazała mu język, ale ostatecznie zbliżyła się i wsunęła się na jego kolana okrakiem. – Kocham cię – wyszeptała i poruszyła się tak, jakby chciała go ujeżdżać. – Jeszcze chwilę wytrzymaj… – poprosiła, dość okrutnie.

    okrutna i perfidna oraz pociągająca VERA, która robi to wszystko z miłości, joł

    OdpowiedzUsuń
  136. — No co to za pytania? – Sarknęła nagle wybitnie oburzona Vereena, spoglądając na Connora tak, jakby postradał zmysły. – Musisz? Oczywiście, że musisz! – Skwitowała dość ostro, ale jej fiołkowe tęczówki lśniły radością, co świadczyło o tym, że jest nadzwyczajnie szczęśliwa i zwyczajnie sobie żartuje, doskonale się bawiąc, prowadząc go na istny, cudowny skraj wytrzymałości, za którym miała się nim odpowiednio zająć. – Nie jęcz, bo pomyślę, że już mnie nie chcesz, nie podobają ci się moje pomysły i że w ogóle to powinnam pójść sobie jak najprędzej… – wciąż dość perfidnie z nim igrała, nie pozwalając sobie na moment wytchnienia i jemu zresztą też nie; wiedziała, oczywiście, że to nie jest prawda, ale to wcale nie oznaczało, że nie mogła mu trochę grozić, prawda? – Nie mam zamiaru cię zabijać, skarbie, bo wówczas nie będzie nikogo, kto mi wymasuje stopy, albo przyniesie śniadanie do łóżka lub zwyczajnie obroni, kiedy będę próbowała pójść do warzywniaka po marchewkę – wymieniała wesoło, moszcząc sobie miejsce na jego kolanach i wciąż mając z tego całą masę radochy. – Chyba nie jesteś zły, hm? – Zagaiła, sunąc paznokciem po jego idealnie wyrzeźbionej szczęce i lekko ciągnąć go za brodę: było to jednocześnie czułe, jak i dość agresywne oraz namiętne. – Kocham cię – powtórzyła.
    Tym samym załagodziła efekt swojej pieszczoty, a następnie już pozwoliła mu na wszystko, na co miał ochotę – rzecz jasna w granicach jakiegoś-tam rozsądku, który generalnie rzecz ujmując, niewiele miał wspólnego z rozsądkiem, o jakim pewnie pomyślałaby znakomita większość społeczeństwa: Greybackowie jednak nie byli ani trochę zwyczajni, toteż ich rozsądek miał znacznie inne ramy. Tym samym więc w ciągu chwili zerwali z siebie resztę ubrań – tak, dosłownie: zerwali i ich strzępki latały po ich salonie; następnego dnia mieli je zbierać z radosnym śmiechem i wypominać sobie to, co się wydarzyło, ale w tamtej chwili owładnęło nimi jakieś pierwotne, dzikie pożądanie, którego nie mogli i nie chcieli opanować – i kochali się. Cholera!, jakaż to była niesamowita, chociaż nieco absurdalna – biorąc pod uwagę, od czego zaczął się ich wspólny wieczór: co zastała wróciwszy na Trenwith – sytuacja, której owocem było ich głośne, magiczne spełnienie, jakiego doznali w swych gorących objęciach, po którym z wyczerpania padli na ziemi, aby jeszcze raz się poddać temu tańcowi ich ciał po kilku godzinach regeneracji. Cóż, zdecydowanie nie należeli do osób zwyczajnych pod żadnym względem i w zasadzie – naprawdę było im z tym faktem doskonale, bo mieli przecież siebie i kochali się mocno.
    Było im to zresztą bardzo potrzebne do normalnego funkcjonowania, bo już w niedługim czasie nad ich domem zawisł księżyc w pełni. To natomiast oznaczało, że pan domu musiał się udać do podziemi Wheal Hope, gdzie skuł się łańcuchami – minęło tyle lat, a ona nadal nie mogła się z tym pogodzić i wciąż miała łzy w oczach, kiedy myślała, co się z nim dzieje w tej mrocznej, ciemnej i wilgotniej samotności – a jego małżonka została z ich pociechami. O ile z Roselyn Irisbeth wszystko było raczej dobrze – nie licząc tego, ze w takie dni dziewczynka była bardzo ospała i zmęczona, co jednak dla jej matki wróżyło dobrze, bo mogła ją szybciej położyć spać – tak z Alexandrem Thomasem – na którym pół-wila musiała skupić pełnię uwagi – było znacznie gorzej: płakał, cierpiał i gorączkował, a nic nie było w stanie mu pomóc; oczywiście, pielęgniarka wciąż szukała różnych rozwiązań, ale bała się niespełna rocznego chłopca faszerować mocnymi eliksirami. O dziwo jednak, wilkołak pojawił się z rodziną znacznie szybciej niż zazwyczaj, ale żadne z nich nie umiało tego wytłumaczyć – dobrze jednak się stało, bo naprawdę jego bliscy go rozpaczliwie wręcz potrzebowali w tamtej chwili, bo naprawdę nie działo się dobrze, ba!, skłonna była powiedzieć, że była to najgorsza pełnia dla malucha dotychczas i bardzo ją to martwiło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym wszystkim więc kompletnie zapomniała, że już trzynastego grudnia, czyli cztery dni po tych strasznych wydarzeniach, wypadają jej dwudzieste ósme urodziny oraz roczek Alexa właśnie – za bardzo skupiła się na mrocznych wizjach, w których jego stan znacząco się pogarsza i od tamtej chwili zmienia się w małego potworka raz w miesiącu; nie chciała tak kategoryzować, ale w swej matczynej panice nie potrafiła inaczej. W związku z tym Connor miał niewątpliwie ułatwioną sprawę, jeśli chodziło o zorganizowanie imprezy-niespodzianki dla swojej partnerki, bo ta tak naprawdę nie miała pojęcia, co się wokół niej działo – cholera, nawet nie spostrzegła, że w tak istotnym dla niej momencie, został wezwany do jakiś dantejskich scen w posiadłości nieopodal – a miało być tylko lepiej. Otóż bowiem nie tylko otrzymała wymarzonego osiołka, którego ofiarowano jej po północy – nazwała go Torque, jak jakiegoś diabełka z opowiadania, które czytała dawno temu – ale ich synek postanowił się pochwalić – chyba nieco wzorem siostrzyczki, która uczyniła to dla ojca – zdolnościami mówienia. Słodkie „mama” od tamtej pory rozbrzmiewało pomiędzy ich ścianami, sprawiając, że pielęgniarka – nierezygnująca, rzecz jasna, z kursu i od listopada ponownie przyjmująca pacjentów w przychodni w Boscastle – cieszyła się jak dziecko.
      Rzecz jasna, i były profesor ONMS z Hogwartu otrzymał swoje podziękowanie za zorganizowanie wszystkiego w postaci kilku namiętnych nocy i po wszystkim – wrócili do względnej normy, o ile tak można było nazwać bożonarodzeniowe i sylwestrowe szaleństwo. Wszystkie zabawy spędzali w rodzinnych gronach – wraz z Rochefortami, Hawthorne’ami oraz Lucille, rzecz jasna, która na dobre wpasowała się w ich obraz – i regenerowali siły przed Nowym Rokiem dwa tysiące trzydziestym pierwszym. Niestety jednak – kiedy tylko emocje opadły, Vereena ponownie została pochłonięta przez niekonieczne przyjemne wizje oraz myśli dotyczące swojego chłopca, który uroczo wędrował pomiędzy meblami, trzymając się ich, a na widok swojego wielkiego taty burczał radości, puszczając bąbelki ustami; śmiała się czasem, że oboje mieli dość specyficzne sposoby na wyrażanie swojej miłości. Wszystko to jednak oznaczało, że kiedy w pierwszym tygodniu stycznia umówili się na rodzinny obiad na Trenwith, pół-wila nieco odleciała ze swoimi myślami i nawet zajmowanie się swoimi zwierzątkami, czy skupianie się na radości płynącej ze swoich pociech, nie była w stanie na dłużej utrzymać jej twarzy w ryzach: była szara, nieco niedospana i zwyczajnie smutna. Nie chciała tego, próbowała z tym walczyć – ale była przecież tylko człowiekiem i matką…
      — Oj malutki… – akurat szeptała do Alexa, który drzemał spokojnie, głaszcząc go po jasnych włoskach, kiedy podeszła do niej teściowa; nawet jej nie zauważyła, przerażona myślą, że już niedługo pojawi się kolejna pełnia księżyca na niebie, a biorąc pod uwagę poprzednią: ta mogła być tylko gorsza. Co gorsza, czuła, że jeszcze trochę cierpienia tego uroczego chłopczyka, a postrada zmysły. – Hm? – Dosłownie więc wzdrygnęła się, słysząc głos starszej pani; uniosła na nią puste spojrzenie fiołkowych oczu. Przełknęła głośno ślinę i zamrugała powiekami, następnie przecierając twarz drżącą dłonią. – Nie… nie mamo – już od dawna przyjęło się, że tak o niej mówiła, co było bardzo miłe, zważywszy że sama rodzicielki w swoim życiu nie posiadała; świadczyło to też o olbrzymim zaufaniu, jakim obdarzona została seniorka rodu Greyback – wszystko dobrze – skłamała, ale w ogóle nie brzmiała na przekonaną. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, mając nadzieję, że urwała temat: niestety się pomyliła. – Mamo… – jęknęła. Pokręciła srebrną głową i chwilę milczała. – Boję się – wyszeptała i chwyciła męża za rękę, który pojawił się obok. – Boję się, bo coś się dzieje z małym, bo… bo… – urwała, załkała. – Ostatnia pełnia była straszna, mamo – jęknęła. – Była… tak strasznie się boję, że on już niedługo się przemieni – nie powstrzymywała łez.

      bardzo smutna i spanikowana VERA, która nie wie, co robić…

      Usuń
  137. Niekiedy faktycznie Vereena bywała zdecydowanie nadopiekuńczą matką – niekiedy przesadzała i niekiedy próbowała trzymać swoje pociechy pod kloszem. Od jednak przemawiania jej do rozsądku miała Connora, który również się martwił o swoje dzieci, ale potrafił bardziej logicznie oceniać sytuację i nie szukał – jak jej się czasem zdarzało – kłopotów i niebezpieczeństw na siłę. Zresztą – zawsze był obok, aby pomóc i ochronić swoją córeczkę oraz synka, także nie musieli się o nic martwić. Bywały jednak takie dni, że nie można jej było w żaden logiczny sposób wyjaśnić, żadną twardą argumentacją, że przesadza, ale bywały też takie, kiedy absolutnie nie przesadzała, a jej strach był całkowicie uzasadniony i normalny, właśnie chociażby z tego powodu, że wydała na świat dwa słodkie skarby, które przysięgała chronić za wszelką cenę. Największą więc jej porażką było to, kiedy nie mogła owych postanowień w ogóle dotrzymać – kiedy los rzucał jej tak wielkie kłody pod nogi, że nie było w ogóle możliwości, aby była w stanie zatrzymać zło, które dotykało jej roztropną Roselyn Irisbeth, albo malutkiego Alexandra Thomasa, niezależnie, jak mocno walczyła i ile sił w ową walkę wkładała. Po prostu czasem tak bywało i owa niesprawiedliwość świata nie pozwalała jej zaznać spokoju – tak jak wówczas, kiedy w pierwszą niedzielę stycznia dwa tysiące trzydziestego pierwszego roku, spotkała się ze swoimi bliskimi na obiad, a dosłownie zimna panika zalewała jej plecy, jątrzyła jad do serca i budziła demony w umyśle, bo zamartwiała się o stan zdrowia swojego chłopca, który absolutnie nie zasługiwał na takie cierpienie, jakiego doświadczał; zresztą jego wspaniały ojciec i idealna siostrzyczka również nie zasługiwali. Była to jednak jedna z tych rzeczy, na które nie miała najmniejszego wpływu.

    — Nie mogę nie płakać – wyszeptała więc z nieopisanym wręcz smutkiem na czułą prośbę swojego ukochanego. Naprawdę, nie mogła się w żaden sposób powstrzymać i tak naprawdę nie bardzo można było się jej dziwić: w końcu chodziło o zdrowie lub nawet życie jej malutkiego syneczka, który nie zasłużył na to, przez co musiał co miesiąc przechodzić; tak jak zresztą jego wspaniały ojciec. – My może sobie poradzimy – westchnęła zaś ostatecznie, zerkając na śpiącego spokojnie chłopca – ale czy on sobie da radę? – Dosłownie załkała żałośnie, aby następnie skupić się na teściowe. Zacisnęła usta w wąską linię, chwilę trzymała w buzi powietrze, aby ostatecznie sapnąć słabo i odpowiedzieć: – Była gorsza niż poprzednie – przyznała ostatecznie, wzdrygając się na samo wspomnienie tego okropnego wydarzenia. – Z-znasz? – Wyjęczała natomiast, czując dziwną ulgę: skoro Lucille wiedziała lub podejrzewała, co się działo z Alexem, to oznaczało, że Vera nie była samotna i odosobniona w swym agonalnym bólu i może mogła jakoś pomóc swojej pociesze. Z nadzieją, w związku z tym, wbiła spojrzenie smutnych, szklistych, fiołkowych oczu w straszą panią. Usłyszawszy zaś, że z były profesorem ONMS z Hogwartu było tak samo, mocniej ścisnęła jego dłoń, ponownie się trzęsąc. – T-to… czy to znaczy, że mały już… że już nie będzie miał gorączek, że nie będzie go bolało, że… że może z-za parę lat – przełknęła głośno ślinę i pociągnęła nosem – dojdzie do przemiany i… i na razie nie musimy się martwić? – Pytała, naprawdę chcąc w to wierzyć; zdecydowanie miało jej to pomóc przetrwać przynajmniej te najbliższe miesiące. O przyszłości wolała nie myśleć. – Ile to może trwać? Jak to się objawia? Powiedz mi wszystko, błagam! – Prosiła, chłonna tej właśnie wiedzy.

    nie zabijajcie jej nadziei, ej!

    OdpowiedzUsuń
  138. Może i Vereena sama powinna była dawno temu zerknąć do odpowiednich podręczników, ksiąg i manuskryptów w poszukiwaniu odpowiedzi na to, skąd w ogóle się bierze likantropia, jakie jest jej podłoże i na jakie sposoby można z nią walczyć, albo przynajmniej w jakiś sposób ją opanować i trzymać w ryzach – powinna była to zrobić już w zasadzie wtedy, kiedy Connor wyznał jej prawdę o swojej, niejako, drugiej naturze, która przejmowała nad nim kontrolę co pełnię. W tamtej chwili zaś szczerze żałowała, że tego nie uczyniła – że była takim skończonym laikiem w tej kwestii, mimo że przecież jej ukochany zmagał się z owym problemem od dziecka; podobnie jak ich słodki i malutki Alexander Thomas oraz, w pewien sposób, urocza i roztropna Roselyn Irisbeth. Łudziła się bowiem, że gdyby wcześniej zainteresowała się dogłębnie owym tematem, to zdecydowanie byłoby im łatwiej – może już byłaby na takim etapie, że stworzyłaby odpowiedni eliksir, który w jakiś sposób zatrzymałby comiesięczne przemiany, albo przynajmniej sprawił właśnie, że jej bliscy nie odczuwaliby tego okrutnego, przejmującego bólu, jaki ich ogarniał. Niestety – obecnie było to jednak żałosne „gdybanie” zrozpaczonej matki i żony, która naiwnie uwierzyła, że jej teściowa zna odpowiedzi i jej pomoże. W chwili jednak, w której Lucille odpowiedziała, że sytuacja nie wygląda tak, jak jej synowa pojmuje – pół-wila dosłowne jęknęła rozdzierająco, z trudem chwytając powietrze. Cała jej nadzieja dosłownie rozmyła się w powietrzu; obróciła się w proch, który został rozwiany przez chłodny, styczniowy wiatr, szalejący po kornwalijskich klifach wokół ich domu. Nie pomógł jej nawet ciepły głos ukochanego, który próbował przekonać ją, ze sobie poradzą ze wszystkimi informacjami – nie wierzyła już w to.

    — Nie wiem, czy chcę jakichkolwiek więcej wiadomości – jęknęła więc ostatecznie, uciekając spojrzeniem w dębowy parkiet i mając wrażenie, że zaraz dosłownie zejdzie z tego świata: żal, jaki odczuwała do losu za to, że tak niesprawiedliwie karał jej syneczka był dosłownie niemożliwy do zniesienia. Co gorsza, szybko jej wiara w to, że może jednak będzie lepiej została brutalnie zamordowana i jakkolwiek bardzo nie chciała mieć tego za złe seniorce rodu Greybacków, to zwyczajnie nie potrafiła. Wolała więc na nią nie patrzeć, aby kobieta nie poczuła się źle: jakby bowiem nie patrzeć, w zaistniałej sytuacji nie było ani odrobiny ich winy. Vera odetchnęła głęboko. – Ja po prostu chciałabym, aby on nigdy więcej nie cierpiał – poskarżyła się cichutko i bezdennie wręcz smutno. Wydawała się pusta, niczym muszelka i w zasadzie tak też się czuła. – Cz-czyli… czyli to się nie skończy – skwitowała zaś po pierwszych słowach teściowej, kiedy usłyszała o gorączce; była w takim stanie, że wszędzie widziała iście czarne scenariusze, niezależnie, co miała usłyszeć. Wciągnęła głośno, rozdzierająco niemalże, powietrze w płuca. – Spokojny w czasie gorączki… – sarknęła nawet nieprzyjemnie, z niedowierzaniem. Sapnęła raz jeszcze i odchrząknęła: nie chciała być niemiła, ale nie potrafiła nad sobą w ogóle zapanować, co świadczyło właśnie o jej przejmującym strachu o rodzinę. – Chryste… trzy, kurwa, lata – nawet nie powstrzymała się od przekleństwa; trzęsła się niczym osika z paniki. – Trzy lata i przemiana?! – Dosłownie zawyła i podniosła się gwałtownie, zaczynając krążyć niespokojnie. – Nic babciu się nie dzieje! – Krzyknęła na panią Rochefort ze łzami w oczach. – Wszystko jest w najlepszym porządku! – Wybuchła gwałtownie i niespodziewanie czmychnęła na piętro, do sypialni.

    całkowicie rozbita, przerażona i smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  139. Zdecydowanie przesadzała. Przesadzała bardzo mocno i to nie ulegało najmniejszym w ogóle wątpliwościom, ale nie potrafiła zachować się inaczej – nie w chwili, w której była tak skrajnie wręcz spanikowana o zdrowie swojego nieco ponad rocznego synka, który co miesiąc cierpiał katusze z niewiadomych w zasadzie przyczyn – cierpiał, bo tego właśnie chciał los i okrutny, niesprawiedliwy świat. Było to zaś coś, czego Vereena nie mogła i nie chciała zaakceptować, bo takie rzeczy nie powinny się przydarzać takim maluchom, jak Alexander Thomas – nie powinny się zresztą przydarzać w ogóle: ani w ogóle jej chłopcowi, ani też Connorowi ani też Roselyn Irisbeth, bo takie kwestie by zwyczajnie paskudne i skrajnie wręcz wymęczające dla całej przecież w zasadzie rodziny, bo może i ona fizycznie nie czuła bólu, ale czuła go psychicznie, a ten był intensyfikowany także przez fakt, że nie mogła nic zrobić, aby mu zapowiedz; aby jej bliscy mogli odpocząć i odetchnąć. Tak naprawdę więc, nie było niczym dziwnym to, że nie wytrzymała i uciekła – że nie mogła tego dłużej znieść i potrzebowała chwili dla siebie, żeby jeszcze mocniej się nie nakręcić; aby zrobić coś ze sobą i się opanować. Najlepszym zaś sposobem wydało się jej to, aby po prostu chwycić za poduszkę w sypialni i rozedrzeć ją w drobny mak z donośnym krzykiem – dobrze, że zaklęcie wyciszające jej męża wciąż działało i nikt nie mógł jej usłyszeć. Niemniej jednak, to właśnie tak, pośród pierza zapłakaną, zastał ją nie kto inny, jak jej mąż – jak ten jedyny mężczyzna na świecie, który rozumiał ją bez słów i zawsze potrafił pocieszyć, niezależnie od wszystkiego; niezależnie jak zła sytuacja by nie była, on był obok, a jego wielkie, silne i ciepłe ramiona przynosiły jej ulgę i poczucie bezpieczeństwa. Tym razem nie było inaczej.
    — J-ja… ja już nie mogę… nie mogę… – zawodziła wprost w jego szeroki tors, nie potrafią się w żaden sposób opanować i naprawdę mając wrażenie, że nie ma dosłownie na nic siły i jest beznadziejnie słaba, a kolejna pełnia zwyczajnie ją zabije: nie miała przeżyć jeszcze raz tego straszliwego cierpienia swojego synka; cholera!, ona nie mogła już przeżyć samej myśli o jego przemianie, a co dopiero momentu, kiedy owy fakt miał się ziścić. Może więc nieco przesadzała, ale musiała sobie jakoś pomoc, chociaż faktycznie: było ej bardzo paskudnie z tym, że siebie nie powstrzymała i pozwoliła, aby geny Aglaïs Metz kompletnie nią zawładnęły i popchnęły do tak agresywnych oraz gwałtownych zachowań. – P-prze… przepraszam… – zaszlochała w związku z tym, trzęsąc się jednak niczym osika, bo wciąż strach zalewał ją od stóp do głów i dosłownie dusił swoimi mrocznymi, zimnymi mackami; dusił do tego stopnia, że z trudem chwytała powietrze. – Nie mogę… nie mogę tak dłużej, Connor… ja już nie mogę tego znieść… – powtarzała, jakby zaklinając los, aby zmienił swoje podejście i uratował ich niewinnego Alexa; niestety, ten był nieubłagany i nie chciał jej słuchać. Tym więc sposobem młodej pielęgniarce pozostawało jedynie lamentowanie, rozpaczanie i płakanie z pełną świadomość, że na nic dosłownie nie ma wpływu. – J-jak… jak my mu pomożemy… nic nie wiemy, nie wiemy, co robić, a on jest taki maleńki… on jest maleńki i zacznie się przemieniać i… nie, ja tego nie zniosę! – Zawyła, a łzy dosłownie zalewały jej jasne policzki. Zdecydowanie, nie było z nią dobrze, a do tego wszystkiego dochodziły jeszcze wyrzuty sumienia, spowodowane tym, jak paskudnie potraktowała swoich bliskich, co tylko pogarszało jej stan. – Chryste panie, Connor, co my zrobimy? – Jęczała.

    rozbita, załamana i smutna VERA

    OdpowiedzUsuń
  140. Niewątpliwie to, co właśnie w tamtej chwili przeżywała Vereena nie było możliwe do opisania słowami w żaden sposób i jakby chciała porównać to, co odczuwała do jakiegokolwiek wydarzenia z przeszłości, najbardziej trafnym wydawało się jej ułożyć w równej linii to – a więc strach o malutkiego i niewinnego Alexandra Thomasa – do utraty dziecka. Naprawdę, nie wydawało się jej, aby w jakiejś innej sytuacji targały nią takie emocje – emocje tak zabójcze, że odbierające dech. Rzecz jasna, było również zamartwianie się o Connora, chociażby wtedy, kiedy zaatakował go Fenrir, a ona odnalazła go w poharatanego w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope, ale to było jednak coś zgoła innego – bo też miłość, jaką darzyła byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu była zgoła inna od miłości, jaką czuła do uroczej i roztropnej Roselyn Irisbeth, czy jej braciszka. Tym samym w innych sposób odczuwała panikę, czy przejęcie z nimi związane – nie chodziło o siłę, ale o rodzaj; o coś, czego nie do końca potrafiła zdefiniować. W swojej mocy zaś – niezależnie, o kogo chodziło – potrafiło zwalić z nóg i tak właśnie się działo z pół-wilą: ona ledwo się trzymała i pewnie gdyby nie to, że mąż obejmował ją swoimi silnymi, ciepłymi ramionami zapewniającymi jej bezpieczeństwo, niechybnie wyłożyłaby się na ziemię. Tak naprawdę bowiem – to nie chciało się jej nawet żyć. Ból związany z tym, czego dowiedziała się od Lucille, co sobie – może przesadnie – dopowiedziała i jak widziała – niestety bardzo czarno – przyszłość, sprawił iż autentycznie chciała się zapaść pod ziemię i zniknąć. Zdecydowanie – była to ta sama agonia, którą odczuwała wówczas, kiedy straciła Erika Lieva, jak i Toddlera. Co gorsza – naprawdę w tym pojmowaniu nie było krzty przesady.
    — J-jak… jak nie mam… mam… mam cię za co przepraszać – jednocześnie czuła okropne wyrzuty sumienia spowodowane swoim wybuchem i tym, że najpewniej zniszczyła wspólny, rodzinny obiad, czego nie mogła znieść. Świat dosłownie więc wydawał się jej walić na srebrną głowę, a ona dusiła od naporu gruzów oraz od gryzącego gardło oraz nozdrza kurzu. – Nie chciałam tak zrobić – dodała jeszcze słabiutko, próbując jakoś wyjaśnić swoje paskudne zachowanie, ale nie miała na to sił: strach o syna za bardzo ją paraliżował i odbierał zdolność oddychania, a co dopiero mówienia. – Jak mu pomożemy? Jak?! – Zawyła jednak gwałtownie. – Nic nie wiemy… nie wiemy, jak to zrobić, co zrobić… nie mamy środków, informacji, niczego! – Łkała w jego koszulę; gdyby nie jego ramiona, już dawno rozpadłaby się na kawałeczki. Niestety, to co sugerował jej ukochany nie bardzo się jej podobało. Uniosła na niego przerażone spojrzenie wielkich, fiołkowych oczu. – Chcesz go oszukać – nie pytała, a stwierdzała. – Chcesz… chcesz mu wmówić… nie, nie zgadzam się… nie mogę – odsunęła się od niego nieco gwałtownie i sama się owinęła chudymi, drżącymi rękoma. Może i jego idea była słuszna, ale w tamtej chwili absolutnie jej nie odpowiadała, ba!, zwyczajnie mroziła jej krew w żyłach, bowiem naprawdę nie wyobrażała sobie, aby mieli Alexowi mówi coś, co nie było zgodne z prawdą: może i był wyjątkowy, ale w jej opinii, przynajmniej w tamtej chwili, nie mieli prawa wmawiać mu, że to nic złego; likantropia była zła i powinien być tego świadom od początku. – Będzie cierpiał, tak jak ty cierpisz. Będzie się przemieniał… cholera, Connor, myślisz, że ja nie słyszę twojego wycia co pełnię? – Zapytała trochę oskarżycielsko; zadrżała na wspomnienie jego rozdzierającego skowytu, który raz w miesiącu niósł się po kornwalijskich klifach od opuszczonej kopalni Wheal Hope po ich cudowną farmę Trenwith. Przełknęła głośno ślinę. – Ja czuję – dodała nagle, podkreślając z emfazą – twój ból. Czuję ból naszych dzieci. One też go czują, więc nie, nie zgadzam się na takie rozwiązanie – zakończyła z determinacją, patrząc głęboko w jego oczy. Chwilę milczała. – Nie mam jednak żadnego innego rozwiązania w zamian – wyjęczała żałośnie.

    chyba jeszcze długo nie będzie z nią dobrze…

    OdpowiedzUsuń
  141. — Wiem, że czujesz ich ból – wyszeptała, z głośnym, rozdzierającym westchnieniem Vereena, jednocześnie posyłając pełne skruchy spojrzenie Connorowi, bo nie chciała go skrzywdzić: po prostu była w strasznej rozpaczy i rozsypce, nie potrafią myśleć w żaden sposób logicznie i w sumie nie można było się jej dziwić. – Wiem… wiem, że pewnie czujesz go bardziej – dodała i gwałtownie rzuciła się w jego ramiona, czując się paskudnie winną złego stanu swojego partnera: nie chciała, aby cierpiał. – Przepraszam – szepnęła wówczas i odetchnęła głęboko. – Też chciałabym, aby nasz malec… żeby było z nim dobrze i ja… skarbie – uniosła na niego wzrok; skrzyżowała ich spojrzenia, tworząc najpiękniejszą, księżycowo-fiołkową, mieszankę kolorów na świecie. – Wiesz, że ja ciebie o nic nie oskarżam? Wiesz, że to nie jest twoja wina? Wiesz, że wiem, że kochasz nasze dzieci i… i jesteś najlepszym ojcem na świecie? – Upewniała się. Chwilkę milczała, po czym podjęła zdeterminowana: – Masz rację – przyznała w końcu. – Nie chcę kłamać małemu, ale… ale masz rację – powtórzyła, orientując się, że jego pomysł jest najlepszym rozwiązaniem, jakie mieli. Następnie uśmiechnęła się czule. – Trzeba tylko powiedzieć mu, że nie „coś” osiągnąć, ale wszystko, tak jak jego wspaniały tata – ujęła jego twarz w swoje drobne dłonie.
    Była śmiertelnie poważna w swoich słowach i szczerze wierzyła, ze jego podejście jest znacznie lepsze – szczególnie lepsze od jej niepotrzebnej histerii. Niewątpliwie wilkołak przedstawił plan, który zdecydowanie miał ich uchronić przed załamaniem nerwowym niewinnego chłopca, które mogłoby nadejść w związku z jego przemianą. Dlatego też jeszcze chwilę trwała tak z nim w ich sypialni, aby ostatecznie zaśmiać się z rozdartej poduszki, aby na koniec zasugerować powrót do rodziny. Ta – dzięki Bogu – nie miała im nic za złe, ale i tak pół-wila poprosiła Lucille na stronę i chwilę z nią rozmawiała, podczas gdy pan domu oraz Felix rozkładali naczynia na stole. Teściowa wówczas zobowiązała się do wszelkiej pomocy i poszukania rozwiązań – tak samo jak jej syn zresztą. Ostatecznie zaś nikt nie mógł narzekać – atmosfera na farmie nieco się opanowała i w sumie obiad był całkiem przyjemny, pomimo wybuchu młodej-jeszcze pielęgniarki, która wciąż jednak w duchu modliła się o spokój dla swojej uroczej i roztropnej Roselyn Irisbeth oraz malutkiego i słodkiego Alexandra Thomasa, którzy wędrowali pomiędzy dorosłymi wraz z Jacobem Ivanem, wzbudzając ogólny zachwyt wszystkich zgromadzonych; prawie równie wielki, co Torque, który oficjalnie został wszystkim przedstawiony i przyjęty do wesołej familii.
    Co prawda, luty nadszedł jeszcze w nieco napiętej atmosferze, ale nie do końca można było się im dziwić – w końcu nadal próbowali przepracować całą sytuację związaną z ich synkiem i jakoś się pogodzić z tym, ze pewnego dnia będzie ich czekała naprawdę trudna rozmowa z nim, celem wyjaśnieniu mu, kim tak naprawdę jest. Niemniej jednak, gdy już nadeszły Walentynki – wszystko było zdecydowanie i znacznie lepiej. Greybackowie bowiem – jak co roku – obdarowali siebie całą masą słodyczy w kształcie serduszek, jak zawsze rywalizując o tytuł najbardziej tandetnego upominku: w tym roku już w przedbiegach wygrał Connor, który zakupił Vereenie paskudne róże z cukru ułożone w mało ładny bukiet, który chyba był w stanie zepsuć zęby całemu wojsku. Niewątpliwie jednak podobał się ich córeczce, która raz na parę dni skubała jednego kwiatka do przedszkola. Niedługo jednak po świętowaniu Dnia Zakochanych pani domu dosłownie zniknęła z pola widzenia – dwudziestego pierwszego miała egzamin po półrocznym kursie, który miał uczynić ją lekarką. Owy ważny dzień wypadał na piątek, w którym wszyscy – również Rocheforotowie i Hawthorne’owie – pojechali z nią do Truro, czekając pod budynkiem szpitala. Wyniki zaś otrzymała niemal natychmiast i dumnie mogła wpisywać „dr” przed swoim nazwiskiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym samym świętowanie, które rozpoczęło się zaraz po tym, kiedy bliscy ją powitali na ulicy z kwiatami i szampanem ukrytymi w bagażnikach, bezsprzecznie wierząc w to, że się jej powiedzie, trwało kolejnych kilka dni. Dwudziestego czwartego bowiem wypadały dziewięćdziesiąte siódme urodziny Roselyn seniorki, a niedługo później – doktor Carter oficjalnie przekazał swojej dotychczasowej pielęgniarce, będącej już lekarką, klucze do przychodni w Boscastle. Ta natomiast zamiast osiąść na laurach nie tylko zleciła remont budynku – tutaj z dofinansowaniem nieoceniona w swej pomocy była Jospehine, której udało się przeforsować dokumentację u burmistrza, który chyba ostatecznie nie dowiedział się, co jego Ivy wyprawiała w domu lokalnego weterynarza – ale i zatrudniła dwie osoby do pomocy: pielęgniarza Ryana Bronsona oraz recepcjonistkę Esmeraldę Vilanuevę, która zresztą okazała się być wspaniałą opiekunką do dzieci, toteż dokumentacji i wizyt mogła pilnować z Trenwith, gdzie opiekowała się małym Alexem, na zmianę z Lucille. Niczym więc dziwnym, że świętowaniem czterdziestych dziewiątych urodzin byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu oraz jego siedmioletniej księżniczki siedemnastego marca odbywało się w iście szampańskiej atmosferze. Naprawdę – wszystko było idealnie.
      Co prawda, kiedy nadszedł kwiecień, okazało się, że mają jeszcze więcej pracy, bowiem oto zaczął się sezon wynajmowania domku górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, co oznaczało dla małżeństwa – wzbudzającego jeszcze większy szacunek oraz sympatię wśród mieszkańców miasteczka – wzmożoną ilość obowiązków. Nie narzekali jednak ani w tym temacie, ani w kwestii rozwoju Muzeum Magii i Czarodziejstwa, które wciąż ściągało wielu turystów w swoje progi, nawet jeśli Wielkanoc roku dwa tysiące trzydziestego pierwszego odbyła się nieco na wariackich papierach, bo Wielki Czwartek był już dziesiątego dnia czwartego miesiąca. O dziwo jednak, pomimo tego, że siódmego wypadała pełnia, więc pan domu był zmęczony i chociaż krzywo pomalowali pisanki oraz nie bardzo udały się im dekoracje na mazurkach – wyszło im znakomicie; na co pewnie wpływ miało to, że po styczniowych wydarzeniach pół-wila do większości kwestii podchodziła z dystansem, rozumiejąc, że nie na wszystko ma wpływ i że tak naprawdę nie wszystko musi być perfekcyjnie pod linijkę, aby było cudownie. Ba!, w całym tym natłoku zajęć odwiedzili nawet Roberta Thonrtona w Bodmin, gdzie przebywał już jedenasty rok, obchodzącego siedemnastego sześćdziesiątego czwarte urodziny. Niestety – wiele więcej nie mogli zrobić.
      Na szczęście maj przyniósł nieco więcej spokoju, bo czekało ich wspólne świętowanie „May Day Celebrations”, paru gości w chatce na klifie, malutki remont jednej wystawy w ich muzeum oraz pod koniec miesiąca – urodziny Thomasa Rocheforta, które odbyły się w pięknych okolicznościach przyrody na Trenwith, gdzie słodka i urocza Roselyn Irisbeth biegała w srebrnej sukience pasujące do jej koloru oczek, a malutki Alexander Thomas dreptał za nią, wpatrzony w starszą siostrę jak w obrazek, w błękitnym garniturku. Był to jeden z tych dni, kiedy ich matka była tak szczęśliwa, że prawie płakała ze wzruszenia, aby w nocy kochać ze swoim mężem namiętnie i długo – ich miłość bowiem, tak jak wiosna, była w rozkwicie, silniejsza niż kiedykolwiek. Niczym więc dziwnym nie było, iż ciepły czerwiec, który przyniósł cudowne słońce na kornwalijskie klify, powitali szczęśliwi i spokojni, dziesiątego świętując kolejne urodziny – tym razem Josephine. Nie zraziło ich nawet to, że Verze nieco pogorszył się znowu wzrok i lekarze na razie nic nie mogli na to poradzić – wada była na tyle duża, że ją irytowała, ale na tyle mała, że nie było sensu jej operować i nadwyrężać. Nie tracili jednak nadziei, bo mieli siebie – swoich dziadków, przyjaciół i wspaniałe dzieci oraz zwierzęta, co dawało im sporo powodów do radości.

      Usuń
    2. Niczym dlatego też dziwnym nie był fakt, że wyczekiwali lipca – który okolicę zalał falą upałów i niestety wzmożoną pracą przychodni weterynaryjnej: ludzie wyjeżdżali na wakacje i porzucali swoje koty, psy, a nawet świnki morskie – pomimo tego, że pierwszego wypadała już jedenasta rocznica śmierci wspaniałej Irisbeth, cudownej macochy świeżo upieczonej lekarki – zabawy w doktora i pacjenta na dobre zagościły w sypialni Greybacków i niewiele miały wspólnego z typowymi zachowaniami służby zdrowia… – którą spędzili na jej grobie; pasierbica zmarłej kobiety czuła, jakby nieco zaniedbała o niej pamięć, toteż postanowiła sobie, że musi to jakoś naprawić. Tak naprawdę jednak – nie miała na to zbyt wiele czasu. Oto bowiem czwartego wypadała pełnia, a trzynastego – siódma rocznica jej ślubu, która na szczęście była niedzielą, toteż nie musieli się nigdzie śpieszyć i celebrować ją mogli w swoim gronie, w łóżku, najpierw „na dzień dobry” fundując sobie zbliżenie, a później pozwalając swoim pociechom wpaść do ich pokoju – Alex już miesiąc spał w swoim pokoiku i musieli przyznać, że był to dobry pomysł, nie tylko dlatego że mieli więcej prywatności, ale również dlatego, że chłopiec szybko się przyzwyczaił do nowych warunków, co było bardzo budujące dla jego rodziców. Niewątpliwie – ich świat był iście perfekcyjny.
      Niczym, w związku z tym, zaskakującym nie było, że kiedy Vereena leżała koło Connora w ich łóżku, z Roselyn Irisbeth bawiącą się lalkami na dywanie i Alexandrem Thomasem gaworzącym radośnie z ojcem, któremu siedział na szerokim torsie, uśmiechała się trochę nieprzytomnie – jak szaleniec, patrząc na swoją idealną rodzinkę maślanym wzorkiem i robiąc sobie rachunek sumienia ostatnich miesięcy. Miesięcy, w których udało się jej pogodzić z tym, że likantropia jest nieodzowną częścią jej chłopców; miesięcy, w których jej ukochany jeszcze więcej szkicował, a ona grała na wiolonczeli; miesięcy, w których po prostu była spokojna i szczęśliwa, nie martwiąc się o jutro i przyjmując wszystko takim, jakie było; miesięcy, kiedy to podziwiali dostojną Zjawę, bawili się z wesołym Pigletem, tuczyli Worma i Buga oraz zachwycali się Torque, który czasem ich budził swoim zawodzeniem o czwartej nad ranem; miesięcy, kiedy zbliżyli się do siebie bardziej niż kiedykolwiek i stali się kwintesencją szczęścia, o czym świadczyło pełno magnesów na lodówkę z ich krótkich wypadów „Ogórkiem”, laurki od ich pociech, drobne upominki i wielkie prezenty na różne okazje. Cholera, naprawdę to były cudowne miesiące, które również uwieczniali na filmach i zdjęciach, przeglądając je później podczas romantycznych wieczorów przy butelce wina.
      — Kocham was – szepnęła więc nagle, wspierając się na prawym łokciu, a lewą dłonią, tą na której lśniły piękny pierścionek zaręczynowy z fioletowym diamentem oraz obrączka z białego złota, najpierw pogładziła plecki synka, który wygrywał jakiś szalony, iście afrykański rytm na tatusiowej piersi, a później zarośnięty policzek swojego męża. Patrzyła na nich jak na swój ósmy cud świata, to samo spojrzenie posyłając córeczce, której brązowa, rozczochrana główka wystawała nieco zza łóżka. Odetchnęła głęboko, rozkoszując się zapachem bukietu z bzu, który otrzymała na rocznicę i zerkając także na obity w skórę, nowy szkicownik, który ofiarowała ukochanemu, wraz z zestawem ołówków o różnej grubości i miękkości grafitu. Później znowu przeniosła fiołkowe tęczówki na swoje pociechy i zmarszczyła brwi, czując się przez moment dziwnie nieswojo. Ściągnęła usta i próbowała odkryć, co tak właściwie kryje się za tym silnym, niemalże paraliżującym uczuciem, aż wreszcie z wrażenia uchyliła wargi i oparła się o wezgłowie, wzdychając ciężko. – Connor? – Zagaiła tak, aby ich królewna ich nie słyszała. – J-ja… ja… – to, do jakiego wniosku doszła, zbiło ją z pantałyku, ale nie było wymysłem chwili, czy słomianym marzeniem. Było szczerym pragnieniem. – Chciałabym dać ci kolejne dziecko – powiedziała poważnie.

      zdeterminowana i szczęśliwa VERA (Thorne) GREYBACK, która jest pewna swojej decyzji

      Usuń
  142. Prawdopodobnie jej słowa zbiłyby dosłownie każdego z pantałyku i cóż – nie można się było temu absolutnie dziwić. Jakby bowiem nie patrzeć, Vereena właśnie w tamtej chwili – w ten niedzielny poranek, trzynastego lipca dwa tysiące trzydziestego pierwszego roku, w siódmą rocznicę swojego ślubu – sugerowała diametralne zmiany w życiu całej rodziny. Co gorsza – faktycznie można było odnieść wrażenie, chociaż miała nadzieję, iż Connor zna ją na tyle dobrze, aby tego nie zrobić, że to jest zwyczajnie wymysł chwili: ot, silne uderzenie hormonów, które zmusza ją do bardziej intensywnego rozmyślania o dzieciach i chęci posiadania kolejnego, a nie zbudowania rodziny z jeszcze jednym maluszkiem, którego całym sercem chciała. Było to jednak bardzo mylne rozumowanie i w rzeczywistości pół-wila była pewna tego, czego potrzebowała i była także całkowicie przekonana, iż nie była to chwilowa zachcianka, a coś, co tak naprawdę tkwiło w niej już bardzo długo, ale w tym konkretnym momencie postanowiło znaleźć swoje ujście, najpewniej powodowane tymi wspaniałymi minutami szczęścia i spokoju oraz doceniania tego, co już miała: idealnego męża i cudowne dzieci, czyli uroczą i roztropną Roselyn Irisbeth, która na pewno nie miałaby problemu z kolejnym rodzeństwem oraz małego i słodkiego Alexandra Thomasa, któremu bycie starszym bratem na pewno wyszłoby na dobre. Na pewno także duży wpływ na odkrycie tego w sobie – w swoim sercu i umyśle, który chyba dotychczas po prostu spychał do gdzieś na obrzeża jej świadomości – wyznania miłości, jakie usłyszała po swoich: głos wilkołaka, piski ich córeczki i próby ładnego się wysłowienia przez ich synka. Ponadto, dawanie pociech komuś takiemu, jak jej ukochany – dobremu, oddanemu i ciepłemu – było prawdziwym zaszczytem. Problem w tym, że nie spodziewała się, aż tak wielkiego szoku na przystojnej twarzy weterynarza, z którym dzieliła życie – jasne, i ją oszołomił owy fakt, ale nie wiedzieć czemu: jeszcze mocniej zaskoczyła ją niema reakcja mężczyzny, przez którą pomyślała, że zwyczajnie się wygłupiła dzieląc się z nim swoimi marzeniami tak nagle. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i zacisnęła usta w wąską linię, wyczekując.
    — Kolejne – przyznała jednak natychmiast, kiedy się upewniał. Odetchnęła głęboko, zżerana przez niecierpliwość i irytację, że nic nie mówi, ale nie otrzymała odpowiedzi: zamiast tego w ich sypialni rozbrzmiał jego tubalny, wesoły śmiech, którego w całym swym napięciu nie potrafiła do końca odpowiednio odczytać. Dopiero więc kiedy porwał ją w swoje ramiona i pocałował namiętnie, wcześniej odstawiając chłopczyka, którego trzymał na torsie, na ziemię, zrozumiała że jej pomysł musiał mu bardzo przypaść do gustu. Odetchnęła z ulgą: w ten sposób metaforyczny, ale i rzeczywisty, bo kiedy się od siebie odsunęli, musiała nabrać dużo powietrza w płuca po niespodziewanej, acz namiętnej i długiej pieszczocie. Nie dane im było jednak porozmawiać, bowiem w trybie natychmiastowym ponownie wziął jej usta we władanie, co ostatecznie skwitowała krótkim śmiechem i kręceniem z niedowierzaniem srebrną, rozczochraną głową. – Connor… zrobimy to, jeśli nie tylko ja będę tego chciała. Obydwoje musimy – nacisnęła – tego chcieć i nie chcę, abyś decydował się pod moim naporem, dobrze? – Gładziła go czule po policzku, ale jednocześnie drżała na samą myśl o tym, że mogliby zacząć od zaraz, bez przerywania stosunku w dni płody, dochodzenia na jej brzuch lub plecy, czy też zwyczajnej abstynencji lub używania prezerwatyw. Zarumieniła się gwałtownie. – Myślę, że damy sobie radę z większa ilością szczęścia… zresztą mamy jeszcze jeden wolny pokój – mówiła o tym pomieszczeniu, które zostało ich graciarnią. – Może wtedy wyremontujemy strych i… i cholera, Connor, dać ci dzieci… dzieci takie jak ty – głos załamał się jej z zachwytu i wzruszenia. Westchnęła oczarowana i objęła go mocno za szyję, oddając pocałunek. – Bardzo was kocham, wiesz?

    pełna radości VERA, w której euforia zaraz wybuchnie

    OdpowiedzUsuń
  143. To był zdecydowanie odpowiedni moment na takie decyzje – odpowiedni moment, aby wziąć pod uwagę powiększenie rodziny. Wystarczyła chwila, a Vereena była o tym fakcie święcie wręcz przekonana i w ciągu sekundy dosłownie zebrała pokaźną argumentację, przemawiającą twardo i niepodważalnie „za” jej propozycją. Oczywiście, to nie miało być tak, że mieli sobie zrobić dziecko w trybie natychmiastowym, bo obydwoje wiedzieli, że dzieci nie brały się z chęci, a z prawdziwej miłości, toteż proces mógł być dość długi – w zależności od tego, kiedy malec poczuje się na tyle pewnie, aby zagościć w łonie pani Greyback. Niemniej jednak – był to bardzo dobry okres, aby rozpocząć swoje starania. Oto bowiem ona miała ugruntowaną pozycję społeczną, jako współwłaścicielka przychodni w Boscastle, a ścianę jej gabinetu zdobił piękny dyplom nazywający per lekarzem, ponadto doskonale prosperujące Muzeum Magii i Czarodziejstwa oraz ciesząca się niesłabnąca popularnością chatka górnika nieopodal kopalni Wheal Hope, która niezmiennie zachwycała turystów, przynosiły jej bliskim spore profity, pomimo tego, że dużo musieli w oba miejsca inwestować. Ba!, nawet fakt, że Connor nierzadko – zresztą podobnie jak ona w wielu przypadkach – działał pro publico bono, nie pobierając opłat za świadczenie usług na zwierzętach z okolicy – przecież nie można było brać pieniędzy od małego dziecka, któremu zdechł patyczak ani od starszej pani, której krowa przestała produkować mleko, prawdo? – nie utrudniał ich sytuacji finansowej. Niewątpliwie, duży na to wpływ miało to, że niekiedy posiłkowali się magią, tak napędzając niektóre rzeczy – kominek, czy lampy, dzięki czemu ich rachunki były znacznie niższe. Jednak oprócz kwestii materialnych stały też ich wewnątrz rodzinnie: Roselyn Irisbeth miała siedem lat, a więc nadawała się doskonale na starszą siostrę, która opiekuje się niespełna dwuletnim Alexandrem Thomasem, a ten natomiast miał mieć przynajmniej trzy latka, gdy w ich rodzinie pojawić się miała nowa, maleńka istotka, a więc nie musieli się obawiać, że coś się komuś tanie. Plus – cholera!, kochali się jak sto diabłów i byli szczęśliwi. To był zdecydowanie odpowiedni moment na takie decyzje – na dziecko.
    — Jestem bardzo pewna swego – poprawiła więc ukochanego czule, acz z mocą. – Jestem pewna, że chce ci urodzić piąte – zaśmiała się, bo brzmiało to faktycznie nieco absurdalnie, acz piękne – dziecko. Piąte, cholera – ponowiła wesoło, wzruszona. Rzecz jasna, w całym rozumowaniu pół-wilii nie było chłodnej kalkulacji, dotyczącej nie tylko pieniędzy, ich rodziny, czy chociażby wieku, bo obydwoje znajdowali się w perfekcyjnym na potomka, chociaż ta, oczywiście, mocno działała na przyspieszenie całego procesu zastanawiania się nad tym, czy jeszcze jeden maluch to był dobry pomysł: i był to dobry pomysł, w czym utwierdziły ją reakcje jej ukochanego. – Naszych – ponownie go poprawiła radośnie – potworków – dodała, jakby to wyjaśniało wszystko i chyba w zasadzie tak nieco było. – Czyli… będziesz najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, szczęśliwszym od najszczęśliwszego? – Wyszczerzyła się, łapiąc go za słówka w formie żartu. – Oho, Connor, kochanie, wstrzymaj wodze! – Wybuchła gromkim śmiechem nagle. – Ja mówię o jedynym dziecku, a nie o całej drużynie futbolowej! – Dźgnęła go palcem między żebra, a następnie objęła go mocno; ku uciesze ich latorośli wgniatał ją w materac. – Ojojoj, podoba mi się ten pomysł z nieodrywaniem się… – wyszeptała czule. – Hm… myślisz, że to dobry moment, aby położyć Alexa na krótką drzemkę, a Rosie… no cóż… na przykład puścić jej bajeczkę, a my… my spróbujemy jakiejś pozycji, która może mieć szansę powodzenia w tym, żebyś umieścił we mnie swojego syna lub córkę po raz kolejny? – Pod kołdrą wsunęła dłoń za jego bokserki i ścisnęła pośladek. Zagryzła dolną wargę. – Będziemy mieli dziecko, wiesz? – Wybuchła nagle radosnym, głośnym i perlistym śmiechem, ciesząc się niepomiernie.

    kompletnie oczarowana VERA, która jest zachwycona, o

    OdpowiedzUsuń
  144. Zdecydowanie w ich wypadku najmniejszym wątpliwościom nie ulegało stwierdzenie – i ani Vereena, ani Connor przecież z nim nie dyskutowali ani nie chcieli walczyć: po prostu pół-wila zauważyła, że jeśli owo pragnienie powiększenia ich familii ma się ziścić, to są w idealnym momencie – iż dzieci naprawdę biorą się z miłości i nierzadko pojawiają się w mało – wydawałoby się na pierwszy rzut oka – odpowiednich momentach. Tak przecież zdecydowanie było z Roselyn Irisbeth – była owocem wielkiego uczucia swoich rodziców, którego nic nie mogło osłabić, nawet rozstania i inne relacje, a jej braciszek, Alexander Thomas, zdecydowanie kultywował rodzinną tradycję i także zaskoczył Greybacków swoich pojawieniem się. Z każdego jednak takiego razu cieszyli się niepomiernie i tym razem również nie mieli zamiaru wpadać w szał „robienia” potomka.
    — Kocham cię, wilczku, ale cholera… kolejne przynajmniej dziesięć lat rodzenia nie widzi mi się za bardzo… a to jeszcze będzie bez rezerwowych! – Śmiała się więc w najlepsze, obejmując go czule i turlając się z nim po łóżku, specjalnie przy tym prowokując. Pewnie, nie było to może zbyt rozsądne, bo mieli w pokoju siedmiolatkę i dwulatka, ale kto powiedział, że akurat o n i są rozsądni w swej miłości? – Nie klnij, wielkoludzie, nie klnij… – zachichotała zaś chwilę później wprost do jego ucha, doskonale się bawiąc, drocząc się z nim i prowokując go do granic możliwości; cholera, podniecała się tym, jak bardzo on był rozpalony. – Wybitny – przytaknęła wesoło następnie, po czym dodała: – ale najpierw te dwa malutkie stworki potrzebują chwili zajęcia, żebyśmy my mieli odrobinę prywatności. – Zauważyła bardzo rozsądnie, zachwycona wizją tego, co ze sobą w niedługim czasie zrobią.
    Oczywiście, z ich latoroślami – głównie dlatego, że nosiły w sobie geny Very i jej męża właśnie – nie mogło pójść zbyt szybko oraz gładko i jak się okazało: ani Rosie, ani Alex nie mieli zamiaru dać sobie na wstrzymanie i zajęcie się sobą. O ile z chłopcem było łatwiej pod tym kątem, że kiedy matka położyła go obok siebie na łóżku i chwilę pośpiewała, ten otulony jej ciepłem oraz zapachem, a także rozleniwiony słodkim głosem, całkiem sprawnie zasnął, tak jego siostrzyczka zdecydowała się nie iść na rękę rodzicom. Oczywiście ci nie mogli mieć i nie mieli jej niczego za złe – była przecież tylko małą dziewczynką, która nie potrafiła się zdecydować na odpowiednią bajeczkę przy kakao, które otrzymała w ramach nagrody za ładnie zjedzone owocki na śniadanie, jakie przygotował jej ojciec. Na szczęście jednak finalnie małżeństwo władowało się z powrotem do swojej sypialni, całując się.
    — Och… jak ja ciebie kocham… – sapała kobieta pomiędzy pieszczotami, bardzo dumna z tego, że samej udało się jej zanieść swojego dwuletniego synka do jego pokoiku; w myślach dziękowała także ukochanemu za zaklęcie wyciszające, bowiem dzięki temu mogli obijać się o meble i zdzierać z siebie ubrania bez strachu, że ktoś ich usłyszy. Niczym więc dziwnym nie było, że w ciągu chwili wylądowali w pieleszach. – A my sobie zrobimy jeszcze jednego potworka – zapowiedziała wesoło, między pieszczotami, chwytając jego męskość i parę razy przesuwając po niej palcami: bardzo gwałtownie stał się dla niej gotowy. – Wjedź we mnie – nakazała nagle ostro, wprost do jego ucha, nadgryzając małżowinę, aby następnie krzyknąć długo i doniośle, kiedy jej posłuchał i po prostu ją wziął: tak jak należało, bowiem ostro i nieco władczo. Potrzebowała, aby w tamtej chwili zniewolił ją swoją namiętnością.

    bardzo, bardzo, bardzo podniecona VERKA, która nie ma zamiaru z tym walczyć i niech wilczek też nie walczy

    OdpowiedzUsuń
  145. — O Chryste… o panie… Jezu… – spała żałośnie słabo Vereena, kiedy potężna męskość Connora dogłębnie ją penetrowała. Niewątpliwie miała bardzo posłusznego męża, który na jej polecenie, aby wziął ją szybko i całkiem pierwotnie, zmienił się w łóżku w prawdziwą bestię, która nie miała żadnych zahamowań. Oczywiście, nie robił jej żadnej krzywdy, która miałaby sprawić, że spojrzałaby na niego z żalem lub złością: po prostu pozwalał sobie na więcej, a ona naprawdę w tamtej chwili potrzebowała takiego zniewolenia; gdyby tego nie chciała, to by o to nie prosiła. – T-też… też cię kocham… szybciej! – Dosłownie zawyła, mocniej ściskając go udami, przez co była jeszcze ciaśniejsza, a ich doznania bardziej intensywne. Trochę wariowali i pewnie nie pasowało to ani do ich statusu społecznego, ani do łatwi rodziców dwójki dzieci, ani do małżeństwa z takim stażem oraz osób w ich wieku, ale nie obchodziło ich to: potrzebowali siebie rozpaczliwie i chcieli przynieść sobie przyjemność, której owocem miał być kolejny maluch. Myśl ta natomiast tak ich podnieciła, ze gdyby nie zaklęcie wyciszające, pewnie całe miasteczko usłyszałoby ich ekstatyczne wrzaski, gdy osiągali spełnienie. – J-jestem… o cholera, jestem… – wybąkała więc w odpowiedzi z trudem, bawiąc się jego włosami. – A ty jesteś? – Upewniła się wesoło.
    Tego poranka kochali się jednak tylko ten jeden raz – nieważne, jak siebie pragnęli, nie byli aż tak nieodpowiedzialni, aby zostawiać na dłużej swoje pociechy same. Dlatego też tym sposobem, zaraz po tym, kiedy się opanowali na tyle – a to nie było łatwe, bo trzęśli się niesamowicie po orgazmach – aby wstać, szybko wzięli prysznic – tym razem już bez żadnych podtekstów erotycznych – i zeszli do salonu, po drodze budząc z drzemki malutkiego Alexandra Thomasa. Kiedy natomiast pani domu zajmowała się synkiem, ubierając go i przygotowując do zabaw, jej małżonek już brał udział w herbatce dla pluszaków przygotowanej przez ich uroczą Roselyn Irisbeth. Do południa więc czas spędzali w czwórkę – wraz ze swoimi zwierzętami – bowiem o piętnastej na Trenwith pojawili się Rochefortowie i Hawthorne’owie, którzy wraz z nimi świętowali rocznicę ślubu w pięknym ogrodzie, pod dębem; tam gdzie odbyło się wesele Greybacków. Ci natomiast dosłownie promienieli szczęściem, ale swoje plany powiększenia familii postanowili zachować dla siebie – niemniej jednak te sprawiły, że cały dosłownie lipiec był jednym z najpiękniejszym miesięcy w ich życiu, na co rzecz jasna wpływ miała nie tylko ich decyzja, ale również to, że pogoda im sprzyjała na tyle, że mogli robić sobie weekendowe wypady „Ogórkiem”.
    Niestety, tego roku nie mogli sobie pozwolić na wakacje ze względu na natłok obowiązków, szczególnie w przypadku Very, która przecież miała na głowie całą przychodnię w Boscastle i musiała się dobrze we wszystko wdrożyć, zdobyć zaufanie pacjentów jako lekarz i poradzić sobie ze wszystkim. Nie marudzili jednak, bo te parę wyjazdów ich przyczepą całkowicie im wystarczało – po prostu byli bardzo szczęśliwi, pomimo tego, ze wbrew pierwotnym planom nie powstrzymali się od kupienia testów ciążowych w połowie sierpnia. Te jednak pokazały wynik negatywny i chociaż obydwoje chyba poczuli lekkie ukłucie żalu, to ostatecznie nie roztkliwiali się nad tym zbyt mocno – co prawda od tamtej pory zazwyczaj kochali się tak, aby nasienie wilkołaka miało znacznie bardziej ułatwioną trasę w organizmie jego żony. Troszkę nad tym nie panowali, ale faktycznie myśl o kolejnym maluchu nieco nimi zawładnęła, o czym zresztą przekonali się po raz kolejny, kiedy po wspólnym świętowaniu powitania jesieni – wrzesień dwa tysiące trzydziestego pierwszego był naprawdę ciepły i słoneczny – ponownie zetknęli się z niebieskimi minusami na białej, plastikowej listewce. Wówczas srebrnowłosą ogarnął paskudny, dławiący wręcz dyskomfort, z którym nie umiała w ogóle walczyć, a który wynikał z narastającej w niej desperacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, wiedziała, że nie jest to zdrowe i na co dzień starała się na tym nie skupiać, ale to wcale nie było łatwe, bo popadała ze skrajności w skrajność: albo zastanawiała się, czy na pewno zasługują na powiększenie rodziny i czy jej organizm sobie poradzi z kolejną ciążą, a może był to znak, że po prostu nie będzie jej to dane, albo została porywana przez szalony wir pracy, który zaowocował tym, że już na początku października zaczęła skrupulatnie planować Samhain, dosłownie warcząc na każdego, kto nie zgadzał się z jej wizją lub proponował coś zgoła innego. Doszło więc finalnie nawet do tego, że miała rozpisaną każdą dosłownie sekundę całej zabawy, która przez to nieco traciła na swym pięknie – przynajmniej dla niej i dla byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który z nią przebywał i też dzielił troski dotyczące braku malucha pod jej sercem. W tym wszystkim nie pomogło ani to, że Felix i Jacob Ivan świętowali hucznie swoje urodziny, a impreza była naprawdę udana – cóż, wychodziła z założenia, że najważniejsze, że jej córka świetnie się bawiła – ani fakt, że tego roku celtyckiego święto zmarłych było jeszcze większym sukcesem niż w poprzednich latach. To bowiem nie były dobre cztery miesiące, ale żadne z nich tego nie dostrzegało, o czym świadczył także początek deszczowego listopada.
      — Cholera no… – burczała w pierwszą sobotę jedenastego miesiąca Vereena, zerkając na trzy testy ciążowe, które wykazywały wynik negatywny. Stała nad nimi już dobre trzydzieści minut, zastanawiając się, czy zrobić kolejne trzy, które trzymała w szafce pod umywalką w łazience na parterze swojego białego domu, czy może pojechać po nowe do Boscastle, bo te mogły być w jakiś sposób wadliwe. Roselyn Irisbeth akurat odrabiała lekcje, jako dumna pierwszoklasistka, której wrześniowa inauguracja ciągnęła się cały czas: nawet w weekendy dumnie paradowała w mundurku i zbierała same pochwały, co pewnie było wynikiem wcześniejszej nauki, jaką wprowadzili u niej rodzice; była jedną z nielicznych, która płynnie czytała, liczyła i równo pisała. Natomiast Connor zabrał malutkiego Alexandra Thomasa do salonu, gdzie wspólnie budowali domki z dużych, drewnianych klocków, które miały na sobie literki i cyferki, mające uczulać chłopca od maleńkości na takie sprawy. Pół-wila miała do nich dołączyć, ale myśl o tym, że pomimo tylu starań i tak palącego pragnienia, nie jest nadal w ciąży, straszliwie ją dobijała. Nakręciła się na nią zdecydowanie zbyt mocno. – Cholera – pacnęła na toaletę i ukryła twarz w dłoniach. – Zaraz! – Syknęła, gdy ktoś zapukał do drzwi. – No chwila no… – burknęła, słysząc zaniepokojony głos ukochanego.

      bardzo mocno załamana i zaniepokojona tym, co się dzieje VERA (Thorne) GREYBACK, która nie potrafi się pogodzić z faktem, że nie może dać wilczkowi obiecanego malucha i wie, że i on mocno to przeżywa…

      Usuń
  146. Tak naprawdę, w tamtej chwili Vereena nie chciała z nikim rozmawiać, a już na pewno – ale nie wiedzieć czemu – nie chciała rozmawiać z Connorem, jakby to on był winien całemu zajściu: czy raczej w ich wypadku „nie-zajściu” jej w ciążę, co było czystą bzdurą, mającą później powodować u niej wyrzuty sumienia, bo tak naprawdę nie było niczyjej winy w tym, ze jeszcze nie powiększyli rodziny. Wówczas jednak nie potrafiła w żaden sposób myśleć logicznie, skupiając się na różnych rozwiązaniach oraz poszukiwaniu powodów, dla których wciąż jej ciało się nie zmienia i nie przygotowuje się na kolejnego członka rodziny. Nie była jednak pewna, czy bardziej owy fakt ją irytował, czy denerwował, ale i to w zasadzie nie było aż tak istotne – liczyło się to, że tak naprawdę oddalili się od siebie z mężem i było im coraz trudniej się dogadać, kiedy temat jakkolwiek schodził na ich pociechy. Co gorsza – ich seks stał się nieco mechaniczny i ewidentnie nastawiony na zapłodnienie: nie było w nim spontaniczności i pasji, były za to wysoko uniesione nogi pół-wilii, inny kąt wbijania się w jej ciało przed wilkołaka i termofory na jej podbrzusze, które miały pobudzić jej mięśnie oraz organizm do działania. Ostatecznie jednak wszystkie ich propozycje nie realizowały się w sposób zadowalający i pani Geyback coraz więcej czasu – który mogła poświęcić na wspólną naukę z Roselyn Irisbeth, czy zabawy z Alexandrem Thomasem – przeznaczała na katowanie się nie do końca przyjemnymi myślami. Myślała więc o wieku swojego ukochanego i chociaż wiedziała, ze w przypadku mężczyzn raczej nie ma tej górnej granicy, a na pewno nie pojawia się ona w wieku niespełna pięćdziesięciu lat, to zastanawiała się, czy może on już nie może spłodzić potomka. Myślała także o swojej chorobie, którą wręcz obsesyjnie zaczęła kontrolować, biorąc odpowiednie leki i suplementy, które nie tylko miały regulować jej stan w okresie wzmożonej burzy hormonów, ale także witaminy na wzmocnienie. Myślała niestety również o tym, że zwyczajnie nie zasługują na upragnionego malucha, czego nie mogła znieść i to prowadziło ją dosłownie do obsesji. Chodziła przez to rozdrażniona i zwyczajnie burczała niemiła, oskarżając się o to, że zwyczajnie nie nadaje się, aby kolejny raz zostać matką.
    — No to świetnie – warknęła, w związku z tym, bardzo oschle, kiedy jej partner zapewnił, że nikt jej nie pogania. – Bardzo mnie to cieszy – mruknęła tylko do siebie , przecierając twarz dłońmi; skronie pulsowały jej tępym bólem, kiedy pozwalała, aby kolejne mroczne myśli zawładnęły jej srebrną głową i prowadziły do jeszcze bardziej paranoi na punkcie swojego odmiennego stanu. Oczywiście, gdzieś podświadomie czuła, że zachowuje się idiotycznie i takim podejściem tylko oddala się od spełnienia swojego marzenia, ale nie potrafiła w tamtej chwili inaczej, jednocześnie nie mając pojęcia, z czego to wynika, bo nigdy wcześniej przez podobny stan nie przechodziła; może dlatego, że dotychczas ich córeczka i synek pojawili się niespodziewanie, nieplanowani, ale jednocześnie oczekiwani w ostatecznym rozrachunku. – Nie, nie wpuszczę. – Odparła jeszcze bardziej niemiło. – Czy ja nie mogę mieć chwili prywatności? – Warczała niczym rozjuszona kotka, a zenit swej wściekłości osiągnęła wówczas, kiedy skorzystał z zaklęcia, aby się do niej dostać. – Ty sobie chyba do cholery ze mnie kpisz – skwitowała, rozdziawiając buzię z wrażenia. – Wpieprzasz mi się bez pozwolenia do łazienki… nie!, zostaw mnie! Nie chce ciebie dotykać! – Krzyczała więc, kiedy brał ją na ręce i przytulał do siebie; walczyła z nim jednak krótko, ostatecznie bojkotując i wiotczejąc. Westchnęła ciężko i rozdzierająco. Milczała dość długo i nie odnosiła się do żadnych jego słów, aby ostatecznie szepnąć: – Ja po prostu chciałabym mieć dziecko – załkała gwałtownie. – Po prostu… m-może robimy coś źle… może powinnam zmienić leki i inne rzeczy… brać jakieś pigułki na wspomożenie… n-nie wiem. Nie wiem, cholera! – Zaszlochała. – Nie wiem nic, oprócz tego, że bardzo chciałabym być już w ciąży – dodała.

    no jeszcze chwilę będzie ciężko i smutno

    OdpowiedzUsuń
  147. Dopiero w tamtej chwili powoli zaczynało do niej w pełni docierać, czego tak naprawdę się dopuściła przez ostatnie miesiące i co się tak naprawdę wydarzyło oraz jakie mogły być tego tragiczne skutki, gdyby nie fakt, że posiadała naprawdę idealnego męża, na którego mogła bez względu na wszystko i zawsze liczyć – męża, który uświadomił jej, że w pędzie chęci posiadania kolejnego członka rodziny zapomnieli o czymś znacznie ważniejszym: czym, co czyniło ich de facto rodziną. Zapomnieli przecież o sobie i o swoich dwóch starszych pociechach, bo za każdym razem kiedy dyskutowali o Roselyn Irisbeth, czy Alexandrze Thomasie, ten temat jakimś dziwnym trafem schodził na kolejnego malucha, którego nie mogli powołać na świat – jakby rzeczywiście los robił im nieco na złość i kiedy czegoś chcieli mocniej niż innych rzeczy, postanawiał im blokować do tego dostęp i nie dawał im możliwości cieszenia się. Rzecz jasna, Vereena wiedziała, że to lekka przesada i mogło być pełno innych czynników, dla których z Connorem wciąż nie mogli radować się z powodu odmiennego stanu pół-wilii – wcale nie musiało to oddziaływać jej cukrzyca, czy wiek wilkołaka, ale chociażby dużo pracy i stres z tym związany: nie musieli być owładnięci przez niego w każdej sekundzie swojego życia, ale on na pewno istniał, czy to jeśli chodziło o ludzkich, czy zwierzęcych pacjentów. Mieli dużo na głowie i kiedy do tego wszystkiego dochodziła ta ich walka – bo tego w pewnej chwili nie można już było nazwać staraniami, a wyścigiem zbrojeń niemalże – o to, aby pod sercem pani domu rozkwitła maleńka istotka, to naprawdę nie można było się dziwić naturze, że ta się przeciwko nim tak mocno buntowała. Problem w tym, że chyba oboje zorientowali się w tym nieco za późno niż powinni byli.
    — Nie chcę o nas zapominać, a-ale… ale ja tak bardzo, bardzo… bardzo bym chciała… – wyjęczała żałośnie słabo, zalewając się łzami i przyznając mu jednocześnie w duchu rację: jeśli chcieli jeszcze zaznać spokoju i zachowywać się normalnie, musieli w tamtej chwili tak naprawdę skończyć z tym całym szaleństwem, jakie sobie fundowali. Wtuliła się w niego mocno, odnajdując, jak zwykle, w ciepłych, szerokich ramionach partnera ukojenie i bezpieczeństwo. Pokiwała jednak nagle srebrną głową, pociągając żałośnie nosem. – T-tak… tak, wiem o czym mówisz – przyznała z lekkim wstydem. – I… i też nie chcę, żebyśmy… o Boże, to był najgorszy seks mojego życia – zaśmiała się nagle, próbując wszystko obrócić w żart, bowiem wierzyła, że tym samym nieco im pomoże rozładować atmosferę. Odetchnęła ciężko. – Czuję się winna, wiesz? – Powiedziała w końcu. – Czuję się winna, że nadal nie jestem w ciąży, a wiem, jak tego chcesz… jak oboje tego chcemy… – wydukała zażenowana. Ponownie na chwilę zapadła między nimi cisza. – Może faktycznie nie jest to nam pisane – westchnęła ciężko i wbiła puste, smutne oraz zawiedzione ścianę. Dzięki temu jej ukochany mógł powiedzieć to, co chciał, a ona wysłuchała go uważnie. – Chciałabym mieć takie podejście – zaśmiała się nerwowo; irytowało ją, że nie potrafi być taka spontaniczna i skupić się na innych rzeczach, po prostu wierząc, że pewnego dnia test ciążowy pokaże różowy plusik. Brakowało jej nie planowania kompulsywnie wszystkiego. – Wiem, że nie było piękne… wiem, że zrobiliśmy z siebie maszynki do płodzenia dzieci, ale… ale to po prostu takie moje głupie marzenie, którego niespełnianie się strasznie mnie wkurz, wiesz? – Wyznała szczerze. – J-ja… ja po prostu jestem tak szczęśliwa, kiedy mogę w sobie nosić twojego syna lub córkę… jestem taka dumna, taka… Boże, Connor, tego nie da się opisać słowami – urwała wzruszona, przymykając powieki. – Boję się, że niedługo po prostu nie będziemy gotowi – podzieliła się z nim kolejnymi obawami. – Wiesz… wiek, praca, dzieci… Alex jest na tyle mały, że to połączymy, a Rosie na tyle duża, że sama sobie poradzi, ale to jest wszystko nieprzewidywalnym kalejdoskopem – jęknęła. – A co jeśli się nie ułoży?

    przejęta, pragnąca wierzyć w słowa wilczka, VERA

    OdpowiedzUsuń
  148. — Wszystko może się nie ułożyć – jęknęła żałośnie słabo Vereena, spoglądając z bólem na Connora, bo naprawdę bała się, że pewnego dnia okaże się, że nie mogą mieć więcej dzieci i wówczas ich wszystkie pragnienia legną w gruzach. Tego zdecydowanie nie chciałaby, zwłaszcza, ze bardzo marzyła o powiększeniu ich rodziny. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i spojrzała mu głęboko w oczy. – Wiesz o czym mówię, więc proszę, nie zamydlaj mi oczu – poprosiła żałośnie słabo. Chwilę znowu milczała, zbierając myśli, ale te wcale nie były przyjemne ani lekkie: bardzo się przejmowała tym, iż dotychczas nie udało się im powołać na świat nowego istnienia i z niewiadomych przyczyn niesamowicie mocno się tym przejmowała. – Oczywiście, że nie warunkuje – powiedziała przez zaciśnięte szczęki – ale chciałabym je mieć. To jest moje marzenie i to nie jest też chęć posiadania, a… ja po prostu czuję się matką i czuję, że to… że tego potrzebuję, ale nie tylko z egoistycznych względów. Tak ogólnie: potrzebuję tego – próbowała mu wyjaśnić, ale sama nie wiedziała, w jakie słowa powinna była to ubrać. Odetchnęła ciężko, aby się opanować. Kolejnych słów swojego partnera jednak w ogóle się nie spodziewała: spojrzała na niego zaskoczona, ale oczarowana. – Mówisz poważnie o adopcji? – Upewniła się zachwycona, oddychając z ulgą.
    Naprawdę, dosłownie rozpaczliwie potrzebowała takiej rozmowy ze swoim ukochanym – potrzebowała tego, aby w jakiś metaforyczny sposób potrząsnął ją i uświadomił jej, że przesadza i rzeczywiście wpada w potężną obsesję dotycząca posiadania dziecka, która nie miała się skończyć dobrze, bowiem nigdy takie rzeczy nie miały szczęśliwych zakończeń: powodowały stany lękowe, depresje i zwyczajnie psuły relacje. Jakby bowiem nie patrzeć – ich zaczęła się powoli psuć, wpadając w mechanizm i rutynę nastawioną na zapłodnienie. Było to okropne i dobrze, iż ostatecznie doszli do takich wniosków, postanawiając walczyć z tym, aby wyrwać się z tego niepotrzebnego, zaklętego kręgu, jaki sobie zbudowali. Rzecz jasna, nie miało być łatwo i juz ta pierwsza, listopadowa sobota nie była może najlepsza, ale niedziela przyniosła więcej spokoju – może wpływ miało na to również to, że musieli się skupić na cotygodniowym obiedzie rodzinnym, który tym razem wypadał u Rochefortów, którzy zresztą zapowiedzieli, że wyjeżdżają na Teneryfę, aby nieco nagrzać stare kości. Natomiast małżeństwo Greybacków już w poniedziałek odkryło, ile traciło wykonując machinalny seks każdego wieczoru – wówczas bowiem kochali się długo, namiętnie, spontanicznie i czule na pralce w ich łazience, musząc trzymać dłonie na swoich ustach.
    Tydzień zaś po ich poważnej rozmowie dotyczącej zaprzestania kompulsywnego sprawdzania co chwilę, czy Vera jest w ciąży, ta poczuła się znacznie inaczej, kiedy były profesor Opieki nad Magicznymi Stwporzeniami z Hogwartu w niej doszedł – wciskał ją akurat w materac, wbijając się w nią głęboko i jęcząc z zamkniętymi oczami w jej usta, a ona obejmowała go mocno, robiąc mu krwawe ślady na plecach. Nie była pewna, jak to dookreślić, ale jednocześnie miała przekonanie, że już skądś owe obezwładniające emocje znała – nie potrafiła tego jedynie zdefiniować. Na nic się jednak absolutnie nie nastawiała, nie zastanawiała się ani niczego nie kalkulowała – brała wszystko takim, jakie było i w zasadzie: było jej z tym faktem iście znakomicie. Poczuła bowiem niesamowitą wręcz ulgę, odkąd udało się jej wszystko przedyskutować ze swoim partnerem i od tamtej chwili na Trenwith naprawdę znowu zagościł spokój i radość, które miały im się odbić w najpiękniejszy możliwy sposób. Tymczasme jednak swoją uwagę w wolnych chwilach poświęcała ślicznej i uroczej Roselyn Irisbeth, która bez przerwy zachwycała swoim nauczycieli oraz małemu i słodkiemu Alexandrowi Thomasowi, który każdego dnia poznawał coraz więcej świata. Wieczory natomiast przeznaczone były dla Connora – i skupiały się nie tylko na zbliżeniach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy bowiem mieli moment dla siebie – ale tylko dla siebie – wówczas nierzadko ona wyjmowała wiolonczelę i grała, a on oddawał się swojej pasji szkicowania; czasem zaś po prostu czytali książki w milczeniu, albo zwyczajnie chodzili spać po dziesiątej, wykończeni kolejnym, pracowitym dniem – to jednak chyba właśnie świadczyło o uch niesamowitej wręcz więzi oraz miłości. Miłości, której skutki zaczęła odczuwać niedługo przed trzynastym grudnia – wypadającym tego roku na sobotę, co bardzo ułatwiało jej kwestię organizacji zabawy – a więc swoimi dwudziestymi dziewiątymi urodzinami i drugimi ich synka. Cały czas jednak wolała odrzucać od siebie myśl, która już kiełkowała w jej wielkim, dobrym sercu i próbowała się przebić do umysłu, który stawiał jednakowoż na dość chłodną kalkulację i wolał się trzymać przysięgi, jaką złożyła sobie z mężem, że definitywnie nie będą szaleli ani na siłę szukali symptomów – problem w tym, że niestety pół-wila przez to popadła w drugą skrajność i owe symptomy zaczęła bezczelnie i ostentacyjnie niemalże ignorować, a jej ciało, które zaczęło mieć poranne mdłości i zawroty głowy, jasno jej mówiło, co się kroiło: w jej łonie zaczęło się rozwijać nowe życie, o którym od pół roku marzyli wraz z jej potężnym weterynarzem, pochłoniętym ratowaniem zwierzaków od mrozów.
      Niemniej jednak, kiedy kilka dni po zabawie wybrała się samotnie na zakupowe szaleństwo – była to kolejna sobota, którą jej ukochany musiał poświęcić na prace w klinice, bowiem wciąż nie znalazł sobie nikogo do pomocy, co najpewniej było wynikiem tego, iż nie mógł znaleźć kogoś takiego jak Danielle; nieważne, że wszyscy mu tłumaczyli, że drugiej takiej nie odnajdzie, on się uparł i stał jeszcze bardziej nieprzejednany niż Torque – w końcu sama to zauważyła. Opuściwszy bowiem więzienie w Bodmin, gdzie była wraz z Rosie i Alexem, aby odwiedzić ich dziadka, Roberta, i udawszy się na przedświąteczne, zakupowe szaleństwo z milusińskimi, jej ciało dosłownie krzyknęło, włączając wielki, czerwony drogowskaz – zasłabnięcie i to przyjemne, jakby stado motylków, uczucie w podbrzuszu, nie mogło być przypadkiem. O tyle dobrze, że zrobiła to między wieszakami z ubraniami w centrum handlowym, podczas gdy jej pociechy bawiły się na specjalnie przeznaczonym do tego placu wewnątrz budynku, toteż nic nie widziały. Ona jednak miała już pewność. Pewność, którą potwierdziły wykonane w poniedziałek trzy testy ciążowe i badanie krwi oraz USG, które na jej prośbę wykonał Ryan, jej pielęgniarz. Była w piątym tygodniu ciąży i już wiedziała, jak to ogłosi swojej rodzinie – Wigilia na farmie była przecież idealną chwilą.
      — Księżniczko – zagaiła wówczas siedmiolatkę, która leżała na parapecie wraz z Jacobem Ivanem i swoim małym braciszkiem, wyczekując się pojawienia pierwszej gwiazdki na niebie; byli już po dzieleniu się opłatkiem i uroczystej kolacji, przez która uginał się ich stół, wcześniej przy obiedzie, ubierając choinkę i zawodząc kolędy, ona miała na sobie czerwoną sukienkę, a jej partner ciemną koszulę i spodnie od garnituru, wokół pachniało piernikiem, goździkami, pomarańczami oraz wielkim świerkiem, który zajmował im pół salonu, a ich zwierzątka przyozdobione były w zielone kokardki. Było perfekcyjnie. – Coś widać? – Upewniła się, nie mogąc się w zasadzie doczekać momentu, w którym jej bliscy rzucą się do prezentów: Connor miał otrzymać od niej nową, skórzaną kurtkę z liścikiem pachnącym bzem, na którym widniało jej zamaszyste i eleganckie „Gratulacje, panie tato!”, a ich pociechy, oprócz zabawek i książeczek, bluzki. Dla Roselyn Irisbeth przygotowana była różowa z napisem „Najlepsza starsza siostra”, a dla Alexandra Thomasa niebieska z wyhaftowanym „Najlepszy starszy brat”. Cóż, niewątpliwie ciężko jej było nie trzymać dłoni na brzuszku i nie gładzić go czule: cudem nikt się nie zorientował przed tygodniem, co się kroi, bo nie mogła też zapanować nad łzami wzruszenia. – Halo, halo, czy dzieci słyszą?

      podekscytowana i zachwycona VERA (Thorne) GREYBACK, która się mocno niecierpliwi ♥

      Usuń
  149. To, co wyczyniała Vereena było lekkim wariactwem i gdzieś tam, podświadomie, na dnie swojego serca zdawała sobie sprawę, ale z drugiej strony – czy to właśnie nie owo skrywane na dnie jej serce wariactwo Connor pokochał najmocniej, szalejąc za nią do tego stopnia, że nawet podczas wigilijnej kolacji nie potrafił odciągnąć od niej swoich wielkich, zmęczonych ciężką pracą łap? Cóż, niewątpliwie była to najprawdziwsza z prawd, która całkowicie ją zachwycała, a najlepszym odwdzięczeniem się za to, że w ogóle był w jej życiu było przecież spełnienie ich największego ostatnimi czasy marzenia o powiększeniu rodziny, które – cholera! – wyszło im znakomicie, miało sześć tygodni i wzruszało do granic możliwości swoją matkę. Rzecz jasna, aby nie było wątpliwości, miała jeszcze jeden malutki pakuneczek dla swojego ukochanego, w którym włożyła trzy testy ciążowe z pozytywnych wynikiem, zdjęcie z badania USG sprzed paru dni oraz wyniki badania krwi, które jasno potwierdzały, ze za parę miesięcy ich familia się powiększy o jeszcze jednego śliczne, słodkiego i zachwycającego potworka, dla którego wszyscy niewątpliwie stracą głowy, począwszy od jego rodziców, poprzez rodzeństwo – była pewna, że i Roselyn Irisbeth, jak i Alexander Thomas będą oczarowani tym, że zostaną starszą siostrą po raz drugi i starszym bratem, co miało uczynić chłopca znacznie bardziej dojrzałym – i dziadków Rochefortów, na przyjaciołach skończywszy; w końcu Hawthorne’owie przeżywali z nimi dosłownie wszystko dogłębnie i intensywnie, tak bardzo byli ze sobą zżyci. Niczym więc dziwnym nie był fakt, że po prostu nie mogła się doczekać chwili, w której jej familii sięgnie pod potężną, kolorową i pachnącą, chociaż nieco krzywą, choinkę i wygrzebie te najważniejsze dla niej paczuszki.
    — Oj, szkoda… – mruknęła więc równie niezadowolona z braku pierwszej gwiazdki, co milusińscy, a następnie oparła się ciężko o krzesło przy stole. Oczywiście, nie umknął jej uwadze fakt, że chwilę później, nagle i dziwnym cudem, chmury się rozeszły i nad Trenwith zabłysła cała Droga Mleczna. Uznała jednak, że skoro już jej córeczka to zauważyła, to ona nie będzie tego komentować, chociaż obiecała sobie, że po wszystkim podziękuje swojemu partnerowi: niecierpliwość dosłownie ją zżerała. – Ostrożnie, królewno – upomniała więc tylko dziewczynkę, z radością przyglądając się, jak dzieci nurkują pod zielonym drzewkiem, a następnie z pomocą pana domu i Felixa wyciągają spod niego prezenty. – Chryste, Connor, ty i te twoje żarty – parsknęła śmiechem, uważając ten o tresurze za całkiem udany i tylko udawała oburzoną; dla potwierdzenia tego, że nie ma mu niczego za złe, pocałowała go czule. Następnie na dłużej skupiła się na swoich podarkach, wzruszając się niepomiernie na widok butów do tańca oraz vouchera na zajęcia, a także szkicu ich wirujących w rytm muzyki, który miał zająć honorowe miejsce w sypialni na piętrze, ale jednocześnie ledwo powstrzymując się do sprostowania tego pomysłu i wyjaśnienia, że będą musieli go odłożyć na trochę. Szybko jednak o tym zapomniała, widząc, że jej ukochany sięga po skórę. Zamarła, zagryzła dolną wargę i spięła się w oczekiwaniu na reakcję. – Oczywiście, że jesteś malutka – mrugnęła do siedmiolatki, która odczytywała napisy ze swojej i Alexa bluzki, ale na tekst z jego koszuli jednie uśmiechnęła się tajemniczo. Nie spodziewała się jedynie, że nagle, przy wszystkich, wilkołak padnie przed nią na kolana. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, całkowicie oczarowana i zachwycona jego reakcją, która nieco ją zaskoczyła, ale i uszczęśliwiła. Prawie rozpłakała się od nadmiaru emocji, gdy całował jej płaski brzuszek. – Tak, kochanie… tak. Tak, to jest to – wyszeptała do niego, całując go w czubek głowy, a następnie sprostowała wesoło: – Mamusia jest w szóstym tygodniu ciąży – wyszczerzyła się i wręczyła mężowi pudełeczko, które miało w sobie na to dowody. – Nie płacz, wielkoludzie. Tatusiowi nie wypada, nie sądzisz? – Zachichotała.

    miliony serc śle przeszczęśliwa VERA i ja ♥

    OdpowiedzUsuń
  150. Chyba nie było słów, którymi można było opisać to, jak bardzo Vereena była w tamtym momencie szczęśliwa oraz jak wielką ulgę poczuła, kiedy ostatecznie Connor sięgnął po swój prezent. Szczęście, które w niej narosło i eskalowało do niebotycznych wręcz rozmiarów miało swoje podłoże w tym, że właśnie spełniała ich największe marzenie ostatnich miesięcy – miała im dać kolejne dziecko, o które walczyli; momentami nawet zdecydowanie zbyt mocno, zapominając w tym wszystkim nieco o sobie i o fakcie, iż ich potomkowie zawsze brali się z miłości: byli ich owocem i niekoniecznie byli planowani ani przewidywani. Niewątpliwie – tak też było w tym wypadku. W końcu dopiero wówczas, kiedy odrzuciła od siebie to rozpaczliwe pragnienie, żeby zajść w ciążę – przez jej pożycie małżeńskie na wielu płaszczyznach dość mocno ucierpiało, czego nigdy już nie chciała powtarzać – i dziki pęd wobec realizacji go, okazało się, iż przewidywania byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, po raz kolejny okazały się być całkowicie prawdziwe. Wynikiem bowiem przyjęcia zdrowego podejścia do sprawy były trzy pozytywne testy ciążowe, badania krwi i zdjęcie USG z ich pięciotygodniowym maluchem, które potwierdzały jej odmienny stan. Ulga natomiast, jaka ją ogarnęła wynikało z faktu, że już od tamtej chwili mogła bez zażenowania i skrępowania kupować kolejne rzeczy – czy raczej: pierdoły, kompletnie niepotrzebne, zważywszy, iż pół strychu zawalone mieli pasującymi do dziewczynek przedmiotami po Roselyn Irisbeth i tymi przeznaczonymi dla chłopców, po Alexandrze Thomasie – dla swojej najmłodszej pociechy oraz publicznie dotykać płaskiego jeszcze – chociaż miała nadzieję, że niedługo, bo chociaż słodki nadbagaż, jaki nosiły, przez geny swojego ukochanego bywał uciążliwy i całkiem potężny, to jednak był i c h , toteż kochała go ponad wszystko; zresztą, i jej małżonka całkiem mocno podniecał, prawda? – brzuszka, przed czym musiała się ostatnimi czasy powstrzymywać. Niczym więc dziwnym nie było to, że i ostatecznie w jej fiołkowych oczach zalśniły łzy wzruszenia oraz bezdennego zachwytu – w końcu oto osiągali kolejny wyznaczony cel, którego mocno pragnęli.

    — Oj, kochany… – wyszeptała w związku z tym ostatecznie, obejmując go mocno i gładząc po włosach; bez trudu zsunęła gumkę z jego miękkich, ciemnych loków i wplotła w nie palce. – No, jest taka jest: jest w końcu twoją córeczką – wyszeptała, puszczając Roselyn Irisbeth perskie oczko; ta zaśmiała się radośnie, wyjaśniając cierpliwie i spokojnie całe zajście Alexandrowi Thomasowi, który niemalże natychmiast rzucił się ku mamie, aby również dotknąć jej brzuszka. Musiał jednak walczyć o miejsce z ojcem, co nie było łatwe, bo ten zdawał się dosłownie do niej przyssać i nie chcieć puścić. Absolutnie jednak jej to nie przeszkadzało. – Zgnieciesz nas wielkoludzie – zachichotała przez to wesoło ale pocałowała go w czubek głowy. Następnie długo nie mogła dodać nic więcej ani nic z siebie wydusić, oprócz podziękowań na ekstatyczne gratulacje, jakie składali im wszyscy bliscy. Zdawało się, że na Trenwith rozkwitło lato w środku mroźnej zimy i to było przecież całkowicie wspaniałe, a co ważniejsze: miało być tylko lepiej, kiedy rozpocząć miał się proces zmiany jej ciała, a ostatecznie także narodziny ich „najnowszego” potomka. Ostatecznie zaś wstała, przytulając się z każdym osobna, ale nie omieszkała skomentować słów przyjaciela: – No, no… a może ja powinnam się usunąć w cień w obliczu takiej miłość, ha? – Zakpiła, uśmiechając się szeroko. – Może wy powinniście założyć rodzinę, co myślisz, Jo? – Zastępczyni burmistrza śmiała się wniebogłosy, ale nagle wszystko umilkło, w chwili w której wilkołak otworzył drugi pakunek dla siebie. Vera podeszła do męża i ułożyła czule dłoń na jego plecach. – Znowu będziesz tatą – przytaknęła i musnęła do w rękę. – Jak widzisz: zdobyłam twarde dowody i już się nie wykpisz, mój drogi – zachichotała drwiąco.

    to będą cudowne Święta, wiecie?

    OdpowiedzUsuń
  151. Co by wiele nie mówić – było iście idealnie i w stwierdzeniu tym nie było ani krzty przesady. Może i Vereena była w całym swym podejściu lekko szalona i mogła w zasadzie przewidzieć, jak Connor zareaguje na wieści, jakie miała mu przekazać, ale naprawdę nie mogła się oprzeć temu, aby zrobić to przy wszystkich – przy ich bliskich, na których zawsze mogli liczyć i którzy cieszyli się z powiększenia rodziny Greybacków równie mocno, co główni zainteresowani w całej sprawie. Niewątpliwie świadczyło to o tym, że zbudowali wiele silnych i wspaniałych, a przede wszystkim zdrowych relacji – w końcu nawet Josephine przestała się tak strasznie przejmować tym, że jest starsza od swojego męża i już więcej potomków im nie da, a sam Felix zaprzestał ostatecznie prób przyjęcia postaw takie, jakie reprezentował były profesor ONMS z Hogwartu: w końcu byli zbyt różni, aby być takimi samymi? Tym sposobem jednak naprawdę wokół nie było osoby, która nie czułaby wzruszenia oraz szczęścia, na dodatek płynącego jeszcze z nienarodzonej, maleńkiej istotki, którą pokochali ponad wszystko i zza którą już szaleli do granic możliwości. Dlatego też niczym dziwnym nie było to, że po prostu celebrowali ten magiczny moment, w którym pan domu poznawał dowody na to, ze rzeczywiście ich marzenie się spełniło – że jednak po tak długiej walce wszystko się im udało. Był to więc idealny pretekst do świętowania – do tego, aby Święta Bożego Narodzenia dwa tysiące trzydziestego pierwszego były jeszcze piękniejszymi niż w ogóle zakładali w ostatnich tygodniach. Zresztą, świadczyło o tym wszystko: od śmiechów maluchów, poprzez wzruszenie na twarzach seniorek rodu i pani Hawthorne, aż do ukradkiem ocieranych łez przez panów. To był iście idealny moment.

    — Oj, chciałbyś, chciał – skwitowała, w związku z tym, wesoło, spoglądając na swojego partnera z miłością i oddaniem. – Wiem jednak, że nie dlatego, że mi nie wierzysz – dodała szybko i szczerze – czy nie ufasz, ale dlatego, że lubisz trzymać takie rzeczy w swoich wielkich, cudownych łapach – wyszeptała czule. – No… – zachichotała nagle – a ja lubię patrzeć, jak się nimi zachwycasz – przyznała konspiracyjnie. – Wiesz, taki był plan: zaskakiwanie ciebie to czysta przyjemność – raz jeszcze musnęła jego wielkie ramię, a następnie usiadła; od ilości szczęścia oraz emocji nieco kręciło się jej w srebrnej głowie, a zdecydowanie nie chciała się osunąć pod wigilijną choinkę w środku spotkania. – Cóż, prezent na rocznicę ostatecznie nie do końca wyszedł tak, jakbyśmy chcieli – przypomniała mu, odnosząc się do tych kilku miesięcy, kiedy to rozpaczliwie wręcz walczyli o posiadanie kolejnego potomka, co mogło się skończyć fatalnie dla ich relacji – więc chociaż przy tym świątecznym się postarałam – puściła my perskie oczko. – Pamiętaj też – rozsiadła się wygodnie, wiedząc, że pewnie zaraz znowu rzuci się ku niej – że i siebie uszczęśliwiłam, dość egoistycznie, dlatego chyba można powiedzieć, że wilk – zerknęła na niego wymownie i radośnie – syty i owca cała – pokazała mu język. – Greybackowie zapanują nad Boscastle! – Skwitowała, co spotkało się z żartobliwym i teatralnym pomrukiem niezadowolenia i strachu wśród ich familii, co oczywiście chciała jakoś dziarsko zripostować, ale weterynarz zaprzątnął jej uwagę. – Oj, ledwie ponad tydzień byłam pewna – machnęła dłonią obojętnie. – Wcześniej coś podejrzewałam, ale nie miałam żadnych ekscesów, no ale później… później zrobiłam badania i testy, no i proszę! Oto jest – również dłonią pogładziła swój brzuszek.


    bardzo szczęśliwa i kochająca VERA oraz ja ciesząca się ich szczęściem, o ♥

    OdpowiedzUsuń
  152. Tak naprawdę, aby być całkowicie szczerym – sama Vereena nie mogła uwierzyć w to szczęście, jakie ją otaczało; w to, że faktycznie oto spełniło się jej i Connora największe marzenie z ostatnich miesięcy i jakkolwiek nudnie oraz głupio to brzmiało: miała zamiar po powtarzać i podkreślać, aż do znudzenia, bo przecież na tym maluszku, sześciotygodniowej kruszynie pod jej sercem, zależało im niepomiernie. Siedziała więc uśmiechnęła – trochę nieprzytomnie, ale szeroko, jak szaleniec, z równie nieogarniającym tego, co się działo wokół, maślanym spojrzeniem fiołkowych tęczówek – na kanapie, ze swoim mężem, który cały czas klęczał przed nią i nie mógł się oderwać od jej brzuszka otoczona rodziną – uradowaną i dumną Roselyn Irisbeth, oszołomionym, acz szczęśliwym, Alexandrem Thomasem, wzruszonymi Rochefortami, zachwyconą Lucille i pełnymi radości Hawthorne’ami, wśród których nawet Jacob Ivan się cieszył – i powoli przyswajała to, co się wydarzyło; to, że po raz kolejny zostanie matką. Było to zaś tak obezwładniające i piękne, że nie powstrzymała kilku łez, które spłynęły po jej jasnych, ale roześmianych policzkach – następnie mocniej objęła swojego małżonka za głowę i pocałowała go w miękkie włosy, nie chcąc go wypuszczać z ramion, a jednocześnie mając ochotę zaszyć się w ich sypialni. Kochała bowiem wszystkich tych, którzy zgromadzili się w ten wigilijny wieczór na Trenwith, ale chyba poczuła, że powinien nastać taki moment, że będą sami – jako małżeństwo, które będzie mogło się nacieszyć tą drobniutką, sześciotygodniową fasolkąw jej łonie. Rzecz jasna, nie miała zamiaru nikogo wyrzucać ze swojego otoczenia, ale to wcale nie oznaczało, ze nie mogła sobie pomarzyć o tym, jak już ze swoim wilczkiem padną w pielesze ich łóżka na dobre…

    — Oj, już tak nie marudź! – Jednocześnie śmiała się w niebogłosy, słysząc reakcje swojego wielkoluda. Wszyscy zresztą naśmiewali się z niego, kiedy odstawiał swoją całkiem uroczą szopkę wyrażając wielkie niezadowolenie na myśl, że siedem dni jego żona nie mówiła mu o tym, że po raz kolejny zostaną rodzicami. – Przyznam, że niełatwo było trzymać ręce na wodzy, więc chyba możesz być dumny z tego, jak dzielnie się ten czas powstrzymywałam, ha! – Wypięła dumnie pierś i tym razem już nie zatrzymała ręki, która musnęła kawałeczek jej podbrzusza; więcej i tak nie mogła, bo całą powierzchnię jej korpusu zajmował pewien niemalże dwumetrowy mężczyzna. – Siła woli, kochanie, siła woli, która ciągle przypominała mi, że muszę być dzielna, żeby nie zepsuć ci niespodzianki. Myślę, że to głównie działało – puściła perskie oczko do teściowej, która z niedowierzaniem kręciła głową. Następnie zachichotała głośno, gdy jeszcze mocniej ją objął; trochę tak, jakby się obawiał, ze jeszcze chwila, a ona rozpłynie się mu w powietrzu i zniknie, czego przecież nie miała zamiaru robić. – Pamiętam, pamiętam… – przyznała wesoło, w związku z tym, kiedy ją zapytał o to, jak funkcjonuje jej pamięć, i pogładziła go po miękkich lokach. Następnie zamilkła, po prostu wzruszona przyjmując jego pieszczoty i zachwycając się słowami, jakimi ją obdarzał, aby finalnie oddać jego pocałunek. – Cieszę się – przyznała szczerze, po czym dodała wesoło: – No ale teraz zrób miejsce, bo jeszcze dwa wilczki chcą być syte! – Wskazała na ich pociechy, które próbowały dobić się do matki. – Alex, nic jeszcze nie widać, bo twój braciszek albo siostrzyczka są jeszcze bardzo malutcy – odpowiedziała w tej samej chwili, kiedy synek zapytał o wielkość rodzeństwa, a tym samym jej brzucha, aby później zamrzeć, kiedy chłopiec z zaciekawieniem stukał w okolice jej pępka, delikatnie swoim paluszkiem, pytając jednocześnie, ile tam może się zmieścić, bo jakby on mógł wybierać, to by chciał dwoje na raz: i braciszka, i siostrzyczkę. Vera przełknęła głośno ślinę. – Eee… – wyrwało się jej. – N-no… no cóż, to możliwe… – dwulatek rozweselił się ekstatycznie – ale w sumie… n-nie wiem, jak bardzo – zerknęła wymownie na dziadków. – Mieliśmy takie przypadki?

    zaskoczona i ciekawa mnogich ciąż w rodzinie, VERA

    OdpowiedzUsuń
  153. To nie tak absolutnie, że Vereena nie chciała mieć jeszcze więcej dzieci i zakończyć na tym maluszku, który aktualnie rozwijał się pod jej sercem i którego, w pewnym sensie, wywalczyli od losu – może nie brzmiało to najlepiej, ale cóż: musieli się trochę nagimnastykować, poznać siebie jeszcze lepiej, mimo że nie wydawało się to możliwe, a także przypomnieć sobie, jak to jest, że na ich farmie Trenwith już biegają dwa słodkie potworki; szkoda, że dwa pozostałe nie były z nimi fizycznie: po jednym został piękny rozmaryn pod cedrem, a po drugim malutki, biały nagrobek na cmentarzu Saint Mary’s w Londynie – wraz z Connorem. Gdyby bowiem świat oraz Bóg – czy też inny Demiurg, który niewątpliwie sprawował pieczę nad Matką Ziemią, niemogącą się bronić samą przed ludzką zawiścią, chytrością i zwykłą głupotą – zdecydowali, iż z mężem zasługują i mogą sobie poradzić z jeszcze jedną kruszyną: przyjęłaby tę informację z radością oraz nieopisaną dumą, bo rodzenie potomków swojemu ukochanemu było naprawdę wspaniałą rzeczą, nie licząc związanego z tym kilkugodzinnego bólu, z którym jednak dawała sobie radę dzięki jego wielkim, silnym oraz zapewniającym bezpieczeństwo ramionom, gdzie znajdowało ukojenie w swym cierpieniu. Jeśli jednak nie – to miała być spełniona, ba!, tak naprawdę była już spełniona w chwili, w której po raz pierwszy trzymała w objęciach swoją słodką Roselyn Irisbeth, a gdy dołączył do niej malutki Alexander Thomas, osiągnęła pełnię szczęścia. Nie zamieniłaby więc swojej córeczki i synka na nic innego i cieszyłaby się z tego, co ma, ale w chwili, kiedy jej testy ciążowe pokazały wynik pozytywny – zdawało się, iż jej serce urosło jeszcze trochę, aby pomieścić w sobie cały ten ogrom miłości, zachwytu oraz radości.
    — Ledwo-ledwo się mieścicie – zachichotała więc w odpowiedzi na słowa ukochanego, aby w chwili, w której ich synek poruszył kwestię płci rodzeństwa, zamrzeć, szczególnie że sama nie wiedziała, jak to wyglądało w rodzinie od strony jej matki, co nie było dziwne, ani ojca, co już nieco dziwne było. Zagryzła dolną wargę, nie mając pojęcia, że były profesor ONSM z Hogwartu bije się z takimi samymi myślami oraz że jako pierwsza z szoku wyrwie się Lucille, która powiedziała coś niesamowicie szokującego. Vera wciągnęła głośno powietrze w płuca, zerkając na kobietę. – Och… – wyrwało się jej: nie potrafiła nad tym zapanować. Milczała dość długo, wpatrując się w swoją teściową, ale nie poganiając jej: wiedziała, że pewnie chce coś powiedzieć, ale potrzebuje sporej chwili, aby uporać się sama ze sobą i ze swymi myślami. Rozumiała to, bo sama nierzadko wpadała w takie stany, dlatego jedynie jej spojrzenie było łagodne, a na ustach błądził ciepły uśmiech. – O… oj, cz-czyli… ojej, były bliźnięta… – ponownie nie powstrzymała się przed pełną szoku uwagą, chwytając się gwałtownie na jeszcze płaski brzuszek i spoglądając na niego z zaciekawieniem; chciała wiedzieć, czy rzeczywiście byłoby to możliwe, aby była w podwójnej ciąży. W zasadzie jednak, trochę ją ta myśl przerażała. Odetchnęła jednak głęboko i cudem się uspokoiła. – J-ja… ja nie chciałam przywołać złych wspomnień. Och, Boże, mamo, przepraszam! – Prawie rzuciła się do starszej pani, ale powstrzymała ją wielka łapa jej ukochanego, w której skrył jej własną. Zerknęła na niego spłoszona, że i jemu sprawiła cierpienie, ale o dziwo: zamiast tego zobaczyła błogi wyraz na jego przystojnej twarzy. – Connor? – Wyjąkała, coraz mniej rozumiejąc. – C-co… co się właśnie stało? – Wybąkała, rozglądając się nieco niespokojnie.

    troszkę mi się moja pół-wila zagubiła, więc proszę: odnajdźcie VERĘ, bo ona nie wie, co myśleć, o

    OdpowiedzUsuń
  154. Zdecydowanie, to co działo się na farmie Trenwith było jednym z najpiękniejszych momentów, jakie Vereena kiedykolwiek przeżyła, chociaż rzecz jasna – wszystkich tych cudownych momentów nie mogła stawiać w jednej linii i bezrefleksyjnie do siebie przyrównywać, bowiem czym innym było po prostu cieszenie się z każdej wspólnej sekundy, urodzin bliskich osób, ich imprez oraz ważnych rocznic, a także celebrowanie w takim gronie różnych innych uroczystości, czym innym był ślub z Connorem i duma oraz radość z tego wynikającego, czym innym było to obezwładniające uczucie szczęścia, ale i odpowiedzialności, kiedy rodziła się Roselyn Irisbeth i przychodził na świat Alexander Thomas, czym innym też więc były te wszystkie emocje, kiedy na testach ciążowych, które robiła, pojawiał się pozytywny wynik w postaci różowe plusa lub wówczas gdy widziała na zdjęciu USG tę drobniutką fasolkę będącą owocem prawdziwej miłości, która przed laty połączyła ją z pewnym wielkoludem bez którego nie umiała żyć. Niestety, jak nierzadko w takich sytuacjach bywało – nie mogło być zbyt idealnie; przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tym samym los postanowił jej zgotować kolejną niespodziankę, której wynikiem było to, że nie tylko dowiedziała się o tym, iż istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, iż faktycznie, zgodnie z marzeniem swojego synka, urodzi bliźnięta, ale jeszcze coś głębszego: coś, co siedziało w jej ukochanym oraz jego matce, a co bardzo chciałaby poznać. Obydwoje jednak bardzo długo milczeli jak zaklęci, ale chyba ze zgoła różnych powodów: Lucille musiała przetrawić, a przynajmniej tak to wyglądało, swoją przeszłość, natomiast jej potomek – odkryć coś naprawdę pięknego, co tkwiło na dnie jego wspomnień sprzed wielu lat.
    — N-na pewno? – Upewniła się, w związku z tym, teściowej, która odezwała się jako pierwsza; pół-wila co prawda nie była pewna, jakie emocje przemawiały w tamtej chwili przez starszą panią oraz co w rzeczywistości siedziało w jej głowie, ale niewątpliwie wiedziała, co działo się z jej ukochanym: doskonale znała ten proces przez jaki przechodził i oczywiście była tuż obok, aby mu w nim pomóc; aby go wesprzeć bez względu na wszystko, tak jak i on wspierał zawsze ją. Chwyciła go mocniej za rękę i objęła czule, aby to poczuł: aby miał pewność, że nie musi się niczego przy niej wstydzić, bo ona jest tuż obok i zawsze mu pomoże w dosłownie wszystkim. Rzecz jasna, to nie było tak, że umiała czytać w jego myślach i od razu pojęła, co tkwiło w jego pięknej głowie. Spojrzała nawet na niego mocno zszokowana, mimo że chyba nic nie mogło w tamtej chwili być przyrównane do zaskoczenia na jego przystojnej twarzy. – Co, kochanie, pamiętasz? – Zapytała jednak cicho i łagodnie, chcąc się dowiedzieć prawdy, nie oceniając ani nie naciskając na nic. Patrzyła na niego uważnie i w zasadzie: chyba widziała to, co działo się pod tymi ciemnymi lokami, które przeczesywał w ten niesamowicie pociągający i podniecający ją sposób; zupełnie, jakby faktycznie weszła do jego umysłu i oglądała wszystkie obrazy wraz z nim. Może to były tylko jego słowa, przepełnione uczucia oraz pasją, a może faktycznie ich więź była aż tak głęboka oraz magiczna. – Och, skarbie… – westchnęła nagle w odpowiedzi, trochę cierpiąc, że to było jego jedyne ciepłe wspomnienie. Pogładziła go czule po zarośniętym policzku. – To wspaniale – szepnęła ostatecznie, uśmiechając się słodko. – Chciałbyś coś więcej o niej powiedzieć? Jestem pewna, że nie tylko ja jestem ciekawa, co się wtedy stało – zapewniła.

    pełna spokoju, miłości oraz wiary w ukochanego, VERA, która szczerze chce poznać tę historię i wszystko, co z nią związane

    OdpowiedzUsuń
  155. Rzecz jasna, w jakiś lekko egoistyczny sposób, Vereenie nie podobało się to, że Connor mówił o miłym wspomnieniu w kategorii babci, którą widział raz w życiu – osoby, która tylko wtedy okazała mu dobro i dała owsiane ciasteczka, które tak mu smakowały, a których ona osobiście nienawidziła. Oczywiście, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, wiedziała, że takie myślenie jest zwyczajnie głupie oraz niepotrzebne, bo może prowadzić – szczególnie w jej wypadku – to niepotrzebnego zastanawiania się nad tą sytuacją, a w konsekwencji umartwiania się, co kompletnie nie było na miejscu, zwłaszcza podczas wigilijnego wieczoru, kiedy robiła niespodziankę swojej familii, oświadczając jej, że zrobi się ich o jeden więcej. Ponadto, świetnie zdawała sobie sprawę, że przecież jej ukochany mówił o owej tajemniczej i bardzo enigmatycznej – przynajmniej na razie – Anastasii w kategoriach dziecięcej, onirycznej mimozy, która wyparł z pamięci z powodu swojego paskudnego i potwornego ojca, toteż musiało być to bardzo silne odczucie, kiedy owe obrazy do niego gwałtownie wróciły i uderzyły w niego ze wzmożoną siłą, właśnie przez fakt, że tak wiele czasu były skryte i ujawniły się dopiero wówczas, gdy nie sam był maluchem, ale miał takowych spłodzonych kilka i jedno w drodze, oraz był dorosłym mężczyzną, który swoje przeżył i zobaczył; nie tylko tych miłych i przyjemnych rzeczy, przecież. Ostatecznie więc, chociaż wcale to nie było łatwe – co niejako było wynikiem jej olbrzymiej miłości wobec męża – udało się jej opanować i skupić na nim: na tym, czego on potrzebował i oczekiwał w tamtym momencie. Wydawał się jej zaś, że jest to rozmowa – i najważniejsze, ze się nie pomyliła w ocenie całej tej sytuacji, mogąc pomóc ukochanemu.
    — Nieważne, ile – zapewniła zaś na sam początek, gładząc go wciąż czule po jego zarośniętym policzku i niezmiennie zachwycając się tym, jak przystojny był oraz jakie szczęście miała, że na siebie trafili. – Po prostu mów to, co pamiętasz – zapewniła ciepło i łagodnie, ale nie miała zamiaru naciskać, gdyby odmawiał: wiedziała, że niekiedy do takich rzecz należy dojrzeć i owo dojrzewanie czasem zajmuje więcej czasu. Nie miałaby mu tego w ogóle za złe, bo nie o to chodziło, aby wyciągała od niego wszystko siłą, nierzadko pewnie wówczas kosztem bólu lub upokorzenia: chodziło o to, aby on jej ufał na tyle, aby wiedział, że w każdej chwili swojego życia, o każdej porze dnia, czy teraz nocy i w każdym miejscu na ziemi, może po prostu do niej przyjść i podzielić się swoimi przemyśleniami lub wizjami, czy też, jak właśnie w tym przypadku, wspomnieniami. – Ciepłe spojrzenie, ciasteczka i zapach to bardzo dużo – przyznała natomiast, kiedy w końcu postanowił się odezwać i podjąć dyskusję. Następnie jednak już milczała, pozwalając mu mówić wszystko to, na co miał ochotę, bo wiedziała, że jeśli coś jeszcze kiedyś wpadnie do tej jego szalonej, pięknej głowy, to na pewno ona będzie pierwszą, która się o tym dowie. Na tym właśnie polegała prawdziwa, głęboka więź, prawda? – Oo… to ja już wiem, skąd ci się wzięła taka miłość do Zjawy! – Skwitowała, słysząc o kotach u Anastasii; kotka zamruczała zadowolona. Vera natomiast objęła mocniej swojego wilczka. Niestety, następnie musiała skupić się na Lucille, która nagle zaczęła płakać. – Bardzo mi przykro, że wszystko tak wyszło – szepnęła wówczas, czując ból teściowej, jako ból matki, która żałuje szczerze swoich grzechów. – Connor – burknęła później, oszołomiona – ty również – podkreśliła – nie masz za co przepraszać. To właśnie jest – nacisnęła – nasz wieczór. Niczyj inny – uśmiechnęła się czule. – Więc… hej, pewnie, że wiem, jakie to dla ciebie ważne: jestem twoją żoną, twoją lepszą – zachichotała – połówką i znam cię na wylot – chwyciła jego dłoń i ucałowała kłykcie. – Cieszę się, że znalazłeś to wspomnienie właśnie dzisiaj. Właśnie w chwili, w której dowiedziałeś się, że znowu zostaniesz tatą. Najlepszym na świecie tatą – dodała, a ich pociechy jej zawtórowały.

    szczera i szczęśliwa VERA, która kocha i rozumie

    OdpowiedzUsuń
  156. Cieszyła się – po prostu, zwyczajnie i po ludzku Vereena cieszyła się, że Boże Narodzenie dwa tysiące trzydziestego pierwszego roku przyniosło jej i jej rodzinie, a w szczególności Connorowi, który wycierpiał w swoim życiu dostatecznie wiele, tyle radości oraz szczęścia; że były to święta pełne miłości, dobrych wspomnień i wspaniałych informacji. Nie wiedzieć czemu, poczuła w związku z tym niemałą ulgę i w sumie nie można było się jej dziwić – w pewien nie do końca określony sposób, cały czas się obawiała, że Lucille skrzywdzi swojego syna, a tym razem okazało się, że nie tylko nie ma zamiaru i nigdy tego już nie uczyni, ale także potrafi jednak budzić dawno uśpione obrazy z dzieciństwa w tym wielkim, groźnie wyglądającym mężczyźnie, którego z dumą pół-wila mogła nazywać swoim mężem oraz ojcem swych dzieci – w tym jednej, maleńkiej i słodkiej, pod jej sercem.
    — Nie macie mi za co dziękować, hej!, przestańcie!, przecież ja nic nie zrobiłam! – Przekonywała jednak już chwilę później, kiedy to jej teściowa oraz partner wyrażali głęboką wdzięczność za to, że po prostu była normalną, kochająca córką oraz żoną; niczym ponad to. Po prostu robiła wszystko tak, jak uznawała, że należało zrobić: jak mówiło jej serce oraz umysł, które na szczęście w takich momentach ze sobą współpracowały. Nie znaczyło to rzecz jasna, że nie podobało się jej to, jak jest mile adorowana. – No… z tym idealnie, to mogę się zgodzić – zaśmiała się chwilę później, pragnąc rozładować atmosferę i sprawić, aby na Trenwith na zawsze pozostał tak miły nastrój, pachnący świerkiem, pomarańczami oraz goździkami. – Hm… co prawda… – nagle uśmiechnęła się chytrze, zerkając to na męża, to na jego matkę – ja również trafiłam idealnie – skradła wilkowi całusa.
    Niczym dziwnym, w związku z tym, nie było to, że ponownie wszyscy się śmiali – może nie rozmawiali zbyt wiele, głównie żartując i właśnie się uśmiechając, nieco jako szaleńcy, którzy dostali tabletki szczęścia, ale absolutnie im to nie przeszkadzało. Na pewno bowiem nie przeszkadzało młodej lekarce – z dumą mogła siebie tak nazywać, chociaż wciąż w wielu wypadkach gotowa była iść na pierwszy ogień: jak na pielęgniarkę przystało, co chyba właśnie czyniło ją naprawdę dobrymi medykiem, bo nigdy niczego nie udało się jej osiągnąć łatwo ani katapultować się natychmiast na wysokie stanowisko, toteż oprócz olbrzymiej wiedzy nosiła także w sobie wielkie pokłady empatii – która z zachwytem przyglądała się byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który pielęgnował w sobie wspomnienie, do którego się dokopał w swej podświadomości.
    — Wiemy, wiemy – dlatego też, bez ogródek, puszczając mu perskie oczko, przyznała, iż doskonale zdaje sobie sprawę wraz z Roselyn Irisbeth i Alexandrem Thomasem oraz tą maleńką fasolką w jej brzuchu, że ich kocha. – Ach – sapnęła jednak chwilę później – naprawdę mnie zaraz połamiesz, wilczku – zaśmiała się, kiedy po raz kolejny mocno się w nią wtulił. Z zaskoczeniem więc przyjęła fakt, że nagle się od niej odsunął i sięgnął po zdjęcie USG, nastepnie idealnie się podkładając pod jedną z jej wielu gierek. – Och – wyrwało się jej niby to naturalnie. – Hm… – pochyliła się i musnąwszy wargami jego ucha, szepnęła: – Trójka, ale nikomu nie mów – poprosiła, perfekcyjnie grając i niespodziewanie wstała z kanapy. – No, moi drodzy, to może teraz wrócimy do stołu, bo z Jo i babciami nagotowałyśmy tyle – mówiła czule o najważniejszych kobietach swojego życia – że dla wojska by starczyło. – Raz-raz! – Zaklaskała w dłonie – Biegniemy do talerzy i szamiemy do końca pierożki. – Dziadku – zwróciła się ciepło do pana Rocheforta, który jak zawsze pękał z oczarowania, gdy się tak do nie zwracało – na pasterkę pojedziemy naszym i waszym samochodem. Zmieścimy się, prawda? – W myślach zaczęła liczyć, ile jest ich na farmie, zostawiając ukochanego samemu sobie. – To nasza czwórka i Lucille… wasza dwójka i…

    czasem okrutna w swoich żarcikach, ale kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  157. Niewątpliwie, w ostatecznym rozrachunku, po zastanowieniu się nad tym, co robiła, Vereena miała dojść do wniosku, że mówienie takich rzeczy – szczególnie w żartach – Connorowi nie jest na miejscu było to bardzo głupie posunięcie z jej strony, zwłaszcza, że oto byli w trakcie trwania kolacji wigilijnej, podczas której został obdarowany dwoma wspaniałymi prezentami: informacją o tym, że po raz kolejny zostanie ojcem, co oznaczało że jednakowoż los im sprzyjał i po wielu próbach postanowił jednak w łonie jego żony umieścić nowe, wyczekiwane życie oraz obudzeniem wspomnień z dalekiego dzieciństwa, toteż tych obrazów, które przykrył nie tylko kurz upływu lat, ale także wszystkie te paskudne momenty, jakie zgotował mu Fenrir, niejako wybijając mu z głowy każdą dobrą chwilę. Niemniej jednak, w tamtej chwili jeszcze uznawała to za doskonały żart, który miała zamiar ciągnąc dalej, jednocześnie dość perfidnie ignorując swojego ukochanego, które zostawiała w pełnym szoku przy kanapie, ze zdjęciem USG w drżącej dłoni, z wiadomością, że jakoby zostanie ojcem trojaczków – co było jednocześnie całkiem możliwe przynajmniej w wersji bliźniaczej, biorąc pod uwagę, że jak się okazywało miał babcię, która miała siostrę urodzoną w tym samym dniu, ale i lekko przerażające: pół-wila nie była przecież głupia, a na dodatek posiadała pełne wykształcenie medyczne, toteż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że mnoga ciąża dla jej chorego, może nie jakoś wyjątkowo, ale jednak, i drobnego organizmu mogła nieść olbrzymie obciążanie i komplikacje, szczególnie że dzieci miała rodzić takiemu wielkoludowi. Dlatego też gdzieś na dnie swojego serca obawiała się, że jej mało wysublimowany dowcip się ziści – z drugiej strony, chyba byłabym tym zachwycona…
    — No dobrze, to się zmieścimy… mama pójdzie do tyłu, a Connor usiądzie obok mnie… – dopóki jednak w pełni nie musiała się nad tym skupić, zawzięcie dyskutowała z Thomasem na temat jazdy do kościoła na pasterkę i północy; była pewna, że śliczna Roselyn Irisbeth, malutki Alexander Thomas i uroczy Jacob Thomas na pewno zasną już w trakcie podróży, ale to w sumie nie było dużym problemem, bo zawsze mogli się wymieniać przy autach. Większym zdecydowanie miała się okazać jej rozmowa z ukochanym, który zdecydowanie sprawę wziął zbyt na poważnie i nie można było się mu dziwić, zważywszy na to, jak Vera mu ją przedstawiła. W sumie więc nie mogła się dziwić jego reakcji, jaką jej sprezentował, kiedy to niespodziewanie, gdy krzątała się przy stole, przyciągnął ją do siebie delikatnie, acz stanowczo, i spojrzał głęboko w oczy, poszukując odpowiedzi na to, czy to, co wcześniej palnęła było prawdą. Poczuła się wówczas okropnie, bo fatycznie wyglądał jak ktoś nieco oczarowany, mimo że przestraszony, ową wizją. Przełknęła głośno ślinę. – Kochanie… – zaczęła czule oraz z miłością, kładąc dłoń na jego zarośniętym policzku. – Posłuchaj mnie uważnie, dobrze? – Poprosiła i na moment wypchała go z salonu do korytarzu, obwieszonego świerkowymi girlandami, ozdobionymi kolorowymi bombkami i światełkami. – Biorąc pod uwagę twoją babcię jest możliwość – podkreśliła, aby nie miał wątpliwości, o czym mówi – że mogą nam się urodzić dwa szczęścia – uśmiechnęła się słodko – na raz, ale w tej chwili… – odetchnęła ciężko i ponownie zerknęła na zdjęcie. – Wydaje mi się jednak, że niestety będzie tylko jedno – zrobiła smutną minkę. – Żartowałam, skarnie, i wiem, że to był beznadziejny żart, przepraszam – dodała szybko i ze szczerą skruchą. – Wybaczysz mi?

    zawiedziona sama sobą VERA, która chciała się trochę pośmiać, a wyszło niefortunnie

    OdpowiedzUsuń
  158. — Przepraszam, skarbie – szepnęła raz jeszcze, z olbrzymią i szczera skruchą Vereena, spoglądając na Connora ze smutkiem, bo nie chciała go w żadne sposób zawieść, czy też zranić; była to ostatnia rzecz, której pragnęła, szczególnie w tak pięknym i ważnym dla nich dniu: w Boże Narodzenie dwa tysiące trzydziestego pierwszego roku, które owocowało samymi pięknymi rzeczami wokół i wcale nie chodziło o magiczną otoczkę, zapachy oraz krzywą choinkę, która uroczo wisiała czubkiem do dołu, na którym znajdowała się olbrzymia, zdecydowanie zbyt ciężka, gwiazda, święcąca wszystkimi kolorami tęczy. Chodziło o tych wszystkich ludzi, których zebrali na Trenwith i o to, że jeszcze jeden, już ukochany człowieczek, rósł pod sercem pani domu, wszystkich wokół zachwycając. Niemniej jednak, pół-wilii było nieco głupio za to, jak zażartowała sobie z męża i w zasadzie jego uczuć i całkowicie zawstydzona, w związku z tym, poprosiła go na stronę, aby to na spokojnie przedyskutować. Cały czas patrzyła mu w oczy i liczyła, że ostatecznie wybaczy jej to paskudne zachowanie. Na szczęście: wybaczył. – Och… – nie kryła potężnej ulgi z tego tytułu. – Oj, dziękuję – sapnęła, uśmiechając się nieśmiało, aby nagle wybuchnąć perlistym, radosnym śmiechem. – Nowy cel, no-no-no… wspaniale… chyba czas kupić nowy dom…
    Wesoło podjęła jego grę, układając swoją drobną dłoń na jego wielkiej, która spoczywała na jej płaskim jeszcze brzuszku i gładząc jego skórę – chwilę trwali w takich czułostkach, zwyczajnie ze sobą b ę d ą c i rozkoszując się faktem powiększenia ich familii oraz tym, jak cudownie przebiegały te święta, których nawet nie zniszczyły wielce nieudane i niefortunne dowcipy młodej lekarki; cóż, niewątpliwie miała z co dziękować Bogu, bowiem trafił jej się doprawdy cierpliwy i spokojny na jej wybryki egzemplarz mężczyzny, którego miała zresztą zamiar adorować przez całą wieczność i wyrażać swoją wdzięczność za to, że go miała. Następnie jednak wrócili do salony, gdzie czekali na nich wtuleni w siebie Rchefortowie oraz zajęci dziećmi Hawthorne’owie, którzy obiecali Jacobowi Ivanowi podobną koszulkę, jaką posiadała Roselyn Irisbeth oraz Alexandr Thomas – na bluzce chłopca miał jednak widnieć napis „Najlepszy kuzyn na świecie”. Greybackowie natomiast na moment zatrzymali się w progu, trzymając się mocno za ręce i uśmiechając się do siebie porozumiewawczo – naprawdę bowiem udało im się zbudować coś niekoniecznie piękne i silnego; coś, co należało pielęgnować na wszelkie możliwe sposoby, bo było ważne i sprawiało, że ich życia były zdecydowanie lepsze. Nie wyobrażali sobie, aby było inaczej.
    Powiedzieć więc, że było idealnie, było sporym niedopatrzeniem, bowiem po kolacji udali się na pasterkę, później jeszcze wrócili na moment na Trenwith, gdzie wszyscy nocowali, a następnego dnia udali się do Felixa i Jospehine na świętowanie oraz wspólne kolędowanie, żeby w drugi dzień świąt, już mniej oficjalnie, spędzić dzień przy słodkościach u Rochefortów. Chyba nigdy wcześniej nie śmiali się aż tyle, a Vera mogła sobie przypomnieć, jak to jest być w ciąży z dzieckiem pewnego wielkiego i silnego, byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu – jak to jest, kiedy chodzi za nią krok w krok, szczerzy się głupio do niej i co chwilę dotyka jej brzuszka. Co prawda, nie obyło się już od drobnej sprzeczki w wigilijną noc, kiedy to zauważywszy, że jednak ich zwierzątka nie przemawiają ludzkim głosem wszyscy się położyli, a oni zaczęli zdzierać z siebie ubrania – wówczas pan domu postanowił być zdecydowanie zbyt ostrożny i delikatny, co zaowocowało kilkoma dniami przekonywania go, że wcale tak nie trzeba i ostatnimi razy nic się nie stało, to i przy tym „razie” również nic jej nie będzie. Niemniej, nim zdążyli tak na poważnie o tym porozmawiać, zawitała do nich Danielle i Michael z ich maleństwem, które niestety już na etapie rozwoju w łonie matki przeszło przez wiele paskudnych perturbacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście jednak, mając już parę tygodnie było z nim znacznie lepiej, toteż wizytę na farmie można było zdecydowanie zaliczyć do bardzo udanych, ale o dziwo – ku zaskoczeniu wszystkich – nim się obejrzeli nagle był Sylwester, a po nim jeszcze piękniejszy i lepszy rok dwa tysiące trzydziesty drugi, powitany szalonymi fajerwerkami, do których Thomas już powoli się przyzwyczajał; długo przecież nie był w stanie pojąć, że faktycznie magia istnieje. Później natomiast wszyscy z radością rozpoczęli styczeń – jeden z najmroźniejszych w ostatnim czasie – i przyjęli z potężną ulgą fakt, że mały Alex – niestety w przeciwieństwie do swojego wielkiego ojca – nie reagował na pełnie; niestety, jego mama również reagowała, czy raczej: robił to maluch w jej łonie i kiedy nastawał ten czas w miesiącu, raczej nie nadawała się do robienia czegokolwiek, mając dość potężne bóle brzucha i zawroty głowy oraz nierzadko wymioty. Nic jednak swojemu ukochanemu nie mówiła, nie chcąc go martwić i ukrywała skrzętnie owe problemy, nie dzieląc się nimi nawet z Lucille – pewnie dlatego, że sądziła, że to minie, albo po prostu uważając, iż teściowa jej nie pomoże w tej materii, mimo że wielokrotnie w przeszłości to robiła. Niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku i tak nie miała prawa narzekać – mogła podziwiać swoją cudowną familie.
      Nim się jednak obejrzeli, nastał luty, pełen uśmiechów, resztek śniegu na kornwalijskich klifach, coraz częstszych pochwał kierowanych w stronę Roselyn Irisbeth od jej nauczycieli oraz Alexandra Thomasa, który pojmował coraz więcej ze świata, a także jeszcze bardziej okrągłego brzuszka ich mamy – codziennie, skrupulatnie mierzonego przez jej partnera. Oczywiście, trochę tym samym zaniedbali jedną kwestię, długo po prostu zdając się na wiedzę pani Greyback – należało jednak w końcu zrobić specjalistyczne badania ginekologiczne. Tym samym, dzień przed Walentynkami mieli się udać do doktor Seymour, podczas gdy ich starsze pociechy zostały pod opieką dziadków – bardzo z tego faktu zadowolone. Rzecz jasna, gdzieś na dnie serca pół-wilii czaił się strach, ze coś może być nie tak – że może jej cukrzyca jakoś zaszkodziła dziecku, mimo że brała odpowiednie leki, a także specjalnie witaminy, które nie do końca wiele wspólnego miały z tymi mugolskimi, ale zdecydowanie były zdrowsze niż te apteczne, bo przygotowane przez nią, w jej zielniku, z naturalnych składników. Był to jednak strach całkiem normalny i uzasadniony dla każdej chyba ciężarnej i w zasadzie im bliżej było testów – tym była spokojniejsza, w czym wielka zasługa była jej wilczka, który zachwycał wszystkich w poczekalni swoją czułością.
      — Ktoś mi ciebie jeszcze ukradnie – skwitowała więc wesołym szeptem Vereena, wtulając się w olbrzymie ramię Connora i doskonale widząc, jak inne kobiety w stanie błogosławionym spoglądają na nią z zazdrością; wiele z nich było samych, a te, które były z partnerami, nie mogły na nich liczyć, bowiem ci pochłonięci byli jakimiś fascynującymi rzeczami w swoich telefonach komórkowych. – Nie chcę, żeby ktoś mi ciebie ukradł… – dodała, owiewając jego szyję swoim ciepłym oddechem, ale nie dodała nic więcej: pielęgniarka zaprosiła ich do gabinetu, gdzie zostali powitani radośnie przez położoną, która bez zbędnego rozwlekania się, zaprosiła pacjentkę na leżankę. – No wie pani… mój małżonek nie należy do małych chłopców – zaśmiała się, zerkając na swój brzuszek, który faktycznie przypominał zaokrąglenie tożsame bardziej do szesnastego niż dwunastego tygodnia rozwoju płodu. – Ach… kochanie, podaj mi proszę teczkę z torebki – przypomniała sobie. – Zrobiłam badania krwi i moczu, tam pani wszystko znajdzie, wszystko wydaje się dobrze… – urwała. – Przepraszam – zarumieniła się. – To pani jest specjalistą od tych kwestii – uśmiechnęła się ze skruchą, aby po krótkim wybuchu śmiechu, zamrzeć, słysząc pytanie doktor Seymour. – O… och… m-my… my o tym nie rozmawialiśmy j-jeszcze… – zerknęła oszołomiona na męża.

      nie bardzo wiedząca, co powinna powiedzieć, VERA GREYBACK

      Usuń
  159. Jednym z wielu zabawnych faktów z życia Vereeny było to, że kiedy się stresowała, naprawdę dużo mówiła – chociaż mówiła również wtedy, kiedy bardzo się cieszyła lub się czymś ekscytowała; mówiła także wiele opowiadając różne swoje przygody i najchętniej mówiła dużo do Connora, dziękując w myślach Bogu za to, że obdarował tego wielkiego mężczyznę taką potężna cierpliwością wobec niej. Niemniej jednak, w tamtej chwili, leżąc na kozetce w gabinecie doktor Seymour, pani Greyback wpadła w słowotok właśnie z powodu zdenerwowania, bo chociaż nastąpił taki moment, który jeszcze trwał przed paroma sekundami, w którym się w pełni opanowała, zanim weszła do gabinetu, tak znalazłszy się w nim – już nie potrafiła zachować spokoju. Po prostu się martwiła i naprawdę nie było to niczym dziwnym, ba!, było logiczne, bo przecież dość długo nie podejmowali żadnych specjalistycznych badan w kierunku jej ciąży, zdając się na wiedzę, jaką posiadała oraz to jedno zdjęcie USG sprzed siedmiu tygodni. Nie było też przecież powodów, aby odwiedzać wykwalifikowanego ginekologa, bowiem nic przyszłej matce – jakkolwiek to dziwnie nie brzmiało, wziąwszy pod uwagę, że na farmie Trenwith czekała na nią słodka córeczka Rosleyn Irisbeth i malutki synek Alexander Thomas, a pod cedrem i na londyńskim cmentarzu leżały dwa skarby, które nie miały szansy dorosnąć – a przynajmniej na jej dolegliwości nie mógł pomóc mugolski lekarz. Nadszedł jednak najwyższy czas, aby zobaczyć, co w trawie tak naprawdę piszczy, mimo że już na wstępie zderzyli się z lekkim problemem – przecież nie przedyskutowali kwestii tego, czy chcą poznać płeć swojego potomka, czy nie, a do tego wcześniej pół-wila pozwoliła sobie na niepotrzebne uwagi.
    — N-naprawdę przepraszam – zwróciła się więc raz jeszcze do doktor Seymour, zawstydzona, bo przecież wykwalifikowani medycy nie lubili, kiedy wparowywało się z brudnymi buciorami w zakresy ich obowiązków. Na szczęście, kobieta nie wydawała się być urażona i nawet dała małżeństwu chwilę prywatności na to, aby porozmawiać , co dalej zrobić fantem zobaczenia, cóż się kryje pod jej sercem. Zdecydowanie powinni byli zastanowić się nad tym wcześniej, ale chyba i jej i jemy z głowy wypadło, że mają takową możliwość. Zanim jednak przeszli do meritum, uśmiechnęła się szeroko oraz czule, gdy mąż pocałował ją, znajdując się tak blisko, jakby w obawie, że zaraz rozpłynie się w powietrzu, wraz z tym wspaniałym obrazem na ekranie aparatury ultrasonograficznej, dzięki której mogli oglądać swoją kruszynkę. – Szczerze… heh, nie wiem, co myślę… – przyznała całkiem poważnie, zerkając na niego z nadzieją: liczyła, że po wyrazie jego twarzy pozna, czego on oczekiwał od tej chwili i wówczas znacznie łatwiej będzie jej podjąć decyzję. Zacisnęła jednak usta w wąską linię, bowiem nie potrafiła go odczytać: najwidoczniej bił się z dwoma skrajnymi wyobrażeniami, z których oba były piękne, bo wiedzieć, a tym samym wszystko odpowiednio przygotowywać, i nie wiedzieć, czekając na niespodziankę, było wspaniale. – Nie pomagasz – powiedziała zaś w końcu, żartobliwie, uśmiechając się słodko. – Też cię kochamy wielkoludzie i… i chyba ja lubię dobierać kolory farby, żeby pasowały do pokoju – zauważyła w końcu – w-więc… więc chyba jestem gotowa poznać, co się tam nam spłodziło, wiesz? – Również spojrzała na swój okrągły brzuszek. – Jeśli oczywiście nie masz ochoty, nie róbmy tego. Poczekamy do porodu – pogładziła go czule po policzku, zapewniając szczerze.

    niemająca w sumie nic przeciwko obu opcjom VERA, która jest szczęśliwa i zakochana po uszy

    OdpowiedzUsuń
  160. Tak po prawdzie to Vereena naprawdę byłaby zadowolona z każdego obrotu spraw – i z tego, gdyby dowiedzieli się, czy urodzi im się też córeczka, czy synek, jak i z decyzji, iż płeć swojego potomka poznając dopiero wówczas, kiedy Connor powita go na świecie; nie miała najmniejszych wątpliwości, że to on wówczas będzie czynił honory i będzie z nią od początku do końca: jak zawsze zresztą, wspierając ją i pomagając przejść przez wszystkie etapy porodu oraz bólu z nim związanego. Niemniej jednak faktycznie, dobieranie kolorystyczne rzeczy do pokoiku – w końcu już zaczęli powoli odgruzowywać kolejny oraz zajmować się przygotowaniem miejsca na strychu i w zasadzie na głos się zastanawiali, jakim, cholera, cudem w ciągu dwóch lat tak go zawalili – było jedną z jej ulubionych części przygotowywania się na odpowiednie powitanie potomka w rodzinie.
    — N-naprawdę… naprawdę też chcesz? – Spojrzała jednak pełna zaskoczenia ale i miłości oraz zachwytu na swojego ukochanego, kiedy ten powiedział jej, że poznanie płci ich dziecka nie jest dla niego problemem; jej fiołkowe tęczówki zabłysły radośnie i mocno, świeciły niczym dwie, oczarowane latarnie, po brzegi wypełnione miłością do tego wielkoluda. Uśmiechnęła się dla efektu szeroko i ciepło. – Jak bardzo chcesz go teraz dotknąć? – Zachichotała, widząc, jak już jego ręka wystrzela w kierunku jej okrągłego brzuszka; cholera, jak ona bardzo go kochała: był naprawdę chodzącym ideałem pod każdym względem. – Dziękuję – szepnęła, chwytając ową dłoń, którą pierwotnie chciał położyć na jej napiętej skórze i całując jego kłykcie; szczerze była wdzięczna oraz poruszona jego podejściem: tym, że dla niej był w stanie zrobić wszystko. – Kocham cię – szepnęła jeszcze.
    Następnie przytaknęła, iż to czas, aby zaprosić doktor Seymour z powrotem do nich, aby ta mogła faktycznie sprawdzić, co też rośnie pod sercem pani Greyback – jak zawsze miła i oddana swej pracy kobieta sprawiała, iż pół-wila czuła się znacznie pewniej oraz lepiej. Posłała więc lekarce ciepły oddech, odetchnęła głęboko i wespół z ukochanym przyznała, że tym razem ma się obyć bez niespodzianek za tych kilka miesięcy, gdy ich malec postanowi pojawić się na świecie. Spojrzała wówczas na swojego partnera i mocniej ścisnęła jego palce, mimo że tak naprawdę jej dłoń ginęła w jego potężnej i silnej – tej samej, która bez trudu mogła skręcić kark, a jednocześnie trzymała kilku sekundowego noworodka delikatnie, acz mocno i czule. Nie znaczyło to, oczywiście, że nie czuła ekscytacji i kiedy usłyszała słowa ginekolog dotyczące zdrowego i silnego chłopczyka, załkała wzruszona.
    — Syn – wyszeptała głucho, uchylając z wrażenia usta, ale nie mogąc dodać nic więcej; to były profesor ONMS z Hogwartu gadał niczym najęty, podczas gdy ona milczała i wpatrywała się w monitor. Nie trwało to jednak długo, bowiem gdy po gabinecie rozległ się dźwięk szybkiego, malutkiego serduszka, i on zaprzestał wyrzucania z siebie słów. Celebrowali tę chwilę w ciszy, bo na to zasługiwała: wyrażała ich wielką więź, dowód na to, że ich uczucie spłodziło coś perfekcyjnego; owy moment był więc iście magiczny. – Jezu Chryste… – wyszeptała, pozwalając sobie na łzy szczęścia i później nie można było jej już opanować. Dobrze, że doktor Seymour to przemyślała i przygotowała jej receptę na witaminy oraz rozpisała wszelkie dane dotyczące ich potomka, wkładając do teczki, a na koniec gratulując, bo wszystko było perfekcyjnie, mimo że ich chłopczyk był doprawdy duży. Niemniej jednak, Greybackowie klinikę opuszczali dość mocno oszołomieni, niedowierzając w swoje szczęście i mocno trzymając się za ręce. – Cz-czekaj… czekaj… – nagle się zatrzymała, gwałtownie ryjąc stopami w chodnik. – Będziemy… j-ja… my naprawdę będziemy mieli jeszcze jednego synka? – Nie mogła uwierzyć, ze dotknęło ich takie błogosławieństwo, mimo iż gdyby miała urodzić córeczkę, czułaby się tak samo cudnie.

    oszołomiona, zachwycona i kochająca VERA, która wciąż tkwi w szoku

    OdpowiedzUsuń
  161. Szok, w jakim się znalazła Vereena jednocześnie nie był i był do przewidzenia. Z jednej bowiem strony, przecież nie było możliwości, aby urodziła psa, czy kozę – zawsze wybór plasował się między dziewczynką lub chłopcem, w niektórych przypadkach obiema płciami, jeśli w grę wchodziła ciąża bliźniacza, ale i tam niekiedy przecież rodziny wypełniały różowe i niebieski ciuszki na raz. Niemniej jednak – odkrywanie, kogo wyda na świat zawsze było dla niej magiczną chwilą i dla Connora najpewniej też, o czym świadczył rozanielony wyraz jego twarzy, kiedy kierowali się do swojego pomarańczowego pickupa z gabinetu doktor Seymour. Niezależnie zaś, czy miał być to chłopiec, czy córeczka – wypełniała ją niesamowita wręcz duma na samą myśl, że da potomka temu idealnemu mężczyźnie, z którym kroczyła przez życie. Z drugiej jednak strony – dokopywanie się niejako do takiej tajemnicy, której wyjście na jaw zawsze wiązało się ze szczęściem oraz wzruszeniem, mogło nieco przytłoczyć: nie do końca więc można było jej stan nazwać szokiem, bo naprawdę cieszyłaby się niezależnie od tego, co nosiła pod sercem, ale zwykłą radością. Radością zresztą, która miała jej już ciągle towarzyszyć, nawet gdyby przy badaniu w trzydziestym piątym tygodniu ciąży wszystko by się zmieniło i jej lekarka wyznałaby, że oto jednak zamiast, na przykład, Samuela będą mieli Samanthę. Absolutnie nie przeszkadzałby jej taki obrót wydarzeń, nawet jeśli oznaczałoby to zmiany wystroju całego pokoju – naprawdę liczyło się tylko to, ze przecież niedługo tulić mieli kolejny, perfekcyjny owoc ich potężnej miłości, której nic nigdy nie miało prawa pokonać, bo była zbyt silna, nawet dla najbardziej czarnomagicznych zaklęć, co wielokrotnie zresztą już udowodnili i udowadniać mieli.
    — Syna… cholera… syna… – powtarzała jednak w związku ze swoim oszołomieniem, nie mogąc z owej radości dojść do siebie, pół-wila, pozwalając, aby w jej srebrne włosy zaplątywały się płatki lutowego śniegu. – Będziemy mieli syna! – Zapiszczała zaś, kiedy mąż potwierdził jej słowa i dosłownie zaczęła wokół niego skakać, jak mała dziewczynka, która właśnie otrzymała wymarzony od dawna prezent. – Będziemy mieli syna! – Dosłownie krzyczała, nie przejmując się zupełnie tym, że ludzie parkujący pod kliniką, patrzą na nią dziwnie; nawet inne matki nie mogły pojąć takiego wybuchu radości oraz energii, jaką sobą prezentowała pani Greyback. Dopiero po chwili się opanowała i pozwoliła, aby jej wilkołak pogładził schowany pod płaszczem brzuszek, na tyle duży, że już pod grubym materiałem się odznaczał. – Oj, ty to jesteś! – Pacnęła go wesoło w ramię, gdy wspomniał o zazdrości. – Nic tylko byś… no wiesz… a jak ja mówię: chodź, Connor, wykorzystajmy to, że dzieci śpią, a ten tu o – wskazała na swoje zaokrąglenie – jeszcze nie wypełzł, to nie!, lepiej jest rysować, albo iść spać! – Zakpiła z niego okrutnie, szczerząc się wesoło, po czym wtuliła się w niego mocno. – Boże, kolejny mały wilczek, z którym sobie nie poradzę – zachichotała oczarowana. – Trzech dzielnych mężczyzn będzie broniło mnie i Rosie, Chryste, jakie to jest piękne! – Zaśmiała się w głos. Nim się objerzała jednak, jej usta zostały porwane do długiego, władczego pocałunku. – Connor, ludzie się gapią – mruknęła wesoło pod nosem, rumieniąc się słodko. – Ale… ale przyznam, że teraz najchętniej zdarłabym z ciebie te ciuchy… – wyznała poważnie. – Hm, myślisz, że gdzieś tutaj jest podziemny parking z dala od ludzkich spojrzeń? – Zapytała zmysłowo i kokieteryjnie.

    dość okrutna i bardzo perfidna VERA, która jednak to robi z miłośći

    OdpowiedzUsuń
  162. — W zasadzie to nie mam innego wyjścia, jak ciebie kochać – przyznała wesoło Vereena, oczywiście żartując, bowiem jej miłość do Connora była dosłownie namacalna i potężna: nie można jej było pomylić z niczym innym ani też w jakikolwiek sposób jej umniejszać. Pół-wila bowiem szalała za swoim wilkołakiem i przez niego nierzadko sugerowała całkiem szalone rozwiązania, jak chociażby to, które padło z jej ust chwilę później, aby kochać się gdzieś namiętnie, skrycie w rogu ciemnego, opuszczonego parkingu; wiedziała, że nie wytrzyma tego całego czasu, jaki im został do powrotu na Trenwith, gdzie musieliby się również zmierzyć z Rochefortami i Lucille, którzy czekali na nich wraz z Roselyn Irisbeth oraz Alexandrem Thomasem. Może i zachowywała się jak napalona nastolatka, ale myśl, że urodzi temu przystojnemu wielkoludowi syna, niesamowicie wręcz ją podniecała i pchała do iście wariackich pomysłów. – Postaraj się, a może cię nie wymienię – skwitowała więc, po czym dala mu chwilę rozkoszować się wizją tego, jak jego dwaj synowie z nim na czele, bronią jej i ich córeczki. – Będę miała całą swoją dzielną watahę – skwitowała wesoło, kradnąc mu pocałunek, a później robiąc coś, co nie powinno pojawiać się w głowie lekarki, żony, statecznej matki i kobiety w ciąży. Według wielu: pewnie jej nie wypadało.
    Były profesor ONMS z Hogwartu chyba jednak nie pomyślał w ten sam sposób, ba!, nie chyba, acz na pewno, bowiem poczuła, jak jego męskość twardnieje – cholera, jakie to było cudowne uczucie, mieć świadomość, że pomimo upływu tylu lat, ona wciąż podnieca swojego partnera do tego stopnia, że ten nie potrafi się w ogóle opanować, nawet w miejscu publicznym. Westchnęła oczarowana na widok jego rumieńców, które były tym bardziej urocze, bo był niesamowicie umięśniony, a przy tym pięknie wyrzeźbiony, wyglądał dość groźnie ze swoimi niemal dwoma metrami wzrostu i tatuażami, a jego warknięcia mogły spłoszyć nawet największego twardziela. Nie miała jednak szansy tego skomentować, bowiem nim się obejrzała, już siedziała w samochodzie, bezpiecznie przez niego zapięta w pasy, a on z zaciętym wyrazem twarzy prowadził gdzieś przed siebie, milcząc jak głaz.
    — Ja rozumiem, że w teorii za porywanie własnej żony nie ma żadnych sankcji prawnych, ale ostrzegam cię, Greyback, że jeśli zaraz mi nie powiesz, co robisz, to cię zaskarżę – mówiła więc w końcu, bardzo ciekawa tego, co zaplanował. Niestety, jej groźby na nic się nie zdały i przez dłuższy moment została z nieprzyjemną myślą, że jednak nie jest na tyle dla niego podniecająca, aby się z nią kochać w aucie: swoje rozumowanie zmieniła dopiero na widok hoteliku gdzieś na trasie, gdzie cudem powstrzymała męża od zamordowania powolnej i irytującej recepcjonistki. Dobrze zrobiła, bo dzięki temu już chwilę później obijali się od ścian w pokoju, który wynajęli. – Ha!, a więc jednak… – zaśmiała się pod nosem, wsuwając dłonie pod jego sweter i sunąc po jego perfekcyjnym brzuchu. Nagle wbiła w jego boki paznokcie. – Ja? Ależ nic! – Zachichotała natomiast w odpowiedzi i szybko zdarła z niego płaszcz. – Pomóż mi… – jęknęła walcząc drżącymi od podniecenia dłońmi z jego paskiem od spodni i rozporkiem, podczas gdy on dobierał się do jej sweterka i ogrodniczek, które pod spodem miała. – Nie musisz zdejmować skarpetek – zaśmiała się, padając z nim na łóżko. – Dzisiaj w menu serwujemy całą gamę pozycji, z których ty – nacisnęła – możesz wybrać – zaprosiła go do podjęcia decyzji, jak będą się kochać.

    bardzo zadowolona, bardzo podniecona i bardzo zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  163. Jasnym było, że są skrajnie wręcz szaleni i że tak naprawdę powinni byli już dawno temu się opanować i nie zachowywać się niczym para napalonych nastolatków, którzy mieli areszt domowy i dopiero po bardzo długim czasie siedzenia w czterech ścianach i wysyłania sobie nagich zdjęć oraz pikantnych esemsów, mogli się spotkać i ugasić swoje frustracje seksualne. Oboje przecież byli dojrzali, dorośli, mieli dwójkę dzieci i trzecie w drodze oraz zawody z kredytem zaufania społecznego, prowadzili Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, wynajmowali domek na klifie nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope letnikom oraz mieli pokaźną farmę zwaną Trenwith, po której biegała dumna kotka, uroczy piesek, dwie czarne kury oraz słodki osiołek – niewątpliwie więc, zważywszy na ich pozycję, status oraz wiek, szczególnie w wypadku pana Greybacka, który tego roku kończył półwiecze, mimo że absolutnie nie wyglądał, nie powinni byli podniecać siebie kokieteryjnymi słówkami, jechać na złamanie karku do hotelu, gdzie wynajmowali pokój i kochać się namiętnie. Gdyby jednak tego nie zrobili – definitywnie nie byliby sobą. Bo to właśnie o n i – drobna i urocza Vereena oraz wielki i groźny Connor – byli wariatami w kwestii tej potężnej miłości, jaka ich łączyła i która pchała ich właśnie do takich zachowań: do zaszywana się gdzieś pod środku niczego, zdzierania z siebie ubrań i podniecania siebie sprośnymi słówkami oraz sugestiami, które nie pasowały do ciężarnej lekarki i jej statecznego małżonka-weterynarza. Gdyby jednak mieli się przejmować opinią publiczną, nigdy przecież nie spłodziliby tego maluszka, który rozwijał się w łonie pół-wilii i okrzyknięty został jednym z największych, jakie widziała doktor Seymour na tym etapie rozwoju w łonie matki.
    — Nie mamy całego dnia, więc nie wiem, jak owa „każda” nam wyjdzie – skwitowała więc wesoło, unosząc biodra, aby było mu łatwiej ściągnąć z niej ogrodniczki. W tym czasie ona zsuwała jego koszulkę przez głowę, następnie przesuwając paznokciami po jego idealnie wyrzeźbionych plecach. Naprawdę było im wspaniale, mimo że byli nerwowi i trochę klęli: jednak byli na siebie gotowi. On to sprawdził jej wilgoć, ona przesunęła palcami po jego męskości i połączyli się w namiętnym uniesieniu: on poruszał gwałtownie biodrami, a ona wychodziła mu na przeciw, przez co jej okrągły i jego umięśniony brzuch co chwilę się o siebie ocierały. Jęczeli głośno, donośnie, chcieli spróbować wszystkiego, zachłannie siebie całując i gwałtownie zmieniając pozycję. – Chryste panie… – wyjęczała wówczas, kiedy mąż chwycił ją mocno za uda i dociskał do siebie, a ona szaleńczo na nim tańczyła, aż w końcu usiadł i mogli się mocno objąć. Dosłownie histerycznie, nerwowo i rozpaczliwie dążyli go silnego i długiego spełnienia, podczas którego krzyczeli tak, że ktoś z drugiego pokoju hotelowego załomotał w ścianę. – Niech się pierdoli – sapnęła Vera, z trudem chwytając oddech – a nie zazdrości, jak my się pierdolimy – zaśmiała się, zamykając oczy i opierając głowę o silne ramię ukochanego. Trzęsła się niczym osika. – To było nierozsądne, niepoważne i niewychowawcze – skwitowała nagle, tuląc się do niego; on opierał się plecami o ścianę. – Lubię być nierozsądna, niepoważna i niewychowawcza – dodała szybko, całując go w szyję. – Kocham cię – wyszeptała całkowicie oszołomiona doznaniami i odsunęła się lekko, aby spojrzeć mu w oczy. – Bardzo – dodała i połączyła ich usta w kolejnej pieszczocie. – Żyjesz? – Zachichotała, widząc, że nie jest w stanie na nic zareagować werbalnie.

    niegrzeczna i niesamowita VERA, która po prostu szaleje za swoim wilczkiem, o ♥

    OdpowiedzUsuń
  164. W tamtej cudownej chwili nie liczyło się dla Greybacków n i c , poza ich olbrzymią miłością, której owoc Vereena nosiła pod swoim sercem – owoc zdrowy i silny, jak zapewniła ich doktor Seymour, a przy tym bardzo entuzjastycznie adorowany przez Connora, który nie potrafił się oderwać od jej okrągłego brzuszka; zgodnie z jej przewidywaniami: dosłownie szalał za nią na samą myśl o tym, że da mu dziecko. Kiedy zaś tylko mieli więc szansę, aby ukoić swoje frustracje seksualne oraz potrzeby fizyczne – doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, iż za parę miesięcy będą dość mocno ograniczeni maluchem, który się obok nich pojawi; absolutnie nie miało być to złe ograniczenie, ale coś logicznego, wynikającego z pojawienia się z niewinnego i potrzebującego opieki noworodka w ich domu, któremu będą musieli poświęcić pełnię swej uwagi, co miało bez przerwy absorbować cały ich czas. Dopóki mieli więc szansę – korzystali z niej, jak tylko mogli. Co prawda, kończyło się to wówczas właśnie tym, że padali sobie w ramionach w różnych, nierzadko mało odpowiednich momentach i musieli wynajmować pokoje hotelowe – cholera, było coś nieskończenie ekscytującego w tym, co właśnie w tamtej chwili zrobili, a był to ich przecież pierwszy raz: dotychczas nie bawili się w takie konwenanse i może wynikało to z ich wieku, a może właśnie z chęci wprowadzenia jakiś zmian w swoim życiu – gdzie kochali się namiętnie, aż do utraty tchu i do takiego stanu, że cali trzęśli się po niesamowicie silnym spełnieniu, jakie sobie sprezentowali, doprowadzając tym samym „sąsiadów” obok do irytacji. Pół-wilę napełniało to jednak dumą, bo i szalone zachowanie męża, jak i stukanie w ścianę, świadczyło o tym, że pomimo lat, które ze sobą spędzili, wciąż potrafią siebie zaskakiwać i adorować.
    — Ojoj, ktoś tutaj mówi monosylabami… – stwierdziła nagle Vera, jeszcze bardziej zachwycona, bo i takie reakcje jej ukochanego, pokazywały, iż ciągle są swoją zgubą nie tylko na tle połączenia dusz i serc, ale właśnie tego dość pierwotnego: tego, w którym on zmieniał się w bestię, a ona budziła w sobie kokietkę i obydwoje szaleńczo dążyli do osiągnięcia niesamowitego wręcz szczytu. Niemniej jednak, nie była na tyle okrutna, aby nie pozwolić mu wypowiadać w ten mało ambitny sposób. – Mój kochany – szepnęła, wplatając palce w jego miękkie, ciemne włosy i dając mu jeszcze chwilę, aby zaśmiać się w głos, kiedy jednak doszedł do wniosku, że go zabiła. – To z miłości – zapewniła poważnie. – Ja? Ja tylko ciebie kocham… ja tylko pokazałam, jak bardzo, bardzo, bardzo mocno ciebie kocham i potrzebuję ponad wszystko, bo jesteś całym moim światem, który na dodatek strasznie mnie podnieca i sprawia, że chcę więcej – uśmiechnęła się perfidnie. – No, hm, jak padłeś, to czas wracać do domu… ale jeśli zmienisz zdanie – nagle wstała i rozdzieliła z jękiem ich ciała – to jestem tutaj – ułożyła się na brzuchu, oczywiście nieco wspierając się na ramionach i uniosła pośladki do góry, kusząc go. Rzecz jasna, ostatecznie musiała klęczeć, kiedy ją brał mocno od tyłu, ale było warto, pomimo wielu siniaków, jakie zdobyła na biodrach od jego silnych palców i tego, że ludzie z pokoju obok dostawali szału, podczas gdy Greybackowie przesuwali łóżko po podłodze, klnąc głośno i krzycząc z rozkoszy. – To była taka szybka kondensacja trzech pozycji – skwitowała wesoło, dysząc ciężko, kiedy leżała na jego torsie; po jej udach spływały jej soki i jego nasienie. Westchnęła zachwycona, sunąc czule dłonią po jego szerokim, silnym torsie. – Wytrząsałeś go – zaśmiała się nagle, zerkając na swój brzuch.

    ja tam się VERZE nie dziwię, że szaleje za swoim wilczkiem, szczególnie jak mówi po dothracku… ♥

    OdpowiedzUsuń
  165. Naprawdę było jej wspaniale – było jej tak wspaniale, że miała ochotę piszczeć z radości i tylko cudem się powstrzymała, przypominając sobie, że przecież za ścianą są jacyś ludzie, którym na pewno już zepsuli wypoczynek tym, co wyrabiali; w zasadzie nie zdziwiłaby się, gdyby stali pod drzwiami ich pokoju hotelowego i czekali na to, aby dokonać linczu za krzyki, jęki i przekleństwa oraz sprośne słówka, a także przesuwanie po podłodze łóżka podczas namiętnego kochania się. Niewątpliwe, była to ta jedna kwestia, która powinna była przechylić szalę wyboru na stronę Vereeny, która sugerowała skryty w cieniu, opuszczony parking bez świadków – pomysł Connora był może dobry i na pewno zapewnia im więcej wygodny niż uprawianie seksu w ich pickupie, z czego jedna osoba miała dwa metry wzrostu, a druga była w ciąży, ale wiązał się właśnie z tym, ze ktoś mógł ich usłyszeć. Nie mogli nawet się zabezpieczyć zaklęciem, bo byli zbyt przyzwyczajeni do tego, że to dotyczące wyciszenia cały czas wisiało nad ich sypialną – ponadto, pół-wila nie nosiła na co dzień różdżki przy sobie i miała nadzieję, że jej małżonek również respektuję tę zasadę, żeby używać czarów tylko w wyjątkowych i skrajnych sytuacjach. W związku z tym mogli zetknąć się z niezbyt przyjemnym odbiorem innych gości tego zajazdu, ale chociaż chciała się tym mocniej przejąć, to jakoś nie potrafiła – nie umiała się umartwiać, kiedy miała swojego ukochanego u boku, kiedy mogła leżeć na jego szerokim torsie, czuć, jak jego nasienie spływa po jej udach i mieć możliwość po prostu bycia obok, otulania się jego zapachem i czerpania z niego siły. Zdecydowanie preferowała więc po prostu upamiętanie sobie tej chwili i utrwalanie jak najwięcej ilości szczegółów – chociażby sposób, w jaki się uśmiechał.
    — Kocham cię – wyrwało się jej więc szczerze oraz z oddaniem. Pogładziła go raz jeszcze czule po piersi i pociągnęła za jeden z jego siwych, skręconych włosków. – Zadbałbyś o siebie… jakiś balejaż, czy coś! – Zaśmiała się radośnie i skradła mu szybki pocałunek, układając się tak, aby móc posłuchać szaleńczego bicia jego serca: najpiękniejszej dla niej muzyki na świecie. Niczym więc dziwnym nie było, że w ciągu chwili ponownie połączyli się w namiętnym uniesieniu, które zaowocowało głośnym spełnieniem i kolejnym niezadowoleniem ze strony ich „sąsiadów”. Znowu jednak: w ogóle nie umiała się tym w sposób odpowiedni przejąć. – Bardziej niż szaleni – skwitowała, w związku z tym, sapiąc ciężko i przeciągając się rozkosznie, aby następnie zażartować w kwestii ich maleńkiego skarbu, któremu chyba wcale nie przeszkadzały aż tak bardzo rodzicielskie igraszki. Nie omieszkała jednak tego skomentować. – Hej… hej, nie, no co ty! – Zapewniła od razu; nie podobało się jej, że nie do końca zrozumiał jej intencję. – Connor, na Boga, nic nam nie jest! Zobacz: jestem okrągła, jestem szczęśliwa, jestem… Connor, to było wspaniałe – zapewniła poważnie i bez przesady. Następnie, nie przejmując się niczym, usiadła na jego brzuchu. – Nic nam nie zrobiłeś – dodała raz jeszcze – no… nie licząc tych kilku siniaków i tego, że mam na ciebie jeszcze większa ochotę, ale wiem, że musimy – nacisnęła wymownie – wracać. – Westchnęła i połączywszy ich wargi w jeszcze jednej pieszczocie, zeskoczyła z niego. – Pomożesz mi ze stanikiem? – Zagaiła, gdy on wciąż leżał, a ona naciągnęła na siebie majtki. – I… hm… powiemy wszystkim o tym, co się tutaj – stanęła bokiem, eksponując brzuszek i gładząc go czule – kryje? – Wyszczerzyła się, ignorując jego zbędny atak paniki.

    naprawdę niechcąca się roztkliwiać nad tym, czy coś jej jest, czy nie, bo nawet jeśli, to z miłości, VERA, która woli się skupić na swej bieliźnie i kwestii płci maluszka, ot co!

    OdpowiedzUsuń
  166. Wszystko to, co działo się w tamtej chwili było naprawdę magiczne – nie pierwszy zresztą raz, jeśli chodziło o Greybacków oraz ich niesamowicie wielkie oraz silne uczucie, których dwa owoce, w postaci roztropnej i ślicznej Roselyn Irisbeth oraz uroczego i malutkiego Alexandra Thomasa, czekały na nich na pięknej farmie Trenwith, którą przecież zbudowali, a trzeci dowód na to, że nie umieją bez siebie żyć, rozwijał się pod sercem Vereeny i był duży, zdrowy oraz silny, jak zapewniała ich doktor Seymour, co niesamowicie wręcz ich podbudowywało i sprawiało, że wraz z Connorem, dosłownie nie mogli opanować ekstatycznego szczęścia. Wynikiem zaś tego – i informacji o tym, że będą mieli kolejnego synka – było to, że maksymalnie siebie nakręcili: że zapragnęli odnaleźć w swych ramionach spełnienie, które zagotowało się namiętnością w ich podbrzuszach, tylko dlatego, że ją podniecała i napawała dumą myśl, że urodzi mu dziecko, a on robił się twardy, gdy tylko czuł jej zapach i przypominał sobie, że da mu jeszcze jednego potomka, którego obydwoje tak wiele czasu bardzo pragnęli. Rzecz jasna, fakt, że marzyli o tym chłopczyku, który wypychał swoją matkę od wewnątrz, sprawiał, że mogli niestety popadać w niepotrzebne stany paniki – tak jak wilkołak po ich wspólnym, namiętnym zbliżeniu, kiedy to niemalże połamał łóżko, biorąc swoją ciężarną żonę od tyłu gwałtownie. Oczywiście, nie był to ani pierwszy – ani też najpewniej ostatni – raz, kiedy to były profesor denerwował się o stan swojej drobnej partnerki po tym, jak zaspokoili swoje fizyczne rządze. W końcu przecież, gdyby coś było nie tak, pół-wila powiedziałaby to wprost – poprosiłaby o przerwani i wiedziała, że wówczas nie musiałaby się niczym martwić: ufała swojemu mężowi, bo ten nigdy jej nie zrobił krzywdy.
    — Tak kochanie, jestem pewna – zapewniła więc poważnie, uśmiechając się czule. Kręciła z niedowierzaniem głową, bowiem faktycznie nieco przesadzał w swoich reakcjach, ale to jednocześnie czyniło go naprawdę uroczym oraz świadczyło o tym, jak bardzo mu zależy na swoich bliskich. Podobało się jej to, dlatego też wszelkie jego uwagi przyjmowała ze spokojem oraz cierpliwością, wysłuchując ich, a następnie odpowiadając na nie logiczną i łagodną argumentacją; przynajmniej zrobiła to po czasie, dostrzegając, jak bardzo mu zależy na posiadaniu pewności, że rzeczywistości i ona i ich synek są w jednym kawałku oraz że nic absolutnie im nie grozi. – Poleżę w domu, okej? – Zasugerowała zaś finalnie, posyłając mu ciepły uśmiech. – Weźmiemy dzieci do lóżka, włączymy film, zjemy popcorn. Co myślisz? – Sugerowała, zbierając ich rzeczy z podłogi, przy czym radośnie cisnęła bokserkami w swojego ukochanego, który wciąż leżał w skarpetkach; parsknęła na ten widok śmiechem. Nie dane jej było jednak długo go podziwiać, bowiem podszedł w końcu do niej, aby pomóc jej z zapięciem stanika: nie lubiła go przesuwać po swoim ciele, a jakoś nigdy nie potrafiła trafić odpowiednio po omacku. – Dzięki – uśmiechnęła się do niego szeroko, gdy skończył; rumieniła się przy tym dość intensywnie, bowiem złożył na jej plecach i karku oraz chudych ramionach wiele, cudownych pocałunków, które tylko mocniej ją rozgrzewały, a już było jej ciężko się opanować. – Kochanie… wiesz, że mamy dwa potworki w domu, które… och…– urwała, gdy nagle padł przed nią na kolana. – Masz chwilkę – zaśmiała się, udając, że mu grozi, kiedy adorował jej brzuszek. Westchnęła z zachwytem. – Ja tam się akurat nie dziwię, że o ty mi zrobiłeś kolejnego chłopca – zapewniła, wplatając palce w jego miękkie włosy; niewiarygodne, że nawet kiedy klęczał, był naprawdę potężnym facetem, który bez trudu mógł jej zrobić krzywdy, a jednak: do tego nie doszło; nie brała pod uwagę tego wypadku sprzed prawie dwunastu lat, bowiem jako temat przepracowany, ale niezbyt przyjemny, niejako wyparła go ze swojej świadomości. – Zacałujesz nas na śmierć, wiesz? – Zachichotała chwilę później. – Przecież mamy czas: nigdzie się nie wybieramy…

    szczęśliwa, mimo że niecierpliwa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  167. Chyba już należało się dawno pogodzić się z tym, że niestety Vereena dość mocno bagatelizowała swoje stany, szczególnie jeśli w grę wchodziło nieco gorsze samopoczucie niż zazwyczaj – że wolała odrzucić, w pewien sposób, od siebie to, że może dziać się z nią coś niedobrego, zamiast wziąć się w garść i poddać się chociażby odpowiednim badaniom, które mogłoby jej jakoś pomóc rozwikłać całą sprawę. Oczywiście, kiedy chodziło o dobro jej ukochanego Connora, czy roztropnej Roselyn Irisbeth lub malutkiego Alexandra Thomasa, czy nawet Rochefortów lub Hawthorne’ów – dosłownie szalała z rozpaczy nad ich najmniejszym katarkiem, latając do nich z termometrami, rosołkami i odpowiednimi wywarami z naturalnych ziółek, które miały wzmocnić ich odporność. Gdy przychodziło jednak o to, aby zadbała o siebie – jakoś nie potrafiła, toteż niczym dziwnym nie był fakt, że robił to jej mąż, niekiedy będąc nadopiekuńczym, przy czym jego zachowanie nie powinno było szokować, bowiem faktycznie pół-wila potrafiła doprowadzać ludzi do szału, ignorując różne znakiod swojego organizmu. Nie można było powiedzieć, że robiła to w tamtej chwili – czuła się doskonale, mimo że zbliżenie, jakie sobie zafundowali faktycznie było ostre, szybkie i gwałtowne oraz takież samo intensywne było ich spełnienie – ale przecież nie tak dawno ledwo sobie poradziła z pełnią, a poranne wymioty nadal – czy może: dopiero, bowiem zaczęły się dopiero w okolicach dziesiątego tygodnia tak na poważnie – dawały się jej we znaki. Co zaś robiła młoda lekarka? – oczywiście ukrywała to przed wszystkimi, wychodząc z założenia, że nie trzeba się nią przejmować, bo nic złego się nie dzieje. W związku z tym, absolutnie nie nienormalnym było to, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu chyba wolał dmuchać na zimne w jej kwestii, ale dobrze chociaż, że kiedy przebywali w hotelu, strach miał jedynie wielkie oczyi finalnie nie trzeba było się nią zająć pod żadnym kątem medycznym. Nie znaczył to jednak także, że rodzaju zajmowania, jakie ofiarował jej ukochany miała jakkolwiek żałować – jakby bowiem nie patrzeć uwielbiała takie pieszczoty, nawet jeśli czas ich gonił i im nie sprzyjał.
    — Może i są pod dobrą opieką – skwitowała jego słowa – ale ja też za nimi tęsknie, wiesz? – Zarumieniła się lekko; cóż, niewątpliwie była po uszy zakochaną matką, która w zasadzie nie do końca umiała żyć bez swoich pociech, mimo że czasem faktycznie potrzebowała chwil sam na sam ze swoim partnerem. Pozwoliła mu jednak jeszcze wykorzystać parę minut na adorowanie jej okrągłego brzuszka, w którym rozwijał się ich najmłodszy synek, znacznie większy, jak podkreślano, niż inne maluchy na tym etapie rozwoju co on. Oczywiście, nieco ją to martwiło, bo już przy Alexandrze była dość mocno ociężała, ale z drugiej strony: nie umiała się nie cieszyć. Po prostu. – Oj, wilczku, wilczku… – zaśmiała się natomiast, gdy przedstawiał jej swoją, dość naciąganą argumentację dotyczącą jego podejścia wobec sprawy. – Ale jeszcze tylko momencik – zdecydowała w końcu, chichocząc jak podlotek, gdy łaskotał ją swoją gęstą, ciemną brodą po napiętej skórze, adorując ją czule i z oddaniem. – Wiesz, że nigdy – podkreśliła z mocą – nie mam ciebie dość. Nigdy, Connor – pochyliła się leciutko, bo więcej nie musiała, i skradła mu czuły pocałunek, który pokazywał, ile dla niej znaczy. Ostatecznie, na szczęście w sumie, zdecydowali się ruszyć, mimo że ubieranie się zajmowało im znacznie więcej czasu, niźli zwyczajnie. Samo wyjście z pokoju, nie było, co prawda, dla Very zbyt łatwe, bowiem bała się mierzyć z wymownymi spojrzeniami innych ludzi, ale na szczęście jej partner doskonale zadbał o jej komfort i bezpieczeństwo. Tym sposobem mogli ruszyć ku Boscastle. – O Chryste, wielkoludzie! – Wybuchła zaś już po chwili perlistym śmiechem, kiedy zasugerował kolejny postój. – Walentynki w „Ogórku” tylko we dwoje? Hm, nie kuś mnie, nie kuś mężu…

    kochana VERA, której macie pełną uwagę

    OdpowiedzUsuń
  168. Tak po prawdzie, to Vereenie bardzo się podobał pomysł, jakim rzucił Connor – myśl, że mieliby weekend tylko dla siebie była całkiem przyjemna. Oczywiście, natychmiast kiedy to sobie wizualizowała powoli, to zaczęła się zastanawiać nad tym, ile ostatnio czasu spędzali z ich roztropną i uroczą Roselyn Irisbeth oraz słodkim i malutkim Alexandrem Thomasem. Nie chciała, by się okazało, że jakkolwiek ich zaniedbali – że ich dzieci miały się poczuć niedocenione, czy nieważne, co byłoby tym bardziej trudne i nieprzyjemne, bowiem przecież za parę miesięcy na Trenwith miał się pojawić kolejny członek rodziny, któremu rodzice mieli poświęcać więcej uwagi i otaczać niemalże ciągłą opieką, bo niestety, niewinne, niesprawne noworodki tego wymagały. O ile ich córeczka to rozumiała – liczyła, że nic się nie zmieniło przez te lata – to synek mógł mieć z tym problem. Rzecz jasna, to nie miało być też tak, że mieli zapomnieć o swoich starszych latoroślach, ale po prostu tak się działo i była to naturalna kolej rzeczy, która do normy wracała po pewnej chwili. Niemniej jednak, jako kochająca – i nieco szalona przy okazji – matka, miała swoje różne dziwne rozumowania, z którymi nie należało dyskutować: trzeba było je przyjąć do wiadomości, chociaż, faktycznie, w tamtym, konkretnym momencie, w jej umysł uderzyła fala, przypominająca, że przy trójce małych wilczków biegających po ich białym domu, raczej już nie będą mieli szansy, aby się wyrwać tylko we dwoje; podrzucanie takiej gromady szalonych maluchów w różnym wieku innym nie wchodziło w grę, zwłaszcza że Hawthorne’owie mieli swoje obowiązki, chociażby związane z Jacobem Ivanem, a Rochefortowie nie robili się młodsi. Tym samym, szybko udało się jej uciszyć wyrzuty sumienia, chociaż to nie znaczyło, że nie miała się martwić.
    — No, no, widzę, że im starszy, tym bardziej spontaniczny – wyszeptała kusząco, kładąc dłoń na jego silnym udzie i przesuwając nią: od kolana, aż po te rejony, których dotykanie przez jej osobę sprawiało, że pewien wielkolud dosłownie tracił wszelki rezon; wiedziała, że to niebezpieczne i szalone, bo prowadził, ale nie mogła się oprzeć, tak samo jak on nie mógł się oprzeć całowaniu jej brzuszka, kiedy przebywali w hotelu, którego nazwy nawet nie zapamiętali, tak samo jak tego, jak prezentował się sam pokój, czy recepcjonistka. W ich pamięci bowiem utkwiły tylko szalone zbliżenia, których się dopuścili i kilka później odczytanych, pełnych niepokoju, esemesów od ich bliskich, którzy się zamartwiali, co się z nimi dzieje: musiała zadzwonić w trasie do babci, która panikowała już, że coś nie tak z dzieciaczkiem pod sercem jej wnuczki. – Nie, nie w piątkę… – powiedziała ostatecznie, z przekonaniem Vera. – Nie tym razem – spojrzała na niego ciepło. – Z-znaczy… no wiesz… w trójkę, ale bez Rosie i Alexa, bo… bo potrzebuję cię tylko dla siebie, wiesz? Wiem, że to egoistyczne, ale odbijemy im to za tydzień, co myślisz? Pójdziemy do jakiegoś wesołego miasteczka, czy coś – uśmiechnęła się czule. – Potrzebuję tej jednej nocy tylko dla nas, okej? – Chciała, aby wiedział, że kocha ich pociechy, ale kocha też jego, a od wielu lat Walentynek faktycznie nie spędzali jako para, tylko jako rodzice. – Możemy pojechać nawet trzydzieści kilometrów od domu, na jakiś… na jakiś wielki samotny klif, zabezpieczyć się… no wiem, zaklęciami, ten jeden raz ci pozwalam – zagroziła mu – i po prostu być – przesunęła rękę na jego zarośnięty policzek. – Wsiądźmy w „Ogórka” i pojedźmy we dwoje, zapalmy świeczki, otwórzmy butelkę wina, którą ty wpijesz – zaśmiała się – i bądźmy. – Prosiła czule i ciepło

    zachwycona, zakochana i zdeterminowana VERA, która uważa to za świetny pomysł

    OdpowiedzUsuń
  169. Cóż, niewątpliwie rzadko się zdarzało, aby Vereena była tak chętna do spontanicznych kroków i szalonych decyzji, które nie uwzględniały jej dzieci – jakby bowiem nie patrzeć, była zakochaną po uszy, wspaniałą i oddaną matką kilku wspaniałych szkrabów, z którymi nie lubiła się rozstawać: nie lubiła nie móc rano pocałować ciemnych loczków Roselyn Irisbeth i słyszeć, jak z dumą opowiada o swoich dokonaniach w szkole, mimo że często powtarzała jeden temat cały dzień; nie lubiła też nie widzieć, jak Alexander Thomas pulchnymi łapkami rozwala kanapki z dżemem i odgryza skórki od chleba, których nienawidził, każdego dnia zachwycając się nowymi odkryciami na świecie. Nie lubiła jednak też świadomości – pomimo naprawdę potężnej miłości do każdej swej latorośli – myśli, iż niedługo rzeczywiście wraz z Connorem nie będą mieli gdzie rąk włożyć: z jednej strony trzeba będzie pomóc odrabiać lekcje pewnej ambitnej i roztropnej ośmiolatce, z drugiej pilnować, aby pewien uroczy dwulatek poznając uroki ziemskie nie zrobił sobie i innym krzywdy, a z trzeciej dbać, aby pewien noworodek był wykąpany, najedzony, przewinięty i ogólnie szczęśliwy, co opiewało na spoglądanie co chwilę do łóżeczka, tulenie go i sprawdzanie, czy niczego mu nie brakuje. Tym samym przez pierwsze miesiące życia ich najmłodszego synka miało ich czekać istne szaleństwo, z którym, rzecz jasna, mieli sobie poradzić, bo napędzało ich to niesamowite uczucie, które ich łączyło, ale owo szaleństwo miało im też odebrać możliwość swobody, którą posiadali chociażby w tamtej chwili – nie miała zamiaru żałować nigdy, ale to wcale nie oznaczało, że nie chciała jeszcze zaszaleć, póki jeszcze mogła. Ostatecznie też – grzechem było nie skorzystać z takiej sugestii ukochanego.
    — Hm… jakkolwiek kocham tego szkraba – czule dotknęła obiema dłońmi swój okrągły brzuszek – to nie uważasz, że to trochę dziwne mówić o naszym wyjeździe w kategoriach wyjazdu trójki? – Zapytała, nieco żartobliwe, zastanawiając się na głos. – To trochę tak, jakby mówić, że mam rozdwojenie jaźni… och, zamknij się Vero, nie wszyscy muszą wiedzieć… – burknęła do siebie niskim, zmienionym i cichym głosem, udając, że faktycznie rozmawia ze swoją drugą „sobą”. Zaśmiała się perliście, wzdychając na koniec; też w zasadzie nie mogła się doczekać ich romantycznej nocy walentynkowej. Spojrzała czule na męża. – Wiesz… w zasadzie to trochę jesteśmy egoistami, ale! – szybko uniosła palec do góry, aby wiedział, że chce coś dodać – uważam, że zbyt długo nimi nie byliśmy, więc ten jeden raz zostanie nam na pewno wybaczony – wyszczerzyła się i oddała uścisk jego potężnej dłoni. – Jasne, jasne, jak tylko postawie przed tobą tego twojego ulubionego Merlota, to zaraz zapomnisz o moim istnieniu, mały alkoholiku – zachichotała, doskonale się bawiąc, a jednocześnie spoglądając na niego z wdzięcznością oraz miłością; to jakimi czułościami ją obsypywał było naprawdę cudowne. Niczym więc dziwnym nie było to, że resztę trasy spędzili w doskonałych nastrojach, nagle po prostu wjeżdżając w granice Boscastle: już nieco podtopione, co znaczyło, że mrozy powoli odpuszczały i niedługo ich wioska znowu miała stać się wyspą. Nie spodziewała się jednak, że wówczas zagai ją o kwestie płci ich malucha. – Wiesz… pytałam się o to ciebie jakąś godzinę temu, ale brawo, gratuluję refleksu! – Zakpiła na początek w odpowiedzi, radośnie i czule. – Hym, myślę, że nie ma co czekać. Może tym razem wszystkim powiemy? Wiesz… dedykowane prezenty zawsze są ciekawsze – dowcipkowała w najlepsze. Puściła mu perskie oczko. – To może niedziela? W czasie obiadu, po prostu im powiemy wszystkim, żeby nie dzwonić, nie tłumaczyć… musimy tylko to rozegrać tak, aby nie mieli szansy pytać… hm… może od razu, jak powiemy, że wszystko dobrze, to wypalimy z wyjazdem? Wtedy na pewno nie będą naciskać – zastanawiała się na głos, rozważając wszelkie możliwe za i przeciw każdej opcji, jaka jej wpadła do głowy.

    w zasadzie to nieco przejęta ową sytuacją, VERA

    OdpowiedzUsuń
  170. Było coś nieskończenie pięknego w relacji, jaką tworzyli – jaką zbudowały dwie skrajne istoty, nie tylko różne pod względem fizycznym, chociaż ten faktycznie wybijał się na pierwszy plan, przy spotkaniu Greybacków, ale także mentalnym. Niewątpliwie bowiem, oprócz tego, że Vereena była drobną, szczupłą i delikatną dziewczyną o niespotykanie srebrnych włosach i fiołkowych oczach, której jasna skóra pachniała słodkim bzem i cierpkim agrestem, przypominając raczej nimfę niż człowieka, o głosie niczym syrena, a Connor był wielkim, umięśnionym i groźnym mężczyzną, który postrach wzbudzał swoimi bliznami oraz tatuażami, o ciemnych lokach i magicznych, księżycowych tęczówkach, którego skóra przypominała karmel i pachniała niczym cedrowy las po deszczu, świeżo przekopana ziemia na wiosnę oraz intensywny imbir – czasami wydawali się kompletnie niepasującymi do siebie połówkami pomarańczy i cytryny: niby byli jedną grupą owoców, ale jak diametralnie innymi. Niemniej jednak, pomimo tego wszystkiego, udawało im się dogadywać – przynajmniej w większości wypadków – znakomicie i tak niewątpliwie było nie tylko w kwestii ich wspólnego, acz nieco faktycznie szalonego, wyjazdu na Walentynki – musieli sobie jakoś, niejako, „odbić” te wszystkie lata, kiedy w Dzień Zakochanych mogli jedynie wyrywać kilka nocnych godzin dla siebie: nie robili się młodsi i przecież musieli korzystać z życia, prawda? – ale również kwestii tego, kiedy powiedzą swoim bliskim, że ich rodzina powiększy się o kolejnego, przystojnego i silnego wilczka, który już w matczynym łonie odznaczał się ponadprzeciętną wielkością i siłą, jak na ten etap rozwoju ciąży. Nie było kłótni, nie było przekomarzania się, nie było też niepotrzebnych spięć – bo to byli o n i .
    — Nie kłam, zamieniłbyś mnie na piwniczkę Merlota bez wahania! – Śmiała się, w związku z tym, radośnie pół-wila, doskonale wiedząc, że nie jest to prawdą. Następnie zaś skupili się na kwestii tego, kiedy i w jaki sposób przekażą swej familii, że niedługo jeszcze jeden mężczyzna będzie radośnie hasał po farmie Trenwith. Oczywiście nie było to łatwe, ale nie dlatego, że nie potrafili dojść do porozumienia, ale dlatego, że chyba każdy w zasadzie pomysł się im podobał. – No i co? – Zapytała nieco ironicznie zerkając na męża zaskoczona, kiedy zasugerował, aby nie mówić całej prawdy Rochefortom, Hawthorne’owm, Lucille oraz ich pociechom, w dość perfidny sposób. – Nagle i niespodziewanie – zakpiła – będzie wiadomo w niedzielę? – Uniosła jedną brew. – Nie, kochanie, nie chcę kłamać – skonstatowała spokojnie i łagodnie. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. – Odwrócenie uwagi, tak myślę, będzie lepsze – zasugerowała nieśmiało, aby po chwili wyrwać mu telefon z dłoni. – Co ja mówiłam o rozmowach podczas jazdy, hm? – Zaatakowała go. – Daj mi to, ja się tym zajmę – dodała i przejęła rozmowę z teściową, która oczywiście bardzo entuzjastycznie wyraziła chęć zajęcia się swoimi wnukami. Tym sposobem małżeństwo mogło nie tylko planować wyjazd, ale i wrócić do tematu ustalania tego, gdy wyjawią prawdę o ich najmłodszej latorośli, przy czym finalnie doszli do konsensusu, iż rzeczywiście niedziela będzie najlepszym terminem. – Hmm? – Pytała natomiast nieco później, rozleniwiona jazdą Vera. – O. – Wyrwało się jej na początek, kiedy usłyszała słowa ukochanego. – Och. – Dodała mało elokwentnie, marszcząc czoło. – F-faktycznie… t-tak… – odchrząknęła. – Tak. – Rozejrzała się niespokojnie, ale o dziwo: wcale niepokoju na poważnie nie odczuwała. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Wow… – sapnęła, bardzo oszołomiona swoim odkryciem. – J-ja… ja… – zaśmiała się nagle. – Nie boję się – wydukała. – Nie boję się, Connor, dzięki tobie! – Wydawało się, iż naprawdę jej paraskewidekatriafobia poszła w kompletną niepamięć. – Zatrzymaj się – poprosiła nagle, a kiedy to zrobił, władowała mu się na kolana i pocałowała go czule. – Wyleczyłeś mnie.

    kompletnie zaskoczona VERA, która jest również oczarowana

    OdpowiedzUsuń
  171. Absolutnie nie istniały słowa – i to nie pierwszy ani też pewnie nie ostatni raz – którym i można było opisać to, co przed wieloma – bo aż prawie piętnastoma cudownymi i szalonymi laty – połączyło Vereenę oraz Connora, nakazując im w pewien sposób nie oddalać się od siebie – nawet jeśli to robili, bo przecież i tak ostatecznie wracali, bo tak właśnie działało przeznaczenie, które splotło ich losy w pięknym, chociaż niekiedy trudnym, acz niesamowicie silnym, uścisku – i trwać u swego boku – pomimo nierzadko niesamowicie wyniszczających burz – a tym samym spłodzić gromadkę wspaniałych dzieciaczków – roztropną i śliczną Roselyn Irisbeth oraz dwóch synków: słodkiego i uroczego Alexandra Thomasa oraz tego jeszcze bezimiennego maluszka, który rósł pod sercem swojej matki, oddając się w pełni pod jej opiekę, jako istotka krucha, niewinna i całkowicie bezbronna, w której chronieniu niewątpliwie musiał pomagać jego potężny ojciec, a także te dwa maluszki, które niestety nie doczekały się poznania świata – i budzić się z uśmiechem na ustach i dobrymi myślami – świadomością bycia otaczanym przez cudownych ludzi, spełniania swoich marzeń w satysfakcjonujących pracach, posiadania pięknej farmy Trenwith i doskonale prosperującego Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle oraz cieszącego się zainteresowaniem letników starego domku górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope – oraz wolą walki – chociaż nie wszystko zawsze im sprzyjało. Było to bowiem coś, czego nie dało się zniszczyć: po prostu n i e . Nieważne, kto i ile razy próbował – oni byli niepokonani, bo ich miłość wykraczała poza ogólnie przyjęte ramy społeczne pojmowania miłości, jakie ktokolwiek, kiedykolwiek stworzył i tym samym najwięksi poeci tego świata na przestrzeni wieków nie byliby w stanie ubrać w słowa owego uczucia. Owo uczucie zresztą – o czym była święcie przekonana – sprawiło, że naprawdę wyleczyła się ze swoich fobii: dało jej normalność, o której zawsze marzyła, a nie poranki w piątki trzynastego, które sprawiały, że kryła się gdzieś pod łóżkiem, zapłakana i przekonana, że wydarzy się coś strasznego. To uczucie dodało jej sił, uskrzydliło ją, uczyniło ją po prostu szczęśliwą i spełnioną osobą.
    — Nic się nie stało – zanim więc wcieliła swój szalony plan w życie i nakazała się mężowi zatrzymać, a później władowała się mu na kolana, uciszyła go machnięciem dłoni. Może nie był to najbardziej elegancki i najsubtelniejszy sposób na załatwianie tych spraw, a więc uciszanie jego wyrzutów sumienia, ale była pewna, że jej kolejne kroki już tak. Dlatego nie namyślała się wiele, tylko po prostu wcieliła swój plan w życie. – W ogóle się nie boję. Nie boję się. Znaczy… wciąż uważam, że ćmy są okropne i nadal będę uciekała z pokoju z wrzaskiem, jak jakaś wleci, a Zjawa nie zdąży jej złapać – zaśmiała się czule – ale nie boję się piątku trzynastego i nie mam zamiaru tego zmieniać, bo tak – podkreśliła wymownie – to ty – znowu nacisnęła – mnie wyleczyłeś. – Pocałowała go raz jeszcze, wplatając palce w jego miękkie, ciemne włosy i przyciskając się mocno do jego potężnego ciała. – Kocham cię… och, Chryste… jak ja ciebie kocham mój wilczku! – Wzdychała zachwycona wzrost w jego idealnie wykrojone wargi. Chwilę po prostu tak trwała, z dłońmi opartymi o jego szerokie ramiona, uśmiechając się do niego szeroko i wpatrując się w jego przystojną twarz maślanym spojrzeniem fiołkowych tęczówek. – Nie, Connor, nie myślę – zaprzeczyła poważnie. – Ja to wiem – poprawiła się radośnie. – Proszę, nie deprecjonuj swoich zasług, okej? Bo tym razem… nie, nie, Connor: to tylko dzięki tobie w ogóle kiedykolwiek podjęłam walkę z tą cholerną, irytującą – wzdrygnęła się na wspomnienie pobytu w Hogwarcie i niemożności wyjścia z komnaty w te konkretne dni w różnych miesiącach – fobią. To… Boże, Connor, to ty mnie wyleczyłeś! – Przekonywała z przejęciem, kompletnie oczarowana swym odkryciem, w które szczerze wierzyła i które było czystą prawdą. – Jesteś moim wszystkim, wiesz?

    maksymalnie szczęśliwa VERA, która jest bardzo wdzięczna

    OdpowiedzUsuń
  172. Też była szczęśliwa. Była szczęśliwa i stwierdzała to z pełnym przekonaniem, pełną odpowiedzialnością za te słowa i pełną determinacją, iż owe szczęście chce zatrzymać przy sobie oraz swoim ukochanym na zawsze. Była szczęśliwa, jednocześnie doskonale wiedząc, że jest naprawdę – ale tak naprawdę – jednym z nielicznych szczęśliwców– jakkolwiek szalenie i nieskładnie to brzmiało – którzy mogli to powiedzieć, bo świat wcale nie był dobry ani miły, czy kolorowy: świat był okrutny, zły i nieładny, a żyło na nim pełno ludzi, z których niestety znakomita większość nie mogła powiedzieć, że była szczęśliwa. Wynikało to zaś z różnych powodów – od czynników zewnętrznych, w tym chociażby krzywdy zaznanej wyniku działań innych ludzi, poprzez wewnętrzne, dotyczące własnych, beznadziejnych wyborów, czy nieodpowiedniego podejścia do pewnych spraw, aż do tych, wynikających z niezdefiniowanego, niezamkniętego w żadne ramy poczucia pustki, które eskalowało do rzędu postrzegania wokół czystej, ciemnej beznadziei. Vereena natomiast, mając u boku wspaniałego Connora i czekające na ich pięknej farmie Trenwith dzieciaki – roztropną Roselyn Irisbeth i uroczego Alexandra Thomasa – oraz jednego maluszka, który rósł bezpiecznie w jej łonie: m o g ł a . Fakt ten natomiast czynił ją jeszcze bardziej szczęśliwszą i nawet jeśli czasem nad jej srebrną głowa wisiały chmury burzowe, to ona sobie z nimi radziła – niezależnie, jak niebezpieczneby nie były – właśnie dzięki owemu permanentnemu noszeniu w sobie pierwiastka szczęścia. Szczęścia, które notabene pomogło jej pokonać jeden ze swoich większych, niepotrzebnych strachów, które zdecydowanie utrudniały przez większość czasu jej oraz jej bliskim życie, co w ogóle nie było dobre.
    — No cóż… dobrze się składa, bo chyba nigdy nie przestanę się bać ciem, serio – zachichotała więc uroczo w odpowiedzi na mężowską uwagę, że faktycznie nie musi się martwić o inne swoje mniejsze i większe fobie, bo przecież i tak się kochali, bez względu na wszystko i mieli ze sobą trwać do końca świata; a może nawet dłużej, bo chyba moc ich miłości miała ich ponieść w wieczność: aż do samych gwiazd. Uśmiechnęła się, w związku z tym, szeroko i czule, raz jeszcze go całując; cholera!, nie umiała i nie chciała nigdy się od niego odsuwać: był jej powietrzem, czymś stałym i pięknym, najlepszym przyjacielem i ostatecznie nie tylko zawładnął jej sercem, ale się nim stał. – Lubię mojego dzielna męża – wyszeptała jeszcze, opierając swoje czoło o niego i rozkoszując się kolejnym momentem bliskości, jaki sobie wydarli. – O! I to jest dobre podejście grzecznego wilczka! – Wybuchła jeszcze radosnym śmiechem, kiedy ostatecznie poddał się jej naciskom i uznał jej prawdę: tę, w której stwierdzała, że jest najlepszy na świecie i bez niego nie poradziłaby sobie. Następnie więc mogli się oddać kolejnym czułostkom. – Wiem, o tym: wiem, że jestem twoim wszystkim, bo pokazujesz to na każdym kroku, w każdym spojrzeniu i… i geście… – głos się jej załamał ze wzruszenia, a we fiołkowych tęczówkach zabłysły łzy zachwytu. Czule przesunęła dłońmi po jego włosach, policzkach, gęstej brodzie, aż do szyi, gdzie pod palcami wyczuła jego pulsujące żyły, a tym samym stukot serca: jej serca. Wysłuchała go po tym wszystkim uważnie i westchnęła oczarowana, patrząc na niego, jak na swój cud świata, którym był. – Mówiłam: jesteś moim aniołem, który mnie naprawił – wyszeptała z oddaniem i po prostu przylgnęła do niego. – Aniołem, który dał mi kolejnego syna – zaśmiała się.

    chyba już nie mam słów, aby opisywać to, jak jest dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  173. Trudno było nie dostrzec, jak bardzo Vereena szalała za Connorem – jak bardzo na pewnym etapie swojego życia uzależniła się od niego i jak bardzo w ogóle tego nie żałowała, uważając fakt poznania go za najpiękniejszy w całym swoim życiu: za coś, co nie tylko zdefiniowało ją jako szczęśliwszą kobietę, ale w kobietę w ogóle, bo to przecież on nauczył ją wielu rzeczy i pokazał, czym jest prawdziwa miłość, a także uczynił ją matką swoich dzieci. W związku z tym, każdego dnia, za wszelką cenę, starała się pokazywać swojemu ukochanemu – który, co nie było absolutną przesadą – był całym jej światem i czynił ją istotą spełnioną oraz dumną w każdym aspekcie. Dumną z bycia jego żoną w ogóle, ale także dumną z osiągnięć zawodowych oraz dumną z ich bliskich – szczególnie dzieci, do których grona niedługo miał dołączyć kolejny silny, duży oraz wyczekiwany maluszek.
    — Trudno nie zauważyć, kiedy przytula cię prawie dwumetrowe cielsko, pełne tatuaży i takich mięśni, które mogą rozwalać orzechy laskowe – zachichotała więc w odpowiedzi na jego słowa, doskonale się wręcz bawiąc. – Trudno nie zauważyć, kiedy przemawia do mnie swoim głębokim, cudownym głosem, który wzbudza we mnie dreszcze i już sam w sobie sprawia, że zaczynam dosłownie wariować: szaleć za nim tak, że nie mogę się opanować – kontynuowała czule i ze szczerym oddaniem, którego nie można było w żaden sposób podrobić. – Trudno nie zauważyć, kiedy się kogoś tak szaleńczo kocha, jak ja ciebie, a ty mnie – dodała i skradła jeszcze jeden pocałunek z jego idealnie wykrojonych ust, ciesząc się z tego, jak dziecko: po prostu jej uczucia były potężne i prawdziwe.- Rozumiesz, czym dla mnie jesteś? – Zapytała zaś na koniec, pozostawiając jednak owo zdanie otwartym.
    Nie potrzebowała bowiem na nie odpowiedzi, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, iż były profesor Opieki and Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jak ważny dla niej był. Po prostu chciała to raz jeszcze podkreślić – ot tak, dla zwykłej zasady; po to, aby obydwoje mieli pewność, ile dla siebie znaczą i wynikało to nie z poczucia niepewności, a głębokiej więzi, jaka ich łączyła. Ponadto, było to niejako potwierdzenie, iż w swej roli męża spisuje się iście znakomicie; i nie, absolutnie nie było to przesadą. Nie spodziewała się jednak, że zaraz później podejmie temat „bycia aniołem” i niejako wykorzysta jej słowa przeciwko niej samej – było to wykorzystywanie całkiem przyjemne, toteż zamiast się oburzać, pół-wila uśmiechnęła się w zachwycie oraz wzburzeniu, po prostu patrząc na niego i trzymając jego przystojną twarz w swoich drobnych dłoniach.
    — No dobrze, skoro zabierzesz mnie w podróż, to mogę być twoją anielicą – skwitowała żartobliwie jego kolejne słowa. – Ale tylko pod tym warunkiem! – Zagroziła i wtuliła twarz w zagłębienie jego szyi. – Oj, wiem, że jesteś małym-wielkim zazdrośnikiem i lubisz czasem być despotą – zaśmiała się, gdy wyznał, że niekiedy lubi ją tylko dla siebie: tak jak ona czasem wolała nie dzielić się nim: z tego zresztą powodu zdecydowali się na wycieczkę walentynkową tylko we dwoje. Następnie westchnęła ciężko. – Musisz nas zawieść do naszych dzieci, ale! – dodała szybko – pomyśl o tym tak: dzisiaj będziemy w czwórkę… ach, no tak – zerknęła wymownie na swój okrągły brzuszek – w piątkę, ale jutro… jutro będziemy tylko – podkreśliła z lubością – dla siebie. – Co myślisz? – Wyszczerzyła się radośnie na tę myśl. – Będziemy nierozważni i bardzo romantyczni, co o tym myślisz, hm?

    oczarowana, wzruszona i zakochana VERA, która w sumie nie może się doczekać

    OdpowiedzUsuń
  174. Szaleństwo chyba już na zawsze i na wieczność niejako wpisała się – wyryła się głęboko, złotymi literami – we wspólne życie Greybacków i absolutnie nie można było z tym polemizować: bo i po co, skoro to było jasne, niczym słońce, które każdego dnia radośnie wstawało nad farmę Trenwith; nawet wówczas, kiedy panowały zimne i deszczowe dni, bo ono nie wstawało do końca fizycznie, ale było niejako metaforą tego, jak bardzo drobna i delikatna Vereena oraz wielki i silny Connor byli sobie oddani oraz jak wiele ich łączyło. Nie mogło być zresztą przypadkiem, że się zdarzyli – w końcu już dawno ustalili to, że oni się nie spotkali, nie poznali, nie dogadali się ze sobą: a z d a ż y l i się, w sposób trudny do opisania oraz zdefiniowania, iście niemożliwy do zamknięcia w jakiekolwiek logiczne ramy, ale to zupełnie nie było przeszkodą: czyniło owy fakt jeszcze piękniejszym, bowiem ten zmieniał się finalnie w dowód na to, że prawdziwa magia, bo ta niewymagająca ani różdżki, ani skomplikowanych inkantacji, naprawdę istniała – bo takie niesamowite rzeczy nie mogły dziać się przypadkiem. Gdyby tak było, to świat byłyby ładniejszy, cieplejszy, bardziej kolorowy i zdecydowanie bezpieczny, a taki nie był – był brzydki, był zimny, był mroczny i nie był bezpieczny, a oni tylko walczyli z tym w swoim zaciszu, chroniąc swych bliskich i siebie wzajemnie. I jakkolwiek było to egoistyczne, to wystarczyło pół-wilii, która już dawno nauczyła się, że nie uda się jej zbawić całej Matki Ziemi oraz wszystkich ludzi: że to jest ponad jej wątłe siły, toteż chociaż wciąż marzyła o lepszym miejscu dla swoich pociech – to już nie próbowała ingerować w otoczenie tak kompulsywnie i nauczyła się, aby wystarczało jej to, co miała. Męża, pociechy, dziadków, teściową przyjaciół, zwierzęta i swój dom.
    — Ojoj – zakpiła więc w szampańskich wręcz nastroju, kiedy jej ukochany nagle zaczął marudzić, że zdecydowanie wolał beztroskę od tego, co mu fundowała, czyli przypomnienia i sprowadzenia na ziemię w kwestii powrotu do ich domu oraz dzieciaków. Cóż, może i ona wolałaby jeszcze chwilę nie myśleć o obowiązkach, ale z drugiej strony: ich obowiązki były ośmioletnią królewną i prawie trzyletnim chłopcem, bez których nie mogli przecież żyć. – Jesteś czasem naprawdę strasznie upierdliwy, wilczku, wiesz? – Zachichotała jeszcze, ciągnąc go delikatnie, acz wymownie, za brodę i bawiąc się przy tym w najlepsze: w jej gestach nie było złości, czy niechęci lub pragnienia zrobienia mu realnej krzywdy; niezależnie co robiła, przemawiała przez nią nieopisana wręcz miłość. – Jutro, jutro… no sorry, jutro, nie ja wymyślałam, kiedy w kalendarz wcisnąć Dzień Zakochanych – zadrwiła jeszcze z niego, zanim pozwoliła się raz jeszcze pocałować i wówczas wróciła do na miejsce pasażera. – Przestań, bo uwierzę, że nie kochasz ani Rosie, ani Alexa – zagroziła wesoło i oczywiście nie mówiła tego na poważnie, aby później rozsiąść się wygodnie i bezpiecznie, cały czas dyskutując z mężem, powrócić do domu. Rzecz jasna, na miejscu Lucille wraz z Rochefortami zarzucili ich gradobiciem pytań, ale żadne z nich nie zeszło na płeć dziecka, bowiem plan małżeństwa, żeby zapewnić, że wszystko jest dobrze, a później poinformować, że wyjeżdżają, powiódł się całkowicie: teściowa lekarki była zachwycona wizją Walentynek z wnukami i to sam na sam z nimi po raz pierwszy. Ostatecznie natomiast się okazało, że ich skarby przygotowały dla nich wraz z dziadkami kolacji, co finalnie potwierdziło przekonania Very, że jest szczęśliwa, spełniona i zakochana po uszy. – Oho… wiesz, Connor? – Nagle się zatrzymała, chwytając się teatralnie pod biodra i zerkając na niego spod byka. – To ja jestem w ciąży – wskazała na siebie palcem – w tym związku, a to ty zmieniasz zdanie co pięć sekund jak baba, której hormony szaleją – na koniec nie powstrzymała się i wybuchła śmiechem. Nagle jednak przytuliła się do niego. – Kocham cię jednak nawet takie rozkapryszonego, ale… ale pudding jest mój! – Niespodziewanie rzuciła się do kuchni.

    radosna i troszkę szalona, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  175. To, jakie osoby otaczały Greybacków było niewątpliwie błogosławieństwem, na które chyba najbardziej zasłużone ludzkości osoby nie zasługiwały, a jednak owy zaszczyt przypadł im w udziale już bardzo dawno temu – może nie od razu, ale jednak sukcesywnie budowali wokół siebie zdrowe i głębokie relacje, opierające się na przyjaźni, zaufaniu oraz rozmowie, która w ich wypadku potrafiła przenosić góry. Owszem, kiedyś z Lucille nie było dobrze – ta bowiem skryta pod ciężką łapą Fenrira i ciągle przez niego gnębiona oraz katowana psychicznie i fizycznie, nie umiała się zająć swoim dzieckiem, ale ostatecznie pojęła swoje błędy: może późno, może wcale nie, ale nikt tak naprawdę nie miał prawa jej już oceniać, bo przecież ostatecznie wyrwała się okowom tego potwora, który dał jej jedną dobrą rzecz, jaką był jej chłopiec. Z Hawthorne’ami też bywało różnie, chociaż co prawda głównie z Josephine, bo Felix – co nierzadko jego przyjaciele dawali mu do zrozumienia – za bardzo poddawał się naciskom żony, która bywała despotką, a przy tym przecież miała owy okres, w którym nie liczyło się nic, oprócz Jacoba Ivana. Wciąż jednak się sprzeczali, ale nigdy na tyle, aby owe wymiany zdań eskalowały do wielkich awantur i, broń Boże!, urwania kontaktów. Chyba więc tylko układało im się idealnie – co niekiedy można byłoby uznać za „nudno”, gdyby nie to, że i starsi i młodsi państwo nigdy jakoś nie przesadzali w ilości i intensywności swych kontaktów – z Rochefortami, jako tymi dobrymi duszkami całej tej szalonej familii, której nie zawsze łączyły więzy krwi. Nie te bowiem było najważniejsze i najsilniejsze, a coś zgoła innego, poza wszelkim zrozumienie tych, którzy nigdy owego szczęścia nie doświadczyli. Pół-wila natomiast mogła powiedzieć, że to posiadała – i była z tego dumna.
    — Ano! Pudding! – Nie zawsze, co prawda, okazywała to w sposób odpowiedni, ale ci, którzy ją znali, świetnie zdawali sobie sprawę z tego, iż taki wybuch radości z jej strony, jest właśnie oznaką tego, jak bardzo się cieszy na widok tych, którzy są dla niej ważni, nawet jeśli okazuje to w taki zabawny sposób, czyli zmuszając swojego ukochanego do wyścigu do kuchni po pudding. Tym samym została pochwycona w łapki Roselyn Irisbeth, która wszystkimi dyrygowała w całkiem uroczy sposób, oraz Alexandra Thomasa, wpatrzonego w swoja starszą siostrę jak w obrazek, i zaprowadzona aż do jadalnianego, dużego stołu, na którym już lśniła ich piękna zastawa ślubna. Tam też dogonił ich dopiero pan domu, który szczerzył się wesoło, padając na krzesło; jak się później miało okazać, nieomal w czasie swojego biegu stratował Lucille, która powędrowała za nim i ani myślała pozwalając zaczynać obiad od deseru. – No, ale… ale co mama…. – wybąkała wówczas Vera, która również spojrzała na kobietę fiołkowymi tęczówkami, pełnymi żalu, bo miała tak wielką ochotę na tę konkretną słodkość swej teściowej. – Mmm… a-ale… ale jak ja mogę tak odmawiać i w ogóle… – burczała teatralnie zraniona, ku uciesze swoich pociech oraz partnera, aby ostatecznie westchnąć przeciągle, co się spotkało z głośnym jękiem wszystkich tych, którzy akurat znajdowali się obok niej: wiedzieli, co to znaczy. – Przykro mi moi mili: zupka na pierwsze, później mięsko, ziemniaczki i surówka, a na koniec pudding – powiedziała ostatecznie gładząc synka po jasnej główce; ten akurat niechętnie okładał na stół łyżeczkę. – Kochacie mnie mimo wszystko? – Zagaiła też wówczas, chwytając dłoń męża, zerkając na niego, ich córeczkę oraz jej braciszka z oddaniem, miłością i wielką radością.

    niestety czasem będąca „panią linijką” VERA, która jednak dałaby się zabić za tę rodzinkę

    OdpowiedzUsuń
  176. — No już przestańcie no – zaśmiała się radośnie Vereena na reakcję Connora, który postanowił podroczyć się z nią w kwestii tego, czy ją kocha z dziećmi, czy może już przez; widocznie dobrym powodem, aby kogoś przestać kochać było to, że nie dostało się puddingu przed obiadem, który na pewno był pyszny, bo seniorki ich familii zawsze wkładały we wszystkie przygotowywane posiłki całe swoje serca. Rzecz jasna, doskonale przy tym wiedziała, że jej ukochany żartuje i na pewno nic się nie zmieniło w kwestii jego uczucia do niej; tak samo słodka i roztropna Roselyn Irisbeth ani malutki i uroczy Alexander Thomas nie mieli przestać wpatrywać się w swoją mamę jak w obrazek, tylko z powodu jej chęci aby zjedli pożywny posiłek i dopiero później rozpuszczali się słodkościami. Chwila szaleństwa może zresztą ostatecznie by nastąpiła, gdyby nie to, że przypomniała sobie, iż nie jest odpowiedzialna tylko dla siebie, ale również za maluszka pod jej sercem: za tego dużego i silnego chłopca, który rozwijał się w jej łonie. Musiała więc mu dostarczyć odpowiednich składników, a tymi niewątpliwe było mięso oraz warzywa. – Uf! Kamień spadł mi z serca! – Wybuchła więc finalnie śmiechem, kiedy jej bliscy chóralnie stwierdzili, iż jednak ich uczucia wobec niej absolutnie uległy zmianie. – Coś wyznam: też was kocham – szepnęła.
    Oczywiście, dla efektu pochyliła się nad stołem i przemawiała do nich cichym, konspiracyjnym tonem, który zawsze rozbawiał jej pociechy i z radością przyjęła to, iż był to kolejny wspólny obiad, kiedy na farmie Trenwith ciągle rozbrzmiewał radosny śmiech – jej, jej męża, jej dziadków, jej teściowej, jej dzieci. Było w tym coś tak niepojętego, bo niesamowicie wręcz pięknego – coś na tyle magicznego, że pani Greyback robiło się ciepło na sercu. Co jednak ważniejsze – owy stan utrzymywał się nie tylko przez czas trwania posiłku, w tym pysznego, puddingowego deseru, ale również później, kiedy zostali w białym domu we czwórkę; w piątkę, jak lubił podkreślać z lubością jej ukochany, jednocześnie dotykając jej okrągłego brzuszka. Wówczas też oddali się przyjemnościom, związanym z posiadaniem wspaniałej córeczki i cudownego synka, których wzięli ze sobą do łóżka, gdzie spędzali wspólnie czas – jakoś chcieli im wynagrodzić fakt, że nie będzie ich przy nich na Walentynki, chociaż ani ośmiolatka, ani trzylatek nie wydawali się z tego powodu cierpieć: bardzo podobało im się myśl noclegu u babci Lucille, bowiem ta, w przeciwieństwie do ich rodziców, niespecjalnie kryła się ze swoim czarodziejskim rodowodem i w swoim niewielkim mieszkanku w starej kamienicy w Boscastle, posiadała wiele niesamowitych przedmiotów.
    Niewątpliwie jednak, sam pomysł, aby wsiąść – pomimo mroźnego lutego – do „Ogórka” i wyjechać we dwoje, był dosłownie doskonały, jak się śmiałą Vera, bowiem dał im możliwość nacieszenia się prywatnością, a jak obydwoje wiedzieli, niedługo nie będzie już takiej możliwości. W zasadzie więc może nawet nieco zbyt szybko i pobieżnie się pakowali, ale z drugiej strony – nie czuli presji, że muszą mieć wszystko idealnie: gdyby brali ze sobą Rosie i Alexa, sprawa wyglądałaby inaczej, bo jednak spoczywałaby na ich barkach odpowiedzialność za owe maluchy, ale bez nich, przyjęli trochę powszechnie znaną i przez niektórych lubianą zasadę: hulaj dusza, piekła nie ma i ta wyszła im naprawdę na dobre. Oto bowiem mieli możliwość nacieszenia się sobą, chociaż wcale nie do końca było tak, że skupiali się wyłącznie na sobie – owszem, wdrapali się na latarnię morską, przy czym ona głównie wnoszona była przez byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, całowali się na klifach pośród wiatru rozsypującego śnieg i kochali się namiętnie, ostro, gwałtownie i głośno; po czym miała trudności z chodzeniem. Niemniej jednak, i tak – co chyba było po prostu rodzicielską domeną – zastanawiali się nad deską serów i winogron, gdzie odbędą się ich wakacje i co pokażą swoim latoroślom. To była właśnie miłość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tymczasem jednak szalone pomysły młodej lekarki – której rocznicę zdania stosowanego egzaminu oblewali wraz z urodzinami pani Rochefort, pod koniec drugiego miesiąca roku dwa tysiące trzydziestego drugiego – aby zobaczyć Tajlandię, Bali lub Meksyk zostały odłożone na bok, bowiem już w niedzielę, po Walentynkach, postanowili przekazać swoim bliskim, że ich rodzina powiększy się o jeszcze jednego mężczyznę. Rzecz jasna, niektórzy z otaczających ich ludzi – w tym głównie ich królewna – nie byli z tego faktu początkowo zadowoleni, woląc mieć siostrzyczkę lub – tak jak ich chłopczyk – wyrażali swój żal, że nie będzie i siostrzyczki, i braciszka na raz; Felix rzecz jasna skwitował to, że pewnie jego rodzice się postarają. Znakomitą więc cześć wspólnego posiłku spędził rugany przez przyjaciela i małżonkę, ale ostatecznie – był to kolejny, cudowny dzień do kolekcji. Dzień, który na długo musiał ich naładować pozytywną energią – obydwoje z Connorem mieli natłok pracy, a do tego dochodziło to, że on musiał przygotowywać się do kontroli urzędniczej, która wypadać miała na początek kwietnia i chociaż Vereena pilnowała większości dokumentów, to nie nad wszystkim mogła zapanować, a przy tym jeszcze poszukiwała odpowiedniego zastępstwa na przyszłość: na końcówkę swej ciąży, poród i czas opieki nad noworodkiem.
      Odetchnąć udało im się ledwie chwilowo, na hucznie świętowane pięćdziesiąte urodziny pana domu – chyba nigdy nie widziała Lucille tak wzruszonej jak wówczas, gdy wraz z synkiem mogła obchodzić jego półwiecze – oraz ósme Roselyn Irisbeth, która niezmiennie zachwycała wszystkich swoimi zdolnościami i osiągnięciami w szkole; nie można tego było powiedzieć o Jacobie Ivanie, któremu niestety nauka nie szła aż tak dobrze, ba!, niekiedy nawet niezadowalająco, przez co rzadko widywał się z kuzynką, musząc uczęszczać na dodatkowe koki. Frustracja Josephine niestety odbiła się na jej przyjaciółce, a przez pół-wila nie do końca była w stanie wspierać swojego ukochanego w należyty sposób i nim się obejrzała – było po wizytacji, czwarty miesiąc roku powitał ich pluchą, a ona miała tyle na głowie, że ostatecznie musiała się złamać i porosić dziadków o pomoc w zajęciu się wnukami. Co gorsza, od kilku dni przeczuwała, że coś jest nie tak: że wydarzy się coś złego, bo tak podpowiadały jej zdolności profetyczne, których nie umiała, mimo upływu lat, rozszyfrować. Chodziła więc przybita i rozdrażniona, ale ani z Rosie, ani z Alexem, ani z maluszkiem pod jej sercem – który wciąż nie miał imienia, ale rósł jak na drożdżach, przez co jego mama wyglądała, jak kobieta nie w osiemnastym tygodniu ciąży, a dwudziestym ósmym, prawie że – nie działo się nic złego. Kontrolowała i sprawdzała wszystko, nie przypuszczając, że tragedia jest tuż pod jej nosem i będzie tak straszna, że później trudno będzie się jej po niej pozbierać. Co gorsza, miała sobie wyrzucać później, że w pewnym momencie zaczęła bezczelnie ignorować swój instynkt i nie zwracać na niego uwagi, ba!, zwalczać go – miała siebie nienawidzić za to, że nie posłuchała głosu serca, tylko trzymała się głupio rozsądku.
      — Cholera no! – Warczała więc, rozdrażniona i zirytowana, wzdychając ciężko i klnąc, kiedy po raz kolejny źle jej wyszły kalkulacje wydatków kliniki, którą prowadziła. Ponadto, maluszek w jej łonie poważnie ją rozpraszał swoimi naprawdę silnymi kopnięciami, reagując na szczęście nieco delikatnej na pełnie niż jego starszy brat. Niemniej jednak, był na pewno od niego znacznie bardziej ruchliwy i chociaż na ogół zachwycało to ją, a przede wszystkim jej małżonka, który gdy tylko odkrył, że jego syn kopie i się kręci, dosłownie chodził przyklejony do żony. Tym jednak razem panią Greyback chyba z równowagi wyprowadziłaby śpiew. – Chryste panie… cholera no… – burczała i ostatecznie zrzuciła z etażerki, przy której pracowała, wszystkie dokumenty i kolorowe zakreślacze: często ostatnio bywało tak, że na czas jakiś się rozstawali, aby pracować w ciszy i samotności.

      Usuń
    2. Problem w tym, że ani to nie było zdrowe, ani im przyjemności nie sprawiało. – Kurwa – sapnęła zaś, zorientowawszy się, co zrobiła: jak wszystko zniszczyła i że musi posprzątać. – Jezu – dodała, wściekła na siebie i wstała, aby natychmiast paść na pufkę. – Och. O. – Wydukała, nie wiedząc, co się dzieje: co, dosłownie podcięło jej nogi, wprowadziło niepokój do serca, porównywalny z tym, kiedy mierzyła się z Nottami i Saurasami, patrząc, jak jej ukochany jest torturowany, i wprowadził pulsujący ból do umysłu. O dziwo jednak, kiedy w sypialni pojawiła się niewyraźna, jakby wyczerpana, mgiełka po patronusie, która natychmiast uleciała w przestrzeń: zrozumiała, co się stało. – Connor! – Ryknęła i rzuciła się na dół, prawie potykając się o własne nogi i o Zjawę. – Connor! – Cały czas krzyczała, mimo że wiedziała, że musi iść do gabinetu. – Co… – urwała, wchodząc. – Cholera jasna, Connor! – Jego blada twarz, urywany oddech i panika w oczach mówiły, co się wydarzyło, ale nie potrafiła tego zdefiniować, przez swój strach. – Kochanie… kochanie, Connor – padła przed nim na kolana i ułożyła dłonie na jego udach. – Oddychaj spokojnie, proszę – starała się przemawiać do niego łagodnie i we względnym opanowaniu. – J-ja… ja… wezmę cię do Munga, co? – Zasugerowała i jasnym było, że musi być źle, skoro nie mówi o mugolskim szpitalu.

      przerażona, przejęta i pełna paniki VERA (Thorne) GREYBACK, która wie, co się dzieje i wie, co należy robić, ale jest zbyt oszołomiona, więc dajcie jej chwilę

      Usuń
  177. Była spanikowana, była roztrzęsiona i przede wszystkim – była kompletnie zaskoczona. Przez to więc nie potrafiła zachować się jak wykwalifikowany lekarz, który zdobył serca większości mieszkańców Boscastle, mimo że przez kilka dekad opiekował się nimi dobroduszny doktor Carter – osiągnąć zaś ten sam poziom szacunku i lubienia, co ten mężczyzna, było niemałym wyczynem, ale także sprawiało, iż na barkach Vereeny spoczywała jeszcze większa odpowiedzialność społeczność. Odpowiedzialność, z której dotychczas wywiązywała się po prostu znakomicie. Problem w tym, że tym razem nie chodziło o pacjenta – i chociaż żadnego, który odwiedzał kiedykolwiek jej przychodnię, nie traktowała po macoszemu, pomagając, jak tylko mogła, zawsze z uśmiechem i oddaniem, to zawsze był to t y l k o pacjent; stary, czy młody, pijany, czy trzeźwy, po wypadku spowodowanym swoją głupota, głupotą innych, czy fatalnym zbiegiem okoliczności, nieważne czy turysta, czy pan Andrew ze sklepu rzeźnickiego: to był tylko, i a ż w jej przypadku, pacjent – a o miłość jej życia. Oto bowiem Connor – miłość jej życia, sens jej istnienia, każdy jej oddech, myśl i pojedyncze bicie serca – cierpiał. Ewidentnie cierpiał katusze, równie mocno przerażony i nierozumiejący, co się dzieje, co ona, a jego własna żona nie potrafiła mu pomóc – czy raczej nie wiedziała jeszcze, przez jakąś cholerną blokadę w głowie: czuła podświadomie, że wie wszystko, od postawienia diagnozy, poprzez działania mające na celu wyleczenie go, aż do sytuacji, w której po prostu pilnuje, aby się stosował do odpowiednich zaleceń. Miała to na końcu języka, ale przez szok, jaki nią ogarnął – nikt chyba nigdy nie spodziewa się, ze coś złego może dotknąć bliską osobę… – oraz złość, jaka nią zawładnęła – bo przecież już wcześniej jej instynkt podpowiadał jej, że coś jest nie tak – nie umiała zareagować odpowiednio. Miotała się więc niepotrzebnie, marnując tak cenny w przypadku zawału – chociaż nadal tego nie nazwała wprost, jakby to odrzucając – czas i dopiero kiedy się zorientowała, że nieważna, co jest finalnym powodem paskudnego stanu jej mężczyzny, to musi działać niezależnie od wszystkiego, zaczęła układać sobie wszystko w umyśle.
    — Wezmę cię do Munga – powtórzyła więc znacznie pewniej i z większym przekonaniem. Podświadomie wyczuwała, że musi działać szybko i agresywnie, nie mając chwili na niepotrzebne dyskusje z mugolskimi lekarzami, przebijaniem się przez kolejki na ostrym dyżurze i tłumaczeniem wszystkiego pielęgniarkom. – Ćśś… ćśś… spokojnie, spokojnie, kochanie, nic już nie mów – poprosiła zaś ostatecznie, biorąc głęboki wdech i wiedząc, że musi włożyć całą swoją energię w pełne skupienie. Niestety, to ile nadziei i wiary w nią pokładał, w zasadzie stwierdzając, że na pewno wie, co się z nim stało, nieco ją przeraziło: bała się takiej odpowiedzialności, szczególnie za kogoś, kogo tak szaleńczo kochała. – M-masz… masz… – naprawdę miała to na końcu języka i wilkołak nie musiał nic dodawać: to by la kwestia tego, ze Vera nie chciała przyjąć tego strasznego faktu do wiadomości, za bardzo nim przerażona. – Nie mów tego – warknęła jednak nagle ostro. – Nie masz prawa tak mówić – wysyczała wściekle, kiedy wyznał, że ją kocha: bała się, że chce z nią żegnać. Złość jednak stała się jej motorem napędowym. – Oddychaj, za sekundę wracam – pocałowała go czule i pognała do salonu, aby chwycić ciepły pled, którym owinęła męża. Po drodze wciągnęła na siebie buty i płaszczyk, w ostatnim przebłysku chwytając za torebkę. – Connor – znowu przed nim uklękła – przysięgnij mi, że nic ci nie będzie – dosłownie załkała, wiedząc, że to, co chce zrobić, może pogorszyć jego stan. – Przysięgnij – objęła go mocno, skupiła się i chwilę później wylądowała w hallu czwartego piętra Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, gdzie znaleźli ich uzdrowiciele z oddziału Urazów pozaklęciowych. – Pomocy! – Ryknęła zapłakana, trzymając w objęciach ukochanego.

    wciąż przerażona, ale dzięki miłości już działająca, VERA

    OdpowiedzUsuń