8 grudnia 2000

You’ve been fighting the memory, on your own

17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III 

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (już po raz trzeci, za co należą jej się ogromne brawa i morze miłości <3) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Ponadto: pod rzymską jedynką oraz dwójką na końcu karty kryje się link do jej pierwszej i drugiej odsłony. Chodźcie! :3

200 komentarzy:

  1. [Najdobrzej jest być najpierwsiej, ludź(wilczk?)! ♥]

    W kwestii wychowania swojej pociechy, Vereena nie tylko zawsze mogła liczyć na Connora, ale zawsze niemalże – nie licząc oczywistych spraw – konsultowała się z nim. Wiedziała jednak, że on, jako zakochany tatuś, najchętniej pozwoliłaby słodkiej i rezolutnej – a przy tym kompletnie wszystkich oczarowującej – Roselyn Irisbeth na dosłownie wszystko. Ona więc musiała być tą, która niekiedy wprowadzała rygor, doskonale przy tym zdając sobie sprawę, że kluczem do ułożenia dziecka – do sprawienia, że to nie tylko przyswoi, ale pojmie wszelkie zasady: nakazy, zakazy, powinności i przywileje – jest konsekwencja. Chociaż więc również niekiedy pragnęła dać małej więcej luzu w niektórych kwestiach, to bała się, że mogłoby się to powtórzyć kolejnego dnia i następnego, i tak dalej – tego zaś bardzo by nie chciała, bo chodziło jej o to, aby jej córka wyrosła na odpowiedzialną i mądrą kobietę. Ponadto, wszelkie ramy, jakie wprowadzili od początku – więc to nie był taki szok termiczny, jak w przypadku Hawthorne’ów i pozwalającej na wszystko Josephine, która nagle sobie przypomniała, że rodzicielstwo, to nie tylko całowanie, dawanie smoczka i nie ustawianie Jacoba Ivana do pionu, gdy zrobił coś źle, przez co chłopiec w ogóle nie chciał się stosować do jej słow, ba!, wszystko robił specjalnie na opak, a ona nie tylko nie wiedziała, jak sobie z tym radzić, ale chyba też nie chciała: wygodniej jej było go szybko i skutecznie uciszyć kolejną przyjemnością – nie były też do końca jakieś trudne i nieprzyjemne: mycie ząbków, paciorek przed snem, czy czekanie przy stole, nawet jak się zjadło, tak długo, jak jedli dorośli. Kwestia z opaską dotyczyła zaś zdrowotności dziewczynki, także też nie widziała potrzeby, aby zezwalać jej na coś, co może jej zaszkodzić w przyszłości – cieszyła się, że mąż to pojął.
    — Jak widzisz, musi ci to na razie wystarczyć – skwitowała radośnie jego słowa, dopiero po dłużej chwili śmiechu i późniejszego wentylowania się, będąc w stanie cokolwiek powiedzieć; z radością zaś patrzyła, jak Rosie biegnie po Pigleta i utwierdzała się tym samym w przekonaniu, że nie zawiodła, przynajmniej na razie, jako matka; że udało się jej wpoić temu słodkiemu szkrabowi, chociażby tak istotną wartość, jak miłość, którą ta okazywała na różne sposoby, od tulenia się do ojcowskich nóg, poprzez przygotowywanie tronu, na opiekowaniu się psiakiem skończywszy. Vera była z siebie dumna. To też, jak i fakt, że odejście dziewczynki zrobiło nieco więcej miejsca, sprawiało, że natychmiast przylgnęła do męża, wciąż chichocząc niczym trzpiotka, kiedy dalej żartował; od wszystkiego bolały ją policzki i brzuch. – Wiesz… jeśli chcesz, mogę sobie pójść, nie wiem… może pójdę wstawić pranie, albo coś odkurzę, o!, okna umyję… – bezczelnie i perfidnie roztaczała przed ukochanym wizje tego, co mogłaby zrobić, a czego nie powinna, biorąc pod uwagę przeprowadzony przed kilkoma godzinami zabieg na jej oku; oczywiście, nie mówiła na poważnie, bo jakkolwiek była energiczną kobietą, nie była głupia i wiedziała, że to by jej mocno zaszkodziło. – Hah! – Wykrzyknęła tryumfalnie, widząc, jak zareagował. – Żebyś teraz widział swoją minę! – Zachichotała i przyłożyła głowę do jego torsu, aby chwilę później pozwolić mu się chwycić tak, żeby było mu wygodnie ją całować. – Obydwoje doskonale wiemy, że nawet jeśli nieładnie, to i tak mi wybaczysz, bo mnie kochasz zbyt mocno, aby się boczyć – musnęła jego wargi; następnie na moment oszalała, gdy ich namiętnie zatańczyły. – Teraz ci lepiej? – Upewniła się wesoło, po czym ponownie przyjęła Roselyn Irisbeth na swoich kolanach; mała długo nie wytrzymywała przed swojej mamy i taty, ale tym razem przyprowadziła swojego kundelka, który władował się za plecy pół-wilii. Pani Thornton natomiast zajęła miejsce w fotelu na przeciwko na małżeństwa. – Hej, bąbelku, oczka ci się kleją – zauważyła nagle, gdy dziewczyna, wtulona w ojca, powoli odpływała. – Weźmiesz ją na górę i położysz? Spotkamy się w sypialni – obiecała.

    zmęczona, ale wciąż bardzo szczęśliwa, V.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeżeli było coś, co Vereena uwielbiała oglądać – i co chyba nigdy nie miało się jej znudzić – to był właśnie Connor usypiający ich słodką Roselyn Irisbeth. Niesamowitym było patrzeć, jak ten niemalże dwumetrowy wielkolud – pełen blizn, tatuaży i wyglądający tak, jakby chciał zabić wszystkich i wszystko wokół – pakuje się do różowego łóżka swojej księżniczki i czyta jej bajeczki, naśladując różne dźwięki i zwierzątka, w ogóle nie dając po sobie poznać – możliwe również, że nigdy nie będąc – że bywał tym faktem zażenowany. Cudownie było przyglądać się, jak czesze ich dziewczynce włoski, nuci piosenki – dzielnie przy tym znosząc szczere, ale niekoniecznie pochlebne komentarze dotyczące jego wokalu, który, wedle słów dwulatki, nie umywał się do tego, który posiadała jej mama – czy wiąże sznurówki sandałków, które notorycznie wyślizgiwały się z jego dużych, spracowanych paluchów. Dlatego też, zanim poszła do sypialni przygotować się do snu, wcześniej na moment zakradła się do pokoiku ich skarbu – jeszcze zaś wcześniej pomogła pani Thornton z naczyniami, co jednak nie zakończyło się dużym wysiłkiem, bowiem seniorka rodu kategorycznie zabroniło jej jakiegokolwiek poruszania się, uznając że wówczas na pewno jej wnuczce się pogorszy. Ta zaś mogła, w związku z tym, stanąć w progu pomieszczenia – kompletnie niezauważona – i pozwolić sobie na kilka łez wzruszenia, skrytych przez półmrok: słuchanie, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu improwizuje dla ich dziewczynki historyjki o piratach, skarbach i wielkich morskich podróżach, było doprawdy zachwycające. Właśnie to były te momenty, które pół-wila najbardziej ceniła – chwile, które pokazywały jej, że warto zawsze walczyć, niezależnie, co by się nie działo.
    — Dziesięć – przytaknęła więc radośnie, kilkanaście minut później, kiedy wysunęła się z łazienki. Owszem, ukochany nieco ją zaskoczył swoim pojawieniem się, bowiem biorąc pod uwagę łaknienie kolejnych opowiastek przez Rosie, zapowiadało się, iż mógł nie wrócić do niej aż do białego rana. Niemniej, ucieszyła się, iż jej wspaniałomyślna córeczka zdecydowała się nieco odstąpić ojca, chociaż na noc: dobrze, że w kwestii podziały wilkołakiem, jakkolwiek okrutnie, ale i pięknie, to brzmiało, potrafiły się świetnie dogadać. Dlatego też, chociaż w pierwszej chwili nieco przestraszyła ją jego obecność, ta szybko ustąpiła miejsca bezgranicznej miłości. – Co tam masz? – Zbliżyła się do niego, z mokrymi włosami, owinięta samym ręcznikiem i bezczelnie władowała się mu na kolana, zerkając na album, który akurat pochwycił. – Ojej, mój wilczek zrobił się sentymentalny – zaśmiała się perliście, radośnie i słodko, całując go w policzek, kiedy spostrzegła, o którą konkretnie mu fotografię chodziło. – Iris – głos nieco jej się zatrząsł na wspomnienie swojej wspaniałej macochy, która przez Aglaïs Metz skończyła tragicznie, podobnie zresztą, jak jej małżonek, Robert, niesłusznie oskarżony o morderstwo żony – je zrobiła, pamiętasz? – Bawiła się jego ciemnymi, miękkimi włosami. – Stwierdziła, że śmiesznie wyglądamy obok siebie. Boże – zachichotała – faktycznie sięgam ci do pasa! – Skwitowała i nie kłamała: od czternastego roku życia niewiele urosła. – Odnosiłeś nam tego poharatanego szczeniaka – obecnie pies miał dekadę życia za sobą w szczęśliwym domu w Boscastle – i strasznie burczałeś, mruczałeś i przez chwilę myślałam, że jesteś niedorozwinięty i nie umiesz mówić – pokazała mu język, a następnie pocałowała w usta. – Już chyba wtedy cię kochałam – szepnęła czule.

    również straszliwie sentymentalna i bardzo przy tym szczęśliwa VERA, która nigdy nie zamieniłaby tego magiczna lipca na nic innego ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. — Twoim maleństwem – wyszeptała całkowicie oczarowana Vereena, zerkając zdrowym okiem uważnie w przystojną twarz Connora i jak zawsze, na moment wówczas tracąc wątek: niby minęła już dekada, odkąd się znali i powinna się przyzwyczaić do tego, jak bardzo urodziwy był, a jednak nie potrafiła; nie wiedziała, z czego to wynikało, ale za każdym dosłownie razem, wariowała z zachwytu, kiedy na niego patrzyła. – Tylko twoim – dodała jeszcze, muskając nosem jego zarośnięty policzek i chwilę tak trwając w bezruchu; rozkoszowała się jego bliskością, ciepłem i zapachem, czyli wszystkimi tymi czynnikami, które sprawiały, że czuła się, jak w domu. Nieważne, czy była to mała, hogwarcka komnata z wąskim, skrzypiącym łóżkiem, ciasna i stara chatka górnika na kornwalijskim klifie nieopodal kopalni Wheal Hope, czy może właśnie biały, piękny budynek na farmie Trenwith, skryty wśród traw i cedrów: ona zawsze najmocniej potrzebowała swojego męża oraz słodkiej Roselyn Irisbeth, która spała spokojnie w pokoju obok. – Wcale nie gadałam, ej! – Oburzyła się jednak na żarty, kiedy wspomniał o tym, ile mówiła; w porównaniu z nim faktycznie była w tamtym okresie nakręcona, niczym katarynka. – N-no… no może trochę… – speszyła się po chwili, uświadamiając sobie, jaka była prawda. – Ale to była twoja wina! – Dodała.
    Oczywiście, nie mówiła tego na poważnie, chociaż niejako, jakby spojrzeć z szerszej perspektywy, była to prawda – gdyby wilkołak nie był takim cichym gburem, bo najmniejszym wątpliwościom nie ulegało, iż nim był, to na pewno nie wyrzucałaby z siebie tak dużej ilości słów. Nie lubiła jednak ciszy i tak bardzo pragnęła nie tylko mu jakoś zaimponować, ale i zatrzymać przy sobie, że dosłownie stawała na rzęsach, aby to zrobić – niestety, nie posiadała w tych kwestiach damsko-męskich najmniejszego doświadczenia, toteż korzystała jedynie z dobrodziejstw różnych historii, najpierw bardzo okrojonych, żenujących, uznając że śmianie się z samej siebie jakoś go do niej przekona, skupiających się jedynie na życiu w Boscastle. Później dopiero, kiedy poznali prawdę osobę – jak niesamowicie bardzo musieli być sobie przeznaczeni, skoro wpadli na siebie na przysłowiowym końcu świata? – i o drugiej naturze magicznych żyć, ich rozmowy stały się głębsze i bardziej rozbudowane. Wciąż jednak, to Vera głównie mówiła, bo pan Greyback niechętnie dzielił się sobą – sukcesywnie jednak przebijała się przez jego mury, aby ostatecznie dojść do tego, co skrywał najcenniejsze: swoje serce, w którym bezczelnie i bez pytania rozgościła się na dobre i na zawsze, nie dając siebie w żaden sposób wyrzucić ze swojego ciepłego legowiska.
    — Czyżby, czyżby – przytaknęła, w związku z tym, całkowicie poważnie, kiedy temat zszedł na to, że kochała go już w dniu, kiedy zrobione im zostało przez jej wspaniałą macochę to zdjęcie, które akurat trzymał w dłoni. Naprawdę, to było ich trzecie, pierwsze było wtedy, kiedy przyniosła z Iris szczeniaczka, a drugie, gdy po kilku dniach wpadła do Connora, pod pretekstem zerknięcia na czworonoga, spotkanie, kiedy przyniósł pacjenta z powrotem do domu Thorntonów, a ona była tego pewna. – Hm, no… no w sumie nie wiem – wyznała szczerze, bo jakby się nad tym zastanowić: nie wiedziała ani kiedy się w nim zakochała, ani jak to się w zasadzie stało. – O!, wiem!, to twój wrodzony urok osobisty. Tak, zdecydowanie – sama sobie przytaknęła. – Twój urok osobisty to twoja największa zaleta – zaśmiała się z niego, ponownie żartując, po czym pocałowała go czule. – Chyba też lubię wyzwania, wiesz? Byłeś moim pierwszym wyzwaniem i celem w życiu. Takim prawdziwym celem, który chciałam osiągnąć – wyznała poważnie i z miłością, pobrzmiewającą w jej głosie. – Ten stary dziad wyglądał, jakby w ogóle nie chciał ze mną przebywać, więc teraz mi tu nie kłam – zawyrokowała, wbijając palec między jego żebra. – Myślałam, że ci się narzucam i byłam gotowa zrezygnować z latania wokół ciebie – pokazała mu język.

    świetnie się bawiąca, mistrzyni droczenia się, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  4. — Och, psi, nie psi, nieważne, bo twój – skwitowała wesoło Vereena, całując ni z tego ni z owego Connora w idealnie wykrojone wargi i tym samym, jak sądziła, wytrącając mu z dłoni argumenty do dalszych dyskusji na ten temat. Owszem, czasem go wyzywała, ale zawsze zatrzymywało się to w ramach dobrego smaku oraz elegancji; nigdy nie przekraczała granicy, za którą mógłby się już, słusznie notabene, obrazić, gdyby przesadziła. Na szczęście, na razie udawało się jej wszystko dobrze wyważyć. – A ja lubię twój urok, wiesz? – Zaśmiała się słodko, powstrzymując jego dłoń, przed wkradnięciem się pod jej ręcznik; jakkolwiek by tego pragnęła, musiała go opanować, bowiem zbliżenie oznaczałoby podniesienie ciśnienia, a to mogłoby fatalnie wpłynąć na jej dopiero co zoperowane oko. – Oj, przestań, kochanie – zachichotała, gdy naciskał dalej, aby ostatecznie przyznać: – No dobra, ten sam. Ten sam, wspaniały, psi urok, który jest twoją jedyną – podkreśliła taj teatralnie, że nie było wątpliwości, iż żartuje – zaletą, o – zakomunikowała ze świętym przekonaniem. – Ja pierniczę, ależ ty jesteś upierdliwy, Greyback – pokazała mu język, kiedy dalej jego słowa oscylowały wokół jego futerkowego problemu, balansując na granicy, niekoniecznie miłej dosadności. – O panie, nie odpuścisz… – mruknęła wesoło, kręcąc srebrną głową.
    Rzecz jasna, absolutnie nie była na niego zła, ba!, tak naprawdę była zachwycona tym, że w końcu mieli chwilę spokoju – oraz czasu również – na to, aby usiąść i powspominać stare, dobre czasy, które jednak nie umywały się ową „dobrocią” do tych, które właśnie się przed malowały. Vera bowiem nie miała najmniejszych wątpliwość, że o ile ich przeszłość była cudowna, tak przyszłość będzie idealna – nawet w swojej kompletnej nieidealności, biorąc pod uwagę stracie dwóch tak różnych charakterów: poł-wili oraz wilkołaka. Było jednak w tej kompletnie niepasującej mieszance coś pięknego, co udało im się wynieść ponad działy i dzięki temu właśnie – mogli siedzieć w swojej sypialni, w zaciszu własnej farmy i móc mówić, że oto minęła dekada wzlotów i upadków, radości i smutków, szczytów szczęścia i dołków żalu, ich wspólnego – zachwycającego mimo wszystko – życia.
    — Tak, zawsze marzyłam, że założyć ci smycz i kaganiec – w związku z tym młoda pielęgniarka kontynuowała ich gierkę, doskonale się bawiąc – ale dotychczas wstydziłam się do tego przyznać. Od dzisiaj tak będziemy się bawić, ty będziesz mówił do mnie Anastasio, ja będę cię nazywała Christianem… – kpiła w najlepsze, a jej fiołkowe oko lśniło nieopisaną wręcz radością; placami wciąż bawiła się jego ciemnymi, miękkimi włosami na karku. – O Jezu, o Jezu, jaki jestem biedny, jaki marudny, jaki pokrzywdzony – zironizowała, gdy zaczął się skarżyć. Niestety, nim zdążyła dodać cokolwiek, mąż nagle pochwycił ją mocno i przerzucił tak, że padła plecami na materac; pisnęła wesoło, obejmując go za szyję. On natomiast muskał jej wargi, odbierając jej zdolność do racjonalnego myślenia. – Teraz może nie wyglądasz – przyznała – ale wtedy miałam wrażenie, że mój zapach dosłownie ciebie zabija – tchnęła prosto w jego idealnie wykrojone wargi, palcami sunąc po jego silnych ramionach. – Krzywiłeś się, jak sto diabłów, gdy się zbliżałam! – Dodała, co akurat było prawdą: parę razy spinał się i przybierał nieprzyjemny wyraz twarzy, gdy go dotykała, stojąc blisko. – Connor… hej, Connor, kochani – nagle to ona stężała i powstrzymała go przed dalszymi pieszczotami. – Nie dzisiaj, dobrze? – Ujęła jego przystojną twarz w swoje drobne dłonie i spojrzała mu głęboko w oczy: nie mogli się przecież kochać, a do tego właśnie wiodły wszystkie słodkie zabiegi, jakimi obdarzał ją ukochany. – Oj, mój wilczku, kochany – pocałowała go czule. – Nieładnie tak mówić o szczeniaczkach – pogroziła mu żartobliwie. – Masz szczęście, że ani Rosie, ani Piglet tego nie słyszą – przytuliła go mocno, przyciskając jego głowę do swoich pełnych piersi. – Kocham cię, wielkoludzie…

    ej, serio, brakowało mi i VERZE takich tulasków, lol

    OdpowiedzUsuń
  5. Leżąc pod swoim wielkim małżonkiem, Vereena zawsze czuła się bezpieczna i kochana, ba!, w zasadzie wystarczyło, aby Connor spojrzał na nią – czule, przeciągle, tymi swoimi powalający na kolana, niespotykanymi, księżycowymi tęczówkami – a ona już wiedziała, że nic jej nie będzie: że przecież należy do tego potężnego, silnego wilkołaka o gołębim sercu, który zawsze ją ochroni. Naprawdę, kochała mieć tę świadomość, która była jedną z wielu składowych miłości – zdolnej niewątpliwie przenosić góry – którą jego darzyła. Wpływ oczywiście na to miało również to, że potrafili na siebie krzyczeć i ciskać przedmiotami, dzięki czemu szybko wyładowywali złość, a następnie dość zgrabnie się godzili – nie zawsze gwałtownym zbliżeniem, bo to też nie o to chodziło, aby zacierać granicę między nienawiścią, a namiętnością – czy on że on znosił jej histerię, a ona jego przekleństwa oraz, co chyba było najważniejsze w ich relacji: byli przyjaciółmi, powiernikami swoich sekretów, wsparciem w najtrudniejszych chwilach i dobrą radą, będącą słowem lub poklepaniem po plecach, kiedy druga osoba jej potrzebowała. Nie ulegało więc wątpliwościom, że są dla siebie stworzeni, a fizyczność – wspaniała zresztą – dopełniała cudownie cały ten obraz. Problem w tym, ze pół-wila wiedziała, jakby to się skończyło tego wieczoru i chociaż może były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie miał na celu doprowadzenia do zespolenia ich ciał – jasnym było, że to ostatecznie i tak zareagują za nich. Tego natomiast nieco się obawiała, bo nie widziała się jej kolejna operacja na oku i przedłużenie całego procesu leczenia – wolała w związku z tym dmuchać na zimne, co na szczęście jej mężczyzna zrozumiał i ułożył ją tak, jak lubiła: z głową na jego torsie.
    — Mmm… – skwitowała to przyjemnym pomrukiem, słuchając moment bicia jego serca, a następnie skomentowała jego zachowanie: – U ciebie nigdy nie ma nic „tak po prostu” – odparła całkowicie poważnie, ale nie było w tym złości, żalu, czy pogardy: pojawiła się natomiast wielka czułość i zachwyt – bo ty nigdy nic nie robisz na pół gwizdka, kochany… a ja to uwielbieniem – dodała, całując go w szyję i przymykając powiekę, aby móc spokojnie wsłuchać się w jego dalsze słowa, co chwilę kwitując je cichym śmiechem, albo uszczypnięciem w bok. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz była tak spokojna i zrelaksowana, jak tego wieczoru, pomimo tego, że trzynaście godzin w zasadzie cały czas podróżowała z miejsca na miejsce i przeszła przez otumanienie lekami. – Hm, a wiesz, że nigdy nie myślałam tak o tym? – Zapytała nagle, odnosząc się do jego słów o krzywieniu się. – Tak naprawdę… wtedy naprawdę wierzyłam, że po prostu… jakoś cię obrzydzałam, ale pewnie, po latach to ma sens – zakpiła z niego żartobliwie, bo w zasadzie w jego wypowiedzi nie było wiele logiki; nie potrzebowała jej jednak, bo ta przecież nigdy nie dominowała w ich relacji i to było na swój sposób piękne i niepowtarzalne. – Ale, ale! – Podjęła szybko. – Ostatecznie i tak zbałamuciłeś malutką, młodziutką dziewczynkę, ty stary zbereźniku – pokazała mu język, obejmując go jeszcze mocniej, a później upominając, że nieładnie jest mówić o krzywdzie zwierzątek, chociaż musiała przyznać, że w pewnym sensie pan Greyback miał rację: bez tego szczeniaczka nigdy by się nie poznali. – Ręce, które leczą, co? – Zachichotała i splotła ich palce i znowu na chwilę zamilkła. – A jak inaczej powinnam była patrzeć, Connor, hm? – Zapytała. – Byłeś moim bohaterem… ratowałeś małe pieski no i… i zawróciłeś mi w głowie. Na początku myślałam, że to takie głupie, szczenięce zauroczenie, co się nasłuchałam od innych dziewczyn z Hogwartu, czy Boscastle, ale… ale to nie było zauroczenie: to już wtedy była miłość – zapewniła z mocą, a następnie, pomimo swojej obietnicy, wybuchła długim, perlistym śmiechem. – Od zawsze wiedziałam, że jesteś bezczelnym kłamcą, który posługuje się podstępem, aby osiągnąć swój cel – stwierdziła wesoło, całując go z oddaniem w usta.

    kompletnie oczarowana takimi chwilami, kochająca VERKA

    OdpowiedzUsuń
  6. Radosny śmiech Vereeny doprawdy długo – pomimo jej zapewnień i pomimo szczerych, największych chęci, aby się opanować oraz powstrzymać przed tym wybuchem, bo w końcu obiecała to Connorowi – długo rozbrzmiewał w pięknej, jasnej sypialni na farmie Trenwith. Był zaś tak wesoły i przeciągający się w nieskończoność, że w końcu zaczęły ją boleć nie tylko usta i policzki, ale i brzuch – wciąż jednak, za żadne skarby świata, nie potrafiła się opanować, a kiedy już to zrobiła, to tylko po to, aby zażartować sobie z męża perfidnie i ponownie pozwolić sobie na salwy śmiechu, wywołane jej własną uwagą; Boże, jaka ona była szczęśliwa, że w końcu czuje się na tyle swobodnie, aby dać się ponieść chwili: bez widma chorób, złych ludzi wokół, czy innych niebezpieczeństw, a jedynie wewnętrzny spokój, całkowity relaks i wielka miłość, która łączyła ją z były profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Niczym dziwnym więc nie był fakt, że ostatecznie tarzała się po łóżku, podczas gdy on mówił dalej – błagała go, co prawda, aby przestał, krztusząc się, ale był nieugięty: odgrywał swoją rolę sprawiając, że pół-wila zaczynała się obawiać, czy zaraz nie obudzi ich słodkiej Roselyn Irisbeth lub też pani Thornton, mimo że ta spała w pokoju gościnnym na dole. W tym wszystkim jednak doskonale się bawiła.
    — Zasługujesz na wyśmianie! – Próbowała kwitować, ale jej głos był przytłumiony od zmęczenia ciągłym śmiechem; naprawdę, chciałaby się przejąć podejściem ukochanego, ale był tak rozczulający, że zwyczajnie nie umiała mu uwierzyć w jego zranienie. – Nie wyśmiewam… Boże, dobra, wyśmiewam cię okrutnie, ale to jest słodkiej, hej, Connor… to jedna z najsłodszych rzeczy, jakie zrobiłeś – wciąż referowała do tego, że ukrył przed dziesięcioma laty to, że schowane miał w kieszeni leki dla szczeniaka, którego odniósł jej i Iris do białego domku z latarnią morską, tylko po to, aby jeszcze raz się z nią zobaczyć, a później, mimo wszystko, walczył sam ze sobą, aby przy niej nie oszaleć. Było w tym coś doprawdy zachwycającego i Vera nie miała zamiaru ukrywać, że naprawdę cieszy się, że podzielił się z nią tą tajemnicą, tak długo zresztą skrywaną. – Koniec miłości, mówisz? Aha… – skwitowała, udając zimną i wycofaną. – No dobrze – wzruszyła ramionami i padła na wznak na łóżko, pozwalając, aby ręcznik nieco odsłonił jej zgrabne udo. – Jak koniec, to koniec. Jutro przeprowadzam się do babci, o… a może… do… hm… doktora Kray’a – zakpiła, mrużąc oczy i już wtedy wiedziała, że znowu wygrała. Chwilę później więc całowali się czule, ponownie zaśmiewając się radośnie, ale nie z siebie, a z powodu siebie: był to wyraz tego, jak bardzo byli przy sobie szczęśliwi i jak doskonale się dogadywali, ale także zapowiedzią tego, że ciągle było im siebie mało i że gdyby mogli, to najchętniej staliby się jednym ciałem. Byłoby więc idealnie, gdyby nie to, że wilkołak nagle, gwałtownie się spiął, a jego żona uniosła się w przerażeniu na łokciach. – Connor? – Spytała przerażona, bowiem jej pierwszą myślą był zawał: w końcu znajdował się w wieku, w którym często się takowe zdarzały, a biorąc pod uwagę styl jego życia, palenie tytoniu i stres, w jakim żył, stawał się książkowym kandydatem na problemy z sercem. Do tego jego krzyk sprawił, że pobladła i zalał ją zimny pot. – Zamorduje cię, Greyback – sapnęła, ponownie padając na materac i oddychając ciężko. Chwilę milczała, przymykając powiekę i próbowała unormować oddech. – Będziemy mieć ładne wnuczęta, Connor, nie przesadzaj – bagatelizowała sprawę.

    trochę skonfundowana, lekko przerażona i mocno zaskoczona VERA, która w sumie olewa kłopotki męża

    OdpowiedzUsuń
  7. Vereena doskonale zdawała sobie sprawę, jaki był Connor – emocjonalny, gwałtowny, czasem prędzej działał, niźli myślał i niekiedy wystawiał siebie na niebezpieczeństwo w imię wyższych ideałów, głownie zaś jego bliskich, ale kiedy trzeba było, umiał się zmobilizować, potrafił podjąć odpowiednie, przeanalizowane dokładnie decyzje i nigdy nie sprawiłby, aby jego żonie lub ich słodkiej Rosely Irisbeth stała się krzywda. Owszem, niekiedy przesadzał w swojej nadopiekuńczości, trosce i pragnieniu posiadania ich tylko dla siebie – był wątkowo zaborczy i zazdrosny, a pół-wilii nie zawsze udawało się go opanować na czas i udowodnić gestem oraz słowem, że nie ma się czym martwić i wówczas naprawdę musiała się ścierać z prawdziwym samcem, który swoich kobiet broni za wszelką cenę, do ostatniej kropli krwi i czasem przechodzi do ofensywy pierwszy.
    — Matko bosko… – jęknęła więc, w taki właśnie sposób kwitując podejście wilkołaka do kwestii dorastania ich córeczki. – Tak, wnuczęta, kochanie, bo wiesz, to jest naturalna kolej rzeczy, nie? – Uniosła jedną brew, wpatrując się w niego uważnie i z jednej strony będąc zachwyconą buchającą z niego wielką miłością wobec swej rodziny, a z drugiej nieco rozbawiona jego podejściem. – Nie pomyślałeś o tym, że nasze dziecko, podkreślam: nasze – wymownie poruszyła brwiami, referując do ich popędu – będzie w przyszłości uprawiać seks? No, no… – skwitowała kpiarsko i dość brutalnie. – Co ma znaczyć, że wdała się we mnie? Łatwo skrzywdzić? No dzięki! – Prychnęła zaś chwilę później. – Umiem doskonale o siebie zadbać i Rose też się nauczy – zakomunikowała, nieco urażona jego podejściem. – Przestań się, na Boga, martwić na zapas, co? – Zasugerowała ostatecznie.
    Rzecz jasna, to nie tak, że Vereena nie przejmowała się tym – chociaż mogło to tak wyglądać z perspektywy panikująca Connora – co się wydarzy w przyszłości, na kogo wyrośnie Roselyn Irisbeth i komu odda swoje czyste, wielkie serduszko: obawiała się tego mocno, jak każda matka. Nie miała jednak zamiaru wpadać w nerwową histerię, bowiem dorastanie było niedołączoną częścią życia i nie mogli przed nią uchronić ich dziecka, jakkolwiek by tego pragnęli. Prawdą była, że młoda pielęgniarka najchętniej na wieczność zamknęłaby swoją księżniczkę w jej ślicznym dwuletnim ciałku i nie wypuszczała z domu, rozpieszczając do granic możliwości – nie mogła jednak tego zrobić, nawet nie dlatego, że było to nie osiągalne: nie mogła małej odebrać szansy poznania świata, który był równie piękny, co przerażający. Dlatego też próbowała jakoś wszystko wyważyć i opanować.
    — Skarbie? – Zagaiła więc łagodnie, podejmując z nim dialog. – Powiedz mi… czy to nie jest trochę tak, że boisz się, ze pewnego dnia… no, mam tylko nadzieję, ze to będę ja, a nie żadna macocha – pogładziła go po zarośniętym policzku, pewnie nieco niepotrzebnie przywołując wizje, w których jest mordowana, a jej małżonek żeni się po raz drugi, czy też w zasadzie trzeci, po to, aby ich córeczka miała matkę – Rosie znajdzie szczeniaczka i pójdzie do jakiegoś dwadzieścia lat starszego weterynarza, dla którego przepadnie bez reszty? Że ten weterynarz będzie miał prawie dwa metry wzrostu… trochę tatuaży, dużo blizn, piękny uśmiech i cudowne spojrzenie, ale gburowate podejście i będzie zwykłym chamem zbuntowanym i prostakiem? – Wyszczerzyła się. – Nie boisz się, że no ten… jakiś trzydziestopięciolatek zbałamuci naszą piętnastoletnią księżniczkę? – Zachichotała słodko.

    wiadomo do czego nawiązująca, troszkę perfidna VERKA, która robi to z czystej, wielkiej miłości, o

    OdpowiedzUsuń
  8. — Ohohoho, ależ z pana komplemenciarz… – trochę szczerze, trochę ironicznie, zaśmiała się Vereena, spoglądając na wciąż ewidentnie przerażonego i nieprzekonanego do jej racji Connora, który nazywał ich słodką Roselyn Irisbeth kopią matki, używając do tego naprawdę przepięknych słów, od których nieco się rumieniła, mimo że coś czuła, że miał w tym swój interes: chciał jej zarysować to, jak on widział przyszłość ich córeczki i dlaczego tak bardzo się o nią martwił, nieco przesadzając w swoich osądach, co do urody pół-wilii; przynajmniej w jej skromnej opinii. – Na razie jest malutka i urocza, spokojnie, kochanie, jeszcze będziesz miał czas, aby się martwić – próbowała przemawiać spokojnie i jakoś go opanować, skoro inne argumenty nie zadziałały; cóż, widocznie w kwestii ich rodziny, kubeł zimnej wody wylany na wilkołaka niekoniecznie był dobrym pomysłem. – No, a jak się pojawią – odniosła się do wianuszka panów – to ty ich już upilnujesz, aby nie skrzywdzili naszej księżniczki, prawda? – Pogładziła go czule po policzku. – Zawsze będziesz dla niej kochanym tatusiem. Zawsze – podkreśliła – będziesz najważniejszym mężczyzna, bo jesteś wspaniały. Jesteś lepszy niż mój ojciec – zapewniała go szczerze i solennie – więc nie przejmuj się, że kiedykolwiek zszedłbyś na dalszy plan w oczach naszej dziewczynki.
    Była całkowicie pewna swoich osądów – nigdy, w tak delikatnej i ważnej dla swego ukochanego sytuacji nie pozwoliłaby sobie na jakiekolwiek niedopowiedzenia, czy niepewności: dlatego też przekonanie, co do słuszności słów niej emanowało: wiedziała, że Rosie, nieważne, co się stanie, zawsze będzie wracała na kolana swojego taty, bo ten był po prostu idealny. Patrzyła przy tym głęboko w jego oczy i liczyła, że ciepłe spojrzenie jej fiołkowej tęczówki, pomoże się mu nieco powstrzymać przed popadaniem w dalszą panikę i histerię. W tym wszystkim jednak nie przemyślała jednego zdania i sama doprowadziła do jeszcze większej egzaltacji byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu i nim się obejrzała, ten był już blady niczym kreda, drżał, a jego wzrok wypełnił się bezdennym, czarnym przerażeniem – od razu spostrzegła, że jest coś bardzo nie tak.
    — Connor? – Zagaiła więc mocno zaskoczona, ale i spłoszona: naprawdę nie chciała, aby w żaden sposób cierpiał; nim jednak zdążyła dodać cokolwiek, on podjął swój monolog pełen smutku, który dosłownie łamał jej serce. Owszem, czuła to samo i wiedziała, jak na przyszłość ich córki patrzy jej małżonek, ale nie przypuszczała, że tak bardzo ta cała rozmowa poruszy jego wrażliwymi strunami. – Och, ojej, skarbie… – przerwała mu jeden raz, unosząc się i scałowując łzy z jego długich rzęs, a następnie zmusiła go, aby patrzyli sobie w oczy. – O Boże – jęknęła, coraz bardziej się nienawidząc, bowiem odkryła, że to właśnie przez nią weterynarz znalazł się w tak beznadziejnym stanie. – T-to… to nie było… j-ja… ja tego nie powiedziałam na poważnie, wiesz? – Usta jej drżały. – Connor, ja w nikogo nie wierzę tak, jak w ciebie, a skoro wierzę w ciebie, to wierzę w nas, a-ale… ale po prostu… tak mi się powiedziało. Tak mi się powiedziało, bo też wiem, że gdyby wymagała tego sytuacja – jasnym było, ze referowała do swojej śmierci – to dla dobra Rosie zrobiłbyś wszystko – oparła swoje czoło jego. – J-ja… ja nie wiem – przysiadła nagle na skraju łóżka. – Świat jest strasznym miejscem, Connorze i po prostu chyba chciałabym mieć pewność, że w razie czego nasza księżniczka może liczyć na ciebie – wyszeptała, wciągając głośno powietrze w płuca.

    zawstydzona swoim zachowaniem, pełna skruchy VERKA, która w sumie ma nadzieję, że w razie czego, to jej wilczek serio zrobiłby wszystko, co byłoby trzeba

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, ze Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ciężkim tematem był ten dotyczący śmierci jej lub Connora – sama przecież dosłownie dostawała szału, kiedy ktokolwiek, szczególnie on sam, wspominał o śmierci ukochanego. Jednocześnie zaś – nie zachowała się wiele lepiej i dała mu dość wprost do zrozumienia, że wybiera się na tamten świat, albo przynajmniej: nie wierzy właśnie w ich miłość, co zresztą słusznie jej wytknął. Było to rzecz jasna całkowitą bzdurą, bowiem w jej opinii nie było nic pewniejszego oraz trwalszego, niźli ich uczucie – zwyczajnie użyła nieco nieodpowiednich słów, z których skorzystała w równie niefortunnej sytuacji. Niemiej, sam nieco się o to trochę prosił, kiedy tak długo wspominał o Roselyn Irisbeth, która, jakby nie patrzeć, była ich największym priorytetem i gdy jej matka uświadomiła sobie – czy raczej: przypomniała – kruchość ludzkiego życia – które widziała nie tylko w roli pielęgniarki, ale i oprawczyni, jak i ofiary – natychmiast skierowała swe myśli ku własnemu odejściu. W końcu, nie należała do okazów zdrowia, ba!, nie mieściła się nawet w kategorii osób silnych, a w zasadzie szalała przechylała się ku grupie ludzi beznadziejnych słabych, o czym świadczyć mogła chociażby jej cukrzyca, oponiak, czy niemalże całkowita utrata wzroku. Niczym, w związku z tym, dziwnym nie był fakt, że bała się nieco przyszłości swoich bliskich i jeśli – ale tylko i wyłącznie: j e ś l i – miała odejść, to chciała mieć tę podbudowującą pewność, ze jej partner zrobi wszystko, aby zapewnić szczęście i bezpieczeństwo sobie i ich córce, nawet jeśli to wymagałoby ożenienia się z rozsądku i przyjaźni; oczywiście, życzyła mu w takiej sytuacji ponownego zakochania się, ale nie dodała tego, nie chcąc go mocniej ranić.
    — Dziękuję – szepnęła zamiast tego czule i z niemałą ulgą, gdy były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu obiecał, że nieważne, co by się stało, Roselyn Irisbeth będzie zawsze bezpieczna, szczęśliwa i kochana. Nie chodziło rzecz jasna o to, że nie miała pewności, co do jego oddania wobec bliskich, ale zwyczajnie, biorąc pod uwagę jego reakcję, rozpaczliwie tego potrzebowała. Wtedy też ponownie spojrzała w jego zachwycające tęczówki. – Omawiamy to, bo wszystko się może zdarzyć, kochanie – położyła dłoń na jego policzku, uśmiechając się czule, mimo że nie było to zbyt adekwatne do sytuacji. – J-ja wiem, ja wiem, skarbie, będzie wszystko dobrze. Wszystko! – Zapewniła z emfazą. – Po prostu… po prostu myślę, że warto o tym pogadać… ułożyć sobie wszystko – dukała, ale on robił swoje i był przekonany do racji, które wygłaszał. – Nie mam wątpliwości, że zrobiłbyś dla Rosie wszystko i… i pamiętaj, kurde, ludzie się w sobie zakochują, także nie mów mi, że… ja wiem, do czego zmierzasz – szybko zmieniła front – ale też nie chciałabym, abyś w razie czego – nacisnęła – zamykał się na miłość, dobrze? – Poprosiła, a następnie zamilkła, nie mogąc ignorować jego błagalnych próśb, jakkolwiek były nielogiczne. Odetchnęła jednak ciężko i zacisnęła usta w wąską linię, kiwając potakująco srebrną głową, a następnie wczołgała się na lóżko obok niego i mocno go objęła. – Na niektóre rzeczy nie mamy wpływu, wiesz, skarbie? – Pocałowała go w czubek głowy, pozwalając, aby przylgnął do jej piersi, które ręcznik ledwo ukrywał. – Wiem, że na dłużej, niż na zawsze, wiem…– wyszeptała ostatecznie, zgodnie z jego prośbą ucinając temat, mimo że na usta cisnęło się jej, że przecież wcale nie musiało chodzić o „na dłużej niż na zawsze” w formie fizycznej.

    mocno kochająca, naprawdę, bardzo, bardzo mocno, VERKA, która jednakowoż wie, jak skonstruowany jest świat i zaczyna się trochę o swoich bliskich martwić…

    OdpowiedzUsuń
  10. — Och, kochanie… – jęknęła jeszcze w odpowiedzi na żałosny szept Connora, jego małżonka; Vereena bowiem, jakkolwiek mocno się starała, aby zaprzestać kontynuowania dyskusji dotyczącej jej ewentualnej, potencjalnej, chociaż prawdopodobnej, jakby nie patrzeć i biorąc pod uwagę okrucieństwo tego świata i przewortność losu, śmierci, to też nie mogła zignorować tego, co wyrzucał z siebie jej ukochany. Był w końcu treścią jej życia i jego ból, był jej własnym; co gorsza, w tym wypadku, to ona u niego wzbudziła cierpienie i czuła się z tym o tyle paskudnie, że w pierwszej chwili naprawdę chciała jedynie zażartować, odnosząc się, mało zgrabnie co prawda, do sytuacji sprzed dekady, gdy wraz z macochą i małym, poturbowanym szczeniaczkiem na rękach, zjawiła się w progu starej chatki górnika nieopodal Wheal Hope, gdzie mieszkał weterynarz. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, jak ważny temat poruszyła i pragnęła się na nim skupić, bo istniała taka możliwość, chociaż wcale nie musiała się ziścić, że tak właśnie potoczy się ich życia: chciała zaś, aby był gotów na wszelkie rozwiązania, a takie dysputy mogłyby mu pomóc się uporać z wątpliwościami oraz niejasnościami. Nie chciała jednak przy tym naciskać. – Jestem przekonana, że zawalczysz i o nas, i o nasze zawsze – wykpiła się więc całkiem zgrabnie.
    Nie mogła mu bowiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie brzmiała na przekonaną, bo też nie miała pewności – może to był wynik stresu, strachu i dyskomfortu, które towarzyszyły jej ostatnie miesiące; może to przez zmęczenie po wielogodzinnej podróży do Londynu i z powrotem oraz zabiegu przeprowadzonym na oku; a może faktycznie odezwały się w niej zdolności profetyczne, które sprawiały, że jej intuicja stawała się wielokrotnie bardziej rozwinięta, niźli u innych ludzi; tego jednak ostatniego w ogóle nie miała zamiaru wypowiadać na głos, a już na pewno nie przy byłym profesorze Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, bowiem ten niechybnie zamknąłby ją w złotej klatce, obłożył ochroną i nigdy nie wypuścił z farmy Trenwith. Dlatego tez pozwoliła sobie na niedokończenie tej kwestii i w ostatecznym rozrachunku nie mogła na to narzekać – przyglądanie się, jak twarz jej męża znowu promienieje spokojem i szczęściem było wspaniałym zadośćuczynieniem. Finalnie, w związku z tym, mogła zaliczyć ten wieczór do całkiem udanych i przyjemnych – rozebrali się i położyli pod ciepłą kołdrą, mocno się w siebie wtulając i chociaż Vera pragnęła jeszcze sobie wszytko poukładać: wycieńczenie jej organizmu i otumanienie lekami wygrało. Dlatego też pocałunek wilkołaka ledwo ją dobudził.
    — Mmm… – zamruczała na „dzień dobry” średnio zadowolona, nie będąc przekonaną, czy już się wyspała, czy jeszcze nie. Niemniej, zanim zdążyła się dobrze nad tym zastanowić, jej ukochany już zasypał ją taką ilością czułości, że z trudem udało jej się przypomnieć, jak się nazywa i gdzie się znajduje. Leniwe chyliła powieki, przez pierwszą sekundę mają atak paniki, zalewającej jej chude plecy zimnym potem, kiedy okazało się, że tylko jej jedno oko działa prawidłowo; szybko sobie na szczęście przypomniała, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Ziewnęła, przeciągnęła się i wbiła wzrok w wilkołaka. – Krótko – odparła szczerze, wtulając policzek w jego wielką, ciepłą dłoń i wzdychając z rozkoszą; był lekiem na wszystko, nawet na za małą ilość snu. Następnie na moment zamilkła, chcąc dokładnie zastanowić się nad odpowiedzią. – Hm… chyba… chyba nieźle – przyznała w końcu. – No, na pewno mogło być gorzej, tylko ten… usz, ta opaska mnie wkurza – poskarżyła się. – Connorki-pielęgniarki? Boże, to brzmi tak strasznie, że chyba nie – pokazała mu język, ale przewróciła się na wznak. – Czyń honory, mistrzu – zaśmiała się, całkowicie się mu oddając, bo nikomu też tak mocno nie ufała, jak jemu. – O czym tak myślałeś, hm? – Zagaiła jednak, podczas gdy delikatnie zsuwał z niej opatrunek, trzymając w dłoni kropelki.

    mocno zainteresowana, bardzo zrelaksowana i kompletnie zakochana, VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  11. — Pod warunkiem, ze ubierzesz te seksowne białe pończoszki, które tak chętnie ze mnie zrywałeś w Hogwarcie, obcisły, krótki fartuch i czepek. O tak… ten czepek, totalnie mnie kręci – odparła wesoło Vereena na słowa Connora, śmiejąc się radośnie, mimo że naprawdę chciała się powstrzymać i wyjść na całkiem poważną: wyszło jej to doprawdy z miernym skutkiem, czemu notabene nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę, ze jego doskonały humor udzielił się i jej. Dlatego też w ogóle nie miała problemu z tym, aby oddać się w jego ciepłe, bezpiecznie dłonie, które faktycznie, niezależnie od sytuacji, przynosiły jej olbrzymie ukojenie i sprawiały, że natychmiast czuła się lepiej; dobrze tez, że w wypadku zabiegu na swoim oku nie czuła wstydu, jak chociażby wówczas, kiedy mąż musiał ogolić jej srebrne pukle przed operacją wycięcia oponiaka. W związku z tym, rozwaliła się wygodnie na łóżku, ale zanim pozwoliła mu działać, przyciągnęła go do siebie i pocałowała czule, uśmiechając się słodko. – O wdzianku mówiłam poważnie – zapewniła, pokazując mu język, a następnie podjęła próbę, gdy on przygotowywał się do zakroplenia jej gałki, dowiedzenia się, o czym całą noc myślał. – No… odpowiedź godna czterdziestoletniego faceta… – zakpiła, kiedy odpowiedział jej wyjątkowo wymijająco i kompletnie niekonkretnie.
    Miał jednak rację – zaznaczył, że zanim cokolwiek jej wyzna, najpierw zaopiekuje się nią, toteż nie miała już innego wyjścia, jak posłusznie się na to zgodzić, bowiem wiedziała, że jeśli będzie zbyt mocno naciskała, to istniała możliwość, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, w ramach zemsty, przedłuży tę torturę niepewności jeszcze bardziej. Co prawda, nie widziała w tym większego sensu, bo ona grzecznie – a przede wszystkim całkowicie szczerze – powiedziała, jak się czuje, co jest dobrze – a więc jej ogólne samopoczucie – a co nienajlepiej – czyli zdecydowanie zbyt mała ilość snu, co w jej wypadku było dziwne, bo zazwyczaj pełna energii funkcjonowała już po sześciu godzinach odpoczynku – i liczyła, że usłyszy, co zajmowało myśli jej ukochanego. O dziwo, ten widocznie spostrzegł, że nie zachowuje się w porządku i podjął rozmowę.
    — Ooo… t-to… to dobrze – nie ukrywała jednak swojego zaskoczenia, kiedy finalnie wyznał, nad czym się zastanawiał. Później zamilkła, parskając śmiechem jedynie wtedy, gdy spostrzegła, jak walczy z malutkim opakowaniem kropelek. Później tylko uważnie go słuchała tak długo, jak miał potrzebę mówić i nie przerywała mu ani razu, jedynie kiwając głową na potwierdzenie, że jest gotowa do tej drobnej operacji. – W kwestii Rosie… przesadzasz i nie przesadzasz – wyszeptała w końcu, siadając powoli; westchnęła ciężko. – Jesteś jej tatusiem, to logiczne, że się martwisz i boisz, i… i że chcesz ją chronić – zapewniła i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, przytrzymując gazę, kiedy on ją przyklejał plastrem. – Och, Connor, ja o tym wiem, a-ale… nie o to mi wczoraj chodziła – uśmiechnęła się przepraszająco, bo naprawdę, zgodnie z jego prośbą, nie chciała wracać do tego mało przyjemnego tematu, ale sam niestety ją ku temu prowokował. – Skarbie, mi nigdy – pokreśliła z emfazą – nie chodziło o to, abyś nagle przestał mnie kochać, ale gdyby mnie zabrakło, gdyby, Connor! – uniosła się lekko, aby położyć na to odpowiedni nacisk – to chciałabym, abyś nie zamykał się na inną miłość, bo każda miłość jest nowa, jest piękna… tak przynajmniej mówią mądre książki – wyznała, gładząc go po policzku. – Nie zmienia to jednak tego, że bardzo mnie wzruszyłeś i pewnie zaraz się poryczę, więc tyle będzie z twojego zakraplania – zaśmiała się krótko i na moment zamilkła. – Kocham cię, wielkoludzie – wyznała cichutko, ale poważnie – zapewniam cię, że i w moim przypadku to się nigdy nie zmieni i absolutnie się tego nie wstydzę, bo… och, gdybym mogła naprawdę ogłosiłabym to, wykrzyczała, całemu światu, bo jesteś moim życiem, Connor. Moim – splotła ich palce.

    pełna miłości VERA, która chce dobrze

    OdpowiedzUsuń
  12. — Nie, nie jestem uparta… z-znaczy… jestem – uśmiechnęła się słodko Vereena, spoglądając głęboko, w przepiękne, księżycowe tęczówki Connora, w których na moment, jak zawsze zresztą, utonęła. Nie było bowiem nic cudowniejszego, niż widzieć w nich swoje odbicie, otulone szczelnie mgiełką jego miłości: patrzył na nią tak, jak marzyła każda dziewczyna, aby na nią patrzono; jakby była jego cudem. – W tej kwestii jestem jednak realistką, skarbie – pogładziła go raz jeszcze czule po zarośnięty policzku i nieco szarpnęła za ciemne, posiwiałe w niektórych miejscach, ostre włoski, czym zaznaczała, że niezależnie od jej myśli, on należy tylko i wyłącznie do niej i to się nigdy nie zmieni, pomimo tego, że czasem mówiła rzeczy, które mogły na to wskazywać. Nie chodziło jednak o to, że „wywoływała wilka z lasu”, jak głosiło znane, i niebywale przy okazji adekwatne do ich sytuacji, powiedzenie, ale zwyczajnie pragnęła z nim przedyskutować takie kwestie: być realistką, która niekiedy musi ich sprowadzić na ziemię, jakkolwiek to było okrutne. Prawda jednak była taka, że musieli być racjonalni w większości wypadków: dzielili swoje życia na dwa zbyt niebezpieczne światy, aby pozwolić sobie na opuszczanie gardy. Wyglądąło jednak na to, że nie zrealizuje swojego planu. – Dobrze więc, poczekam na odpowiedni moment.
    Nie pozostawało jej więc nic innego, niż zaśmiać się raz jeszcze i pozwolić, aby ta dyskusja została skierowana na znacznie przyjemniejsze tory – dlatego też porzuciła swe plany i zbojkotowała, pozwalając weterynarzowi skupić się na tym, że kiedyś wykrzyczą swoją miłość całemu światu; w zasadzie, pomysł ten całkiem się jej podobał. W związku z tym pozwoliła się pocałować i tym sposobem przyklepane zostało, że już nie wracają do tematu. Natychmiast jednak przybył do nich kolejny – mały, słodki, trochę zaspany i w różowej piżamce. Roselyn Irisbeth wpadła do sypialni rodziców – oczywiście najpierw grzecznie pukając, dzięki czemu ci zdążyli narzucić na siebie ubrania w pośpiechu – zaśmiewając się głośno i natychmiast wpadając w matczyne ramiona, w których wyjątkowo chętnie się skryła, wcale nie mając zamiaru szybko się z nich ruszać. Przekonało ją tylko to, że na dole jej prababcia robi pyszne śniadanie – którego zapach doszedł zresztą na piętro – i że wszyscy zjedzą je razem. W trójkę więc skierowali się na parter, gdzie faktycznie pani Thornton przygotowywała cały, duży półmisek jajek z mocno – tak jak jej wnuczka uwielbiała – wysmażonym bekonem. Niczym więc dziwnym nie było, że Vera niechętnie puściła męża i seniorkę rodu do Boscastle – nie chciała się z nimi rozstawać chociażby na moment.
    — Pomalujemy sobie paznokcie? – Natychmiast, kiedy za ich bliskimi trzasnęły drzwi, pół-wila zwróciła się do córeczki; obie się wyszczerzyły i już chwilę później zrobiły prawdziwy salon piękności przed kominkiem. Co prawda, Vereena wyszła na tym znacznie gorzej, niźli Rosie, ale nie mogła narzekać: radość na twarzy jej księżniczki rekompensowała nawet świadomość, iż pewnie będzie musiała zużyć połowę toniku do demakijażu, aby zacząć przypominać człowieka. – Tu jesteśmy! – Odkrzyknęła więc z miłością ukochanemu, kiedy ten wrócił na Trenwith. – Ale nie jestem pewna, czy chcesz nasz oglądać – zachichotała słodko i z zaskoczeniem odkryła, że kiedy pojawił się w progu, w dłoniach trzymając bukiet kwiatów i ozdobną torebkę. – Ooo… och… – wybąkała całkowicie oszołomiona, marszcząc zaznaczone na różowo brwi, w których wyglądała wyjątkowo komicznie. – Connor? – Zagaiła nieśmiało, ale zanim otrzymała odpowiedź, Roselyn Irisbeth wykrzyknęła „tata!” i rzuciła się do jego nóg. – A-ale… – bąkała coraz bardziej skonfundowana, zanim zerknęła do pakunku, w którym okazała się być jej wymarzone zwierzę. – Czarna kura – wybąkała oczarowana. – Pamiętałeś! – Pocałowała go i zaśmiała się perliście, rzucając się mu na szyję. – Poszłabym się z tobą kochać, ale wiesz… mała – perfidnie zagrała na jego emocjach.

    zachwycona, zakochana i złośliwa VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  13. Trudno było Vereenie uwierzyć – i nie było w tym nic dziwnego – że faktycznie Connor – jej mąż, jej słońce i gwiazdy oraz centrum jej wszechświata – jest nie tylko mężczyzną potrafiącym słuchać – a był to okaz naprawdę znajdujący się na wyginięciu – ale także był na tyle szalony, aby podjąć takie właśnie kroki, jak zdobycie dla niej czarnej kury: co prawda, pluszowej i nieco przerażającej z krzywo przyklejonymi oczkami, ale kompletnie zachwycającej. Niczym zaskakującym w związku z tym nie było to, że natychmiast rzuciła się mu na szyje, chcąc pokazać, jak bardzo jest mu wdzięczna – dosłownie za wszystko: za te długi, nocne rozmowy, za te zaspane wymiany monosylab przed pierwszą kawą, za te płomienne awantury w kuchni, kryjąc się przed ich słodką Roselyn Irisbeth i za każdy uśmiech, każdy dotyk, każde spojrzenie oraz możliwość skrycia się w swych ramionach. Dziękowała mu za to, że w ogóle był, bo bez niego nie tylko nie istniała ona – nie istniały kolory, zapachy i dźwięki. Rzecz jasna, nie byłaby sobą, gdyby nie zrobiła w tego tak perfidny – ale jakże z nią tożsamy – sposób, sugerując, że najchętniej zapadłaby się z nim w ich łóżku i oddała; problem leżał w tym, że nie było nikogo, kto mógłby się zająć ich córeczką, a i ona sama nie była chyba jeszcze w odpowiedniej kondycji i każde podwyższenie jej ciśnienia mogłoby się skończyć tragedią. O tym, oczywiście, nie pomyślała w pierwszej chwili, natychmiast prowokując byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, co nie mogło w ich wypadku skończyć się dobrze – nikt przecież nigdy nie powiedział, że tak różne od siebie istoty, pod w zasadzie wszystkim względami, będą tworzyły normalny dom, prawda? Przynajmniej jednak kochali siebie ponad cały świat.
    — Jesteś najlepszy – skwitowała więc z miłością pół-wila, jeszcze mocniej obejmując swojego wilczka. Problem w tym, że już przedstawiła mu idealną opcję na podziękowania, która niestety nie była dostępna, a prowokująca. Przełknęła głośno ślinę. – Ja wiem, że nieładnie… ja wiem… – przytaknęła z niemałą skruchą – ale jakoś tak… nie mogłam się powstrzymać – wydukała, rumieniąc się niczym dojrzała piwonia i mając to szczęście, że ich córeczka nic nie słyszała, zajęta Pigletem, którego koniecznie także chciała odpowiednio pomalować, co psiak brał za doskonałą zabawę. – Connor, proszę, nie wzbudzaj we mnie wyrzutów sumienia, co? – Mruknęła, czując, jak jego męskość twardnieje, a ona ma wrażenie, ze jest zamykana w coraz ciaśniejszej pułapce wypełnionej pożądaniem i namiętnością, które były całkowicie niemożliwe do opanowania. – Może tak… hm… a tak słynna szklanka wody, co? – Zakpiła, jednocześnie wbijając gwóźdź do ich wspólnej trumny, a kolejnym stało się to, co wyrabiał z małżowiną jej ucha, sprawiając, że było jej coraz gorętszej i wilgotniej w odpowiednich partiach. Odetchnęła ciężko, z lekkim trudem. – Wiesz, co robisz? – Sapnęła. – Prowokujesz mnie… strasznie mnie prowokujesz… Boże, Connor, a… ale Rosie… – matczyny rozsądek walczył w niej z pragnieniem swojego ukochanego mężczyzny. – Na górę, już! – Rozkazała mu szeptem. – Connor, nie żartuje, podwijaj ogon i na piętro, natychmiast! – Nakazywała mu, a kiedy w końcu dał się przekonać, ona z trudem wsysała i, z łamiącym sercem, bowiem wiedziała, jak bardzo to niewychowawcze, zagaiła do Roselyn Irisbeth, czy nie chciałaby z pieskiem obejrzeć bajeczki, bo jej mama musi się położyć na godzinkę, a tata chciałby popracować, żeby później mogli razem zejść obiad. Mała na szczęście nie wyczuła fortelu i bardzo się ucieszyła, co Verze dało około sześćdziesięciu minut bez martwienia się o ich księżniczkę; przezornie tylko zamknęła szybę od kominka, okna i drzwi na klucz od wewnątrz. – Oszukuję dla ciebie własne dziecko – to było zaś pierwsze, co powiedziała, gdy weszła do sypialni – więc będziesz się mnie słuchał – nakazała. – Zdejmuj spodnie. Nie możemy się kochać, ale ci mogę – uśmiechnęła się zadziornie.

    podniecona, zachwycona i oczarowana VERCIA, która zrobi teraz naprawdę wszystko, jak trzeba

    OdpowiedzUsuń
  14. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności – słodką i niewinną Roselyn Irisbeth, którą nie miał się kto zająć, przygotowanie obiadu na głowie, bo tym razem to ona zdecydowała, że zrobi swoje popisowe polędwiczki w sosie śmietanowo-pleśniowo-serowo-czosnkowym oraz mając za sobą zabieg na lewym, mocno niewidzącym, oku, co prawa niezbyt ciężki, ale jednak w połączeniu z lekami i długimi podróżami do Londynu i z powrotem do Boscastle, dość wymęczający – nie było wątpliwości, iż Vereena powinna była zachowywać się zdecydowanie bardziej rozsądnie; szczególnie, że była stateczną żoną, odpowiedzialną matką i sumienną pielęgniarką. W tym wszystkim jednak była także tylko – i chyba: a ż – zakochaną kobietą, która istniała po to, aby sprawiać przyjemność Connorowi: mężczyźnie swych marzeń, swemu mężowi i najlepszymi przyjacielowi, a także ojcu jej uroczego dziecka, które na szczęście tym razem postanowiło ją wyratować od wymigujących, kłamliwych nieco dopowiedzi, nie zadając ciekawskich pytań. Dlatego też w zasadzie nie można było się jej dziwić, dlaczego roztoczyła przed nimi cudowne – acz wyjątkowo bolesne – wizje, w których kochali się namiętnie, czym mogłaby mu w sposób odpowiedni podziękować za to, że w ogóle był i mogła na niego zawsze liczyć, pod każdym względem. Niestety, nie mieli takiej możliwości – a przynajmniej nie w znaczeniu dosłownym, bowiem oczywiście, sprytna pół-wila od razu znalazła, całkiem niezłe rozwiązanie dla ich sytuacji. Co prawda, musiała działać szybko, a więc nie do końca była miła i ciepła, ale przynajmniej – wyjątkowo skuteczna i całkiem spranie przetransportowała się z wilkołakiem do sypialni na piętrze, gdzie już unosił się zapach ich podniecenia. Nie mogła się doczekać finału sytuacji.
    — Za to „mamo”, dostaniesz pożądanie po dupie – zapowiedziała, w związku z tym, zaraz po tym, jak obiecała mu solennie, że chociaż faktycznie kochać się nie mogą, to ona chętnie mu pomoże i ulży w straszliwym cierpieniu. – No, a teraz, raz, raz, bądź dobrym wilczkiem i słuchaj swojej pani – wiedziała, że może sobie pozwolić na takie uwagi, bo znali się na tyle dobrze, aby wiedzieć, gdzie są granice: te natomiast wyznaczała w tamtej chwili ich namiętność, która dosłownie buchała ogniem od jednego i drugiego. Vera więc patrzyła na swojego męża tak, jakby był jej ranną zwierzyną, zapędzoną w kozi róg, a ona dzielnym myśliwym, który po wielu trudach upolował bardzo łakomy kąsek, którym nie chciał się z nikim absolutnie dzielić. – Gdyby miała parę wolnych funtów, to bym ci rzuciła, wielkoludzie – zachichotała zaś, kiedy w pośpiechu zaczął zrywać z siebie ubrania, w akompaniamencie swoich przekleństw, bowiem upierdliwe materiały jakoś nie chciały wówczas z nim współpracować. – No, no, no… – zachichotała, trochę niczym trzpiotka, rumieniąc się z zachwytu: niezmiennie oczarowywało ją, że kilka jej słodkich słówek wystarczy, aby stawał się gotowy do działania w każdej w zasadzie chwili, co zresztą doskonale widziała na odznaczającym się materiale jego bokserek. Zbliżyła się do niego powolutku. – Wiem, że nie muszę, kochanie – odpowiedziała jednak miękko i ciepło, czule, acz bez zbędnego w tamtym momencie podtekstu seksualnego, pogładziła go po zarośniętym policzku – ale chcę. Chcę, bo cię bardzo kocham… cśśś… Connor… nic nie mów – przerwała jego plątaninę słów – tylko czuj – nakazała i opadła przed nim na kolana, ściągając bieliznę z jego bioder, uwalniając jego męskość. – Gotowy? – Zaśmiała się, zanim zabrała się do konkretnego działania.

    troszkę perfidna, mocno zakochana i wyjątkowo złośliwa wciąż, VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  15. Jeśli kiedykolwiek Connor powiedziałby Vereenie o tym, że bał się, iż w jakiekolwiek sytuacji mogłaby się poczuć przez niego traktowana niczym przedmiot – to najpewniej dostałby porządnie po głowie. Nigdy bowiem, nawet przez sekundę nie dał jej odczuć, że była nieważna, albo maszynką do spełniania swoich fantazji fizycznych – bowiem ze swej srebrnej głowy już dawno wyrzuciła te paskudne trzy lata rozłąki i tę paręnaście tygodni w Hogwarcie, kiedy był związany z Chloe i oczekiwał przyjścia na świat ich dziecka; dla niej to była ciemna plama, do której nie chciała nigdy wracać, mimo że czasem miała ochotę wyjaśnić kilka kwestii i zapytać o parę spraw: jakoś jednak nigdy się tak nie złożyło, a ona w sumie bała się, że mogłaby swoją dociekliwością zrobić mu przykrość, a tego przecież by nie przeżyła, bo istniała tylko po to, aby dawać mu pełnię szczęścia. Dlatego też sama z siebie i bardzo ochoczo – najpierw oczywiście dbając o to, aby ich słodkiej Roselyn Irisbeth dosłownie nic nie zagrażało – postanowiła dać mu przyjemność, tym bardziej potrzebną – acz niewymaganą, nierobioną z jej strony z żadnego przymusu – bowiem przez nią samą został okrutnie i perfidnie sprowokowany. Dla niej więc była to równie wielka radość, że w ogóle mogła się nim zająć – na dodatek, podsycana przez świadomość, jak na niego działa.
    W związku z tym, kiedy upewniał ją – zdecydowanie robił to zbyt często, bo ona przecież wiedziała: doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważna dla niego jest; że stała się całym jego światem, tak jak i on jej – że nie jest do niczego zmuszana, ona ledwo dosłownie nie wybuchła śmiechem w jego przystojną twarz: wiedziała, że tak jest, że ma pełną swobodę i że gdyby mógł, faktycznie uczyniłby ją księżniczką. Dlatego też ostatecznie po prostu klękła przed nim, uśmiechając się wyjątkowo zadziornie i postanowiła zabrać się do pracy – w sposób, jaki najbardziej lubił, chociaż ten, co prawda, łączył się z bardzo dużą ilością przedłużania wszystkiego w nieskończoność, a więc jego narastającą frustracją i dosłownie bolesnym podnieceniem. Musiała jednak przyznać, że naprawdę lubiła posiadać ten rodzaj władzy nad swoim ukochanym – słuchać, jak dzięki jej zabiegom wariuje.
    — Bądź grzecznym wilczkiem – upomniała go nagle, wbijając długie paznokcie w jego brzuch, kiedy wydał z siebie donośne, przejmujące wycie. – I trochę ciszej, bo Rosie się zaniepokoi – dodała znacznie poważniej, aby następnie powrócić do tego, co chciała: do prowadzenia go na sam szczyt cudownej, obezwładniającej rozkoszy, który odbierała zdolności do racjonalnego myślenia. Nie przeszkadzało jej rzecz jasna przy tym, ze wplótł palce w jej włosy, bo wiedziała, ze nie zrobił tego po to, aby ją do czegoś zmusić, czy nią kierować: uczynił to w odruchu, wyrażającym ich bliskość oraz oddanie. Ona zaś patrzyła na niego zalotnie, pomimo jednego zabandażowanego oka, i wzorkiem zmusiła go, aby właśnie tak doszedł: nie dała mu nawet najmniejszej szansy na to, aby dał znać, że jest blisko spełnienia. Po prostu nagle sprawiła, że spiął się, krzyknął i zalał jej usta swoim nasieniem. Ona natomiast po wszystkim opadła na pięty, otarła kąciki ust wymownie i uśmiechnęła się słodko, co nie do końca współgrało z tym, co chwilę wcześniej zrobiła. – Żyjesz? – Zaśmiała się perliście, podczas gdy weterynarz sztywno kierował się do łóżka, na które padł. Ona natychmiast przyczłapała na kolanach do niego i wsunęła się na jego nagi tors. – Ależ dyszysz… – skwitowała wesoło, całując do w lewą pierś i gładząc ją czule opuszkami placów.

    bardzo zadowolona z siebie i kochająca mocno VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  16. — Ojojoj, jaki biedny wilczek – nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że Vereena bawiła się doskonale, kpiąc w najlepsze z Connora, który faktycznie po bardzo gwałtownym i niebywale silnym spełnieniu, dyszał ciężko, nie potrafią się opanować; fakt, że drżał przy tym niczym osika poruszana na lodowatym wietrze, egoistycznie i bardzo mile łechtał ego jego żony: lubiła mieć świadomość, że on i tylko ona potrafiła go doprowadzić od takiego stanu w zasadzie nie robiąc wiele, ot, prowokując go słodkimi słówkami obdarzając słodką pieszczotą swoich miękkich ust. – Biedny, kochany, wielki wilczek – dodała i pocałowała go w szyję, na moment zatrzymując wargi w miejscu, gdzie pulsowała jego tętnica, w której krew buzowała w zastraszającym tempie; jakże jej się to podobało. – O, do raju mówisz, ładnie, ładnie… – zakpiła z niego okrutnie i wsparła się na jednej ręce, aby pocałować go czule, po czym zaśmiała się perliście. – Nie masz mi za co dziękować kochany, nie masz za co – zapewniła miękko i cicho, zgodnie z prawdą zresztą. – Kocham cię i dla mnie to była sama przyjemność – zsunęła się w dół jego ciała, krótkimi muśnięciami wytyczając ścieżkę od jego obojczyków, poprzez tors i brzuch, aż do włosków prowadzących do męskości, którą dotknęły jej srebrne loki. – No… wstawaj! Obiad sam się nie zrobi.
    Owszem, była okrutna, ba!, w zasadzie ciężko nawet można było to nazwać „okrucieństwem”, bowiem w tamtym wypadku słowo to nie było wystarczająco silne, ale z drugiej strony – na dole czekała na nich Roselyn Irisbeth, a jej matczyny instynkt nie pozwalał na dłużej zostawiać swojej córeczki bez opieki, mimo że wmawiała sobie, że na pewno nic jej grozi, szczególnie że była w towarzystwie Pigleta. Wolała jednak – szczególnie biorąc pod uwagę wydarzenia związane z Geraldine Nott – dmuchać na zimne i chociaż jej małżonek skomlał i wił się na łóżku: ona była nieugięta, nakazując mu się czym prędzej ogarnąć. Niemniej, mogli uznać, że siedemnasty i osiemnasty kwietnia były wspaniałymi dniami, które przyniosły im wiele radości i tchnęły w nich nadzieję – oraz sprawiły, że obok pojawiła się czarna, pluszowa kura, która zajęła honorowe miejsce na komodzie w ich sypialni. Wszystko to natomiast było składową przyjemnego wieczoru, który spędzili na pałaszowaniu specjalności pani domu – owych polędwiczek owiniętych boczkiem w ciężkim sosie ze śmietaną i serem pleśniowym – w towarzystwie pani Thornton oraz pana Rocheforta, która przywiózł seniorkę rodu, a następnie zabrał ją do jej mieszkanka w Boscastle, co było nie tylko urocze, ale świadczyło o jego wielkim oddaniu wobec swojej „przyjaciółki”.
    Po wszystkim zaś – o dziwo, to były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zaoferował się do mycia naczyń – małżeństwo zsunęło z lewego oka pół-wili, zgodnie z zaleceniem doktora Kray’a – który zgodził się na odstępstwo i nie kazał im przyjeżdżać na ten zabieg, bowiem jego pacjentka była wykwalifikowaną pielęgniarką – opatrunek. Trzynastego rano więc została zawieziona – bo umówili się, że dopóki nie będzie pewności, że widzi idealnie i nic jej nie przeszkadza, nie miała prowadzić samochodu – do przychodni doktora Cartera, aby zająć się pierwszymi, drobnymi sprawami związanymi z dokumentami, cały czas pilnując, aby nosić specjalne okulary, czy to wewnątrz, czy to te z ciemnymi szkłami na zewnątrz. Co prawda, oznaczało to dla weterynarza więcej pracy oraz jeżdżenie z Rosie, ale przynajmniej mieli pewność, że Vera w żaden sposób się nie nadwyręży i dzięki temu – oraz dzięki nieocenionej pomocy babci – Wielkanoc była jedną z najwspanialszych, przez jakie przeszli, mimo że sami obdarowywali się słodkimi upominkami i tylko dla swojej córeczki i Jacoba Ivana – któremu nie szło tak dobrze, jak nieco starszej koleżance, czego jego matka nie mogła zdzierżyć – wielkie poszukiwanie prezentów w ogrodzie Trenwith, przystrojonej żonkilami, tulipanami, zajączkami i kolorowymi pisankami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W związku z tym, mimo świadomości, że i kolejny miesiąc będzie dla nich ciężki, bo czekały Vereenę jeszcze dwa zabiegi: jeden wypadający na dwudziestego piątego maja, podczas którego do pełni używalności miało wrócić jej prawe oko oraz drugi, którego termin doktor Kray – z każdą wizytą Greybacków coraz bardziej zauroczony pacjentką, wyznaczył na ósmego czerwca, kiedy to poprawiona miała być widoczność w lewej gałce; to natomiast oznaczało, że i dwudziestego szóstego dnia piątego miesiąca, jak dziewiątego „połówkowego” pół-wila miała mieć wolne u Cartera, co tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że tego roku lepiej będzie zrezygnować z wakacji. Tak jak jednak poprzednim razem, tak i tym świetnie sobie poradzili, jeżdżąc do Londynu i z powrotem oraz dzielnie znosząc końskie zaloty młodego lekarza – z czym oczywiście większy problem miał wilkołak, niźli jego małżonka, która kompletnie nie zwracała na mężczyznę uwagi: miała swój ideał obok i niczego więcej nie potrzebowała do szczęścia. Oczywiście, to oznaczało mniej więcej tyle, że kiedy było już po wszystkim i dwa tygodnie po ostatnim zabiegu, kiedy powiedziano im, że jest dosłownie idealnie – co notabene było mocno odczuwane przez główną zainteresowaną – padli w pielesze i nie będzie przesadą powiedzenie, że kochali się namiętnie i czule całą noc.
      Jako że więc mieli doskonałe humory, postanowili, że już w sobotnie popołudnie, w ostatni weekend czerwca, zrobią wielkiego, rodzinnego grilla na farmie Trenwith właśnie, zapraszając na niego Hawthorne’ów – wciąż dziwnie od siebie zdystansowanych i niepotrafiących zapanować nad synem pod żadnym względem, bo o ile ojciec chciał go stawiać w sposób, rzecz jasna, wychowawczy i odpowiedni do wieku, do pionu, tak jego matka skutecznie studziła jego zapał, argumentując to, że jest mężczyzną i nie nadaje się do wychowywania dzieci; nie, żeby przy okazji był panem-przedszkolanką… – panią Thornton – co już przecież było tradycją – oraz Thomasa – który również stał się, jakby nie patrzeć, członkiem tej szalonej familii. Niestety, jakkolwiek Greybackowie stawali na głowie – Connor przygotował karkówkę, żeberka w miodzie i szaszłyki, natomiast Vereena kilka sałatek, brownie i wielką blachę tiramisu – to ich przyjaciele chyba nie byli zbyt szczęśliwi; oczywiście, była to wina ich problemów wewnątrz-małżeńskich i szkoda jedynie, że dobijały się na wszystkich wokół, co oznaczało mniej więcej tyle, że Felix wypił pół zapasu whisky wilkołaka i mówił niekoniecznie składnie i niekoniecznie odpowiednie rzeczy o swoim synu, czego Jo nie mogła darować, mimo że przemawiał przez niego ból i smutek.
      — Myślisz, że Jake naprawdę może być charłakiem? – Nie dało się w związku z tym ukryć, że pani domu była po wszystkim wykończona i chętnie odprawiła babcię, chcąc odrobiny ciszy i spokoju; zdecydowanie, nie mogli zaliczyć do udanych tego nieszczęsnego grilla. Dobrze że chociaż, że ten skończył się w miarę szybko, bo nie zniosłaby kolejnych godzin interwencji pomiędzy Josephine, a jej parterem oraz ratowania Roselyn Irisbeth przed młodszym, złośliwym i niepanującym nad sobą kolegą. Sama referowała zaś do słów kolegi męża, dotyczących niespełna dwuletniego chłopca, którego matka wciąż uważała, że nic mu nie jest, mimo że ewidentnie było widać u niego poważne opóźnienie. Co gorsza, określenie to, natychmiast obudziło w pół-wilii wspomnienie o Chloe, które pewnie przez stres, zmęczenie i zwyczajnie smutek, że świętowanie końca jej zabiegów nie wyszło tak, jakby chciała, uderzyło w nią ze zdwojoną mocą. – Co myślisz? – Nacisnęła łagodnie po chwili ciszy; ona zmywała naczynia w kuchni, on palił, chwilę wcześniej położywszy ich córeczkę spać. Zamiast jednak de facto dać szansę udzielenia odpowiedzi przez ukochanego, wypaliła nagle: – Myślisz czasem o Chloe? – Zacisnęła mocno szczęki, a pod jej powiekami zebrały się łzy. – A-albo… albo o Williamie? – Imię chłopca ledwo przeszło jej przez gardło.

      kochająca, ale bardzo przejęta VERA (Greyback) THORNE, która potrzebuje tej rozmowy…

      Usuń
  17. Właściwie to Vereena nie miała pojęcia, o co pytała Connora i co chciała osiągnąć oraz jakie pobudki nią kierowały, że w ogóle skłoniła się ku tematowi jego byłej żony i nieżyjącego synka – może to był stres związany z zachowaniem Hawthorne’ów, albo zwykłe zmęczenie, bo przecież od rana stawała na głowie, aby grill się udał, a niestety zakończył się kompletnym fiaskiem. Na pewno jednak duży wpływ miały na to słowa Felixa – cóż, niewątpliwie miał dużo racji w ocenie swojego synka i absolutnie nie przemawiała przez niego złośliwość, czy nienawiść do Jacoba Ivana, a zwykła troska, żal oraz przede wszystkim: zwykły, rodzicielski strach – dotyczące charłaków, które obudziły w gospodyni paskudne wspomnienia tych tygodni, kiedy ją i byłego już profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dzieliło dosłownie wszystko, gdzie na pierwszy plan wysuwało się jego małżeństwo z Chloe, barmanką w „Gospodzie pod Świńskim Łbem”. Nawet chyba nie chciała dociekać, dlaczego jej myśli skierowały się w kierunku charłaczki – po prostu tak się stało i odkąd usłyszała to jedno, jedyne określenie: w jej sercu zagościł niepokój, ostrym cierniem wbijając się w jej kochające serce i rozpływał ciężki, cuchnący jad wątpliwości po całym jej organizmie. Było to duszące i męczące. Pozbyć się jednak tego nie miała jak, nawet wówczas, kiedy skupiała się na zajmowaniu się Roselyn Irisbeth – i pilnowaniu, aby jej młodszy kolega nie wyrządził jej krzywdy – lub na sprzątaniu po zabawie – która w zasadzie bardziej przypominała żałosną stypę. Widocznie wszystko się w niej skumulowało tamtego dnia i postanowiło jej przypomnieć, ze są pewne męczące sprawy, których nie przepracowała. Uświadomiła też sobie, że była pani Greyback to personifikacja jej koszmarów.
    — Proszę, powiedz mi… – nacisnęła więc, kiedy po drugiej części pytania, wilkołak nadal milczał; sama oparła się zaś o blat, zaciskając na nim dłonie w piąstki tak, że pobielały jej kłykcie. Jej chude ramionka przy tym drżały, a oddech stał się krótki i urywany: spowodowane było to strachem przed treścią uzyskanej odpowiedzi: nie wiedzieć czemu, ale naprawdę nie wierzyła w to, że mógł być jej tylko jeden kierunek, co zresztą, niejako, zostało potwierdzone. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Rozumiem – przytaknęła i przemyła kolejne dwa talerze. – Nie rozmawiamy nigdy o tym – dodała po bardzo długiej i wyjątkowo nieznośnej chwili milczenia. – Nigdy mi nie mówisz, że o nich myślisz – mówiła dalej, dziwnie odlegle i pusto – a nie to sobie obiecywaliśmy – wypomniała ich przysięgę małżeńską. – Nigdy… nigdy nie chciałeś poruszyć tego tematu i nie wiem w sumie dlaczego – odetchnęła ciężko, zupełnie tak, jakby się dusiła. – Myślisz, więc… więc tęsknisz, prawda? – W zasadzie nie pytała, a bardziej stwierdzała, jakby mając pełne przekonanie do tego faktu. On palił, a ona mówiła. – Nieprawda – syknęła nagle, odwracając się do niego gwałtownie i pokazując łzy w swoich fiołkowych oczach. – Dlaczego – nacisnęła twardo – o nich myślisz? Nie, nie myślisz o nich, jako o przypomnieniu, że mogłeś mnie stracić… ty o prostu myślisz i gdyby oni nie umarli, ty nigdy nie byłbyś ze mną – oskarżyła go i jakby nie patrzeć, z perspektywy czasu i dystansu, jako postronny obserwator: miała całkowitą rację. – Ty nawet nie myślałeś o rozwodzie, bo… b-bo Chloe taka słaba… t-taka… – mimowolnie dotknęła blizny na policzku, którą charłaczka jej zrobiła. – Mówiłeś, oczywiście, mówiłeś, ze ją zostawisz, ale… ale nawet nie przygotowałeś papierów rozwodowych – ewidentnie postawiła na nim krzyżyk. Odwróciła się do niego plecami i nie dała się dotknąć. Załkała rozdzierająco, tym razem czyszcząc kompulsywnie kieliszki. – Gdyby nie umarli nigdy nie byłbyś z nami – powtórzyła cichutko, a łzy sunęły ciurkiem po jej bladych policzkach. – Czasem mam wrażenie, że gdyby Chloe i William pojawili się w progu Trenwith ty byś do nich poszedł i nawet nie obejrzał się za mną ani Rosie – wyznała poważnie, z nieopisanym smutkiem.

    mocno zawiedziona i silnie załamana VERA, która jest bardzo załamana

    OdpowiedzUsuń
  18. Vereena tyle razy słyszała od Connora o „małżeństwie z rozsądku” z Chloe, że aż robiło się jej słabo. Czym innym bowiem było pobieranie się dla korzyści majątkowych – co działo się nagminnie i w świecie mugolskim i czarodziejskim – czy z powodu czystości krwi – lub jak kto wolał: ras, co także pojawiało się wśród ludzi magicznych, jak i tych, którzy o czarach słyszeli jedynie z bajek i legend opowiadanych przez matki do snu, czego dowodem był chociażby największy konflikt zbrojny, jaki kiedykolwiek miał miejsce, czyli druga wojna światowa i wprowadzenia pojęcia eugeniki; notabene chyba chętnie przejętej przez Ministerstwo Magii, które uwielbiało katalogować takie istoty, jak Greybackowie – czy nawet z poczucia obowiązku – w tym konkretnym wypadku: przez niechcianą ciążę charłaczki, której łatwo było zapobiec, albo w ogóle nie uprawiając z nią seksu, albo się pilnując i stosując zabezpieczenia, albo po prostu abotując płód i jakkolwiek było to ciężkie do przetrawienia dla pół-wili, jako matki, czy pielęgniarki, to przecież było klarownym rozwiązaniem, jeśli wilkołak nie chciał mieć żony w postaci hipochondrycznej kelnerki w „Gospodzie pod Świńskim Łbem” w Hogsmeade. Co gorsza – ciągle powtarzał, że mały William był błędem, za który on musiał ponieść odpowiedzialność: wcale nie musiał, bo nie miał też pewności, czy to dziecko było w ogóle jego i nigdy nawet się nad tym nie zastanowił, przyjmując słowo jakieś prostej dziewczyny za pewnik. Do tego dochodził fakt, że de facto za skrzywdzenie jej – a więc kobiety, którą podobno kochał ponad wszystko; i w co ona przez dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent czasu wierzyła – nie poniósł żadnych konsekwencji. Wszystko to natomiast składało się na jej wielki smutek i niezrozumienie.
    — Nie są i w tym rzecz – sarknęła więc ze złością, napinając się coraz mocniej. – oni nie są zamkniętym rozdziałem i ciągną się za nami, jak smród po gaciach od trzech lat, na Boga – mówiła powoli, chłodno, z niewątpliwą złością oraz żalem w głosie, że nigdy wcześniej nie wrócili do tego tematu i pozwolili mu dryfować w przestrzeni. Owszem, kiedy tylko Chloe i jej syn umarli, Vera trafiła do więzienia, przez co nie bardzo mieli możliwości, ale później był czas, a tłumaczenia, jakoby były profesor ONMS z Hogwartu nie chciał psuć dobrej atmosfery między nimi: problem w tym, że odkładany na bok, tak wielki problem, w końcu urósł w siłę i zalał jego małżonkę palącym jadem. – Nie musiałeś się z nią żenić, nie musiałeś wychowywać tego dziecka i nie musiałeś, ba!, nie powinieneś jej wierzyć, że było twoje – wyrzuciła z siebie, czując taką zwykłą ludzką i typową dla kobiet zawiść, wynikająca z olbrzymiej zazdrości o ukochanego mężczyznę. Dlatego też ostatecznie wybuchła, a wszystkie nagromadzone w niej negatywne emocje, po prostu rozlały się po ich sosnowo-zielonej kuchni na Trenwith, przez co kiedy na nią syknął i zaczął się unosić, ona go spoliczkowała; dłoń nigdy nie piekła jej tak, jak wtedy. – Nigdy nie poniosłeś konsekwencji tego, że mnie zraniłeś tamtej nocy – stwierdziła pewnie przez zaciśnięte szczęki. – Nie poniosłeś i nie mów mi, że poniosłeś, bo to ja zostałam sama, z rozorany ramieniem, widmem likantropii, ciążą, a później śmiercią mojego – podkreśliła wymownie – syna. Tak samo, jak nie poniosłeś konsekwencji tego, że związałeś się z tą kurwą z Hogsmeade, więc to, że tu jesteś i możesz zajmować się moją – nacisnęła z emfazą – córką wynika tylko i wyłącznie z mojej dobrej woli, więc jej nie nadwyrężaj, dobrze ci radzę – zakończyła całkowicie poważnie. – Dałbyś jej pieniądze? Dałbyś?! – Ryknęła nagle. – Te same, za które powinieneś Rosie kupować zabawki? Te same, które potrzebne są, żeby utrzymać farmę?! I co? I co, kurwa? Ja miałabym z tym żyć, tak? Z-z… z tym, że ona tam jest, z tym swoim potworkiem-bękartem?! – Nie panowała nad sobą. – Ty kurwa nigdy o mnie nie myślisz. Nie myślisz o Roselyn, bo gdyby było inaczej nigdy byś się z nią nie ożenił! – Krzyczała i dygotała.

    przejęta i przerażona tym, że to mogłaby być prawda, VERA

    OdpowiedzUsuń

  19. W tamtej konkretnej chwili Vereena w ogóle nie dostrzegała tego, że jakkolwiek przesadza w swoich osądach wobec Connora – w zasadzie, to uważała nawet, że i tak jest zbyt delikatna, biorąc pod uwagę, że w sierpniu dwa tysiące dwudziestego tak mocno ją zranił, co doprowadziło dwa miesiące później do śmierci maluszka w jej łonie, a trzy lata później wpadła na niego i okazało się, jak wówczas sądziła, że ułożył sobie cały świat wedle własnego widzimisię i prowadził cudowne apple-pie life, które wyniszczało ją jeszcze bardziej, niźli rany, jakie pozostawił na jej chudym, lewym ramieniu. Uważała, że w ogóle nie cierpiał – bo gdyby cierpiał, to byłoby to widać: to może by ją odnalazł, przeprosił, próbował cokolwiek naprawić, ale zamiast tego on zrobił dziecko jakiejś charłaczce, po czym się z nią ożenił, aby następnie idiotycznie argumentować to poczuciem obowiązku i błędem; na Boga, gdyby to był błąd, to by go rozwiązał: aborcją, zniknięciem, albo, jeśli już chciał zgrywać dobrego samarytanina: to zwyczajnie, zapewnić jej dobry byt. Ostatecznie więc, pół-wila nie była pewna, czy wilkołak oszukiwał siebie – wierząc, że podoła takiemu układowi – ją – wmawiając, że właśnie chodziło jedynie o owy układ – czy też może wszystkich wokół – a w tym, w potencjalnej jeszcze wtedy przyszłości, własne dziecko, którego rzekomo nie kochał. Patrząc zaś na ilość pytań, która była zatrważającą i brak jakiejkolwiek odpowiedzi, nie można było się dziwić, iż młoda pielęgniarka zwyczajnie w końcu nie wytrzymała napięcia związanego z nagromadzeniem w sobie negatywnych emocji, ciemnych i pełnych bólu przemyśleń oraz wysnuwanych na podstawie skrawkowych informacji wniosków, co sprowadziło się do tego, że nawet nie zareagowała na słowa ani na smutne spojrzenie męża.
    — Pal licho ten twój pieprzony ślub, ale ty mnie zwyczajnie oszukałeś! – Wydarła się, jakby zapominając, że na piętrze śpi ich słodka oraz niewinna Roselyn Irisbeth, która nie zasługiwała nie tylko na to, aby być obudzoną, ale powinna być chroniona przed widzeniem lub słyszeniem tego, jak jej rodzice się awanturują, bo to było równie mocno krzywdzące, co zwyczajnie niewychowawcze. – Rozumiesz?! Oszukiwałeś mnie za każdym razem, kiedy mówiłeś, że od niej odejdziesz. Ciągle – już powoli traciła głos, który stawał się zachrypnięty; z jej fiołkowych oczu nieprzerwanie płynęły strumienie gorzkich łez i to one sprawiły, że dosłownie się zadławiła, co zresztą były profesor ONMS mógł wykorzystać, aby wyrazić swoje zdanie. – Nie powinieneś był – przytaknęła mu więc płaczliwie, z trudem chwytając oddech. – Z-z… z mną t-też… p-popełniłeś… – wydukała żałośnie pomiędzy szlochami, ale cały czas, to jego głos wychodził na pierwszy plan i dobrze, bowiem to był jego czas na mówienie, a jej już minął. Wysłuchała go w związku z tym uważnie i do końca. – Tera zmówisz o papierach… teraz mówisz o tym, że powinieneś coś więcej zrobić… a co z… zrobiłeś ostatecznie, żebym ci wybaczyła? Żeby Rosie ci wybaczyła, że nie było cię przy niej, kiedy rosła pod moim sercem? – Spojrzała mu głęboko w księżycowe oczy, naprawdę oczekując szczerej odpowiedzi. – Nie masz pewności, czy William był twój – dodała jeszcze, cofając się krok do przodu – ale nie, dobrze zrobiłeś, że go zatrzymaliście… na pewno dobrze – na koniec westchnęła rozdzierająco, odwracając się do naczyń. – Mówię poważnie, Connor… ja czasem myślę, że żałujesz, że ich nie ma i że gdybyś mógł, to byś do nich wrócił – wyszeptała całkowicie poważnie i szczerze, z głębi swojego kochającego serduszka.

    bardzo smutna, bardzo załamana, bardzo spłoszona VERA, która darzy wielką miłością, ale ma swoje chore jazdy, ot

    OdpowiedzUsuń
  20. Wszystko to, co się działo było absurdem i gdyby Connor powiedział to na głos – Vereena by się z nim niewątpliwie, niepodważalnie i całkowicie zgodziła. Tym niemniej, ich spojrzenia na owy absurd były kompletnie rozbieżne: o ile on uważał, że w ogóle ta rozmowa była najwidoczniej niepotrzebna, to na dodatek kompletnie idiotyczne – delikatnie rzecz ujmując – tak jego małżonka patrzyła na to, jak na swoiste wybawienie, bo nieprzepracowany i nieprzepracowany, tak ciężki i nieprzyjemny temat, pewnego dnia mógłby ich zabić i nie była to ledwie metafora: naprawdę wyniszczyłby ich całkowicie, nie tylko zmiatając z powierzchni ziemi ich małżeństwo, ale i ich samych. Rozbieżności były więc olbrzymie i trudne do pogodzenia, zwłaszcza, że przez pół-wilę przemawiało poczucie własnej wartości – czy raczej jego brak oraz niebywale niska samoocena – a także żal do wilkołaka za to, że w ogóle związał się z charłaczką; owszem, było to wówczas szlachetne, odpowiedzialne i całkiem nawet rozsądne, bo żadne z nich nie spodziewało się, że ponownie się spotka, po tym, co jej uczynił w sierpniu dwa tysiące dwudziestego. Pani Greyback była jednak także tylko kobietą i jako przedstawicielka płci pięknej – wyczuwała konkurencje w każdej swojej „siostrze”, szczególnie mając tak przystojnego i dobrego partnera u bogu, a Chloe go miała: Chloe w związku z tym była prawdziwym wrogiem i wzbudzała w niej taką zazdrość, że nie sposób było to opisać. Chloe po prostu była szczerze nienawidzona także za to, że popełniła tak idiotyczne samobójstwo, przez które ona – wtedy przecież, na Boga, ciężarna! – trafiła do więzienia i była tam męczona kilak dni, a na jej policzku wciąż błyszczała jasna blizna, będąc pamiątką po konfrontacji z kelnerką z „Gospody pod Świńskim Łbem” w Hogsmeade…
    — Właśnie… nic – przytaknęła dlatego też cichutko, z rozdzierającym jękiem, nie potrafią się powstrzymać, aby nie wygłaszać dalszych uwag. Nie znaczyło to, oczywiście, że nie słuchała, ale po prostu wciąż dzieliła ich przepaść odmiennych zdań. – Z-znaczy… znaczy nie mówię, że nic – podkreśliła wymownie – nie zrobiłeś… w ogóle… – nieco się zaplątała – ale… ale mówisz ciągle o konsekwencjach swoich czynów, a tak naprawdę, nie poniosłeś żadnych. Mówisz, że ani Chloe, ani Williama nie kochałeś, więc co to za strata? Mówisz, że ożeniłeś się z rozsądku? No i dobrze, żadna kara, tylko twoja świadoma decyzja – wzruszyła obojętnie ramionami. – Mówisz wiele rzeczy, a tak naprawdę w ostatecznym rozrachunku wygrywałeś na wszystkim – wyszeptała z żalem, po czym na moment odsunęła się od naczyń i po prostu bardzo długo patrzyła mu w oczy. – Ona rozorała mi policzek, a ty nic nie zrobiłeś. Powinieneś był ją zabić, biorąc pod uwagę, że kiedy ja trzy lata wcześniej chciałam cię przytulić, ty rozorałeś mi ramię – tak właśnie odpowiedziała na jego sugestię, że żałuje tego, w jakim miejscu się znaleźli, że są rodziną, małżeństwem i mając cudowną Roselyn Irisbeth śpiącą u góry. – Rozumiem do czego zmierzasz, ale nie pozwolę ci odwracać kota ogonem. To nie ja bzykałam jakieś upośledzone barmanki i robiłam im małe potworki; to nie ja się ożeniłam – wypomniała mu okrutnie, po czym na moment zamilkła, uciekła wzorkiem i załkała. Znowu jej jasne policzki zalały się słonymi kroplami. – Kocham cię, Connor, ale ja nie rozumiem… ja po prostu tego nie rozumiem i to tak bardzo we mnie siedzi… tak głęboko i tak mocno… – szlochała żałośnie osuwając się na kolana i cała drżąc; zwyczajnie nie mogła już dłużej ustać, przytłoczona nadmiarem emocji, żalu do losu i zwykłego smutku. – Tak… tak czasem w ciebie wątpię. Czasem sobie myślę, że ty byś przy nich tkwił, gdyby nie umarli… i czasem nachodzi mnie… nachodzi mnie taka świadomość, że ja się, kurwa, cieszę, że ona była tak głupia, że się zabiła, a później… później znowu myślę, że byś jej nie opuścił i że ona mogłaby zrobić mi wszystko, co najgorsze, a ty byś nie kiwnął palcem – dosłownie wyła, kuląc się na kuchennej posadzce. Dawno nie była w tak beznadziejnym stanie.

    totalnie załamana i dogłębnie skrzywdzona, spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  21. Na pewno już w tamtej chwili, gdzieś podświadomie Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie zachowuje się odpowiednio – że pomimo najszczerszych chęci rozmowy z ukochanym, tak naprawdę ciągle go oskarża o niestworzone rzeczy i wyciąga brudy, które faktycznie powinny być już dawno zakopane i nieruszane, bowiem rzeczywiście wywleczenie tego na wierzch, doprowadzało do całkowitego Armagedonu, z którym najwidoczniej kompletnie nie mogli sobie poradzić. Ona więc kuliła się na podłodze w kuchni, płacząc rzewnie – chociaż w zasadzie nie będąc pewną nad czym: nad tym, co w sierpniu dwa tysiące dwudziestego zrobił jej Connor i jakie to miało konsekwencje?; nad tym, że kiedykolwiek poznał Chloe i poszedł z nią do łóżka, a później bez szemrania uwierzył, że William był jego synem?; nad tym, że zwyczajnie pożerała ją kobieca zazdrość, ludzka zawiść i olbrzymie poczucie niesprawiedliwości, krzywdzące ją na każdym kroku, jaki wykonała na ścieżce życia? – i ledwo chwytając z tego wszystkiego oddech. Chyba najwięcej więc łez roniła nad samą sobą – na tym, że nie podjęła próby wyjaśnienia tej męczącej sytuacji wcześniej, a kiedy już to zrobiła, nie zaczęła z odpowiedniej strony, doprowadzając właśnie do tego, że jej małżeństwo się sypało: dosłownie z prędkością światła, leciało w dół.
    Rzecz jasna, to absolutnie nie było jej intencją: nieważne bowiem co, ona kochała byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu ponad wszystko i skoro to nie uległo zmianie wcześniej, to nie miało i w tamtym momencie. Nie oznaczało to jednak, że miała siły, aby – po raz kolejny zresztą – przejść przed tak straszną kwestią do porządku dziennego: marzyło się po prostu, aby ją zamknąć raz, a na dobre, bo tak naprawdę: w tej samej głębi serca w której słyszała głosik mówiący, że przesadza, tkwiła potężna świadomość, iż mąż zrobiłby dla niej wszystko i że gdyby poprosiłaby go nawet o zabicie jakiejś osoby, ten bez szemrania by to zrobił. Kochał ją – co zresztą umiał okazać i ona o tym doskonale wiedziała, tylko wówczas odrzuciła to do siebie nieco – i chyba tylko to utrzymywało ją jeszcze przy względnym zdrowiu psychicznym po tej emocjonalnej dyskusji.
    — Jestem okropnym człowiekiem… – szeptała więc rozdygotana, referując nie tylko do swoich słów o charłaczce i jej synu, ale także do tego, ze w tamtym konkretnym momencie nie przemawiała przez nią miłość do wilkołaka, a żal, ból oraz niezrozumienie, co do jego wyborów. Chociaż jednak moment później spięła się gwałtownie w pierwszej chwili, kiedy ją objął, dosłownie w następnej sekundzie już trzymała go kurczowo za materiał ciemnej koszuli i szlochała w jego tors, drżąc w jego silnych ramionach, które niezmiennie koiły i zapewniały bezpieczeństwo. – Nie zasługujesz – przyznała, bowiem najmniejszym wątpliwościom nie ulegało to, że rzeczywiście dawała mu w swojej wielkiej miłości, olbrzymiej naiwności i wielkiej dobroci, którą nosiła w swoim słodkim sercu, taryfę ulgową; że wybaczała mu więcej, niźli ktokolwiek innych mógłby w ogóle to znieść. – J-ja… ja nie wiem… nie wiem, Connor, czy… cz-czy… ja po prostu, kiedy moja matka… – wyrzucała z siebie pojedyncze słowa, ale w zasadzie nietrudno było się domyślić, że na jej wybuch w kuchni tego czerwcowego wieczoru dwa tysiące dwudziestego szóstego roku złożyło się wiele rzeczy: od tamtej nocy, gdy ją zranił, poprzez kelnerkę z „Gospody pod Świńskim Łbem”, na Aglaïs Metz skończywszy – A… a później… j-jeszcze do tego doszło, kiedy straciłam nasze dziecko, drugi raz… ja po prostu… po prostu się boję, że odejdziesz… mógłbyś mnie zabić, a ja i tak bym ci to wybaczyła i kochała nadal – powiedziała w końcu, całkowicie szczerze, chociaż bardzo chaotycznie. – J-ja… ja nie mogę znieść, ze ona cię miała, że ty jej pozwoliłeś… nie mogę… kocham cię i nie zostawię cię nigdy – niemalże krzyknęła – ale boli, jak diabli… ale to nie znaczy, że cię nie chcę i nie potrzebuję – zapewniła z oddaniem.

    bardzo smutna, pełna cierpienia i zawiedziona VERA

    OdpowiedzUsuń
  22. — Różne rzeczy się dzieją… dz-dzieją się… nam się zbyt dużo dzieje… – dukała coraz bardziej zapłakana Vereena, która jednocześnie, mimo że nie panowała nad toczącymi się po jej bladych policzkach łzami, czuła się znacznie lepiej, odkąd Connor ją przytulił; właściwie, to było to, czego potrzebowała najwidoczniej od początku: tych kilku słów zapewnień o jego miłości, o jego oddaniu i o jego gotowości dla niej na wszystko, mimo że to oznaczało, że musiał się wielokrotnie powtórzyć. Czasem jednak ludzie musieli coś takiego usłyszeć, nawet jeśli po raz kolejny, kolejny i kolejny, aby odbudować nagle nadszarpnięte poczucie własnej wartości, co najprościej było stracić, ale najtrudniej zyskać. – Dzieje nam się zbyt wiele – dodała, z trudem przełykając szloch; przymknęła powieki i mocniej przycisnęła twarz do jego piersi, jednocześnie mocniej, niemalże rozpaczliwie i kurczowo, chwytając go za koszulę na torsie, jakby w obawie, że pomimo swoich zapewnień o wielkiej miłości oraz oddaniu, on po prostu zniknie nagle i już nie wróci. – Kochasz mnie? – Jakkolwiek to było głupie i niepotrzebne, patrząc z perspektywy postronnego obserwatora, pół-wila po prostu chciała się upewnić, usłyszeć to raz jeszcze wprost i liczyła, że wilkołak pojmie, iż jej intencją nie jest podważanie jego wiarygodności i uczuć, a jedynie pomóc na drodze do opanowania się, którą zmierzała, odkąd padł obok niej na kafelki i przytulił ją.
    Następnie zaś to on mówił, a on a słuchała. Milczała nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia, ale jego słowa – chociaż mocno go deprecjonujące – podnosiły ją raz po raz na duchu, również dlatego, że były prawdą, ale także dlatego, że cieszyła się, że naprawdę – a nie tylko w pustych zapewnieniach – widział swoje błędy i nie miał zamiaru ich nigdy więcej powielać. Dlatego też pozwoliła mu wyrzucić z siebie wszystko i uwierzyła w każde pojedyncze zdanie, jakie wypowiedział, naiwnie pewnie, zawierzając temu, że rzeczywiście by tak zrobił i naprawdę pragnął siebie ukarać za swoje idiotyczne błędy – możliwym jednak było, że ponownie przemawiała przez nią wielka miłość, która nakazywała jej wybaczać mężowi wszelkie jego przewinienia. Owszem, w pewnym sensie była żałosna, o ile można było mówić o żałosności, jeśli obok stawiało się tak silne uczucie, jak to łączące Greybacków.
    — Przysięgnij na moje życie, że to się nigdy nie powtórzy – nakazała w związku z tym na sam koniec, odsuwając się od niego stanowczo i patrząc mu głęboko w oczy. – Błagam… przysięgnij mi! – Zawołała rozpaczliwie go o to prosząc, bowiem bez owego zapewnienia, nie byłaby w stanie ruszyć dalej, mimo że w przeszłości, wielokrotnie, jej ukochany udowodnił, że nie ma zamiaru powielać swych błędów przeszłości. Niestety jednak, jednocześnie, zgodnie z jej zażaleniami, działo im się wiele rzeczy i kiedy te się nawarstwiały, czasem pojawiała się potrzeba wyraźnego usłyszenia, jak jest, a nie tylko czucia i domyślania się, mimo że to wcale nie bodźce słuchowe były najważniejsze. Kiedy zaś postąpił zgodnie z jej błaganiami właściwie, Vera zwiotczała w jego objęciach i długo milczała: cisza panująca w kuchni na farmie Trenwith była przejmująca i zdawała się ciągnąć w wymęczającą nieskończoność. – Rozumiem – szepnęła i mówiła poważnie; co prawda, bolało ją, że dopiero po czasie był w stanie to wszystko wyrzucić i że nie zrobił tego wtedy, kiedy tego potrzebowała: przed trzema laty chociażby, kiedy wpadli na siebie na hogwarckich błoniach. – Connor? – Zagaiła więc nagle. – Dlaczego chociaż wtedy kochaliśmy się w „Lusterku”… w-wtedy, kiedy umieściłeś we mnie Rosie… dlaczego wróciłeś do Chloe?

    chcąca załatwić to raz na zawsze, potrzebująca odpowiedzi VERA

    OdpowiedzUsuń
  23. Obydwoje byli siebie warci. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że Vereena – jakkolwiek w tamtej chwili zwyczajnie smutna, pełna żalu do losu, że ciągle rzuca jej rodzinie kłody pod nogi oraz zwyczajnie rozdygotana, a tym samym najpewniej nieco przesadzająca w swoich ostrych osądach, które na pewno nigdy nie wyrosłyby do takiej rangi gdyby nie porażka tego cholernego, sobotniego grilla, którą zawdzięczali w głównej mierze Hawthorne’om oraz kilka pomniejszych spraw, takich ja ta jej z jej matką, które pozostawały bez wyjaśnienia: ot, ominięte zostały szerokim łukiem i przyklepane – jak i Connor – często nieumiejętnie dobierający słowa, niekiedy najpierw robiący, a później myślący lub myślący za dużo i ostatecznie nic nie robiący, na pewno ją kochający, ale zagubiony: rozdarty między wielką miłością wobec żony, troską, a odpowiedzialnością oraz wyrzutami sumienia za to, co jej uczynił przed sześcioma laty, jak i trzema i jeszcze później – byli siebie całkowicie warci pod każdym możliwym względem. Dlatego też, jasnym było, dlaczego kiedy było dobrze, to było dobrze na całego, a kiedy źle – to źle na całego i dosłownie w perzynę obracało się wszystko wokół: byli zbyt do siebie podobni; nie pod względem fizycznym, rzecz jasna, ale jeśli chodziło o charaktery, gdzieś w osiemdziesięciu pięciu procentach, czy podejście do życia oraz świata, to ścierali się nie z powodu różnic właśnie, bo te udawało im się be problemu rozwiązywać, dochodząc do kompromisów, ale dlatego, że czasem mieli takie same zdania na dany temat, tylko wyrażali je na zgoła inne, nierzadko trudne do zrozumienia sposoby. To więc także było powodem, dla którego w ogóle doszło do awantury w ich kuchni na farmie Trenwith tego wieczoru – mówili literalnie o tym samym, ale kompletnie inaczej.
    — D-dobrze… dobrze… przysięgasz… – tak jak w kwestii tego, że byli siebie warci, tak i również jeśli chodziło o niesamowitą ulgę pół-wili, gdy wilkołak przysiągł, na jej życie na dodatek, a z tym nie było przelewek, że nigdy już nie doprowadzi umyślnie do takiej sytuacji, jaka miała miejsce z Chloe, nie było najmniejszych wątpliwości. – D-dobrze… – powtarzała dłuższą chwilę, niczym mantrę, wciąż gwałtownie drżąc w jego objęciach i nie potrafiąc się jeszcze przez dłuższy moment opanować. Zwyczajnie, zbyt wiele się działo i za dużo negatywnych emocji szalało wokół nich. Nie oznaczało to, oczywiście, że kiedy zaczęła znowu widzieć, słyszeć i, przede wszystkim, oddychać, to natychmiast było dobrze: ona potrzebowała jeszcze kilku odpowiedzi na pytana, które nurtowały ją od dawien dawna, a jakoś dotychczas nie złożyło się lub nie miała odwagi ich wyartykułować. – Nie zwalaj tego na mnie, błagam – przerwała mu nagle, jęcząc beznadziejnie słabo i zaciskając powieki, spod których ponownie, po jej jasnych policzkach, bez względu na to, jak zaciekle z nimi walczyła, popłynęły gorzkie łzy. Później jednak ponownie zamilkła, dając mu szansę na wypowiedzenie wszystkiego, co chciał. – Przestań – przerwała mu. – Przestań, bo brzmisz… brzmisz, jakby Chloe cię uratowała, a to… to nawet chyba gorsze niż myśl, że mógłbyś ją kochać – wyszeptała bezdennie smutno i pociągnęła nosem. Odsunęła się kawałek, przycupnęła na kafelkach, pod szafeczką i podciągnęła nogi pod brodę. Odetchnęła ciężko, rozdzierająco, jak człowiek, który traci życie i uniosła na niego puste, trupie spojrzenie fiołkowych tęczówek. – Chcę ci wybaczyć – wyznała cichutko, acz szczerze – ale żeby ci wybaczyć, muszę cie zrozumieć – westchnęła przeciągle – a tego mi nie ułatwiasz… – przełknęła głośno ślinę.

    wciąż mocno pochłonięta przez czerń, żal oraz smutek, wciąż jednak mocno kochająca VERCIA, która stara się i walczy, ale no, hilfe?

    OdpowiedzUsuń
  24. Jakiekolwiek wyjaśnienia nie padłyby w pięknej, sosnowo-zielonej kuchni na farmie Trenwith, to i tak Vereena miała mieć olbrzymie trudności z rozumieniem decyzji, jaką Connor podjął przed trzema laty, kiedy ożenił się z ciężarną – i podobnież nic dla niego nieznaczącą – charłaczką Chloe, rozpoczął pracę w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart na stanowisku profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami – co akurat względnie dobrze się złożyło, bowiem pewnie inaczej faktycznie nigdy by na siebie nie wpadli, a tak, kiedy ona przybyła do dyrektora Neville’a Longbottoma, aby podpisać umowę o pracę jako pielęgniarka w zamkowym Skrzydle Szpitalnym, zetknęli się ze sobą na błoniach, a później przecież w ciągu chwili ich ciała oraz serca zareagowały za nich i wylądowali w skrzypiącym łóżku zajazdu „Lusterko” w Hogsmeade, skąd ona notabene nad ranem uciekła: niejako każąc go za wydarzenia z sierpnia dwa tysiące dwudziestego – i zadecydował się wieść całkiem nudny oraz przyziemny żywot od pełni do pełni. Próbowała cały czas. W zasadzie chyba nie było dnia, aby to w niej nie tkwiło – po prostu czasami nie skupiała się na tym, zbyt zajęta innymi sprawami, takimi jak chociażby ich słodka Roselyn Irisbeth, która była prawdziwym promyczkiem słońca, nawet w najbardziej burzowe chwile. Ponadto, wielka miłość pół-wili do wilkołaka nierzadko przyćmiewała po prostu nieprzyjemne kwestie, przez co te nie atakowały jej z wielką siłą – w tamtej chwili jednak zebrały prawdziwe wojsko i uderzyły agresywnie tak bardzo, że dosłownie i w przenośni zwaliły ją z nóg. Niemniej, nieważne, jak bardzo by się starała – wciąż nie umiała pojąć tego, czemu w ogóle podjął akie kroki: owszem, mówił jej wiele, niby się tłumaczył, ale to wszystko było zbyt trudne i nielogiczne.
    — Swoimi słowami – nie miała jednak zamiaru owijać w bawełnę i używać teksów, mówiących, aby sam się domyślił, czym nie ułatwiał jej sprawy w ogarnięciu swoim zmęczonym umysłem tego, co się wydarzyło i co nadal się działo. – S-sprawiasz nimi, że… ż-że się coraz bardziej gubię… że nie wiem, co mam myśleć… gubię się w tym wszystkim. Gubię się w twoim toku rozumowania i sama nie rozumiem, dlaczego nazywasz Chloe i Williama pokutą… przecież sam tego chciałeś! Sam! – Naciskała z emfazą. – Nikt cię ni zmusił, a jednak… j-jednak zostałeś przy nich i n-nie bardzo… nie zapowiadało się… – zmarszczyła brwi. – Naprawdę, jakby spojrzeć na to z perspektywy postronnej osoby, byłam twoją kurwą – nie żartowała, naprawdę tak się czuła. – Ot, dziwką, do której wpadałeś od czasu do czasu, a ostatecznie i tak wracałeś do żony, nieważne, że owa kurwa – uśmiechnęła się smutno – zaszła również w ciąże – odetchnęła ciężko. – Wiem, wiem, Connor, że ja też ciebie namawiałam, abyś z nim był i że cię odrzucałam, ale… ale na Boga i Ojca, to ty odrzuciłeś mnie pierwszy i pewnie gdybyś przyszedł do mnie z papierami anulującymi twoje małżeństwo… uciekłabym z tobą już dużo wcześniej. Uciekłabym, aby Uxbal nigdy by mnie nie uderzył – wypomniała dla, dla kontrastu, gładząc go po policzku. Zamilkła na długo i wysłuchała go uważnie, aby na koniec zaśmiać się smutno i gorzko. – Dam ci szansę – szepnęła w końcu. – Zawsze – podkreśliła z pogardą do siebie za brak asertywności – daje ci tę „ostatnią szansę” – zakpiła – i ciągle sobie powtarzam, że ta faktycznie jest „ostatnia” – westchnęła ciężko. – Nie, Connor, nie żałuję – uprzedziła jego pytania – ale czasem zwyczajnie czuję się upodlona, wiesz? – Odetchnęła z trudem. – A co z Williamem? Co z twoim synem? O ile był twoim synem, ale zakładam, ze skoro się z jego matką dla niego ożeniłeś, to był – pociągnęła nosem i otarła łzy z jasnych policzków; skóra ją piekła, a fiołkowe oczy zrobiły się czerwone i napuchnięte. – Widzisz… tego nie da się rozwiązać i to chyba najbardziej boli. To zawsze będzie w nas siedziało – wstała powoli i wróciła do zmywania naczyń, jak gdyby nigdy nic. – Sprawiłeś, że jestem smutkiem – szepnęła jeszcze.

    wycofana i potrzebująca jeszcze chwili, kochająca jednak wciąż, VERA

    OdpowiedzUsuń
  25. W tamtej konkretnej chwili, Vereena wyczerpała cały swój zasób energii, którą mogłaby włożyć w walkę o poprawę tego, co się spieprzyło pomiędzy nią, a Connorem oraz słów, które mogłaby mu jeszcze przekazać, a także zwyczajnie, ludzkiej cierpliwości – której, co prawda, nigdy nie miało jakoś wiele, ale w tamtym momencie ta osiągnęła krytycznie niskie pułap – wobec tego, co się wydarzyło między nimi na przestrzeni sześciu lat – niepotrzebnie; ale to niestety wynikało właśnie ze skrajnego wyczerpania i kolejnego zawodu tym razem towarzyskiego, kiedy to radosny grill na cześć jej nowych oczu, jak śmiała się radośnie Roselyn Irisbeth, zakończył się tak, jakby był najgorszą stypą świata; mając w głowie jedynie te złe rzeczy: te dobre, jakby na parędziesiąt minut dyskusji z mężem wyparowały z jej głowy. Ostatecznie więc czuła, że nie pozostało jej nic innego, jak tylko przerwać tę rozmowę, która zdawała się ich prowadzić do nikąd – a konkretniej: do miejsca, gdzie było ciemne i smutno; gdzie nie można było się wycofać i gdzie czyhały na nich kolejne problemy, z którymi nie mieli energii się już mierzyć, bowiem tę w całości spożytkowali na to, co mówili o Chloe i Williamie oraz swej przeszłości. Ta zwyczajnie miała natomiast zbyt wiele nieprzyjemnych rzeczy – zbyt dużo złego się wydarzyło w ich życiach.
    Pół-wila, w związku z tym, za najbardziej stosowane uznała skończenie mycia naczyń i nie dodawanie nic więcej – wilkołak zdawał się zresztą nie mieć nic nowego do przekazania, a słuchanie powtarzanych na okrągło, tych samych frazesów, jakkolwiek przekonywujące, nawet jeśli były kłamstwami, to stawało się coraz bardziej irytujące i zwyczajnie męczące. Wcale to jednak nie znaczyło, że się poddała i nie chciała już swojego weterynarza – że przestała go kochać: pielęgniarka po prostu potrzebowała odrobiny czasu na przemyślenia. Nie chodziło też jednak o to, że uważała swojego partnera za nieodpowiedniego – że uznawała, iż powinien się katować jej słowami, ba!, wręcz przeciwnie: pragnęła, aby trafiły do niego, ale po to, żeby mógł sobie wszystko ułożyć w swojej przystojnej głowie, nie aby uznawał, że nie chciała mu wybaczać, czy go nienawidziła.
    — Proszę… nie… – nie miała jednak absolutnie sił na cokolwiek więcej niźli poproszenie go, aby nic nie mówił: chociażby przez chwilę, aby mogła to sobie ułożyć w głowie i jeszcze raz spróbować pojąć. Wierzyła, ze mając tym razem większy zasób informacji, znacznie łatwiej jej będzie wszystko złożyć w logiczną całość: niestety nie, a po przeprosinach mężczyzny, z jej oczu ponownie poleciały łzy. Nie zmywała więc, tylko płakała rzewnie, z dłońmi w zlewie, drżąc, zanim zorientowała się, że i jej partner pozwala sobie na chwilę słabości. Odwróciła się więc do niego powoli i spojrzała uważnie. – Dlaczego płaczesz? – Zapytała cichutko. – Płaczesz, bo… bo Chloe i William nie żyją, bo nie możesz być z nimi, czy… czy co? Czy może płaczesz nad naszym małżeństwem, które tu jest i trzeba po prostu nad nim pracować? – Nie miała wątpliwości, że nigdy nie zrezygnowałaby z relacji z nim. – Nad sobą? Na Boga, Connor… – odetchnęła ciężko. – Dlaczego ty – nacisnęła – płaczesz? Ja płaczę, bo… bo jestem wykończona; bo się boję się, że kiedyś znikniesz; bo nie umiem sobie poradzić z tym, że miała ciebie inna; bo jakkolwiek wiem, że nas kochasz – referowała do siebie i Roselyn Irisbeth – to… to nie przyszedłeś do nas i… och – jęknęła na koniec i po prostu go do siebie przytuliła. – Kocham cię, wielkoludzie – zapewniła czule i chociaż bardzo próbowała go zamknąć w swoich chudych ramionkach, nie miała jak, będąc zwyczajnie zbyt malutką – i pewnie też dlatego trochę wariuję, ale… ale nawet nie wiesz, jak to zabolało… wtedy we wrześniu, gdy już wiedziałam o Rosie i… i nagle okazało się, że masz żonę. Nie dałeś mi szansy powiedzieć o naszej córce, wybrałeś Chloe i nie szukałeś mnie, a ja… ja poczułam się jak dziwka – wyznała szczerze, acz bardzo spokojnie.

    znacznie bardziej opanowana, chociaż nadal smutna i mocno kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  26. Vereena nie miała zamiaru puszczać Connora, ba!, z każdą sekunda owijała wokół jego wielkiego, silnego cielska, swoje chude, drżące ramionka, jakby w obawie, że ten zaraz się rozpłynie w powietrzu i faktycznie – zgodnie z jej największymi lękami, o których zresztą mu mówiła cały te nieszczęsny wieczór, który spędzili w kuchni na farmie Trenwtih – odejdzie; zniknie i już nigdy nie wróci. Naprawdę, panicznie się tego obawiała i to był strach, którego nie umiała pokonać, bowiem zrobił to już dwukrotnie: raz w sierpniu dwa tysiące dwudziestego, a później w de facto ósmego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego trzeciego, kiedy to ożenił się z ciężarną Chloe, a jej nie szukał – nie zainteresował się dlaczego i gdzie zniknęła oraz co się z nią dzieje, tak samo, jak trzy lata wcześniej, kiedy to porzucił ją poranioną na lewym ramieniu i sprawił, że świat przestał pachnieć, mieć kolory i piękne dźwięki; dał jej czarną, smutną, obślizgłą pustkę, która dusiła ją nieprzerwanie, aż do dnia, w którym, jakkolwiek to okrutnie brzmiało, William oraz jego matka umarli. Także w zasadzie nikt nie powinien się jej dziwić, że – szczególnie, że była naprawdę zmęczona, zwyczajnie smutna i po prostu zła, chociażby na zachowanie Hawthorne’ów – wspomnienie o kelnerce z „Gospody pod Świńskim Łbem” z Hogsmeade było dla niej tak bardzo bolesne.
    — Hej, przestań – odsunęła się od niego leciutko, gdy się spiął i dobrze zrobiła, bowiem inaczej nie spostrzegłaby, że zagryzał do krwi dolną wargę; czule kciukiem przesunęła po jego ustach, ścierając z nich czerwone kropelki. Nie chciała, aby cierpiał, ale aby zrozumiał jej punkt widzenia; aby pojął, czego się najmocniej bała i dlaczego w ogóle podjęła ten temat. Zamilkła jednak na moment, pozwalając mu wszystko z siebie wyrzucić wilkołakowi; nie przerywała mu, nie prostowała go, dawała mu po prostu szansę, aby jego emocje znalazły ujście i dopiero, kiedy była pewna, że skończył, podjęła: – Nie będę się nazywać per „dziwką”, jeśli cię to boli, ale musisz – podkreśliła – zrozumieć, że tak się właśnie czułam – powiedziała łagodnie, ale ze smutkiem. Ponownie na moment zapanowała cisza. – Chciałam cię, Connor – powiedziała w końcu pewnie i szczerze. – Zawsze cię chciałam, ale byłam pewna, że to ty mnie nie chcesz, nie po tym, jak mnie zostawiłeś, jak nie wróciłeś i… i gdzieś tam w środku trochę liczyłam, że po tej nocy w „Lusterku” będziesz mnie szukał, a… nie szukałeś – zaśmiała się krótko, gorzko. – Nie szukałeś, a kiedy we wrześniu się spotkaliśmy ty już byłeś żonaty – odetchnęła ciężko. – Słucham cię i… i w pewnym sensie pojmuję, dlaczego tak się stało. W pewnym sensie, bo przecież nie użyłam zaklęcia maskującego, byłam tu… u babci, w Boscastle – pogładziła go po policzku, ale mówiła bez wyrzutów, po czym poprowadziła ich do okrągłego, kuchennego stolika na cztery osoby. Usiedli na przeciwko, Vera splotła ich palce i patrzyła głęboko w oczy męża. – Nic nie zniszczyłeś, ale zniszczysz, jeśli nie porozmawiamy – zapewniła go – a nie zrobimy tego, jeśli będziesz powtarzał, że zasługujesz na śmierć, dobrze? – Nacisnęła na niego. – Ja nie jestem dziwką, ty zasługujesz na życie, umowa? – Upewniła się. – Jesteś wspaniałym mężem i tego nic nie zmieni, tak samo, jak mojej wielkiej miłości do ciebie, ale… a-ale pomyśl sobie, że role się odwróciły, a ja byłam żoną Uxbala, ja bym ciebie zostawiła przed sześcioma laty, ja bym z nim tkwiła i… i później to z twoim ojcem pod twoją postacią przespałabym się – skrzywiła się nieładnie. – Powiedz mi szczerze więc: nie reagowałbyś tak samo? Nie bałbyś się, że cię zostawię? Nie potrzebowałbyś… pojąć, przepracować i przegadać tego wszystkiego? – Po jej jasnych policzkach popłynęły łzy. – Bo ja, Connor, niczego – podkreśliła z emfazą – nie kończę. Ja dopiero tak naprawdę chcę zacząć, bez tego paskudnie ciężkiego, cuchnącego bagażu – zmarszczyła brwi, po czym zaśmiała się. – Nisko mnie cienisz. Jakbym nie chciała z tobą być, dawno bym odeszła – mocniej ścisnęła jego dłoń.

    spokojna i pragnąca wszystko wyjaśnić, pełna miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  27. Naprawdę, wciąż nieco roztrzęsiona, ale zdecydowanie nie na tyle, aby wpaść w histerię – chociaż wciąż na tyle, aby nie potrafić mówić z ładem – Vereena, miała nadzieję, ze ich rozmowa przy stole przyniesie odpowiedni, zamierzony efekt: że Connor zrozumie, o co jej chodziło i w końcu przedyskutują kwestie Chloe i Williama, bowiem bez tego, nie mogli ruszyć naprzód. Charłaczka i jej dziecko – za co chyba najmocniej ich nienawidziła, jakkolwiek to było okrutne – byli prawdziwą kulą u nogi i czymś, co ciągle powstrzymywało jej małżeństwo przed osiągnięciem pełni spokoju; w nawet najbardziej radosnych bowiem chwilach, pół-wila odczuwała dziwny dyskomfort i dopiero tamtego wieczora, w swojej sosnowo-zielonej kuchni, zorientowała się, z czego on wynikał. Oczywiście, najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że nie powinna się zabierać od tego tematu w takiej chwili w i taki właśnie sposób – w tym jednak wypadku mogła znaleźć usprawiedliwienie w pijanym Feliksie, który wraz z Josephine zniszczył nie tylko grilla, który miał zakończyć pasmo nieszczęść Greybacków, a rozpoczął nową falę nieprzyjemności, głupią wspominką o tak zwanych „bękarcich dzieciach rodzin magicznych”, które nie nosiły w sobie stosownie silnego pierwiastka czarów, aby móc być przyjętymi go Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart; tak po prawdzie, ona osobiście nie miałaby problemu z tym, gdyby Roselyn Irisbeth nie dostała należytego listu, bo przynajmniej miałaby swoją małą dziewczynkę cały czas przy sobie, a nie tylko na wakacje i święta przez siedem lat. Niemniej, na pewno powinna była bardziej tę niebywale wręcz delikatną sprawę bardziej przemyśleć i przygotować się do niej tak, aby nie doprowadzić ani siebie, ani przede wszystkim swojego ukochanego do płaczu.
    — Jesteś – nacisnęła więc, acz szczerze, z emfazą, patrząc mu głęboko w oczy – wspaniałym mężem i dlatego w ogóle – podkreśliła wymownie – prowadzimy tę rozmowę. Gdybym nie wiedziała, jak cudownym parterem i idealnym ojcem – głos jej zadrżał z prawdziwego wzruszenia – jesteś, nigdy bym o ciebie nie walczyła. Pozwoliłabym Chloe w sobie tkwić cierniem i wykańczać mnie dzień po dniu. Podjęła jednak tę sprawę, bo jesteś – ponownie dała nacisk – wspaniałym mężem i wiem, że razem możemy to przepracować. Inaczej nigdy nie poruszyłabym tego tematu – zapewniała łagodnie, ale całkowicie poważnie, tonem, który nie znosił sprzeciwu, aby nagle wybuchnąć perlistym, całkiem spokojnym śmiechem, kiedy wspomniał, co zrobiłby z Uxbalem. – Wybacz, wile z reguły – wymownie przewróciła oczami, referując rzecz jasna do jej matki – nie są agresywne… no chyba, że pod postacią harpii, chociaż nie zaprzeczę… czasem marzyłam o tym, że zabijam twoją… że ją – poprawiła się szybko – zabijam. Byłam pewna, że mogę to zrobić i wiesz, co jest straszne? Byłam – przyznała ze wstydem. – Wtedy, zabijając Geraldine – westchnęła ciężko i wciągnęła powietrze w płuca. – Ej! – Burknęła jednak na niego zszokowana i nieco nawet obrażona, gdy wspomniał o Kray’u. – Ej, ej, ej – uniosła palec do góry, w pełnym groźby geście – żadnych obrazków, nie ma takiej opcji… o czym ty mówisz? – Zmrużyła fiołkowe oczy, jednocześnie czując, jak zadaje jej policzek. Wolała czym prędzej tę kwestię wyjaśnić, toteż podjęła. – Zaraz do niego wrócimy… Uważasz, że jestem gorsza? – Przełknęła głośno ślinę. – N-no… no że tak zareagowałam? – Dodała, ale na szczęście, szybko podjął się wyjaśnienia i ona nie tylko zrozumiała jego słowa, ale w nie całkowicie uwierzyła. – Dziękuję – chwyciła jego wielką łapę, ściągnęła ze swojego zapłakanego policzka i pocałowała jej wnętrze. Na moment obydwoje zamilkli: po prostu siedzieli na przeciwko siebie, patrzyli sobie głęboko w oczy i byli, oddychając tym samym powietrzem i ponownie ustawiając rytm swoich serc w jeden. – Teraz to ja muszę uporać się z naczyniami i… – wstała i usiadła na jego kolanach – i z tym, że jestem zazdrosna, i czasem czuję się niegodna ciebie – wyznała.

    szczęśliwa, że doszli do porozumienia, pełna miłości, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  28. — Oczywiście, że mam za co dziękować: za ciebie – głos Vereeny, chociaż pełen przekonania, był ciepły i łagodny, a jej spojrzenie, wbite w Connora, pełne czułości oraz oddania; nie ulegało najmniejszym wątpliwościom w związku z tym, że kryzys pomiędzy nimi został zażegnany. – Zawsze będę za ciebie dziękować, kochany – pocałowała go w skroń i na dłużej zatrzymała na jego karmelowej skórze, swoje słodkie wargi. – Przepraszam, że cię uderzyłam – dodała po chwili i tym razem przesunęła wargi na policzek, w który wymierzyła mu cios otwartą dłonią, która piekła ją tak, jakby miała uschnąć; nie było to jednak cierpienie fizyczne, a to spowodowane psychiką, a konkretniej: załamanym sercem, że dopuściła się takiego paskudnego zachowania wobec mężczyzny swojego życia. – Przepraszam – powtórzyła i skryła na moment twarz w zagłębienie jego szyi, wdychając cudowny zapach cedrów po deszczu, wiosennej ziemi oraz ziołowego tytoniu, który przyjemnie ja otulał i uspakajał. – Pamiętaj, że cię kocham… że czasem wariuję z tej miłości, ale… ale kocham cię wielkoludzie. Kocham dwoje trzydzieści cztery blizny, dwadzieścia pięć pieprzyków na plecach i szesnaście tatuaży – w wypadku tych ostatnich liczyła większość pojedynczo – i to się nigdy nie zmieni, wilczku. Nigdy. – Zapewniła z emfazą i objęła go jeszcze mocniej.
    Następnie zaś zamilkła, aby móc dokładnie wsłuchać się w jego słowa. Pozwoliła mu mówić tak długo, ile potrzebował – nie przerywała mu, nie odnosiła się do niego, ale jedynie od czasu do czasu przesuwało długimi, zgrabnymi placami po jego wielkim i idealnie wyrzeźbionym, a przez to niewiarygodnie wręcz silnym ramieniu, które ją czasem przygniatało; był to jednak taki rodzaj ciężaru, który kochała najmocniej na świecie. Co jednak ważniejsze, ta jedna, krótka chwila, kiedy władowała się na jego kolana, sprawiła iż pół-wila kompletnie pozbawiła siebie stresu, jaki w niej zalegał od kilku godzin – od chwili, w której Felix wspomniał o potencjalnym charłactwie i przypomniał jej o tym, jak straszliwie źle się czuła w chwili, gdy dowiedziała się o Chloe oraz Williamie, jak bardzo jej wówczas zazdrościła i jak mocno nienawidziła Demiurga oraz losu, że nie była na miejscu kelnerki.
    — O nie, nie – zaśmiała się jednak, kiedy temat zszedł na naczynia. – Ty robiłeś szaszłykami, żeberka i karkówkę, więc ja się zabieram za naczynia… ty co najwyżej możesz je wycierać – zapowiedziała radośnie, muskając czule jego zarośnięty policzek, ale w pełni pojmując, jaki był przekaz jego wypowiedzi, która sprowadziła ją właśnie do zasugerowania, aby pomógł jej w całym procesie sprzątania po grillu. Na moment później jednak zamilkła. Odetchnęła ciężko. – Nie muszę patrzeć na siebie twoimi oczami – powiedziała w końcu, całkowicie poważnie i szczerze. – Wystarczy, że ty na mnie patrzysz swoimi oczami – zapewniła z miłością oraz oddaniem. – Nie potrzebuję niczego więcej… patrz na mnie, a ja wtedy… ja będę wierzyć, ja będę szczęśliwa – nie żartowała. – Przepraszam – dodała natomiast jeszcze po chwili. – Powinnam była już o tym powiedzieć wcześniej i… i inaczej – odetchnęła ciężko. – Myślę jednak – uśmiechnęła się słodko – że to była ostatnia rzecz, jaką w sobie dusiłam… och, nie, w sumie – zmarszczyła nagle zabawnie brwi. – Zastanawiałam się nad tegorocznymi wakacjami i… i myślę, że chyba lepiej będzie je sobie odpuścić. – Wyznała. – Nie chodzi nawet o Cartera, ale… Connor – jęknęła – ja naprawdę nie mam siły. Chcę się zakopać z tobą w pościeli nie ruszać się z łóżka przez miesiąc – stwierdziła.

    spokojna i pewna swoich oraz męża uczuć VERA, która naprawdę pragnie jedynie leżeć i odpoczywać, o

    OdpowiedzUsuń
  29. W zasadzie, Vereena miała ledwie ułamkowo-sekundową chwilkę zachwiania zaufania wobec Connora – nawet nie była pewna, czy można było to nazwać zachwianiem lub używać tak silnego słowa jak zaufanie, ale zwyczajnie przez momencik dosłownie, była skłonna dać wygrać swoim demonom, które podszeptywały jej, że gdyby mógł, to zawsze wybrałby Chloe i Williama, a ona się umywa się, ze swoją śliczną, uroczą i roztropną, Roselyn Irisbeth do pięt. Co prawda, owa chwilka eskalowała w coś większego, ale widocznie tego potrzebowała: nagłego wybuchu, w którym wyrzuciłaby wszystko z siebie, aby móc z nadzieją spojrzeć w przyszłość – bo tak, nawet jeśli nie rozwiązała wszystkich swoich niepewności, bowiem nie otrzymała wprost odpowiedzi na zadawane, tak ważne dla niej pytania, to w zawoalowanych stwierdzeniach byłego profesora, próbowała dostrzec same superlatywy, to i tak czuła, że od tamtej pory może być tylko lepiej. Inaczej nie wsunęłaby się na kolana wilkołaka, nie objęłaby go i nie powiedziała tych ciepłych, całkowicie szczerych słów, które były przy okazji wyznaniami wielkiej miłością, jaką go darzyła od zawsze na zawsze, bez względu na wszystko – nawet jeśli on w siebie nie wierzył i uważał, że w każdej chwili może kolokwialnie coś spieprzyć, ona wierzyła w niego i była pewna, że nigdy więcej nie zostaną postawieni w takich ramach: nieprzyjemnej dyskusji dotyczącej charłaczki. Od tamtej chwili liczyła się tylko i wyłącznie ich przyszłość, do której fundamenty właśnie utrwalili – nic nie miało ich już zaskoczyć, zniszczyć ani podłamać: stali się znacznie silniejsi.
    — Powinieneś – przyznała więc szczerze, bez owijania w bawełnę. Vera natomiast była z nich niewątpliwie dumna, że wygrali kolejną bitwę i wcale nie czuła się tym faktem zmęczona, ba!, wierzyła, że w razie kolejnej potyczki, również to oni staną się zwycięzcami, a nie przewrotny los. – Ale nie ma co do tego wracać już – dodała szczerze, cieszą się, że potrafił dostrzec również swoje błędy, dzięki czemu tylko umacniali się, jako idealne i zawsze potrafiące dojść do porozumienia małżeństwo. – Stało się i… i chociaż powinniśmy do załatwić wcześniej to… to lepiej późno, niż później, nie? – Zaśmiała się i raz jeszcze musnęła go w zarośnięty policzek, tym razem pozostając twarzą w jego gęstej, ciemnej brodzie, która przyjemnie drażniła ostrością jej delikatne, jasne policzki. Następnie zaś, chociaż mało płynnie, przeszli do innej męczącej jej kwestii. Wiedziała bowiem, jak bardzo wilkołakowi zależało na tym, aby ostatecznie zrealizować ich pomysł i marzenie o podróży o Europie, od Kornwalii, poprzez Niemcy, Węgry, aż do gorącej Chorwacji, będącej prawdziwym kotłem bałkańsko-śródziemnomorskim i doskonałym sposobem na zapoznanie się z inną kulturą przed kolejnymi wycieczkami, chociażby do Czarnogóry, Bośni, czy nawet Francji, a konkretniej do historycznej krainy Prowansji. – Noo… miesiąc to trochę dużo – zrobiła smutną minkę. – Ale… hm… ze dwa tygodnie może mi się uda ugrać, bo, patrz! – Dodała szybko. – Jeśli teraz wezmę mniej, to w przyszłym roku faktycznie będziemy mogli zrealizować nasz super-plan, bo będę mogła wziąć więcej wolnego – uśmiechnęła się szeroko, pełna euforii i dobrych myśli. – W tym roku tydzień pojeździmy po okolicy, a tydzień poleżymy sobie plackiem. Zamkniemy farmę na cztery spusty i będziemy tylko my… i Rosie – zaśmiała się radośnie. – Mój Boże, napaleńcu – uszczypnęła go w bok, gdy wymownie poruszył brwiami na słowo „atrakcje”, po czym zmieniła pozycję tak, aby siedzieć na nim okrakiem. – Ech… – jęknęła jednak ciężko na wspomnienie Hawthorne’ów. – Pewnie masz rację, ale no… boli – westchnęła ciężko. – Naprawdę wolałabym, aby oni dogadywali się między sobą i z nami, a co gorsza… żadne interwencje nie pomagają. Jo uważa, że Jake jest zdrowy, a Felix woli się upijać i snuć kasandrowe plany na przyszłość, niźli postawić się żonie… masakra – wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Nigdy tacy nie będziemy – zapowiedziała i wsunęła dłonie pod jego koszulkę. – To co… może już teraz jakąś… atrakcję wprowadzimy w życie, hmmm?

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  30. Vereena doskonale zdawała sobie sprawę, co Connor miał na myśli poprzez sugestię, że lepiej będzie, jeśli na czas jakiś będą trzymać się z dala od Hawthorne’ów, a przynajmniej ograniczą swoje kontakty do bezpiecznego minimum – wiedziała, ze nie chodziło o obrazę ich przyjaciół, a to, że ci zwyczajnie się nie dogadywali, co bardzo boleśnie odbijało się na Greybackach, którzy chcieli, aby wszystko było idealnie, a przede wszystkim: bezpiecznie dla ich słodkiej i niewinnej oraz roztropnej Roselyn Irisbeth, która faktycznie, zgodnie z przewidywaniami ojca, coraz mocniej wradzała się pod wieloma względami w matkę i bywała z b y t dobra dla innych. To natomiast wykorzystywał Jacob Ivan – i pewnie mieli wykorzystywać w przyszłości inni, przez co pół-wila coraz częściej i coraz mocniej podzielała obawy wilkołaka. W wypadku jednak, kiedy ciągle pojawiały się niesnaski między Felixem, a Jospehine, które niestety w głównej mierze dotyczyły wychowania ich syna – co ostatecznie więc dziwny nie było, że chłopiec cierpiał niejako na rozdwojenie jaźni i raz za razem histeryzował lub stawał się agresywny, kiedy coś mu nie wychodziło lub czegoś nie dostawał, a brał zazwyczaj siłą. Sytuacja była więc beznadziejna i pielęgniarka całkowicie rozumiała swojego weterynarza – dlatego przyznała mu rację, pragnąc urwać ten temat: nie było co o tym mówić, bowiem i tak n i c nie mieli zmienić, co już doskonale wiedzieli, ponieważ próbowali wielokrotnie i za każdym razem poważnie obrywali po głowach za próby „interwencji”. Nie znaczyło to jednak, że nie było jej z tego powodu smutno, czy źle – jakby nie patrzeć, owi dalecy-sąsiedzi byli jej przecież wyjątkowo bliscy.
    — Wiem, kochanie, wiem… – przytaknęła, w związku z tym, mężowi, z ciężkim westchnieniem. – Wiem tez, o co ci chodzi… nie martw się – zapewniła całkowicie poważnie i szczerze, mając nadzieję, że dostrzeże w niej pełnie szarości: w tym wszystkim już nawet nie chodziło o Hawthorne’ów. Chodziło zaś na pewno o nich: o ich samopoczucie i o to, aby nikt nie krzywdził Rosie, bo chociaż Jake nie był jeszcze na tyle silny, aby zrobić jej jakiś trwały, fizyczny uraz, to bicie po rączkach, czy krzyczenie, albo wymuszanie różnych rzeczy nie oddziaływało dobrze na psychikę takiego delikatnego maluszka. – Masz całkowitą rację – raz jeszcze przyznała ukochanemu, że absolutnie się nie myli. – Och… – wzdrygnęła się jednak na myśl, że Josephine i Felix mieli się rozejść: ze sobą nie potrafili normalnie żyć, ale bez siebie niechybnie by umarli. Dlatego tez tak rozpaczliwie zaczęła potrzebować zapewnienia, że nigdy nie doprowadzą siebie do takiego stanu: że nigdy nie będą swoimi oddalonymi od siebie chociaż żyjącymi razem, przyjaciółmi. Dobrze, że je szybko otrzymała. Kiedy natomiast ono rozlało się pełną ulgi słodyczą po jej drobnym ciele, w końcu udało się jej wyartykułować to, czego pragnęła: zbliżenia; to jednak nie było próbą pogodzenia się, bowiem seks na zgodę nigdy niczego nie załatwiał, a raczej zwieńczeniem faktu, że jednak potrafią się doskonale dogadywać, nawet w najcięższych sytuacjach. Dlatego też uśmiechnęła się zalotnie, gdy wilkołak pojął jej aluzję i posadziła ją na stoliku. – Streczing? – Zakpiła wesoło, chwytają za malutkie guziczki jego koszuli. – Uuu… dzisiaj będzie bardzo, bardzo intensywny streczing… – zakpiła, gdy przesunął ją tak, aby mogła poczuć jego nabrzmiałą męskość. Później zaś wszystko potoczyło się szybko: od namiętnego pocałunku, poprzez szaleńcze poznawanie dłońmi swoich ciał, aż do rozerwania jej spodenek. – Och, Connor, lubiłam te szorty… – niby go ganiła, ale w rzeczywistości drżała z podniecenia. – Hm… a gdyby tak – szarpnęła go za włosy, odchylając jego głowę do tyłu – bez zwodzeń, tylko do razu przejść do rzeczy, co? – Zasugerowała bezczelnie, nieco szerzej rozsuwając zgrabne uda, ale wciąż nie puszczając jego ciemnych, miękki pukli. – Sugerowałabym… abyś był grzecznym wilczkiem i po prostu zajął się swoją żoną – dodała zmysłowym szeptem, paznokciami wolnej dłoni robiąc mu szramy na silnym torsie, gdzie rozchełstała materiał.

    kochająca V.

    OdpowiedzUsuń
  31. — Zawsze mówisz, że kupisz mi nowe, a później nie masz nawet ochoty ze mną pojechać do jakiegoś większego centrum na zakupy – przypomniała Vereena, ale w jej głosie nie było wyrzutu; nie było być, skoro Connor zrywał z niej ubrania nie po to, aby ją skrzywdzić i posiąść wbrew jej woli, a takie zachowanie było zazwyczaj preludium do czegoś równie paskudnego, ale dlatego, że zwyczajnie go podniecała do granic możliwości i nie potrafił się w żaden sposób opanować. To natomiast niebywale jej schlebiało, bo nie było przecież niczego przyjemniejszego, niźli właśnie sprawianie, iż ukochana osoba zwyczajnie zwariowała, kiedy mówiło się ledwie półsłówka, w zasadzie nic przy tym nie robiąc, oprócz bycia obok; nie pojmowała więc tych wszystkich par, które kochały się od wielkiego dzwonu, musząc każdy taki akt poprzedzać godzinami przygotować i różnymi suplementami, mającymi im pomóc zachować sprawność oraz pobudzić namiętność: w wypadku Greybacków czasem wystarczyło tylko jedno spojrzenie głęboko w oczy. – Już byś chociaż nie kłamał – dodała więc w doskonałym humorze. – Obydwoje wiemy, że twoje seksowne dupsko nie ruszy się ze mną po żadne ciuszki – dodała, wpijając się w jego usta namiętnie i rozsuwając nogi tak, aby mógł poczuć jej podniecenie; buchający z niej, potężny żar; żar, który ostatecznie spożytkowała na pokazanie, gdzie tego wieczora będzie miejsce byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwart, czy konkretnie tam, gdzie ona akurat będzie go chciała. Tym razem więc to ona rządziła i nie było mowy o żadnych pertraktacjach: generalnie odebrała mu prawo głosu i zrobiła to bez najmniejszego zażenowania, czy strachu, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, iż ostatecznie on pojmie, że to zwyczajnie element gry; że skoro tym razem to ona króluje, on będzie mógł to zrobić przy kolejnym, bo przecież w ich relacji nie chodziło o pokazywanie, kto jest silniejszy, a o pikanterię, toteż pół-wila wcieliła się w rolę prawdziwej femme fatale, wykorzystując wszystkie nagromadzone w sobie pokłady zmysłowości i kokieterii, które sprawiały, że atmosfera wokół nich stawała się nieopisanie wręcz gorąca. – No chodź, skoro już łaskawie wyraziłeś swoją opinię… – mruknęła zadziornie, mocniej ciągnąć go za ciemne, miękkie pukle, a następnie je puszczając, aby mógł odnaleźć miejsce pomiędzy jej zgrabnymi nogami. – Masz szczęście – wbiła pazurki w jego pierś – że jesteś za, wiesz? – Zmrużyła niby-wściekle fiołkowe tęczówki, chociaż w zasadzie jasnym było, że gdyby jej odmówił to by się obraziła; nie na długo, ale mógłby zapomnieć, że miałby prawo do dotykania jej tej nocy. – Kocham cię – szepnęła więc, zamiast wprowadzania swej okrutnej kary i w ciągu chwili obydwoje byli nadzy: jej stanik leżał gdzieś w okolicach piekarnika, bluzka na wysychających sztućcach, a jego i bokserki spodnie skotłowały się w kostkach. Jednym, mocnym ruchem, który sprawił Verze przyjemny rodzaj bólu, połączyli się w jedno. Krzyknęła doniośle i pozostawiła na ramionach wilkołaka głębokie rany, czego generalnie próbowali unikać: bywali bowiem zdecydowanie zbyt gwałtowni niekiedy, a zdecydowanie nie chcieli odpowiadać na pytania, czym są czerwone ślady na szyi dziewczyny, czy też właśnie znamiona, jakby mężczyzna bił się z krzakami na całych rękach. – Z tobą zawsze jest w porządku… wszystko – dodała z mocą, kompletnie zapominając o jakiejkolwiek kurtuazji i dając się podnieść nieokiełznanej pasji, która nimi zawładnęła i wiodła ku spełnieniu.

    bardzo szczęśliwa VERA, która dosłownie szaleje z miłości

    OdpowiedzUsuń
  32. Vereena pozwalała Connorowi na niemalże wszystko – dosłownie: niemalże wszystko – w kwestii ich łóżkowych ekscesów, głównie dlatego, że mu ufała bardziej, niż samej sobie: bez zaufania przecież nie było miłości, a bez miłości nie było mowy o dobrym seksie, co zresztą boleśnie odczuła na własnej skórze, gdy ten jeden, jedyny raz, podczas tych nieszczęsnych trzech lat rozłąki, pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia z Uxbalem. Podczas niej zaś nie tylko była sucha tak bardzo, że po wszystkim wszystko ją szczypało, ale napinała mięśnie na tyle mocno – a że należała do drobnych dziewczyn, do których należało podchodzić z niebywałą delikatnością; no chyba że chodziło o jej męża, dla którego otwierała się niczym zroszony rosą pąk róży, przez co mogli sobie pozwolić na prawdziwe szaleństwo, jak to, tego czerwcowego wieczoru, na kuchennym stoliku farmy Trenwith – że zaczęła krwawić w trakcie, co jednak Saurasa w ogóle nie powstrzymało: zrobił swoje i był bardzo z siebie zadowolony, a ona miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje, nie potrafiąc znaleźć nawet odrobiny przyjemności w całym kacie i nigdy więcej już jej nie szukając; była od tamtej pory święcie i słusznie przekonana, ze prawdziwą rozkosz będzie mogła zaznawać tylko i wyłącznie w silnych, szerokich ramionach swojego potężnego wilkołaka. Zresztą, całkiem schlebiał jej fakt, że działała na niego na tyle mocno, że w ogóle nad sobą nie panował: nigdy jednak nie tracił kontroli – w kwestiach przynajmniej erotycznych, ale i o tej nocy, gdy ją zaatakował wiedziony silnymi emocjami, również nie chciała myśleć – a przynajmniej nie na tyle, aby wyrządzić jej jakąkolwiek krzywdę. Dbał o nią i pilnował, aby zawsze czuła się dobrze i niczego jej nie zabrakło – na żadnej słownie płaszczyźnie, co mocno w nim ceniła.
    — Wiem… wiem, że jesteś małym, upierdliwym wilczkiem pod tym względem i nigdy sobie tego nie odpuścisz – zaśmiała się radośnie, w związku z tym, na zapewnienie ukochanego, że już do końca świata i jeden dzień dłużej, będzie się upewniał, ze wszystko jest z nią dobrze, pomimo świadomości, że nigdy i nigdzie nie będzie lepiej, niźli właśnie w jego towarzystwie; jak najbliżej jego. Następnie jednak rzeczywiście jedynym, co potrafili z siebie wydawać do przeciągłe jęki, sapnięcia, dzięki którym wentylowali swoje spragnione siebie organizmy, przekleństwa, którymi próbowali ubrać w słowa zabijającą ich dosłownie rozkosz lub krzyki ich imion, które brzmiały niczym modlitwa: o zmiłowanie i o więcej jednocześnie. Gdzieś w tym wszystkim stolik rozpaczliwe wołał o pomoc, trzeszcząc, obijając się o kuchenną ścianę i przesuwając się z łoskotem o kafelki, ale kompletnie o tym nie myśleli: nie zwracali uwagi na nic, oprócz siebie. Dlatego też niczym dziwnym nie było, że ich spełnienie było tak silne i gwałtowne, że zdarli sobie gardła i dopiero, pod bardzo długiej chwili, uprzytomnili sobie, że na piętrze śpi Roselyn Irisbeth; ich słodka, niewinna córeczka. – Rosie… – szepnęli na raz, spłoszeni patrząc sobie w oczy. – I co? – Od razu spostrzegła, że były profesor ONMS z Hogwartu nadstawia swój wyjątkowo czuły słuch, dlatego nie wpadała w histerię. Ostatecznie zaś na szczęście mogła się zaśmiać: trochę nerwowo, ale z dużą ulgą. – Uf… ojej… – wciągnęła powietrze w płuca i przytuliła się do męża mocno. – To dobrze – doparła natomiast na jego przeprosiny. – Lubię, jak przy mnie wariujesz, bo wtedy i ja wariuję – wymownie zerknęła w dół ich wciąż zespolonych ciał. – Kocham cię – szepnęła, całując go czule i spoglądając na niego uważnie: – No to… eghm… co teraz, hm?

    troszkę zażenowana, wciąż mocno podniecona i bezbrzeżnie kochająca VERA, rozdarta między mężem i szaleństwem, a córeczką i odpowiedzialnością

    OdpowiedzUsuń
  33. — Pewnie, że dobrze – przytaknęła raz jeszcze, rozanielona i kompletnie rozpływająca się w silnych, mężowskich ramionach, Vereena, spoglądająca na Connora z takim ładunkiem miłości oraz oddania, które były niemalże niemożliwe do opisania: w jej fiołkowych tęczówkach widać było bezbrzeżne, silne, ogniste, ale jednocześnie niebywale wręcz czułe i pełne oddania uczucie, które bardzo rzadko pojawiało się na świecie. Niewątpliwie więc Greybackowie mieli niebywałe wręcz szczęście, że to właśnie im w udziale przypadło. Co prawda, wiązało się to z olbrzymią odpowiedzialnością: z codzienną walką i pielęgnowaniem tego, co mieli, bowiem nigdy nie mogli osiąść na laurach, gdyż to, co ich łączyło, było na tyle silne, że mogło przetrwać największe nawet burze, ale jednocześnie nieokiełznane mogło doprowadzić do tragedii. Na każde wyzwanie jednak patrzyli z zawziętością i gotowością do działania, ponieważ posiadali siebie i to było najważniejsze. – Możemy i częściej – przyznała mu rację ochoczo, uśmiechając się zadziornie, po czym zapytała, co dalej: nie była pewna, czego chciał, czy raczej: jak chciał to osiągnąć, a pragnęła go uszczęśliwić. – Prysznic mówisz… no dobrze… już się bałam, że sobie zażyczysz testu tej nowej komódki w salonie – odetchnęła z niemałą ulga. – Nie, nie kochanie, żadnej komódki.
    Ostatnie zdanie dodała w taki sposób, jakby karciła małe dziecko, później przywołała jeszcze Boga – wyrzucając sobie przy okazji, że w ogóle wspomniała o ich nowym, pięknym nabytku, który jeszcze jakimś dziwnym cudem nie został ochrzczony, jak zauważył roztropnie były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, dodając, ze to było wielkie zaniedbanie z ich strony; jego małżonka nie zgodziła się z tym, bo akurat o owy mebelek martwiła się bardzo mocno, zwłaszcza, że naprawdę należał do prawdziwych antyków – a na koniec pozwoliła się przenieść do łazienki na parterze, gdzie mieli do wykorzystania przestronny i przeszklony prysznic. Tam natomiast kochali się raz jeszcze, aby po wszystkim paść wycieńczonymi w ciepłe pielesze – wcześniej oczywiście upewniwszy się, że ich słodka Roselyn Irisbeth śpi spokojnie; obydwoje po prostu chwilę stali nad swoim największym-najmniejszym skarbem, w milczeniu dziękując sobie za to, że powołali coś równie idealnego na ten świat. Przez zaśnięciem natomiast – i w związku ze swoimi przemyśleniami – potwierdzili, że chociażby dla dobra ich córeczki na razie zrezygnują z utrzymywania kontaktów z Hawthorne’ami, których syn bardzo źle wpływał na ich dziecko. Poranek więc – co nie było niczym dziwnym – przywitali z uśmiechami.
    Ich dobrych humorów nic nie mogło popsuć – oto wrócili na dobre tory, okazało się, że potrafią przegadać i przepracować największe nawet kłopoty, których zażegnanie wieńczą wciąż z nastoletnią namiętnością w swoich objęciach i generalnie prą do przodu, niezależnie od tego, jak wielkie kłody pod nogi rzucał im los. Nie zakłóciła ich także rocznica – szósta już – śmierci Iris, macochy Very, która przypadała na pierwszego lipca: na dzień, kiedy to Aglaïs Metz zabiła tę wspaniałą, dobrą kobietę o czekoladowych oczach, wrabiając w morderstwo owej cudownej nauczycielki języka angielskiego z Boscastle jej partnera, Roberta Thorntona, ówczesnego lokalnego latarnika, w późniejszym okresie wyklętego ze społeczeństwa. Wtedy też, trzymają się za ręce udali się na spacer, kierując się z konwaliami – ulubionymi kwiatami tej prawdziwej matki pół-wili, co zresztą często podkreślała – na cmentarz na wzgórzu, nieopodal miasteczka, pozostawiając ich księżniczkę pod opieką pomocnicy weterynarza, Danielle. Nie chcieli jeszcze jej narażać na różne smutne historie, chociaż wiedzieli, że pewnego dnia będą musieli jej wyjaśnić, dlaczego jej mama nie mamy ani taty – o dziadku wiedziała tyle, że jest daleko i jeszcze nie mógł do niej przyjechać – jak inne matki dzieciaków, z którymi się bawiła od czasu do czasu, czy nawet w przedszkolu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie czuli jednak, aby ten czas nadszedł i w sumie dobrze się stało, bo już dziesięć dni później wypadała pełnia, a że był to okres długich dni i krótkich nocy – ta trwała znacznie dłużej i chociaż Connor przemieniał się tylko jeden raz w podziemiach opuszczonej kopani Wheal Hope, to wraz z Rosie cierpiał trzy doby, niemalże bez ustanku, wystawiając siłę i energię młodej pielęgniarki na szwank: nie potrafiła patrzeć, jak w bólach zwijają się najbliższe jej sercu osoby. Niemniej, na szczęście już trzynastego – wypadającego na poniedziałek – udało im się nieco odkuć od dna i do tego czasu pan domu, jak i jego słodka córeczka wrócili do względnej normy, dzięki czemu świętowanie drugiej rocznicy ślubu Greybacków mogli z czystym sumieniem zaliczyć do całkowicie udanych, bowiem nie tylko zainaugurowali wszystko namiętnym zbliżeniem, to jeszcze wilkołak przygotował dla swojej parterki romantyczne śniadanie pod dębem w ich ogrodzie na pachnącej latem w pełni farmie Trenwith, a następnie obdarował ją wymarzonym prezentem: dwoma, cudownymi czarnymi kurami, które gderały radośnie i zostały natychmiast pokochane przez Vereenę, pragnącą je tulić do upadłego; nadała im, co prawda, niepasujące imiona, bowiem Bug i Worm, ku niewątpliwej uciesze Roselyn Irsiebeth, i otrzymały kolorowe wstążeczki na szyje.
      Co jednak ważniejsze – tego roku zdecydowali się spędzić to ważne dla nich święto tylko we troje, nawet bez pani Thornton, aby po prostu móc się sobą nacieszyć; nie chcieli również kusić losu Hawthorne’ami, którzy chyba zapomnieli o ich istnieniu i od czerwcowych wybryków nie zadzwonili. Niemniej, absolutnie się tym nie przejmowali, również dlatego, że zaraz po tym, jak w rodzinie zostały powitane dwa nowe zwierzątka – łaskawie zaakceptowane przez Pigleta i Zjawę – swój prezent mógł odebrać weterynarz: a był to olbrzymi, wygodny i obity skórą kręcący się fotel na kółkach w jego gabinecie w starej stodole zaadaptowanej na gabinet weterynaryjny; tego popołudnia jeszcze ochrzcili mebel i w późniejszym czasie, kiedy zainteresowanie przychodnią mężczyzny jeszcze bardziej wzrosło, śmieli się, że to zasługa właśnie owego krzesła i ich wielkiej namiętności, którą na nim wyrazili. Siódmy miesiąc roku stał się więc dosłownie wspaniałym, nawet jeśli oznaczał wyjaśnienie najmłodszemu członkowi rodu – pomimo prób uników małżeństwa – dlaczego jej rodzicielka nie ma mamy i taty; przyjęła to, na szczęście, całkiem nieźle, również dlatego, że wykładali jej to w przystępny, nieco zawoalowany sposób, i tylko na wieść o macosze się przeraziła: poprosiła ojca, aby ten nigdy nie żenił się z inną panią, niż jej kochana mamusia.
      Mogli jednak uznać swoje zwycięstwo, toteż sierpień powitali jeszcze bardziej spokojni i zrelaksowani, mimo że przyszła nad Kornwalię prawdziwa fala dziennych upałów oraz nocnych, porywistych burz – przez które czasem Rosie musiała lądować w ich łóżku, przestraszona piorunami i grzmotami, co wcale dziwne nie było. Na pewno jednak był to czas cudownych weekendów spędzonych w otoczeniu drzew, krzewów i kwiatów, jakie rosły wokół ich domu coraz bardziej przypominającego prawdziwą farmę, zwłaszcza, że pilnował jej radosny pies, wokół kręcił się dumny kot, a pod oknami, gdzie po raz pierwszy zakwitły zasadzone przez Verę malwy – gderały dwie, wspaniałe czarne kury, które przypominały bardziej szczeniaczki. Było więc cudownie i tak fakt, że napadało na tyle mocno, że Boscastle kompletnie zostało odcięte od świata, nie martwił ich jakoś wyjątkowo mocno – trosze i owszem, bo to oznaczało, że na wakacje, które zaplanowali od drugiego tygodnia września, będą mieli trudności z przeprawieniem przyczepy kempingowej; nie mogli jednak zmienić tego planu, bowiem, kiedy ich dziewczynka usłyszała, że pojadą „Ogórkiem”, wpadła w niemały zachwyt, toteż właśnie przy takim środku transportu zostali na dobre uziemieni, nawet gdyby chcieli zrezygnować, dla swojego bezpieczeństwa i dobra, ze swojego nabytku.

      Usuń
    2. Oględziny, dzięki Bogu, przeprowadzone niedługo po pełni dziewiątego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego szóstego, dały im nadzieję, że sobie poradą i już dziesiątego – opuścili swoje rodzinne okolice, kierując się ku Penzance i pani Greyback musiała przyznać, że chyba oszalała wraz z Connorem, wybierając tak olbrzymią ilość cudownych atrakcji na ledwie dziesięć dni odpoczynku. Z miejsca – którego zwiedzenia zajęło im cały dzień – znanego ze stwierdzenia jak wyspa długa i szeroka, skierowali się na prom, który zabrał ich na St. Mary’s, która należała do archipelagu Scilly – tam zaś zatrzymali się w Hugh Town. W miasteczku natomiast następnego dnia zwiedzili muzeum, a później, na północy, zobaczyli Bant’s Carn: wejście do podziemnego grobowca i wioskę, która podobno pamiętała czasy rzymian, skąd udali się nad zatokę Pelistry. Dużo wówczas pływali – chociażby na Tresco, gdzie można było się poruszać tylko rowerami – czy wyspę Samson – gdzie rosły niespotykane rośliny – i chodzili po cudownych zamczyskach – jakby mało ich mieli po siedmiu latach edukacji w Hogwarcie… – tak jak na przykład Cromwell Castle. Tym sposobem ich wakacje można było określić mianem „survivalu”, a nie odpoczynku – tego jednak rodzaju zmęczenia nie zmieniliby na nic innego, bo dawał im szansę poznania świata.
      Niemniej, nie narzekali ani wtedy, kiedy wykończeni – ale usatysfakcjonowani – wrócili w czwartek po północy, siedemnastego września, ani wówczas, gdy ni z tego ni z owego zorientowali się, że nadszedł październik, a nad Kornwalią zawisło chłodniejsze powietrze, zmieniające kolory liści – i sprawiające, że coraz bardziej roztropna i rezolutna Roselyn Irisbeth oraz Piglet, szaleli w nich po ogrodzie. Co prawda, nie zdążyli się nawet na dobrą sprawę rozpakować, czy obejrzeć wszystkich zdjęć oraz pamiątek, a czekało ich kolejne zaskoczenie – telefon do Felixa, który wraz z Josephine wypoczywał wcześniej na Lazurowym Wybrzeżu, sugerujący, aby obie rodziny w końcu, po trzech miesiącach, się spotkały z okazji wesołego miasteczka, które zawitało w ich strony. Pół-wila była nieco sceptycznie do owego pomysłu nastawiona, ale ostatecznie nie mogli przecież Hawthorne’ów unikać do końca świata – mimo że jej obawy potwierdziły się niemal natychmiast: Jacob Ivan był jeszcze gorszy, niźli go zapamiętała; przynajmniej między jego rodzicami było nieco lepiej, a przynajmniej tak się wydawało. Dzielnie jednak znosili wszystkie wybuchu dziecka, tłumacząc je sobie tym, że większość maluchów, oprócz Rose, zareagowałoby tak samo, kiedy podczas dobrej zabawy, odmówiłoby się im czegoś – coraz mniej jednak w to wierzyli.
      — Dobrze… dobrze, Jo, na pewno chętnie się pojawimy… – usilnie nawet próbowała rozmawiać z zastępczynią burmistrza, chociaż to wcale nie było łatwe, bo ona ani nie chciała opowiadać, jak było we Francji, ani jak Greybackowie bawili się na swoich wakacjach: liczył się tylko jej syn, który akurat w tym samym czasie postanowił wyrządził krzywdę najsłodszej dziewczynce po tej stronie galaktyki, pragnącej podzielić się z nim gumą. Rodzice, owszem, patrzyli na nią cały czas, ale tego, co się wydarzyło dosłownie nikt nie mógł przewidzieć i z całego owego zajścia Vereena zapamiętała jedynie wrzask swojego męża i ból w klatce piersiowej: jakby jej serce zostało skute lodem. – Rosie! – Krzyknęła zaraz po mężu i nie zwracając na nic uwagi, rzuciła się ku swoim skarbom, sama będąc prawie potrąconą przez samochód. – Jezus Maria! – Załkała, nie patrząc nawet na to, że Jake stał niedaleko na krawężniku, najpierw z głupią miną, a później, dostrzegając krew na rękach wujka, która przerażała jego ciotką, wpadł w radosny śmiech, który jeszcze do dziewczyny nie docierał. Padła przy bliskich na kolana, rozorując je sobie. – Kochanie? Mój Boże… Connor? Rosie? – Zerknęła na oszołomioną, trzęsącą się dziewczynkę, która kurczowo wpiła łapki w tweedową marynarkę ojca. – Moje słoneczka… moje… – szeptała rozedrgana.

      przerażona i nieco nieogarniająca, co się dzieje VERA GREYBACK, która zwariuje ze strachu i wściekłości za moment

      Usuń
  34. Już od pierwszej sekundy, kiedy Vereena dobiegła do poobijanego Connora, trzymającego mocno w objęciach oszołomioną Roselyn Irisbeth – mającej odczuwać skutki tego strasznego zajścia jeszcze długi czas nie tylko fizycznie, ale i psychicznie – którzy leżeli na mokrym asfalcie – oczywiście, już w jej płowej głowie pojawiło się milion różnych, strasznych scenariuszy, w których samochód zamiast wyhamować, wpadał w poślizg i zmiatał jej największe skarby z powierzchni ziemi. Bała się jednak ich dotykać, dlatego tylko zapewniała, że jest obok, gotowa pomóc – musiała tylko się dowiedzieć, w jaki sposób owej pomocy im udzielić. Owszem, jako pielęgniarka, powinna działać i wiedzieć, co robić, po czym, w jakiej kolejności i jaki sposób zastosować – jako jednak przerażona żona i spanikowana matka: nie miała pojęcia nawet, jak się nazywa. Co gorsza, bała się, że mogli sobie naprawdę wyrządzić bardzo poważną krzywdę, bo jakby nie patrzeć – wszystko wyglądało beznadziejnie i bardzo groźnie z boku. Co gorsza jednak, Hawthorne’owie zdawali się w ogóle tego nie dostrzegać. O ile Felix jeszcze próbował wykręcić numer telefonu do szpitala – dłonie trzęsły mu się jednak zbyt mocno, aby uderzać w klawisze komórki; zresztą, cały proces był wyjątkowo zbędny, bo żadna karetka nie dojechałaby do nich na czas, a de facto pielęgniarkę mieli pod ręką – tak Josephine zamiast przejąć się swoją chrześnicą, skupiła się na swoim małym, ewidentnie cieszącym się z cudzej krzywdy, potworku.
    — Connor? – Pytała więc dalej pół-wila, mająca wrażenie, że zaraz serce wyskoczy jej ze strachu z piersi, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek. – Kochanie… Rosie? – Naciskała, coraz mocniej spanikowana, bowiem cała owa sytuacja była niewątpliwie patowa i na tyle absurdalna, że trudna do ogarnięcia nawet najbardziej otwartymi umysłami. Niestety, w tym wszystkim najbardziej przerażające było to, iż wilkołak milczał na tyle długo, iż jego żona mogła jeszcze bardziej dać się poddać czarnej rozpaczy, która nią zawładnęła i nakazała jej myśleć o najgorszych możliwych rzeczach, jakie mogły przytrafić się jemu, jak i ich słodkiej oraz niewinnej córeczce. – O Jezus Mario… – ulga młodziutkiej pani Greyback była, w związku z tym, dosłownie niemożliwa do opisania, kiedy to w końcu były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wyznał, że ich księżniczka oddycha. – Maluszku… maleńka moja – zagaiła do dziewczynki – mamusia jest obok, wiesz? Obok ciebie i obok tatusia… nie pozwoli was skrzywdzić… – zapewniała, chociaż chyba sama sobie nie wierzyła: jakby nie patrzeć czuła się winna, iż nie upilnowała jej przez paskudnym zachowaniem młodszego kolegi. – Connor… czekaj, a co z tobą? – Sapnęła, z przerażeniem odkrywając spływająca po jego ciele krew, ale przejęła od niego dziecko. – No… słoneczko, nic ci nie jest… parę siniaczków, które wycałuje i będzie, dobrze, hm? – Zagaiła, ale na nic się to zdało: Roselyn Irisbeth wybuchła żałosnym płaczem, zagłuszającym kierowcę, który niemal ją potrącił oraz Felixa, a także mrożący krew w żyłach śmiech jego syna. – Musimy wrócić do domu… szybko, Connor, bo muszę i ciebie opatrzyć… proszę pana – nagle przeniosła wzrok na Lucasa Morrowa – niech nas pan zawiezie do domu – nakazała, nie w nim widząc winnego całego zajścia. – Nie rozumie, pan?! Niech nam pan pomoże! – Krzyknęła zrozpaczona, a kiedy pan Hawthorne się zbliżył, mimowolnie i instynktownie, skuliła się mocniej, chroniąc swój skarb w ciepłych objęciach. – Każ mu odejść, Connor! – Ryknęła, nie mogąc patrzeć ani na Josephine, ani na jej męża, ani tym bardziej na ich potomka, do którego się w końcu zwróciła głośno i lodowato: – Zamknij się – wysyczała przez zaciśnięte szczęki. – Zamknij się, bo nie ręczę za siebie – groziła, mając gdzieś, że to był dwulatek, a jego matka tuż obok odchodziła od zmysłów, że ktoś śmie w taki sposób zwracać się do Jacoba Ivana. – Zbliżcie się do nas Jo, a przysięgam, wyciągnę coś, o czym nie chcesz słyszeć – wyszeptała oschle do zastępczyni burmistrza, mając na myśli różdżkę, której używania nie tolerowała.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  35. Tak naprawdę prawdziwy ból – bo cierpienie swych bliskich odbierała tysiąc razy mocniej, czując, jak i ją zalewają fale agonii – panika – w tym także te straszliwe myśli, w których ktoś nie zdążą, a ktoś inny jedzie zbyt szybko; wizje, w których dochodziło do prawdziwej, nieodwracalnej tragedii; obrazy, gdzie w objęciach trzymała dwa zimne ciała, nieważne, jak absurdalne: były nieopisanie wręcz silne – i zwykła histeria – jak najbardziej normalna w takiej chwili, ale przytłumiona przez świadomość bycia matką, a więc tę silną wiedzę o tym, że po prostu musi być silna, bowiem odpowiedzialna była za niewinne, malutkie i słodkie życia – miały dopiero nadejść i Vereena doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wszystko to zaś miało być intensyfikowane przez całkowicie skrajne emocje: od skrajnego sparaliżowania, które sprawiało, że poruszała się w zwolnionym tempie, a wcześniej w ogóle nie była w stanie drgnąć, poprzez okrutnie zimne przerażenie – podjudzane przez świadomość, że faktycznie cała jej rodzina była dosłownie o włos, milimetry od całkowitej katastrofy, aż na bezbrzeżnej i bezdennej uldze skończywszy oraz wewnętrznej wdzięczności, że jednak zły los ominął ich łukiem i relatywnie ledwie musnął Connora, jak ich Roselyn Irisbeth; obecnie łkającą żałośnie w jej objęciach, mocno poobijaną, ale żywą i raczej bez żadnych załamań, chociaż na pewno z poważnym piętnem na psychice, o czym zresztą mieli się w niedalekiej przyszłości przekonać.
    — Na Boga, nie ruszaj się! – Kiedy więc były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wstał gwałtownie, młoda pielęgniarka zdenerwowała się jeszcze bardziej, bo po takim poobijaniu nie było to rozsądne posunięcie. Oczywiście, jego cel był dobry, ale wykonanie nieco gorsze, bo niebezpieczne: niewątpliwie chciał jednak odgrodzić swoje kobiety od wściekłej pani Hawthorne, która kompletnie zaślepiona, chorą miłością do syna, nie widziała, że jej Jacob Ivan, wcale nie taki idealny, jak się jej wydawało, mógł naprawdę zabić, i wcale to nie było określenie na wyrost, bo biorąc pod uwagę warunki pogodowe oraz fakt że architekt za kierownicą bardzo się spieszył, prując przez Boascastle, tę słodką dwu i pół letnią brunetkę o księżycowym, oczarowującym spojrzeniu. – Connor – syknęła jeszcze, ale nie słuchał jej, a zacięcie bronił, za co jednocześnie była mu wdzięczna, a z drugiej strony: pragnęła zdzielić, bo naprawdę się narażał. Wtedy też puściły jej tamy i powiedziała kilka słów, których później oczywiście miała żałować, ale w tamtym konkretnym momencie wydawały się jej być najbardziej odpowiednimi. Co prawda, jej mąż najwidoczniej podzielał jej zdanie i chociaż obydwoje wprawili w osłupienie nie tylko Hawthorne’ów, którym zgodnie zabronili się do siebie zbliżać, ale także Morrowa, też zaofiarował się pomóc; Rosie jednak nie chciała go w pobliżu i ciągle domagała się obecności ojca. – To nie jest pana wina – zwróciła się nagle Vera do architekta, kiedy w jego aucie już znaleźli się jej bliscy. – Nie pana – wymownie zerknęła na Jake’a i usiadła z tyłu, szybko obejmując swoje skarby. Jechali w milczeniu i tylko jeszcze raz na odchodne, dziewczyna zapewniła ich „szofera”, że w niczym nie zawinił; zaproponowała mu nawet kurtuazyjną kawę, ale w zasadzie cieszyła się, że odmówił. Mogła się bowiem zająć bliskimi. – Nie pomogę jej, jeśli będzie widziała, jak ej tatuś krwawi – upomniała zaś chwilę później ukochanego, gdy już znaleźli się w salonie; przysiadła na kanapie koło milczącej, bladej córeczki i powoli zaczęła ją rozbierać, z trudem ukrywając, jak bardzo łamie się jej serce na widok zdartej w niektórych miejscach, miękkiej, jasnej skóry dziewczynki. – Poprosimy tatusia, żeby się przebrał, a później damy mu plasterki, co, Rose? Co myślisz, śliczności? – Próbowała ją zagaić i rozproszyć nieco, ale raczej z miernym skutkiem. – Podzielisz się z tatusiem swoimi różowymi plasterkami w księżniczki? – Sugerowała, pozwalając, aby Piglet władował się obok. – Serio, Connor, ona potrzebuje nas obojga, a może… nie wiem… może to ją zajmie? Może przestanie myśleć?

    VERCIA

    OdpowiedzUsuń
  36. Jasnym przecież było, że i Vereena nie chciała, aby Roselyn Irisbeth cierpiała i dosłownie cała jej postawa o tym mówiła, ba!, wręcz krzyczała – i zadziwiającym dla niej było, że chyba Connor tego nie dostrzegał – że gdyby mogła, zrobiłaby dla swojej córeczki dosłownie wszystko: a najchętniej znalazłaby się na jej miejscu i dałaby się zabić, byleby tylko oszczędzić jej stresów. Trochę ją więc ubodło stwierdzenie ukochanego, ale nie skomentowała go – w końcu, jakby nie patrzeć, ich priorytetem było to, aby zapewnić ich największemu, najsłodszemu skarbowi bezpieczeństwo i całkowity spokój. Zresztą, nie widziała już po chwili najmniejszej potrzeby odnoszenia się do tego typu słów, bowiem jej kolejne zapewnienia najwidoczniej przekonały wilkołaka – była ich natomiast całkowicie pewna: jeśli chcieli opanować swoje dziecko, musieli się zająć właśnie byłym profesorem ONMS z Hogwartu, bo patrzenie, jak tatuś cierpi, na pewno nie pomagało ich niespełna trzyletniemu skarbowi, który nadal przeraźliwie blady, milczał i drżał, wtulony w bok matki na kanapie; nie pomagała jej nawet obecność zwierząt, czy fakt, że nie byli w mglistym, wilgotnym Boscastle, a w ich ciepłym przyjaznym domku. Rzecz jasna, pół-wila w pełni pojmowała podejście wilkołaka, który zwyczajnie fizycznie nie zgadzał się na to, aby postawić siebie przez własnego potomka, czego pewnie i ona nie byłaby w stanie znieść – niemniej, to był jedyny sposób, aby sprawić, aby Rosie, troszkę chociaż się opanowała i nieco rozchmurzyła. To natomiast wymagało podjęcia próby rozproszenia jej i chociaż nienawidzili spychotechniki, to w zaistniałej sytuacji nie było najwidoczniej lepszego rozwiązania – gdyby było, na pewno by z niego skorzystali, a nie wystawiali swoją wiarygodność na szwank.
    — O, widzisz, jaki tatuś zadowolony, że go oblepimy – podjęła więc, siląc się na radosny ton Vera, zerkając z wdzięcznością na swojego partnera, który pokonał ojcowski bunt w swym sercu i stanął za nią murem, co znacząco miało im ułatwić cały proces rekonwalescencji i jego, i ich szkraba. – Będziesz moją małą pomocnicą – dodała znaczniej radośniej i szczerzej, bowiem to jedno skinienie główki Roselyn Irisbeth, mocno podniosło ją na duchu. – Już idę więc – zapewniła, całując najpierw córeczkę, a później małżonka w głowę, rozumiejąc, o co mu chodziło. Musiała zaś przy tym przyznać, że przekonywanie małej w sposób mocno zawoalowany, przychodziło my całkiem nieźle. – Tatuś ma rację, trzeba ci umyć rączki, bo każda pielęgniarka musi mieć czyste paluszki. Pamiętasz, co mama zawsze mówi? O płynach? – Miała na myśli dezynfekujące żele, których zapachu dziewczynka nie lubiła, a do których parę razy dorwała się w przychodni doktora Cartera, gdy wraz z ojcem przyjechali ją odebrać. – No, to zaraz wrócę – raz jeszcze uśmiechnęła się szeroko. Przyniósłszy zaś apteczkę, w następnej kolejności z zachwytem patrzyła, jak jej dziecko dzielnie walczy z plasterkami, najpierw dla siebie, a później dla pana Greybacka, którego ramię nie prezentowało się najlepiej. – Nie wiem, czy nie muszę szyć – szepnęła tak, aby tylko on usłyszał. – Mój biedak – przycisnęła wargi do jego miękkich włosów, oddychając ciężko; zadrżała: znowu wizje, jak blisko byli tragedii, zaatakowały ją ze zdwojoną siłą. – Skarbie – rozłożyła natomiast bezradnie, acz teatralnie, ręce po chwili – nie ja tutaj rządzę, a doktor Rose. To ją proś o litość – zaśmiała się, z radością przyjmując, że trzylatka ma w sobie coraz więcej energii i faktycznie skupianie jej uwagi na innych kwestiach, niż wypadek, jest mocno pomocne. – Będziesz jednak pięknie oksiężniczkowany, zapewniam cię – obiecała, a ich latorośl radośnie przytaknęła, aby po wszystkich zabiegach, po prostu władować się na kolana Connora i wtulić w niego kurczowo; to tam instynktownie poszukiwała, jak jej mama, bezpieczeństwa i spokoju. – To może ja zrobię gorącą czekoladę? – Zasugerowała w związku z tym pół-wila, składając porozrzucane pudełko małego medyka.

    wciąż wewnętrznie rozedrgana, przerażona i smutna, VERA

    OdpowiedzUsuń
  37. Jeśli w tamtej chwili było coś, czego Vereena była absolutnie pewna, to był to fakt, iż Roselyn Irisbeth odziedziczyła jedną, wyjątkowo silną i determinująca ją cechę po niej, jak i po Connorze – chęć do działania. Mimo bowiem swoich niespełna trzech latek na karku, dziewczynka zdecydowanie wolała robić cokolwiek, niźli siedzieć bezczynnie i dawać się ponieść mrocznym, smutnym myślom, a te niewątpliwie miały ją zaatakować, co nie byłoby niczym dziwnym, biorąc pod uwagę to, co przeżyła, i powoli wyniszczać. Dobrze więc, że jej rodzice – chociaż działający po omacku; bo też skąd mieli wiedzieć, co robić z takim maluszkiem, który ledwo co uszedł z życiem, niż właśnie udawać, że sytuacja nie była aż tak groźna i postawić na rozpraszanie uwagi? – szybko to dostrzegli i dali jej szansę na zajęcie się ojcem. Owszem, pewnie inni – na przykład tacy, jak Josephine, którzy pożarli zatrważającą ilość podręczników dotyczących wychowania swoich potomków, które relatywnie nie miały najmniejszego przełożenia na świat rzeczywisty, bowiem każdy szkrab był zgoła inny i potrzebował specjalnie dopasowanego podejścia: o czym świadczyć mogły chociażby różnice między Jacobem Ivanem, a jego nieco starszą koleżanką o księżycowych oczkach – uznaliby za istne szaleństwo oraz skrajną nieodpowiedzialność, gdyby zobaczyli, że Greybackowie pozwalają trzydziestomiesięcznej latorośli opatrywać ranę swego ojca, który wybawił ją od złego, czego musiała mieć świadomość; była mądra i rezolutna, toteż szybko połączyła kopki: mokry, brudny asfalt, który porwał jej rajstopki i spodniczkę, uderzenie o szeroki tors swego taty, zawirowanie świata, które pojawiało się podczas robienia fikołków i pisk samochodu. Oni jednak widzieli to wówczas, jako najlepsze rozwiązanie.
    — Ja tutaj tylko pomagam, skarbie – odparowała więc pół-wila na teatralne, udawane jęki swojego małżonka, kontynuując tę grę, dzięki której blada buzia ich córeczki nieco zaczynała wracać do normy, a na jej pucołowatych policzkach pojawiały się zdrowe rumieńce. – Nic nie jestem w stanie zrobić, bo doktor Rose rządzi bezdyskusyjnie – musnęła dziewczynkę w jej ciemne loczki, zerkając znad nich na ukochanego wymownie; nie podobało się jej, że rezygnował ze szwów, ale nie miała również sił go zmuszać: pozostawało jej mieć w związku z tym jedynie nadzieję, że nagle jego rana się nie otworzy. – Kochanie – nagle zwróciła się do ich skarbu – tu masz drugie opakowanie – wręczyła jej kolejne pudełko z księżniczkowymi plasterkami, mrugając porozumiewająco do „cierpiącego” weterynarza. – Podziwiam twój hart ducha, mężu – dodała jeszcze, aby następnie zabrać się do mozolnego sprzątania po domowym gabinecie lekarskim, który zorganizowali. – Ojej, Rosie, ale no chyba w obcasy i sukienki to taty nie ubierzemy, hm? Mamusia jednakowoż wolałaby go w… tradycyjnym stroju – zaśmiała się perliście. – Connor – chwyciła się nagle pod biodra – jak gardzisz moją czekoladą, to mamy deszczówkę za szopą – udała, że mu grozi, aby następnie skierować się do kuchni, gdzie miała chwilę dla siebie. Tę zaś poświęciła na wyzbycie się wszystkich kotłujących się w niej emocje, które całkowicie ją wyniszczały i na cichy płacz, który wyrażał, jak bardzo przez ostatnie kilkadziesiąt minut była spięta i zwyczajnie przerażona. Cudem opanowała się na tyle, aby wrócić do swoich bliskich, do salonu, bez śladu łez na policzkach; mogły ją zdradzić jedynie zaczerwienione, fiołkowe oczy. Na szczęście, nikt tego nie dostrzegł i we względnym spokoju mogli wypić gorący, gęsty płyn zwieńczony bitą śmietaną i patrzeć, jak Roselyn Irisbeth usypia spokojniejsza na ojcowskich kolanach. Wówczas też państwo Greyback zrzucili z siebie maski. Verenna jęknęła przeciągle. – Wiesz, co jest straszne? Gdyby… gdybyś jej nie uratował… g-gdybyś… ja zamordowałabym Jake’a – wyznała. – Zabiłabym go tak, jak zabiłam Gerladine – podzieliła się swoimi szczerymi, acz strasznymi przemyśleniami. – Nie drgnęłaby mi powieka…

    mówiąca bardzo poważnie, mocno roztrzęsiona VERA

    OdpowiedzUsuń
  38. Od niepamiętnych czasów miała skłonności do przesady. Napady paniki, które często jej towarzyszyły stopniowo znikały, kiedy znalazła się w błogosławionym stanie. Jednocześnie ciąża sprawiła, że chodziło bardziej podenerwowana, modląc się by mogła donosić dziecko pod serce. Przy jej wątłym ciele i niesamowitej zdolności do wpadania w coraz nowsze choroby (z których większość była wymysłem jej pokręconego, hipochondrycznego umysłu) cudem był fakt, że donosiła ciążę.
    Owy dzień zapowiadał się nad wyraz spokojnie. Chloe zajęła się domowymi obowiązkami i nic nie zwiastowało nieszczęścia czy choćby złego samopoczucia młodej charłaczki. Jednak szybko przekonała się, że nie warto było chwalić dnia przed zachodem słońca. Już w godzinach popołudniowych złapały ją okropnie bolesne skurcze. Z niedowierzaniem skrzyżowała szczupłe palce na dużym brzuchu, zanosząc się krzykiem.
    Dziecko było dla niej ogromnym błogosławieństwem, jednak poród ją przerażał nade wszystko. Czuła, że ta chwila nadeszła. Zwijała się na łóżku z bólu, splatając szczupłe palce na brzuszku, kiedy dzieciątko niemiłosiernie ją kopało i dawało wyraźne znaki do chęci wyjścia na świat.
    — Ouch, miejcie litość... O, nie.. — jęczała sama do siebie, a jej ciało drżało. Owładnięta gorącem i gorączką, która ją dręczyła.
    Nawet nie usłyszała pukania ani ciężkich kroków. Dopiero słysząc znajomy, męski głos, nie zdradzający choćby cienia emocji, odetchnęła głębiej. Wszędzie by go poznała. Ten cudowny głos z delikatną chrypką, należący do ukochanego męża i ojca jeszcze nienarodzonego dzieciątka.
    — Connor! — zapiszczała z grymasem bólu i niezadowolenia, malującym się na jej delikatnej, bladej twarzyczce. Dwudziestosiedmiolatka zajęczała głośno z bólu, jedną z dłoni wysuwając w kierunku męża. Splotła szczupłe palce na jego silnej dłoni, oddychając niemiarowo. — Jestem pewna, że rodzę. To już, Connor! Zaraz urodzi się nasze dziecko... Tak bardzo mnie boli.. - sapnęła niespokojnie a ból przeszywał jej ciało. Wręcz boleśnie wbiła paznokcie w powierzchnie jego skóry.
    — Brzuch mnie okropnie boli... Mam skurcze.. Proszę, sprowadź... — urwała w połowie zdania, obracając się na lewy bok a zębami mocno wgryzając w puchową, wielką poduszkę. Niemalże ją przegryzła, pozostawiając na niej ślady swojej śliny. Podniosła się do pozycji siedzącej, wpatrzona w niego swoimi wielkimi oczami. Zastanawiała się jakim cudem udało mu się zachować taki spokój, a wręcz obojętność. Dodatkowo jego próby uspokajania jej póki co nie działały. Wzięła kolejny głębszy wdech, czując jak zaczyna brakować jej powietrza.


    rozhisteryzowana żona

    OdpowiedzUsuń
  39. [Dziękuję za tak miłe słowa! <3 Lubię zachowywać cząstkę tajemniczości dla wyobraźni współautora, trafnej lub niezbyt trafnej opinii, którą może sobie wyrobić... No i, oczywiście, klub wyjących do księżyca to cudowna opcja; Mary chętnie podzieli się z kimś, kto zrozumie, ciążącym jej sekretem, wszak jeszcze nikomu tego nie zdradziła.]

    Mary Johnson

    OdpowiedzUsuń
  40. Jasnym, niczym sierpniowe słońce nad Boscastle, które nieco, w niektórych miejscach, wypaliło ogrodową trawę na farmie Trenwith, było to, że gdyby Vereena tylko mogła – za pomocą magii, tej nawet najczarniejszej, czy jakichkolwiek mugolskich sposobów – cofnąć czas lub w ogóle wymazać cały ten incydent z Jacobem Ivanem z ich żyć – słowem: najlepiej w ogóle do niego nie dopuścić i zostać tego felernego dnia w domu, albo wybrać się do wesołego miasteczka tylko we troje – zrobiłaby to bez szemrania i za wszelką cenę. Wiedziała przy tym, że i Connor, gdyby tylko posiadał możliwości – świadomość, że obydwoje nie mieli takiego pola manewru była o tyle gorsza, bowiem w tym wszystkim nie chodziło o nich, a o ich słodką, niewinną i uroczą Roselyn Irisbeth, która zdecydowanie zbyt wiele wycierpiała swoim krótkim, niespełna trzyletnim życiu – uczyniłby to samo. Niestety, obydwoje mieli związane ręce i jedyne, co w tamtej chwili mogli małej zapewnić, to kruchy spokój, a także odrobina rozproszenia uwagi, czyli zajmowanie jej główki chociażby właśnie udawaniem pielęgniarki, zajmującej się panem domu. Pozostawało im, w związku z tym, modlenie się, aby mimo wszystko żadne fizyczne, czy psychiczne skutki całego zdarzenia na ulicy nie odbiły się na niej zbyt mocno – a przynajmniej nie na tyle, aby mogli swoją miłością to wyleczyć. Tymczasem jednak cieszyli się z tego, co im dano, czyli z jej względnie bez-koszmarowego snu, w który zapadła, wtulona w brzuch wilkołaka.
    — Przepraszam – ta natomiast szybko zrozumiała, że od tamtej pory, na Trenwith, będą pewne rzeczy i pewne imiona, których naprawdę nie będą mogli wymawiać, nawet jeśli te należały do ich chrześniaka. – Nie będę, obiecuję… – przysięgła więc solennie, na moment ściskając w geście pocieszenia oraz wsparcia jego wytatuowany przegub. – To okropne, wiesz o tym? – Przełknęła głośno ślinę, kiedy obydwoje, bez najmniejszego zażenowania wyrażali swoje opinie i wiedzieli, że ani jedno, ani drugie nie żartuje: że gdyby ich Roselyn Irisbeth coś się stało, a w tym najgorszym wypadku, gdyby poniosła śmierć, oni nie oszczędziliby żadnego z Hawthorne’ów, nawet tego najmłodszego. Później natomiast, trochę przerażona tym, że rzeczywiście, nie mieliby w takim momencie przed taką zbrodnią najmniejszych oporów, dokładnie wysłuchała męża. – Wiem, kochanie, wiem… – nieco zmieniła pozycje, podsunęła jedną nogę pod pośladki i przytuliła jego głowę tak, aby mógł ją ukryć w zagłębieniu jej szyi; pocałowała go we włosy. – Ćśś… już dobrze, skarbie, oddychaj, proszę – próbowała go więc w stosownej chwili opanować, ale z miernym skutkiem. Co prawda, patrzenie jak czule zwraca się do ich księżniczki, jak się nią zajmuje i jak mocno się o nią troszczy było wspaniałe, ale zdecydowanie wolałaby, aby jej bliscy już nie odczuwali przez najbliższa wieczność żadnych stresów. – Rosie nie mogła sobie wymarzyć lepszego taty – szepnęła nagle, uśmiechając się czule, nieco w oderwaniu od ich dyskusji i dopiero po chwil wracając na odpowiednie tory: – Rozumiem, Connor – przytaknęła, bo chociaż jego obawy miały mocno rzutować na ich przyszłość, to faktycznie je pojmowała, ba!, całkowicie je podzielała. – Ja… on – szybko się poprawiła – nie chodzi do przedszkola i raczej nie będzie… Jo obstawiła się niańkami – skwitowała nie bez ironii i zgryźliwości – a-ale… ale przyznam szczerze, że Felixowi też nie ufam. Wybacz mi, bo wiem, że to twój przyjaciel, ale… ale to, że nie reagował, że nic nie robił. Cholera, powinien był ogarnąć swoją żoną, właśnie dlatego – podkreśliła z emfazą – że ją kocha – odetchnęła ciężko. – Wiem, co masz na myśli, rozumiem to i… i podzielam, dlatego masz rację. Trzymamy się od nich z daleka, a w sobotę nie pójdziemy na jego urodziny. Prezent już mam, więc im przekażę, ale… ale nie daruje im – zakończyła, cała drżąc i ponownie gładząc córeczkę po pleckach. – Moje biedne maleństwo… moje słodkie słoneczko… – wyszeptała, coraz mocniej roztrzęsiona. – Nie rozumiem, jak mógł – prawie także nazwała chłopca per „potworem” – chcieć ją skrzywdzić… na Boga, on się z tego cieszył!

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  41. — Wiesz… do wczoraj, ja naprawdę wierzyłam, że może być lepiej – wyszeptała niesamowicie cichutko i wyjątkowo mocno przybita Vereena, spoglądając smutno, fiołkowymi, pełnymi łez tęczówkami, na Connora, który wciąż nie puszczał ich słodkiej i ewidentnie nadal przerażonej Roselyn Irisbeth ze swych objęć; i dobrze robił, bowiem mała, podobne jak jej matka, właśnie pośród tych silnych mięśni znajdowała spokój i bezpieczeństwo. – N-naprawdę… i nawet dzisiaj rano – uśmiechnęła się smutno, trochę nad swoją niebywałą wręcz naiwnością oraz zdecydowanie zbyt dobrym sercem, które ich córeczka również odziedziczyła po niej, co sprawiało, że stawała się bardzo łatwym łupem dla tych, którzy chcieliby ją skrzywdzić – mówiłam sobie: hej, nie martw się, przecież na pewno się ogarnęli, na pewno będzie dobrze, pojechali na wakacje i już jest lepiej, a Jake – zadrżała mimowolnie: nie tylko dlatego, że nie chciała, aby jej mąż znowu wpadał w szał na dźwięk tego imienia, ale również dlatego, że to kojarzyć się jej miało niemalże z utratą własnego dziecka – na pewno już się opanował… ja w to chciałam wierzyć tak bardzo, a… a oni… – urwała i załkała, z trudem się opanowując od wybuchu płaczem. – Naprawdę sądziłam, że są naszymi przyjaciółmi – wyszeptała, jakkolwiek to górnolotnie oraz patetycznie brzmiało.
    Niestety – taka była prawda. Pół-wila naprawdę uważała Hawthorne’ów za osoby bliskie jej sercu, a to, jak się zachowali, pokazywało, iż jej rodzina wcale nie była tak ważna dla nich. Owszem, rozumiała, że to swoją familię stawiało się na pierwszym miejscu i o jej dobro zacięcie się walczyło do ostatniej kropli krwi – co przecież sama robiła – ale przecież nie robiło się tego w momencie, gdy nie potrafiło się wychować syna, który niemalże zabił niewinną dziewczynkę. W tym wypadku może i samo „przepraszam” nie byłoby wystarczające, ale byłoby już dobrym krokiem – małym zaznaczeniem, że zdają sobie sprawę, jak bardzo zawalili w wielu kwestiach i że to oni muszą stanąć na wysokości zadania, aby naprawić relacje z Greybackami. Wilkołak jednak niestety miał rację – nawet to jedno drobne słowo nie padło ani z ust zastępczyni burmistrza, ani tych należących do pana-przedszkolanki.
    — Pewnie masz rację – przyznała więc ukochanemu ostatecznie rację, kiedy zapewniał, że Felix spieprzył i nie ma miejsca na żadne ciepłe uczucia, czy sentymenty: był równie mocno winny, albo nawet i bardziej, jako ten milczący i przyjmujący wszystko z pokorą, zachowaniu Jacoba Ivana, który uznawał, że wszystko mu się należy, co Josephine, która go rozpieszczała. Vera odetchnęła ciężko i mocniej objęła ukochanego, całując go we włosy; zachowywała się tak, jakby ciągle się upewniała, że jest tuż obok, wraz z ich słodką księżniczką, i nigdzie się nie wybiera. – Wiem, że nie zasłużył – przyznała jeszcze, kiedy po wspomnienie o prezencie, mąż zapewnił, że ich chrześniak na niego nie zasłużył, zanim podzieliła się z nim tym, co dostrzegła jeszcze w Boscastle: radosnym i tryumfalnym śmiechem Jake’a, gdy zobaczył krew; i nie, nie przesadzała, nie miała urojeń ani halucynacji: to było coś, czego była pewna najmocniej na świecie w tej całej strasznej sytuacji. – Obydwoje jesteśmy winni – przerwała mu nagle. – Obydwoje bagatelizowaliśmy wszystko, mówiliśmy: „nie, nie wolno tak robić Rosie, kiedy daje ci cukierka”, ale pozwalaliśmy, aby Jo podważała nas autorytet, dając mu wszystko, co chciał. Powinniśmy byli od początku postawić granicę, więc… nie, Connor… to nasza wina. – Westchnęła ciężko. – To nasza wina, że Rosie znalazła się w takim stanie – wyszeptała ze smutkiem. – Wiesz… nie zależy mi na tym, że będą obok, czy im się ułoży i czy ich syn pewnego dnia ich nie pozabija – wyznała nagle szczerze. – Naprawdę, kompletnie mnie to już nie obchodzi – załkała – ale ja po prostu chcę, żeby on a była szczęśliwa i bezpieczna – zerknęła na ich księżniczkę, którą pomimo ich bliskości, targały koszmary. – Nie powinna tak cierpieć… – szepnęła jeszcze.

    załamana, gotowa na wszystko, aby chronić swoją córkę, VERA

    OdpowiedzUsuń
  42. Jeszcze nigdy, przenigdy, nie zdarzyło się Vereenie, aby pomyśleć, że lepiej byłoby, gdyby nie została matką. Dla niej bowiem fakt, że wraz z Connorem – pomimo ówczesnych niesnasek oraz podziałów; pomimo tego, że żyli z daleka od siebie i rozstali się w niesprzyjających ciepłym, a co dopiero rodzicielstwu!, relacjom; pomimo olbrzymiej przepaści, jaka między nim i wtedy, gdy trafili do pokoju motelowego zajazdu „Lusterko” w Hogsmeade, gdzie malowniczo połamali panu Ereteinowi, właścicielowi, łóżko – spłodzili śliczną, niewinną oraz rezolutną Roselyn Irisbeth – co, właśnie biorąc pod uwagę, wszystko to, co się między nimi działo, było niejako cudem oraz znakiem od losu, ze zwyczajnie muszą być razem, bo przecież dzieci pojawiały się z prawdziwej miłości, czyż nie? – był jednym z najpiękniejszych, jakie się jej przytrafiły; konkurować mogła z tym tylko ta chwila, w której po raz pierwszy trzymała swoją malutką, połączoną jeszcze pępowiną z jej ciałem córeczkę, po długim, ciężkim porodzie, który przyjął jej ukochany, ale jakby nie patrzeć: jedno wynikało z drugiego. Tego dnia natomiast – po tym, jak zobaczyła, ile niebezpieczeństw czyha na jej księżniczkę, a w tym właśnie potworny Jacob Ivan, w ogóle, oględnie, ale całkowicie szczerze, rzecz ujmując, niedostosowany do życia w społeczeństwie w ogóle – poczuła, że nie nadaje się na matkę: że nie ochroni swojego największego skarbu i że żałuję, że została rodzicem: właśnie dlatego, że czuła się tak żałośnie i beznadziejnie. Oczywiście, to miało minąć – z jednym uśmiechem pewnej trzylatki, wszystkie troski pół-wilii miały odejść w niepamięć. Dopóki jednak do tego nie doszło: miała się obwiniać o wszystko i postrzegać siebie, jako kompletnie i bezdyskusyjnie nienadającą się do bycia w pobliżu swej latorośli.
    — Ja wierzyłam też w jego – podkreśliła wymownie, nie chcąc, zgodnie z prośbą wilkołaka, używać imienia tego małego winowajcy, który niemal skrzywdził ich królewną; za każdym razem zaś, kiedy młoda pielęgniarka uświadamiała sobie, że gdyby jej mąż sta; ledwie pół metra dalej, albo nie miał tak wyczulonego instynktu, na co pewnie wpływ miała również klątwa likantropii, która go dotknęła, to najpewniej teraz nie byliby razem, w trójkę ich pięknym, białym i ciepłym domu na farmie Trenwith, ale w miejscu znacznie mroczniejszym i straszniejszym. Zadrżała aż z wrażenia i jeszcze mocniej przylgnęła do swojego partnera, chociaż pewnie musiało być mu już niewygodnie. – Pewnie wybaczy, pewnie też się upora, bo jest najsilniejszą, najdzielniejszą dziewczynką na świecie – uśmiechnęła się czule – ale czy zapomni… nie, Connor, nie zapomni… a przynajmniej szczerze w to wątpię i… i bardzo się tego boję – przyznała cicho, marszcząc brwi. – Boję się, że to będzie ją prześladować, że widok samochodu, albo… albo Hawthorne’ów na zawsze będzie się już jej kojarzył właśnie z tym: z tym niezrozumiałym – nie było wątpliwości, że Rosie nie do końca jeszcze wszystko pojmowała, ale doskonale, a nawet intensywniej, niż inni, nawet dorośli ludzie, odczuwała emocje – strachem, z… z asfaltem, piskiem opon i krwawiącym, przerażonym tatusiem – wyszeptała i szybko otarła z rzęs łzy. – Przepraszam – stęknęła w końcu, ale już nie zdążyli się do niczego odnieść: musieli się skupić na owładniętej przez koszmary córce. Ona jednak milczała i to były profesor ONMS z Hogwartu mówił; gładziła jedynie Roselyn Irisbeth i całowała w główkę, aby odezwać się dopiero po to, aby odpowiedzieć na pytanie weterynarza: – Zawsze o to pytasz – wypomniała – a ja naprawdę jestem całkiem niezłą pielęgniarką, wiesz? – Uśmiechnęła się nieco pobłażliwie. – Nie – powiedziała jednak w końcu wprost. – Myślę, że wystarczy jej kąpiel, jakieś ciastka, bajka i spanie razem z nami – zapewniła całkowicie poważnie. – Bo… bo damy radę, Connorze. Damy – nacisnęła z emfazą, powtarzając jego słowa. – Musimy dać – dodała z ciężkim westchnieniem i podniosła się powoli z kanapy. – To, co? Kąpiel – wystawiła do niego dłoń.

    wierząca, że będzie dobrze, kochająca i wciąż przerażona VERA

    OdpowiedzUsuń
  43. — Nic się nie stało – odszepnęła, siląc się na spokój Vereena, kiedy Connor pojął, że ciągłe dopytywanie się o wizytę u lekarza, nieco uwłacza jej, jako wykwalifikowanej, na dodatek magicznej, pielęgniarce, która ukończyła starz w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, z najwyższymi wyróżnieniami, jakie można było zdobyć i stała się jednocześnie największym zawodem dla swych opiekunów, którzy liczyli, że podejdzie do egzaminów na Uzdrowicielkę, które najpewniej również zdałaby śpiewająco; zamiast zaś tego wyruszyła w bezsensowną podróż w poszukiwaniu swojej matki, która okazała się jedną z najgorszych istot, z jakimi kiedykolwiek przyszło się jej zmierzyć. Westchnęła ciężko, uśmiechając się lekko: zrozumiała, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wcale nie miał chęci skrzywdzenia jej, ale przemawiała przez niego wielka, rodzicielska troska. – Wszystko będzie dobrze – powtórzyła więc, trochę po sobie, trochę po nim, gładząc wilkołaka po jego wielkim, silnym ramieniu, które mocno, acz jednocześnie delikatnie, przytrzymywało ich słodką Roselyn Irisbeth w bezpiecznym objęciu, które jej zapewniał i które zdecydowanie ją uspokajało. – Tak skarbie, kąpiel, ciastka i bajka… no i może druga czekolada – dodała, z trudem trzymając rezon.
    Było to doprawdy trudne – oto przecież dosłownie widziała przed oczami, jak ułamki sekund decydują o czyimś życiu lub jego zgaśnięciu egzystencji. O ile jednak do czegoś takiego – również z racji wykonywanego zawodu; co prawda, już nie w Boscastle, czy nie w Szkole Magii i Czarodziejstwa, bo tam raczej do śmiertelnych wypadków nie dochodziło – niejako była przyzwyczajona i pewnie gdyby kwestia dotyczyła kogoś obcego: szybko by sobie z nią poradziła, tak jeśli chodziło o jej córeczkę zwyczajnie nie potrafiła. Raz po raz przed fiołkowymi oczami stawał jej obraz słodkiej i niewinnej, trzyletniej księżniczki, za którą była całkowicie odpowiedzialna, potrącanej przez samochód. Stąd też wynikała jej chęć zrobienia tych wszystkich rzeczy, czegokolwiek – wykonania jakiegokolwiek ruchu, byleby o tym nie myśleć i byleby ustrzec przed myśleniem o tym swoją idealną latorośl.
    — Musi być dobrze – potworzyła więc raz jeszcze, bowiem nie miała wątpliwości, że jej mąż dosłownie trzęsie się z przerażeni; widziała to po jego pięknych, księżycowych tęczówkach. – Kąpiel – przytaknęła jeszcze, kiedy chwycili się za ręce i skierowali się na piętro, gdzie w łazience stała wanna; Rosie wciąż była na ojcowskich rękach i tylko nieśmiało otworzyła oczka, kiedy wyczuła ruch. – Umyjemy się, maluszku? – Zagaiła wówczas do niej pół-wila, przybierając n usta szeroki uśmiech, który uspokoił dziewczynkę i dzięki temu przetrwała w śnie cały proces przygotowywania dla niej odpowiedniej otoczki do mycia, na którą opiewały olejki i dużo piany. Vera cały czas gładziła ją po pleckach, albo brzuszku, a w stosownej chwili przerwała jej odpoczynek. – Oj, kochanie, zaraz pójdziesz spać, ale… ciasteczka same się nie zjedzą! – Zaśmiała się perliście i przeniosła ją do drugiego pomieszczenia, gdzie chwilę później trzylatka nurzała się w ciepłej wodzie. – Skarbie, a mogłabyś ty nie jeść piany? – Zasugerowała nagle, dostrzegając, że koniecznie chce wypróbować, czy piana tylko pachnie czekoladą, czy też nią smakuje. – Ciasteczka czekają – przypomniała jej z mrugnięciem oka. Następnie skupiła się na ukochanym. – Ja też nie chcę. Też zamknęłabym ją na dobre w domu i… i nikomu nie dała się do niej zbliżyć – wyszeptała, korzystając z tego, że mała zajęta była zabawą i chlapaniem na całą łazienkę, co wyjątkowo pozwolili jej robić, jakkolwiek to było niewychowawcze. – Nasza królewna – dodała jeszcze, bawiąc się jej ciemnymi loczkami. – Connor – zaniepokoiła się nagle – a jak twoja ręka? Ale tak szczerze, proszę – wbiła w niego dosłownie błagalne spojrzenie: nie przetrwałaby kłamstwa, nawet jeśli to miałoby na celu ukrócenie jej zmartwień. – Proszę… – nacisnęła.

    OdpowiedzUsuń
  44. — Och – to był pierwszy sposób, w jaki Vereena skwitowała pełne przekonania słowa Connora, który zapewniał, że najlepiej będzie, aby pozostali z ich słodką i niewinną, mocno niestety przy tym poszkodowaną i w ogóle niezasługująca na to, Roselyn Irisbeth w domu: ot, ciężkie, pełne zaskoczenia westchnienie, będące ni to jękiem, ni to żałosną próbą nabrania powietrza we ściśnięte od stresu i strachu płuca. Nie była w zasadzie pewna, czy jest zadowolona z takiego obrotu spraw: czy chciałaby, aby tak to wszystko się skończyło, bo chociaż zapewniała, i wówczas przemawiała przez nią matczyna miłość, że najchętniej nie wypuściłaby ich córeczki z domu, aby uchronić ją przed jakąkolwiek krzywdą, to z drugiej strony miała w sobie dozę rozsądku, który podpowiadał jej, że tak nie powinna się zachowywać; chociażby właśnie, jako kochający i oddany rodzic: nie powinna zabierać swemu dziecku możliwości poznania pięknego, acz niebezpiecznego, świata. Odetchnęła po chwili nieco swobodniej. – Myślisz, że to dobry pomysł? – Spojrzała więc głęboko w oczy ukochanemu, sama nie będąc w stanie podjąć tej decyzji. – M-mówię… mówię o tym, że… no czy nie lepiej byłoby udawać przed małą – wymownie pogładziła ją po ciemnych loczkach – że wszystko dobrze? N-nie wiem… naprawdę, nie wiem – wydukała ze smutkiem.
    W całym swoim zagubieniu, pół-wila machała srebrną głową, tym samym tylko mocniej podkreślając to, że naprawdę nie ma pojęcia, co powinna była zrobić w zaistniałej sytuacji – oto z jednej strony naprawdę marzyło się jej pilnowanie ich niespełna trzyletniej księżniczki dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu i nie spuszczanie jej chociażby na sekundę z oczu. Z drugiej jednak: mimo olbrzymiej ilości złych istot, wielu strasznych rzeczy i czarnego smutku, panującego wokół – o czym ich latorośl przekonała się zdecydowanie zbyt szybko i wiele razy – Matka Ziemia oferowała wiele cudowności i mistycznych, malowniczych miejsc, które pragnęła pokazać swojej kruszynce. Vera, w związku z tym, była mocno rozdarta, przynajmniej do czasu, aż uświadomiła sobie, że przecież i jej drugi skarb został mocno poszkodowany w zdarzeniu z Jacobem Ivanem.
    — Szczerze, kochanie – nadmieniła więc, zapytawszy, jak się czuje jej mąż i spojrzała na niego wyczekująco, trochę ponaglająco, a na pewno błagalnie: pragnęła, aby był z nią całkowicie szczery. Co prawda, mocno ją zaniepokoił tym, że odsunęli się od Roselyn Irisbeth, ale posłusznie wykonała polecenie i stanęli w pewnej odległości; mocno ścisnęła jego wielką dłoń w swojej drobnej. Ku jej rozpaczy, ale też bez zaskoczenia większego, wieści nie były zbyt dobre. Zacisnęła usta w wąską linię i zamilkła na dłuższą chwilę. – Powinnam cię lepiej opatrzyć – kiedy podjęła trząsł się jej nie tylko głos, ale ona cała. Z trudem chwytała oddech, a po jej jasnych policzkach potoczyły się łzy: oskarżała się, że nie zajęła się nim odpowiednio. – Boże… powinnam była… dlaczego musisz być taki uparty? – Załkała i ponownie zaniemówiła, bowiem szloch ściskał jej gardło. Wilkołak zaś mógł to wykorzystać, aby kontynuować swoją wypowiedź. – Daj mi to jeszcze obejrzeć, proszę… Proszę – nacisnęła raz jeszcze. – Mm… d-dobrze… dobrze, Connor, ale coś czuję, że będę tego żałowała – wyszeptała, gdy namówił ja, żeby poczekali z tym, aż położą córkę spać. Chwilę stała w ciszy, ocierając łzy i próbując przywołać na usta uśmiech. – Rosie? – Zagaiła wesoło. – A może już dość, hm? – Zasugerowała ciepło, podchodząc do wanny z pianą.

    bardzo smutna, bardzo przybita i wciąż bardzo przestraszona VERA, która naprawdę bardzo by chciała, aby wszystko się już ułożyło

    OdpowiedzUsuń
  45. Owszem, gdzieś podświadomie Vereena czuła, że przesadza i o ile, gdyby chodziło o złość, czy żal, to dość szybko udałoby się jej opanować – w chwili jednak, w której chodziło o dobro oraz bezpieczeństwo jej największych skarbów: zwyczajnie nie umiała pokonać tego olbrzymiego strachu ani zbagatelizować żadnego słowa Connora, który ewidentnie cierpiał; co zresztą wprost jej przyznał. No, może nie tak do końca „wprost” , bowiem zaznaczył jedynie, że faktycznie, rozorane o asfalt ramię – pomimo tweedowej marynarki, a więc uderzenie musiało być bardzo silnie, czego zresztą była świadkiem, ale chyba wolała to wyprzeć z pamięci, bo katowanie się kolejnych, tak strasznym obrazem nie wyszłoby jej absolutnie na dobre – go boli, co w jej oczach urosło do rangi Bóg jednej raczył wiedzieć, jak olbrzymiego problemu, który miał jej spędzać sen z powiek; jeśli oczywiście wilkołak nie zgodziłby się na kolejną obdukcję jego ciała i zajęcie się nim w sposób odpowiedni i dokładny oraz skrupulatny, co najpewniej miało go całkowicie wymęczyć i zirytować. Widocznie jednak na tym polegała miłość – na tym, że czasem robiło się rzeczy wbrew sobie, byleby tylko uspokoić lub uszczęśliwić drugą osobę i pół-wila, oczywiście, w ostatecznym rozrachunku, miała to mocno docenić. Nim jednak do tego miało dojść – ogarniać ją miały wieczne wyrzuty sumienia, a ona sama skazana została na katusze, ciągle utwierdzając się w przeświadczeniu, że zawaliła na całej linii nie tylko, jako żona, ale i pielęgniarka; a przy tym jeszcze matka, bo przecież nie o chroniła słodkiej, akurat radośnie się bawiącej w pianie, Roselyn Irisbeth przed paskudnym Jacobem Ivanem. Zwyczajnie kumulowały się w niej wszystkie złe emocje, z którymi nie umiała sobie w ogóle poradzić.
    — Mogłam, oczywiście, że mogłam – sarknęła więc w odpowiedzi wilkołakowi, spoglądając na niego spod byka; nie pojmowała, jak mógł bagatelizować tak ważną sprawę, przy zapomniała, że sama w takich sytuacjach nie bywała lepsza, ba!, denerwowała się dosłownie, gdy działo się coś złego, a jej partner wykazywał troskę wobec niej. – Powinnam się był zająć tobą od razu… odwrócić uwagę Rose… dlaczego… – urwała, orientując się, że brzmi jak histeryczka. Odetchnęła ciężko: w głowie zaszumiały jej jego całkowicie rozsądne oraz logiczne słowa i argumenty, niemożliwe do zbicia. Niechętnie, ale jednak, musiała zbojkotować, dla ich zdrowia psychicznego; zresztą, ich księżniczka czekała. – Później, masz rację, później – odetchnęła ciężko, z trudem, po czym podeszła z powrotem do ich księżniczki, uśmiechając się słodko, mimo że nie było to wcale takie łatwe: udawanie, że wszystko jest dobrze było niebywale ciężkim zadaniem, ale potrzebnym dla zdrowia psychicznego wszystkich Greybacków. – Ufam ci, Connor. Ufam bardzo, bardzo mocno – wyszeptała jeszcze szczerze, na moment się do niego odwracając i gładząc czule po dłoni, zanim ponownie skierowała się do ich dziewczynki. – Tatuś ma rację, twoja skóra się pomarszczy i będzie nieładna, a księżniczki muszą być ładne, prawda? – Zagaiła więc Vera, wystawiając do małej ręce. – No, raz-raz, wyłazimy z wody, wycieramy się i wciskamy w piżamkę – zapowiedziała, ale niestety: przegrała z czapką z piany, która nagle wylądowała na ojcowskiej głowie i nim się zorientowała: Rosie śmiała się głośno, perliście i beztrosko. Jakby nic się nie stało. – Mój Boże… – sapnęła oszołomiona szczęściem i ulgą; zatoczyła się z wrażenia. – M-moje… moje słoneczko… kochanie moje… – zamarła, z ręcznikiem w dłoni.


    spokojniejsza, kochająca, V.

    OdpowiedzUsuń
  46. Musiało minąć niestety trochę czasu, zanim Vereena zorientowała się, jak bardzo nieodpowiednio się zachowało, jeśli chodziło o Roselyn Irisbeth – pewnie pomogło jej w tym również wymowne spojrzenie, równie mocno oszołomionego, Connora, które nakazało się jej opanować i przypomnieć sobie, a w zaistniałej sytuacji wcale nie było to łatwe, jak powinna była się odnieść względem własnego dziecka, gdy to się wygłupiało, wykorzystując do tego swojego przystojnego ojca. Jej zachowanie zaś nie wynikało z tego, że potępiała zabawy córeczki, ale z faktu, że zwyczajnie została zaskoczona – nie spodziewała się zupełnie, że po tylu kwadransach trudów, po tym, przez co przeszli w Boscastle, ledwo ocierając się o śmierć, bo przecież gdy y coś się stało skarbom pół-wilii i ona niechybnie ukróciłaby swój nędzny, wówczas pusty i nikomu niepotrzebny, żywot, w końcu usłyszy ten cudowny, wyczekiwany dźwięk: beztroski i radosny śmiech swojego dziecka, który wskazywał na to, że jej córeczka jest już w znacznie lepszym stanie psychicznym; i fizycznym również, mimo że jej księżniczkowe plasterki poodklejały się i dryfowały wokół niej, pośród piany oraz zabawek do kąpieli. Ulga więc, jaka nią ogarnęła, była niemalże tak silna, że zwaliła ją z nóg, a na pewno nagle szybciej bijące serce sprawiło jej dyskomfort – mimo że był to objaw szczęścia, to zwyczajnie aż zabolało ją, kiedy organ zaczął szybko obijać się o jej żebra. Niemniej na pewno, ten mały szkrab sprawił, że i twarz jej mamy rozjaśniała – młoda pielęgniarka po prostu musiała ogarnąć to zmęczonym umysłem, który z lekkim trudem przyswajał to, co działo się wokół: to, że właściwie wszystko naprawdę zaczyna się w jej rodzinie układać, pomimo tego, przez co przeszli. Tym razem więc uśmiechnęła się szczerze i szeroko.
    — Tatę to ładnie atakować. Tata jest od atakowania – zachichotała, jednocześnie zerkając na swoją dziewczynkę tak, aby nie miała wątpliwości, że są to żarty, których nie powinna brać do końca na poważnie; w końcu nie chcieli, aby znęcała się nad własnym ojcem, nawet jeśli opiewało to na robienie różnych kształtów na jego twarzy i głowie z piany. Później zaś Vera ledwo powstrzymała wzruszenie, widząc, jak Roselyn Irisbeth ucieka przed weterynarzem, a po łazience niósł się jej spokojny śmiech: zupełnie, jakby rzeczywiście nic złego się nie wydarzyło. Dopiero więc po chwili zorientowała się, iż jest nawoływana na pomoc, co skwitowała niedowierzającym ze szczęście kręceniem płowej głowy i chwyceniem puchatego, ulubionego ręcznika swej latorośli, którzy przypominał łąkę na farmie Trenwith. – Mamusia rusza na ratunek! – Zapowiedziała i po wzorkowym porozumieniu z mężem, pilnując aby małej nic się nie stało, przejęła ją w swoje objęcia. – Och nie, nie damy się wyłaskotać, nigdy w życiu, nie-nie! – Zapowiedziała z przejęciem i mocniej owinęła ją ciepłym, miękkim materiałem, przytakując bezgłośnie ukochanemu i muskając go przelotem, czule w dłoń. – No dobrze… teraz się ubierzemy w piżamkę… oho, ty sama… no dobrze, Rosie, ty sama – skwitowała wesoło i posadziwszy ją na małżeńskim łóżku, wręczyła jej ubranko. – Jak będziesz potrzebowała pomocy, to poproś mamusię, albo tatusia, dobrze? – Przypomniała jej i musnęła ją w czółko, aby następnie wystawić dłoń do byłego profesora ONMS z Hogwartu, a kiedy podszedł do niej, wtulić się w niego mocno. – Bedzie dobrze. Zobaczysz, że miałeś rację… będzie dobrze – wyszeptała z przekonaniem, po raz pierwszy od kilku godzin czując w sercu radość, spokój i nadzieję. – Kocham was, Connor – dodała nagle.

    szczęśliwa VERA, która wierzy, że będzie dobrze

    OdpowiedzUsuń
  47. Faktycznie, dla rodzica nie było piękniejszego widoku, niźli obserwowanie swojego dziecka – jego zmagań z różnymi rzeczami, jego postępów na różnych płaszczyznach życia, jego uśmiechu z różnych powodów. Najlepiej jednak, kiedy wszystkie te czynniki składały się w jeden – malowały obraz małej, uroczej dziewczynki, która zawzięcie walczyła z piżamką, coraz sprawniej ją na siebie nakładając i z dumą prezentując swoje efekty oraz uśmiechając się przy tym szeroko, o czym Vereena po raz kolejny się przekonała, gdy stała w swojej sypialni – wtulona w potężne ramię Connora; niezmiennie i niezmiernie zachwycało ją to, jak wielki i silny był, a jak jednocześnie delikatnie potrafił się obchodzić z nią, czy Roselyn Irisbeth, nawet wtedy, kiedy mierzyła nieco ponad osiemnaście cali zaraz po urodzeniu – i przyglądała się, jak jej córeczka wraca do normy po tym strasznym wydarzeniu, jakie dotknęło ją w Boscastle; co gorsza, z powodu kogoś, kto wydawał się ich kolegą, a przy tym synem przyjaciół jej mamy i taty, czego chyba do końca swych dni nie mieli sobie darować, bo faktycznie, niejako to oni narazili ją na niebezpieczeństwo ze strony Jacoba Ivana. Niemniej, kiedy tak się jej z rozkoszą przyglądali i zachwycali się każdym ruchem jej pucułowatych, acz sprawnych – chociaż wiadomo, nie tak jeszcze zdolnych i zgrabnych, jak te należące do dorosłego człowieka, czy, jak w jej wypadku: hybrydy będącej ćwierć-wilą i pół-wilkołakiem – łapek, w ogóle nie myśleli o Hawthorne’ach, a utwierdzali się w przekonaniu, że na pewno będzie lepiej: musiało się ułożyć, bo przecież ich księżniczka była zbyt silna i dzielna, aby było inaczej, oni natomiast nie mieli zamiaru się poddawać, niezależnie od sytuacji. Gra była przecież warta świeczki, co nie ulegało wątpliwościom.
    — Czasem o tej jej geny się obawiam – przyznała jednak nagle, marszcząc jasne brwi i mocniej przyciskając się do męża; dosłownie czuła na sobie każdy jego mięsień. – Wiesz… już pomijając to, że na pewno będzie tak samo upierdliwa, jak ty i histeryczna, jak ja – zaśmiała się cichutko; jasnym było, że żartowała i wierzyła, że jeśli ich latorośl odziedziczyła po nich jakieś cechy, to same dobre, które uczynią z niej jeszcze bardziej idealną istotkę na ziemie. – A-ale… ale czasem się zastawiam – przyznała szczerze; szkoda, że te myśli były intensyfikowane właśnie w tak ciężkich momentach, jak właśnie ten, w którym próbowali się uporać z wydarzeniami z miasteczka, kiedy dosłownie były profesor ONMS z Hogwartu i jego córeczka otarli się o śmierć pod kołami samochodu z powodu przekonania jednej, niestety widocznie, głupiej, matki – jak to będzie, jak ktoś z Ministerstwa – mimowolnie zadrżała na wspomnienie tego, co jej robiono i jak ją traktowano, kiedy niesłusznie została oskarżona o zamordowanie Chloe; zadrżała raz jeszcze, tym razem mając przed oczami martwą charłaczkę i jej zdeformowanego synka – się o niej dowie… j-jak… nie jest zarejestrowana – obojgu jakoś nie było po drodze do odpowiednio gmachu w Londynu z wielu, nieprzyjemnych powodów – ale oni na pewno się dowiedzą. Martwię się trochę o to, wiesz? Jakby nie patrzeć – uśmiechnęła się gorzko – złamaliśmy zasadę mieszania się ras – westchnęła ciężko, ale szybko przywołała na usta uśmiech, kiedy weterynarz zapytawszy małą, czy potrzebuje pomocy, na co usłyszał odmowę, skwitował, że to jej geny. – No tak. Najbardziej uparte stworzenie w całej Kornwalii, czyli ja – pokazała mu język. – Ojej, a cóż to za mały rozczochraniec wyznaje mi miłość? – Zachichotała słodko. – Ależ będzie czesanko… – zapowiedziała wesoło i skierowała się do toaletki, gdzie leżała jej miękkie szczotka, służąca jedynie do poprawiania wyglądów loków; bogato zdobiony, imitowany na dziewiętnastowieczny, przedmiot był jednym z ulubionych Rosie. – Później uczeszemy też tatę, co? – Zasugerowała i przelotnie pocałowała ukochanego. – Masz rację, kochanie, nasza córka jest nie do zdarcia – szepnęła jeszcze, zanim wsunęła się na łóżko, za dziewczynką.

    już nie umiem wymyślać ładnych podpisów, ale to ja i VERA

    OdpowiedzUsuń
  48. [Opcja numer trzy przypadła mi do gustu niesamowicie. Uzupełniłabym ją nieznacznie o fakt, iż mógł już kilka razy wcześniej wyciągnąć ją z kłopotów, niekoniecznie na tle wilkołactwa, a zwyczajnego włóczenia się po Zamku czy cokolwiek (muszę zamienić ją z Effy, by uczęszczała na ONMS, także będzie dodatkowy punkt zaczepienia :), a w tym momencie, mając na uwadze to, jaka jest Mary i wszystkie te "przypadki" przewijające się niejednokrotnie np. na zajęciach, będzie to nader proste do wydedukowania, o co tak naprawdę chodzi. c:
    Wybacz, jeśli jest to mało zrozumiałe, ale chyba mój umysł śpi, choć daje mi do zrozumienia, że jest pobudzony.]

    Mary Johnson

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, zapomniałam. Wraz z dziewczętami pięknie dziękujemy za wsparcie naszego Planu Pucharowego. :D

      Usuń
  49. [Salut! Dzięki za powitanie, zawsze to miło.
    Jak chodzi o Lockharta to zawsze mnie ten człowiek intrygował, bo wszyscy naokoło go nie znosili, w sumie nic dziwnego, ale nawet nie próbowali wejść w jego buty i zobaczyć dlaczego jest jaki jest. Mam nadzieję, że uda mi się trochę podreperować jego reputację, chociaż wiem, że po karcie na razie tego nie widać; wygląda to jakbym wszystkich nastawiała przeciwko niemu.
    Nie podobało mi się w Harrym P., że skończył w wariatkowie i jego historia się ucięła.
    Z karty Connora wynika, że niezbyt przepada za swoją profesją. Czemu został nauczycielem? c;]

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  50. W przeciwieństwie najwidoczniej do Connora, jego drobna małżonka absolutnie nie miała problemu z tym, aby przedłożyć ich słodką, niewinną – i wymagająca jeszcze nieustannej opieki oraz atencji – Roselyn Irisbeth ponad ich problemy, czy rozmowy; szczególnie, że ta, do której metodą skojarzeń, najpewniej niepotrzebnych, doprowadziła tego październikowego wieczora wynikały z jej wewnętrznych kłopotów z radzeniem sobie ze wspomnieniami. Dlatego też Vereena w ogóle nie dostrzegała, jak jej ukochany mógłby ocenić wszystko to, co się stało, bowiem dla niej nie było dyskusji – jeśli ich córeczka ich potrzebowała, to miała zamiar zrobić wszystko, aby ją wesprzeć, niezależnie, jak mało istotne zadanie wykonywała. Nigdy też nie czuła się nieważna dla swojego partnera, ba!, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dzień po dniu utwierdzał ją w przekonaniu, że jest najważniejszą dla niego istotną – miała nadzieję, że na równi z ich rezolutną latoroślą – i najmocniej kochaną: otaczał ją bezustanną troską i opieką, nie pozwalając, aby cokolwiek złego się jej stało, a przy tym na miliony różnych sposobów – tych werbalnych i niewerbalnych, czy też opiewających na kwiaty lub opinki – okazywał jej swoją wielką, dozgonną miłość, której fundamentów nic nie mogło zachwiać. Ona natomiast próbowała mu się odwdzięczać tym samym i pewnie gdyby znała jego obawy – zareagowałaby zgoła inaczej. Tak jednak skupiła się na ich księżniczce, z którą w następnej kolejności uczesały mu włosy, aby po tym ciężkim zabiegu dla wilkołaka, włączyć bajki i napchać się ciasteczkami tak, że ledwo żyli. Było jednak warto, bowiem mała zdawała się być znacznie spokojniejsza i wyciszona, kiedy w końcu zasnęła, bezpieczna pomiędzy rodzicami.
    — Podziwiam twój hart ducha – szepnęła wówczas, również nieco bardziej opanowana, pół-wila, z chytrym uśmieszkiem, referując rzecz jasna do zabawy przez ich dziecko jego miękkimi, ciemnymi puklami, którymi sama uwielbiała się bawić; lub za nie ciągnąć, w odpowiednich sytuacjach, rzecz jasna. Niemniej, w ogóle się wtedy, leżąc w miękkiej pościeli w ich małżeńskim łóżku i gładząc ich córeczkę po brzuszku, nie spodziewała, że jej ukochany podejmie temat sprzed niemal kilku godzin. – Hm? – W pierwszej chwili więc, co nie było jakoś wielce zaskakujące, w ogóle nie pojęła, o co chodzi; zerknęła na niego nieco oszołomiona. – Ooo, jak mi miło. Connora Greyback i jego subtelne komplementy – zaśmiała się, bawiąc się doskonale, i pokazując mu język, kiedy stwierdził, że jego kobiety nie są upierdliwe. – Oj, kochanie, co to się stało? Czego chcesz? – Zachichotała, ale jasnym było, że żartuje; chwyciła jego wielką dłoń w swoją i ścisnęła mocno. Dopiero jego kolejne słowa zmroziły ją i sprawiły, że mina jej zrzedła. Zacisnęła usta w wąską linię i długo milczała. – Nie wiem – przyznała, nieco zrozpaczona, kiedy zapytał, czy powinni zgłosić w Ministerstwie Magii istnienie małej. – Prędzej, czy później się dowiedzą, a-ale… ale ja się boję. Boję się, że Nottowie zaczną węszyć, że znowu pojawią się Saurasowie – wyszeptała ze szczerym przerażeniem. – Ministerstwo… – zadrżała gwałtownie – raczej nas nie lubi – szepnęła ze smutkiem. – Wiesz, co sobie pomyślą… że Rosie może być niebezpieczna, bo ma w sobie tyle genów człowieka – krzywiła się nieładnie – co kot napłakał – odetchnęła ciężko. – Nie chcę, aby ludzie się na nią gapili… żeby ktokolwiek się na nią gapił, jak na nas – dodała szczerze, z żalem, ale i z nadzieją, gdy patrzyła na męża.

    mocno zaniepokojona, ale ciesząca się, że rozmawiają VERA, która w zasadzie nie ma pojęcia, co powinni zrobić…

    OdpowiedzUsuń
  51. Vereena nie była znawczynią tego, jakie były zasady panujące w Ministerstwie Magii, a jej wiedza o Fantastycznych Stworzeniach ograniczała się głównie do tego, co udało się jej wyczytać z książek Scamanderów – a było ich kilka pokoleń, więc nie można było mówić, że kompletnie się nie orientowała, czy były na przykład nieśmiałki, błotoryje, czy ghule – i innych podręczników do Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, którą zainteresowała się jednak dopiero mając czternaście lat, gdy na jej drodze stanął Connor, który przecież w tej dziedzinie był prawdziwym mistrzem i specjalistą. To również od niego – jak i z mugolskich tomiszczy traktujących właśnie o cudach fauny – dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy i de facto, obecność tego wielkoluda obok sprawiła, że spojrzała na te różne, czarodziejskie istoty, znacznie przychylniej, ba!, w pewien sposób je pokochała. Co jednak istotniejsze – właśnie weterynarz, będący przy okazji jej mężem od ponad dwóch, cudownych lat, uświadomił jej, że oni sami należą do tego kręgu: że jeśli ktoś chciałby w najwyższym urzędzie świata „okultystycznego” ich znaleźć, najpierw szukałby po klasyfikacji informacji genetycznej, która wskazywała, jakoby bliżej było im do owych organizmów, o których na zajęciach uczyli się wychowankowie czterech, hogwarckich domów. Wiedziała więc – co jednakowoż wcale nie było takie oczywiste, bo w zasadzie tylko pracownicy odpowiednich Departamentów mieli tego pełną świadomość; oraz paręnaście innych osób na świecie, którym najpewniej to się nie podobało, bo przecież czystość krwi była ważniejsza, niż życie ludzkie, prawda? – że w rzeczywistości złamali prawo rozmnażając się i powołując do życia kogoś idealnego: ich Roselyn Irisbeth; ćwierć-wilę i pół-wilkołaka.
    ― To jest… to jest okropne – szepnęła więc nagle pielęgniarka, zerkając na ukochanego uważnie; referowała rzecz jasna do patrzenia i wytykania palcami, czego sama doświadczyła, a przed czym chciała uchronić swoją córeczkę. – Całe moje życie… czy to w Hogwarcie, czy tutaj, w Boscastle… ciągle się na mnie gapili – wyznała cichutko, przez zaciśnięte szczęki, bowiem wspomnienia wciąż bolały. – gapili się i gapili, i gapili – podkreślała, ewidentnie coraz bardziej roztrzęsiona – a później wytykali palcami, śmiali się i szeptali za plecami – kontynuowała i chociaż jej partner o tym wiedział, ona miała potrzebę raz jeszcze wyrzucenia tego z siebie – W Hogwarcie, bo byłam tym egzotycznym egzemplarzem, córą wili!, w Anglii!, rozumiesz? – Zaśmiała się gorzko. – A tu… a tu, bo miałam dziwne oczy-dziwnooczy – zakpiła z przezywanek dzieci – no i… hej, córka latarnika, bez żony, z dzieckiem, ze zdziwaczałą matką, a później jeszcze mordercy, cholera, pełny serwis – ironizowała dalej, dopiero po chwili się orientując, że przesadza. – Przepraszam – szepnęła szybko. – Connor – podjęła po chwili, mocniej ściskając jego dłoń i patrząc głęboko w jego oczy – ona w zasadzie w najmniejszej części jest człowiekiem. Oboje wiemy, że likantropia dziedziczona jest w pełni, więc ty jesteś stu procentowym wilkołakiem, a geny Aglaïs – zadrżała na jej wspomnienie – przeważają u mnie, niemalże wyżerając te, które otrzymałam po ojcu. Z punktu widzenia ministerialnych badan, obydwoje jesteśmy zakwalifikowani do działu istot magicznych, nie wykazu czarodziejów – westchnęła ciężko. – Rosie więc tym bardziej – dosłownie jęknęła. Następnie zamilkła i uważnie go wysłuchała, krzywiąc się nieładnie. – Och, Saurasowie zawsze – nacisnę – chowają urazę. Jeśli coś można o nich powiedzieć to na pewno, ze są cierpliwi w swoim okrucieństwie. Jeszcze uderzą, zobaczysz – zapewniła. – Dlatego jeśli zgłosimy Rose, ona stanie się dla nich łatwym łupem. Łatwym łupem dla Uxbala – zerknęła wymownie na mężczyznę, przypominając mu, jak Hiszpan próbował odebrać mu prawa do córki. – Jesteśmy w dupie, kochanie – skwitowała nagle, wzdychając rozdzierająco, ale przyjmując tłumaczenia o Nottach za pewnik.

    przejęta, przestraszona i bardzo niepewna przyszłości VERA

    OdpowiedzUsuń
  52. Cóż, jakby nie patrzeć – przynajmniej z punktu widzenia Vereeny, której postrzeganie świata nieco różniło się od tego, które prezentował sobą Connor: nie wychowała się w rodzinie, w której magia była czymś powszechnym i akceptowalnym, ba!, dosłownie wyczekiwanym, ze świadomością, że coś takiego w ogóle istnieje, a w otoczeniu, które żyło od odpływu do przypływu, w domku na klifie z białą latarnią morską, która wskazywała kutrom rybackim, największemu dobru okolic Boscastle, powrót do domu; do bezpiecznego portu – państwo Nott, będącymi rodzicami Geraldine – którą zamordowała i nie było co szukać delikatniejszych określeń, bo to mijało się z jakimkolwiek celem: użyła na niej zaklęcia, które sprawiało, że wypadła z wieży i wpadła do Jeziora Warleggana, gdzie pewnie jej kosteczki gniły na dnie, obrastając glonami – byli wyjątkowo podobni do Saurasów. Tych zaś, będąc jeszcze wtedy panną Thorne, poznała całkiem dobrze – w końcu Uxbal parę razy zabierał ich na wspólne posiłki, nawet wtedy, kiedy tylko byli – i chyba z jej strony nigdy nie wyszli poza owy okrąg – kolegami z Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, przy czym on był wówczas już Uzdrowicielem, a ona niejako jego protegowaną. Wszystko to natomiast się sprowadzało do tego, że matka i ojciec pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć na pewno się nie poddadzą i niezależnie, czy wyklęli córkę, czy też nie – i czy może nawet ona przestała być dla nich częścią rodziny – mieli jej szukać, ot tak, chociażby dla zasady. To natomiast było jednym z największych strachów pół-wilii: że pewnego dnia, kiedy Ministerstwo Magii dowie się o Roselyn Irisbeth, to ten fakt pociągnie za sobą dwie żądne zemsty na Greybackach – z różnych powodów – rodziny na ich karki.
    ― Chyba tak będzie najlepiej – ostatecznie więc zgodzili się, iż dla dobra ich córeczki lepiej będzie, jeśli pozostawią ową sprawę przykrytą grubą warstwą kurzu i zepchniętą na, jak najdalszy z możliwych torów, z dala od Ministerstwa i ich paragrafów, które w których imię niektórzy skłonni byli do najgorszych czynów. Vera na moment zamilkła i skupiła swój wzrok na ich dziewczynce, gładząc jednocześnie jej brzuszek; zawsze ją to uspokajało i tak też było tym razem: na twarzy tego drobnego aniołka pojawił się niemal natychmiast błogi uśmiech. – Martwię się jedynie, że konsekwencje tego będą straszne… – wyznała nagle, cichutko. Na moment ponownie zamilkła; ja zawsze, kiedy próbowała zebrać myśli i użyć odpowiednich słów. – Chodzi o to, Connor – spojrzała głęboko w jego oczy, odnajdując tam spokój oraz siłę – że tu nie ma dobrego rozwiązania. Oczywiście – dodała szybko, aby nie miał wątpliwości – całkowicie się zgadzam, że nie powinniśmy się wychylać, bo jakby w tym momencie mamy niemal całkowitą pewność, że i Nottowie, i Saurasowie oraz całe, cholerne, Ministerstwo upomni się o nas i o naszą księżniczkę – mówiła cichutko, z przejęciem – ale z drugiej strony… kiedy Ministerstwo dowie się później i uzna, że ją celowo ukrywaliśmy, co w zasadzie będzie prawdą, to… to od razu uznają nas winnych, bo ich tok rozumowania będzie opiewał na to, że gdybyśmy nie mieli sobie nic do zarzucenia, to byśmy od razu wyznali prawdy – westchnęła głośno, przeciągle i rozdzierająco, aby chwilę później uśmiechnąć się na słowa męża, który zapewniał, że wcale nie są „w dupie”. – Kocham cię, wiesz? – Zagaiła z uśmiechem. – Dziękuję, kochany, dziękuję – wyszeptała czule, mimo że nadal było w niej dużo niepokoju. – Martwię się też – podjęła nagle – po moją matkę…

    długo tłumiąca w sobie wszystkie lęki VERA, która pragnie się nimi podzielić, bo tego paskudnego dnia jakoś dziwnie eskalowały…

    OdpowiedzUsuń
  53. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena panicznie się bała o dobro swoich bliskich – swojego męża, swojej córki, swojej babci, a nawet niejako również Hawthorne’ów, mimo że w tamtej chwili próbowała to od siebie odrzucić , co nie było niczym dziwnym, biorąc pod uwagę, co się przez nich tego nieszczęsnego dnia wydarzyło i jak bardzo mogło być opłakane w skutkach. Rzecz jasna, owa panika wcale nie prowadziła do tego, że zaraz miała zamknąć idealnego i dobrego Connora, czy niewinną i uroczą Roselyn Irisbeth – mimo że przy dziewczynce zrobiłaby to nad wyraz chętnie, powstrzymywana zaś była przez matczyna odpowiedzialność, a więc świadomość, że musi pokazać jej świat, nauczyć go kochać i szanować oraz poruszać się w nim tak, aby uniknąć jakiejkolwiek krzywdy, natomiast przy swoim ukochanym miała świadomość, że zwyczajnie by się nie dał, co skutecznie studziło jej zapał – ale zwyczajnie czasem – a w zasadzie najczęściej wówczas, kiedy targały nią silne, negatywne emocje, takie jak tego wieczora po tym, kiedy po południu miała przed oczami śmierć najważniejszych dla siebie osób pod kołami pędzącego samochodu – tak bardzo się martwiła, ze zdawała się na siłę szukać niebezpieczeństw. Problem w tym, ze o ile dla osób patrzących z zewnątrz faktycznie mogła przesadzać, tak prawda była taka, że absolutnie tego nie robiła – biorąc pod uwagę to, przez co przeszli z Nottami, Saurasami, Fenrirem, czy Ministerstwem Magii, pół-wila i tak była całkiem opanowana i rozsądna, a każdy inny na jej miejscu niechybnie by zwariował. Niemniej, zdarzało się jej niestety również wspominać o Aglaïs Metz – swojej biologicznej rodzicielce, zdrajczyni, morderczyni i zwykłej harpii, która, w pewien sposób zgwałciła jej małżonka.
    — Matko… – skomentowała, przypadkiem na głos, swoje straszne myśli, zanim pokręciła srebrną głową, niczym pies otrzepujący się w wody, i przywróciła sobie zachwiany porządek świata, wracając myślami do wilkołaka. Wówczas też wyznała mu miłość i w pełni poświęciła ich dyskusji na temat ich małej, słodkiej dziewczynki, nie będąc w stanie wyzbyć się do końca myśli o wilii. Odetchnęła więc ciężko i ponownie na moment zamilkła, jakby nie słysząc, całkiem uroczej, a na pewno pięknej, bo całkowicie szczerej, uwagi dotyczącej „zarażania miłością”. Niestety, w tym wypadku przed oczami miała krótkie scenki: od tego, jak po raz pierwszy jej bogin uformował się w wilka atakowanego przez harpię, poprzez dowiedzenie się prawdy o tym, jak w rzeczywistości wyglądała śmierć Iris, aż na nakryciu byłego profesora ONMS z Hogwartu w dwuznacznej sytuacji z jej niejako hologramem: własną matką pod jej postacią. Przełknęła głośno ślinę. – Nie, ojciec nic nie pisał – wyszeptała, czując się jeszcze gorzej: owładnęły nią wyrzuty sumienia, bowiem już nie odpisała mu na parę listów i chociaż widywali się względnie regularnie, to ciągle obiecywała lepszy kontakt oraz zapoznanie Roberta ze swoją wnuczką, ale jeszcze jakoś się tak nie złożyło, aby to wyszło. Odetchnęła ciężko. – Czuję? Och… Connor, kochanie – zaśmiała się nerwowo. – Ja ciągle czuję przed nią strach – wyszeptała szczerze i nie można było się jej dziwić. – O-och… och nie, nie przepraszaj – uniosła się leciutko i pogładziła go po policzku; nie miał powodu, aby czuć się winnym, bo to nie on niszczył ich życie, a umysł Very, nad którym nie umiała do końca panować. – Nie, Connor – przerwała mu w dalszej kolejności. – Nigdy więcej – podkreśliła z mocą – nie będziesz z nią walczył. Wolę umrzeć, niż znowu widzieć cię w takim stanie, rozumiesz? – Ona w zasadzie nie prosiła, a nakazywała, patrząc głęboko w jego cudowne oczy. – Nie zgadzam się, rozumiesz? – Naciskała dalej, mimo że wiedziała, że wcale mu się taki układ nie spodoba, po czym zagryzła dolną wargę i ponownie pozwoliła ciszy na moment panować w ich sypialni na famie Trenwith. – Ja… ja wiem… ja naprawdę wiem – nacisnęła z emfazą – że ona wróci; że mnie zniszczy – wyszeptała w końcu.

    roztrzęsiona i trochę rozbita VERA, która kocha bardzo

    OdpowiedzUsuń
  54. [Już jej wpisałam koło ONMS, będzie jeszcze więcej okazji do podejrzenia nietypowych zachowań Maureen. Tak, mi o to właśnie chodziło, aczkolwiek rzuciłam trochę taką refleksją z przeszłości, coby mieć się na czym oprzeć. c:
    Hm... A obrazisz się mocno, jeśli poproszę o zaczęcie? :D To jest moja pięta achillesowa, idzie albo średnio albo gorzej niż źle. :<
    O, ja bardzo chętnie postawię dwadzieścia galeonów na Kruczków! Zwłaszcza w przypadku, gdyby coś się w punktach nie zgadzało. :>]

    Mary Johnson

    OdpowiedzUsuń
  55. Och, gdyby tylko wiedział, jak bardzo nie podobało się też to wszystko Vereenie – jego drobnej żonie, która czuła się tak, jakby sama, niemalże celowo wystawiając się, niczym łatwy łup dla sprytnego myśliwego, ściągnęła na ich karki wszystko to, co złe. Uważała bowiem, że Ministerstwo Magii nigdy by się nimi nie zainteresowała, gdyby jakoś inaczej rozegrała całą kwestię z Chloe – tak, w tamtej chwili, po przeprowadzonej przed paroma tygodniami rozmowie z Connorem, uznawała siebie za winną całego zajścia z biedną, ciężarną charłaczką, jakby mogła cokolwiek na nie poradzić, szczególnie takim bezsensownym popadaniem ze skrajności w skrajność – to żaden autor nie zainteresowałby się nimi, co oznaczałoby, że nad Roselyn Irisbeth nie wisiałoby widmo jakiejś chorej klasyfikacji, jako przedmiot badawczy do eugenicznych eksperymentów przeprowadzanych czarodziejów w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami – owszem, była w takim stanie rozbicia, że atakowały ją aż tak czarne myśli. Zresztą, intensyfikowane przez świadomość, że gdyby nie dawała Uxbalowi złudnej nadziei w Mungu, czy nawet później, gdy sama – osobiście i bez żadnej pomocy, czy podszeptów „pomocnych osób”, w skrajnej desperacji – oszukała go, jakoby dziecko, które w sobie nosiła, należało do niego.
    Nie dziwiła się więc, że wszyscy Saurasowie, jak jednej mąż nienawidzili jej i pragnęli zemsty najgorszej ze wszystkich – wykorzystując jej skarby. Ostatecznie zaś – ona była tą, która na Geraldine Nott rzuciła czar odrzucający, a tym samym zwaliła ją z wieży Warleggana pozbawiając życia i naraziła się na gniew jej rodziców, którzy, nieważne, jacy by nie byli, na pewno szukali pomszczenia życia ich jedynego dziecka. Co gorsza, gdyby nie była córką Aglaïs Metz, ta nigdy nie zabiłaby jej macochy i może w dwa tysiące dwudziestym nie rozstaliby się z weterynarzem – może ich życia potoczyłyby się zgoła inaczej, a na pewno: jej matka nigdy nie przybrałaby jej postaci i nie posłużyłaby się wilkołakiem do jednej ze swoich chorych zabaw, na dodatek w małżeńskim łóżku Greybacków. Wszystko więc ostatecznie sprowadzało się do tego, że gdyby pół-wila nie istniała, byłoby znacznie lepiej…
    — Jezu – sapnęła, po raz kolejny, z wrażenia, nad swoimi przemyśleniami, dopiero po chwili orientując się, że mąż coś do niej mówi. Jednak kolejny moment zajęło jej, zanim w pełni pojęła co konkretnie i absolutnie nie spodobało się jej to. Zacisnęła usta w wąską linię i wbiła uważne, badawcze spojrzenie w ukochanego. – Nie mów tak, proszę – dosłownie jęknęła żałośnie, podczas gdy on z determinacją odbijał rykoszetem jej słowa, zabraniające podjęła mu, potencjalnej i na razie czysto hipotetycznej walki, z jej biologiczną rodzicielką. – Connora, na Boga i Ojca, błagam cię, nie mów tego! – Wpadła mu gwałtownie w słowo, mając wrażenie, że zaraz zemdleje od siły wizji, jakie ją zaatakowały, kiedy przypomniała sobie, co Metzówna ostatnim razem z nim zrobiła. Oczywiście, jak zawsze miał jednak argument niemożliwy do zbicia: fakt, że ich troska działała w obie strony. Vera zapowietrzyła się i zagryzła policzek od środka. Długo milczała po jego wyznaniu. – Czasem mnie przeraża to, jak bardzo mocno mnie kochasz – szepnęła całkowicie poważnie i szczerze, pozwalając sobie przymknąć powieki, gdy stykali się czołami. – Oczywiście, że kocham – zbita z pantałyku w ogóle więc nie wiedziała, gdzie jej ukochany zmierzał. – Connora, no… no czy masz jakieś wątpliwości? – Zaniepokoiła się szczerze, ale zamiast otrzymać odpowiedź na pytanie, usłyszała że jest silna i dzielna, co w tamtej chwili wydało się jej kompletną bzdurą: czuła się beznadziejne słaba, jako żona, która nie umiała bronić swojego ukochanego przez pseudo-teściową oraz matka, która w porę nie zorientowała się, jak wielkie zagrożenie Jacob Ivan stanowił dla jej latorośli. – Przestań… – szepnęła w związku z tym, pełna wstydu, w odpowiedzi i to było jedyne, co potrafiła z siebie wyartykułować.

    przejęta i nienawidząca siebie, ale przepełniona miłością, VERA

    OdpowiedzUsuń
  56. Problem polegał na tym, że jakkolwiek Vereena szalała za Connorem – a on równie mocno za nią – to ich uczucie było przecież – wielokrotnie już przeżyli, na niekoniecznie przyjemne sposoby, na własnej skórze – pożywką dla wszystkich tych, którzy chcieli ich smutku oraz nieszczęścia, wykorzystując ową wielką – potężną i niszczycielską; czasem nawet dla nich samych – miłość do bardzo niecnych celów; wykorzystując jedno, przeciwko drugiemu, starając się ich całkowicie wyniszczyć. Co prawda, na przekór chyba wszystkiemu i wszystkim Greybackowie wciąż trwali: nie tylko obok siebie, ale przede wszystkim ze sobą i to właśnie z tego kręgu czerpali najwięcej siły oraz motywacji do działania – fakt, że się kochali, sprawiał bowiem, że nieustannie gotowi byli siebie bronić. Prawda była więc taka, że to nie Ministerstwo Magii i ich eugeniczne zachcianki ani urażeni, pełni pychy oraz głupiej dumy Saurasowie, czy Nottowie, którzy nie tolerowali, gdy im się odmawiało, mieli ich ostatecznie wykończyć – oni sami, troska o tę osobę, której oddało się swoje serce, duszę i ciało oraz chociażby właśnie takie rozmowy, jak właśnie w tamtej chwili prowadzili. W końcu, żadne z nich nie miało odpuścić – ani na etapie czysto hipotetycznej torii, ani wtedy, gdy wszystko to, o czym wspominali, miało przeistoczyć się w realność.
    — Och, Connor… – jęknęła w związku z tym żałośnie i przeciągle pół-wila, zerkając na niego spod byka, bo sugestie, jakich się dopuścił, chociaż zgodne z jej przekonaniami, mocno ją raniły. Oczywiście: osiągnął swój efekt i zbojkotowała, dostrzegając, iż jej zachowanie nie było odpowiednie; szkoda, ze to wszystko ponownie miało być ledwie plastrem, a nie lekarstwem. Milczała jednak długo, nawet wtedy, kiedy skończył mówić, a zanim w ogóle podjęła swoją część, westchnęła przeciągle, rozdzierająco. – Ty jesteś idealny – wyszeptała. – Niezależnie, co myślisz… jesteś. Potrafiłeś zobaczyć swoje błędy, naprawić je, ponieść ich konsekwencje, ba!, przyznałeś się do nich i jak obiecałeś, że ich nie powtórzysz, tak tego nie robisz, a ja… ja zawsze jestem taka sama. Ciągle coś… pieprze – jęknęła i wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, uśmiechając się smutno, aby pozwolić tylko swoim fiołkowym oczom wyrażać pełnię szczęścia: jeśli była jedna rzecz, z którą całkowicie zgadzała się z mężem, to była to wdzięczność za postawienie ich właśnie w tym miejscu, w którym się znajdowali. Nie chciałaby być nigdzie indziej. – Dziękuję – po kolejnej, niemiłosiernej długiej chwili ciszy, szepnęła ze szczerą radością owe podziękowania, w których zawarła nie tylko szczęście, ale i miłość oraz potężne oddanie.
    Nie dodała nic więcej – nie czuła takowej potrzeby, z wielu powodów: przede wszystkim dlatego, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu powiedział już dosłownie wszystko, co było trzeba: użył takich słów i takich określeń, które nie tylko podniosły ją na duchu, ale otuliły szczelnie ich sypialnie na farmie Trenwith mgiełką pachnącego cedrem bezpieczeństwa; nie miała pojęcia, jakim cudem jego głos działał tak kojąco, ale ważne było, że działał. Obydwoje, w związku z tym, powstrzymali się od jakichkolwiek komentarzy, jeszcze na moment skupiając się na ich słodkiej, mocno – i na szczęście całkiem spokojnie – śpiącej Roselyn Irisbeth, która tego dnia przeszła przez – niestety kolejne już w swoim króciutkim życiu – ekscesy i silne emocje, które nie powinny były jej dotykać. W tym wypadku więc również wilkołak miał rację: musieli się skupić na dobru ich córeczki, bo to nie tylko miało być z korzyścią dla niej właśnie, ale także dla nich – zadośćuczynienie za wydarzenie z Jacobem Ivanem miało tu zbawienną moc uciszania wyrzutów sumienia i szukania pozytywów. Ostatecznie natomiast ułożyli się blisko małego ciałka tej słodkiej księżniczki i sami zasnęli – nie spali jednak dobrze, dręczeni przez koszmary: nie tylko swoje, ale również tego słodkiego, płaczącego przez sen, szkraba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poranek więc przyszedł zdecydowanie zbyt szybko i przyniósł ze sobą olbrzymie sińce pod oczami Greybacków – którzy nim w ogóle się nie położyli, zajrzeli do rany Connora – i mało zadowoloną, niespełna trzyletnią dziewczynkę, która w akcie buntu zwinęła się w kłębuszek, wciskając buźkę w ojcowską poduszkę i tym samym zapowiedziała, że nie rusza się z miejsca – a więc z ciepłych pieleszy – przez długi czas. Vereena natomiast i jej ukochany nie potrafili jej jakoś odmówić, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że sen przynosił ukojenie i fakt, że sami go nie zaznali, nie miał prawa wpływać na ich decyzje – ponadto, Rosie również miała wyjątkowo ciężką noc, targana paskudnymi wizjami tego, co się wydarzyło, jak się podejrzewali. W związku z tym, wykorzystując, iż była niedziela, wprowadzili jednodniową dyspensę od wszystkich obowiązków, dzwoniąc jedynie po śniadaniu – zjedzonym oczywiście w łóżku i składającym się na pankejki z kemem czekoladowym, bitą śmietaną i mocną kawą dla dorosłych oraz kakałem dla ich córeczki – do pani Thornton i zapowiadając, że woleliby, aby tego dnia, to ona przyjechała do nich i wspólnie przygotowali obiad; oczywiście, nie wyznali powodu tej nagłej zmiany, nie chcąc martwić babci, ale na szczęście nie zadawała zbędnych pytań ani na nic nie naciskała.
      Stawiła się po prostu koło piętnastej z panem Rochefortem na Trenwith, wzbudzając tym jednak – czy konkretniej: zrobił to samochód Thomasa – niemiały popłoch u swojej prawnuczki. Uspokojenie Rosleyn Irisbeth w takiej sytuacji nie było łatwe, bowiem i jej matka oraz ojciec, wraz z nią, zaczęli wpadać przez moment w panikę, przerażeni wizją, że już na zawsze ich dziewczynka będzie się bała wszelkich pojazdów – tym samym więc, musieli wyznać seniorce rodu, co się stało, a następnie powstrzymywać ją od dokonania mordu na Hawthorne’ach, którzy dopuścili do tak skrajnego rozpieszczenia swojego syna, że ten niemal pozbawił życia jej największą gwiazdeczkę: słodką prawnuczkę. Tym samym niestety, nie można było uznać, aby ten wspólny dzień należał do udanych – owszem, nie licząc tego jednego wybuchu histerii, wszystko zdawało się układać, ale na farmie można było wyczuć wielkie napięcie pomiędzy znajdującymi się tam ludźmi; czy tez istotami, biorąc pod uwagę obecność pół-wili, wilkołaka i ich latorośli, która manifestowała swoim smutkiem, nieświadomie i niespecjalnie, że chociaż bawi się i uśmiecha, nadal jest mocno rozedrgana, co jej biskich wprawiało w niemalże depresyjny stan. Bali się po prostu, że pomimo młodego wieku, nie wróci szybko do normy i wydarzenie z Boscastle odciśnie na niej swe piętno.
      Co prawda, godzina po godzinie wydawało się, że jest nieco lepiej, ale i kolejna noc przyniosła pełno koszmarów, mimo że Rosie spała pomiędzy rodzicami, czego owocem była decyzja weterynarza, że klinikę otworzy dopiero po południu – Vera nie mogła sobie pozwolić na taki nagły urlop, zwłaszcza, że miała na owy poniedziałek zaplanowane dwa zabiegi z doktorem Carterem, co oznaczało, że będą musieli się z mężem wymieniać opieką nad dziewczynką. Niestety, to niosło ze sobą znaczące skurczenie się wspólnego czasu: on zajmował trzylatkę rano, kiedy ona przebywała w klinice, a ona zabawiała ich księżniczkę, podczas gdy on ratował zwierzęta i już po pierwszym tygodniu byli skrajnie wyczerpani, zwłaszcza, że kiedy już myśleli, że będzie dobrze, ziało się coś – czy to w radio, czy w telewizji – co sprawiało, że ich potomkini ponownie przestawała sobie radzić.
      Każda zaś próba wyciągnięcia jej gdzieś – nawet na kilka godzin przyczepą do jakiegoś zameczku w okolicy – kończyła się fiaskiem: mała panicznie bała się aut i chyba równie mocno bała się spotkać na swojej drodze kogoś z Hawthorne’ów, którzy nie przeprosili, nie zadzwonili, nic nie wyjaśnili, a to dlatego, że do Josephine nie dotarło, że postąpiła źle z Jacobem Ivanem i że jej syn nie był pokrzywdzony, tylko krzywdzącym.

      Usuń
    2. Nie można było tego jednak powiedzieć o Felixie, którego zżerały wyrzuty sumienia, ale był cały czas powstrzymywany – idiotycznymi, skądinąd – argumentami żony, że Greybackowie przesadzają i nic się przecież nie stało. W sobotę więc, tydzień po tym tragicznym wydarzeniu, podczas gdy mieszkańcy Trenwith przypominali żywe trupy, pan-przedszkolanka w końcu zdecydował się do nich pojechać: sam i po raz pierwszy sprzeciwiając się żonie w organizowaniu dla ich dziecka wielkich urodzin, czy dawaniu mu kolejnych, holendernie drogich przedmiotów do bawienia się. Był to niemiały krok do sukcesu, który jednak mógł nic nie znaczyć, jeśli zastępczyni burmistrza miała zamiar dalej trwać przy swoich przekonaniach i burzyć się, kiedy ktoś mówił o jej chłopcu, że coś z nim nie tak – co gorsza i, ironicznie, o dziwo, takich osób było coraz więcej i więcej…
      — Wiesz, co jest najgorsze? – Zagajała zaś w tym czasie ukochanego Vereena, która z ulgą przyjęła fakt, że Roselyn Irisbeth akurat bawiła się w salonie z Pigletem, których uważnie z komody obserwowała Zjawa, całkiem radosna, jak na siebie. Zbliżyła się do ukochanego, który z kolejną już kawą obserwował ich dziewczynkę i objęła go od tyłu. – Wcale nie czuję wyrzutów sumienia, że nie poszliśmy na urodziny Jake’a… i… Jezu, ten esemes do Jo, jak gdyby nigdy nic się nie stało… – nie mogła uwierzyć w tupet przyjaciółki, która w środę przypomniała bezczelnie o wielkiej zabawie na cześć swojego drugo-rodnego. – I… cholera, Connor, ja naprawdę kiedyś uważałam, że Daniel przesadza – referowała do starszego syna pani Hawthorne, z jej pierwszego małżeństwa – i przeżywa jakiś rodzaj buntu nastoletniego, że jego matka ponownie wyszła za mąż i jest w ciąży, ale… ale w sumie ja mu się teraz nie dziwię, bo – urwała gwałtownie; obydwoje spięli się i nadstawili uszu, gdy doszedł do nich dźwięk silnika. Natychmiast zerknęli na Rosie, ale tak, aby nie wyczuła, że dzieje się coś złego, a jej matka pogłośniła szybko radio. – Spodziewamy się kogoś? – Spytała zaskoczona swojego partnera i subtelnie wycofali się we dwoje z pomieszczenia, aby móc zerknąć na podjazd. Od razu poznali samochód Felixa. – Co do cholery się dzieje…

      skrajnie wyczerpana, a przy tym całkowicie oszołomiona i zszokowana VERA (Greyback) THORNE, która nie wie, co myśleć i robić w tej całej kompletnie absurdalnej sytuacji…

      Usuń
  57. Naprawdę próbowała być spokojna. Starała się utrzymać emocje na wodzy, stłumić je w zarodku. Głęboki wdech i wydech. Dalej Chloe, dasz radę. Powtarzała sobie ów słowa niczym mantrę, która jednak na nic się zdała. Mimo jej usilnych starań nigdy nie umiała panować nad emocjami. Zwykle emocje miały nad nią całkowitą kontrolę, co było wyjątkowo uciążliwe. A ona wtedy poddawała się im, w głównej mierze ulegając obezwładniającemu lękowi, rozchodzącemu się po całym jej kruchym ciele. A teraz... Teraz zawładnął nią ból. Ból, który był tak potężny, że jej drobne ciało nie potrafiło sobie z nim poradzić. Dlatego też Chloe Greyback była przekonana, że dzień w którym miało narodzić się jej dziecko nadszedł właśnie dzisiaj. Nigdy nie miała tak bolesnych skurczy i nigdy nie czuła tak wielkiego bólu, który wręcz obezwładniał całe jej ciało. Boleśnie zagryzła swoją dolną wargę, aż krew spłynęła w kącikach. Koniuszkiem języka przesunęła wzdłuż dolnej wargi, zlizując kropelkę krwi o metalicznym posmaku. I zacisnęła swoje wargi mocno; zupełnie jakby nie chciała aby wydobył się spomiędzy nich głośny pisk - co było wysoce prawdopodobne, biorąc pod uwagę obecny stan charłaczki, który był wyjątkowo kiepski.
    — Właśnie.. Potrzebuję... medyka. Na teraz, już, teraz.. — powtarzała jakby w transie, licząc na to że wielokrotnie powtórzone słówka lepiej trafią do jej małżonka, który w dalszym ciągu zachowywał stoicki spokój. Dziwiła się jemu zachowaniu, nie rozumiała jak można być tak spokojnym, gdy ważą się losy ich dziecka! I nieświadoma tego, że jej ataki histerii pogarszają tylko jej stan. Gdyby jednak nawet zdawała sobie z ów faktu sprawę nie wiadome było czy nawet wtedy zdołałaby się opanować. Było to silniejsze od niej. — Nie, nic.. Zamiatałam, robiłam codzienne porządki, nie nosiłam niczego ciężkiego. — powiedziała szybko, na jednym wdechu. Słysząc jak pyta o skurcze i to czy odeszły jej wody, gwałtownie pokręciła głową a pasma miodowych włosów rozsypały się na delikatnej buzi kobiety. — Och, nie mam pojęcia, Connor! Niczego nie mierzyłam! Nie wiem! — podniosła swój piskliwy ton, gdyż jego pytania zamiast ją uspokajać jedynie wyprowadzały ją z równowagi. Zaraz jednak ucichła, jeszcze mocniej wbijając swoje długie paznokcie w jego skórę. Pozostawiła czerwone ślady na skórze mężczyzny, jednak jego mimika pozostawała bez zmian. Na jego twarzy nie pojawił się nawet grymas bólu więc dopiero kiedy jej wzrok przesunął się po jego dłoni, zdała sobie sprawę co zrobiła. Szybko wycofała swoją dłoń; zupełnie jakby się sparzyła i z bólem w swoich mętnych, lazurowych tęczówkach spojrzała w oczy mężczyzny. — Nie chciałam zrobić cię skrzywdzić. Proszę, wybacz mi.. — szepnęła słabym głosem, zupełnie opadając z sił. Jej duże oczy się zaszkliły a ona sama już nie miała pojęcia czy było to w skutek bólu, który doznała czy też tego, że zrobiła mu krzywdę.

    Chloe Greyback

    OdpowiedzUsuń
  58. Sytuacja nie była zdecydowanie najlepsze – bo jak że mogłaby być, skoro załamana Vereena i całkowicie przybity Connor, który nieważne, jak bardzo chciał to ukrywać, emanował nieopisanym wręcz smutkiem, musieli patrzeć, jak w zasadzie dzień po dniu tracą swoją radosną, energiczną córeczkę na rzecz dziewczynki, która zdawała się być im obca. Oczywiście, to nie tak że przestali ją kochać – ba!, wydawało się, że ich miłość do niej tylko wzrosła jeszcze bardziej, mimo że, z punktu widzenia innych ludzi, to było już całkowicie niemożliwe – a jedynie ciągłe zamartwianie się o nią sprawiło, że na Trenwith panowała dziwna i ciężka atmosfera, przez którą nawet pani Thornton niespecjalnie miała ochotę przyjeżdżać; owszem, pragnęła widywać się ze swoją wnuczką, jej mężem oraz prawnuczką, ale to, co działo się na farmie nie było ani trochę przyjemne, a co gorsza, każda próba namówienia Roselyn Irisbeth na podróż, kończyła się fiaskiem: jej histerią. Dlatego też nie można było się dziwić Greybackom, że ci zareagowali w tak gwałtowny sposób na dźwięk samochodu zbliżającego się do nich – w końcu to właśnie stukoty, jakie wydawał silnik, były dla ich dziecka najmocniej przerażające; dla pół-wili zresztą też, bo ciągle przed oczami miała ten moment, kiedy jej mąż rzucił się na ulicę w Boscastle, ledwo uchodząc z życiem.
    Co jednak ważniejsze, żadne z nich nie spodziewało się gości – z seniorką rodu i panem Rochefortem umówieni byli dopiero na niedzielę, na godzinę piętnasta, także mieli szanse przygotować wszystko tak, aby ich dziewczynki nic nie spłoszyło. Niezapowiedziane wizyty miały zaś to do siebie, że niosły dużo szoku i zaskakujących zwrotów akcji, na które po ostatnim, ciężkim tygodniu, w ogóle nie byli gotowi – obydwoje byli całkwicie zbici z pantałyku. W związku z tym, niczym dziwnym nie było to, że obydwoje się spięli i po zapewnieniu Rosie bezpiecznego rozpraszacza w postaci zgłośnionego radia, skierowali się do drugiego pomieszczenia, aby móc spokojnie porozmawiać, bez wzbudzania jej zainteresowania, a tym samym: niepokoju, który absolutnie nie był jej wskazany. Szkoda, ze ten nie ominął jej rodziców – na dodatek, zintensyfikowany był przez zmęczenie i strach.
    — Pewien jesteś? – Upewniała się jednak Vera, spoglądając lustracyjnie na swojego małżonka. – Jakiś pacjent… cokolwiek? – Nadzieja w jej głosie jasno sugerowała, że przeczuwa coś niedobrego i kiedy tylko spojrzeli za okno wszystko się wyjaśniła: do ich domu zbliżali się Hawthorne’owie, a przynajmniej jeden z nich; wszędzie rozpoznaliby to auta i aż się zapowietrzyli z wrażenia na jego widok. – Connor… Connor, kochanie, nie rób nic głupiego – poprosiła go szybko, od razu wyczuwając, jak zaczyna buzować w jego żyłach czysta furia. – Skabie – próbowała go chwycić za rękę, ale on szybko upewniwszy się, że Roselyn Irisbeth jest zajęta Pigletem, Zjawą oraz zabawkami, już wypadł na podwórko, co i ją zmusiło do podjęcia takich właśnie kroków. Nie potrafiła jednak nic powiedzieć na widok Felixa i dłuższy moment słuchała jedynie przepychanek obu panów: jej ukochanego grożącego przyjacielowi i pana-przedszkolanki chyba próbującego podjąć jakieś wyjaśnienia, które, nie wiedzieć czemu, wyprowadziły ją z równowagi. – Wow… naprawę… wow – skwitowała więc lodowato jego chaotyczny wywód, patrząc na niego z żalem i wyrzutem oraz wielkim zawodem. – No, no – zakpiła – po tygodniu udawania, że jest dobrze – aż zadrżała na wspomnienie bezczelnego esemesa od Jospehine; zacisnęła dłonie w pięści, bo i nad nią powoli kontrolę przejmował szał – zainteresowałeś się dziewczynką, którą twój syn niemal zabił. Brawo. Chylę, czoła, Felixie – zironizowała okrutnie. – Dobrze, że nie liczysz na zaproszenie, bo noga żadnego członka twojej rodziny nie postanie w moim domu, więc wypierdalaj stąd w podskokach, bo ja nie powstrzyma Connora przed zrobieniem ci krzywdy – zapowiedziała, nie widząc żadnego argumentu, który przemawiałby na korzyść przybysza.

    wściekła i rozżalona VERA, która uważa tłumaczenia gościa za pokrętne

    OdpowiedzUsuń
  59. Naprawdę, w tamtej konkretniej chwili Vereena uważała, iż Felix musi mieć równie wielki tupet, co Jospehine i być tak samo bezczelny, jak ona – inaczej nie umiała wyjaśnić tego, jakim prawem pojawił się na farmie Trenwith, przybywając tam swoim samochodem, jakby nie mógł się domyślić, że to może bardzo przestraszyć Roselyn Irisbeth, która nieomal pod kołami wozu, tydzień wcześniej, z winy jego własnego syna, straciła życie w Boscastle. Dlatego też pół-wila patrzyła wściekle na pana-przedszkolankę, będąc pewną, że jeśli wykona jakiś nieprzemyślany, gwałtowny ruch lub wyrwie mu się nieodpowiednie słowo – nie powstrzyma Connora, ba!, będzie mu kibicowała, kiedy będzie rozszarpywał byłego aurora na kawałki i najpewniej sama go w tym akcie wesprze, bo Hawthorne’owie zdecydowanie przesadzali i wydawało się, że już nic nie uratuje jej relacji z Greybackami, a wizyta ojca chrzestnego ich córeczki zdawała się tylko pogarszać sytuację. Ta natomiast sprawiała, że w żyłach młodej pielęgniarki – chyba zresztą tak, jak w żyłach jej ukochanego wilkołaka – buzowała czysta furia i chęć bronienia księżniczki, którą się opiekowali, skrytej w tamtej chwili w domu wraz ze zwierzętami, za wszelką cenę. Felix natomiast jawił się im w tamtym momencie, jako zagrożenie – niezależnie, że przypominał zbitego psiaka: budził wspomnienia Jacoba Ivana, małego potworka, którego wraz ze swoją żoną wychowali; któremu pozwalali na wszystko i który prawie stał się mordercą, gdyby nie szybka reakcja byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Niczym zaskakując więc nie było to, ze stali obok siebie, w pozycji ofensywnej, w każdej chwili przygotowani do tego, aby zwyczajnie siłą – i najlepiej na dobre – go powstrzymać, aby zaznać spokoju.
    — Co „Vero”? – Zakpiła więc, zgrzytając wściekle zębami, spoglądając na niego z niedowierzaniem: nie mogła uwierzyć, że posunął się nawet do tego, bo nie, nie widziała w jego geście chęci pogodzenia się, a jedynie kolejną próbę przekonania ich, że Jake wcale nie jest taki zły, źle o ocenili, a cała sytuacja z ostatniej soboty była ledwie niefortunnym wypadkiem, o który przecież muszą zapomnieć: taką postawę przecież prezentowała sobą cały czas zastępczyni burmistrza miasteczka. – No pewnie, że mam rację – sarknęła jeszcze bardziej rozjuszona jego uwagą – więc dobrze ci radzę, abyś sobie odpuścił wszystko to, co chciałeś powiedzieć i zniknął czym prędzej z mojej posesji, bo nie wiem, czy pamiętasz, jestem także czarownicą i potrafię też użyć trochę magii niewerbalnej, także… jeśli nie chcesz, żeby twój mały fiutek stanął w płomieniach, znikaj – lojalnie go ostrzegała, naprawdę gotowa to zrobić. Dobrze, że jej małżonek stanął po jej stronie, przez co jej słowa nabrały jeszcze większej mocy; chwyciła go za wielką dłoń, czując, jak do fiołkowych oczu napływają jej łzy na wspomnienie tego, co się działo z Rosie. – Zrobiliście potwora, Feliksie – odpowiedziała bez wahania, w związku z tym, kiedy mężczyzna zaczął łkać. – Nie on ma problemy, wy je macie – dodała jeszcze. – Connor, chodźmy do domu proszę – szepnęła nagle żałośnie słabo. – Chodźmy – naciskała, ale pan-przedszkolanka wciąż tam stał i próbował coś powiedzieć. – Nie – przerwała mu więc nagle – przeprosiny już nic nie załatwią. Nie przyjmujemy ich. Możliwe… że nigdy nie przyjmiemy, a ty idź i radź sobie ze swoją żoną, synalkiem i wyrzutami sumienia, że zniszczyliście moje słoneczko – załkała gwałtownie i żałośnie. Po jej policzkach popłynęły słone krople. – Odejdź – nakazała.

    rozedrgana, smutna i wściekła VERA, która chciałaby, aby tamta sobota nie miała miejsca…

    OdpowiedzUsuń
  60. Tego październikowego, sobotniego popołudnia, Vereena nie myślała do końca logicznie – nie można było się jej jednak tak do końca dziwić: oto na jej podwórku stał ojciec oprawcy jej słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która w żadnym razie nie zasłużyła sobie na najmniejszy ból. W związku z tym jednak, niestety, w ogóle jej wówczas nie obchodziło, jakie zamiary kierowały Felixem i faktycznie była przekonana, że jeszcze chwila, a zrobi to, co mówiło przysłowie: spuści ze smyczy Connora i pozwoli mu zrobić z aurorem dosłownie wszystko. Wynikało to zaś również z tego, że długi czas pan Hawthorne albo podzielał zdanie Josephine – mówiące, że z Jacobem Ivanem wszystko jest dobrze i nie ma się czym przejmować – albo konformistycznie milczał, byleby tylko nie zdenerwować swojej parterki, która zasługiwała na poważne potrząśnięcie nią. Był więc nawet bardziej winny, niźli ona.
    — Ona tam jest w środku – kontynuowała w związku z tym wściekle pół-wila, uważając, że zasłużył na to, aby cierpieć od jej słów – i się boi i nie śpi po nocach, bo dręczą ją koszmary, i… i nie chce oglądać samochodów. O-ona… zabraliście mi córkę! – Ryknęła nagle. – Zabraliście moją malutką, słodką dziewczynkę – nie powstrzymała łez, które ciągle płynęły po jej policzkach – i nic… nic! – podkreśliła z emfazą – nie zrobiliście, żeby to naprawić – zadławiła się własnym szlochem i urwała, później dosłownie błagając swojego męża, aby zabrał ją o wnętrza domu na farmie Trenwith; jednocześnie bała się, ze rzuci się z pięściami na Felixa za moment, a z drugiej strony: czuła, ze się coraz mocniej upokarza, stojąc przed nim i płacząc rzewnie; jakby odkrywała jeszcze więcej swoich słabości. – Ch-chodźmy… błagam… – powtórzyła dlatego też swojemu, równie załamanemu, wilkołakowi.
    Na szczęście, on szybko posłuchał i już kierowali się do białego budynku – pielęgniarka objęta mocno przez weterynarza – gdy Hawthorne ich zatrzymał – dosłownie wrył ich w ziemię szokiem: nie mieli więc już wówczas innego wyjścia, niż po prostu go wysłuchać, na co wpływ miał również ładunek emocjonalny, jaki włożył w swoje przeprosiny, które kompletnie ich zaskoczyły. Przez to więc mężczyzna – czy raczej: nieproszony gość – miał szansę, aby wyrzucić z siebie wszystko, co leżało mu na serca i jakkolwiek Vereena nadal próbowała być wobec niego oschła i nie miała, to z drugiej strony rozumiała dramat zepchniętego na bok męża i ojca, który miał prawa głosu – a przynajmniej próbowała zrozumieć, aby nieco usprawiedliwić jego haniebne czyny: ciche, potulne przyzwolenie na realizowanie szalonych pomysłów przez apodyktyczną małżonkę.
    — Mówiłam: nie Jake ma problem, a wy – powiedziała ze smutkiem, tak początkowo kwitując słowa przyjaciela. Odetchnęła ciężko i pokręciła srebrną głową z niedowierzaniem, ale nie miała siły kontynuować tematu Jo: jej sprawa wydawała się bowiem kompletnie przegrana. Dlatego też odetchnęła i podjęła inną kwestię: – Teraz też nie powinieneś sobie wybaczać – szepnęła, ale zeszła z tonu. Była spokojna, a wręcz wycofana; dziwnie zimna, jakby skryta za murem, który miał ją chronić od negatywnych emocji. – Hm… o-ona… nie śpi po nocach, boi się samochodów i… i jeśli to się nie zmieni ja nie ręczę za siebie Felix, ja… – urwała gwałtownie, bo w tej samej chwili, Roselyn Irisbeth, zaniepokojona brakiem rodziców, wciągnęła butki i owinęła się pledem z salonowej kanapy, aby następnie wyskoczyć ze Zjawą i Pigletem z domu, krzycząc radośnie „wujek!”. Biegła w kierunku Hawthorne’a, przyczepiając do wełny dosłownie każdą pojedynczą roślinkę, jaką minęła na swojej drodze i dopiero po chwili zatrzymała się spłoszona, rozglądając się z zaniepokojeniem. Zapytała, czy Jacob Ivan jest gdzieś w okolicy i odsunęła się mimowolnie od samochodu, wycofując się w kierunku ramion ojca. – Rosie, kochanie… och, malutka… – jęknęła zaś Vera, zerkając na pana-przedszkolankę wymownie: to właśnie zrobił jego syn.

    wciąż bardzo mocno załamana VERA i jej słodka, acz przestraszona córeczka

    OdpowiedzUsuń
  61. Obydwoje – równie mocno niezadowoleni, skonfundowani i zwyczajnie wściekli, co nie było jakimś zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, przez co przechodzili – i Vereena i Connor, mieli ten sam problem: czuli, ze powinni byli zamordować Felixa za to, co uczynił ich córeczce, a z drugiej strony – był ich przyjacielem, kiedyś im bardzo pomógł, szczególnie byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwatu, więc rzucenie się na niego byłoby wielkim okazaniem niewdzięczności. Walczyły więc w nich dwie postawy: jedna, która nakazywała im prewencyjne bronienie Roselyn Irisbeth przed wszelkimi zagrożeniami, oraz ta druga – podszeptująca im, że przecież jednak przyjechał do nich i szukał wybaczenia, dostrzegając swoje błędy, pragnąc odnaleźć odkupienie, a także ich rozwiązanie na farmie Trenwith. Owszem, zdecydowanie bardziej wygrywała rodzicielska miłość, niż jakakolwiek lojalność do drugiego – jakby nie patrzeć: obcego człowieka – ale i tak nie było im najlepiej. Zrobiło się zaś tylko gorzej, kiedy się okazało, że główny temat ich rozmowy postanowił – zaniepokojony tym, że po nawoływaniu taty i mamy, aby zobaczyli, jak cudownie przystroiła Pigleta oraz Zjawę swoimi spineczkami w kształcie różnych robaczków, ci się nie pojawiali – wyjść na dwór i zderzyć się z ojcem swojego oprawcy.
    Rzecz jasna, w pierwszej chwili jej młodziutki umysł nie uprzytamniał sobie tego, co się wydarzyło – nie łączył sytuacji z Boscastle i samochodu, który niemal ją potrącił, z postacią swojego wujka, który stał na podjeździe: liczyło się tylko to, że oto dostrzegła mężczyznę, który zawsze witał ją, unosząc do góry i udając samolocik. Dopiero po chwili jej serduszko zabiło niespokojnie, uświadamiając jej, że skoro jest i on, to obok może być także Jacob Ivan – jego zaś bała się najmocniej na świecie; bardziej, niż potwora, który czaił się na samym stryszku. Wówczas też zatrzymała się gwałtownie, sprawiając, ze Greybackom – i chyba również Hawthorne’owi – z wrażenia i rozpaczy stanęło serca: pół-wila z trudem powstrzymała szloch, słysząc żałosne pytanie swojej księżniczki i pewnie tym samym tylko pogorszyła ogólną atmosferę, która panowała. Było bezdennie i bezbrzeżnie beznadziejnie.
    — Matko… – nie umiała jednak powstrzymać jeszcze jednak sapnięcia, pełnego bólu oraz wyrzutu i pewnie gdyby nie reakcja jej ukochanego, który skrył dziewczynkę w swoich ramionach, byłoby jeszcze gorzej; o ile „gorzej”, w ich położeniu, jeszcze istniało. Kiedy zaś miała pewność, ze Rosie jest bezpieczna, ponownie zwróciła się do pana-przedszkolanki. – Chyba będzie lepiej, jeśli już pojedziesz – powiedziała chłodno, acz całkiem, jak na okoliczności, uprzejmie i bardzo dosadnie. – Czym prędzej – dodała wymownie, jakby ignorując jego przeprosiny i pełne błagania o zrozumienie oraz rozmowę słowa: Vera dała mu jednak szanse wypowiedzenia ich, co było już niemałym sukcesem, a ostatecznie nawet przyjęła do wiadomości. W tamtej jednak chwili nie miała zamiaru absolutnie z nim dyskutować. – Proszę – nacisnęła, marszcząc czoło, bo jeśli chodziło o wpłynięcie na Jake’a, a tym bardziej na Josephine, to jakoś niespecjalnie chciało się jej wierzyć. Na szczęście, tym razem posłuchał i wsiadł do auta. – Chodźmy do domu – zasugerowała swoim skarbom znacznie spokojniej i łagodniej, chwytając weterynarza pod wielkie ramię. Za wszelką cenę próbowali rozładować atmosferę, a przede wszystkim: odciągnąć myśli trzylatki od nieprzyjemnych stref, bowiem nie powinna była ponownie przechodzić przez jakikolwiek stres. – Kochanie, ślicznie ubrałaś Zjawę i Pigleta, ale teraz ich uwolnij od spineczek, dobrze? – Zasugerowała słodko córce, wyganiając ją subtelnie do salonu po tym, jak już się rozebrali, a sama zwróciła się do męża, zatrzymując go w korytarzu. – Co myślisz? – Zapytała bez ogródek. – N-no… no wiesz… o Felixie i… i co powinniśmy zrobić z Rosie… – jęknęła żałośnie słabo, mając już dość ciągłych problemów.

    zaniepokojona, niemająca pojęcia, co robić, VERA

    OdpowiedzUsuń
  62. Było naprawdę źle i Vereena nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości – nie miał ich chyba również Connor, które smutne, księżycowe tęczówki wpatrywały się w niewinną i słodką Roselyn Irisbeth z troską oraz żalem; rzecz jasna, nie do małej, ale do losu i świata, że chociaż miała niespełna trzy latka, to już przeszła przez tyle nieszczęść, przy czym oczywiście największy żal Greybacków skierowany był ku Hawthorne’om. Nie ku Felixowi – który na wszystko dawał nieme przyzwolenie, jakby w obawie, że pewnego dnia żona go zwyczajnie opuści, jeśli się jej postawi; wpływ jednak na to, że pół-wila spojrzała na niego przychylniej mogło mieć to, że faktycznie próbował przeprosić i coś naprawić – i na pewno nie ku Jacobowi Iwanowi – który, jakby nie patrzeć, miał tylko dwa latka i żadnego dobrego przykładu; nikogo, kto by nauczyłby go, co dobre, a co złego – ale właśnie ku jego matce.
    Żal dziewczyny skierowany był prosto ku – byłej, jak się zdawało – przyjaciółce, Josephine: kobiecie, która tak bardzo wyczekiwała kolejnego dziecka– szczególnie że miała mu dać młodszemu od siebie mężczyźnie, któremu również zależało na powiększeniu rodziny – że uznawała, kiedy się jej to już udało, swego potomka uznała za cud świata i prawdziwe objawienie, które z zasady nie robi nic złego, a samo jest takim skarbem, że pewnie wszyscy chcą je skrzywdzić, co rzecz jasna doprowadziło do skrajnego rozpieszczenia chłopca, który stał się istnym potworkiem, łasym na krzywdę innych; co zresztą malowniczo zaprezentował tydzień wcześniej w Boscastle. Oczywiście, pan-przedszkolanka nie był bez winy, bo to, ze pozwalał swoim bliskim na wszystko, mimo że musiał widzieć ich beznadziejnie chore zachowania, stawiał go niemalże na równi z zastępczynią Burmistrza – mimo wszystko jednak, to ona się młodej pielęgniarce jawiła, jako ta, która niemalże zabiła jej córeczkę; to od niej więc, analogicznie, oczekiwała walki o poprawienie ich relacji. To natomiast, wprowadziła duży mętlik do jej srebrnej głowy, z którym w żaden sposób nie mogła sobie poradzić – dlatego też zwróciła się o pomoc do byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, licząc, że ją wesprze. Tym jednak razem potrzebowała samych konkretów.
    — Na Boga, oczywiście, że szczerze, Connor – sarknęła więc zirytowana, kiedy, po cudownej chwili, kiedy mentorskim, acz ciepłym tonem, który najlepiej działał na ich księżniczkę, wyjaśnił jej zawiłości związane ze zwierzątkami, zapytał, jakiej odpowiedzi pragnie; niestety, jego pytanie połączone z ilością stresu, przez jaki przeszła i różnymi nieprzyjemnościami, nie sprawiało, że zareagowała odpowiednio. Szybko się jednak w tym zorientowała. – Przepraszam – szepnęła i chwyciła go za rękę, spoglądając na niego wyczekująco, ale i z nadzieją. – O-och… och. – Odpowiedź weterynarza spodobała się jej jeszcze mniej. Zamarła w bezruchu na dłuższą chwilę. – Nasza córeczka nie ma żadnej traumy – powiedziała nagle ostro i chłodno, lekko się cofając. – Nie ma – powtórzyła z mocą, po czym odetchnęła ciężko. Przeczesała palcami włosy i wciągnęła ciężko powietrze w płuca tak, jakby się nim dusiła. – On żałował szczerze, a-ale… ale Josephine już nie. Nie było tu jej. Wysłała mi tego cholernego esemesa… – aż się wzdrygnęła na wspomnienie tego barbarzyńskiego aktu, pokazującego, że pani Hawthorne nie obchodzi nic, oprócz samej siebie, bo w tym już chyba nie chodziło nawet o Jake’a. – To chyba mówi wszystko, prawda? – Zerknęła na niego wymownie. – Dopóki ona się opanuje: trzymamy Rosie z dala od nich.

    przekonana o słuszności swoich decyzji i osądów VERA, która w zasadzie myśli całkiem logicznie…

    OdpowiedzUsuń
  63. — Wiesz, czego obawiam się najmocniej? – Zagaiła cichutko Vereena, zerkając subtelnie do salonu, gdzie Roselyn Irisbeth, która nie powinna była pod żadnym pozorem przechodzić przez jakikolwiek stres, a już na pewno nie ten związany z ewentualną utratą życia, bowiem była zbyt idealnym stworzeniem, aby w ogóle musieć cierpieć; fakt więc, że ciągle coś lub ktoś ją krzywdził był tym bardziej krzywdzący dla jej rodziców, którzy czasem czuli się tak, jakby ją zawiedli: jakby nie dołożyli wszelkich możliwych starań, co było rzecz jasna całkowitą bujdą, aby była bezpieczna, spokojna i kochana. Winy za wydarzenie sprzed tygodnia w Boscastle również nie ponosili oni, a przynajmniej nie w tak bardzo, bo jednak mogli szybciej odciąć ją od Jacoba Ivana, a Josephine, przekonana o świętej słuszności swych wydumanych racji i idiotycznych, niemających nic wspólnego z prawdą, racji. – Ona może nigdy nie zdać sobie sprawy jak – podkreśliła z emfazą – wiele spieprzyła – wyszeptała i chwyciła jego wielką dłoń, wiedząc, że nie powinna była się unosić. – Nie chodzi tylko o nas, wiesz? – W domyśle rzecz jasna miała na myśli głównie ich córeczkę. – Chodzi o Felixa – niewątpliwie, ich małżeństwo wisiało na bardzo cienkim włosku – i Jake’a, którego ktoś pewnego dnia skrzywdzi gorzej, niż on innych – wróżyła dość mało optymistycznie.
    Może i miała nieco czarno-kasandryczne podejście do przyszłości w kwestii relacji ich z Hawthorne’ami i tej, jaka miała miejsce wewnątrz małżeństwa ich znajomych – czuła, że nie są godni, aby być nazywani określeniem wskazującym na bliskość, lojalność i zaufanie, a więc przyjaciółmi rodziny – ale też nie bardzo co innego miała wnioskować. Patrząc z boku, jako postronny obserwator, widziało się rozpadającą się rodzinę – relację pomiędzy ojcem, a dzieckiem oraz mężem, a żoną, przy czym żona absolutnie nie zabiegała o poprawę więzi kiedyś łączącej jej z mężem, skupiona właśnie w pełni na dziecko – z powodu przekonania nadopiekuńczej matki, że jej syn, nieważne, jak wielki okrutnik, jest ideałem, którego to inni chcą zranić – pół-wila była pewna, że nawet gdyby chłopiec zabił, zastępczyni burmistrza uznałaby, że to wina zamordowanego, a jej chłopiec jest niewinny, czym robiłaby z niego męczennika, a nie oprawcę, jakkolwiek zasługiwałby na takowe określenie. Niczym zaskakującym w związku z tym nie było, że tak bardzo pragnęła trzymać swoją słodką i kruchą księżniczkę z dala od kogoś takiego – nawet nie samego młodszego kolegi dziewczynki, ale właśnie jego rodzicielki, która przez swoją nieprzewidywalność i uznanie, że wszystko robi najlepiej, mogłaby doprowadzić do prawdziwej, wielkiej tragedii.
    Dobrze więc, że w kwestii ograniczenia kontaktów – dla ich własnego dobra przecież, a nie z powodu jakiś idiotycznych pobudek, na zasadzie, że jednej gówniarz zabrał drugiemu cukierka, czy zabawkę – z familią pana-przedszkolanki, całkowicie i bezdyskusyjnie zgadzali się z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Co prawda, absolutnie jednak nie był się im łatwo z nowym stanem rzeczy pogodzić – jakby nie patrzeć, ich niejako sąsiedzi, stali się niebywale ważną częścią życia; wypełniali im pustki po utraconych rodzinach, bo jakby nie patrzeć, i Connor i jego małżonka, nie byli wychowywani w „normalnych” i „prawidłowych” domach, toteż chcieli to zapewnić przynajmniej Rosie. Dlatego też to właśnie na niej się w pełni skupili wiedząc, że muszą ze wszystkich swych sił walczyć zacięcie o jej powrót do normalności – stało się dla nich to tak wielkim priorytetem, ze w pewien sposób odcięło ich od myśli o Hawthorne’ach. Owszem, nie było jednak przy tym łatwo, szczególnie że postanowili ją zatrzymać na Trenwith w obawie, że pójście do przedszkola może pogorszyć jej stan – rzecz jasna, nie chcieli jej trzymać pod kloszem, z dala od rówieśników, ale jak długo nie chciała wsiadać do auta, tak długo mieli związane ręce i mogli jedynie cieszyć się z drobnych rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedną z nich zdecydowanie był jej radosny śmiech, gdy z Pigletem i Zjawą bawiła się w kolorowych liściach ich dużego ogrodu – to zdecydowanie dodawało Greybackom sił do kolejnych bitew, a tych czekało ich jeszcze sporo. Nie mieli przy tym pojęcia – przynajmniej przez barku długi czas – że nie tylko oni walczą, ale i Felix tak naprawdę i porządnie postanowił się wziąć do roboty i pokazać, ze jego zdanie cokolwiek się liczy, a on nie jest złym człowiekiem: że się zgubił i miał zamiar nie tylko to udowodnić, ale i naprawić relacje z Connorem, który przecież był dla niego niczym brat. Aby to natomiast zrobił, zdecydował się na zmuszenie Josephine na terapie, których w sumie miały być trzy: ich wspólna, małżeńska, rodzinna, przeprowadzana w obecności Jacoba Ivana oraz jednak, prywatna, tylko dla ich synka. Rzecz jasna, początkowo spotkał się z potężnym oporem materii i dopóki ich chłopiec nie zaprezentował na własnej matce swojej nienawiści, agresji i siły – ta długo żyła w przekonaniu, że jest chodzącym ideałem, którego należało rozpieszczać. Oczywiście, do Very i jej ukochanego wszystkie te informacje dochodziły nieprzyjemna, drogą pantoflową, bowiem w małym Boscastle takie skandaliki szybko się rozprzestrzeniały i nierzadko zmieniały coraz bardziej formę, coraz mocniej odbiegając od prawdy.
      Nawet jednak jeśli tylko odrobina z przedstawianych im – w gabinecie weterynaryjnym i lekarskim doktora Cartera – informacji, była zgodna z prawdą, to i tak byłby to olbrzymi sukces: oto bowiem wyłaniał się z nich obraz rodziny, która finalnie przejrzała na oczy i postanowiła zrobić coś, aby poprawić swój oraz innych standard życia, co bardzo dobrze o nich świadczyło. Wszystko to więc – natłok zajęć i różnych wiadomości, które nierzadko musieli ukrócać, bowiem nie tolerowali nieprzyjemnych plotek względem swoich bliskich, nieważne, jak bardzo duże spięci występowało pomiędzy nimi – oraz walka o ich słodką córeczkę – która mozolnie, ale jednak robiła postępy w kwestii samochodów i podróży – sprawiło że nim się obejrzeli, w niepamięć odeszła kornwalijska, acz krótka, złota jesień, a na klifach zawitał najgorszy, ale na szczęście dość krótki, relatywnie rzecz ujmując i spoglądając na resztę kraju, okres w roku: zgniły, smutny i deszczowy, pełen chłodnego wiatru oraz mglistej aury. O dziwo jednak, oni na przekór wszystkiemu, cały czas się uśmiechali – głównie za sprawą Roselyn Irisbeth, z którą było znacznie, a w zasadzie o niebo, jeśli patrzeć na październikowe samopoczucie, lepiej – dzięki czemu czas do grudnia minął im, niczym z bicza strzelił. Ostatni miesiąc roku przyniósł zaś już mrozy i pierwsze śniegi.
      Biały puch osiadł na dachach Boscastle, skuł lodem część zatoki oraz pięknie ozdobił ogród Greybacków na farmie Trenwith, co spotkało się ze szczególną radością ich córeczki oraz zwierzaków, którzy szaleli, lepiąc bałwany i atakując śnieżkami każdego przechodnia – warto było udawać, ze nie widzi się pewnej niespełna trzyletniej dziewczynki, właśnie dla jej radosnego śmiechu. Mimo jednak, ze z jej stanem psychicznym było już niemalże tak, jak kiedyś, to oni i tak się martwili – przede wszystkim tym, co z przedszkolem. Wciąż bowiem obawiali się jej konfrontacji z Felixem i coraz dogłębniej zastanawiali się nad tym, czy nie byłoby dobrze zatrudnić jakiejś wykwalifikowanej opiekunki na czas, kiedy są w pracy, bo w innym razie mieli się całkowicie wykończyć, żyjąc na zasadzie rotacyjnego przekazywania sobie dziecka. Sprawę tę jednak mieli dokładnie przedyskutować po Nowym Roku, toteż czekały ich spokojne Święta Bożego Narodzenia, a jeszcze wcześniej – dwudzieste czwarte urodziny pół-wilii, wypadające na niedzielę, trzynastego grudnia dwa tysiące dwudziestego szóstego roku. Tę natomiast postanowili spędzić rodzinnie – już na wspólne śniadanie zapraszając panią Thornton i pana Rocheforta –

      Usuń
    2. – świętując w zasadzie od rana. Rzecz jasna, młoda pielęgniarka czuła lekkie ukłucie żalu w sercu, że nie ma obok także ich przyjaciół, ale sami wybrali taką drogę – ona natomiast wolała skupić się na Rosie i jej artystycznym uzewnętrznianiu się. Wszytko więc było niemalże cudownie, dlatego też jej zaskoczenie było potężne, gdy Connor najpierw na moment zniknął z jej pola widzenia, a następnie poprosił – a raczej zmusił, bo nie chciała się ruszać – ją szeptem, aby mu zaufała i poszła z nim – jak się okazało na podjazd, gdzie stał samochód Hawthorne’ów.
      — C-co… co… – wyjąkała oszołomiona, stając jak wryta i nawet fakt, że ukochany mocno ją obejmował, nie bardzo jej pomógł w jakikolwiek sposób opanować szoku, który nią zawładnął, gdy jej fiołkowym oczom ukazał się Felix, trzymający Jacoba Ivana na rękach, znacznie spokojniejszego, niźli go zapamiętała, oraz spłoszona, stojąca obok auta, w pewnej odległości od białego domu byłych przyjaciół, Jopsehine. – Co ty robisz? – Warknęła na męża i chciała się mu wyrwać, czując się tak, jakby w pewien sposób ją zdradził; a na pewno zdradził ich postanowienie. Uczucie było tym bardziej intensywne, że akurat trwały jej urodziny: j e j dzień w roku, który pragnęła spędzić z tymi biskimi, dla których była ważna. Wtedy jednak odezwał się pan-przedszkolanka, a ona w całej swojej dobroci nie potrafiła go odstawić z kwitkiem; zacisnęła więc usta w wąską linię i wysłuchiwała go uważnie. – Dziękuję za życzenia – wyszeptała niepewnie, wzdychając ciężko i naprawdę nie mając pojęcia, co ma zrobić. Milczała długo, miotając się pomiędzy radość i nawiną wiarę, że Hawthorne’owie naprawdę chcą wszystko naprawić, a żal o to, że tak długo ich nie było i że w ogóle dopuścili, aby ich syn skrzywdził ich córeczkę. – Nie mnie powinieneś przepraszać, ba!, nawet nie ty – podkreśliła – powinieneś przepraszać – wymownie spojrzała na zastępczynię burmistrza. – Tak? Żałuje? Okej… przykro mi, że żałuje. Przykro mi, bo to nic w tym momencie nie zmienia – odwróciła się na pięcie. – Nie, Connor! Nie – powstrzymała męża, który chciał ją zatrzymać. – Nie ma o czym mówić. Znowu zasłania się Felixem, pewnie nawet nie chciała tu być, a jej syn tylko czeka, żeby skrzywdzić moja córeczkę, więc niech się, kurwa, wynoszą – zapowiedziała wściekle, naprawdę odczytując w taki sposób tchórzostwo Jo, która nie ruszyła się z miejsca, nawet o pół kroku, podczas gdy pan-przedszkolanka mówiła, a pół-wila irytowała się coraz mocniej, co zresztą nie było zaskakujące. Odetchnęła jednak ciężko i zamroziła się w progu. – Jak odnajdzie gdzieś moją przyjaciółkę, będę w kuchni. Robię brownie – zapowiedziała, wchodząc do wnętrza budynku i licząc, że ich nieproszeni gości faktycznie się opamiętają.

      przejęta całą sytuacją, ale trzymająca się swoich słusznych postanowień BERA (Greyback) THORNE, która jednocześnie bardzo chce, aby było już dobrze

      Usuń
  64. [Z mocnym opóźnieniem, z przyczyn technicznych-niezależnych, co prawda, ale jednak, niemniej przybywam z odwetem, dziękując mocno za powitanie i tyle miłych słów na temat karty (wybacz, jeśli nowe zdjęcia Cię rozczarują :c). A na wątek jestem jak najbardziej chętna, zatem... Możemy dopracować szczegóły tu: shameless.little.vixen@gmail.com (łatwiej mnie złapać) lub tu: 55354049 :)]

    Sassie Shakesheave

    OdpowiedzUsuń
  65. [O matko, jaka jestem podekscytowana słysząc tyle miłych słów na temat mojej maleńkiej Bree! Jest to właściwie reaktywacja postaci, która już tu kiedyś była... Aczkolwiek odrobinkę lepsze wydanie, bo szlifowałam styl przez czas nieobecności. :D Twoja karta jest taka piękna, a profesor Greyback to typ człowieka, który intryguje i zastanawia; i jako, że Bree-Zephir w czasach szkolnych uwielbiała ONMS, to możemy założyć, że mieli dobrą relację. Ewentualnie przychodzi mi do głowy, żeby może nie uciekać się do banalnego wątku pseudo-szkolnego... Nie wiem, co prawda, jaki jest Connor podczas przemiany, ale może natknąłby się kiedyś na Bree w postaci lisa i doszłoby między nimi do, hm, konfrontacji?]

    Bree Allaway

    OdpowiedzUsuń
  66. Może i w tamtej chwili Vereena zachowywała się nieco nieprzyjemnie i dość irracjonalnie, zważywszy na fakt, że Hawthorne’owie jednak ruszyli się ze swojego bezpiecznego domu i przyjechali na Trenwith, przy czym żadne z nich nie wyglądało tak, jakby chciało się kłócić, czy znowu wywyższać Jacoba Ivana ponad wszystkie świętości, a tym samym deprecjonować to, co wydarzyło się na początku października w Boscastle ze słodką i niewinną Roselyn Irisbeth – co Josephine przecież dotychczas robiła z mistrzowską wręcz wprawą. Co prawda, całe podejście małżeństwa nie było do końca odpowiednie, bowiem swoją postawą pokazywali, że nie byli pewni, a pół-wila zinterpretowała to na swój własny – chociaż pewnie przesadzony i niepotrzebny – sposób, odczytując to jako brak pewności, czy chcąc przeprosić i cokolwiek naprawić. Potrzebowała bowiem od nich – szczególnie, że przecież w zasadzie ponad dwa miesiące całkowicie milczeli i unikali Greybacków niczym diabeł wody święconej – całkowitego przekonania, że wiedzą, jakie popełnili błędy, że wiedzą, co muszą zrobić, aby je naprawić i że wiedzą, że mogli zniszczyć drugiej rodzinie, tak zresztą dla nich podobno bliskiej i ważnej, życia, gdyby Connor nie zareagował tego feralnego popołudnia odpowiednio szybko, mając wyostrzone zmysły oraz instynkty w kwestii własnego dziecka. Nie mogła zaś patrzeć na jak Felix miota się, nieśmiały i ewidentnie spłoszony, a jego żona stoi w pewnym oddaleniu, jakby wcale nie chciała tam być. Oczywiście, rozumiała przy tym, jakie były intencje profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, kiedy próbował ją zatrzymać i nie miała mu tego za złe – po prostu chciała, aby ich przyjaciele pokazali, że n a p r a w d ę są ich przyjaciółmi.
    — Poprosiła? Świetnie, szkoda że to nie jest rozmowa, a twój monolog, nie jej, a chce przypomnieć, ze to jej wina – nie przebierała więc przy tym w słowach, ale to wcale nie oznaczało, że nie pragnęła i nie potrzebowała rozmowy z zastępczynią burmistrza: po prostu marzyło się jej przeprowadzenie dyskusji na własnych warunkach, a nie wtedy, kiedy pani Hawthorne jest wygonie lub nie, bo zbyt długo z tym zwlekała i zbyt wiele złego wyrządziła oraz zbyt wiele razy uważała, że ona i jej syn są całkowicie święcie, nawet w obliczu niemalże doprowadzenia do śmierci Rosie. Dlatego też zanim zniknęła we wnętrzu domu, w mocno zawoalowany sposób zaprosiła Josephine do środka, gdzie przygotowała dwie filiżanki herbaty, po przecież ta łagodziła obyczaje. Następnie natomiast zabrała się za przystrajanie swojego brownie, aby uśmiechnąć się pod nosem, gdy jej uszu dobiegły kobiecie kroki; nie okazała jednak tego, nie chcąc niczego ułatwiać swojemu gościowi. – Przestań się jąkać, Jo. Do rzeczy – upomniała ją całkiem spokojnie, przerywając jej nagle, dość ostro: – Oczywiście, że miałam rację – powiedziała i dopiero wtedy odwróciła się do niej. Jej twarz była jednak łagodna i ciepła. – Usiądź – wskazała na krzesełko – bo faktycznie mamy o czym rozmawiać, a na stojąco nie będzie nam wygodnie. – Wyjaśniła, a następnie zajęły miejsca na przeciwko siebie, zamykając się w kuchni na Trenwith na kolejne dwie godziny, podczas których dyskutowały całkiem spokojnie i cicho, ale konkretach, w sposób ożywiony, aby na koniec nie dojść może do jakiś wybitnie cokolwiek zmieniających wniosków, ale przynajmniej się zgodzić, ze warto o tę przyjaźń walczyć zacięcie. W tym czasie natomiast Connor zabawiał seniorkę rodu, pana Thornton i ich największy skarb, jednocześnie prosząc, aby na razie Felix trzymał Jacoba Ivana od niewinnej Roselyn Irisbeth z daleka. Pół-wila więc znalazła męża w salonie i poprosiła go na bok, pokrótce przedstawiając mu dokonania na terapiach wszystkich Hawthorne’ów. – Co o tym myślisz? – Zapytała natomiast na koniec, licząc jego głos, jako najważniejszy w tej całej sytuacji. Chwyciła go za rękę, kontynuując: – Myślisz, że to dobry czas, aby Rosie i Jake się spotkali?

    przejęta wydarzeniami, ale relatywnie całkiem spokojna, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  67. Ulga, jaką poczuła tamtego popołudnia, w swoje dwudzieste czwarte urodziny, Vereena, nie mogła się równać z wieloma rzeczami – owszem, nie była tak silna, jak ta, która odczuwała wtedy, kiedy okazało się, że po trudach choroby Roselyn Irisbeth jest w pełni zdrowa oraz bezpieczna, ale na pewno była po stokroć silniejsza, niż ta, która ją ogarniała za każdym razem, gdy zapominała o ulubionej pieczeni Connora w piekarniku i biegła jak szalona do kuchni, aby wyjąć mięso dosłownie w ostatniej chwili – i była doprawdy cudowna; na co wpływ miał również fakt, że przypadła właśnie na jej święto. Była jednak również o tyle ważna, bowiem dotyczyła Josephine – jej przyjaciółki przecież; co najwidoczniej ani na moment się nie zmieniło, tylko po prostu panie na moment się rozminęły, aby następnie, w perspektywie czasu, docenić tę krótką przerwę, która poważnie dała im do myślenia – w całej okazałości. Nie chodziło więc tylko o dogadanie się pomiędzy paniami, ale także o to, aby pani Hawthorne zobaczyła swoje błędy, zdecydowała się je naprawić i nigdy więcej ich nie popełniła – to natomiast niewątpliwie się udało, o czym świadczyła chociażby terapia, na którą się zdecydowała; co szczególnie zaskakujące, acz wspaniale, również przecież na specjalne zajęcia chodził Jacob Ivan, który do tego czasu był kością niezgody pomiędzy rodzicami. Dlatego też kiedy po tych długich minutach dyskusji – rzecz jasna, niepełnej jeszcze, ale już zdążyły się umówić na babski wypad, aby móc więcej i swobodniej porozmawiać – wychodziła ze swojej kuchni, uśmiech nie schodził jej z twarzy i sądziła, ba!, była przekonana, że jej dobry humor udzieli się również byłemu profesorowi Opieki nad Magicznym Stworzeniami. Jej zaskoczenie było więc olbrzymie, kiedy zareagował tak oschle.
    — Czy ty jesteś za mnie zły? – Zaniepokoiła się szczerze, przełykając głośno ślinę: z jednej strony rozumiała jego podejście i brak zaufania wobec Jo oraz dystans, jaki tworzył, bo w końcu chciał chronić swoją niewinną córeczkę, która jeszcze nie miała zielonego pojęcia, że wujostwo przyjechało na Trenwith. Jednocześnie jednak: miała nadzieję, ze jej w pełni ufa i wierzy osądom. Dlatego też przeraziła się niebywale, uznając, że jej ukochany zwyczajnie jest na nią zły, że nie dopuściła go do dyskusji, jaką odbyła chwilę wcześniej z zastępczynią burmistrza w Boscastle. – K-kochanie? – Odetchnęła ciężko i mocniej ścisnęła jego rękę, spoglądając na niego uważnie i pragnąc wyczytać z jego twarzy jakiekolwiek intencje. Słowa jednak, jakie wyrzucił z siebie później, nie bardzo jej pomogły, a wprowadziły olbrzymi mętlik do jej głowy. Odetchnęła ciężko. – Zrobimy, jak uważasz skarbie – zapewniła go szybko, gwałtownie, jakby w obawie, ze zaraz się na nią zdenerwuje, że próbuje podjąć jakąkolwiek decyzję samodzielnie, co było wierutnym kłamstwem. Spojrzała mu głęboko w oczy. – Jeśli uważasz, ze twoje obserwacje nie wystarczają, to powiem Josephine, że spotkamy się kiedyś, bez Rosie i sami ocenimy, czy Jake nadaje się do przebywania w jej towarzystwie – uśmiechnęła się czule. – Możemy poczekać, możemy ją lepiej do wszystkiego przygotować… naprawdę, Connor, powiedz tylko słowo. Jesteś jej tatą i… i wiesz lepiej, bo macie tę swoją więź – wyszeptała, nie kryjąc lekkiej zazdrości o to – dlatego do ciebie powinno należeć ostatnie słowo – zapewniła poważnie i szczerze. – Nie musisz oczywiście odpowiadać teraz! – Dodała szybko. – Mamy czas – dodała czule, spoglądając na niego z nadzieją i tak, jakby był jej ósmym cudem świata; bo był przecież.

    ponownie dość mocno zagubiona VERA, która nie wie, jak ma odczytywać pewne zachowania…

    OdpowiedzUsuń
  68. Nie można było się dziwić Vereenie, że tak bardzo się martwiła i denerwowała – w końcu, jakby nie patrzeć, chodziło o zdrowie i dobre samopoczucie jej słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która nigdy więcej nie powinna była być wystawianą na jakiekolwiek nieprzyjemności, w związku z czym jej rodzice zawiązali niemy pakt, że na to nie pozwolą i będą ją chronić za wszelką dosłownie cenę. Stres jednak, jaki nią zawładnął nie wynikał tylko z powodu niezdecydowania, co powinni byli uczynić w związku z Jacobem Ivanem – bo to przecież o niego toczyła się ta wielka batalia pomiędzy rodzinami; to on był oprawcą i to on musiał ponieść konsekwencje i chociaż wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, nie tylko ku jego opanowaniu się i wyzbyciu agresji, to jednakowoż pół-wila wolała pozostawać ostrożna i w gotowości. Jego podłożem było więc także zachowanie Connora, które – możliwe że niesłusznie – odczytała, jako świadczące o jej złości na nią: może o to, że faktycznie nie wzięła go na rozmowę z Jospehine?; a może o fakt, że wyglądała na przekonaną, co do tego, że warto pogodzić dwójkę dzieci, które nie powinny cierpieć w żaden możliwy sposób, niezależnie od tego, że jedno z nich zdawało się im jawić nie tak dawno temu, jaki prawdziwy potworek?; a może zwyczajnie powiedziała coś nie tak? Fakt, że nie miała pojęcia, co się stało, tylko bardziej podbijał jej stan rozdygotania, gdy stała koło małżonka, oddychając szybko i płytko, wpatrując się w niego z nadzieją i błagając go niewerbalnie, aby – cokolwiek zrobiła, a o czym nie wiedział – wybaczył jej, bo jej intencją było tylko i wyłącznie pielęgnowanie ich małżeństwa, zgody w nim i braku nieporozumień w kwestii wychowywania ich córeczki. Przestępowała w związku z tym z nogi na nogi.
    — N-nie? – Nie kryła swojego zaskoczenia, kiedy gwałtownie zaprzeczył jej pytaniu, bo sytuacja z jej perspektywy wyglądała zgoła inaczej. Zmarszczyła w niedowierzaniu brwi, a wzrok jej fiołkowych tęczówek stał się jeszcze bardziej intensywny; jakby doszukiwała się w byłym profesorze ONMS z Hogwartu jakichkolwiek oznak, że kłamał, celem uratowania jej od zranienia. Na szczęście: na nic takiego nie trafiła, toteż nie ukrywała olbrzymiej ulgi, która nią zawładnęła w tamtej chwili. – D-dobrze… dobrze, to dobrze – odparła więc, chociaż wciąż mało pewnie, jakby w obawie, że po chwili zmieni swoje nastawienie wobec niej. – Ale ja nie mówię, ze cokolwiek ciągniesz w dół! – Uniosła się nagle, kiedy o tym wspomniał, czego w ogóle nie pojmowała: przez ostatnie kilkanaście sekund powstało między nimi więcej nieporozumień, niż przez ostatnie kilka tygodni. – Ja rozumiem… ja wiem, Connor, ja wiem i skoro się dzielisz, to się pytasz… pytam, czy uważasz, że nie lepiej byłoby gdybyśmy przystopowali, bo ja uważam, że to twoje zdanie powinno być decydujące – zapewniła szczerze i nie chodziło wcale o ten konkretny moment; bywały bowiem chwile, kiedy to ona rządziła i mówiła, co zrobią, a czego nie, jednak, jako że posiadał niesamowitą więź z Rosie, to w jej kwestiach wolała polegać właśnie na jego osądzie. – Och, skarbie – chwyciła splotła mocno ich palec, kiedy podzielił się z nią swoimi przemyśleniami. – Connor, nikt cię nie zmusza, jeśli potrzebujesz czasu, rozumiem to i nie będę naciskać. Rose też nie będzie miała ci tego za złe. Możesz to przemyśleć, możesz przecież mieć odmienne zdanie. Ważne, abyśmy się dogadali i decyzję o tym, czy nasze dziecko spotkać się z Jake’m, podjęli wspólnie – nacisnęła. – Dobrze? – Objęła go mocno w pasie, przyciskając ucho do jego piersi i wsłuchując się bicie jego serca. – Jeśli jednak jesteś gotów, to musimy ustalić, jak to będzie przebiegało, bo odbędzie się na naszych – podkreśliła z mocą – warunkach i albo Jo z Felixem się zgodzą i się dostosują, albo… albo niestety wszystko obróci się w niwecz – zapowiedziała poważnie. – Więc… mój piękny wilczku – uśmiechnęła się czule – jak to widzisz? – Uniosła na niego pełne miłości i oddania oczy.

    ufająca swojemu wilkołakowi bardziej niż samej sobie, zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  69. — O co więc chodzi, skarbie? – Zachęcała cały czas łagodnym, spokojnym i ciepłym głosem Vereena, ciągle gładząc Connora po jego silnych plecach i słuchając bicia jego serca. – Wiem, że się martwisz – zapewniła go szybko, aby nie miał wątpliwości, dlaczego w ogóle prowadząc tę dyskusję: gdyby nie miała świadomości, jak wielki strach nosił w sercu, na pewno nie podjęłaby rozmowy dotyczącej wszystkich „za” i wszystkich „przeciw”, które mogły doprowadzić, lub nie zrobić tego, do spotkania ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth z, dotychczas widzianym, jako nieobliczalny i niebezpieczny, Jacobem Ivanem. Usłyszawszy pełnię jego wyjaśnienia, uśmiechnęła się czule i nawet z lekkim wzruszeniem. – Tylko dlatego, ze jesteś najlepszym ojcem na świecie, dostajesz z tego tytułu rozgrzeszenie – wyszeptała zachwycona tym, jak bardzo oddany był swojemu dziecku i jaka siła od niego emanowała: nie musiał nic mówić, a ona widziała, że zrobiłby wszystko, aby chronić ich córeczkę. – Dobrze kochanie, najpierw Josephine, później reszta – przytaknęła mu. – Proponuję jednak to zrobić w jej pokoiku i… i tylko z nami. Bez babci i pana Thomasa, co myślisz? – Zasugerowała, aby następnie się uśmiechnąć. – Będę tam z tobą i nie pozwolę ci przesadzić – obiecała, gładząc go z miłością po zarośniętym policzku.
    Następnie zaś musnęli swoje wargi w geście otuchy i najpierw pół-wila skierowała się do kuchni, aby przedstawić zastępczyni burmistrza Boscastle swój plan – nie mogła powiedzieć, aby pani Hawthorne była zadowolona, ale zniosła to godnie, w pełni rozumiejąc brak zaufania ze strony Greybacków. Później Vera wróciła do swojego męża, aby przedstawić pani Thornton – której podobało się to jeszcze mniej; osobiście, gdyby nie jej przyjaciel, najpewniej już dawno wyrzuciłaby przyjaciół swojej wnuczki za drzwi za to, czego się dopuścili – plan na najbliższy czas. Po wszystkim natomiast były profesor ONMS z Hogwartu zadzwonił po Felixa, nie zdradzając mu jednak żadnych szczegółów telefonicznie i wtedy, trzymając żonę za rękę, powiadomili Jo, że do sypialni Rosie będzie mogła wejść na odpowiedni znak – najpierw musieli przecież małą o wszystkim powiadomić i jej wyjaśnić.
    — Malutka, posłuchaj mnie, dobrze? – Zagaiła więc w pewnej chwili, zwracając na siebie uwagę dziewczynki. – Lubisz gości, skarbie? – Podrapała ją po bródce, tak jak najbardziej lubiła; chichot własnego dziecka był jednym z najpiękniejszych dźwięków na świecie, który rodzicowi zawsze dodawał sił oraz ochoty do działania. – Tak? No to super, bo… bo mamusia i tatuś też lubią gości, wiesz? Nawet takich, których bardzo, bardzo, bardzo długo nie widzieli – próbowała znaleźć odpowiedni sposób, aby przekazać jej, co może się zaraz wydarzyć. – Pomyśleliśmy sobie więc… – odnalazła dłoń Connora i mocno ją ścisnęła – że może chciałabyś się spotkać z ciocią Jo, hm? – Zasugerowała. – Ciocia bardzo, bardzo, bardzo – podkreśliła, aby nadać w rozumieniu trzylatki wagi owemu wydarzeniu – się za tobą stęskniła i akurat przyjechała tutaj do nas – wyjaśniała łagodnie. Rosie wbiła w nią uważne spojrzenie księżycowych, nieco spłoszonych wówczas oczek, zacisnęła usteczka w wąską linię i długo milczała, co wcale się Vereenie nie podobało. – Ojej… – skwitowała w pierwszym odruchu pytanie córki: ta zgadzała się na ciocię, ale nie na jej syna; bała się. – Jeśli nie chcesz, Jake nie przyjedzie, ale… ale jeśli zechcesz dać mu szansę wyjaśnienia i przeproszenia, to na pewno wszyscy się ucieszą. Na pewno on się ucieszy – zapewniała, poszukując wsparcia u męża, bo kończyły się jej pomysły. – Rosie – nagle po prostu chwyciła ją pod paszki i posadziła sobie na kolanach, aby następnie chwycić jej buźkę w swoje dłonie i skrzyżować ich spojrzenia. – Nikt cię do niczego nie zmusza i nikt cię do niczego nie namawia, dobrze, maleństwo moje? Zrobimy tak, jak będziesz chciała, więc na początek przyjdzie sama ciocia Jo, tak? – Upewniła się, czy na pewno mogą wpuścić panią Hawthorne.

    pragnąca, aby w końcu wszystko było już dobrze, VERA

    OdpowiedzUsuń
  70. — Nie denerwuj się, moja mała – ciepły i łagodny głos Vereeny, przywodzący na myśl letni zefirek, który czasem przetaczał się po zielonych, kornwalijskich klifach, próbował uspokoić Roselyn Irisbeth, która, czemu dziwić się nie można było, panicznie obawiała się spotkania z Jacobem Ivanem, którego natychmiast przywołała do swojej śliczne i rezolutnej, ciemnej główki, gdy padło wspomnienie o Josephine. – Nie zrobimy niczego bez twojej zgody, dobrze? – Dodała jeszcze, aby dziewczynka nie miała najmniejszych wątpliwości, że to ona wyznacza w tamtej konkretnej chwili wszystkie możliwe zasady; że to ona rządzi i nikt inny nie ma prawa wejść na jej terytorium ani przekroczyć granice, które wytyczyła. – Bądź grzeczna, tak? Ciocia nie zawiniła – skłamała lekko, ale było to przecież mówienie nieprawdy w dobrej wierze: jakby bowiem nie patrzeć, takie malucha nie należało skażać postrzeganiem i perspektywą dorosłych, którzy wiedzieli swoje. Dla niej świat musiał być w uproszczonej wersji: w tej, w której jej kolega zachował się nieodpowiednio, a nie jego mama, niezależnie, czy faktycznie to ona zawiniła swoimi decyzjami i idiotycznym podejściem. – Chyba jeszcze boję się myśleć, kochanie… – odparła zaś chwilę później Connorowi, przyglądając się w oszołomieniu i zachwycie swojej córce oraz przyjaciółce, które próbowały się dogadać.
    Co prawda, zanim doszło do pytania wilkołaka, początek był mocno niezręczny – trzylatka, po pierwszym wybuchu euforii na widok swoje chrzestnej i chwilowym zapomnieniu o złych przeżyciach, szybko zorientowała się, co może oznaczać obecność pani Hawthorne, a Jake niestety wciąż pozostawał dla niej synonimem strachu i bólu; a także zranienia jej tatusia, czego chyba najmocniej nie mogła wybaczyć. Na szczęście okazało się, że zastępczyni burmistrza Boscastle faktycznie przeszła długą drogę, która wiodła ją ku pełnemu zdrowiu – sama tak to określała, nie wstydząc się tego już tego, chociaż na początku faktycznie było to dla niej czymś w sferze kompletnie tabuizowanej, że musiała korzystać z pomocy specjalisty: niewątpliwie była chora na punkcie tego dziecka, toteż proces leczenia był bardzo trudny i pracochłonny, ale ostatecznie warty doceniania, co też pół-wila czyniła. Oczywiście, wciąż nie spuszczała z pań oka, naprawdę się jednakowoż ciesząc z obrotu spraw, jaki nastąpił – ze spokoju Rosie i łagodności Jo oraz jej słów, przez które mieli później z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu cierpieć katusze, bo ich szkrab wszystkie swoje działania miał argumentować swoją „dużością”, jak wołała. Ewidentnie jednak jej zapewnienia pomogły pannie Greyback się uspokoić i rozchmurzyć.
    Wszystko to zaś sprowadziło się do tego, że raz jeszcze podjęli próbę zapytania dziewczynki o jej nieco młodszego kolegę i o dziwo tym razem wyraziła zgodę i chęć konfrontacji z chłopcem. Rzecz jasna, natychmiast w głowie jej rodziców pojawiły się wątpliwości, które wzajemnie musieli z siebie odegnać, ale ostatecznie doszli do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli Connor zejdzie do Felixa i przekaże mu, jak się sprawa ma. Vera, która w tym czasie próbowała przekonać panią Thornton – która ostatecznie zamknęła się urażona, że nikt nie słucha jej obaw – do swoich racji, miała przy tym wrażenie, ze dodał coś jeszcze od siebie, bo pan-przedszkolanka wchodząc do domu na Trenwith był bardzo blady. Ku jednak wielkiemu zaskoczeniu obu rodzin, Roselun Irisbeth zobaczywszy Jacoba Ivana, który stanął przed nią zawstydzona w odległości paru metrów, zamiast wpaść w histerię i uciekać, udzieliła mu solidnej reprymendy, wspominając przy tym, że to jej tatusiowi się stała krzywda – mówiła przy tym typowo matczynym, nieco apodyktycznym, ale wciąż ciepłym, tonem, który sprawił, że mały Hawthorne na koniec wybąkał przeprosiny i zapytał, czy może ją przytulić. Później także zwrócił się z apelem o wybaczenie do swoich rodziców chrzestnych i de facto można było uznać to popołudnie za wielki sukces.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, to nie tak, ze od razu spuścili dzieciaki z oczu – wręcz przeciwnie. Cały czas ich obserwowali, aby w razie czego móc zareagować, ale finalnie – dzięki Bogu! – nic złego się nie wydarzyło. nawet babcia młodej pielęgniarki dołączyła do wszystkich w salonie, delikatnym uszczypnięciem w bok przez wnuczkę, będąc powstrzymaną od nieprzychylnych uwag, które chyba po czasie uleciały jej z głowy, bo zaczęła z Josephine dyskutować na temat ciekawych ściegów na druty. W związku z tym Vereena musiała przyznać, że jej dwudzieste czwarte urodziny były naprawdę udane. Co jednak ważniejsze – stan ten utrzymywał się i później, bowiem po tygodniu spotkała się z panią Hawthorne na obiecany babski, długi wieczór z winem, podczas którego sobie wszystko wyjaśniły, ale po którym jej ukochany nie dawał jej kilka kolejnych dni żyć, gdy mocno zawiana wpakowała się mu do auta, a później musiał ją nieprzytomną zanieść do łóżka, aby kolejnego dnia poić ją herbatkami, gdy umierała z powodu kaca. Później natomiast rozpoczęły się przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia, na szczęście odbywających się w pełnym składzie, toteż atmosfera radości i zapach choinki oraz pierników owładnęły cała farmą – Rosie postanowiła nawet przyozdobić gabinet swojego taty, co wyszło jej przynajmniej imponująco i kolorowo.
      Słowem: nie było wolnej przestrzeni, aby nie stała jakaś tematyczna ozdóbka, niekoniecznie należąca do najpiękniejszych wytworów sztuki bożonarodzeniowej, ale chyba najbardziej przerażał zdeformowany święty Mikołaj przypominający starego pijaka na ciężkich narkotykach, który spoglądał dość srogo na weterynarza z jego biurka – żadne z nich jednak postanowiło nic nie zmieniać, również przez wzgląd na ich księżniczkę: cieszyli się, że i ona była radosna. Dlatego też okres między dwudziestym czwartym, a dwudziestym szóstym grudnia był iście magiczny, a późniejszy Nowy Rok – bardzo romantyczny. Tym razem co prawa nigdzie nie wyjechali, a postawili na powitanie dwa tysiące dwudziestego siódmego w swoim pięknym domu z Hawthorne’ami, panią Thonrton oraz panem Rochefortem, ale i tak w nocy sobie wszystko odkuli, zapominając, że mieli jakichkolwiek gości. Zapowiadało się kolejne cudowne – acz intensywne i pracowite, co w ogóle ich nie przeszkadzało, jak długo mieli siebie – dwanaście miesięcy. Oto już bowiem w pierwszy piątek stycznia tygodniu udali się do Bodmin, aby odwiedzić Roberta i tym razem – po dyskusjach i skrupulatnym rozważeniu wszystkich „za” oraz „przeciw” zabrali ze sobą Roselyn Irisbeth, która początkowo przerażona więzienną atmosferą – szybko się opanowała.
      Okazało się nawet, że całkiem nieźle dogaduje się ze swoim dziadkiem – oczywiście najpierw Greybackowie przeprowadzili z nią wiele rozmów dotyczących tego tematu właśnie i chociaż mała, jak zawsze zachwycała swoja rezolutnością, nie można było się im dziwić, że szli na spotkanie z ojcem pół-wili z duszą na ramieniu – pomimo całego spięcia i nieśmiałości. Samemu panu Thonrtonowi zaś po wszystkim obiecali, że oni jak zawsze zjawią się u niego w następnym miesiącu, ale nie obiecali, że przyprowadzą jego wnuczkę – wszystko zależało od niej. Nim jednak to miało nastąpić w pracy Vereeny, jak i Connora czekał ich prawdziwy kocioł – w Boscastle zapanowała grypa, a były profesor ONMS co chwilę dostawał do zajęcia się porzucone i wyziębione kociaki i szczeniaki, toteż nim się obejrzeli, tygodnie im upływały, a oni coraz bardziej przypominali żywe trupy, co w zasadzie zaskakujące nie było, bo przy okazji zaczynali planowanie swojej wielkiej podróży wakacyjno-spóźniono-poślubnej, która wedle ich wyliczeń miała trwać miesiąc i obejmować prawie całą Europę; co zdecydowanie im odpowiadało, zwłaszcza że „Ogórek” w końcu musiał się sprawdzić w długiej trasie. W międzyczasie udało im się ledwo udać na kontrolę lekarską do Londynu, a pielęgniarce spotkać pod koniec pierwszego miesiąca z Josephine.

      Usuń
    2. Tym razem obyło się bez jakiś większych ekscesów – co oczywiście jej mąż skwitował z wrednym uśmieszkiem – ale za to usłyszała niebywale ciekawą informację dotyczącą przetargu w miasteczku, który miał się odbyć na mały, stary, biało-szary budyneczek nieopodal kanału Oceanu Atlantyckiego, który pamiętała dość dobrze z dzieciństwa, jako wiecznie opuszczony, z brudnymi, zakurzonymi szybami, częściowo zabitymi deskami. Normalnie, po prostu wysłuchałaby przyjaciółki, ale tym razem chodziło o coś więcej – o to, że owo miejsce, o którym wspominało okazało się być starym, Muzeum Magii i Czarodziejstwa, które powstało w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, prawdopodobnie z inicjatywy jakiegoś czarodzieja, ale działało pół wieku, więc niczym dziwnym, że Vera go nie kojarzyła, a piętnaście lat temu zakupionym przez mugolskiego właściciela i zamkniętym na cztery spusty. Natychmiast poczuła, że m u s i się nim zająć. Po prostu – w jej sercu pojawiło się przekonanie, że ma obowiązek wrócić tę placówkę do życia i w ciągu kilku dni, przy pomocy zastępczyni burmistrza, oczywiście, udało się jej zorganizować wszelką dokumentację z archiwów miejscowości. Trzydziestego stycznia więc, w sobotę, mając pokaźne zaplecze papirologiczne, zdecydowała się na rozmowę z mężem.
      — Żyjesz, skarbie? – Zagaiła, wskakując mu na plecy; akurat odpoczywał na brzuchu, chrapiąc i cierpiąc niemiłosiernie, po męskim spotkaniu z Felixem. – Ojej, ktoś tutaj wypił za dużo whisky, hm? – Zaśmiała się, mszcząc się za tę zabawę z Jo sprzed nieco ponad miesiąca, kiedy to ona była w podobnym stanie, a on chociaż jej pomagał, perfidnie się z niej podśmiewał; ona oczywiście również przygotowała mu kawę i dużo wody oraz śniadanie, więc zapach jajecznicy na maśle poniósł się po ich sypialni. – Jesteś w stanie kontaktować, czy nie bardzo, bo już dłużej nie uda mi się powstrzymywać Rosie przed zabawami z Pigletem – zachichotała, referując do swoich słodkich kłamstewek, jakoby tatę dziewczynki bardzo bolała głowa; Zjawa, siedząca na ich komodzie, zdawała się zerknąć na nią pogardliwie. – Cooonnooor… – szepnęła mu do ucha, kładąc się tak, że jej piersi przyciskały się do jego łopatek. – Żyjesz? – Mówiła cicho, ale z ewidentną drwiną jednocześnie palcem przesuwając po jego karku i bawiąc się jego ciemnymi włosami. – Kochanie… Connor, no! – W końcu wbiła paznokieć pomiędzy jego żebra, co spotkało się z jego wyciem i zrzuceniem je na materac, gdy uniósł się gwałtownie. – O panie – sapnęła, zbierając się. – Jednak żyjesz! – Wyszczerzyła się. – To dobrze, bo mam sprawę, mój drogi! – Zapowiedziała.

      dość okrutna, ale wciąż kochająca VERA (Greyback) THORNE, która ma kolejny szatański pomysł, o

      Usuń
  71. Oczywiście, okrutna w tamtej chwili Vereena, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak w podłym stanie musiał być Connor – sama przed nieco ponad miesiącem poznała to na własnej skórze. Była pewna, że jego poranek będzie należał do serii tych, podczas których marzy się jedynie o śmierci z powodu bólu głowy, kwasu w gardle i przekonania, że każdy najmniejszy ruch doprowadzi do wymiotów – widziała to już wieczorem, kiedy przyjechała po niego do pubu „Beczułka” w Boscastle – trafili tam już po whisky, czekającym do Bożego Narodzenia, i kilku drogich cygarach wypalonych u przyjaciela, skąd zostali wyrzuceni siłą w zasadzie; dobrze, że Josephine napisała jej esemesa, gdzie znajdzie swoją zgubę, bo inaczej najpewniej wpadłaby w niemałą panikę – gdzie przed wyjściem próbował jeszcze wystąpić w konkursie karaoke, co może by mu się i nawet udało, gdyby nie fakt, że próba zaśpiewania „Da ya think I’m sexy” Roda Stewarta zakończyła się dość szybko, kiedy przegrał z kablami i grawitacją, przez którą zwalił się jak długi ze sceny. W tamtej chwili nawet nie było jej specjalnie szkoda, że poobijał swoje wielkie cielsko. Felix rzecz jasna wówczas rzucił się do pomocy, ale skończyło się to jeszcze gorzej i chociaż bardzo chciałaby wiedzieć, czy pan-przedszkolanka – będący w znacznie gorszym stanie, niż jej małżonek, ze względu na naprawdę słabą głowę – dotarł do domu w jednym kawałku – co było mało prawdopodobne, bowiem kiedy wychodziła zawodził za ukochaną, płacząc na podłodze; wysłała, oczywiście, wiadomość do zastępczyni burmistrza, aby wiedziała, gdzie ta ma szukać swojego partnera, ale mało prawdopodobnym było, aby o drugiej w nocy nie spała – to musiała też wykorzystać siłę rozpędu swojego wielkiego wilkołaka, bo inaczej nie zapakowałaby go do dżipa.
    Oznaczało to zaś mniej więcej tyle, że kiedy już wstał, musiał cały czas przeć przed siebie – przy okazji popychając gości, przewracając stoliki i rozlewając drinki, ale cały czas rycersko zapowiadając, że zajmie się swoją malutką żonką, która świeciła oczami przez właścicielem „mordowni” i innymi klientami – bo gdyby się jeszcze raz przewrócił, to niechybnie zostawiłaby go na miejscu, nieważne, jak wielki mróz miałby mu ściąć tyłek. Cieszyła się wówczas w duchu, że zostawiła na tę noc Roselyn Irisbeth u jej prababci – z czego dziewczynka była zachwycona, bo starsza pani spraszała swoje koleżanki na herbatkę, a te się zachwycały małą księżniczką, częstowały słodkościami i uczyły grać w kanastę oraz pokera, w którego ogrywała nawet swojego ojca; nie żeby ten był jakimś niekwestionowanym mistrzem gier karcianych, ale jednak: była to umiejętność zgoła niepasująca do niespełna trzylatki, z którą niestety pół-wila nie miała energii walczyć – bo inaczej na pewno nie mogłaby sobie pozwolić na ratowanie ukochanego z opresji. Musiała jednak przyznać, że spokojny ton z odpowiednim ładunkiem perswazyjnym są bardzo przydatne, bowiem jakimś dziwnym cudem weterynarz ostatnie wdrapał się po schodach, wciągając się w zasadzie po poręczy, a następnie padł, jak stał, do łóżka, gdzie Vera go nieco rozebrała – dobrze, że płaszcz i buty udało się jej mu zdjąć już w holu, bo inaczej miałaby nie lada problem. Tym sposobem, co prawda, również go miała, bo w stanie, w jakim się znalazł były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, chrapał tak donośnie i uciążliwie oraz zaparcie, że nie dało się go opanować. Nie miała zamiaru jednak robić awantur ani niczego wyrzucać – chciała się zemścić za radosne baty po jej zabawie i wtajemniczyć w swoje plany.
    — Halo, halo! – Uniosła nieco głos, z lekką satysfakcją przyjmując jego jęki i burknięcia. – Nie śpimy! Południe dochodzi! – Zapowiedziała i nie do końca skłamała: w końcu od północy południe cały czas „dochodziło”, a że była ósma rano, to niczego nie zmieniało; skoro jednak ona nie mogła się wyspać, to i ona nie miał otrzymać takiej możliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przypuszczała tylko, ze w ciągu dosłownie kilku sekund świat zawiruje jej przed oczami, a ona wpadnie w poły puchowej kołdry, z których nie będzie mogła się chwilkę wykaraskać, podczas gdy jej małżonek będzie złorzeczył na wszystko wokół. – No wiesz… jakby nie zapaliła, to bym się uderzyła w palec – referowała do tego, że sam jej kupił piękną lampkę nocną, bo zawsze próbowała się wykraść z ich łóżka o poranku, nie budząc go, co za każdym niemal razem kończyło się uderzeniem o brzeg ramy ich posłania. Pokazała mu język i usiadła. – Jest już późno! Trzeba jechać po Rosie, musisz zjeść, mamy parę spraw, jest koniec miesiąca, a rozliczenia z kliniki niezrobione, a jutro trzeba je złożyć, musimy jechać na zakupy i to do Bude – mówiła szybko, robiąc to oczywiście specjalnie, aby jeszcze bardziej namieszać mu w ociężałej głowie – także… mamy napięty grafik, więc nie, ta sprawa nie mogła poczekać – wyszczerzyła się. – No eeej… wstawaj! – Szturchnęła go stopą w udo, ale on tylko znowu jęknął. – Zawsze to mówię, a ty i tak robisz swoje – pocałowała go w policzek i dodała: - Matko, wali od ciebie jak ze starej gorzelni – zachichotała i sięgnęła po teczkę z dokumentami Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle. – Chcę prowadzić muzeum – powiedziała bez ogródek i najmniejszego zażenowania. – Z-znaczy… nie prowadzić tak do końca, ale… ale wznowić działalność. Rozmawiałam z Jo, jest przetarg i potrzeba kogoś, kto dobrze zagospodaruje to miejsce. Niby ma tam być hotel, ale po co hotel, skoro jest muzeum – urwała. – Connor, ale wszystko dobrze? – Zaniepokoiła się szczerze, bo był równie blady, jak po wigilijnej nocy, pierwszej, podczas której nie mogli być razem, bowiem akurat wypadała pełnia i zdecydował się wypić eliksir tojadowy. Nieważne zaś, jak bardzo chciała się zemścić: kochała go zbyt mocno, aby się nie przejąć jego stanem.

      bardzo podekscytowana swoim pomysłem, ale także zaniepokojona stanem zdrowia wilczka, VERA, która jednocześnie chce mówić, tańczyć i śpiewać oraz się nim zająć czule

      Usuń
  72. Vereena absolutnie, pod żadnym względem, nie była na niego zła – jakże by mogła, skoro Connor wyczyniał takie ekscesy nadzwyczaj rzadko, a w zasadzie ostatni raz pamiętała, aby coś takiego odstawił w wakacje dwa tysiące dziewiętnastego, kiedy faktycznie musiała go zbierać z podłogi tego samego pubu, co poprzedniej nocy. Oczywiście, bywały takie sytuacje, gdy nie było miło – te jednak zamykały się w tych kilku miesiącach spędzonych w Hogsmeade, kiedy to widziała, jak Chloe musiała się z nim użerać, wyprowadzając z „Gospody pod Świńskim Łbem”; charłaczka zaś nie miała ani daru przekonywania, ani tłumaczenia pewnych kwestii, no i nie była pewną drobną pół-wila, która miała na tego wilkołaka zbawienny wpływ, co czasem kończyło się interwencją, jeszcze wówczas, panny Thorne, na której słowa profesor ONMS zawsze reagował. Zresztą, ten styczniowy wypad z Felixem całkowicie mu się należał – tak jej ten w grudniu, który odbyła z Josephine, która przez następny tydzień po tym, jak rozbiły cztery butelki wina i chyba jakąś nalewkę, czego nie mogła być pewna, piła tylko sok z ogórków i żywiła się kapustą kiszoną – po tych wszystkich nieprzyjemnych ekscesach, jakich doświadczyli: potrzebował, tak jak i ona, chwili zapomnienia, bez obowiązków, bez myślenia o „jutrze”, bez żadnych ograniczeń. Co prawda, jego upadek – dosłowny – moralny był znacznie bardziej malowniczy niźli jej, ale jako że nie zachowywał się – relatywnie rzecz ujmując, w porównaniu innymi wstawionymi mocno mężczyznami – źle, to jego małżonka absolutnie nie miała zamiaru czynić mu wyrzutów.
    — Aha, tatuaż… już to widzę… – kpiła sobie w najlepsze. – Na czole sobie wytatuuj – zaśmiała się, gładząc go po ciemnych, miękkich włosach, ale wcale nie zniżając tonu; och tak, jej rewanż miał być długi, słodki i w całej swej otoczce sprawiać wrażenie całkowicie niewinnej soboty. – Ojej, kochanie – nie powstrzymała się jednak od czułego westchnienia, kiedy ją zaczął przepraszać; był przy tym przeuroczy, a ona zwyczajnie za mocno w nim zakochania. Trudno jej więc było wrócić do pozy żony, która nic nie widzi, ale jakimś dziwnym cudem udało się jej to, pewnie dlatego, że skupiła się w pełni na wyznaniu ukochanemu, o co chodzi. Takiej odpowiedzi jednak, jaką jej zaserwował w ogóle się nie spodziewała. – O-och… och… – wybąkała, bowiem ewidentnie jej nie słuchał: ani żadnej kwestii związanej z muzeum ani jej pytania o jego samopoczucie. Zmarszczyła jasne brwi, wciągnęła powietrze głośno przez nos i zacisnęła usta w wąską linię: w ogóle się jej to nie podobało. – No tak, później – burknęła urażona i już chciała odejść, dostrzegając, że nie wygra i akceptując swoją sromotną porażkę, gdy nagle jej małżonek zdawał się wyrwać sam z siebie z letargu. – M-muzeum… o-owszem, tak powiedziałam… muzeum – przyznała, oszołomiona jego nagłą zmianą zachowania. – Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – dodała. Odchrząknęła. – Zostało założone w latach czterdziestych, funkcjonowało pół wieku, a później z nieznanych przyczyn zostało opuszczone… z Jo podejrzewamy, że jego fundatorem był jakiś czarodziej, który mógł zginąć podczas drugiej wojny… albo uciekł przez Śmierciożercami… nie wiem – skwitowała, wzruszając ramionami. – Do dwa tysiące trzynastego stało puste, bez szyldu ani niczego, a wtedy ktoś je kupił. Nie wiadomo kto, chyba cała transakcja odbyła się pokątnie, bo nie ma żadnych konkretnych danych, a jakiś śmieszek w rubrykę imię i nazwisko wpisał „Jon Doe” – zakpiła, ale nie żartowała. – Nie ma nawet sumy, za jaką to kupił. Niemniej, Josephine znalazła kruczki prawne, że skoro się nie odzywał, nie ma adresu ani numeru telefonu, to de facto nie istnieje, i z burmistrzem chcieli budynek przeznaczyć na hotel, ale… ale ja myślę, że fajnie by było wskrzesić to muzeum… – zarumieniła się lekko. – Wiesz… robić Samhain i w ogóle… – wybąkała niepewnie. – Chodzi o to, że dostaniemy to za darmo i jedyne, co musimy zrobić, to odrestaurować budynek wewnątrz i zewnątrz. W środku nie byłam, ale no… to będą duże koszta… Jo jednak powiedziała, że administracja Truro może nam to dofinansować…

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  73. — Matko bosko… – mruknęła zirytowana Vereena, cudem zmuszając się do względnego opanowania, co wcale nie było takie łatwe, bowiem sinusoida na wykresie jej samopoczucia skakała, jak szalona: od wielkiego zawodu, kiedy Connor zareagował mało entuzjastycznie, poprzez olbrzymią radość, kiedy opowiadała o Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, aż do niepewności, czy w ogóle jej mężowi ten pomysł przypadnie do gustu, a jeśli nie, to co powinna zrobić, aby zmienić jego podejście. Ostatecznie więc była zwyczajnie zniecierpliwiona, że nie przyswajał informacji zbyt sprawnie, ale jednocześnie próbowała się opanować i brać jednak poprawkę na to, co poprzedniej nocy przeżył; na własne życzenie, co prawda. – No mamy, mamy – powtórzyła w związku z tym znacznie donośniej, mimo świadomości, że pewnie głowa zaraz mu pęknie w szwach i tyle będzie z ich rozmowy: znała go dobrze i miała tę świadomość, że jeśli dopadnie go silna migrena, to zacznie spisywać swój testament; pod tym względem nie różnił się wiele od innych mężczyzn. – Mamy od bardzo dawna, jak się okazuje, ale nie było czynne od lat dziewięćdziesiątych – wyjaśniła raz jeszcze. – Na pewno słuchasz? – Upewniła się, nieco kpiąco i pomogła mu usiąść, aby utrzymać kontakt wzorkowy i mieć pewność, że nie zaśnie.
    Później, ponownie podjęła się mozolnego zadania wyłuszczenia ukochanemu tego, czego dowiedziała się – dzięki nieocenionej pomocy zastępczyniami burmistrza, jak i swojemu własnemu urokowi osobistemu, dzięki czemu wyciągała od najstarszych pacjentów kliniki doktora Cartera różne informacje, które później łączyła w całość o tym przypadku. Zaczął znowu od założenia, tuż po drugiej wojnie światowej i jego zamknięcia – kompletnie nagłego i niespodziewanego oraz zaskakującego, bowiem przybytek prosperował wręcz doskonale – około dziewięćdziesiątego siódmego; akurat w czasie, kiedy przerażający Voldemort próbował najbardziej brutalnymi metodami oraz na szeroką skalę wraz ze Śmierciożercami dojść do władzy. Nie dziwiła się przy tym – co jednak tez musiała uświadomić jego skacowanemu umysłowi – że o tym nie słyszał, skoro dorastał w Dublinie.
    — Historie ma więc długą – podsumowała, wlewając w niego kolejną szklankę wody – i ja w sumie chciałabym to wykorzystać – dodała, ale nie spodziewała się, że kiedy wspomni o celtyckim święcie oznaczającym koniec lata, zwanym Samhain, oczy byłego profesora ONMS z Hogwartu rozbłysną, przestaną być mętne, a on sam się podnieci niczym małe dziecko na Gwiazdkę. – J-ja… co… n-nie wiem… nie wiem, Connor, to nie będą małe koszta i ja nie wiem, jak ludzie w miasteczku zareagują na coś takiego. Zdania są podzielone – wyznała, uściślając to o kontakty ze staruszkami z Boscastle, aby później zamilknąć i pozwolić mu mówić. – Hm… wiesz, tak po prawdzie, to mi się marzyło, żeby nie oszukiwać klientów – wyszeptała i miała na myśli użycie prawdziwej magii. – B-bo… no bo to nie jest fajne – dodała. – Wiem, oczywiście, wiem – dodała szybko – że to bardzo mocno ryzykowne, że… że to może się fatalnie skończyć, ale kilka sztuczek, które na pewno mugole sobie wyjaśnią logicznie nie zaszkodzi, prawda? No i… i ten, no pewnie, ze dużo celtyckich rzeczy i w ogóle – uśmiechnęła się nieśmiało, po czym odetchnęła. – Dopiero w zasadzie wczoraj miałam wolny wieczór – zerknęła na niego wymownie – żeby móc to – podała mu teczkę z dokumentami – odpowiednio przygotować i skompletować – wyjaśniła szczerze.

    mająca milion pomysłów na minutę VERA, która w sumie się cieszy, że wilczek się cieszy i akceptuje, o

    OdpowiedzUsuń
  74. Rzecz jasna, Vereena nie była głupia – doskonale zdawała sobie sprawę, ile niebezpieczeństw może ich czekać z Connorem, o ile się w ogóle zdecydują, na drodze, która miała ich doprowadzić do ponownego zainicjowania działalności Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle. Nie była też przy tym naiwna i wiedziała – z autopsji zresztą – że będą musieli się zderzyć boleśnie z wieloma murami: zaściankowości, ksenofobii i fanatyzmu religijnego, co również mogło być powodem, dla którego założyciel tego wspaniałego przybytku musiał z niego zrezygnować. Miała też przy tym pełną świadomość tego, że „dobrze prosperujący” wcale nie oznaczało „zbijania kokosów”, bo de facto, ta niespotykana galeria, utrzymywała się głównie dzięki odwiedzinom turystów, także zarabiała na siebie tylko przez niespełna cztery miesiące w roku, a przez resztę czasy – ci, którzy zamieszkiwali tę siłą wyrwaną kornwalijskim klifom wioskę raczej ochlapywali biały budyneczek wodą święconą. Była więc pewna, że wystawią się na potępienie okolicznych, którzy, nie było wątpliwości, będą próbowali sabotować ich pomysł – a wydawać by się mogło, że czasy Salem już dawno zostawili za sobą? Cóż, pół-wila nie urodziła się „wczoraj” i przeszła przez tyle, że uzmysłowiała się, iż największym wrogiem nie jest obcy, a sąsiad. Troszkę głupio i idealistycznie, pomimo wszystkiego, wierzyła jednak, że może przez to, że oboje z mężem zajmują dość poważane stanowiska w hierarchii małomiasteczkowej i są znani oraz generalnie lubiani, to będzie im łatwiej.
    — Myślisz? – Upewniła się niepewnie, kiedy, ku jej zaskoczeniu, wilkołak przyznał jej rację, że odrobina prawdziwej magii nikomu jeszcze nie zaszkodziła. – Reklama, reklamą, ale może nas pogrążyć – zauważyła, bowiem i jej myśli skierowały się ku Ministerstwu, tyle że w tym wypadku, wcale nie chciały odpuścić: za bardzo się przejmowała, aby móc je zbagatelizować. – Niektórzy… no wiesz… nie mówię tylko o Urzędnikach – sarknęła wściekła, wciąż pamiętając, do czego tacy ludzie doprowadzili i w jak bestialskich warunkach ją przetrzymywali – mogą się… hm, zdenerwować – referowała rzecz jasna do czarodziejów czystej krwi, którzy uważali wszelkie kontakty z mugolami za obrażające ich rasę i zwyczajnie odrażające, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do tragedii. – Pozostaje też kwestia zwykłych ludzi – zauważyła całkiem rozsądnie. – Nie są tak głupi, jak nam się wydaje i jak czegoś nie rozwiążą, mogą za cel postawić sobie rozwikłanie tej zagadki i grzebać, kopać i drążyć tak długo, aż dokopią się do prawdy, co… co także byłoby przecież mocno przez nas niepożądane – może i szukała problemów na siłę, ale zawsze na pierwszym miejscu stawiała swoich bliskich i bezpieczeństwo; nie, aby były profesor ONMS tego nie robił, ale był mężczyzną: u nich proces myślowy w tych kategoriach był mocno upośledzony, szczególnie wówczas, gdy mieli kaca i byli mocno zaaferowani. – Tak, Connor, właśnie na to czekałam – skwitowała jednak ironicznie, ostentacyjnie przewracając oczami, kiedy rzucił, że jakoby czekała, aby się schlał. – Wiem, że byś mi pomógł, ale ja… powiem szczerze długo sama nie wiedziałam, co bym chciała z tym zrobić. Jo też nie była pewna, czy mogłaby mi pomóc. Dowiedziałam się o tym niedawno, a ledwie przedwczoraj dostałam wszystkie dokumenty i wstępną zgodę, gdybyśmy się zdecydowali. Nie chciałam dawać ci nadziei, a później odbierać – wyszeptała i pogładziła go czule po policzku. – Nie bądź na mnie zły, bo nie ukryłam tego… bo chciałam ukryć. Ukryłam, bo chciałam ci zrobić niespodziankę i… wziąć z zaskoczenia, żebyś się zgodził – zaśmiała się. – Oby ten cały świat chciał tu przyjechać – dodała ciszej, mniej entuzjastycznie i równie sceptycznie podeszła do jego pomysłu: – Spotkanie? – Sarknęła. – Co nam da spotkanie? Ludzie tylko się nakręcą… nie wiem, a może masz rację? Nie wiem… – mówiła, coraz bardziej zagubiona w swoich i jego przemyśleniach. – Plany mamy piękne i… i jestem gotowa je realizować, ale nie wiem, czy ktoś spojrzy przychylniej na szeroko pojętą, szatańską magię, nawet jak będzie mógł zarobić.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  75. Powoli trafiało do niej, że jej mąż tak naprawdę się w jakimś stopniu martwił o jej stan zdrowia, o ich dziecko, któremu kobieta nie chciała zaszkodzić, więc naprawdę robiła wszystko co w jej mocy aby się uspokoić. Zrozumiała że jego słowa nie były kierowane żadnymi złośliwościami; chociaż w duchu obwiniała się o własną nieudolność. Skoro nawet nie potrafiła zmierzyć co ile minut miała skurcze to jaką będzie matką? Przez chwilę nawiedzały ją nieprzyjemne myśli, które jednak nasiliły jej bóle; dlatego czym prędzej próbowała się ich pozbyć, oczyścić swój umysł, myśleć o czymś przyjemnym. Naprawdę ciężko było jej się uspokoić; łykała zachłannie powietrze czując jak bardzo go jej brakuje. Wdech, wydech; jej oddech stawał się coraz bardziej płytki lecz miarowy. Powoli się uspokajała choć ból wciąż dominował w jej drobnym, wątłym ciele. Przesunęła dłonią wzdłuż okrągłego brzuszka, mimowolnie zaciskając palce na swetrze, gdzieś w okolicy podbrzusza. Szczerze zazdrościła Connorowi tak wielkiego opanowania i spokoju, którego jej tak bardzo brakowało.
    — Naprawdę przepraszam — szepnęła już nieco spokojniej, oddech kobiety też znacznie się uspokoił, przynajmniej już co chwile nie sapała. — Nie chciałam zrobić ci krzywdy — szepnęła, targana okropnymi wyrzutami sumienia i przez chwilę zapomniała nawet o tym jak cierpiała, bo defacto Connor był dla niej ważniejszy niż ona sama. Mimo że ich małżeństwo było tym z obowiązku; to kochała swojego męża i była mu całkowicie oddana. Przesunęła z delikatnością opuszkami palców po jego dłoni; dokładniej śladzie po swoich paznokciach, zupełnie jakby miała ukoić tym jego ból. Kiedy jednak zapytał o imię, idealnie odwrócił jej uwagę od bólu i skurczy. Posłała mu ciepły, wypełniony czułością uśmiech. — Mój faworyt to William. Myślałam także o Marcelu. Może nazwiemy go Connor junior? — zdobyła się nawet na cichy śmiech, nieświadomie mówiąc o ich dziecku w formie męskiej. Tak, to był chłopiec; chociaż pan Greyback miał się o tym dowiedzieć po porodzie. Póki co nawet nie zdążyła poinformować go o płci ich dziecka, tak rzadko bywał w domu. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że się zdradziła a nie była pewna czy jej mąż chciał wiedzieć co im się urodzi. Wzięła głębszy wdech, nabierając w sobie całe pokłady odwagi jakie miała. — Tak, to chłopiec — szepnęła dość niepewnie i pozwoliła sobie na czuły gest; przykładając z delikatnością ciepłą dłoń do jego policzka. Delikatnie pogładziła jego skórę i opuszkami palców przesunęła po zaroście, wpatrzona z pewnym rodzaju zafascynowaniem w jego oczy. — Z pewnością będzie taki przystojny jak ty. Ciekawa jestem czyje będzie miał oczy — wymamrotała, oczami wyobraźni widząc ich dziecko. Uśmiechnęła się kolejny raz a jej blada twarz nieco się rozjaśniła. Powoli wycofała swoją dłoń, palcami zahaczając jeszcze o jego szyję. Wzięła kolejny głębszy oddech, palcami przesuwając po brzuchu.

    trochę spokojniejsza i rozmarzona Chloe, która jednak wciąż cierpi

    OdpowiedzUsuń
  76. — To czemu zachowujesz się tak, jakbyś był – podkreśliła z emfazą – zły? – Zapytała, coraz mocniej oszołomiona Vereena, nie bardzo wiedząc, co ma myśleć o zachowaniu Connora, które z jednej strony było przejawem chłopięcego, wielkiego entuzjazmu oraz zniecierpliwienia przed czyhającym za rogiem spełnieniem marzeń, a z drugiej: pokazywało, że jest wielce niezadowolony z faktu, że przed nim cokolwiek ukrywała, jakby owa niespodzianka wcale nie była wystarczająco radosna. Kompletnie więc oszołomiona, siedziała na łóżku i spoglądała na niego, licząc, że cokolwiek jej wyjaśni, ale niestety musiała się zająć zapewnieniem, że wszystko jest dobrze. Nie chciała się zresztą nad tym roztkliwiać, bowiem jeśli w ogóle pomysł Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle miał dojść do skutku, to musieli pokonać znacznie większe problemy: gawiedź fanatyków religijnych z ksenofobicznym podejściem i niechęcią do wszystkiego, co, ogólnie rzecz ujmując, inne. – Powinni się nakręcić? – Zapowietrzyła się z wrażenia. – Ty chyba żartujesz… co ty mówisz… – wybąkała, zaskoczona. – Kochanie, ludzie z miasteczka… nie nakręcą się pozytywnie, powinieneś o tym wiedzieć – wyszeptała z wielkim żalem, że musi zabić jego tok myślenia, który niestety, biorąc pod uwagę okoliczności, był mocno błędny.
    Zdawał się jednak zachowywać tak, jakby zapomniał całkowicie o tym, jak obydwoje byli traktowani przez to małe, zamknięte społeczeństwo z odległej, kornwalijskiej, żyjącej z połowów wsi – równie malowniczej, co niebezpiecznej; przynajmniej pod względem psychicznym. Ludzie stamtąd bowiem nie przejmowali się niczym i o ile potrafili być doprawdy ujmujący oraz mili, szczególnie jeśli chodziło o przyjezdnych turystów – jak długo ci pozostawali na terenie Boscastle właśnie, bo kiedy wyjeżdżali wszystko się kończyło i rozpoczynały się paskudne plotki oraz jeszcze gorsze ploteczki – ale jeśli ktokolwiek wyłamywał się z ich ortodoksyjnego spojrzenia na świat: natychmiast był wykluczony. Tak przecież było i z panem Greybackiem i – jeszcze wówczas – panną Thornton w zasadzie od początku: on przerażał, a ona zwyczajnie była dziwna; on był nowy, a ona nie miała matki.
    — Och, skarbie… nie, to nie jest dobry pomysł – skwitowała więc, wspominając to, czego doświadczyli ze strony okolicznych. W końcu dla nich każdy powód był odpowiedni, aby wieszać na nich psy, co robiono z chorą wręcz satysfakcją, nawet już w momencie, kiedy prześladowany delikwent miał dość. Niestety, weterynarz napalił się już tak, że nie miała sposobności go powstrzymać. Odetchnęła ciężko. – Nie zakładam najgorsze, ale ktoś w naszym małżeństwie musi myśleć rozsądnie oraz perpektywicznie, wiesz? – Zauważyła poważnie, unosząc jedną brew w wymownym geście. – O przestań! – Mruknęła chwilę później, ciskając w niego poduszką. – Nadal tutaj ta twoja szalona żona jest, ale… ae zwyczajnie staram się myśleć o konsekwencjach – wyjaśniła i niestety, jakkolwiek jego przemyślenia i uwagi były trafne, Vera nie potrafiła się do nich przekonać: bała się ponownego odrzucenia, a tego by nie przetrwała, chociażby ze względu na ich słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth, na której na pewno by się to odbiło, oraz na utratę pozycji, na którą tak długo i usilnie pracowała. – Oj, no wiem, że przyciągają uwagę, że może, ale tylko może! – zastrzegła – nam się udać, ale co jeśli… się nie uda? Wierzę w nas, serio! – Dodała szybko. – No ale sam wiesz, jacy okropni są ludzie, ale… ale też cię kocham! – Skradła mu całusa. – Ło matko, jak ty śmierdzisz – zaśmiała się jeszcze i otworzyła teczkę z dokumentami Muzeum Magii i Czarodziejstwa. Chwilę je przerzucała. – Naprawdę myślisz, że mogłoby się udać? – Spojrzała na niego z nadzieją, a kiedy przyznał, że owszem, pisnęła radośnie. – To zróbmy to. Zróbmy to koniecznie! – Dosłownie klasnęła z radośni w dłonie i zaczęła skakać po łóżku. – Będę miała muzeum! Będę miała muzeum! – Śpiewała przy tym.

    kompletnie zachwycona i zakochana VERCIA, która nie może się doczekać realizacji pomysłu

    OdpowiedzUsuń
  77. — Nie zadawaj mi takich trudnych pytań z rana! – Obruszyła się wesoło Vereena, spoglądając na Connora, niby to spod byka, ale jasnym było, że po prostu jest w doskonałym nastroju i cieszy się niczym małe dziecko, które właśnie otrzymało wymarzonego cukierka za dobre zachowanie. Świadczyć o to mogło chociażby to, że tak radośnie skakała wokół swojego partnera na łóżku, dosłownie nie mogąc się doczekać dnia, kiedy w końcu uda im się otworzyć Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, niezależnie od tego, z jakim przyjęciem ze strony mieszkańców mieli się spotkać. – Nie wiem, jaki powinien być wystrój, wiem, że będzie najlepszy, na-na-na! – Dalej szalała po materacu, nagle się zatrzymując, zabawnie chwytając się pod biodra i przyjmując pozycję defensywną. Zmrużyła niby-wściekle oczy. – Chcesz mi powiedzieć, że bywam burakiem-ponurakiem? – Kopnęła go lekko w łydkę, a następnie pozwoliła się pociągnąć na poduszki, gdzie została owinięta jego wielkimi, silnymi ramionami. – O, teraz to moja córka… no-no, fajnie – zakpiła i pocałowała go w policzek, raz jeszcze krzywiąc się teatralnie. – Teraz, mój drogi, to ty zjesz tę zimną jajecznicę – wskazała na tace z jedzeniem– wypijesz dzban kefiru i doprowadzisz się do stanu używalności, bo, heh, twoja córka – tym razem to ona nacisnęła – czeka u babci, wiesz?
    Na szczęście, tym razem obyło się już bez zbędnego gadania i były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu z ochotą zabrał się za jedzenie swojego śniadania – które faktycznie było już na tyle chłodne, że jego małżonka musiała je nieco za pomocą magii podgrzać, bo jak powszechnie wiadomo: jajecznica na zimno nie nadawała się do spożycia. Później natomiast faktycznie wlał w siebie multum kefiru – co ostatecznie i tak nie pozwoliło mu prowadzić; owszem, czuł się nieźle i rozmawiali o tym, że ewentualnie mógłby usiąść za kółko, ale finalnie zdecydowali, że lepiej nie ryzykować – i przygotował się do wyjazdu, którego trasa opiewała najpierw na przystanek u pani Thornton, gdzie czekała na nich słodka Roselyn Irisbeth, a później przejazd do miasteczka, aby zobaczyć budyneczek, który za – jak mieli nadzieję – czas jakiś miał się stać ich własnością i atrakcją turystyczną.
    — Dzisiaj mamusia musi prowadzić, bo tatusia boli głowa – w trakcie jazdy zaś musiała jakoś zgrabnie wybrnąć z miliona pytań ich córeczki, która bardzo się ucieszyła na przejażdżkę przed obiadem; jakkolwiek lubiła zabawy ze starszymi koleżankami prababci, to strasznie denerwowało ją to, że nie mogła, będąc u niej wychodzić na dwór; niestety, kobieta nie byłaby w stanie jej upilnować na otwartej przestrzeni. Dlatego też naprawdę była zadowolona z faktu, że udają się z rodzicami do Boscastle; natomiast oni również się bardzo cieszyli, bowiem to oznaczało, że ich księżniczka już nie ma najmniejszych problemów, jeśli chodziło o samochody i ulice. – No… mamy małą niespodziankę, eghm… – jednocześnie starała się znaleźć odpowiednie słowa, aby dziewczynce wytłumaczyć, czym jest muzeum i dlaczego je kupują oraz po co chcą się nim zająć; tym razem jednak z pomocą przyszedł jej wilkołak, który jednak szybko został uciszony, bo najwidoczniej jego opowieści nudziły trzylatkę, i ponownie podpytany, czemu nie on prowadzi i dlaczego jadą samochodem mamy, a nie taty. Vera się zaśmiała pod nosem. – Widzisz, jakie ja mam ciężkie życie, kiedy gdzieś jedziemy i muszę ją zagadywać? – Zachichotała wesoło, zerkając na niego krótko i skręcając w odpowiednim miejscu, a następnie pokonując mostek. – No… prawie jesteśmy…

    podekscytowana, naprawdę bardzo szczęśliwa i zwyczajnie po uszy zakochana VERA oraz jej słodki bąbelek, który wykończy swoją ciekawością ojca

    OdpowiedzUsuń
  78. Zapamiętała ją dobrze, tę noc, po której wróciła do własnego domu, własnego łóżka i własnej matki, jak gdyby nic się nie stało – a przecież tak naprawdę cały, dobrze znany jej świat, w mgnieniu oka obrócił się w proch. Długa, dziwacznie nierówna blizna na lewym przedramieniu, co prawda znacznie zbladła i zagoiła się wreszcie, ale czasem, podczas bezsennych nocy, wydawało się jej, że pali żywym ogniem, jak tuż po wypadku. Miała dwanaście lat, mgliste pojęcie o opatrywaniu ran i nawet matka-pielęgniarka niewiele mogła zdziałać w przypadku skóry, z której krew co i rusz przesiąkała kolejne bandaże i roztapiała szwy. Dopiero po kilku dniach odzyskała siły, by wstać z łóżka. Pozornie wszystko wróciło do normy, tylko, że...
    Potrząsnęła głową, nie chcąc zaprzątać sobie myśli wspomnieniami z przeszłości. Wiele czasu musiało upłynąć, by nauczyła się wreszcie jako-tako sobie radzić; jednakże zdarzało jej się nadal, co wcale nie było aż tak dziwne, biorąc po uwagę całokształt, myśleć o swoim dawnym życiu ze zgorzknieniem godnym pomarszczonej staruszki.
    Niechętnie, bo jakżeby inaczej, zgodziła się na powrót do szkoły, starając się żyć, jak gdyby nigdy nic się nie stało i nikomu, absolutnie, pod żadnym pozorem się nie zwierzać – jakby nie było, czuła do siebie bliżej nieokreślony wstręt, kiedy już załapała, co tam naprawdę oznaczało spotkanie z wilkołakiem i ta biała mgła w pamięci; nie mogła sobie przypomnieć, co kryło się pod nią. Przedtem również nie uchodziła za duszę towarzystwa i szaloną imprezowiczkę; teraz stała się tylko nieco bardziej skryta, trochę bardziej wyobcowana i wyłącznie poharatane paznokciami dłonie świadczyły o tym, ile nerwów kosztuje ją przebywanie wśród ludzi.
    Co prawda, po czterech minionych latach, było już trochę łatwiej wdrożyć się w życie szkolnego społeczeństwa – zadbała, by wypracować sobie reputację człowieka-widma, dzięki czemu nikt nie zauważał, kiedy zdarzało jej się na trochę zniknąć – ale jednak nie potrafiła pozbyć się dziwnych dreszczy, pełznących po karku, kiedy mijała zbitą grupkę dziewcząt, milknącą na jej widok. A jeśli wiedzą?, tłukło się jej po głowie tak, jakby to w ogóle miało jakieś istotne znaczenie. Z wolna rola człowieka, który jest niewidzialny, nawet przypadła jej do gustu: zwyczajnie robiła swoje, biegała z ukochanych zajęć ONMS na koło dodatkowe, uczyła się tak samo pilnie i z zapałem, i wydawało się, że nie istnieje nic, co mogłoby ów wypracowywany latami spokój zburzyć.
    No, może poza szlabanem.
    Już-już czuła, że pod karcącym wzrokiem profesora kryje się zapowiedź jutrzejszego sprzątania klasy bez użycia magii, albo innego przepychania kibli w łazience Jęczącej Marty, które to pomieszczenie nieznana jej z imienia drugoklasistka upodobała sobie na własnoręcznie zrobiony basen, co i rusz zatykając umywalki i odkręcając wodę. Wydawało jej się, że nauczyciel czeka na jakieś wytłumaczenie, a czekać mógł naprawdę w nieskończoność, przez co Mary czuła się jak przyczepiony szpilką do tablicy korkowej robak; boleśnie przeszywające jej wnętrzności na wylot z niemożnością ucieczki.
    – Nie musiał pan – mruknęła, przesuwając nerwowo nogą po podłodze i uporczywie wpatrując się w czubki swoich butów. – To tylko szlaban. Dałaby mi go i tyle. – Uniosła swoje przenikliwe, zielone oczy o wiecznie niespokojnym spojrzeniu i zerknęła na niego niepewnie. – A tak, to jeszcze pomyśli sobie nie wiadomo co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie to, żeby kiedykolwiek zdarzało jej się rozmyślać w taki sposób o jakimkolwiek z nauczycieli – wszak obiektem jej obserwacji padały raczej osobniki płci żeńskiej – tak nauczycielka transmutacji nie mogła tego wiedzieć, a Maureen wyjątkowo nie na rękę byłoby rozsiewanie kłamliwych plotek. Już i tak miała dość problemów z udawaniem, że absolutnie nic się nie dzieje, więc chociaż była wdzięczna profesorowi Greybackowi za uratowanie jej czterech liter – wielki Merlinie, to już chyba czwarty raz w przeciągu ostatnich trzech tygodni, z tym, że teraz naprawdę miała d o b r y powód – tak wolałaby, by czasem jednak odpuścił i... nie wywęszył czegoś, czego wywęszyć nie powinien.
      Mary zadrżała na samą myśl, że miałaby zwierzyć się komukolwiek ze swojego problemu.
      – Przepraszam, okej? – Westchnęła w końcu, dyskretnie ukrywając ziewnięcie. Była wykończona. – To znaczy: przepraszam, panie profesorze – wyrecytowała z trudną do odgadnięcia miną, przyglądając mu się przez chwilę uważniej. Panu też przydałaby się chwila odpoczynku, pomyślała, na poły ze zrozumieniem, na poły ze współczuciem i lekkim zażenowaniem jednocześnie, głośno natomiast oznajmiła: – Zatem, jeżeli wystarczy pouczenie, to chciałabym odejść... Chyba, że jednak wlepi mi pan ten szlaban, śmiało – przymknęła oczy, robiąc cierpiętniczą minę.
      Prawdę mówiąc, lubiła go. Był dobrym nauczycielem, zatem zainteresowanie Mary jego przedmiotem nie osłabło ani na jotę, za to stopniowo sukcesywnie się zwiększało. Wydawało się jej, że wie znacznie więcej, niż się przyznaje, co właściwie było powodem niejakiej fascynacji ową wiedzą; a mimo to czuła się niewymownie dziwnie, kiedy jego wzrok prześwietlał ją na wylot, jak gdyby była kartką papieru zaledwie – delikatną, lekką i czystą.

      Mary Johnson
      [Nie ma sprawy!]

      Usuń
  79. — Wiesz, malutka… – podjęła jeszcze Vereena, będąc przy tym wyjątkowo perfidną, ale to, że miała zamiar pokazać Connorowi, co stało się jej największym marzeniem na najbliższe tygodnie, wcale nie oznaczało, ze jakkolwiek zapomniała o tym, jak bardzo się z niej naśmiewał, kiedy ona cierpiała po zabawie z Jospehine przed dwoma miesiącami, ba!, pamiętała o tym doskonale, tylko że wolała dawkować mu upokorzeniem i cierpienie, oczywiście wszystko zachowane raczej w konwencji żartu, lekko dotykającej granicy okrutnej uszczypliwości – dzisiaj tatusia do szału na pewno będzie doprowadzała cisza. Wiesz, jak to jest… on uwielbia, kiedy mu śpiewasz i kiedy się źle czuje, zawsze robi mu się lepiej – podpuszczała Roselyn Irisbeth, z błyskiem satysfakcji we fiołkowych oczach. – Może więc… zanucisz coś tatusiowi, hm? – Zasugerowała, doskonale wiedząc, że chociaż ich córeczka śpiewa całkiem nieźle, to kiedy się podekscytuje, a ekscytujący na pewno był komplement od mamy, przechodzi niemalże w krzyk, a na dodatek korzystała ze swojego własnego, irytującego na dłuższą metę języka. Nie skomentowała w związku z tym kolejnych słów męża, tylko udając, że nic nie zrobiła, prowadziła dalej, aby ostatecznie sama poprosić ich księżniczkę, aby się uspokoiła. – Niesamowite, że totalnie o nim nie wiedzieliśmy, nie?
    Z zachwytem przyglądała się Muzeum Magii i Czarodziejstwa, znajdujące się w białym budyneczku tuż nad kanałem Oceanu Atlantyckiego, wżynającego się ostro w kornwalijskie miasteczko Boscastle, rzuca prawdziwy urok na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu – który przecież w teorii nie powinien być zaskoczony takimi rzeczami, zważywszy na to, w jakich kręgach całe swoje życie się obracał: również na to, że przecież z tą magią prawdziwą miał do czynienia od dziecka; a jednak, ten niewielki przybytek wprawił go w kompletne osłupienie i ją, notabene, również. W końcu także po raz pierwszy widziała go z bliska – czy też raczej: przyglądała się mu uważnie, bo wcześniej wielokrotnie go mijała. Niestety, nie udało się jej go obejść wokół, bowiem gdy tylko jej małżonek wypiął ich księżniczkę z pasów i postawił na ziemi, natychmiast rzucił się do wejścia, domagając się zobaczenia, co w środku skrywa ta opuszczona galeria; dobrze, że wcześniej zastępczyni burmistrza dała jej już klucze, aby w wolnej, dogodnej chwili, takiej jak ta właśnie, którą przeżywała, mogła zobaczyć, na co właściwie się pisze. Ze śmiechem więc i – teatralną, rzecz jasna – nabożną czcią, poruszyła starym zamkiem, który zajęczał żałośnie, ale puścił, dzięki czemu mogli przekroczyć próg tej zapomnianej budowli.
    O dziwo jednak – od razu nabrali przekonania, że to jest właśnie to, co chcą mieć, co chcą naprawić, czemu pragną wrócić lata świetności. Nie mieli pojęcia, z czego to wynikało, szczególnie, że wnętrze prezentowało się wprost tragicznie – a mieli przecież już doświadczenia z generalnymi remontami, tyle że na Trenwith pomagali sobie przecież magią; tam, w Boscastle, nie mogli sobie na to pozwolić, bowiem muzeum miało być pod ciągłym nadzorem administracyjnych. Wszystko więc, co ich czekało, musieli zrobić własnymi rękoma – jak w przypadku przyczepy, chociaż nie można też było tego tak porównywać, bo jednak „Ogórek” był znacznie mniejsza powierzchnią – i to pewnie też bez jakiejś większej pomocy, bo liczyć mogli ewentualnie na Hawthorne’ów, a też ich nie mogli przecież ciągle wykorzystywać, bo mieli swoje obowiązki, chociaż oczywiście, wieczorem, zaraz po tym, jak Rosie poszła spać, zadzwonili do nich. Okazało się, że Jo wciąż jest skora do przeforsowania oddania Greybackom placówki i faktycznie w poniedziałek – oni zaś już cały weekend sporządzali listę rzeczy do zrobienia – uzyskali informację, że przybytek jest ich, w pewnym sensie przynajmniej. Niemniej, dzięki temu, we wtorek po raz pierwszy stanęli przed wyzwaniami, na swej długiej i wyboistej drodze do, jak mieli nadzieję, sukcesu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, jak się okazało mogli liczyć na swoich przyjaciół, którzy z ochotą pomagali im po pracy – oznaczało to mniej więcej tyle, że Vereena i Connor pracujący do czternastej stawiali się w muzeum natychmiast po zakończeniu obowiązków i pracowali w pocie czoła, chyba że akurat ona lub on mieli jakiś zabieg w którejś ze swych przychodni, koło szesnastej, po zamknięciu przedszkola, Felix zabierał Roselyn Irisbeth i, już dobrze radzącego sobie z innymi dziećmi, Jacoba Ivana do istnej galerii osobliwości, która miała najpierw przypominać obraz nędzy i rozpaczy, aby dopiero w konsekwencji nabrać sznytu, a po siedemnastej dołączała do nich zastępczyni burmistrza z jakimś ciepłym obiadem. Praca dosłownie paliła im się w dłoniach, a kolejne napływające do nich informacje – takie jak chociażby szybka, w czym pewnie palce maczała Josephine, dofinansowanie z Truro, czy zachwyt nad ich pomysłem paru mieszkańców – dodawały im się. Tych natomiast nie odebrało nawet spotkanie organizacyjne, na którym oczywiście pojawiło się paru przeciwników ich inwestycji, nawołując jednocześnie do odwrócenia się ku Bogu – cóż, nawet gdyby chcieli, to na tym etapie nie mogli zrezygnować, posiadając pełną dokumentację, rozpisany budżet oraz, bardzo napięty i długi, plan działania na najbliższe tygodnie.
      Dlatego też, niezrażeni, jeździli po antykwariatach – pół-wila była kompletnie oczarowana tym, jak bardzo jej małżonek cieszył się na wszystko, co robili; jak bardzo był podekscytowany, dzięki czemu swoje obowiązki wykonywał w zastraszający szybkim tempie, a do tego jeszcze miał energię, aby myśleć o swoich kobietkach: zdecydowanie nie wiedziała, jak mu się odwdzięczy – kupowali nowe przedmioty, a ostatecznie nawet wybrali się na ulicę Pokątną, gdzie się okazało, że nie tylko zdobyli kilka ciekawostek, ale wilkołak zorganizował dla swojej żonki spotkanie z profesorem historii Wielkiej Brytanii w Birkbeck College, które pomogło im poszerzyć jeszcze zbiór informacji, które miały, na stylizowanym pergaminie, zawisnąć w gablotach Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, które z dnia na dzień stawało się coraz cudowniejsze. Byli więc pewni, że już na początek marca mogli planować uroczyste otwarcie. Nim to jednak miało nastąpić, czekały ich dziewięćdziesiątego trzecie urodziny pani Thornton, wypadające na dwudziestego czwartego lutego, które zorganizowali w postaci przyjęcia-niespodzianki w jej mieszkaniu, wraz z koleżankami z miasteczka, które okazały się być całym sercem za szalonym małżeństwem – zobowiązały się nawet do pomocy, dzięki czemu Greybackowie zdobyli kostiumy szat magów z różnych epok.
      Szóstego marca, w sobotę więc, mogli sobie tylko gratulować. Ich przybytek był gotowy do zwiedzenia i bezpieczny. Zajmował trzy poziomy: parter, gdzie znajdowała się szatnia i toalety, a także historyczne wprowadzenie oraz wystawa poświęcona przedmiotom, ziołom oraz zwierzętom używanym do rzucania czarów, piwnicę, gdzie zobaczyć można było mroczne eksponaty związane z magią i wierzeniami celtyckimi, a także strych, gdzie obejrzeć można było jak w innych rajach przedstawiała się sprawa względem czarów i magii. Co prawda, już poprzedniego wieczora – zaraz po tym, kiedy padła w objęcia ukochanego po namiętnym i długim zbliżeniu, rekompensującym im tygodnie prawie całkowitej abstynencji – jej zdolności profetyczne postanowiły się w niej obudzić i nie dawać jej ani zasnąć mocno, ani też w ogóle odpocząć, podpowiadając, że zbliża się coś niedobrego – oczywiście, zagłuszała to, ba!, całkiem skutecznie, wmawiając sobie, że to tylko stres i ekscytacja. Dlatego też, od godziny czternastej witała wszystkich przychylnych im ludzi z szerokim uśmiechem, rozdając kielichy – stylizowane na średniowieczne, które pani Hawthorne zamówiła z AliExpress – z szampanem oraz zapraszała do poczęstunku – przygotowanego wraz z babcią i przyjaciółką. Wszystko, w związku z tym, było dopięte na ostatni guzik.

      Usuń
    2. — Muszę pani przyznać, że nie było łatwo, ale w zasadzie przyjemnie – dlatego też, próbując odrzucić od siebie wszelkie złe przeczucia, które jej podpowiadały, że jest zbyt idealnie, aby mogło się tak utrzymać, aby to wszystko mogło być prawdziwe, Vereena rozmawiała z jedną z koleżanek swojej babci, uśmiechając się od ucha do ucha, bowiem faktycznie na tę jedną krótką chwilę zapominając, że nie wszyscy byli zadowoleni z ich pomysłu już w chwili, w której burmistrz wraz z Josephine ogłosili, że to właśnie do Greybacków trafi budynek po starym Muzeum Magii i Czarodziejstwa, a to ponownie zostanie otworzone, celem rozszerzenia gospodarki turystycznej Boscastle. – W zasadzie więc to była bardziej dobra zabawa, niż… o-och… och, a tutaj mój największy – puściła kobiecie wymowne oczko, kiedy Connor podszedł do niej nagle. Cały czas się szczerzyła, dumna z ich osiągnięć, aby w kluczowym momencie niestety w ogóle nie zapanować nad swoją twarzą: mina jej kompletnie zrzedła. – Coś się stało? – W ogóle nie podobała się jej enigmatyczność męża; spojrzała na niego uważanie, ale oprócz wielkiego stresu i zdenerwowania, nie potrafiła nic wyczytać, ale widocznie jej intensywne spojrzenie fiołkowych tęczówek podziałało, bowiem w ciągu chwili wyznał jej prawdę. – Och Boże… – zapowietrzyła się z wrażenia.
      — Niech się boją Boga wszyscy ci, co tu się zgromadzili! – Podjudzona przez swojego małżonka, Sarah Hawking, swoim paskudnie piskliwym głosem zaczęła wykrzykiwać już z daleka hasła, nawołujące do zbojkotowania dopiero co wyremontowanej placówki. Przez to zaś młodziutka pielęgniarka nie zdążyła odpowiednio zareagować, a Felix bił się w pierś, że nie spostrzegł grupki sabotażystów wcześniej, bowiem wówczas na pewno oszczędziłby swoim przyjaciołom nerwów i zachodu; a może to po prostu bogobojne, zdewociałe małżeństwo, które nie do końca pojmowało przekaz Biblii, ale przecież „liberałowie są okropni, a wszyscy ci, którzy nie chodzą do kościoła, to roznoszą defetyzm i dezercję”. Co gorsza jednak: przewodzili, wraz ze swoimi dziećmi, grupce sobie podobnych fanatyków. – Szatan w was wstąpił, chciwość zastąpiła dobroć, obdartą ze wszystkich… eee… eee… właściwości! – Krzyczała, chyba nie do końca zdając sobie sprawę, jak w większości wypadków, z tego, co mówi i jakich określeń używa; pragnęła jednak brzmieć donośnie i majestatycznie, jak ksiądz na ambonie. – Nie bójcie się jednak, ten pomiot Belzebuba– tu wskazała na weterynarza – i tego lewiatana pod postacią kobiety – wycelowała wykrzywiony paluch w Verę – można jeszcze wypędzić z waszych serc! – Ryczała.
      — To są jakiejś jaja… – było to pierwsze, co wyrzuciła z siebie, całkowicie oniemiała pół-wila, mrugając oczami i mając nadzieję, że obraz, jaki miała przed sobą, jednakowoż się rozmyje. On jednak pozostawał w miejscu, co oznaczało, że patrzyła na pulchną sąsiadkę, wykrzykująca kompletnie niezrozumiałe frazesy oraz jej męża, który wymachiwał, jak paralityk Pismem Świętym i zapewniał jednocześnie, że kler potępia tego typu zachowania; zabawnym faktem, w związku z tym było to, że ten sam młody ksiądz, który udzielił Greybackom ślubu, przebywał wraz z tymi, którzy przybyli na otwarcie muzeum. – Nie wierzę… – sapnęła, bo oto miała naoczny dowód na to, że jednak w dużej mierze, bowiem Hawkingowie zgromadzili pokaźny wianuszek wokół siebie, w Boscastle ciężko jest mówić o podstawowych doktrynach chrześcijaństwa: o kochaniu, a przynajmniej szanowaniu, bliźniego swego. – Trzeba ich jakoś opanować – skwitowała i szybko odwróciła się do przyjaciółki: – Jo, weź dzieciaki na zaplecze, nie chcę, żeby tego słuchały – nakazała, po czym dołączyła do Connora, który niczym taran, wyszedł przed szereg, napięty, a więc wydający się jeszcze większy, i niemalże buchający parą wściekłości z nosa. – Skarbie, spokojnie… – poprosiła go czule, wiedząc, że jego furia może skończyć się tragicznie.

      dość podłamana i zwyczajnie smutna z powodu ludzkiej podłości VERA THORNE, która chciałaby, aby było dobrze, ot…

      Usuń
  80. Czasem naprawdę nienawidziła tego, że nosi w sobie geny wilii – szczerze i bardzo, bardzo mocno, nienawidziła tego, a nie było wielu rzeczy na świecie ani tym bardziej osób, których Vereena by nienawidziła; chociaż do tego mało zacnego i nieprzyjemnego grona na pewno mogła zaliczyć, nieżującego już na szczęście, Fenrira i, o dziwo, swoją matkę, którą jeszcze przed paroma laty wynosiłaby na piedestały i składała u jej stóp modlitwy. Poznawszy ją jednak – nie chciała mieć z tym kimś, a w zasadzie „z tym czymś”, bo przecież Aglaïs Metz nie była człowiekiem, a na pewno, jako istota należąca do gatunku ludzkiego, ba!, nawet względnie humanoidalna, nie zachowywała się. Co gorsza, wówczas pojęła, że większość swojego życia spędziła wierząc w kłamstwa i sama budując w swojej głowie wyobrażenie o niej, które w ogóle nie miało nic wspólnego z paskudną i brudną rzeczywistość, w której to właśnie ta kobieta, która dała początek jej egzystencji, była winna większości niepowodzeń, jakich pielęgniarka doświadczyła. Najbardziej zaś irytujący – i w zasadzie mocno deprymujący – w tym wszystkim był fakt, że nosiła w sobie połowę jej jestestwa w sobie: miała piękny głos, którym nieśmiało chwaliła się w hogwarckim Chórze podczas nauki, miała olbrzymią smykałkę do opiekowania się pokrzywdzonymi i leczenia innych, co wykorzystała obierając ścieżkę kariery zawodowej – tej mugolskiej i tej magicznej – miała także zdolności do grania na instrumentach, przy czym najbardziej kochała swoją wiolonczelę. Niestety, wraz z tymi wszystkimi zaletami, przyszły także wady: wybuchowość, mały zasób cierpliwości, a także zdolności profetyczne, które podpowiadały jej, że otwarcie muzeum w Boscastle nie skończy się dobrze. Naprawdę, szczerze tego nienawidziła.
    — Mogłam się spodziewać – burknęła więc pod nosem, widząc tłumek fanatyków, którym brakowało tylko wideł i pochodni, aby dopełnić obrazku ksenofobicznej nienawiści napędzanej obrazą intelektu oraz stereotypami. Odetchnęła ciężko i zerknęła na Connora, w którym ewidentnie buzował szał; doskonale zdawała sobie sprawę, że wystarczy parę nieprzychylnych uwag rzuconych pod jej adresem, a on nie powstrzyma się przed atakiem na tę rozhisteryzowaną gawiedź, będącą przykładem podręcznikowego pogwałcenia szanowania drugiej osoby. – Proszę, kochanie – objęła go za wielkie ramię, tym razem słysząc, że jest nałożnicą samego szatana. Z dumą zaś przyjęła chwilę później jego dojrzałe i bardzo stonowane podejście, kiedy donośnym i dobitnym, acz całkiem łagodnym, głosem przemawiał do Hawkingów i osobom, którym przewodzili. Uśmiechała się więc szeroko, widząc jak sabotażystom zrzedły miny, a zadowolenie z ukochanego wręcz z niej tryskało; co jednak ważniejsze: jego słowa pomrukiem aprobaty skwitowali wszyscy ci, którzy byli przychylni ponownemu otwarciu Muzeum Magii i Czarodziejstwa. Niestety, nie trwało to długo, bo kiedy tylko były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami skończył mówić i przedstawiać korzenie całego społeczeństwa zamieszkującego Kornwalię, stara, wściekła i nabuzowana Sarah, która przypominała wielkiego, czerwonego i pomarszczonego pomidora, cisnęła w kierunku pani Greyback kamień, przed którym jej partner cudem ją obronił; rzut został zaś wykonany w akompaniamencie cytatu z Biblii dotyczącego bluźnierstwa, wywoływania duchów oraz wróżb, za co przecież karą było właśnie ukamienowanie. Zwyczajnie nie mogła znieść, że część osób, która z nią przeszła, została przekonana tłumaczeniami wilkołaka. – Nie reaguj, Connor – szybko go mocno objęła, czując, jak jest na skraju wytrzymałości; drżał tak mocno, że i ona się trzęsła. – Nie reaguj, mamy świadków, zgłosimy to na policję – zapewniła całkiem rozsądnie i logicznie. – Skarbie, błagam – mocniej ścisnęła koszulę na jego plecach. – Oddychaj i nie denerwuj się. Zrobiłeś wszystko co mogłeś i znowu ci się oberwało – czule musnęła miejsce, gdzie został uderzony.

    trochę spłoszona, ale pewna swoich racji, VERA, która jest dumna i kocha

    OdpowiedzUsuń
  81. Jeśli było coś, czego Vereena w tamtej chwili była pewna bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, to była to miłość do Connora. Ta, rzecz jasna, nie obawiała się tylko w sytuacjach wielkiej radości, czy też skrajnej paniki – cały czas była w jej sercu, ale po prostu czasem, przyglądając się mu w różnych sytuacjach, widziała w nim, niczym na wielkiej, silnej mapie, ile przeszli: ile o n przeszedł, ile w sobie pokonał i ile złych rzeczy zdusił w sercu, z którego wygnał z jej pomocą mrok. Kochała go więc wówczas mocniej, niż kiedykolwiek, bo czuła nieopisaną wręcz dumę, przypominając sobie, że kiedyś zachowałby się zgoła inaczej – pozwoliłaby swojej zwierzęcej naturze przejąć nad nim władzę, co mogłoby się skończyć całkowicie tragicznie. Chodziło w tym natomiast nie tylko przecież o wyznanie przed wszystkimi mieszkańcami Boscastle jego futerkowego sekretu, ale do tego dochodziła możliwość skazania się na wieczne potępienie z ich strony – bo to jednak nie było Muzeum Magii i Czarodziejstwa, a coś mitycznego i niewyobrażalnego, stającego się namacalnym zagrożeniem; to zaś skończyłoby się to złamaniem serduszka Roselyn Irisbeth, gdyby musieli się wyprowadzić – ale także objawienie się jego furii mogło zakończyć czyjeś życie. Pozwoliła więc szczęściu na moment przejąć nad sobą kontrolę, przez co opuściła gardę, co wykorzystane zostało ostatecznie przez Sarah Hawking – o dziwo, to na pół-wilę spadało więcej nieprzychylnych uwag, a powodem tego najpewniej była jej niewątpliwa uroda, którą fanatycy religijni uznali zgodnie za dzieło szatana; bo przecież nie powinny istnieć tak piękne kobiety, bo to nienaturalne. Zresztą, to kobiety głównie się kamieniowało i w tym wypadku byłoby tak samo, gdyby nie natychmiastowa reakcja jej ukochanego.
    — Nic mi nie jest – zapewniała jednak szybko, tak na wszelki wypadek, czując, że oto właśnie znalazł się na czystym skraju furii, która mogłaby w ciągu chwili przemienić się w prawdziwy szał, którego konsekwencje nie byłyby możliwe do opisania słowami w żaden sposób. – Kochanie… Connor, najmilszy – odsunęła się leciutko, ale tylko na odległość chudych ramionek; wiedziała, ze gdyby chciał, bez trudu odrzuciłby ją w bok i zrobił swoje, dając się ponieść instynktom bestii, ale z drugiej strony była pewna, że nigdy nie uczyniłby niczego, aby ją jakkolwiek zranić, toteż w pełnym zaufaniu spojrzała w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Dokładnie – pogładziła go po mięśniach rąk – nie reaguj – uśmiechnęła się słodko – bo nic mi nie jest, bo jesteś moim największym bohaterem, bo wiem, ze zawsze mogę na ciebie liczyć – zapewniała łagodnie, z wielkim oddaniem, nie przerywając ich kontaktu wzrokowego. – Uratowałeś mnie, jak zawsze – dodała całkowicie poważnie, dając mu się ponownie mocno przytulić, bowiem czuła, że tego właśnie potrzebował: zaopiekować się nią, co niestety nie skończyło się dobrze, bo gdy tylko chciała raz jeszcze zapewnić, że nic się jej nie stało, spostrzegła krew na jego koszuli. Wciągnęła głośno powietrze w płuca, stężała, a jej oczy pociemniały ze wściekłości. Może i męża potrafiła opanować, ale siebie już niestety nie. – Mój Boże… – sapnęła na początek. – Zamorduję… zamorduję tę dziwkę! Zajebię! – Ryknęła i podjęła próbę wyrwania się z żelaznego, acz wciąż delikatnego uścisku ukochanego, gotowa wydrapać jego oprawczyni oczy. – Zabiję cię suko! – Wrzasnęła, naprawdę do tego zdolna; zniosłaby wszystko, ale nie to, kiedy ktoś krzywdził j e j wspaniałego mężczyznę. Tym razem w jej żyłach szalała furia.

    no teraz to się, kurdebelans, zacznie dziać, ja Wam powiem, bo VERCIA tak maniany zaczyna odwalać, jak słowo daję

    OdpowiedzUsuń
  82. Widocznie obie kobiety miały ze sobą wiele wspólnego, bowiem i Vereena, już w momencie, w którym zaczęła się unosić, doskonale wiedziała, że źle postąpiła – że swoim zachowani oraz słowami może zaprzepaścić wszystko, co kiedykolwiek z Connorem zbudowali w Boscastle, a tego przecież było wiele: od szacunku społecznego z racji wykonywanych zawodów, poprzez farmę Trenwith, a na Muzeum Magii i Czarodziejstwa Skończywszy. Zbudowali w tej małej, rybackiej mieścinie wyrywającej połać ziemi spomiędzy kornwalijskich klifów rodzinę i całkowicie zmroziło ją to, że podejściem, jakie zaprezentowała – nawet jeśli to wynikało z wielkiej miłości i strachu o ukochanego mężczyznę – mogła to wszystko przekreślić: w końcu, powszechnie i znanym faktem było to, że burzyć było znacznie łatwiej, niźli tworzyć. Mimo to jednak, nie potrafiła się opanować.
    Wyrywała się więc i krzyczała mało odpowiednie i nieprzyzwoite słowa, które Hawkingowie na mnie mieli przeciwko nim wykorzystać – ciskała się i groziła, co podchodziło już o możliwość zgłoszenia tego odpowiednim służbom i wówczas nie liczyłoby się, że to ona została zaatakowana kamieniem i nie stało się jej nic, tylko dlatego, że jej szalony małżonek postanowił ją obronić, sam siebie jednocześnie wystawiając na szwank. Tego natomiast, nie mogła – i nie chciała – zaakceptować. Mogła być wyzywana, mogła być bita, mogła być traktowana najgorzej na świecie, ale jeśli chodziło o miłość jej życia, o tego dwumetrowego wilkołaka, o ojca jej dzieci – zwyczajnie puszczały wszystkie jej tamy. Każdy, kto podnosił na niego rękę, w jej mniemaniu, powinien ową rękę stracić – dlatego też wybuchła i lojalnie ostrzegała Hawkingów, co się stanie, jak w ciągu chwili nie odejdą.
    — P-puść… puść mnie… puść! – Wyrywała się więc malowniczo, podczas gdy Felix już zdążył złożyć zawiadomienie na komisariacie, doskonale wiedząc, że mając słowo zastępczyni burmistrza miasteczka, przeciwko religijnym fanatykom, Greybackowie są w znacznie lepszym położeniu. Problem w tym, że nie przewidział, iż pół-wila nagle się nie powstrzyma i zaogni całą, beznadziejną już sytuację, co natomiast do niej miało dojść znacznie później i przynieść ze sobą olbrzymi wstyd oraz żal. – Puść! – Ona natomiast unosiła się coraz mocniej, ale nie mogła przejść obojętnie wobec czułej i łagodnej prośby byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, aby na niego spojrzeć. Odetchnęła ciężko i przestała się szarpać, a następnie połączyła jego księżycowe tęczówki ze swymi fiołkowymi. – Krwawisz – poskarżyła się, jak małe dziecko, zerkając na niego z żalem, ze powstrzymał ją przed swoją vendettą; oczywiście, owy żal był chwilowy, bo w konsekwencji miała mu szczerze i długo za to dziękować. – T-ta… ta… ta szmata – powiedziała bardzo cichutko – zrobiła ci krzywdę – dotknęła czerwonej plamy na jego koszuli. – Ona cię skrzywdziła! – Zawyła histerycznie, bo bardzo skutecznie wziął ją pod włos, co zakończyło się ostatecznie tym, że faktycznie go mocno objęła. – Dlaczego ona ci to zrobiła – załkała.
    — Słyszeliście?! – Nagle, jakby wyrwana z letargu Sarah Hawking, postanowiła się odezwać i zaprezentować siłę swoich płuc, dosłownie obudzona z dziwnego marazmu, w który popadła w momencie, w którym cisnęła w Verę kamieniem. Wynikało to najpewniej z faktu, że w początkowej fazie przeraziła się tym, do czego dopuściła, ale kiedy usłyszała, co dziewczyna do niej mówi: nabrała pewności, ze należy się jej pozbyć z Boscastle. Naprawdę, i głęboko wierzyła w to, że pani Greyback jest nałożnicą szatana, a jej małżonek pomiotem Belzebuba. – Jak ten Diabeł pod postacią węża w Raju, przemówił oto zły demon, lewiatan, w ciele tej kobiety! Ona mnie zabije! Zabije, tak powiedziała, a tak mówić mogą tylko ci, którzy odwrócili się od Boga! – Przekonywała z ogniem w swoich oczach. – Panie policjancie! Ją trzeba egzorcyzmować! – Zapowiedziała, gdy zjawili się funkcjonariusze prawa.

    wściekła, ale już opanowana VERA oraz ta mniej inteligentna część miasteczka

    OdpowiedzUsuń
  83. [No bo zwierzęta są najlepsiejsze na całym świecie, zatem jak tu ich nie kochać? Sava do nich gada, głaszcze, dokarmia, znów gada, znów głaszcze i tak w kółko... Zresztą, nie mam serca jej za to strofować, bo jestem dokładnie taka sama. c:
    Ach, dziękujemy, dziękujemy! Zdjęcie magnetycznie przyciągnęło mnie w czeluściach internetu, wpadłam po uszy; kocham rudzielców. A panna Sava niedługo już z powrotem będzie mogła na jakiś czas zatracić się w znajomości z przeszłości i... Zresztą, co Ci będę opowiadać, ewentualnie w wątku wszystko wyjdzie. W każdym razie idzie ku lepszemu (tymczasowo, bo jestem złą kobietą), a wątku z przełożonym nie można nie mieć! Świta Ci coś może? Relacja raczej pozytywna, raczej negatywna? c:]

    Sava Rosenberger

    OdpowiedzUsuń
  84. — To nie jest… t-to… jak tylko pękła ci skóra… – burczała wściekle pod nosem Vereena, nadal czując w sobie nieopisaną wręcz chęć zamordowania Sarah Hawking, która śmiała podnieść rękę, a konkretniej kamień, na jej mężczyznę. Naprawdę nie mogła tego znieść i wcale nie chciała tego w taki sposób zostawiać, ale też powoli dochodziło do niej to, że nie może sobie pozwolić na nic więcej, niźli bezczynność; tak samo zresztą, jak Connor przed paroma minutami. Gdyby bowiem zakatowali tę fanatyczkę, daliby nie tylko pożywkę jej podobnym do kolejnych bluźnierstw i sabotaży, ale także najpewniej konsekwencje prawne dotknęłyby właśnie ich, a nie agresorów, którzy za wszelką cenę chcieli zbojkotować otrawcie Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle. Odetchnęła więc ciężko. – Nienawidzę… po prostu nienawidzę, kiedy stawiasz mnie, moje zdrowie i moje życie ponad swoje – wyszeptała z żalem, spoglądając na niego z wyrzutem, mimo ze przecież sama nie była pod tym względem lepsza, ba!, w takich sytuacjach byli wręcz identyczni w swoim podejściu i trosce. – Daj mi ją zabić – poprosiła zaś żałośnie po chwili, kiedy atakująca ich kobieta postanowiła zrobić to nawet w obecności policji. Dobrze, że ta już nie słyszała jej smętnego szeptu. – Mmm… nie podoba mi się to – nie powstrzymała się od komentarza.
    Posłuchała jednak swojego ukochanego i zamilkła – nie krzyczała, nie wyrywała się i nie groziła, co w obliczu wrzasków dewotki i jej podobnych było najlepszą taktyką: to oni bowiem wyglądali na niepełna rozumu, nie ona. Co prawda, wciąż czuła w sobie olbrzymią chęć skrzywdzenia wszystkich tych, którzy doprowadzili od tego, że jej ukochany w jakikolwiek sposób ucierpiał, ale wiedziała także, że ten miał całkowitą rację – musiała się opanować, aby nie stracili linii obrony. Ostatecznie, w związku z tym, po prostu tuliła się do niego mocno, jakby w obawie, że jeśli go puści, to się rozmyje w powietrzu i słuchała uważnie tego, co przekazywał funkcjonariuszom prawa Felix oraz Josephine – jeszcze nie wiedziała, jak im się odwdzięczy za takie wsparcie, które było tym większe i bardziej nieocenione, bowiem nie należało dyskutować z zastępczynią samego burmistrza, prawda?
    — Bedzie dobrze, jak ją zamkną – mruknęła, wciąż niepocieszona, ze nie mogła dokonać swojej vendetty, ale w tamtej już chwili było to ledwie echem, którym sama siebie nakręcała i które z rzeczywistością nie miało wiele wspólnego: była w końcu pielęgniarką i ratowała ludzi, a nie ich krzywdziła, mimo że Sarah doprowadziła ją niemalże do skrajnego szału; wciąż jednak była tylko głupią, ultrakatolicką babą, której móżdżek nie pojmował istoty chrześcijanina, a nie realnym zagrożeniem, takim jak była na przykład Geraldine Nott lub Fenrir, chociaż co prawda, ten rzut kamieniem był zdecydowaną przesadą, za którą powinna ją czekać kara. – Mówiłam, że byłoby lepiej nie otwierać tego cholernego muzeum – dodała z olbrzymim żalem, zanim sama musiała się podjąć wyjaśnień policjantom, a następnie samemu burmistrzowi, który jak zwykle spóźniony, pojawił się na miejscu. Wówczas też nie było szansy na rozmowy ani żadne wymiany poglądów, bowiem funkcjonariusze rozgromili grupę fanatyków, a głowa Boscastle, jak gdyby nic się nie stało, zarządziła oficjalne otwarcie nowego przybytku. Tyle dobrze, że Hawkingowie zostali zabrani na komisariat, gdzie w ciągu dwóch godzin mieli dołączyć do nich Hawthorne’owie i Greybackowie, aby spisać ich zeznania. – To by było na tyle z radosnej celebracji – burknęła, ale przykleiła uśmiech na usta, następnie recytując kilka formułek na powitanie pierwszych odwiedzających galerię i chociaż, pomimo całego nieprzyjemnego wydarzenia, ich entuzjazm był olbrzymi, Vera nadal się nie uspokoiła i nie rozchmurzyła. Nawet wtedy, kiedy Connor żartował z siebie i czerwonej plamy na koszuli, która jej przypominała, jak przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. W całym więc swoim załamaniu, skryła się w szatni.

    mająca nadzieję, że ten dzień jednak będzie lepszy, VERA

    OdpowiedzUsuń
  85. Zapach cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę i intensywnego imbiru ziół oraz – jako że przecież wypalił swoją fajkę; wiedziała, że jego usta też tak będą smakować i pomimo tego, ze nie była już zakochana nastolatką, a dojrzałą kobietą z pełną świadomością siebie, odpowiedzialną matką i roztropną żoną, to wciąż przy nim zachowywała się czasem, jak uroczy podlotek – także tytoniu, zawsze przynosił Vereenie ukojenie, niezależnie od tego, w jak żałosnym stanie się znajdowała – tak tez i było w tamtej chwili, kiedy Connor w końcu odnalazł ją w szatani Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, które dopiero co otworzyli, a gdzie się kryła; nie musiał nic mówić, ba!, nie słyszała nawet jego kroków, a zwyczajnie była pewna, że to on: jego cudowna woń otulała ją szczelnym kokonem bezpieczeństwa i uspakajała, przynajmniej częściowo, zszargane nerwy. Wyobraziła sobie więc go całkowicie: zamknęła oczy i przypomniała sobie, w jaki sposób układały się jego ciemne włosy, gdy zwinął je w pseudo-koczek – używając ku uciesze Roselyn Irisbeth różowej gumeczki – jakie miał ciemne dżinsy i w którym miejscu ich nogawki zaginały się nad butami oraz do którego momentu podwinięte były rękawy jego poplamionej od krwi koszuli. Stworzyła sobie pod powiekami jego idealny obraz.
    Co jednak ważniejszy – oby obraz był również jej wspaniałą rzeczywistością, codziennością i czymś, co było tylko jej. Niestety, w tamtej konkretnej chwili, owo poczucie, że naprawdę osiągnęła wiele – jeśli nawet nie owo mistyczne „wszystko”, biorąc pod uwagę sukces z galerią osobliwości, pomimo próby sabotażu przez katolickich fanatyków: zwiedzający, na czele z burmistrzem, byli zachwyceni przybytkiem, jaki otworzyła wraz z nieocenioną pomocą swojego ukochanego oraz przyjaciół: oglądano go ze szczerym, niemalże dziecięcym entuzjazmem i olbrzymią fascynacją – zniknęło: zupełnie zdawało się ulotnić z niej całkowicie i pozostawała jedynie smutna i przybita pół-wila, która nie obroniła mężczyzny swojego życia; przez którą właściwie doszło do tej beznadziejnej sytuacji; która naprawdę była już zmęczona tym, że w momencie największych sukcesów, Demiurg – najwidoczniej upatrzywszy ją sobie za ulubiony worek treningowy i wspaniały model na kozła ofiarnego – zawsze musiało dochodzić do jakiejś spektakularnej porażki, a każda kolejna była dla niej coraz trudniejsza do zniesienia. Dlatego też, z tego właśnie powodu, skryła się przed gwarem i hałasem – zwinęła się w kłębek pełen smutku w cieniu i nie pogrążyła się w rozpaczy nad swoją beznadziejności, która nią zawładnęła przez Sarah.
    — Proszę tylko – zaczęła, zanim w ogóle zdążył się odezwać – bez mówienia, że jest świetnie i będzie tylko lepiej, dobrze? – Nakazała dość ostro, orientując się, że jakoś nawet zapach oraz obecność weterynarza były bezsilne wobec mroku, który nad nią zawisł; nie chciała jednak słuchać takich wywodów, a była pewna, że znalazł ją właśnie w tym celu. Nim się jednak obejrzała, on już kucał na przeciwko niej, a ona nie odmówiła sobie tej przyjemności, aby spojrzeć głęboko w jego zachwycające, księżycowe tęczówki i przystojną twarz, co również wiązało się z jego łagodną prośbą. Westchnęła z zachwytem, ale jej fiołkowe tęczówki wciąż pozostawały smutne. – Co się dzieje? – Zapytała sekundę później, całkowicie niedowierzając jego pytaniu. – Co się dzieje – podkreśliła z emfazą – Connor? Hm… może to – zakpiła okrutnie – że znowu coś, o co tak walczyłam zostaje przez innych spieprzone, że znowu ktoś rzuca nam kłody pod nosi, że ponownie świat zdaje się nas nienawidzić – wymieniała ze szczerym bólem. – Może chodzi o to, że jestem już tak strasznie zmęczona – przymknęła powieki, spod których natychmiast po jej jasnych policzkach potoczyły się gorzkie łzy. – Nie mam już siły z nikim walczyć o nic walczyć. Chciałabym po prostu… chciałabym mieć spokój, wiesz? – Pożaliła się, pociągając żałośnie nosem.

    mocno załamana i smutna VERCIA, która straciła wiarę w siebie, w swoje pomysły i w swoje dzieła

    OdpowiedzUsuń
  86. Pewnie na pewno przesadzała, ba!, ku temu nie było najmniejszych wątpliwości i Vereena podświadomie czuła, że zachowuje się idiotycznie – silniejsza jednak niż podświadomość, była jej rozpacz, która nią ogarnęła: ścisnęła ją lodowatym kokonem, który obierał jej dopływ powietrza oraz możliwość racjonalnego myślenia oraz logicznego, chłodnego osądu sytuacji. Dała się, w związku z tym, całkowicie ponieść smutkowi, który najpierw wbił się cierniem w jej serce, a późnie wykiełkował i rozlał się jadem po całym jej drobnym ciałku. Natomiast, smutek ten również był rzeczą dość abstrakcyjną, bowiem pojawił się w momencie, w którym zorientowała się, że nadal istnieje grupa ludzi w Boscastle – nieważne, że niezbyt liczna – która jej nie akceptuje – nie było także istotnym to, że nie chodziło o kwestie jej wyglądu, chociaż może i pośrednio, ani tego, że była pół-sierotką, czy że jej ojciec był postrzegany w małomiasteczkowym społeczeństwie, jako morderca; nie potrafiła się jakoś, w tamtej chwili, co pewnie wynikało również, że tak bardzo zależało jej na otwarciu Muzeum Magii i Czarodziejstwa, które próbowano sabotować, spojrzeć na to chłodno, czyli ze świadomością, że nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą ją lubić, nieważne, jakby o to nie zabiegała. Po prostu – w tamtej chwili coś w niej pękło i nie mogła sobie poradzić z kolejnym atakiem na nią, a przede wszystkim: na jej rodzinę. Przed oczami miała bowiem nie tylko wizje tego, jak Connor jest krzywdzony, próbując ją chronić – plamy na jego koszuli, do których ciągle uciekał pełen żalu, wobec Hawkingów i reszty fanatyków, wzrok fiołkowych tęczówek, skutecznie jej o tym przypominały – ale także ich słodka oraz niewinna Roselyn Irisbeth, na której cała ta sytuacja mogła się odbić w przyszłości.
    — Spieprzone – przyznała więc głucho i z bólem, dopiero po chwili orientując się, że i jego mogła skrzywdzić takim właśnie stwierdzeniem, a przecież w niczym nie zawinił. – Nie wszystko jest spieprzone, a-ale… ale ten dzień tak… – wybąkała w gwoli uściślenia. – Ch-chodzi mi o to, że ja naprawdę chciałam, żeby było idealnie. Bez żadnych problemów… ja wiem, wiem, skarbie – dodała szybko, aby nie miał wątpliwości, że w jakikolwiek zły sposób ocenia ich wspólne życie, bo to przecież było wspaniałe na każdej możliwej płaszczyźnie – wiem, najdroższy, że udawało nam się wiele. Ślub, chrzest Rosie, urodziny, otwarcie lecznicy weterynaryjnej, czy przedszkola z Felixem, wiem – uśmiechnęła się czule. – To po prostu ja nie mogę się pogodzić z tym, ze ktoś patrzy wciąż na nas krzywo, że… – westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Nienawidzę się, bo naprawdę byłam gotowa ją zabić, tak jak zabiłam Geraldine – wyszeptała, dzieląc się z ukochanym tym, co rzeczywiście w nią najmocniej uderzyło, a co dotarło do niej niestety poniewczasie. Uśmiechnęła się smutno. – Dwójka, czy nie, mieli grupę popleczników, a wiesz, jak… jak w naszym świecie to wygląda. Z pary robi się czwórka, szóstka i nagle to się rozrasta tak, że jest podział pięćdziesiąt na pięćdziesiąt – referowała rzecz jasna do sytuacji z Lordem Voldemortem. Odetchnęła z trudem. – Już pozwoliłam im wszystko zniszczyć – szepnęła, konkludując całą ich rozmowę i nerwowo, szybko ocierając łzy, które ponownie zebrały się w kącikach jej oczu. – Pozwoliłam im wszystko zniszczyć i… i to tak strasznie mnie wkurza – poskarżyła się żałośnie, naprawdę wściekła na siebie, że dała się ponieść silnym, niepotrzebnym emocjom, które spowodowali ludzie bez serca, umysłu i kręgosłupa moralnego. – Wkurza mnie, że nie pozwoliłam… że uciszyłam to… to gadające we mnie gówno – tak, w chwilach wielkiego wzburzenia nazywała swoje zdolności profetyczne – które ciągle mi powtarzały, że mam uważać. Powinnam była to przewidzieć i dlatego też tak się wkurzam, rozumiesz? Jestem złą żoną, która cię nie obroniła – czule dotknęła jego rany, już opatrzonej prowizorycznie – a mogła. – Wydukała smutno. – Mogłam, Connor… – powtórzyła, kręcąc głową z bólem.

    zawiedziona sama sobą, ale kochająca mocno, VERA

    OdpowiedzUsuń
  87. Vereena szczerze uważała, że zawiodła Connora na całej linii – dosłownie: całkowicie. Co gorsza, czuła, że zawiodła nie tylko jego, bowiem i Hawthorne’ów – bez których w ogóle jej marzenie nie mogłoby zostać w jakikolwiek sposób zrealizowane – oraz swoją babcię również – która przecież namówiła swoje koleżanki do uszycia stylowych strojów magów. Słowem: czuła, że zawiodła wszystkich tych, którzy także przyczynili się w mniejszym lub większym stopniu, do otworzenia Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, a wcześniej do wyremontowania go oraz przygotowania do tego, aby był zdatny do odwiedzin – opiewało to zaś na zgromadzenie wszelkich potrzebnych przedmiotów i segregację ich oraz klasyfikację, z czego później tworzono zbiory, zachwycające niejednego i mogące konkurować, jak się miało okazać, z większymi placówkami, nawet w samej stolicy Wielkiej Brytanii, bo czego jeszcze Greybackowie nie wiedzieli, to był fakt, że na oficjalnym przecięciu wstęgi do ich przybytku, pojawił się przebywający akurat na wakacjach reporter londyńskiego „The Guardian”, który miał im wystawić bardzo pochlebną recenzję. Tymczasem jednak, pół-wila przeżywała swój mały dramat, związany z poczuciem bezsilności, które przecież wcale nie musiało jej atakować i mogła je powstrzymać, gdyby tylko raz w życiu nie odrzuciła tego, co inni nazwaliby darem – dla niej niestety, była to strasznie upierdliwa przypadłość, która, zanim nauczyła się nad nią panować, przynosiło się jej wiele upokorzeń, w postaci chociażby nagłych omdleń, gdy się bardzo wzruszała lub mocno podniecała, czy zwyczajnie zdenerwowała; och tak, utraty przytomności w czasie kłótni były zdecydowanie najgorsze. Czuła się więc całkowicie winna całego zajścia.
    — Tak, złą żoną, która cię nie obroniła – powtórzyła, w związku z tym, całkowicie przekonana, że mówi prawdę i ma pełną słuszność w swoich osądach, przy czym absolutnie nie podobało się jej, jaki wyraz twarzy przybrał wilkołak: świadczył on, że uważa, iż jego małżonka przesadzała i opowiadała całkowite głupoty. Jego późniejsze słowa, tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że odpowiednio oceniła jego podejście wobec jej słów. Westchnęła ciężko. – Nic nie rozumiesz… – jęknęła, kręcąc z niedowierzaniem srebrną głową i spoglądając na niego ze smutkiem, ale jednocześnie: absolutnie nie miała mu tego, wiedząc, że mają zgoła inne punkty widzenia. – Czułam, ze wydarzy się coś złego. Czułam – nacisnęła z emfazą – a mimo to zignorowałam to, zamiast ci powiedzieć, żebyśmy uważali. – Wyjaśniła, ale najwidoczniej, na niewiele się to zdało, bowiem jej małżonek pochwycił jej twarz w swoje wielkie dłonie i skrzyżował ich spojrzenia. – Connor, nie chodzi o lubienie i nielubienie – mruknęła, coraz bardziej zirytowana, już naprawdę nie mając pomysłów, jak mogłaby mu przemówić do rozsądku. – Naprawdę nie rozumiesz – westchnęła ciężko. – Nie traktuj mnie, jak małego dziecka, które nie ma pojęcia, jak funkcjonuje świat, dobrze? – Poprosiła. – Jest to uwłaczające – dodała i odetchnęła, aby się opanować. – Idealny dzień, tak? Idealny dzień, w którym musimy niedługo jechać na policję, składać zeznania – sarknęła kpiarsko, chociaż później pozwoliła mu się pocałować. Nie zmieniło to jednak za mocno jej podejścia i samopoczucia. – Ja naprawdę wiem, że nigdy nie będzie tak, że wszyscy będą nas kochać – wyszeptała po długiej chwili ciężkiego milczenia – i ja… ja to w pewien sposób akceptuje, mimo że to boli, szczególnie zważywszy na to, ile złego nam się przytrafiło z powodu braku akceptacji… j-ja… ja się boję wykluczenia. Nie swojego, nawet nie twojego – pogładziła go czule po zarośniętym policzku – ale Rosie. Rozumiesz, o co mi chodzi – Uśmiechnęła się blado. – Chciałabym ją chronić przed szeptami za jej pleckami, przed wytykaniem palcami, przed obrażaniem jej poprzez obrażanie nas, tak jak z nami to robiono – powiedziała z żalem do świata, że w ogóle na to pozwolił. – Tego nie chcę – powtórzyła.

    dość mocno podminowana, ale kochająca i szczera, VERA

    OdpowiedzUsuń
  88. Cóż, niewątpliwie wielka siła, moc, czy też wielki dary – niezależnie, czy posiadający je uważał je za prezent, którego nie można się pozbyć, czy też przekleństwo, które nad nim wisi i ciągle przypomina, w najmniej odpowiednich i dogodnych okolicznościach, o swoim istnieniu, doprowadzając owego obdarowanego do szewskiej pasji, a nawet szaleństwa – wiązały się z olbrzymią odpowiedzialnością, przez co niestety Vereena notorycznie czuła olbrzymi ciężar na swoich drobnych, szczupłych ramionkach, mimo że zdolności profetyczne nie były czymś, co chciała posiadać, ba!, gdyby naprawdę mogła: chętnie by się ich pozbyła, jednocześnie najlepiej nie skazując nikogo innego na coś równie okropnego. Owszem, niektórzy mogliby uznać, że jest skończoną idiotką – oto gotowa była się wyrzec czegoś, co ludziom jawiło się jako nieopisanie wręcz wielkie ułatwienie życia, które można wykorzystywać na przeróżne sposoby: do wygranych w loteriach, do zgarniania dużych sum na wyścigach konnych, do przewidywania wielkich katastrof, co wiązałoby się z ratowaniem milionów ludzi, a w konsekwencji może zapobiegłoby większości konfliktów zbrojnych toczonych na świecie. Pewnie na pewno znaleźliby się tacy, którzy płaciliby grube pieniądze aby mieć to, co dla niej było jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczała.
    Problem bowiem leżał w tym, że wcale jej „talent” nie funkcjonował na takiej zasadzie, a bardziej niczym połamana i sklejona zwykłą, mugolską taśmą, różdżka, która puszczała ni z tego ni z owego iskry, a polecenia oraz wypowiadane inkantacje wykonywała co najmniej na opak. Oznaczało to mniej więcej tyle, że żadnych wizji, jakich doświadczała nie można było brać za pewnik, a już na pewno nie w sposób dosłowny – chociaż czasem i takowe się zdarzały, co tylko utrudniało interpretację – toteż generalnie odziedziczone po matce pseudo-jasnowidztwo było raczej irytujące i niepotrzebne. Niemniej, kiedy już jej wewnętrzne oko dawało jej o czym znać – wolała się nad tym pochylić, szczególnie jeśli milczało tyle lat i nagle postanawiało się odezwać. Niestety, w tamtej chwili pół-wila wykazała się niebywałą wręcz ignorancją, która kosztowała jej męża uszczerbek na zdrowiu.
    — Chroniłabym lepiej, gdyby sama siebie słuchała – zauważyła z bólem oraz żalem, spoglądając na Connora tak, jakby dopiero się wczoraj urodził, mimo że tak nie było; mimo że doskonale wiedziała, jak też denerwowały go jej zdolności profetyczne, bo się na niej nieprzyjemnie odbijały. Pozwoliła mu jednak mówić i dobrze zrobiła, bowiem to, co jej przekazywał było naprawdę przyjemne oraz pocieszające, ale przede wszystkim: przekonywało ją do tego, że wcale nie jest taką złą matką, bo ukochany nie tylko jej nie oszukiwał, ale także pragnął chronić ich słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth za wszelką cenę. Vera odetchnęła ciężko na koniec jego wywodu. – Wiem, kochanie, wiem – chwyciła jego rękę. – Masz rację, jak zawsze – zaśmiała się krótko, nieco gorzko, całując jego kłykcie. – Nie przejmuj się mną, dobrze? – Spojrzała głęboko w jego oczy. – Wariuję… tyle się dzieje, tyle pracy, tyle stresu, tyle ludzi… ech – westchnęła ciężko. – Przejdzie mi – zapewniła, czule muskając miejsce po jego ranie. – Nie chcę nic mówić, ale twoja córka ma twoje oczy i twoje włosy, więc no nie wiem, czy to tak po mnie tę urodę odziedziczyła – puściła mu perskie oczko, znacznie bardziej swobodna, tym samym w zawoalowany sposób komplementując jego przystojność. – J-ja… ja po prostu – urwała, nagle ponownie zalewając się łzami, tym razem wzruszenia; jednocześnie w duchu gratulowała sobie wyboru tak wspaniałego męża: o ile można mówić o wyborze w momencie, kiedy dwoje ludzi zwyczajnie „stało się”, jakby wiedzionych poprzez wielkie siły przeznaczenia. – Po prostu nienawidzę, gdy ktoś cię rani, wiesz? – Oparła swoje czoło o jego. Zamilkła na moment ponownie i wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Dziękuję – szepnęła w końcu. – Już mi lepiej – dodała szczerze.

    zdecydowanie opanowana i bardzo szczęśliwa, że ma swojego wilczka, VERA

    OdpowiedzUsuń
  89. — Cóż… na pewno zdarza ci się częściej niż mnie – zauważyła całkiem rozsądnie, acz ze słodkim uśmiechem, Vereena, referując do poprawki Connora dotyczącej jej wcześniejszych słów, że zawsze ma rację; prawda, nie było to zawsze, ale na pewno w znakomitej większości w trudnych sytuacjach, toteż to on był właśnie tym, który prezentował sobą chłodny osąd i odpowiednie podejście do życia, w przeciwieństwie do niej, kiedy zdarzało się jej raczej w kryzysowych sytuacjach ponieść niepotrzebnej panice, przez co nie była w stanie zachowywać się tak, aby podejmować decyzje, prowadzące do zażegnania konfliktu, czy też rozwiązania problemu, niezależnie, jakiej sfery dotyczył. Następnie jednak przybrała poważny wyraz twarzy. – Nie kochanie. Ty się przejmujesz mną nawet zbyt – podkreśliła z emfazą – mocno – pogładziła go czule po policzku, dziękując mu za wszystko, co dla niej zrobił. – Dodałeś mi sił – skwitowała, w związku z tym szczerze, chwytając jego wielką dłoń i całując jego kłykcie, a tym samym jeszcze bardziej pokazując, jak mocno jest mu wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił. – Zawsze dodajesz mi sił – dodała jeszcze, uśmiechając się do niej z rozmarzeniem, aby następnie przyznać mu, po raz kolejny zresztą, słuszność i ruszyć ku odwiedzającym Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle.
    Nie przypuszczała tylko, że już wychodząc z szatni, jej wspaniały wilkołak – na którego mogła liczyć, nieważne, co by się działo – postanowi ją nagle oraz niespodziewanie dla niej zatrzymać i przypomnieć – co zresztą było bardzo dobrym posunięciem z jego strony – jak wiele ich łączy i jak bardzo się kochają. Zatrzymał ją więc gwałtownie i nim się obejrzała już łączył ich wargi w długim, namiętnym pocałunku, który odbierał im dech i sprawiał, że nic wokół się nie liczyło – wszędzie panował chaos, a oni i ich usta, tańczące ze sobą zawzięcie, byli w jego centrum. Niczym, dlatego też, dziwnym nie było, że kiedy tylko obdarzali się takimi pieszczotami – Vera miała wrażenie, że robią to po raz pierwszy; tak pięknie, tak intensywnie, tak powalająco. Przyznać trzeba było jednak, że owy gest jeszcze mocniej ją podbudował, dlatego też, kiedy tylko wtopiła się w tłum osób podziwiających wystawę – dopiero wtedy w pełni dotarło do niej, że przecież zbudowali ją własnymi rękoma: że włożyli w to tak wiele pracy oraz serca, kochający każdy, najmniejszy nawet przedmiot, który ustawiali w odpowiedniej konfiguracji wobec innych, aby nie było niczego, co by do siebie nie pasowało, że nikt ani nic im tego nie zniszczy; że nie mogą sobie pozwolić na zaprzepaszczenie czegoś tak cudownego – zrobiła to z szerokim uśmiechem na ustach.
    Ten natomiast powiększał się tylko z minuty na minuty, kiedy słyszała coraz więcej pochlebstw ze strony tych, którzy przybyli na otwarcie ich niesamowitej galerii osobliwości, która chyba właśnie zjednywała sobie ludzi przez fakt, że czuć tam było ręce, które rozumiały, kochały i doceniały, a więc odnosiły się do tego z szacunkiem, co robiły. Tym bardziej więc była wdzięczna byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, że wyciągnął ją z dołka, bowiem gdyby została w tym ciemnym pomieszczeniu wraz ze swoim lodowatym smutkiem, nigdy nie zobaczyłaby tylu oczarowanych spojrzeń i rozdziawionych w fascynacji buź osób w przeróżnym przekroju wiekowym, co również dodawało jej sił. W związku z tym nawet późniejsze wielkie sprzątanie sal i sprawdzanie, czy nic nie zniknęło, a ich drobne sztuczki magiczne nie zostały w jakikolwiek sposób naruszone – jak wiadomo: czary niekontrolowane lub uszczerbione były, nawet jeśli ich pierwotna intencja była dobra, a same w sobie nie były silnymi iluzjami, bardzo niebezpieczne – oraz późniejszy wyjazd na komisariat okazały się dla nich niczym: zmierzyli się z tym wszystkim z uniesionymi głowami oraz dumą, jednak nie próżnością: chodziło o swoją samoświadomość, o znanie wartości swej, jak i tego, czego dokonali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co prawda, wizyty u funkcjonariuszy prawa, niezależnie, jacy ci by nie byli, nigdy nie należały do zbyt przyjemnych. W związku z tym poprosili pana Rocheforta, aby zabrał panią Thonrton oraz ich słodką – i bardzo ruchliwą, lubiącą być w centrum tego dobrego zainteresowania – Roselyn Irisbeth, a także grzecznego i spokojnego już Jacoba Ivana na farmę Trenwith, również dlatego, że należało się zająć Zjawą, Pigletem i dwoma czarnymi kurami pół-wlii; Bug i Worm nie lubili być w końcu sami. Sami natomiast, wraz z Hawthorne’ami i paroma innymi osobami, które w całej swej dobroci zdecydowały się zeznawać przeciwko Hawkingom, jako świadkowie całego zdarzenia, które miało miejsce na otwarciu Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, udali się na komendę, gdzie kilka godzin spędzili na przesłuchaniach, z czego najdłużej jednak trwało spisywanie protokołów – co prawda, byli dobrej myśli po wszystkim, bo wydawało się jednak, że ludzie są po ich stronie, pewnie także przez wzgląd na Jospehine, jako zastępczynię burmistrza, który także był oczarowany inicjatywą Greybacków, raczej nie opowiadając się za fanatykami religijnymi. Dlatego też, kiedy wrócili do domu starali się niczego nie rozpamiętywać, a skupić się na tym, jak wielki sukces osiągnęli i jak bardzo mogą być po prostu szczęśliwi.
      — Rozumiem, kochanie – zaczęła więc Vereena, gdy już koło dwudziestej położyli zmęczoną córeczkę spać, wcześniej pożegnawszy się po obiado-kolacji z przyjaciółmi oraz babcią i jej kolegą, kiedy posadził ją na kanapie przed kominkiem w salonie – że teraz jest ten moment, w którym nie mam prawa nawet kiwnąć palcem, tak? – Upewniła się, a następnie uśmiechnęła się błogo. – No!, to mi się podoba! – Zakomunikowała i rozwaliła się wygodnie, wyciągając nogi na stolik kawowy i nie mogąc się doczekać, odprężającego i zasłużonego kieliszka białego wina oraz swojego ukochanego, który padnie obok niej. W związku z tym jej zaskoczenie było wielkie, kiedy usłyszała, jak weterynarz coś cytuje i dłuższy moment zajęło jej zorientowanie się, o czym mówi. – Ohohoho, daj mi to – wyrwała mu telefon, rumieniąc się lekko, bo jakkolwiek była szczęśliwa i leciutko zachwycona pochlebnymi recenzjami, a tę najpewniej wynalazła już Jo, która kochała monitorować media, pomimo tego, ze żyli w odciętej od zgiełku dziurze, to była pewna, że część ze zdań dodał sam od siebie. – Kłamca – uszczypnęła go ze śmiechem w bok, kiedy okazało się, że ma rację, bo nie było ani jednej wzmianki w tekście o „drobnej”, „niepozornej” i „inteligentnej”. – Kocham cię mimo to – dodała i pocałowała go czule w policzek, zanim dokończyła sunąć wzorkiem po wiadomości od, jak również trafiła, pani Hawthorne. – Ano słyszałam, słyszałam – zachichotała. – Widzę tez, że ładnie mnie sprzedałeś mediom – nagle wsunęła się na jego kolana, kiedy już się od niej oderwał po namiętnym pocałunku – o sobie przy okazji w ogóle nie wspominając, co? – Spytała słodko, muskając swoim nosem jego. – Nie wiem czym, ale wiem, jak możesz mi wynagrodzić te lata męki z tobą – skwitowała wesoło i wymownie podciągnęła rąbek sukienki, odsłaniając koronkę czarnej pończochy. – To jak będzie wielkoludzie? – Objęła go za szyję, przyciskając piersi do jego torsu i wdychając jego cudowny zapach. Pocałowała go w szyję. – Dziękuję – szepnęła nagle, z ustami na jego karmelowej skórze – bo bez ciebie nic by się nie udało. Dziękuję… dziękuję że jesteś – wyszeptała i nadgryzła zadziornie płatek jego ucha.

      wdzięczna, zachwycona i oczarowana VERA (Greyback) THORNE, która jest dumna z siebie, ze swojego wilczka i reszty bliskich i wie, jak mężowi to pokazać w sposób mocno odpowiedni

      Usuń
  90. — Też zasłużyłeś i jest mi głupio, że jak zawsze usuwasz się w cień – głos Vereeny, mimo że upominała Connora, był miękki i łagodny; cudownie przyjemny. Nie zmieniało to jednak faktu, że była dość okrutna, bowiem z jednej strony mówiła o sukcesie Muzeum Magii i Czarodziejstwa, które ponownie otworzyli, a z drugiej perfidnie go prowokowała, ukazując podwiązkę swojej pończochy. Doskonale zaś przy tym wiedziała, bo i czuła go świetnie, że powoli traci zmysły i silna wolę. – Wiesz kochanie… może jednak wstrzymaj się troszkę, mamy tak jakby farmę, prace i małą córeczkę, także kolejne muzea wykończyłyby nas, Hawthorne’ów, babcię i jej koleżanki fizycznie oraz psychicznie – zachichotała słodko, poruszając biodrami wprost na jego męskości, za co w zamian otrzymała pieszczotę na swoich pośladkach. Zamruczała zmysłowo z aprobatą. – Dla mnie wszystko, tak? Oj, oj, panie Greyback… takimi obietnicami, to może pan sobie napytać biedy, wie pan? – Zapytała radośnie, ale rzecz jasna absolutnie nie na poważnie. – Och… jak ja tego potrzebowałam – wyszeptała zaś nagle po chwili, gdy jej ukochany wciąż pieścił jej szyję oraz zgrabne uda. Dlatego też kiedy nagle przerwał, jej mina mówiła sama przez siebie: była urażona, zła i zniecierpliwiona. – Taniec buchorożca zaprezentujesz mi później, wilczku…
    To natomiast powiedziawszy – chwyciła go za koszulę i przekręciła ich tak, że leżała na wznak na ich dużej kanapie, a on wylądował pomiędzy jej zgrabnymi nogami, co było jawnym i jasnym zaproszeniem do działania. Oczywiście, wcale nie miała zamiaru namawiać go do odprawiania godowych wygibańców tej konkretnej istoty magicznej, bo wciąż jego jedna, jedyna prezentacja – dokonana na dodatek pod wpływem alkoholu, celem rozweselenia jej; zawsze doceniała, że dla niej robił z siebie skończonego idiotę – śniła jej się po oczach, jako najgorszy koszmar; zdecydowanie nie chciałaby oglądać go w akcji. Wolała zaś, aby się nią zajął w sposób odpowiedni – co najwidoczniej udało się jej dosadnie pokazać, bo w ciągu chwili dosłownie zrywali z siebie nerwowo ubrania, przy czym były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu wprost nakazał swojej małżonce, aby pozostała w materiale na swoich dolnych kończynach; cóż, ona również niejako ubrała je specjalne dla niego wiedząc, że właśnie takie widoki najmocniej go podniecą, a nie to, co pokazywane wprost. Tym sposobem więc zwieńczeniem szalonego dnia w Boscastle z różnymi – chociaż na szczęście już raczej zapomnianymi, nieprzyjemnymi przebojami – było ich namiętne zbliżenie przed kominkiem w salonie na farmie Trenwith: było idealnie.
    Co jednak ważniejsza, reszt marca także okazała się być wprost perfekcyjna. Oto bowiem po pierwszy weekendzie trzeciego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego siódmego, zewsząd zaczęły do nich napływać pochlebne recenzje ich przybytku – w tym ta dla nich najważniejsza z ekonomicznego punktu widzenia – te najistotniejsze jednak należały do ich bliskich, równie mocno oczarowanych galerią osobliwości – bo posiadająca największy zasięg, umieszczona w londyńskim „The Guardian”, w której dziennikarz wychwalał dosłownie wszystko, co zobaczył; aż żałowała, że nie wiedziała, kim był, bo przecież mogła z nim porozmawiać i przekazać jeszcze więcej informacji. Nie narzekała jednak, bo to zwiększyło zainteresowanie, a w konsekwencji okazało się przy pierwszy, trzydziestodniowym rozliczeniu, że koszta, które włożyli w restaurację zabytku – rzecz jasna, nie licząc dofinansowanie z Truro, które było bezzwrotne – niemalże całkowicie się zwróciły, co oznaczało, że nie muszą już wymieniać się z Jospehine i Felixem ani prowadzić dziwnych godzin otwarcia, a zatrudnili dwie dziewczyny do pomocy – siostry Mary i Jane Cavendish zajmowały się w tygodniu, oczywiście będąc pod nadzorem właścicieli „mimikiem”, jak zaczęto wołać na muzeum, co pochodziło od skrótu MMiC. Oni zaś mieli nieco wytchnienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W międzyczasie zaś obchodzili hucznie – co prawda w sobotę po tym magicznym dniu, bo imprezy w środku tygodnia raczej nie były wskazane – czterdzieste piąte urodziny Connora oraz trzecie jego słodkiej córeczki, Roselyn Irisbeth, które jak zawsze były wielkim wydarzeniem dla nich oraz dla ich bliskich. Ostatecznie więc nie do końca można było mówić, aby Greybackowie odpoczywali, szczególnie, że kwiecień był dla nich okresem dopinania na ostatni guzik wszystkich rzeczy związanych z ich długimi – i pierwszymi od bardzo dawna, a przy tym mocno zasłużonymi – wakacjami – na dodatek po łączonymi z odkładaną podróżą poślubną, która nie mogła dojść do skutku nie tylko dlatego, ze dopiero rozpoczynali swoje prace zawodowe, ale również z powodu ich maleńkiej księżniczki – które wypadały na przełom lipca i sierpnia. Rzecz jasna, nie musieli się martwić o noclegi – a przynajmniej nie w takim stopniu, jak każda inna prawa – bowiem posiadali swojego wspaniałego „Ogórka”, którym mieli podróżować – wyliczyli, że jeśli faktycznie mają zamiar zwiedzić wszystko, co zaplanowali, a więc przejechać w sumie przez dziesięć państw, to na niekorzystaniu z hoteli, a wiadomym było, że ze względu na dziecko nie poszliby do tych najtańszych, mieli zaoszczędzić kilka tysięcy, mimo wydatków na benzynę do pickupa.
      Kiedy jednak nadszedł pierwszy weekend maja i słynne „May Day Celebrations”, na które wybrali się rodzinnie, z Hawthorne’ami oraz panią Thornton i panem Rochefortem, aby starsi mogli zjeść najlepsze lody w całej Kornwalii, a milusińscy szaleć na karuzelach – ich rodzice natomiast skryli się w cieniu z butelkami zimnego piwa i rozkoszowali się wiosną, która przybyła na klify. Wtedy także oficjalnie otworzyli sezon grillowy, toteż co tydzień wymieniali się, w którym miejscu zjedzą żeberka, szaszłyki i kiełbaski. Trwało to zaś nie tylko cały czerwiec, ale także połowę lipca – w zasadzie do momentu, kiedy poczuli na sobie zimny oddech paniki związanej ze zbliżającym się wyjazdem, który zaplanowali na dwudziestego; powrócić mieli piętnastego sierpnia, także udało im się idealnie wycyrklować urlop pomiędzy pełniami księżyca. Wokół nich zapanował wtedy istny chaos, który polegał na ciągłym zmienianiu listy rzeczy potrzebnych do zabrania w daleką podróż – mimo że mieli świadomość, że nie jadą w żadną dzicz, chcieli być gotowi na wszelką ewentualność – oraz na kompulsywnym upewnieniu się, że z ich przyczepą jest wszystko w najlepszym porządku. „Ogórek” wypełnił się natomiast po brzegi różnymi przewodnikami oraz folderami, a także książeczkami z podstawowymi rozmówkami w kilku językach, aby ułatwić im komunikację.
      Wówczas także jak szaleni upewniali się, że wszystko mają pozałatwiane ze swoimi pracami – co prawda, pół-wila była nieco przerażona, kiedy doktor Carter wspomniał o zastępstwie, ale uwierzyła mu na słowo, że to ma być jedynie czasowe i posada wciąż będzie na nią czekała; wilkołak był w nieco gorszym, z moralnego punktu widzenia, położeniu, bowiem musiał zamknąć lecznicę, bo jego pracownicy mieli kwalifikacje jedynie do opiekowania się, tak zwanymi, lekkimi przypadkami – oraz innymi rzeczami, takimi jak chociażby zabezpieczenie farmy. To akurat na szczęście okazało się nie być problemem, bowiem już szesnastego dnia siódmego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego siódmego, na Trenwith wprowadziła się pani Thornton, która miała się opiekować przybytkiem wnucząt oraz Pigletem, Zjawą oraz czarnymi kurami, które niestety nie mogły jechać z nimi – Rosie na początku nie była pocieszona z takiego obrotu spraw, ale kiedy tylko zobaczyła na mapie, ile zwiedzi, wpadła w czystą euforię. Josephine i Felix natomiast zobowiązali się dowozić starszej pani zakupy oraz zająć się wynajmem chatki górnika nieopodal kopalni Wheal Hope, która cieszyła się niemalże równie dużym zainteresowaniem, co Muzeum Magii i Czarodziejstwa, które również w całości spoczęło na barkach Hawthorne’ów.

      Usuń
    2. Rzecz jasna, w zamian za pomoc dostać mieli wynagrodzenie w postaci dozgonnej miłości i tysięcy cudownie-okropnych magnesów na lodówkę, z których kupowania słynęła Vereena. Dzięki zaś nieocenionej pomocy swoich bliskich, mogli spokojnie w dniu zero, wypadającym we wtorek, o szóstej rano wyruszyć z Boscastle ku Londynowi – owszem, dla nich to nie była jakaś wyjątkowo atrakcja, ale ich córeczka nigdy tak naprawdę nie widziała miasta, toteż pragnęli jej pokazać wszystkie urokliwe zakątki, w tym również magiczną ulicę Pokątną, jednocześnie wprowadzając atmosferę enigmatyczności i podniosłości, kiedy umawiali się konspiracyjnym szeptem z nią, że nigdy, bez ich zgody, nikomu nie powie, co widziała – rzecz jasna, omal ten wypad nie zakończył się dramatem, bowiem dziewczynka kompletnie przepadła dla nieśmiałka Władimira i trudno ją było odwieść od pomysłu zakupienia go. Przekonała ją chyba tylko przejażdżka na London Eye i podziwianie Tamizy oraz frytki na obiad, po którym zresztą ruszyli dalej – ku oddalanemu o trzy godziny podróży, przez Cieśninę Kaletańską, francuskiemu Calais, co oznaczało, że przekroczyli granice pierwszego kraju z ich długiej listy, a tym samym nie ukrywali wielkiego podniecenia z tym związanego. Dosłownie trzęśli się z cudownej ekscytacji.
      To jednak był dopiero początek ich intensywnych przeżyć w najbliższych, dwudziestu sześciu dniach wspólnych, szalonych wakacji. Najpierw jednak czekało ich zaparkowanie „Ogórka”, przejście się kilku bliskich uliczkach miasteczka oraz pyszne lody, a następnie spokojny sen, przed którym jeszcze zadzwonili do babci – Rosie co prawda była tak rozdygotana przez pozytywne emocje, że nie była w stanie się opanować, toteż musieli ją wziąć pomiędzy ich, aby w ogóle zasnęła. O poranku natomiast wyruszyli na zwiedzanie – ponownie utwierdzając się w przekonaniu, że podróżowanie przyczepą to był genialny pomysł, bowiem parkingi, chociaż w centrum, były relatywnie tanie i zawsze było na nich miejsce, bowiem takie pojazdy potrzebowały specjalnych placów – rozpoczynając od latarni morskiej, bo takie miejsca zawsze były dla nich atrakcją, poprzez stary i klimatyczny Ratusz, aby na koniec pokłonić się na Cmentarzu Militarnym. Następnie zrobili sobie krótką przerwę i wyruszyli w trzydziestominutową podróż do słynnej Dunkierki, gdzie oczywiście najważniejsza była słynna z drugo-wojennej akcji „Dynamo”, plaża. Nie ominęli także muzeum dotyczącego największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości, żeby po obejrzeniu wystawy trafić o zmierzchu do Brukseli. Przekroczyli więc i drugą granicę.
      Belgia powitała ich co prawa lekkim deszczem, ale nie narzekali – dwudziestego pierwszego lipca zrobili sobie całkiem spokojny wieczór, z książkami i kakałem, bez żadnego zdenerwowania, aby dopiero w chwili, kiedy poczuli, że wypoczęli – co przypadało na godzinę dziewiątą – zdecydować, że ruszą do kawiarni na śniadanie oraz kawę – bo jak się rozpieszczać, to na całego – a następnie dali się porwać stolicy Unii Europejskiej. Rozpoczęli od głównego punktu każdego miasta, czyli późnogotyckiego Ratusza, znajdującego się na Grand Place – który również później obeszli, bo był prawdziwą perełką architektoniczną – z osiemnastego wieku, mimo że w piętnastym stał już tam jego protoplasta, w którym Roselyn Irisbeth udawała prawdziwą księżniczkę. Następnie udali się na fortyfikacje miejskie, gdzie największe wrażenie robiła Czarna Wieża, a popołudniem zobaczyli Pałac Królewski, Pałac Narodów oraz Park Brukselski, a także pomodlili się w gotyckiej Katedrze Świętego Michała i Świętej Guduli oraz w Kościele Notre-Dame du Sablon, którego korzenie sięgały aż trzynastego stulecia. Rzecz jasna, nie odmówili sobie także przejścia się po trzydziesto-hektarowym Parku du Cinquantenaire i sfotografowania potrójnego łuku tryumfalnego. Niczym dziwnym więc nie było, że w łóżku dosłownie natychmiast pogrążyli się we śnie.

      Usuń
    3. Niestety taki odpoczynek okazał się mimo wszystko niewystarczający w obliczu wyjazdu do Monachium – Rosie radośnie odnotowywała każdy nowy kraj – który zajął im nieco ponad osiem godzin wraz z przerwami i jedną zmianą za kółkiem, toteż przyczepę zaparkowali niedługo po wybiciu południa. Nie o razu jednak ruszyli – potrzebowali chwili odetchnięcia i krótkiej drzemki, po której Vera otworzyła jeden zapasteryzowany słoik spaghetti – nie chcieli żyć ponad stan i przygotowali wcześniej parę obiadów, w czym nieoceniona była pomoc pani Thornton – a po nasyceniu się, udali się do zwiedzania najważniejszego miasta Bawarii. Oczywiście, nie odpuścili sobie trzech głównych bram: Isartor, Sendlinger Tor i Karlstor, będące pozostałością po średniowiecznych fortyfikacjach ani trzech z sześciu najpiękniejszych kościołów – gotyckiego Piotra, późnorenesansowego Michała i barokowego Świętej Trójcy – a także Maximilianeum, czyli siedziby Landtagu Bawarii. Oczywiście zobaczyli również Alter Hof, będący dawną rezydencją cesarską Ludwika IV Bawarskiego pochodząca z trzynastego wieku. Wieczorem natomiast przeszli się nad rzeką Izarą i podziwiali cudownie oświetlony Pałac Nymphenburg, ponownie czując lekki niedosyt, kiedy musieli w końcu przestać zwiedzać i wrócić do swojej przyczepy.
      Niemniej, czekała ich piąta granica do przekroczenia – ta austriacka, za którą jawił się cudowny Wiedeń i przepyszne, słynne na cały świat „marcepanki”, których po raz pierwszy spróbowali już o jedenastej; niestety, okazało się, że pół-wila jednakowoż nie jest ich wielką fanką i raczej nią nie zostanie. Na tę okoliczność, siedząca na tylnym siedzeniu pickupa – który na razie absolutnie ich nie zawodził, również dzięki wszelkim konserwacjom Connora – Roselyn Irisbeth ułożyła piosenkę, która towarzyszyła jej cały dzień, a swój punkt najczęstszego i najbardziej entuzjastycznego użycia miała w momencie, w której dziewczynka otrzymała typowy dla tego regionu strój, w którym dumnie paradowała po Ratuszu miejskim, gotyckiej katedrze świętego Szczepana, po barokowym Placu Hofburg – gdzie oczywiście nie omieszkała zbesztać panów przy karocach do wynajęcia, że nieładnie tak wykorzystywać koniki i szczęściem w nieszczęściu, że nie znali chyba angielskiego; oczywiście, jej rodzice byli z niej niepomiernie dumni. Niemniej, to właśnie tam jej mama, ku uciesze swoich bliskich, udawała księżniczkę Sissi, aby następnie udać się do potężnego Belwederu, podzielony na część górną i dolną; obie równie zachwycające i oniemiające. Connor zaś nie omieszkał zakupić jednego, małego diamencika dla niej, wprost od Tiffaniego.
      Niestety, dwudziestego czwartego lipca musieli jeszcze trafić po czterech godzinach podróży do Lublany, toteż już o osiemnastej wyjechali, zakładając, że po przekroczeniu terytorium Słowenii, od razu pójdą spać – tak tez było, mimo że kanały Lublanicy lśniły cudownie, oświetlona latarniami miejskimi. Rzecz jasna, bladym świtem zerwali się, aby wszystko nadrobić i standardowo – zaczęli od czegoś, co mogłoby najmocniej zainteresować ich córeczkę, czyli od ruin rzymskich; cały czas górował zaś nad nimi potężny zamek, do którego również się później udali; również ze wzglądu na plotki o cudownym widoku z wieży, który ich absolutnie nie zawiódł, oraz dlatego, że ów fortyfikację zbudowali sami Celtowie, co dla nich było przyjemnym nawiązaniem do domu. Po drodze zaś sfotografowali dosłownie wszystko, bowiem było to kolejne miasto, przez które się po prostu szło i się je podziwiało. Rzecz jasna, najwięcej czasu spędzili na Starym Mieście, gdzie znajdował się Plac Stary, będący długim bulwarem wokół którego stały sklepy z pięknymi, niespotykanymi drewnianymi fasadami. Oczywiście, nie było się bez budynków sakralnych, ale tym razem ograniczyli się – przez czas, który ich naglił – do Katedry Świętego Mikołaja, barkowej świątyni posiadająca dwie bliźniacze, wybudowanej w osiemnastym wieku.

      Usuń
    4. Niestety, nocą, gdy już dojechali do Budapesztu, okazało się, że ten powitał ich znacznie niższą temperaturą i lekkim deszczem. Oznaczało to mniej więcej tyle, że dwudziestego szóstego lipca spędzili ciągle ubierając się i rozbierając z kurtek, ale w ostatecznym rozrachunku nie mogli narzekać – siódma granica, tym razem węgierska, została przekroczona, a to, co kraj oferował, łącznie z polami słoneczników i podziwianym z daleka jeziorem Balaton, było wprost cudowne. Co prawda, język był dla nich poważnym kulturowym szokiem i ciągle mieli wrażenie, ze ktoś chce się ich uderzyć, ale cuda, jakie mogli podziwiać, skutecznie im to rekompensowały. Rzecz jasna, rozpoczęli od Wzgórza Zamkowego, jako najważniejszego miejsca w mieście – tam też spędzili znakomitą część dnia, bowiem Buda oferowała nie tylko powalający widok na Dunaj i Peszt, ale na każdym kroku zachwycała ich najdrobniejszymi szczegółami, w tym Pałacem Budańskim, kościołem Macieja, czy Basztą Rybacką. Ostatecznie po obiedzie udało się im jeszcze zobaczyć Parlament, a nocą wspięli się z lekkim co prawda trudem – ze śpiącą córeczką w objęciach ojca – na Górę Gellerta, gdzie młoda pielęgniarka dosłownie popłakała się ze wzruszenia, szczęścia i zwykłej wdzięczności, która ogarnęła ją w tym romantycznym nastroju.
      Cóż, niewątpliwie miała być za co wdzięczna, bowiem przecież właśnie spełniała swoje największe marzenie – poznawała świat, a nie tylko skakała pomiędzy kolejnymi miejscami za pomocą teleportacji, w poszukiwaniu swojej okrutnej matki, mając przy boku swoje największe skarby. Dlatego też czterogodzinna podróż do stolicy Chorwacji była dla niej – pomimo bólu nóg – prawdziwą pestką, również dlatego, ze Zagrzeb powitał ich słoneczną, wspaniałą pogodą; co prawda, szybko mieli na nią psioczyć, bo po południu ukrop stał się nie do zniesienia, ale przynajmniej udało im się przekonać ich słodką księżniczkę do noszenia kapelusika – inspiracją oczywiście był kapelusz z wielkim rondem jej mamy – kiedy wędrowali niesamowitymi uliczkami miasta, przenosząc się do średniowiecza. Co niesamowite – okazało się, że jest to niejako kocioł wszystkich stylów architektonicznych oraz epok, a opowiadanie o nim jest zwyczajnie niemożliwe, bo żadne słowa nie opisywały piękna tego, co widzieli; dobrze, że mieli aparat z dużą pojemnością. Dobrze, że ostatecznie zdecydowali się wypożyczyć rowery, bo inaczej nie zobaczyliby Gornji i Gornji Gradu, Kaptol i Dolac, a traciliby czas na podróże autobusami; nie przejmowali się, że nie wszystko zobaczyli, bowiem przecież mieli tam jeszcze zawitać, podczas powrotu do Boscastle.
      Niemniej, wszystko ich tak wykończyło – nie tylko chodzenie, podziwianie i robienie fotografii, ale także wysokie temperatury – że w „Ogórku” natychmiast padli, mając przed sobą perspektywę pierwszego parku krajobrazowego. Dotychczas bowiem odwiedzali jedynie miasta, a Park Narodowy Jezior Plitwickich miał im zaoferować coś zgoła innego, ale z tego, co wyczytali – konkurującego nawet z największymi perłami stworzonymi przez ręce ludzkie, bo jak wiadomo: matka natura była najlepszym malarzem, rzeźbiarzem i budowniczym, a przy okazji również kompozytorem, biorąc pod uwagę mnogość ptactwa i ich niesamowite głosy. Postanowili jednak trzymać to iście magiczne miejsce w tajemnicy przed Rosie, aby zrobić jej niespodziankę – wiedzieli, że małej się to zdecydowanie spodoba, chociaż trasa, jaką planowali, była bardzo długa, toteż ich planem było przespać się na specjalnym kempingu nieopodal i dopiero następnego dnia ruszyć na półwysep Istria, gdzie także mieli ochotę się zatrzymać na parę dni. Przekroczenie bowiem granic Dalmacji oznaczało dla nich kompletny spokój i wycieszeni – nie miał ich gonić czas, toteż mogli go poświęcić ile chcieli, na co chcieli, byleby po prostu piętnastego sierpnia powrócić do Kornwalii. Tymczasem jednak musieli się przygotować na spacer między wodospadami.

      Usuń
    5. — Dobra… kanapki mamy, wodę mamy… – jeszcze siedząc w przyczepie Vereena wyliczała, czy wszystko udało im się spakować i niczego nie zapomnieli. – Chustę dla małej wzięłam – burczała, mając oczywiście na myśli duży kawałek materiały, w którym mieli zamiar z Connorem przenieść Roselyn Irisbeth na jego wielkich barkach, gdyby ta się zmęczyła. – Czekolady w torbie termicznej… no dobra – uśmiechnęła się do niego. – Chyba wszystko gotowe. Bilety? – Zapytała jeszcze; kiedy ona przygotowywała jedzenie, on już poszedł do kas, aby nie marnować czasu. – Super – skwitowała. – To chodźmy – zaordynowała i spięła włosy w kitkę. – Malutka, gdzie jesteś? – Zawołała córeczkę, która wyskoczyła spod stolika, gdzie zrobiła sobie swoje małe królestwo z zabawkami. – Posprzątane? – Zagaiła, a na przytaknięcie dziewczynki, uśmiechnęła się szeroko i musnęła ją w czółko. – Moje dzielności – zaśmiała się i założyła jej kapelusik. – Idź do taty, ja tutaj pozamykam – poprosiła, po czym upewniła się, że zaciągnęła zasłony, zatrzasnęła okna, a następnie na kilka spustów zabezpieczyła „Ogórka”. – Serio? – Chwilę później wryło ją w ziemię, kiedy zobaczyła swojego męża, który już zdjął koszulkę. – Na mnie gadasz, że chodzę w szortach, a sam się bezczelnie obnażasz – pokręciła z niedowierzaniem głową. – Rosie, nie zdejmujemy butków – skarciła trzylatkę, która bardzo chciała pomoczyć nóżki w niewielkim strumyku przepływającym przez plac z bramkami do parku, a małe obuwie trekingowe nieco jej to utrudniało. – Jeżeli będzie można, to się wykąpiemy w odpowiednim miejscu – obiecała, wcześniej faktycznie wyczytując, że warto wziąć z tego powodu kostiumy. – A o ciebie, mój drogi, to jestem zazdrosna – skwitowała, dźgając go palcem w szeroką pierś.

      chociaż nieco już zmęczona, to wciąż mocno podekscytowana, oczarowana i zwyczajnie po uszy zakochana VERA (Greyback) THORNE, która dawno nie była tak szczęśliwa i spokojna, ale faktycznie, jak jakaś baba spojrzy na jej wilcza, to zabije, o ♥

      Usuń
  91. — No, malutka, chodź już tutaj – wielozadaniowość Vereeny przekraczała wszelkie ludzkie pojęcie. Potrafiła ona bowiem jednocześnie sprawdzać w głowie listę rzeczy, które powinni spakować na wycieczkę po Paku Narodowym Jezior Plitwickich w Chorwacji, besztać żartobliwie Connora za to, że zdjął koszulkę, mimo ze wiedział, że jego mała żonka jest o niego piekielnie zazdrosna, zresztą miała o co być zazdrosną, to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, a jeszcze do tego wszystkiego pouczać ich słodką i chłonną wiedzy Roselyn Irisbeth, jak powinna się zachowywać, nie czyniąc tego w sposób nieprzyjemny i ostry, jak to robiło wiele zapracowanych matek. – Grzeczna dziewczynka – uśmiechnęła się do trzylatki, kiedy ta posłusznie stanęła przy ojcu, gotowa, aby ten wziął ją na ręce; zawsze, kiedy gdzieś wchodzili przenosili ją, aby nie zaginęła w tłumie oraz aby nic się jej nie stało. – Czasem mam wrażenie, że mój mąż jest napalonym nastolatkiem – śmiała się natomiast chwilę później z ukochanego, który szeptał jej zbereźne słówka, od których słodko się rumieniła. –Ale te szorty są dobre, prawda? – Spojrzała wymownie na dżinsowe spodenki, które jednakowoż mogłyby być nieco dłuższe, chociaż nie były jeszcze na tyle krótkie, aby w kimkolwiek wzbudzać zgorszenie. Zwłaszcza, że miała, co pokazywać.
    Następnie zachichotała radośnie, gdy weterynarz zawarczał niby to groźnie. i trzymając go pod wielkie ramię, skierowała się do punktu wejścia na szlak oznaczony literą „H”, gdzie wybierało się najmniej ludzi – osiem godziny chodzenia nie było dla wszystkich, jednak dla Greybacków była prawdziwą betką, nawet z córeczką, bo i ta miała w sobie niespożyte pokłady energii, które już niejednokrotnie im zademonstrowała. Dlatego kiedy o ósmej rano dali się porwać drewniano-mostkowej trasie, która zapewniała bezpieczeństwo florze i faunie, a także cudownej zieleni, gęstego lasu, turkusowi przepięknych, skrzących się w złotym – jakby intensywniejszym – słońcu jeziorek, szumu wodospadów i trelu ptaków, nim się zorientowali, po porostu przepadli dla tego miejsca. Co jednak ważniejsze – trafili w takie rejony, gdzie nie było niemalże jednej żywej duszy, co ostatecznie postanowili wykorzystać na piknik – zwłaszcza, że ich spostrzegawcza latorośl wskazała im żółtą tabliczkę, gdzie co prawda umiała odczytać koślawo jedynie „Uwaga”, ale wiedziała, że to coś ważne, toteż zaalarmowała swoich rodziców. Dobrze, notabene, zrobiła, bowiem okazało się, że oto w końcu doszli do jednego z nielicznych punktów, gdzie mogli zażyć kąpieli. Ta natomiast miała im bardzo pomóc, bo skwar wykańczał ich, bardziej niż żwawy chód.
    — Cudownie! – W tej samej chwili więc, matka i córka, zapiszczały z radości, kiedy ich oczom ukazało się coś na kształt zagajniczka. Oto przed nimi rozpościerało się niewielka polanka, otoczona dwoma skałami, częściowo zajęta przez omszałe głazy i niskie, typowe dla tych okolic, zarośla, gdzie cudowny odcień niewielkiego stawu zlewał się z intensywną zielenią podłoża na tym samym poziomie. Jeziorko zaś samo napełniane było przez wodospad wodą, a za nim natomiast kryła się grota. – Idealnie – dodała jeszcze Vera, ściągając swój plecak, a następnie mężowski i wraz z nim rozkładając koc. – Rosie, jeszcze chwila, najpierw się napijemy i zjemy, dobrze? – Ostrzegła trzylatkę, która w podnieceniu gotowa była w ubranku wskoczyć do „magicznego bajorka”, jak nazywała wszystkie zbiorniki w Plitwickich Jeziorach, ze względu na ich niespotykany nigdzie indziej odcień. – Kochanie, no i musimy cię przebrać w kostium, prawda? – Uzmysłowiła jej, wysuwając ku małej rękę, aby ją zachęcić do przyjścia. Ta oczywiście najpierw pochwyciła jej dłoń, ale ostatecznie władowała się na ojca. – Pięknie – rzuciła więc jeszcze pół-wila, nie do końca mając na myśli stworzenie Marki Natury, ale te dwa wspaniałe skarby, które były obok niej. – Kocham was – dodała, aby nie mieli wątpliwości i podała im ulubione kanapki.

    kompletnie oczarowana i oniemiała z zachwytu VERA

    OdpowiedzUsuń
  92. Naprawdę miała wrażenie, że trafiła do prawdziwego raju. Nie ulegało bowiem najmniejszym wątpliwościom, że Park Narodowy Jezior Plitwickich całkowicie zachwyca, o czym świadczyły już foldery i pocztówki, które oglądali jeszcze będąc w Boscastle – nie oznaczało to jednak, że Vereena w jakikolwiek sposób była przygotowana na to, co została na miejscu: na to, jak prezentowała się rzeczywistość, a ta była wprost powalająca na kolana i rozwalająca na łopatki. To, co zobaczyli, zaparło jej dech w piersiach. W zasadzie więc chodziła rozmarzona, ze srebrną głową w chmurach, próbując fiołkowymi oczami rejestrować jak najwięcej szczegółów, ale to Connor musiał zająć się i zdjęciami, i pilnowaniem energicznej Roselyn Irisbeth, która na szczęście po kilku łagodnych upomnieniach w pełni pojęła, ze nie może się zbliżać do krawędzi mostków – chociaż chyba bardziej przemówił do niej argument, że flora i fauna muszą być chronione, a ludzie nie mogą jej zakłócać, niźli to, ze pomoczy sobie butki i swoje spodenki w jeżyki, z których była niebywale dumna; sama w końcu wybierała tego naszywki. Pół-wila natomiast sama ledwo łapała równowagę, co chwilę o coś się potykając, albo niemalże zsuwając się któregoś z turkusowych jeziorek, ale uśmiechała się przy tym tak słodko i uroczo, że trudno było się na nią boczyć – dobrze, że wokół niemalże nie było innych turystów, bowiem to oni mogliby wówczas ucierpieć lub uznać ją za zwykłą narkomankę, a w konsekwencji zgłosić do służb porządkowych tego cudownego przybytku. Niemniej, jakimś cudem udało się jej przetrwać – a jej małżonek jeszcze jej nie zamordował – i dojść do odpowiedniego punktu, wprost perfekcyjnego na piknik, gdzie już nieco ochłonęła z wrażeń, ale wciąż uśmiech nie schodził z jej pełnych ust.
    — To jest… och… no niesamowite… – długo jednak nie potrafiła się opanować na tyle, aby powiedzieć cokolwiek rozsądnego; ciągle dotykała mchu, trawy, czy listków, które wydawały się jej miększe, bardziej zielone i intensywniej pachnące niż gdziekolwiek indziej, nie licząc oczywiście farmy Trenwith, ale tam najpewniej było to wynikiem ich wielkiej miłości do siebie i swojego małego miejsca na ziemi. Ostatecznie jednak przypomniała sobie, że nie zachowywała się do końca odpowiedzialnie, toteż postanowiła się przynajmniej względnie opanować na pikniku. Dlatego też skupiła się na swojej dziewczynce, równie chętnej do poznawania świata i podekscytowanej tym, co ją otaczało. W konsekwencji zaś się zaśmiała, gdy dziewczynka wyrecytowała niechętnie, bo wcale nie miała ochoty się do tego stosować, swojemu ojcu, że po posiłku trzeba odczekać przynajmniej pół godzinki, aby później wskoczyć na niego, tłumacząc to tym, że podeszła do mamusi, ale nikt jej nie powiedział, gdzie ma siedzieć, więc sama sobie wybrała miejsce. Verę zaś to tak rozczuliło, że nie tylko zachichotała wesoło, ale i z trudem powstrzymała wzruszenie. – Cóż, Rosie doskonale wie, gdzie się najwygodniej siedzi, prawda, maleńka? – Pocałowała ją w czółko, a następnie skradła pocałunek mężowi. – Na zawsze mówisz? – Zaśmiała się zaś, kiedy już skonsumowali, a ich słodka trzylatka ułożyła się na skraju polanki, tuż nad wodą i łapką ciągle ją dotykała, spoglądając tęsknie w jej turkusową taflę; ojciec trzymał ją za kostki, tak na wszelki wypadek. – Hm… na zawsze brzmi całkiem fajnie, ale nie bardzo wiem, gdzie byśmy zamieszkali… – wyobrażała sobie malutką, drewnianą kuczkę na palach, gdzieś nieopodal wodospadu, jednocześnie bez skrępowania, bowiem faktycznie byli w prywatnym i bezpiecznym zakątku, zdjęła bluzkę i stanik, aby nałożyć ciemno-fioletowe bikini. – No co? – Mruknęła zarumieniona przez jego intensywne spojrzenie. – Rose, przebierzemy cię może, hm? – Wystawiła dłonie do dziewczynki, wiedząc, że nieco zajmie jej czas zmienianiem ubioru na odpowiedni do pływania, dzięki czemu nie będzie się tak irytowała. – Rączki w górę! – Zaśmiała się, zsuwając jej bluzkę i natychmiast obsypując brzuszek pocałunkami.

    bezdennie zakochana i bezbrzeżnie zachwycona VERA oraz jej urocza, radosna i niecierpliwa córcia

    OdpowiedzUsuń
  93. [Wrzosowy Cońcio zawsze w cenie. ♥]

    — Jejku, jej, „na zawsze”, to bardzo długo – rzecz jasna, rozweselona i rozanielona Vereena nie powstrzymała się od drobnego droczenia z Connorem, wiedząc doskonale, że obydwoje bawią się na tyle świetnie, że nie muszą się w zasadzie dosłownie niczym przejmować: że wokół jest tak cudownie, co na nich ewidentnie mocno oddziaływało, że zwyczajnie w tamtej chwili nic nie było w stanie zachwiać ich szczęściem, co zresztą udowadniali sobie na każdym, możliwym kroku. – A co z babcią? Z Jo, Felixem? – Przesunęła stopą po jego łydce, doskonale wręcz się bawiąc; obydwoje przecież wiedzieli, że chociaż wizja takiego skrycia się w głuszy była cudowna, to mimo bycia introwertykami, na pewno długo nie wytrzymaliby w takim trybie: w Boscastle było zbyt wielu przychylnych im ludzi, aby chcieli z nich na dobre rezygnować. Na tym jednak ich wizje zamieszkania w plitwickiej głuszy się skończyły, bowiem mieli inny palący problem: zniecierpliwioną, acz uroczą, Roselyn Irisbeth, która bardzo chciała pływać, toteż jej mama postanowiła i ją, i siebie do tego aktu przygotować, nie spodziewając się tak żywiołowej reakcji od ukochanego. – Coś się stało? – W pierwszej chwili, całkowicie rozbrajająco zagubiona, również rozejrzała się na boki, nie do końca pojmując, o co mogło wilkołakowi chodzić; dopiero jego namiętne spojrzenie księżycowych tęczówek wszystko jej wyjaśniła. – O panie, no mówiłam, jestem żoną nastolatka – zaśmiała się w głos, ciskając w niego swoją koszulką oraz stanikiem, a następnie, jak gdyby nigdy nic, dość okrutnie, zwłaszcza, ze czekało ich jeszcze parę godzin chodzenia i jeszcze więcej do momentu, kiedy się położą, a więc to chwili, w której ewentualnie mogliby zaspokoić swoje rządze, skupiła się na ich dziecku: – Chodź ślicznotko.
    Świergotała do dziewczynki w najlepsze, udając, że naprawdę nic złego nie zrobiła, ale jej wymowny, rzucany swojemu wielkiemu mężczyźnie co jakiś czas, wzrok, jasno mówił, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, do czego doprowadziła – było jej co prawda nieco głupio w związku z tym, bo jednak byli w miejscu publicznym, mimo że akurat z innych ludzi całkowicie opustoszałym, a ona mogła nie tylko wystawić się na ich widok, ale i sprowokowała partnera. Oczywiście, niebywale jej to schlebiało, bowiem niewątpliwie nie każda kobieta mogła pochwalić się tak magnetyzująca siłą rażenia, ale z drugiej strony wiedziała, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami miał cierpieć – a tego bardzo nie lubiła. Na szczęście obydwoje poświęcili pełnie uwagi swojej księżniczce, dzięki czemu tymczasowo owy incydent poszedł w niepamięć i w konsekwencji mogli się skupić na relaksie w turkusowym źródełku. Rzecz jasna, Rosie była całkowicie oniemiała i zachwycona – podobnie jak starsza z pań Greyback – i początkowo nawet nieco się speszyła ogromem doznać, aby jednak ostatecznie, dzięki ojcowskiej zachęcie, podjąć próbę nauczenia się pływać, a później ruszyć na dalszy podbój Parku Narodowego, co jednak znacząco się wydłużyło. Nie narzekali jednak, mimo że nogi dosłownie wychodziły z ich korpusów.
    Małżeństwo jednak znalazło jeden, bardzo duży superlatyw, związany z takim skrajnym wykończeniem – ich dziewczynka zasnęła tak mocno, że z całkowitą pewnością, zaszywszy się za kotarką na ich przyczepowym łóżku i wyciszeniu terenu wokół siebie, oddali się cielesnym przyjemnościom, który wynagrodziły im tyle czasu wstrzymywania się podczas podróży po tym prawdziwym raju na ziemi, udokumentowanym tysiącami zdjęć, które natychmiast przesłali Hawthorne’om, którym niemalże na żywo relacjonowali swoją wycieczkę, a którzy zawsze później przekazywali informacje pani Thornton, gdy dowozili na farmę Trenwith ciężkie zakupy, zgodnie z obietnicą. Dlatego też następnego dnia, kiedy wyruszyli na oddalony o trzy godziny jazdy półwysep Istria, byli w doskonałych humorach, mimo że Roselyn Irisbeth w foteliku na tylnim siedzeniu nadal odsypiała swoje tuptanie po mostkach –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – oni zaś nie mieli serca jej budzić i sami się zagadywali, bo również byli nieco zmęczeni, a nie chcieli, aby, doszło do wypadku. Mając zaś w pamięci kilka dobrych uwag napotkanych po drodze osób, turystów i Chorwatów, od razu skierowali się do Puli, gdzie, zgodnie z obietnicami, szybko odnaleźli pokaźny kemping, nieoddalony zbyt mocno od centrum. Ich planem było porzucenie „Ogórka” i podróżowania na przykład rowerami.
      Przede wszystkim, już na samym początku, zachwycił ich kształt tego wysuniętego skrawka ziemi, który przypominał serce, które opływały cudowne wody Adriatyku, a największa aglomeracja, do której się skierowali, była jego niewątpliwie główną aortą – cudowną i przypominająca starożytne miasteczko. Vera czuła się tam natomiast tak, jakby oglądała Ateny, Rzym i Prowansję w jednym – żadne miejsce na ziemi, nie oferowało tylko różnych stylów, wspomnień i naleciałości architektonicznych z różnych zakątków świata, czy też zaciągnięć kulturowych z wielu państw, co właśnie Dalmacja, niejako mekka i centrum klimatu Śródziemnomorskiego, na który składała się nie tylko temperatura powietrza oraz rodzaje owoców, czy kwiatów, ale i atmosfera, muzyka, czy też język. Nie było dosłownie zakątka, które by jej nie zachwyciło i chociaż w pewnej chwili od uśmiechu bolały ją policzki – ten nadal utrzymywał się na jej pełnych ustach, niezależnie, czy odgrywali scenki z bajki Diney’a, w której on udawał Herkulesa, ich córeczkę Megarę, a jej w zaszczycie przypadło bycie Filokletem, czy biegali po amfiteatrze z drugiego wieku przed naszą erą, czy też właśnie spacerowała z Connorem za rękę bulwarem Novigradu, gdzie pojechali rzecz jasna z powodu ich wielkiej miłości do książek fantastycznych pewnego autora z małego kraju pomiędzy Bałtykiem a Bałkanami. Zawsze była tak samo radosna, bowiem miała swoje największe skarby u boku, z którymi mogła dzielić się swoimi przemyśleniami. Co jednak wspanialsze – oni naprawdę zdawali się przyciągać same wspaniałe istoty, bowiem już pierwszego dnia pobytu w Puli, poznali wspaniałe małżeństwo: państwa Natalie i Roberta Porter, Walijczyków z córeczką Leah, równolatką panny Greyback.
      Bardzo szybko okazało się, że nadają na dosłownie tych samych falach i nim się obejrzeli – rozpoczęli swoją podróż po Istrii wspólnie. Okazało się bowiem – na co zwrócili uwagę ich sąsiedzi z przyczepy, którzy także mieli w planach poruszanie się rowerami lub komunikacją miejską i międzymiastową – że najtaniej wychodzi jednak przemieszczać się za pomocą taksówek-busików prywatnych przewoźników. Tym sposobem całe trzy dni, które chcieli poświęcić na zwiedzanie chorwackiego półwyspu, spędzili właśnie z Porterami, nawet wieczorami pijąc przy ognisku wino, gdy ich dziewczynki poszły spać, a ostatecznie dogadali się w kwestii kolejnych punktów podróży i wespół zobaczyli Rijekę – miasteczko zastygłe w rozkroku między średniowieczem a barokiem, gdzie podziwiali niesamowity ratusz, katedrę świętego Wita oraz cerkiew pod wezwaniem Mikołaja – aby jeszcze tego samego dnia, drugiego sierpnia dwa tysiące dwudziestego siódmego, dotrzeć na wyspę Pag, a konkretniej dotarli do niewielkiego miasteczka Lun, słynącego z długowiecznej tradycji uprawy oliwek. Gaje jednak postanowili zobaczyć jednak dopiero następnego dnia. Wcześniej zdecydowanie musieli nieco odpocząć, chociaż i tak nie trwało to długo – powykręcane, stare drzewa przyciągały ich niczym magnes i sprawiały, że chcieli zobaczyć więcej i więcej, i więcej…
      — Hmm? – Nadal całkowicie oczarowana, tym razem wspomnieniami z ich spaceru, mimo że było to ot, parę karłowatych stworków powciskanych w ziemię między skałami, jednak aura z nań promieniująca była wprost niemożliwa do opisania, Vereena w pierwszej chwili w ogóle nie pojęła, co mówił do niej Connor. Musiała się wyprostować, pokręcić srebrną głową, jakby otrzepując się z wody, i spojrzeć na niego uważnie, aby jego słowa w pełni do niej trafiły.

      Usuń
    2. Nie znaczyło to jednak, że je zrozumiała, bowiem brzmiał wyjątkowo enigmatycznie. Zmarszczyła zabawnie brwi, mając wrażenie, że w takim upale nawet siedzenie w cieniu „Ogórka” im nie służy. – O-o… o czym ty… – zamrugała gwałtownie powiekami, ale wówczas w pełni do niej dotarło: poznała jego plany po tym bezczelnie uroczy, niepomiernie uroczym i cudownie szelmowskim uśmieszku, jakie się błąkał po jego skrytych w gęstej, ciemnej brodzie ustach. Zaśmiała się krótko, uroczo. – Oliwki, truskawki i orzechy – powtórzyła jednak po nim powoli. – Mój Boże! – Nagle poderwała się na równe nogi i uklękła przed nim, przykładając dłonie do jego idealnie wyrzeźbionego brzucha. – Kochanie, jesteś w ciąży?! – Zapiszczała drwiąco, wzbudzając ogólną sensację; referowała rzecz jasna do tego, że w odmiennym stanie kobiety miały swoje dziwne zachcianki, a spectrum smaków, jakie zaserwował na pewno zaliczało się do „dziwne”. Odpuściła mu jednak dość szybko, widząc jego rumieńce i zażenowanie. Ponownie usiadła pomiędzy jego nogami i chwyciła jego wielką dłoń, aby ucałować jej kłykcie. – Jesteś pewien, tak? – Zapytała nagle. – Z-znaczy… – zmieszała się – są wspaniali – odnosiła się do Natalie i Roberta – ale wiesz… nie ocenia się książki po okładce i och!, no dobra, wiem!, jestem nadopiekuńczą mamuśką – skwitowała, moment bawiąc się obrączką na jego palcu. Chwilkę milczała, rozważając wszelkie za i przeciw. – Mam się na tę okoliczność jakoś specjalnie ubrać? – Zapytała w końcu, tym samym zgadzając się z nim pójść na tę niejako szaloną randkę, którą dla nich zdążył już zaplanować. – T-tęknisz? Tęsknisz… co? O czym tym ty mówisz? – Okręciła się w jego objęciach, aby móc spojrzeć mu w oczy. Nie rozumiała.

      naprawdę dość mocno zagubiona VERA (Greyback) THORNE, która skacze jak pijany Flappy Bird po emocjach, bo serio nie pojmuje (jak tak, no ale ona nie, kurdebalans), chociaż niezmiennie kocha

      Usuń
  94. Cóż, intencją Vereeny nigdy nie było to, aby w jakikolwiek sposób sprawiać przykrość Connorowi, czy też deprecjonować jego pomysły, ba!, w znakomitej większości uważała je za wspaniałe i chętnie z nich korzystała – niejednokrotnie bowiem wykazał się nie tylko sprytem, ale także zdolnościami do logicznego, a przy tym niesztywnego, tylko bardzo radosnego przebiegu wydarzeń, przygotowywania wszystkiego. W tym wypadku nie było inaczej w żadnym względzie. Ot, po prostu – chciała się z nim podroczyć, wykorzystując nieco fakt, że to do niej zawsze należało to słynne, ostatnie słowo; możliwe, że właśnie też z tego z tego powodu z taką łatwością przystawała na wszelkie jego propozycje: ufała mu bezgranicznie i miała świadomość, że gdyby było coś nie tak, ona zawsze mogła mu to powiedzieć i on albo by jej wysłuchał, albo wyłożyłby jej rozsądne argumenty, przemawiające za działaniami, jakie podejmował. Rzecz jasna, w tamtej chwili, przesiadując na polu kempingowym na chorwackiej wyspie Pag i chłodząc się w cieniu swojego „Ogórka”, pewnie nieco przesadziła – biorąc pod uwagę spojrzenia innych osób: mogła nawet za bardzo, bo chociaż nikt nie zerkał na nich nieprzychylnie, to najpewniej, jak długo mieli pozostawać w miasteczku Lun, tak długo były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, miał się borykać z różnymi, żartobliwymi przytykami ze strony innych „obozowiczów”, których zaalarmował radosny wybuch jego małżonki – niewątpliwie bardzo głośny i całkowicie absurdalny, o czym świadczyło jego skrajne wręcz zaskoczenie. Ona natomiast faktycznie bawiła się doskonale, drocząc się z ukochanym, pomimo wiedzy, iż wspomniał właśnie o takim szalonym kotle smaków, bo chciał, aby zjedli lokalne pyszności.
    — Mój Boże… – zamiast jednak cokolwiek tłumaczyć, westchnęła przeciągle, z oczarowaniem – jesteś cudowny, kiedy się rumienisz… – skomentowała z miłością, gładząc go po policzku, zanim przystąpiła do wysłuchiwania jego planów i analizowania ich pod każdym możliwym kątem; nie można było się jej jednak dziwić, bo w grę wchodziło zostawienie ich słodkiej i niewinnej oraz uroczej Roselyn Irisbeth, która zdecydowanie zbyt wiele razy był a w swoich krótkim życiu już raniona, z obcymi, de facto, osobami. Jak zwykle jednak, tłumaczenia jej małżonka, znacząco ją uspokoiły. – No tak… ta wasza więź – szepnęła, jakby to sobie nagle przypomniała, czego ostatecznym wynikiem było zapytanie, czy powinna się jakoś przygotować. – Oj, na Boga, Connor, zachowujesz się, jak piętnastolatek, który pierwszy raz zaprasza dziewczynę z klasy na randkę – wypomniała mu z wesołym, perlistym śmiechem, całując go nagle czule i przeciągle w usta. – Kocham cię takiego – wyszeptała, z wargami przy jego idealnie wykrojonych wargach – i z przyjemnością pójdę do gaju oliwnego – wymownie, acz zabawnie, poruszyła brwiami, po chwili jednak gubiąc się w jego toku rozumowania. Na szczęście tylko na krótki moment, po którym wszystko się u niej rozjaśniło. – Aha… to takie buty… – powiedziała powoli, tym razem pozwalając, aby szkarłat wpełzł na jej jasne policzki. – Mniej… czas tylko dla siebie… hm… no dobrze, dobrze… odbierz mnie o – zerknęła na elegancki zegarek na prawym przegubie, który od niego otrzymała – siódmej, a teraz… won mi stąd, muszę się przygotować – zapowiedziała radośnie i dosłownie w ostatnim momencie powstrzymał ją, aby wziąć z przyczepy parę potrzebnych rzeczy, zanim zamknęła się od środka. Ostentacyjnie ignorowała jego nawoływania, nakazując mu zajęcie się ich córeczkę, a czas, który jej pozostał, w pełni wykorzystała na odpowiednie przygotowanie się, chociaż szybko zaczęła żałować, że pod przypominającą rzymską togę, pudrowo-różową sukienkę na cienkich ramiączkach, z głębokim dekoltem na plecach i mocnym rozcięciem z przodu, nie ubrała bielizny; zgodnie zresztą, z wyraźną prośbą wilkołaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej, o siódmej była, zgodnie z obietnicą, zwarta i gotowa, z włosami spięty w elegancki, ale niesztywny kok. – Musisz zapukać! – Domagała się więc chwilę później, gdy jej ukochany znalazł się przy przyczepie, pełnej scenki rodzajowej, której tak naprawdę nie mieli szansy nigdy przeżyć z wielu powodów; głównie takich, że Robert Thornton nie akceptował długo pana Greybacka, toteż zazwyczaj spotykali się w umówionych miejscach o umówionej porze, stosując umówione znaki porozumiewawcze. – No, tak lepiej – skwitowała, otwierając mu. – No, no no… – zagwizdała nawet z wrażenia, kiedy go zobaczyła. – A pan przystojniak do kogo? – Wyszczerzyła się radośnie, lustrując go od stóp do głów i uśmiechając się szeroko, wyjątkowo mocno podekscytowana wizją randki z nim. – Zaproszonko dla mnie ma? – Zakpiła radośnie, zanim zasunęła sandałki. – No dobra, dobra, idę! – Zachichotała szczerze i uroczo oraz ciepło.

      totalnie super szczęśliwa i zadowolona VERA, która nie może się doczekać reszty wieczoru w sumie

      Usuń
  95. Mary otworzyła lekko usta ze zdziwienia i uniosła brew, próbując rozszyfrować, dlaczego właściwie profesor zachowuje się wobec niej tak, a nie inaczej. Był, ciężko określić, jakiś taki podpowłokowo miły, jakiś taki wyrozumiały, jakiś taki... ludzki, a były to cechy, z którymi dziewczyna stykała się ostatnio nader rzadko, głównie z powodu nieustannego narażania się wszystkim swoimi nocnymi ekspadami. Och, jakże cieszyło ją, że było to zaledwie jakieś dwadzieścia procent przypadków, kiedy udało się nauczycielom ją przyłapać, a pozostałe osiemdziesiąt nadal pozostawało jej gorzką, skrywaną głęboko w sercu tajemnicą.
    – Cóż... Zamierzam pobyć jednak przykładną uczennicą przez pewien czas – wysiliła się na blady, lekko zadziorny uśmiech, podnosząc na niego oczy i starając się czegoś w nich doszukać... Sama nie była do końca pewna, co właściwie spodziewała się znaleźć. Naganę? Zrozumienie? Bądź co bądź nie zobaczyła nic, nic co naprowadziłoby ją na jakikolwiek trop. – Owszem – przyznała mu, odnosząc się do komentarza o nauczycielce transmutacji. – W przeciwieństwie do profesora Mathiasa; ten to pojawia się i znika... – dodała pod nosem niewybredny komentarz, mając nadzieję, że Connor Greyback nie weźmie tego za obrazę kolegi po fachu.
    Wiedziała, że pozwala sobie czasem na zbyt wiele, chociaż nie wiedziała dlaczego; coś jakby kazało jej to robić, kazało jej prowokować ludzi, jak gdyby mieli swoją niechęcią utwierdzić ją w przekonaniu, że rzeczywiście jest potworem i nikt nic nie może na to poradzić.
    – N-nie... – zająknęła się lekko, robiąc wielkie, pełne niewinności i zdumienia oczy, jak gdyby nie mogła zrozumieć, dlaczego jest podejrzewana o coś takiego. – Jestem tylko nocnym markiem, proszę pana – dodała, wzruszając ramionami i skromnie opuszczając wzrok. – Cierpię na bezsenność i... Jakoś tak... Nie mogłam spać – spróbowała i tutaj starego wykrętu, jednocześnie tłumiąc realne ziewnięcie. Nie chciała, by wziął ją za bezczelną albo, co gorsze, nierozgarniętą dziewuchę, zwłaszcza, że na jego lekcjach możliwie najbardziej usiłowała się wykazać, dając mu do zrozumienia, że jest faktycznie zainteresowana przedmiotem, a nie należy do grupy popularnych lizusek, torujących sobie w ten sposób drogę do dobrych ocen. Zresztą, podejrzewała, że i tak takie zachowanie by nie przeszło.
    Przełamała się i spojrzała mu prosto w oczy, czując, jak przenika ją koszmarny chłód, sięgający aż do szpiku kości. On w i e d z i a ł, znał jej sekret. A ona nie mogła pojąć, dlaczego, jakim cudem tak się w ogóle stało.
    – Panie profesorze, ja... – urwała, zastanawiając się przez chwilę, czy iść w zaparte i rżnąć głupa, czy zachować się jak na dorosłą osobę przystało i wyznać prawdę. – Co mnie zdradziło? – Zapytała w końcu, wbijając wzrok w podłogę i wyłamując nerwowo palce. Serce biło jej nienaturalnie mocno.

    Mary Johnson

    OdpowiedzUsuń
  96. To, że Vereena nic nie powiedziała na temat braku wspólnego czasu z Connorem nie wynikało z tego, że z tego nie odczuwała, ba!, dosłownie cierpiała z tego powodu i nawet już tłumaczenia, ze przecież mają Roselyn Irisbeth i to jest ich największy skarb, na którym powinni skupiać pełnię swej uwagi, nie zawsze były skutecznie w momentach, w których pożądanie – a to dotykało jej niemalże cały czas, jak długo była w jego pobliżu: tak po prostu na nią obezwładniająco działał – zwalało ją niemalże z nóg. Nie skomentowała jego słów tylko dlatego, że już zaczęła w głowie szukać odpowiedniego stroju na okoliczność randki, na którą ją zaprosił, a kiedy zorientowała się o swoim drobnym, acz znaczącym faux paux, było już za późno – postanowiła mu to jednak zrekompensować tym, jak miała zamiar się wystroić: tylko i wyłącznie dla niego. Była zaś tak podekscytowana wizją wspólnego wieczoru, który miał być tylko i wyłącznie dla nich – nieważne, co mieli robić, ale naprawdę odczuwała olbrzymią potrzebę poświęcenia pełni uwagi tylko swemu ukochanemu i nikomu ani niczemu wokół; jakkolwiek kochała swoje dziecko – że nawet tak absurdalny pomysł, jak nieubranie bielizny – w ogóle, bo stanika również nie założyła, co akurat nowością nie było, bowiem w takie upały nienawidziła się męczyć, mimo że tym samym męczyła byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu; chociaż on chyba się męczył nawet wtedy, gdy odkrywała najdrobniejszy skrawek swojego ciała, co równie mocno ją zachwycało, jak irytowało – wydawał się jej doskonałym. Równie wspaniały był jej humor, który niemalże rozsadzał swoją radością „Ogórka”, gdzie po wszystkim, co zrobiła, można było odnieść wrażenie, że przez przyczepę przeszedł Armagedon. Nie to było jednak ważne.
    — Oho, awansowałam nawet! – Zachichotała, referując do zapowietrzenia się przez męża, gdy na jej widok sapnął „Chryste”; zdecydowanie, to on był najważniejszy, nic innego. – No czekaj, czekaj, już idę… buty… – zaśmiała się jeszcze pod nosem, w zasadzie to zachwycona jego wspaniałą reakcją, bo to oznaczało, że naprawdę spodobała mu się całkowicie, a jej strój był całkowicie trafiony; przynajmniej wizualnie, bowiem już wychodząc z ich domku na kółkach, Vera zorientowała się, jak ciężko będzie zapanować na połami pudrowo-różowego materiału, który okazał się być dość niesforny w zderzeniu z adriatyckim wiatrem. – Ojej no… weź mnie nie poganiaj – mruknęła niby to ostro, ale ostatecznie znalazła się przed nim i zaanonsowała: – Ta-daam! – Rozłożyła dłonie, okręciła się wokół własnej osi i zarumieniła się lekko, kiedy zaciągnął się jej zapachem; mocno ścisnęła jego rękę, kiedy splótł jej palce i spojrzała mu głęboko w oczy. Był zdecydowanie warto się tak męczyć z doborem ubrania. – Co ma się nie dziać? Idziemy na randkę! Naszą pierwszą, prawdziwą randkę – wyszczerzyła się radośnie, nie mogąc się w sumie doczekać, co jej ukochany wymyślił. – Hm… kwiatki? K-kwiatki… ach tak, no tak… żeby było, jak należy – zamyśliła się. – Ej, daj spokój Connor, kupisz mi lody po drodze – zapewniła szczerze i pogładziła go po silnym torsie, nagle czując, jak coś słodkiego i małego obłapia jej nogi. – Ty wyglądasz jeszcze ładniej, księżniczko – zapewniła czule i pochyliła się do córki. – Daj mi teraz buzi i leć do Leah. Bądź grzeczna, dobrze? – Poprosiła jeszcze po cmoknięciu i ponownie przeniosła pełnię uwagi na wilkołaka. Dopiero wówczas zorientowała się, że trzymał jakieś rachityczne, mizerne, acz niewątpliwie na swój sposób urocze, kwiatki, które wręczyła my Rosie. – Przepiękne – skwitowała i pocałowała go w policzek, kiedy zrozumiał jej gest i się zgiął, aby ułatwić jej zadanie. – Hej, wielkoludzie – kciukiem otarła z jego rzęs słone kropelki – nie płacz, tylko prowadź… koszyk, Connor, koszyk, spokojnie… jakbyś nigdy nie był na randce – zakpiła wesoło, obejmując go w pasie i przyciskając się do jego boku, kiedy w końcu ruszyli. – Jesteś przecudowny gdy się peszysz – szepnęła nagle czule.

    mocno zniecierpliwiona, ale to wynika z czystej miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  97. — Wiem, kochany, że to z miłości – przyznała spokojni i łagodnie, z radosnym i ciepłym uśmiechem Vereena, patrząc głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki Connor a w taki sposób, jakby podziwiała ósmy cud świata; cóż, powszechnie było wiadomym, że tym właśnie dla niej był: prawdziwym cudem i najlepszym, wraz z ich słodką Roselyn Irisbeth, która wyratowała ojca z kwiatuszkami, co ją w życiu spotkało – ale nie płacz, bo i ja się rozpłacze, a przecież mi nie wypada. Idę na randkę z najprzystojniejszym facetem w okolicy: ze spełnieniem moich marzeń, więc… płacz nie jest chyba dobrym pomysłem – wyszczerzyła się radośnie, w zasadzie będąc dumną, niczym paw: nierzadko przecież spotykało się małżeństwa, które ufały sobie tak bardzo, że nie wstydziło się okazywać przed sobą wzruszeń, a w tym nawet łez. – Bardzo cię kocham, wiesz? – Szepnęła ni z tego, ni z owego, muskając go w wielkie, silne ramię; nawet tam, w odległej od wietrznego Boscastle, ciepłej Chorwacji, pachniał lasem cedrowym po deszczu, świeżo przekopaną ziemią na wiosnę i świeżym imbirem, a przede wszystkim: pachniał domem. Przy tym zaś zachowywał się w swoim zagubieniu, ale także ewidentnej ekscytacji, tak uroczo, że nie powstrzymywała się od spoglądania na niego z oddaniem i zachwytem, co chwilę dosłownie. – Bardzo….
    Ciepły szept pół-wilii zawisł pomiędzy nimi, unosił się ciepłą, pachnącą słodkim bzem i cierpkim agrestem, zawisł pomiędzy nimi, otulając ich szczelnie i tylko wzmagając chęć wyrwania się od świata na parę chociażby chwil, tylko i wyłącznie dla siebie. Nie przeszkadzało jej więc zupełnie nic – ani fakt, że zapomniał o koszyku, ani to, że chyba nawet zapomniał języka w gębie, czy nawet to, że najpewniej stracił orientację w terenie, bowiem początku skierowali się w dziwnym kierunku. Rzecz jasna, nie komentowała tego, tylko pozwalała swoim maślanym, pełnym miłości, fiołkowym tęczówkom chłonąć widok wokół, jak i samego małżonka, którego ciągle przekonywała, że jest najbardziej uroczy na świecie i nie wymieniłaby go na nic innego, nigdy w życiu, bo nie może bez niego oddychać – oczywiście, niekoniecznie działało to tak, jakby tego sobie życzyła, ale się nie poddawała.
    — Connor – zatrzymała go jednak nagle, gwałtownie, mając trochę dość tego, ze tak bardzo się przejmował. – Przestań, proszę – pogładziła go czule po zarośniętym policzku. – Nakręcasz się niepotrzebnie, serio – zapewniła go całkowicie poważnie, uśmiechając się ciepło i czule. – Wszystko jest idealnie i… i wiesz co? – Wyszczerzyła się. – Ja już mam wszystko, co najlepsze: ciebie i Rosie – wyszeptała poważnie. – Także nie mów mi, ze potrzebuję czegokolwiek więcej, bo nie potrzebuję już niczego, absolutnie niczego – podkreśliła z emfazą – więcej, niż was… no i tego… tych kilku chwil z tobą na naszej pierwszej, prawdziwej randce! – Zakomunikowała wesoło i ponownie splotła ich palce. – Możesz mnie zaprowadzić na miejsce? – Zasugerowała więc ostatecznie, pełna energii i podniecenia. – Hm… no wiem – przytaknęła, gdy podjął temat ich randkowania, kiedy ponownie ruszyli. –Ano możliwe i to najpewniej dlatego, że zawsze musieliśmy się umawiać w ukrytych przed światem miejscach, które ustaliliśmy wcześniej, a na dodatek nie mieliśmy dużo czasu dla siebie, przynajmniej na początku – wyjaśniła. – Nie przeszkadza mi to jednak – dodała. – W ogóle mi to nie przeszkadza, bo ja od początku wiedziałam, że jesteśmy przeznaczeni dla siebie… na zawsze i na wieczność – skwitowała od serce, aby następnie trzepnąć go w tył głowy. – Matko bosko, ty naprawdę jesteś jakiś niewyżyty! – Wybuchła salwą śmiechu, szybko się uspokajając, kiedy zamajaczył przed nimi gaj i od razu domyśliła się, jaki był jego plan. – Prawie, jak Adam i Ewa, co? – Zapowietrzyła się z wrażenia. –Pierwsza randka pierwszych ludzi na świecie… – rozmarzyła się. – No co ty, morza mam nadto! Chodźmy! – Zakomunikowała. – No rusz się, bo przestanę kochać – zażartowała.

    oczarowana i kochająca mocno VERA, która serio się cieszy bardzo mocno

    OdpowiedzUsuń
  98. Nie było najmniejszych wątpliwości, iż Vereena była całą tą sytuacją dogłębnie poruszona oraz wyjątkowo mocno zachwycona, niezależnie, że obydwoje byli w niej dość nieporadni – w końcu nie tylko dla Connora było to swoiste novum na wielu płaszczyznach, ale i dla niej. Owszem, obydwoje w całej swojej karierze życiowej na pewno wielokrotnie byli na różnych randkach – mniej lub bardziej udanych; więcej lub mniej razy, przy czym on na pewno był więcej, bo jej zasób partnerów nawet do przysłowiowego trzymania za rączkę był doprawdy ubogi i zdecydowanie nie było się czym chwalić – ale jednak ta była dla nich wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że żartowali, iż była ich pierwszą, taką na poważnie, co de facto nie mijało się z prawdą, ale jakby spojrzeć na to z szerzej perspektywy, to wielokrotnie byli na takich spotkaniach – czy to przed rokiem dwa tysiące dwudziestym, czy to po ślubie w roku dwa tysiące dwudziestym czwartym, tyle że nie używali tego jednego, konkretnego określenia. W związku z tym, wówczas nie było tak oficjalnie – będąc jednak na wyspie Pag postanowili, że właśnie będzie zgoła inaczej: tak, jak przynajmniej raz powinno się odbyć, gdy ona jeszcze mieszkała z babcią i ojcem. Rzecz jasna, była to lekka abstrakcja dla pół-wili, bo jak można było mówić o „pierwszych randkach” w przypadku istot, które zwyczajnie „zdarzyły się” ze swoją miłością: nie poznali się, nie dotarli – pewnego dnia po prostu się stali i byli oraz trwali nadal, pomimo wszelkich, nierzadko potężnych, przeciwności losu i kłód, jakie przewrotny los rzucał im pod nogi. Byli więc książkowym przykładem tego, że nie warto się poddawać, nawet wtedy, kiedy sytuacja zdawała się być patowa, bo ostatecznie – wielki wysiłek był nagradzany: właśnie takimi cudownymi chwilami, jak ta, w której trwali.
    — Och tak, och tak – zakpiła więc, będąc w doskonałym nastroju, kiedy droczyła się z ukochanym o ewentualną zmianę kierunku ich podróży; cóż, niewątpliwie gaj oliwny miał w sobie coś magicznego i tak jak poruszył nim, poruszył i nią, toteż chyba nie było lepszego miejsca na to, aby wspólnie spędzić czas, bez zastanawiania się, co pomyślą inni, co robią i jak się zachowują: aby mieć szanse wyrwania kilku intymnych chwil tylko dla siebie. – No idziemy, idziemy – zaśmiała się w głos, gdy pociągnął ją z teatralnym przestrachem w kierunku cudownego zakątka nieopodal miasteczka Lun, które oczarowało ich oboje od pierwszego momentu, gdy się w nim znaleźli. Co jednak istotniejsze, pan Greyback zdawał się dosłownie czytać w myślach swojej małżonki i prowadził ją głębiej w cudowny lasek pełen powyginanych drzewek, do miejsca, w którym mieli pewność, że raczej już nikt im nie przeszkodzi; a o to przecież chodziło i młodziutka pielęgniarka w ogóle jeszcze nie podejrzewała, jak niecne plany miał w stosunku do niej były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. – Idealnie – skwitowała więc słowa małżonka, podziwiając okolicę, jaką wybrał, rozsiadając się na kocu. – Nie… teraz jest idealnie – sprostowała, wtulając się w niego mocno i przymykając na moment powieki; jego całkowicie oszołamiający zapach odbierał jej zdolność do racjonalnego myślenia. – Rozpijasz mnie, kochany, żebym była łatwiejsza? – Zachichotała, ale przytaknęła radośnie. – No, no, jestem pod wrażeniem – przyznała na głos, gdy spostrzegła inne smakołyki, które ze sobą wziął, aby następnie wybuchnąć głośnym śmiechem; najpewniej niedługo miały ją boleć policzki i miała mieć zdarte gardło od ciągłego okazywania, jak bardzo zadowolona była. – Och, n-no wiesz… – zarumieniła się, grając speszonego i nieśmiałego podlotka. – Na pierwszej randce to się tylko powinniśmy za rączkę trzymać, a o dziewiątej do domku… – zironizowała, rzecz jasna, nie na poważnie. – No dobra… może jeden… albo dwa – zasugerowała, puszczając mu perskie oczko, ale wszystkim w ciągu sekundy zapomniała, gdy połączyli swoje wargi. – Nie mam bielizny – sapnęła nagle, obezwładniona uczuciami i przyjemnością. Wariowała.

    kompletnie szalona, ale to z miłości!, oczarowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  99. Czasami, kiedy nikt nie widział i nikt nie słyszał – w chwilach, kiedy była całkowicie sama, czy to na przykład wypełniając dokumentację w przychodni doktora Cartera w Boscastle, czy to wówczas, gdy prasowała koszule, podczas gdy Connora bawił się z ich słodką i niewinną Roselyn Irisbeth, czy w takim momentach, kiedy wracała na farmę Trenwith z pracy lub zakupów – Vereenę ogarniał niemożliwy do pokonania niemalże – bo zajmowało to dużo czasu i nakładu pracy – strach. Podłożem jego była silna świadomość olbrzymiej miłości, jakiej zaznała oraz ogromu szczęścia, jaki przypadł jej w udziale, a także tej wielkiej radości, którą każdego dnia w jej sercu wzbudzała obecność męża i ich słodkiej córeczki, a także znajomość realiów, w jakich przyszło im żyć – brutalnego świata mugolskiego i brudnego świata czarodziejskiego, gdzie jedni byli gorsi od drugich, gdzie nie było niemalże żadnych zasad moralnych, gdzie życie ludzie nie miało najmniejszego znaczenia w zderzeniu z pieniądzem. Pół-wila doskonale bowiem rozumiała mechanizmy, które rządziły tymi obiema strefami, ale niestety – niezależnie, jak bardzo mocno walczyła i się starała, nie była w stanie znaleźć sposobu, aby im zapobiegać; co było równie mocno frustrujące, irytujące, jak i zwyczajnie przerażające. W grę przecież wchodziło dobro jej najbliższych, a ona nie mogła ich chronić – nie miała na to środka. Co gorsza, doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż tak wielka miłość, którą posiadała ze strony najważniejszych dla siebie osób, nierzadko, czego doświadczyła już niestety wielokrotnie, były łatwym celem dla chcących ją zranić potworów. Przypominanie zaś sobie o tym, zawsze wprawiało ją w panikę – o dziwo jednak: tym razem tak nie było, mimo że sposobność była wręcz idealna.
    Oto przecież przeżywała cudowny wieczór – sam na sam; w końcu! – ze swoim ukochanym mężczyzną, w niesamowicie wręcz romantycznych okolicznościach, co tylko mogło jej podsunąć do głowy różne, nieprzyjemne wizje. Okazywało się jednak, że jak długo miała go obok – miała niejako namacalny dowód ich nieopisanego wręcz uczucia, które połączyło ich silnymi splotami – tak długo było szczęśliwa i spokojna oraz bezpieczna.
    — Jesteś całym moim światem – wyszeptała więc po raz kolejny, naprawdę z wrażenia nie potrafiąc ubrać swoich uczuć w słowa; nie można było się zresztą jej dziwić, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu rzeczywiście stanął na wysokości zadania nie tylko wynajdując idealne miejsce na ich „pierwszą” randkę, ale i zadbał o całe emploi, związane z winem, kieliszkami, owocami i innymi przekąskami, które tylko miały umilić im wieczór. Wszystko to natomiast sprowadziło się na jej nagłe, gwałtowne i płomienne wyznanie dotyczące bielizny, co w zasadzie w jej początkowym planie, miało być przeznaczone na niespodziankę dla swojego partnera, ale zwyczajnie nie była w stanie się oprzeć pokusie, aby tego nie powiedzieć. – Connor? – Zaniepokoiła się jednak, widząc jego sztywną reakcję, rumieniec na policzkach i całkiem w sumie uroczo rozdziawioną buzię; tylko ogień w księżycowych tęczówkach mężczyzny zdradzał, jak wielką przyjemność mu sprawiła. – Oj, uwaga – przechwyciła jego naczynie z jasnym, alkoholowym trunkiem z winogron, jak gdyby nic się nie stało; jak gdyby nie doprowadziła go do pasji przed dosłownie sekundą. – Och… ojej… oj – bąkała zaś moment później, równie czerwono na twarzy, co on, posłusznie wykonując jego polecenia i przestawiając kolejne przedmioty, które wymieniał na bok, aby ułatwić mu tym samym dostęp do siebie. Ledwo jednak zasztauowała butelkę w koszyku, a już jej usta miażdżone były w namiętnym, władczym, acz wciąż przepełnionym miłością pocałunku, od którego dosłownie zakręciło się jej w głowie. Po nim jednak, zamiast zachować romantyczny nastrój, wybuchła salwą perlistego, ciepłego śmiechu, wprost w jego idealnie wykrojone wargi. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Dobrze, kochanie… liczymy każdy jeden pocałunek dzisiaj za… za tylko jeden – wyszczerzyła się, nagle stając się równie czerwoną, co on, bowiem doskonale wiedziała, do czego zmierzał. Objęła go mocno za szyję. – Mmm… a co… uważasz, ze narobiłabym ci wstydu? – Zakpiła wesoło po tym, jak jeszcze parę razy pozwolili swoim językom zatańczyć tak, że brakło im tchu na dłuższą chwilę; nie mogła jednak narzekać, bowiem naprawdę było to cudowne doznanie, nie musieć w końcu martwić się o cokolwiek więcej wokół. – O Jezu… jak ja cię kocham… Boże… jak bardzo… – sapała zaś, czując łzy wzruszenia, zbierające się pod jej powiekami, kiedy obdarzał ją słodkimi pieszczotami: naprawdę przez niego całkowicie wariowała i było jej z tym doskonale. – Nie opieraj się Connor… nigdy mi się nie opieraj – wyszeptała wprost do jego ucha, nadgryzając jego płatek i oparłszy dłonie na jego ramionach, wsunęła się na jego kolana okrakiem, podciągając nieco sukienkę do góry, aby odkryła jej zgrabne udo, ale aby jeszcze nie ukazywała swoistej wisienki na torcie, na którą czekał jej ukochany. Jedno z jej ramiączek opadło. – Mam nadzieję, że nikt się nie kręci w okolicy, bo albo zacząłeś nosić broń… a-albo czeka nas… coś bardzo, bardzo przyjemnego – powiedziała cichutko i zalotnie, referując do jego, oraz swojego przy okazji także, podniecenia, które dosłownie buzowało wokół nich.

      zakochana, zachwycona i zdumiona swoją własną odwagą VERA, która dosłownie oszaleje ze szczęścia, miłości i ogromu szczęścia

      Usuń
  100. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że Vereena była całkowicie i bezsprzecznie zachwycona oraz oczarowana, nie tylko miejscem, jakie Connor wybrał, ale także ideą „pierwszej-kolejnej” randki oraz faktem, że naprawdę w końcu nie musieli się martwić niczym – jakkolwiek bowiem kochali Roselyn Irisbeth, to potrzebowali tych paru chwil tylko dla siebie, również po to, aby móc do niej wrócić naładowani energią i poświęcić się jej w pełni. Każdy rodzic kiedyś potrzebował odnowić baterie i na moment zapomnieć – ale nie w tym negatywnym tego słowa znaczeniu – o swoim dziecku, co bardziej miało na celu zapewnienie mu na kilka godzin zajęcia z innymi, nie tylko po to, aby oni mogli odpocząć, ale także, żeby zapewnić jej kontakt z innymi. Na wypadzie małżeństwa więc korzystały w sumie cztery osoby: oni, ich córeczka, ale także Leah i tylko Porterów można było uznać za pokrzywdzonych w tej sytuacji, bo na głowie mieli dwie, bardzo żywe i radosne dziewczynki, za którymi musieli jakoś nadążyć. Niemniej, nie leżało to – jakkolwiek okrutnie to brzmiało – już w gestii Greybacków, bo ci całkowicie poświęcili się sobie: temu, aby celebrować wspólny wieczór na najlepszy z możliwych sposób i wykorzystać go w pełni; wycisnąć z niego każdą kropelkę szczęścia i radości. Niewątpliwie, byli na dobrej drodze. — Czyli jednak narobiłabym ci wstydu! – Zaśmiała się, w związku z tym, radośnie pół-wila, doskonale się bawiąc, podczas żartowania i kpienia z ukochanego, który przedstawiał swój punkt widzenia, w związku z jej sugestią, że nie nadaje się do restauracji; jednocześnie, co prawda, bardzo podobało się jej to, co mówił: oznaczało to, że faktycznie działa na niego wprost idealnie i bardzo intensywnie. – Dobrze… dobrze, bardzo dobrze… – dodała jeszcze, kiedy zapewnił, że i on ją kocha, niezależnie od wszystkiego, co jeszcze bardziej wzmogło w niej podniecenie. Swoimi drobnymi, delikatnymi dłońmi sunęła po wielkich i silnych ramionach ukochanego, spoglądając jednocześnie głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki, zanim nie połączył po raz kolejny ich usta w namiętnym pocałunku, który raz jeszcze wstrzymał dech w jej piersiach. – No tak… każdy ma jakiś fetysz, ale nie spodziewałam się, że mój własny mąż lubi osoby trzecie podglądające nas podczas zbliżeń… – zironizowała radośnie i mocniej się do niego przysunęła, ocierając gorącą i nagą kobiecością, co zresztą sam chwilę później odkrył namacalnie, o jego twardym, skrytego wciąż pod warstwami spodni i bokserek, penisie. Zajęczała dwukrotnie: wtedy, gdy go poczuła i wówczas, gdy jego palec musnął jej najwrażliwszy punkt. – Twoja… tylko twoja… – tchnęła w jego idealnie wykrojone wargi i bez trudu ściągnęła mu przez głowę koszulkę, warcząc oczarowana na widok jego wspaniałych mięśni; wbiła pazurki w jego brzuch i pchnęła go tak, że leżał rozwalony na wznak na kocu. W tym czasie on zawędrował już bez trudu do jej wnętrza i sprawiał, że dosłownie płonęła. Nie minęła chwila, a zarumieniona poruszała się na jego dłoni, dosłownie wariując z przyjemności, zanim przypomniała sobie, że i jemu jest winna odrobinę uciechy. W ciągu dosłownie chwili zeskoczyła z niego, zaczęła całować jego tors, schodząc niżej, aż do włosków tuż nad jego męskością, gdzie bez trudu poradziła sobie z paskiem i ostatecznie pocałowała go tam, gdzie najbardziej lubił. – Aż tak mnie pragniesz? – Spojrzała na niego zadziornie, zaczepiając go językiem, zanim uchyliła pełne, miękkie usta i objęła go nimi; trochę mocniej, niż zwykle. kompletnie szalona, ale całkowicie się tym

    nieprzejmująca VERA, która jest totalnie zachwycona i bezdennie zakochana ♥

    OdpowiedzUsuń
  101. — Bardziej? – Och, jakże Vereena była w tamtej chwili niepomiernie okrutna, a jednocześnie: doskonale się bawiła, wystawiając na pokuszenie Connor, dręcząc go nieco i doprowadzając do szewskiej pasji; ich oboje, notabene, bowiem sprawianie jemu przyjemności, w rzeczywistości niosło jej największą radość. To więc chyba była definicja prawdziwej, nieokiełznanej miłości, której nic nie mogło zniszczyć ani pokonać: to była definicja uczucia tak silnego, które nie poddawało się bez względu na wszystko. – Nagle robię coś tak, hm? – Przerwała czułości, ale cały czas owiewała strumieniem ciepłego powietrza jego nabrzmiałą męskość, która wręcz domagała się błagalnie atencji ze strony jej pełnych, miękkich ust oraz sprawnego języka. – Nagle mam bardziej, mam mocniej… och, no chyba się starzeję, skoro nie wiem, jak zrobić dobrze mojemu mężczyźnie… – kpiła okrutnie, a jej zwinne paluszki przesuwały się w górę i w dół po jego penisie, cały czas odbierając mu zdolność do racjonalnego myślenia, z czego była niepomiernie wręcz zadowolona. Naprawdę, bardziej niż cokolwiek innego, podkręcała ją do czerwoności świadomość, jak mocno działa na swojego małżonka. – To ja już nie wiem, co robić… – wyjęczała teatralnie, ale ostatecznie ponownie zabrała się za niego w sposób odpowiedni, mocny i niebywale wręcz namiętny.
    Nie była jednak jednostajna w swoich ruchach – zmieiała co chwilę tempo, raz więc była wolniejsza, raz gwałtowna; raz delikatna i subtelna, za chwile gwałtowna i niemalże agresywna. Robiła to, pomimo świadomości, jak silnie na byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu działa – owszem, był to ten dobry rodzaj działania, aczkolwiek dla jego psychiki i zdrowia fizycznego, niezbyt zdrowy, o czym świadczyły chociażby jego donośne jęki, które mogły kogoś jednakowoż zaalarmować o ich obecności; w tamtej jednak chwili całkowicie zapomniała, że znajdowali się w miejscu publicznym: liczył się tylko jej wspaniały partner, który wariował, pod wpływem jej zabiegów. Jej kochanek, jej przyjaciel, ojciec jej dziecka, którego doprowadziła na skraj, za którego przekroczeniem czaiła się nieokiełznana, niemożliwa do opisania, cudna rozkosz.
    — Szybciej, wolniej, nie rób, rób, chodź, strój – pomimo romantycznej atmosfery, Vera nie powstrzymała się od radosnego przedrzeźniania ukochanego – matko, gorszy jesteś niż baba w ciąży – skwitowała jeszcze, ale wymownie otarłszy kąciki ust i usiadła na piętach, zadzierając jedną brew do góry, a by następnie zaśmiać się słodko, gdy zwrócił się do niej pierwotnym rozkazem, który dla niej był częścią zabawy, a nie żadną potwarzą. Pokręciła jeszcze srebrną głową, bo wilkołak jednocześnie ją rozczulał i zachwycał swoimi błagalnymi prośbami oraz gwałtownymi wymaganiami, i ostatecznie wsunęła się na niego, natychmiast łącząc ich ciała w jedność. – No przecież jestem – wydyszała, jęcząc gwałtownie i zaczynając poruszać się na nim w miarowym rytmie, pozwalając mu zsunąć z siebie górę sukienki. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, gdy musnął jej twarde sutki. – Idealnie… – wydyszała, odnajdując odpowiedni takt do tańca ich ciał. – Boże… och… och Boże… jak dobrze… – wydukała jeszcze, wbijając paznokcie głęboko w skórę jego ramion; on siedział i obdarzał atencją jej dwie półkole, a ona cały czas prowadziła ich na szczyt, który osiągnęli gwałtownie i wstrząsająco, wspólnie i tak wspaniale, że pół-wila padła na tors swojego partnera, nie mogą złapać oddechu. – Tęskniłam za tym – mimowolnie powtórzyła słabiutko jego wcześniejsze słowa, podczas gdy jego nasienie zalewało jej wnętrze. Niesamowitym było to, że osiągnęła swoje spełnienie w tak szybkim tempie, ale to także świadczyło o tym, jak bardzo byli sobie przeznaczeni i jak doskonale siebie znali oraz jak świetnie do siebie pasowali. – Jejku, jej – sapnęła jeszcze, tak bardzo dla siebie standardowo, i musnęła go w szyję, wdychając cudowny zapach, jaki roztaczał. – Podoba mi się ta pierwsza randka, wiesz?

    wymęczona, acz spełniona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  102. Cóż, na pewno to, co robiła Vereena wraz z rozpalonym Connorem – z nią co prawda nie było wiele lepiej, ale przynajmniej próbowała jeszcze na początku udawać, że jest silna, dzielna i na pewno nie tak podniecona jak on; co ostatecznie wyszło jej doprawdy mizernie, bowiem z potrzebami swojego ciała ciężko było walczyć – nie było normalne. Przynajmniej nie, z punktu widzenia innych ludzi – byli w końcu statecznym małżeństwem, z trzyletnią córeczką, odpowiedzialnymi zawodami, w których ratowali żyć, z tym, że ona te ludzkie, a on te zwierzęce, prowadzili całą farmę, a na dodatek otworzyli muzeum, także generalnie nie powinni się zachowywać jak napalone nastolatki, chodzić po krzakach i, mówiąc kolokwialnie, acz dość dostanie, gzić się po zaroślach. Szkoda, że w swych ocenach, gdyby ktoś ich nakrył – szczególnie ktoś starszy, przy mieli nadzieję, że ani starszy, ani średni, ani młodszy, tego nie uczyni, bo naprawdę nie chcieli kończyć tak prędko swojego pierwszego, wolnego wieczoru – nie wziąłby pod uwagi ich wielkiej miłości, olbrzymiej siły przyciągania, a także zwyczajnej namiętności, która w nich buzowała i chociaż ta nie była najważniejsza, to była nieodzownym i istotnym składnikiem udanego małżeństwa. Ponadto, jakby nie patrzeć – wcale nie byli tacy stateczni. Ona czasem – chociaż w granicach rozsądku – jako pielęgniarka podejmowała się trudnych przypadków, on niekiedy operował małych pacjentów w beznadziejnie złym stanie, nie poddawali się więc bez względu na wszystko, przy czym Roselyn Irisbeth wychowywali w zgodzie z naturą, a po Trenwith biegał nienaturalnie stary, acz bardzo żwawy kot, nieodłączony kompan wilkołaka, radosny psiak, zawsze wiernie broniący swojej małej właścicielki i dwie czarne kury, ulubienice pół wili, natomiast gabinet osobliwości, jaki odrestaurowali w rodzinnym miasteczku, dotyczył magii i czarodziejstwa. Pomijając więc nawet kwestie ich genów, które jasno klasyfikowały ich – dość brutalnie – jako nieludzi, to daleko im było do normalności i to jednocześnie czyniło ich relację najpiękniejszą na świecie. Udowadniali to sobie zaś właśnie w tym cudownym, chorwackim gaju oliwnym, niosąc ze sobą zapach wielkiego uczucia, ale i nutkę szaleństwa.
    — No wiesz co! – Zaśmiała się więc w głos Vera, kiedy jej małżonek rzucił stwierdzeniem o atrakcyjności pierwszych randek. – Strasznie jesteś przekupny – dodała wesoło, aby następnie zamruczeć z zadowoleniem, kiedy mocniej ją objął i przytulił do siebie silnie; czuła go całą sobą, toteż ani myślała się ruszać z miejsca: było jej zdecydowanie zbyt dobrze, gdy trwali tak mocno spleceni. – Oho, dobra… jak wrócimy, zerknę do swojego kalendarza i sprawdzę, kiedy mam najbliższy termin – wyszeptała żartobliwie, raz jeszcze muskając ustami jego szyję, a następnie zamilkła, rozkoszując się jego ciepłem, zapachem oraz biciem serca, a także ciszą wokół. – Jesteś w stanie myśleć? – Zapytała szczerze zaskoczona. – Bo ja tam jestem w stanie skupić się jedynie na tym, że właśnie uprawialiśmy seks w miejscu publicznym i nadal we mnie jesteś – zachichotała słodko, niczym podlotek, ale szybko się opanowała, dając mu szansę wypowiedzenia. Wysłuchała go następnie uważnie i podjęła dopiero wtedy, gdy miała pewność, że wyrzucił z siebie wszystko. – Pierwsze pocałunki możemy mieć codziennie… każdego dnia, o każdej porze… zawsze – zapewniła, nadzwyczajnie zmysłowo, palec sunąc po jego obojczyków, aby ostatecznie zatrzymać dłoń na jego lewej piersi, gdzie miał tatuaż bzu oraz różyczki z odpowiednio dopasowanymi inicjałami. – Jeśli chodzi o noc… cóż, Connor, nie możemy skazać Porterów na Rosie – oczywiście, był to dowcip, mimo że w zawoalowany sposób mówiła, iż zostawienie ich dziecka na noc nie wchodzi w grę. Co jednak nie znaczyło, że wizja roztaczana przez ukochanego i jego kuszenie, nie działały na nią. – No nie wiem, nie wiem – westchnęła więc w końcu. – A co jak się znudzę? Co wtedy? – Pytała, ale jasnym było, że się zgadza.

    chociaż przejęta swoją córeczką, to w zasadzie uległa VERA

    OdpowiedzUsuń
  103. Bycie matką niewątpliwie miało setki zalet – setki tysięcy, miliony milionów zalet, przy czym najwspanialsze było po prostu patrzenie na uśmiech swojego maluszka: na jego spokojny, acz radosny śmiech, który rozbrzmiewał wdzięcznie w matczynych uszach, mile łechcąc jej ego, bowiem przypominał, że to ona zadbała o to, aby jej dziecko było radosne; że to dzięki niej nie musi się o nic martwić. Vereena natomiast miała najcudowniejszą latorośl na świecie – na co pewnie wpływ miały także geny Connora, który patrzył na nią w tamtej chwili tak, że znowu czuła się jak zawstydzony swoim podnieceniem i pociągiem do dużo starszego mężczyzny, podlotek z Boscastle, wytykany przez całe życie palcami i nagle odkrywający, że może być dla kogoś atrakcyjny. Trzy i pół letnia Roselyn Irisbeth był bowiem chodzącym, malutkim ideałem – pewnie jako rodzicielka nieco przesadzała i faworyzowała, ale nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że ta urocza kruszyna była faktycznie wspaniała: nie histeryzowała, nie burzyła się, kiedy czegoś jej odmawiano, nie była roszczeniowa i uważnie słuchała. Przede wszystkim – łapczywie niemalże chłonęła wszelką wiedzę, zachwycając się wszystkimi ciekawostkami, jakimi ją zajmowali, byleby nigdy się nie nudziła, bo to była przecież największa tragedia dla malucha.
    Owszem, olbrzymi wpływ na to miał fakt, że Greybackowie poświęcali jej mnóstwo czasu, wszystko powoli tłumacząc, nie podnosząc głosu, ale kiedy była wyjątkowo nieposłuszna, stosując system kar, ale jednocześnie nie ucząc jej, że każde dobre zachowanie jest nagradzane, wpajali jej zamiast tego miłość do flory i fauny oraz szacunek do starszych, co ostatecznie, po tylu miesiącach, zaowocowało prawdziwym słoneczkiem na dwóch nóżkach. Nie znaczyło to jednak absolutnie, że pół-wila miała na punkcie swej potomkini obsesję – owszem, martwiła się o nią, pragnęła ją chronić za wszelką cenę, ale nigdy nie przesadzała; tak jak swego czasu rozbiła to Josephine. Dlatego też ostatecznie zgodziła się z ukochanym, że oto nastał czas tylko i wyłącznie dla nich, który powinni wykorzystać, jak najlepiej się dało – w związku z tym natychmiast przeszła do żartobliwej ofensywy.
    — Nowy obiekt zainteresowania, no, no… – absolutnie nie obrażała się na mężowskie słowa, bo też miała najmniejszego powodu: doskonale wiedziała, że ten żartuje i że nigdy nie potraktowałby jej w taki sposób; że byli sobie przeznaczeni i nie było mowy oz znudzeniu między nimi, ale chociaż miała tego pełną świadomość i nigdy nie wątpiła, a jej pytanie było tylko dowcipem, to miło było usłyszeć jego cudowne słowa, które podbudowały ją tak, że w połączeniu ze wcześniej przebytym orgazmem, dosłownie unosiła się ze szczęścia nad ziemią. – Kocham cię, Connor – ze wzruszenia jednak nie była w stanie powiedzieć wiele więcej: mogła jedynie uśmiechać się szeroko, trochę jak szaleniec i spoglądać na swojego ukochanego maślanym wzrokiem wielkich, pełnych miłości fiołkowych tęczówek. – Dziękuję – dodała jeszcze i mocniej się w niego wtuliła, przymykając powieki; nie było nic cudowniejszego, niż czuć go całą sobą. Dlatego też późniejsze tłumaczenia wilkołaka, przyjęła jeszcze spokojniej. – Dobrze, najdroższy, tak zrobimy – obiecała na koniec solennie, uśmiechając się czule. – Zrobimy dzisiaj wszystko, jak chcesz, bo wiesz co? – Uniosła się lekko i obsypała jego zarośniętą szczękę pocałunkami. – Ja też tak chcę – wyszczerzyła, bowiem faktycznie: ten wspólny wieczór miał się im przypadać, pomóc nie tylko naładować baterie, ale i zapomnieć na moment o Bożym świecie, co biorąc pod uwagę wszystkie przeciwności losu, jakie dotychczas musieli pokonać, miało być naprawdę im pomocne. – Jesteś najlepszym mężem świata, Connor – usiadła na nim gwałtownie i poruszyła biodrami. – Najlepszym – podkreśliła z emfazą. – Pamiętaj o tym – pocałowała go namiętnie i tchnęła jeszcze w jego idealnie wykrojone wargi: – Rozbierz mnie, powoli – nakazała zmysłowo.

    przeszczęśliwa, zakochana i oczarowana VERA, która nie mogła trafić lepiej, niż na swoje wilczka ♥

    OdpowiedzUsuń
  104. Chloe była gotowa wałkować ten temat zdecydowanie dłużej niż jej małżonek, przepraszać go godzinę a nawet dwie; targana wyrzutami sumienia. Nigdy bowiem nikomu nie zrobiła fizycznej krzywdy i nawet delikatne zadrapanie przeżywała za mocno. Zresztą, Chloe Greyback wszystko przeżywała za mocno i przywiązywała ogromną wagę do szczegółów. Uwielbiała wszystko analizować i przewidywać zakończenia danej sytuacji. Myślała; stanowczo za dużo myślała o rzeczach które nie powinny zaprzątać jej głowy i pogrążała się w tym myślach, topiła się w nich. Kiedy jednak urwał temat zwykłym "nie ma o czym mówić"; charłaczka zamknęła usta nim zdążył się spomiędzy nich wydobyć kolejny histeryczny szept i tylko biernie skinęła głową. Milczała; a z pomiędzy jej warg nie wydobył się żaden dźwięk, nie chciała przecież zirytować swojego męża ani wprowadzić tym bardziej wprowadzić w złość. Z całych sił starała się być dobrą żoną; licząc na najdrobniejszy przebłysk czułości czy namiętności od ukochanego męża, który jednak nie nadchodził i powoli utwierdzała się w przekonaniu, że nie nadejdzie. Szybko cofnęła więc swoją dłoń; nie widząc żadnej reakcji na swój dotyk jedynie stalową obojętność i chłód. Z letargu wyrwały ją dopiero słowa Connora; skierowawszy na niego błękitne tęczówki boleśnie przegryzła swoją dolną wargę.
    — Stella mi tak powiedziała — szepnęła cicho; mając na myśli swoją przyjaciółkę a jednocześnie pracownicę "Gospody Pod Świńskim Łbem". — Kiedyś ci ją przedstawiłam, nie wiem czy pamiętasz... Tak czy inaczej.. Stella ma zdolność jasnowidzenia. — westchnęła z zadumą, myśląc o własnych umiejętnościach magicznych a raczej braku. Tym razem Chloe myślała bardzo intensywnie o swoim charłactwie; co ostatnimi czasy zdarzało jej się coraz częściej a teraz nawet rozważała zapisanie się na kurs Wmigurok. Choć wiedziała że nic jej to nie da; doskonale wiedziała że nie uda jej się rzucić najprostszego zaklęcia tak samo jak wiedziała że nie uda jej się wydobyć z siebie żadnej mocy. Kolejny raz westchnęła; jednak nie chcąc dać czegokolwiek po sobie poznać uśmiechnęła się delikatnie w dalszym ciągu ignorując ból który jednak nie był już tak silny jak na początku. — Podoba mi się imię William. Myślę że będzie idealne dla mojego maleństwa — smukłą i delikatną w mlecznym odcieniu dłonią przesunęła po okrągłym brzuszku mówiąc nieco rozmarzonym i ciepłym tonem. Myśli o dziecku zawsze wyrywały ją z podłego nastroju; rozświetlały chwile jej monotonnego i samotnego życia. Wprawdzie miała męża i garstkę przyjaciół którzy nie wyklęli jej z powodu nieszczęsnego charłactwa jednak w jej życiu dominowała samotność. Od zawsze czuła się niezrozumiana i sama; nigdy nie mogła się pozbyć tego uczucia choć starała się nie myśleć o tym i wypełniać pustkę przypadkowymi osobami, rozmowami i żmudnymi, nudnymi obowiązkami. Słysząc pytanie o samopoczucie skinęła lekko głową a kosmyki jasnych włosów opadły na jej twarz. — Tak.. jest lepiej — mruknęła cichutko. — Dziękuję — w tym momencie chciała uścisnąć jego dłoń ale szybko sobie darowała jakąkolwiek formę dotyku. W końcu nie chciał tego, nie kochał jej i najprawdopodobniej gdyby umarła wydając jego syna na świat nie zapłakałby za nią, nie uroniłby ani jednej łzy. Te paskudne myśli wżerały się w jej umysł i powodowały wręcz fizyczny ból, nawrót skurczy. Pisnęła głośno w najmniej odpowiednim momencie bowiem w którym Connor podawał jej szklankę z wodą, całą jej zawartość wylewając na siebie i swojego męża.

    żona

    OdpowiedzUsuń
  105. Tak naprawdę, Connor był obecny w życiu Vereeny od zawsze – chyba nawet wtedy, kiedy jeszcze fizycznie go nie poznała. Nie miała pojęcia, z czego wynikała owa dziwna, acz niebywale wręcz silna świadomość, ale czuła, że była ona prawdą – możliwe, że powodem tego było owo przeznaczenie, o którym wielokrotnie rozmawiali: wielka siła potężnego i przewrotnego Demiurga, który splótł ich losy dawno temu, uszczęśliwił ich najmocniej na Ziemi, aby i tak ciągle rzucać im jakieś wielkie kłody pod nogi. Owszem, pokonywali je – nie przeskakiwali, nie przesuwali, ale autentycznie miażdżyli, aby mieć oczyszczona ścieżkę, bo ignorowanie problemów nie było odpowiednim pomysłem – i pewnie była to składowa właśnie tego, co ich połączyło: tego co ich zdarzyło na tym świecie, dając im szansę oddychania pełną piersią, dostrzeżenia całej palety barw i usłyszenia cudownej gamy dźwięków wokół. Bycie obok ukochanej osoby, niezależnie od sytuacji, czyniło otoczenie niewątpliwie piękniejszym. Tym razem, kiedy w sierpniowy wieczór znaleźli się w odległym zakątku gaju oliwnego na chorwackiej wyspie Pag, nieopodal miasteczka Lun, otulonego wodami turkusowego Adriatyku, nie było inaczej – drzewa wokół nich, zachwycające już same z siebie, stały się jeszcze cudowniejsze, bardziej fascynujące, a atmosfera, jaka zapanowała na tej skrytej przed innymi polance: wprost zachwycająca; do tego stopnia, że pół-wilii ciężko było z wrażenia złapać dech, chociaż równie dobrze powodem tego mógł być fakt, że wilkołak wciąż w niej był, a ona nieroztropnie poruszyła się na nim, wzbudzając w nich kolejne fale pożądania. Zdecydowanie jednak – wypad na ich pierwszą-kolejną randkę był genialną decyzją, która wyjątkowo cieszyła pielęgniarkę.
    — Talon… na balon – zakpiła więc wesoło, gdy wspomniał o wygranej na loterii, bawiąc się w najlepsze i sunąć drobnymi dłońmi po szerokim torsie męża; niezmiennie jego siła ją zachwycała i chyba zachwycać miała już zawsze: było w nim bowiem coś majestatycznego i wyjątkowo groźnego, na co składało się także jego spojrzenie księżycowych tęczówek spod byka oraz wielość blizn i tatuaży. Jednocześnie, znając go tak doskonale, jak znała go Vera, wiedziała jaki był naprawdę: czuły, delikatny, a patrzył na nią tak, że zawsze robiło się jej ciepło na sercu. – Widzisz? Dzisiaj bowiem wilczku, ja mam dzień dobroci dla zwierząt! – Dodała jeszcze z radosnym śmiechem. – Connor – nagle jednak położyła dłoń na jego policzku – nigdy nie wątp w to, że jesteś – podkreśliła z emfazą – nie tylko najlepszym mężem na świecie, ale i najlepszym ojcem na świecie i… najlepszym człowiekiem… najlepszym, co mnie w życiu spotkało – wyszeptała z oddaniem i miłością, a także wzruszeniem ściskającym ją za gardło, które z trudem opanowała. Musiała jednak to zrobić, aby móc się skupić na cielesnych przyjemnościach, które mieli zamiar kontynuować; w końcu musieli wykorzystać fakt, że mieli pierwszy wieczór i noc od dawna tylko dla siebie. Na początek jednak, pani Greyback bawiła się w pół-dominę, pół-podlotka, bo jak wiadomo, wszystko, co „pół” było najlepsze, a ona była na to chodzącym dowodem. – Twoja, och… twoja, Connor na zawsze! – Dosłownie to wykrzyczała z radosnym chichotem, kiedy on przerzucał ją na plecy i obsypywał pocałunkami jej dekolt. – Och… och-ojej… – dyszała już moment później, kiedy atencją obdarzał jej piersi i sutki; wygięła się z westchnieniem rozkoszy w nadobny łuk, przymykając powieki i wplatając palec w miękkie, ciemne włosy ukochanego. – Jeśli masz plan tylko – nacisnęła – na mnie patrzeć, to… to tak, masz mnie tylko – podkreśliła – rozebrać. Jeśli jednak liczysz na coś więcej… to weź to – zasugerowała zalotnie, rozsuwając nieco szerzej nogi, bo chociaż już się rozłączyli, co najpewniej miało być ledwie chwilowe, to musiała zrobić swojemu partnerowi sporo miejsca i pragnęła też, aby poczuł, jak bardzo ją podnieca. – Jesteś okrutny! – Sapnęła, gdy musnął jej wrażliwy punkt.

    rozpalona i super-szczęśliwa VERCIA, która kocha mocno

    OdpowiedzUsuń
  106. [O, cześć. Dziękuję za tak ładne powitanie i ja też cichutko liczę, że się w końcu zejdą, najpierw jednak Rhena da się mu mocno we znaki i jak mówiłaś nieźle namiesza. Cieszy mnie to, że Rhena się podoba i w razie wolnej chwili zapraszam na wątek, bo Twój pan też wydaje się być fajny. :'D
    I dziękuję, już poprawione.]

    Rhena Travers

    OdpowiedzUsuń
  107. — Jeśli masz zamiar tak długo się zastanawiać – wymruczała w końcu Vereena, zarumieniona i zachwycona, bowiem sposób, w jaki patrzył na nią Connor był niewątpliwie przejmujący oraz skrajnie wręcz podniecający – to ja chyba pójdę się przejść na morze, wiesz? – Zakpiła radośnie i ujęła jego twarz w swoje dłonie, porostu długo się mu przypatrując i nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, czyli w to, co trzymała w swoich rękach. Nie trwało to jednak długo, bo już chwilę później jej paznokcie wbijały się w jego ramiona, gdy muskał jej kobiecość; doskonale wiedział jak i gdzie dotknąć, aby dosłownie straciła głowę. – Oj jesteś… jesteś… okrutny… – wydusiła w związku z tym raz jeszcze, powtarzając niejako swoje wcześniejsze słowa. – Jesteś najgorszy na świecie – oczywiście, nie mówiła tego poważnie i w świetle poprzednich jej słów, kiedy zapewniała, iż jest najlepszy, co było prawdą, nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości. Cudem więc było, że tak rozpalona, uniosła się i pomogła mu się rozerwać. – Czekaj – zatrzymała go i wówczas ściągnęła z niego resztę ubrań. – Tak lepiej – skwitowała i wróciła do swojej pozycji na plecach. – J-ja… ja n-nie… nie m-mogę oddychać… nie mogę, na Boga! – Wykrzyczała nagle, nieco sfrustrowana, kiedy wciąż ją stymulował, a ona wiła się pod nim w rozkoszy.
    Na szczęście, nie musiała już więcej dłużej czekać i w ciągu chwili ich ciała się ponownie połączył: dosłownie przyległy do siebie ściśle – on ułożył się na jej piersiach, ona objęła go nogami w biodrach; on owinął jej srebrną głowę silnymi ramionami, ona skrzyżowała łydki na jego pośladkach; on bawił się jej jasnymi puklami, ona natomiast pozostawiała na jego silnych plecach szramy po paznokciach. Całowali się zaś bez ustanku, do utraty tchu, niemalże miażdżąc swoje wargi, ale jednocześnie w gwałtowności swych pieszczot, będąc przepełnionymi czułością. Unosili się i opadali w jednym rytmie, tańczyli wspólny, cudowny taniec, a tylko księżyc – a przynajmniej miała taką nadzieję – był świadkiem ich namiętności oraz miłości. Po kolejnym natomiast spełnieniu – jeszcze bardziej intymnym i zachwycającym – wilkołak na długo padł w objęcia swojej drobnej żony, normując oddech, aby dopiero odzyskawszy energię: wziąć ją na ręce i po prostu tak trwać. Tulili się do siebie mocno i czerpali radość z tego, że zwyczajnie byli – co oczywistym nie mogło ciągnąć się w nieskończoność i po dopiciu butelki wina oraz zjedzeniu owoców, ponownie się kochali: tym razem były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu obudził w sobie bestię, biorąc ostro i gwałtownie swoją partnerkę, która miała wrażenie, że poleciała na księżyc i z powrotem z przyjemności, jaką ją obdarował: dosłownie nie miała pojęcia, jak się nazywa, kiedy padła na brzuch – bowiem z chęcią ułożyła się w takiej pozycji, jaką jej ukochany najmocniej preferował: na brzuchu, żeby dać mu możliwość zaspokojenia swoich rządz, bowiem w tym ostatnim wypadku tylko o to chodziło. Następnie zaś długo tkwili spleceni w uścisku, mając wrażenie, że dotarli do bram samego raju.
    Ostatecznie więc niczym zaskakującym nie był fakt, iż do przyczepy kempingowej wrócili późną nocą – w okolicy nie było w zasadzie żywej duże i niemalże nigdzie nie paliły się światła, a oni chichotali niczym jak nastolatki, trzymając się za ręce i co chwile kradnąc pocałunki – co natomiast przełożyło się na to, że urocza Roselyn Irisbeth została już u Porterów, po raz pierwszy śpiąc z koleżanką – następnego dnia buzia im się nie zamykała, a Greybackowie czuli, że mają przez to olbrzymi, niemalże niemożliwy do spłacenia dług wdzięczności wobec rodziców Leah, skoro ci musieli znosić tyle czasu gadulstwo ich księżniczki, podczas gdy oni zabawiali się w najlepsze w gaju oliwnym, nadrabiając wszystkie te noce, kiedy mogli sobie pozwolić jedynie na przytulanie; z przymusu w postaci słodkiego szkraba lub też ze zwyczajnego zmęczenia po całych dniach zwiedzania stolic europejskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej, trzeciego sierpnia spędzili jeszcze nieopodal miasteczka Lun na wyspie Pag, chłonąc bryzę i korzystając z jednej z nielicznych piaszczystych w Chorwacji plaż, oblanych turkusem słonego Adriatyku, doskonale wiedząc, że każda następna, na jaką trafią, będzie już kamienista. Wieczór zaś, który sobie zafundowali, tak naładował ich energią, że uśmiechy dosłownie nie schodziły im z twarzy i promienieli ciepłą energią.
      Ta utrzymywała się także pod wieczór, kiedy zorganizowali dla Natalie i Roberta ognisko z dużą ilością wina, tym razem im pozwalając spędzić czas we dwoje – co skończyło się niestety tym, że, jak się śmiała młoda Walijka, słodkim chrapaniem pana Portera, nim do czegokolwiek doszło; ich miłość była jednak niemalże równie wielka, co ich „sąsiadów”, więc nie było mowy o jakichkolwiek niesnaskach i żalach z tego powody – i zajęli się ich latoroślą, w ramach rewanżu. Połączone to jednak było również z pożegnaniem: jedni wracali już do kraju, inni jechali dalej – oczywiście, wymienili się kontaktami, aby jeszcze kiedyś koniecznie spotkać się w Anglii – i chociaż nie obyło się bez krótkich wzruszeń, to i tak wilkołak oraz pół-wila byli w doskonałych humorach, czego nie zmieniło zrywanie się bladym świtem, w środę. Wówczas bowiem musieli się spakować i dotrzeć promami, mostami oraz cieśninami w ciągu nieco ponad godzinnej podróży do Zadaru – tak też na dobre rozpoczęła się ich długa wycieczka po Dalmacji, przez którą aż do Dubrownika miała ich prowadzić Magistrala Adriatycka. Najpierw jednak pragnęli zwiedzić pierwszy punkt z całej, długiej listy – stolicę administracyjną Żupani zadarskiej, która powitała ich skrajnym wręcz upałem; jednak wyspa dawała im możliwość obcowania z orzeźwiającym wiatrem.
      Narzekać jednak nie mieli zamiaru, szczególnie że okazało się, że wąska zabudowa tworzy coś na kształt naturalnej klimatyzacji – zresztą, nawet gdyby tak nie było, to i tak to, czego doświadczali spacerując po rzymskim forum, podziwiając zdobycze architektoniczne wymarłych cywilizacji, po których pozostały te wspaniałe pomniki w formie, nierzadko niestety, ruin, czy zwiedzając przedromański kościół świętego Donata, którego historia sięga IX wieku, renesansową loggię lub pałace barkowe, było wprost nie do opisania. Włóczyli się więc po tym ponad osiemdziesięciotysięcznym mieście wiele godzin, co w ostatecznym rozrachunku zaowocowało tym, że noc spędzili w okolicy i dopiero następnego dnia wyruszyli do Szybeniku. Tam natomiast najwięcej czasu poświęcili fontannie, w której żyły prawdziwe żółwie, bowiem Rosie dosłownie nie mogła się od niej oderwać, zafascynowana widząc te zwierzątka po raz pierwszy na wolności. Oni natomiast uznając, że nigdzie im się tak w zasadzie nie śpieszy – pozwalali jej na to; również dlatego, że nie dzięki posiadaniu „Ogórka” nie musieli się martwić o pokoje hotelowe i rezerwacje. Taka wolność była zdecydowanie wspaniała i mieli zamiar rozkoszować się nią aż do piętnastego sierpnia, kiedy to mieli zacząć swój długi, również pełen wrażeń, powrót do Boscastle. Zanim to jednak miało nastąpić czekała ich wspaniała podróż poprzez wszystkie mniejsze i większe chorwackie miasteczka, ciągnące się wzdłuż Adriatyku, gdzie zatrzymywali się od czasu do czasu, żeby pospacerować po Trogirze na wyspie w kształcie głowy węża, żeby zwiedzić Split i tamtejszy majestatyczny pałac Dioklecjana, czy udali się nawet jeden raz w góry Mosor, aby na swej drodze spotkać najprawdziwszego pustelnika, z którym spędzili noc.
      Dopiero więc siódmego sierpnia zawitali do Dubrownika, gdzie mieli zostać na dwie noce – chcieli jeszcze spokojnie zobaczyć Kotor w Czarnogórze, co także miało im zająć niecałe trzy dni, a także dwa miasta Bośni i Hercegowiny: Mostar i Sarajewo, które musieli opuścić już najpóźniej trzynastego dnia ósmego miesiąca roku. Kompletnie jednak nie mieli zamiaru się tym przejmować, mając zamiar zobaczyć to słynne z filmów i seriali mugolskich miasto, ośrodek turystyczny i perłę pod wszystkimi względami.

      Usuń
    2. Pierwszego dnia więc po prostu spacerowali po nim – poznawali na pamięć Stradun, pałac Rektorów i Sponza, Wielką i Małą Studnię Onofria, przy tym ta bardziej majestatyczna wciąż nosiła w sobie ślady po wojnie jugosłowiańskiej, aby ostatecznie zobaczyć piętnaście bram – również zwiedzając mury fortyfikacyjne – oraz resztą militarnych pamiątek. Ósmego natomiast wynajęli prywatną łódeczkę spalinową – co niestety wymagało od nich kilku drobnych, czarodziejskich machlojek – i udali się na wyspę Lokrum, która miała być prawdziwym rajem dla ich słodkiego szkraba, bowiem znajdował się tam rezerwat przyrody z białymi pawiami oraz ogród botaniczny. Jedyne, co ich nieco przerażało, to ta sławna plaża dla nudystów. Woleli przecież jednak, aby ich dziewczynka nie przeżyła jakiejś strasznej traumy w związku z tym.
      — Jesteś pewien, że dobrze idziemy? – Upewniała się więc po raz tysięczny Vereena, trzymająca za rączkę podekscytowaną, niemalże skaczącą z radości Roselyn Irisbeth, która ciągle w łapkach ściskała przewodnik, który jej wręczyli i na każdym kroku próbowała znaleźć zwierzątka i roślinki, których nigdy nie miała spotkać już w Kornwalii, a o których czytała jej poprzedniego wieczora mama. – N-no wiesz… nie chciałabym, żeby jakiś niemiecki gołodupiec straszył nam dziecko – uściśliła nieco ciszej, ale uśmiechnęła się leciutko, bo faktycznie brzmiało to idiotycznie, mimo że wcale idiotyczne nie było i z jej perspektywy, mogłoby się to wiązać z jakąś traumą. – Tak malutka? – Następnie musiała się jednak skupić na dziewczynce, która koniecznie chciała wiedzieć, dlaczego na wyspie znajduje się Martwe Morze. Wyjaśnienie jej tego nie było łatwe, bo w jej trzyletniej, ciemnej główce nie mieściło się to, że to wynika z tego, że woda jest tak słona, że nie żyją w niej żaden żyjątka, co chyba nieco ją zresztą nastraszyło, a że jest tak słona, bo łączy się z Adriatykiem kanałami. Na szczęście, było to na tyle absorbujące, że nim się obejrzeli, znaleźli się przy majestatycznym Fort Royal, z którym wiązała się legenda o Ryszardzie Lwie Serce, mówiąca także, że Lokrum jest „przeklętą wyspą miłości”. Oczywiście, Rosie historię tę przekazali w nieco ubarwiony i delikatniejszy sposób, a następnie dali się porwać mnogości wąskich ścieżek ogrodu botanicznego i rezerwatu, gdzie ich słodkie słoneczko znalazło swojego wymarzonego, białego pawia. – Jest cudowna… – westchnęła zaś w pewnej chwili pół-wila, uwieszona na wielkim ramieniu wilkołaka, który bezczelnie świecił swoją wspaniałą tężyzną fizyczną po zdjęciu koszulki. – Uwielbiam, kiedy tak się cieszy – zachwycała się.

      kompletnie oczarowana i bezbrzeżnie zakochana VERA (Greyback) THORNE, która po prostu nie może uwierzyć w swoje szczęście

      Usuń
  108. Spacerując po Lokrum, coraz dogłębniej Vereena zastawiała się, czy poruszona poprzedniego dnia propozycja, aby zrezygnować z Bośni i Hercegowiny, a wcześniej z Czarnogóry podczas jej wojaży z Connorem oraz uroczą Roselyn Irisbeth, a rzecz lepszego zwiedzenia Chorwacji, nie była w rzeczywistości doskonałym wręcz pomysłem – w końcu mieli szansę zobaczyć znacznie więcej i tylko do nich w zasadzie zależało, czy nie byłoby rozsądniej pozostałe kraje zobaczyć w innych terminach, podczas pojedynczych wycieczek. Co prawda, z drugiej strony w pół-wili tliła się taka dziecięca niecierpliwość, która nakazywała jej dotknięcie i podziwianie wszystkiego teraz-zaraz-natychmiast, z czym nie do końca mogła, chciała ani umiała, walczyć. Dawała sobie jeszcze czas, bowiem i tak przez następne kilka godzin uziemieni byli na wyspie, pełnej niespotykanych okazów roślin oraz ptactwa, którego nie uświadczyli nigdzie indziej; nawet w przeróżnych zoo, a ze względu na ich słodką córeczkę, zwiedzili ich doprawdy wiele. Spacerowali więc alejkami z na pół-dziko przystrzyżonymi drzewkami i rabatkami, pomiędzy którymi spacerowała cudowna flora, komponująca się idealnie z inszą florą. Byłoby więc idealnie, gdyby właśnie nie słynna plaża nudystów, której rozpaczliwie wręcz chciała uniknąć – nie tylko ze względu na podróżującą przy jej boku trzylatkę; ona sama również nie miała ochoty oglądać niekoniecznie ładnie prezentujących się kobiet i mężczyzn, bowiem jeśli chodziło o tych atrakcyjnych: byli dla niej całkowicie niewidoczne, ponieważ dosłownie absolutnie nikt nie mógł konkurować z jej wspaniałym partnerem, prężącym w słońcu muskuły. Co prawda, na czas jakiś udało się jej odciąć od tych nieprzychylnych i nieestetycznych wizji, co jednak najpierw skomentowała:
    — Niemieckie kuśki są najgorsze – odparła burkliwie, na komentarz byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, jakoby nie panowała nad słownictwem; oczywiście, dopóki wilkołak się nie zaśmiał w głos i tubalnie, nie zorientowała się, jak idiotycznie jej słowa brzmiały. Wówczas zarumieniła się i nie dodając nic więcej, skierowała się przed siebie, następnie udając, że kompletnie nic się nie wydarzyło: w zasadzie, chyba nawet gdyby kilka minut wcześniej przeszli przez prawdziwy Armagedon, dla Very nie miałoby to najmniejszego znaczenia: oto przecież patrzyła na swój największy skarb, najcudowniejsze słoneczko, najbardziej idealną, najśliczniejszą dziewczynkę pod słońcem. Swoją roztropną latorośl, która doglądała białych pawi. Nie powstrzymała w związku z tym pełnych zachwytu oraz miłości słów, które wyszeptała do swojego ukochanego, a które ten wykorzystał oczywiście na swoją korzyść; żartobliwie, bądź co bądź, ale jednak. – O panie, jaki z ciebie próżniak – zachichotała słodko i pocałowała go w silne ramię, nie spodziewając się, że powrócą, z jego inicjatywy na dodatek, do tematu plaży dla nudystów; co prawda, pośrednio, ale jednak ewidentnie do tego nawiązywał. – Nagroda… hm… nagroda mówisz – udała, że się dogłębnie zastanawia. – Nie wiem, o czym pan mówi, pomocy, ratunku – rzecz jasna, nie krzyczała – ten nieznany mężczyzna mnie nęka o jakieś nagrody – ironizowała, aby ostatecznie zarzucić mu ręce na szyję i zmusić do rozłożenia swoich ramion, aby mogła się w nich skryć. – Tak, ja wciąż marzę o tym wszystkich… niemieckich kuśkach – zakpiła wesoło i zmusiła go do długiego pocałunku, przerwanego nawoływaniem ich pociechy, która bardzo chciała mieć kolejne, z setki już zrobionych, zdjęcie ze swoim małym przyjacielem, którego jak się okazało, zdążyła już nazwać Maurycym Kleofasem Dwudziestym Piątym. – No cóż, pan każe, sługa musi – zaśmiała się pielęgniarka, aby następnie podać mężowi aparat; sama natomiast zerknęła do przewodnika i kiedy już sprawdziła to, co chciała, skierowała się do swoich skarbów: – Teraz przerwa na lunch nad Martwym Morzem? – Zasugerowała radośnie, pozwalając się sfotografować.

    nieprzejmująca się niczym, zapominając o wszystkim złym, VERA

    OdpowiedzUsuń
  109. — Mamy to wypada zapytać, czy chce mieć kolejne zdjęcie do kolekcji i zajmować cenne miejsce w albumie, które mogłaby przejąć od niej pewna słodka ślicznotka – to powiedziawszy, Vereena z radosnym śmiechem, porwała w objęcia piszczącą ze szczęścia Roselyn Irisbeth i wycałowała jej policzki, aby następnie dać Connorowi szansę uwiecznienia jej z białym pawiem, o wyjątkowo dostojnym imieniu, którego wymyślenie pozostawało dla matki roztropnej trzylatki wielką tajemnicą. Co prawda, przez to w przydziale spadło na niego również wyjaśnienie małej, że Maurycy Kleofas Dwudziesty Piąty nie może niestety zostać z nią dłużej ani też nie mogą go wziąć ze sobą w podróż. Robił to tak spokojnie i łagodnie, co niejako gryzło się z jego posturą, wszystkimi bliznami oraz tatuażami, ale jednocześnie było bezdennie zachwycające, czego ostatecznie owocem było kilka łez wzruszenie, które uroniła stojąca z boku pół-wila, szybko się jednak opanowując i uśmiechając szeroko; przecież nie miała powodów do smutku. – No właśnie, mam nie lubi zdjęć z zaskoczenia i spóźniania się na obiadki… tak samo jak twój brzuszek nie tego nie lubi, co, malutka? – Zagaiła, gładząc ją po ciemnych włoskach. – Nie, Rosie, dzisiaj wieczorem nie będzie więcej frytek. – Zapewniła jednak stanowczo. – Były wczoraj, a co mówiłam? – Zapytała jeszcze cicho i łagodnie.
    Dopiero zaś otrzymawszy odpowiedzieć od córeczki – opiewająca na przypomnienie, że takie niezdrowe smakołyki mogą jeść co drugi dzień, więc akurat na moment wypadu na wyspę Lokrum, przypadały im w udziale same zdrowe posiłki, opiewające na dużą ilość warzyw oraz owoców – którą z dumą musnęła w czółko, chwyciła jej jedną łapkę, podczas drugą ściskała wielka, ojcowska dłoń, i ruszyli w trójkę w wyznaczonym kierunku. Co prawda, na miejscu okazało się, że nie byli jedynymi, którzy stwierdzili, ze drugie śniadanie zjedzą nad Martwym Morzem – nad cudownie przejrzystym, błękitnym stawem, na kamieniach obrośniętych cedrami, tłoczyło się pełno ludzi. Oznaczało to mniej więcej tyle, że musieli raz jeszcze podjąć trudną rozmowę z ich latoroślą i wyjaśnić jej, że niestety nie będzie mogła siedzieć tak blisko wody, jak na początku się jej marzyło.
    — Przykro mi malutka, ale naprawdę nie mamy innego wyjścia – mówiła łagodnie i spokojnie, chociaż było jej zwyczajnie źle z poczuciem, że zawiodła swoje dziecko. – Później pójdziesz z tatusiem nad wodę, albo… o, zobacz, jednak tata znalazła. Tata jest najlepszy, co? – Zaśmiała się radośnie, widząc, jak Connor wielkim cielskiem zajmuje kawałek ziemi, tuż pod pachnącym drzewem, może nie w ścisłym sąsiedztwie do linii brzegowej bajorka, ale dość blisko. Wzięła więc dziewczynkę na ręce i skierowała się do dumnego wilkołaka, nonszalancko dłubiącego między zębami źdźbło trawy. – No, no, brawo, panie Greyback – zaśmiała się, zasadzając mu na brzuchu Roselyn Irisbeth, która radośnie klaskała i wychwalała swojego ojca. Vereena natomiast skupiła się na rozłożeniu koca i tym samym nie zauważyła, że niedaleko siedzi grupka chorwackich studentów, dla których pojawienie się kogoś równie nietypowo wyglądającego, jak pół-wila, było niemałym szokiem: w końcu na co dzień nie spotykali tak drobnych kobiet, o niesamowicie jasnym kolorze włosów z iskrzącymi się wesoło, fiołkowymi tęczówkami. Różnica wieku między nią, a mężczyzną, z którym przybyła, była natomiast na tyle widoczna, szczególnie, że dziewczyna wyglądała na znacznie młodszą, niż była w rzeczywistości, iż chłopcy uznali, że to ojciec z córkami. Pewnie wpływ miało na to też to, że specyficzny, kornwalijski akcent rodziny, nie pozwalał im wszystkiego zrozumieć. – Za to patrzenie – podjęła zaś nagle szeptem pielęgniarka – masz ode mnie karę – zapowiedziała. – Jeszcze nie wiem jaką, ale coś wymyśle – zachichotała słodko, referując rzecz jasna do jego wymownego spojrzenia, kiedy wspomniał o pikniku, czego nie podjęła wówczas, udając, ze go nie słucha; dla zasady.

    niewyczuwająca zagrożenia, zachwycona i zakochana VERKA

    OdpowiedzUsuń
  110. Niewątpliwie, pomysł wakacji w Chorwacji – a przynajmniej ich znakomitej częściej, bo jakby nie patrzeć, przejechali pół Europy i stwierdzenie to nie było absolutną przesadą, bowiem zobaczyli faktycznie wiele stolic kontynentu i parę jeszcze ich czekało; o ile nie mieli zdecydować, aby pozostać na Lokrum na zawsze – był doskonałym. Zmiana klimatu zrobiła im wszystkim doskonale – Vereena stała się jeszcze bardziej radosna, Connora zdawał się nigdy wcześniej nie emanować taką siłą, a Roselyn Irisbeth od opalenizny nabrała cudownej aury. Dlatego też zabunkrowanie się na wieczność na dubrownickiej wysepce nie było może najgłupszą propozycją – pół-wila już oczami wyobraźni widziała, jak budują sobie domek niedaleko Fortu Roya i hodują cytryny oraz granaty, a ich córeczka bawi się z białymi pawiami nadając im przedziwne, diabelnie długi imiona – ale zdecydowanie niemożliwą do zrealizowania: nie z powodu braku zaparcia, czy nawet środków, ba!, nie chodziło nawet o to, ze znajdowali się w rezerwacie przyrody, więc na pewno nie dostaliby na to zgody: pielęgniarka wiedziała, że uschłaby z tęsknoty za Boscastle, za Trenwith, za babcią, za zwierzętami i Hawthorne’ami. Wynikiem zaś tego i świadomości, że wszystko, co odczuwają, jest czasowe była chęć jeszcze intensywniejszego chłonięcia tego, co doświadczali. Wiedzą, że nie będą mogli tak naprawdę zapuścić korzenia nie tylko nad Martwym Morze, ale w żadnej części Dalmacji – możliwe też, że nie do końca tego chcieli mając wybudowany dom i w zasadzie całe życie w Kornwalii, toteż wszystkie takie sugestie trzymały się sfery żartu – rozkoszowali się znacznie mocniej ludźmi, jedzeniem, śpiewami i tańcami, architekturą, widokami naturalnymi oraz florą i fauną, co zresztą uwieczniał na setkach fotografii.
    — Cudownie… – skwitowała więc Vera, wygodnie rozkładając się na kocu, aby następnie wypomnieć byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu jego wymowny wzrok i chytry uśmieszek. Bawiła się doskonale, grożąc mu i prowokując do dalszych dyskusji na temat ich wspólnego pikniku w gaju oliwnym, bowiem wiedziała, że najpewniej w niedługim czasie będzie się musiał zmagać z palącym, twardym problemem, co wyjątkowo ją podniecało; uwielbiała tę świadomość, że działa na niego tak mocno w zasadzie nic nie musząc robić, a jedynie być obok. Co ważniejsze i lepsze: działało to w obie strony, tyle że u niej nie było tak widoczne. – Nikt się we mnie nie wgapia – skwitowała jednak nieco burkliwie, ale uniosła leciutko spłoszona fiołkowe tęczówki, przesuwając po zebranych wokół stawu; może faktycznie paru młodych chłopców zerkało na nią, ale nie było to nic nadzwyczajnego, bo równie dobrze mogli zerkać na wielkiego mężczyznę obok niej. Bardziej martwiły ją śliniące się kobiety oraz to, że po jej plecach przebiegł zimny dreszcz: zwaliła to jednak na karb niechęci wobec patrzenia na nią przez kogokolwiek innego, niż jej ukochany. – Mmm… a mam się gotować w tym wszystkim – wskazała na koszulkę i szorty – skoro mam pod spodem ładne bikini? – Zapytała zadzierając brew, chociaż gdyby wilkołak powiedział, że wolałby, aby pozostała w ubraniach: zrobiłaby to dla niego. Na szczęście, nie wyraził takiej potrzeby i mogła zaprezentować mu biały strój kąpielowy. – Wiesz, że kupiła go specjalnie – podkreśliła z mocą – tylko – nacisnęła – dla ciebie? – Upewniła się, aby później z uśmiechem podać mu pudełko śniadaniowe; wiedziała, że on najlepiej przekona Rosie do zjedzenia zdrowego posiłku i się nie pomyliła. – Nie wiem, po kim ona ma taki apetyt – skwitowała jeszcze, ignorując wszystkich wokół i dodała: – Hym, hym, hym… ja to sobie wezmę sałatkę – wyjęła odpowiednie opakowanie. – Nigdy nie jadłam tak pysznej fety, jak tutaj – wyjaśniła. – Och… hej, tutaj jest wasza piłka! – Rzuciła do grupki studentów, którzy rozglądali się w poszukiwaniu przedmiotu swych wygłupów. – Żaden problem – odparła im, kiedy już otoczyli Greybacków ciasnym wianuszkiem, nie dostrzegając niczego złego w ich oczach.

    niespodziewająca się niczego niedobrego, oczarowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  111. Jeszcze kilka kolejnych minut – od chwili, w której Vereena wskazała grupce chorwackich studentów, gdzie zniknęła ich piłka – szczerze wierzyła, że ten dzień będzie kolejnym cudownym, jaki odhaczyli z Connorem nie tylko podczas ich długich wakacji, ale także jednym z wielu, jakich doświadczyli na swojej wspólnej drodze życia, w towarzystwie najbliższych: wspaniałej pani Thornton, uczynnych Hawthorne’ów oraz słodkiej Roselyn Irisbeth, która próbowała podczas jedzenie kanapeczki, imitować zachowania swojej mamy i również starała się elegancko wycierać usteczka serwetką, przez co wyglądała naprawdę przeuroczo. Ot, po prostu – pomogła chłopakom odnaleźć coś, co służyło im do dobrej zabawy, a następnie miała zamiar w całości oddać się swoim największym skarbom, nie przypuszczając, że jej empatia i altruizm zderzą się z czymś tak strasznym i kompletnie dla niej niespodziewanym. Naprawdę bowiem rozumiała wiele i – chociaż osobiście nienawidziła tego słowa, widząc je od wielu lat w kategoriach hasła-wydmuszki – z czystym sumieniem można było ją nazwać osobą tolerancyjną; zresztą, jakże mogłaby nie być, skoro należała do dwóch zgoła różnych światów, godziła obowiązki mugolskiej pielęgniarki z przynależnością do otoczenia czarodziejów, a do tego była pół-wilą, a więc istotą magiczną, która wyszła za mąż za wilkołaka i spłodziła z nim dziecko. Tego jednak, jak można było ją i byłego profesora ONMS z Hogwartu uznać za ojca i córkę – nie pojmowała: zupełnie, jakby miłość między nimi, oddanie, ale także płomienna namiętność, przyciągająca ich do siebie, nie były widoczne; jakby ci młodzi mężczyźni mieli klapki na oczach, albo byli skrajnie głupi. Przecież wobec tego uczucia, które łączyło Greybacków, nie można było przejść obojętnie.
    — Czekajcie… podam wam – po raz kolejny zignorowała zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, który nierzadko był odbiciem ostrzeżeń, kierowanych do niej przez zdolności, jakie odziedziczyła po matce, a których wciąż, szczerze nienawidziła. Skupiła się natomiast na chwyceniu piłki tak, aby nie przeszkodzić ani swojej córeczce, ani partnerowi w jedzeniu; wolała uniknąć sytuacji, w której ktoś przypadkiem szturchnąłby Rosie, patrząc bystrymi, księżycowymi oczkami na przybyszów, coraz ciaśniej stających wokół koca kornwalijskiej rodziny. – Trzymajcie – uśmiechnęła się słodko, nie zauważając, że przechylając się, wyeksponowała swoje pośladki, czym tylko podbija gorącą atmosferę wśród studentów. Podobnie nie zwróciła uwagi na fakt, że jej ukochany spiął się gwałtownie, również jakby wyczuwając, że może wydarzyć się coś niedobrego. Zbagatelizowała to, uznając, że zwyczajnie przemawia przez niego zazdrość, ale nim zdążyła chwycić go a rękę, w wymownym geście, mówiącym, że do niego należy, odezwał się i pociągnął za sobą lawinę całkowicie zaskakujących przypadków. Najpierw wyraziła swoje bezdenne zdębienie, uchylając z wrażenia usta, a później wybuchła głośnym, perlistym i serdecznym śmiechem: nie widziała problemu, a raczej sytuacja ją bawiła. Śmiała się tak długo, że chłopcy mogli powiedzieć wszystko, co chcieli, zanim odparła: – Och, panowie, bardzo mi schlebiacie – przyznała – ale powiedzieć, że wyglądam młodo można na wiele innych sposobów – upomniała ich, ale wciąż byłą wesoła i łagodna. – Przykro mi jednak, mogę co najwyżej wypożyczyć swoją – wskazała na trzylatkę obok – córkę, bo ja jestem szczęśliwie zajęta – uniosła dłoń z pierścionkiem zaręczynowym oraz obrączką. Vera naprawdę uważała, że nie ma się czym przejmować, ot, zwykła ludzka pomyłka. Dopiero więc dostrzegłszy wyraz twarzy Connora, zrozumiała, jak wiele złego wyrządzili młodzi mężczyźni. – Kochanie, oni tak mówią do mamusi, bo mamusia całkiem nieźle się trzyma, jak na swoje lata, ale teraz już lepiej będzie, jak sobie pójdą, dobrze, panowie? – Zasugerowała zestresowana, ale wciąż siląc się na spokój. – Skarbie? – Gdy zostali sam i, zagaiła do męża, chwytając jego dłoń.

    zdumiona i przerażona nieco VERA, która mimo wszystko próbuje nie tracić pogody ducha…

    OdpowiedzUsuń
  112. [Ach, ach, ach, dziękuję! To naprawdę przyjemne, czytać takie miłe słowa, zwłaszcza, że pierwszy raz podejmuję się pisania taką w gruncie rzeczy miłą i szczęśliwą postacią... Zatem zobaczymy, cóż to będzie. :D No i na wątek mamy ogromną chęć, więc pozwolę sobie zaprosić na maila: zjemciserce@gmail.com]

    Lola Waters

    OdpowiedzUsuń
  113. — Moją córkę – długi czas, dopóki chłopcy stali wokół ich koca, Vereena uśmiechała się szeroko, naprawdę uznając, że nie ma absolutnie niczego, czym mogłaby się przejmować, a tym bardziej: czym mógłby się przejmować Connor. Oczywiście, nie brała pod uwagę tego, że bycie nazwaniem jej ojcem mogło go zranić i nawet nieco upokorzyć, co niestety miało być fatalne w skutkach: patrzenie na całą tą sytuację poprzez pryzmat samej siebie, a więc obrócenie jej w żart i nieudolny komplement chorwackich studentów, wyłączyło w niej myślenia w kategoriach, że jej ukochany został niejako obrażony, kiedy otrzymał w przydziale tytuł jej rodziciela. Owszem, wyglądał dojrzalej niż ona, co zaskakujące nie było: był dwadzieścia lat starszym, rosłym mężczyzną, który przeszedł tyle złego w ciągu swych czterdziestu pięciu lat, że pewnie każdy inny już dawno poddałby się: nie on jednak; toteż ta siwizna na skroniach i w brodzie, te blizny i lekkie zmarszczki wokół oczu od uśmiechania się, były nie oznaką starości, a jego siły, wytrwałości oraz zwyczajnie tego, że ż y ł , a nie tylko szedł przez świat b ę d ą c . – Nic się nie stało – skwitowała więc jeszcze, kiedy plażowicze zaczęli ich przepraszać i się kajać; cóż, niewątpliwe popełnili spory błąd, ignorując silną aurę miłości, jaka istniała pomiędzy państwem Greyback, a która dosłownie była namacalna, ale też pół-wila, jeszcze wtedy, nie widziała powodu, aby jakkolwiek się denerwować. Ten przyszedł, kiedy spostrzegła, jak bardzo pobladł jej partner. – Kochanie, właśnie – podchwyciła słowa zaniepokojonej Roselyn Irisbeth, gdy wilkołak milczał – co się dzieje? – Naciskała łagodnie, ale otrzymawszy odpowiedź, wcale mu nie uwierzyła: znała go zbyt dobrze. – Skarbie… a-ale… porozmawiaj ze mnę, proszę…
    Na nic się zdały jej prośby: były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu urwał temat rzucając koślawym żartem na temat botosku i udał – ewidentnie udał i jego małżonka nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości – że nie ma najmniejszego problemu i wszystko jest w najlepszym porządku, pomimo tego, że wcale nie musiał tego robić, ba!, powinien był jej powiedzieć, co tak naprawdę leży mu na sercu, a nie kryć się ze swoimi uczuciami, bo to nie miało się nigdy kończyć dobrze. Tak naprawdę jednak, nie miała za bardzo możliwości porozmawiania z nim, bo też nie miała w zwyczaju nikogo zmuszać do dyskusji, niezależnie, jak bardzo była przekonana o tym, że wyrzucenie z siebie negatywnych emocji byłoby pomocne. Ponadto, wokół było zbyt wiele ludzi – za dużo się działo, szmer rozmów, śmiechów i pisk kąpiących się w Morzu Martwym ludzi, zdecydowanie nie wpływał pozytywnie na budowanie atmosfery odpowiedniej do zwierzeń. Ostatecznie więc tak naprawdę nie miała wyjścia, jak pozwolić ukochanemu skupić się na lunchu oraz na ich słodkiej córeczce – której w przeciwieństwie do Very zapewniło ojcowskie zapewnienie, że wszystko jest dobrze: małej nie potrzeba było niczego więcej, bo przecież skoro „tata tak mówił, to tak musiało być” – co opiewało między innymi na wspólne pływanie i ignorowanie spojrzeń grupki chorwackich studentów. Cóż, niewątpliwie, nie miała prawa mieć im za złe tego, co zrobili, bo nie mogli mieć w rzeczywistości pojęcia, jaka relacja łączy ją z tym wielkoludem, leżącym obok niej na kocu, mimo że niedostrzeżenie tego było faktycznie dość dziwne. Nie oznaczało to jednak, że nie czuła się źle, szczególnie kiedy kilku z nich wciąż rzucało w jej kierunku nieodgadnione spojrzenie – te były tęskne i pełne zawodu, ale ona tak tego nie widziała: po prostu czułą się z tym źle. Jakoś jednak udało im się przetrwać resztę popołudnia na Lokrum, gdzie zwiedzieli jeszcze słynny klasztor Benedyktynów, niestety w znakomitej części będący ruiną – chociaż wciąż majestatyczną – cudem unikając plaży dla nudystów i dopiero wtedy wrócili do portu, gdzie czekała na nich łódeczka, którą wrócili do Dubrownika.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W mieście znaleźli się zaś na czas, aby podziwiać zachód słońca, które pożerane było przez Adriatyk i wtedy skierowali się ze śpiącą na rękach wilkołaka Rosie, która obudziła się dopiero na kolację – w „Ogórku”, po której została przez głowę rodziny wykąpana, a obowiązku uśpienia jej przejęła matka, widząc niepokojące zachowanie męża, z którym ponownie nie mogła porozmawiać, bo ten jej ciągle unikał. Oznaczać to mogło tylko to, że rzeczywiście wydarzenia na wyspie musiały się nieprzyjemnie i silnie na nim odbić.
      — Pomyślałam sobie, że możemy… – rzecz jasna, to nie oznaczało, ze Vereena jakkolwiek się poddała i nie podejmowała kolejnych prób zagajenia do Connora, który szalał po przyczepie, nie potrafiąc usiedzieć w miejscu. Nieważne jednak, ile razy miała ponieść sromotną porażkę, starając się nawiązać kontakt ze swoim partnerem: miała zamiar wciąż walczyć, bo przecież miała o co; było warto, pomimo wszystkich przeciwności losu. Warto było tym bardziej, bowiem w tamtej konkretnej chwili chodziło o jego dobro i samopoczucie, a nie o jej własne widzimisię. Niestety, dotychczas wszystkie jej słowa zdawały się odbijać od grubego muru, za którym się skrył, co tylko potwierdzało jej teorię, że był wyjątkowo mocno zraniony przez to, co wydarzyło się na Lokrum. Westchnęła ciężko, przeciągle, rozdzierająco, uświadamiając sobie, że kończą się jej pomysły i odpowiednie ruchy, jakie mogła wykonać, aby przekonać go do dyskusji, ale nie osaczyć. Było patowo. – Obydwoje wiemy, że możemy zabrać tyle wina, ile chcemy… tyle ile zmieści się nam do przyczepy – spojrzała na niego z lekkim wyrzutem, bo tak bezczelna próba odwrócenia jej uwagi zwyczajnie ją ubodła. – Przejeżdżamy przez Europę, nie Amerykę ergo nie mamy kontroli – dodała cicho, skubiąc serwetkę leżącą na stoliku, aby ostatecznie nie wytrzymać. Wstała i szepnęła z bólem: – Connor… – kiedy jednak nie zareagował, bez pardonu po prostu rzuciła się na jego plecy, bowiem akurat wyjmował kieliszki z szafki, i objęła go mocno, wciskając drobne dłonie pod jego koszulkę; gładziła opuszkami palców mięśnie jego brzucha. – Mów do mnie – poprosiła czule. – Mów do mnie, bo obydwoje wiemy, że nie jest dobrze, a ślubowaliśmy sobie szczerość, więc… więc mów do mnie. Powiedz mi, co cię trapi, bo ja tu jestem, kochanie… jestem tutaj na zawsze, jako twoja żona, kochana i najlepsza przyjaciółka – przypomniała mu łagodnie, z miłością. – Dlatego proszę… nie!, błagam – poprawiła się, leciutko drżąc – powiedz mi, co cię tak naprawdę – podkreśliła z emfazą, mocniej owijając go chudymi ramionkami, aby całym sobą czuł jej nieopisanie wielkie wsparcie – męczy, denerwuje, krzywdzi – wymieniała. – Zabija mnie to, że się przede mną chowasz – dodała jeszcze.

      mocno przejęta, pełna miłości i zaniepokojenia VERA, która chce bardzo mocno pomóc swojemu wilczkowi

      Usuń
  114. Nie była zła, nie miała żalu, ba!, całkowicie rozumiała jego podejście i jedyne, co ją złościło, to fakt, że sama wcześniej nie postrzegła, jak bardzo jej ukochanego ubodły kretyńskie uwagi kilku chorwackich chłopaków, którzy zaczepili ich nad Morze Martwym, które miało być kolejną, cudowną atrakcją podczas ich europejskich wojaży, a nie synonimem nieprzyjemnego dnia i niepokornych myśli – owszem, Vereena nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie w tamtej chwili czarne wizje zjadają Connora od środka, nie pozwalają mu się skupić i zmuszają go do niepotrzebnego plecenia trzy po trzy o winie, niż wyrzucenia z siebie negatywnych emocji. Jedyną więc osobą, którą mogła oskarżać o beznadziejny stan byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu była ona – absolutnie nie on ani nie studenci z Lokrum, którzy po prostu najwidoczniej nie potrafili zdefiniować wielkiej, silnej i niepokonanej miłości, nawet gdy mieli ją pod nosem. Nie mogła ich jednak o nic winić, również dlatego, ze to ona zwaliła – jako partnerka, która powinna od razu zareagować, jako przyjaciółka, która powinna była natychmiast wyciągnąć od ukochanego informacje, co się z nim dzieje oraz jako żona, an co składała się wypadkowa dwóch poprzednich porażek. Widząc więc, co się działo z mężczyzną jej życia – kimś, kto przecież nigdy w takiej sytuacji jej nie zawiódł – miała ochotę wyć z rozpaczy i pewnie nawet by to zrobiła, gdyby nie świadomość, że tuż obok śpi snem sprawiedliwego ich słodka i niewinna Roselyn Irisbeth. Pół-wili, w związku z tym pozostało jedynie – ale również jedyne słuszne, bo raczej wrzaskami i rozpaczaniem nic by nie ugrała, tylko scedowała cierpienie wilkołaka na siebie, a nie o to przecież chodziło – rozwiązanie pełne łagodności i spokoju.
    — Chowasz się – nacisnęła więc, ale nie było w jej głosie wyrzutów, czy oskarżeń: ot, zwykła troska i zaniepokojenie stanem, w jakim się znalazł. – Widzę, że się chowasz i nie mam ci tego za złe, ale chciałabym, żebyś pamiętał, że wcale nie musisz: że ja tutaj jestem, skarbie, na zawsze i na wieczność, tylko dla ciebie, wiesz? – Wyjaśniła mu swój punkt widzenia, a następnie zamilkła, kiedy zacisnął dłonie na blacie: już wtedy wiedziała, że osiągnęła swój cel i jej małżonek otworzy się przed nią. Oczywiście, zdawała sobie przy tym sprawę, ze na początku lekko nie będzie i najpewniej jego słowa ją zmrożą, ale nie przypuszczała, że będą aż tak przerażające i zwyczajnie wyssane z palca. W oszołomieniu nie potrafiła mu nawet w stosowanej chwili przerwać i tylko to, że mocniej owinęła wokół niego swoje chude ramionka, świadczyło, iż jest poruszona i zwyczajnie spłoszona jego wyznaniem. – Nie mówisz poważnie – odezwała się dopiero wtedy, kiedy skończył mówić; nie pytała jednak, ba!, ona nawet nie prosiła, czy nie stwierdzała: rozkazywała mu niemalże. Puściła go i wcisnęła się pomiędzy szafkę, a jego wielkiego cielsko. – Spójrz na mnie, Greyback – nakazała ostro. – No dalej, spójrz – chwyciła jego przystojną twarz z nabożną czcią i zmusiła, aby ich spojrzenia się skrzyżowały. – Wiesz, że to nie chodziło o ciebie? To ja wyglądam jak piętnastoletni podlotek i cóż… taka już moja uroda, chociaż bycie pół-wilą wcale nie jest takie fajne – wykładała to, jak widziała całą tę sytuację i niewątpliwie to ona miała rację. – Nie będziesz słaby, a ta siwizna – musnęła jego skronie – kocham ją. Kocham ciebie i na Boga, Connor!, spójrz na swoje ciało… ty… wyglądasz lepiej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent dwudziestolatków, lepiej niż tamci chłopcy, którzy… oni po prostu nie mogli uwierzyć, że można wyglądać tak idealnie, jak ty – przekonywała i w to szczerze wierzyła. – Myślisz, że mogliby trzykrotnie zerznąć w gaju oliwnym? – Podeszła go okrutnie, rumieniąc się lekko, acz słodko. – Nie. Nie mogliby, bo to ty jesteś ideałem i… i nigdy nie mów za naszą córeczkę, bo zapewniam cię, że Rosie poza tobą, tak jak ja, świata nie widzi i nie ma się absolutnie czego wstydzić – zakończyła z mocą, tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu.

    przejęta, ale święcie przekona, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  115. Niewiele rzeczy nie mieściło się Vereenie w jej srebrnej głowie. Biorąc pod uwagę, że była dziewczyną porzuconą przez matkę, która była wilą, a więc istotą magiczną, wychowywaną przez ojca, a w konsekwencji także żoną wilkołaka, która nie tak dawno temu ukończyła – naprawdę istniejącą! – Szkołę Magii i Czarodziejstwa Hogwart, a w wysokiej szafce kuchennej ich przyczepy, powiększonej wewnątrz za pomocą czarów, leżała jej piękna różdżka z czarnego bzu, z rdzeniem w postaci ogona testrala i florystycznymi zdobieniami na rękojeści – trudno było ją czymś zaskoczyć. O dziwo jednak, Connorowi udało się to znakomicie. Nieważne, że widziała w swoim życiu doprawdy wiele: wrzeszczące korzenie mandragory dzięki dyrektorowi Longbottomowi, prawdziwe, niebezpieczne hipogryfy na lekcjach Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, a jej fiołkowe – również niespotykane nigdzie więcej – tęczówki, padły niejednokrotnie – na co pewnie profesor Flitwick przewraca się w grobie – na księgę przepełnioną Zaklęciami Niewybaczalnymi, z którymi zaznajomiła się nie celem korzystania z nich, ale po to, aby nauczyć się przed nimi bronić; z czasem okazało się, że taka wiedza jest niebywale przydatna, szczególnie w kwestii chronienia tych, których kochało się najmocniej na świecie. Dlatego też, kiedy Connor powiedział jej wszystko, co leżało jej na sercu, z zaskoczeniem odkryła, że faktycznie absolutnie tego nie pojmuje – była to jedna z tych nielicznych rzeczy, która absolutnie nie mieściła się w jej srebrnej głowie, bowiem z jej perspektywy: była całkowitą bzdurą, która nie miała najmniejszego pokrycia w rzeczywistości: w jej miłości, w zachwycie Roselyn Irisbeth nad swoim ojcem, w całkowitym oddaniu kobiet byłego profesora, które za nim wprost szalały.
    — Patrzysz na mnie, ale nie widzisz, jak mocno cię kocham, to straszne – skwitowała jego zapewnienia, że nie odwraca od niej wzorku. – Patrzysz na mnie, ale nie we mnie: nie widzisz tego, że mam gdzieś, co powiedzieli ci chłopcy, co powiedzą inni i że każdy, kto śmie cię obrażać, będzie miał do czynienia ze mną – uśmiechnęła się leciutko. – Spójrz więc na mnie i dostrzeż, że nic z tego, co wydarzyło się na Lokrum – referowała rzecz jasna do wycinka nad Morzem Martwym – ani dla mnie, ani dla naszej córeczki nie miało najmniejszego znaczenia – przekonywała łagodnie i spokojnie. – Connor – przerwała mu nagle. – Co z tego, ze będę zawsze młodziej wyglądała… myślisz, że to takie przyjemne, kiedy proszą mnie o dowód, kiedy kupuję alkohol? – Puściła mu perskie oczko, próbując rozładować atmosferę. – Poważnie, Connor… nie masz się czego bać, bo – nagle ściągnęła z niego koszulkę i obsypała pocałunkami blizny i tatuaże na jego torsie – to wszystko jest częścią ciebie i ja kocham ponad wszystko, co możliwe. – Zapewniła całkowicie poważnie i szczerze. – U Rosie nie jest inaczej. Ona cię kocha, bo jesteś najlepszym ojcem na świecie – w jego wypadku to nie był pusty, wyprany frazes, a szczera prawda. – Ludzie z zasady są niemieli i nie potrzebują tych kilku siwych włosków, które swoją drogą dodają ci animuszu, aby w jakiś sposób nas skrzywdzić – przylgnęła całą sobą do jego potężnego cielska. – Nie przejmuj się tym, naprawdę… miłości nie liczy się ani w latach, ani w centymetrach, bo jeśli tak jest, to hej!, czas na rozwód – zaśmiała się i jeszcze raz musnęła jego lewą pierś; tam gdzie miał tatuaż gałązki bzu i różyczki. – W ogóle się tym nie przejmuj, dobrze? Jesteś moim ideałem i sam mówiłeś: to, co gadają inni, nie ma znaczenia – wyszczerzyła się.

    próbująca wszystko opanować, kochająca na zabój, VERA

    OdpowiedzUsuń
  116. — To bardzo mnie cieszy, że to wiesz – wyszeptała już znacznie spokojniejsza i bardziej opanowana Vereena, która, wbrew obiegowej opinii, rozumiała, o co chodziło Connorowi, co jednak wcale nie musiało oznaczać, ze miała zamiar przyjmować to do wiadomości, bo dla niej to były kompletnie wyssane z palca bzdury: dla niej naprawdę nie było nikogo bardziej perfekcyjnego, no nie licząc Roselyn Irisbeth, ale ta, jako ich córeczka, znajdowała się poza wszelkimi konkurencjami, niż jej małżonek. Dlatego fakt, że zwątpił w sobie, uznawała za swoją własną porażkę, na płaszczyźnie przyjaciółki, kochanki i żony w ogóle. Nie jednak ona była w tamtej chwili ważna, a właśnie jej ukochany, którego musiała wyrwać z mroku, w który sam się wpakował, z kompletnie nieznanych jej powodów; miała przez chwilę wrażenie, że to jej wina: że nie pokazywała mu dostatecznie często i mocno, jakim ideałem jawi się w jej fiołkowych tęczówkach. – Tylko my się liczymy – skupiła się jednak w pełni na jego słowach, chwytając wielką dłoń, którą bawił się kosmykami jej srebrnych włosów, i ucałowała jego kłykcie z oddaniem. – Nie przepraszaj mnie za takie rzeczy, tylko ze mną rozmawiaj – poprosiła, jednocześnie zapewniając, że absolutnie nie jest na niego zła. – Ja nie znoszę – poprawiła go – ja cię p prostu kocham – sprostowała.
    Następnie chwilę po prostu patrzyli sobie głęboko w oczy, oddychając tym samym powietrzem i nie widząc potrzeby dłuższy moment ruszać się z miejsca, zanim zadecydowali, że wspólnie wcisną się pod klaustrofobiczny prysznic w „Ogórku”, co natomiast zaowocował zdecydowanym rozluźnieniem. Co prawda, pół-wila i tak w nocy nie spała – tuliła swojego ukochanego do siebie mocno, bawiła się jego miękkimi puklami i pilnowała, aby wypoczął, ale sama niemalże wcale nie zmrużyła oczu, wyrzucając sobie cały czas, że siedząc nad Morzem Martwym na wyspie Lokrum nie zareagowała odpowiednio: że nie zrugała tych, w zasadzie jednak Bogu ducha winnych, chłopaków ani nie zaznaczyła wyraźniej swojego terytorium; jakkolwiek okrutnie to brzmiało. Nie miała pojęcia też, czemu jej ukochany w siebie zwątpił, podczas gdy ona żyła tylko po to, aby go uszczęśliwiać. Dlatego też niczym zaskakującym nie było, że kiedy zerwali się z samego rana, dziewiątego sierpnia, Vera była dziwnie przybita – jakby nieobecna. Owszem, wykonywała swoje obowiązki, przygotowała Rosie do podróży i zrobiła kanapki, ale nie było w niej blasku radości, który pojawiał się przed każdym wyruszeniem z jednego punktu do kolejnego – tym razem do cudownego, słonecznego Kotoru, oddalonego dwie godziny drogi od Dubrownika.
    Milczała znakomitą część czasu, kiedy w końcu skierowali się ku granicy z Czarnogórą, skupiając się głównie na migocącym w słońcu Adriatyku. Zachowywała się na pewno nieodpowiednio, ale ciągle w myślach huczało jej przeświadczenie, że czegoś zaniedbała – że nie dołożyła wszelkich możliwych starań, aby zapewnić swojemu partnerowi poczucia niezachwianego bezpieczeństwa, w którego skład wchodziło też postrzeganie samego siebie i odpowiednia ocena własnej oceny, którą chciała każdego dnia podbudowywać. Nawet wówczas, kiedy wjechali pomiędzy fiordy – najdalej wysunięte w południowej Europie – Boki Kotorskiej, nie zareagowała odpowiednio – nie zachwyciła się widokami, jakie się przed nimi rozpościerały – tylko wyjęła mapę i przewodnik, aby odpowiednio pokierować swoją rodzinę na kemping; dość mocno opustoszały, co jednak zaskakujące nie było: większość osób przybywając w takie miejsca zatrzymywała się w nich na dłużej w hotelach lub na wielkich cruiserach, cumujących w zatoce. Dla nich jednak to był duży atut, bo nie lubili przebywać w dużych zbiegowiskach ludzi – może i byli nieco zdziczali przez ten fakt, ale na pewno spokojniejsi. Nim jednak ruszyli cokolwiek zwiedzać, postanowili trochę się odświeżyć i zjeść, co oznaczało wyjęcie stolika na zewnątrz – korzystali z tego, ze nikt nie będzie im zaglądał do talerzy – i odgrzanie spaghetti.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na ich głowami rozpościerały się majestatyczne mury miejskie, postawione na skałach, które jednak chcieli zwiedzić nocą, bowiem wtedy były najpiękniejsze; tak przynajmniej głosiły przewodniki. Wokół zaś pachniało morzem i oliwkami, ale to jednak niespecjalnie poruszało młodą pielęgniarką, nadal głęboko przejęta tym wszystkim, co powiedział jej weterynarz.
      — Czy ja jestem złą żoną? – Wypaliła więc nagle Vereena, namiętnie wręcz unikając przenikliwego spojrzenia Connora; siedziała zgięta, oparta o rękę spoczywają w mało eleganckim geście na blacie stołu. Cały obiad memlała widelcem w talerzu z makaronem i sosem pomidorowym, w przeciwieństwie do Roselyn Irisbeth, która jak zawsze z apetytem zjadła posiłek przygotowany przez mamę, zwłaszcza, że na kempingu, gdzie się zatrzymali stała drewniana dyżurka, w której mieszkał ochroniarz posiadający kozę, która niedawno urodziła młode, toteż panna Greyback miała obiecane, że po obiadu będzie mogła pognać do starego, brodatego i niewątpliwie uroczego Ivo oraz jego towarzyszek, aby się z nimi pobawić. Małżeństwo zostało więc same i dobrze się złożyło, bo pół-wila już nie była w stanie dłużej udawać, że jest dobrze; notabene, pewnie wilkołak i tak już dostrzegł niepokojące zmiany w niej. – Powiedz mi, Connor – podjęła, powoli odkładając sztućce i niepewnie zerkając na niego – jestem? – Intensywny wzrok fiołkowych tęczówek dziewczyny zdawał się przeszywać na wskroś. – Czy ja… czy – nie dała mu jednak dojść do słowa, natychmiast prostując – coś źle zrobiłam, że w siebie wczoraj zwątpiłeś? Czy jestem złą żoną i dlatego tak się przejąłeś tymi chłopakami? – Nieśmiało musnęła opuszkami jego palce.

      naprawdę mono przerażona tym, że mogłaby być zwyczajnie złą partnerką, VERA (Greyback) THORNE, która kocha tak bardzo, że wariuje, gdy coś się dzieje z jej wilczkiem…

      Usuń
  117. Granie i udawanie, że jest dobrze wcale nie było dobrym rozwiązanie i Vereena przekonała się o tym już wielokrotnie, a mimo – w większości wypadków, aby nie ranić Connora, stosowała tę zagrywkę. Co gorsza, wówczas nie brała pod uwagę tego, że on czuje dokładnie to samo, co ona – a przecież szczerze nienawidziła, gdy chował się za maskami i odcinał swe emocje grubymi murami, wmawiając jej nieprawdę, iż wszystko jest w najlepszym porządku. Niczym więc ostatnia hipokrytka stosowała takie same wybiegi, jak jej ukochany, mimo że wielokrotnie go zapewniała o tym, że nie tylko może jej ufać – a co za tym idzie: mówić o dosłownie wszystkim, nawet największych bzdurach, z jego punktu widzenia, czy naprawdę bolesnych kwestiach, które mogły i ją zranić w początkowej fazie, ale w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie miały pomóc jej pojąć swe błędy i naprawić to, co było nadszarpnięte – ale i wyrzucenie z siebie kotłujących się, nieprzyjemnych uczuć, miało być oczyszczające i z pożytkiem głównie dla niego. Oczywiście, podświadomie to czuła i szczerze się za to nienawidziła, ale z drugiej strony – szukała usprawiedliwiania do swojego podejścia we wmawianiu sobie, że przecież są na wakacjach i nie może tego zepsuć; nieważne, że dzień wcześniej wykładała mężowi, iż takie rozumowanie zaprowadzi ich de facto do nikąd i może tylko pogorszyć ich samopoczucia: on miał się gryźć sam ze sobą i coraz bardziej załamywać, tym samym być pochłanianym przez mrok, a ona miała się coraz bardziej o niego martwić, wmawiać sobie różne dziwne rzeczy i dosłownie wariować, czując, że go zawiodła. Niestety, ostatnia kwestia pojawiła się i tak w jej umyśle, pomimo poważnej rozmowy. Nie wiedziała skąd ani jak, ale cierń wbił się demonami w jej serce i ją męczył.
    — Och – jęknęła więc ciężko, bo mówienie o tym było naprawdę paskudnym doświadczeniem, a jej partner zdawał się nie pojmować, o co konkretnie jej chodziło, toteż kiedy zadał pytanie, w czym w zasadzie tkwiła rzecz, pół-wila miała wrażenie, że zaraz straci dech: powtórzenie swoich słów było dla niej, zdawało się, wysiłkiem godnym zdobycia najwyższych szczytów świata. – P-pytałam… pytałam – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, przymknęła powieki, pozwoliła, aby jej drobnym ciałem wstrząsnął silny dreszcz, świadczący o jej olbrzymi wzburzeniu i zwyczajnym bólu. Padła ciężko na oparcie krzesełka i zaczęła skubać nieśmiało rąbek swojej sukienki w granatową kratkę, próbując się jakoś opanować i zmusić do mówienia. Kiedy jednak podjęła, brzmiała jak ktoś, kto w niedługim czasie umrze: – Pytałam, czy jestem złą żoną – wydusiła z siebie w końcu, wzdychając rozdzierająco i zerkając nieśmiało na byłego profesora ONMS z Hogwartu. Na jego wybuch absolutnie była gotowa i mimowolnie się skuliła, mając ochotę walić głową w jakiś mur tak długo, aż umrze. Względnie sprawnie się jednak uspokoiła, na co wpływ miał ruch wilkołaka, który obszedł stolik i padł przed nią na kolana; spojrzała mu głęboko w oczy, przełykając głośno ślinę z wrażenia, ale wraz z każdym słowem mężczyzny, trzęsła się coraz mocniej, a kiedy przestał mówić, dosłownie wybuchła żałosnym płaczem, zwodząc beznadziejnie i szlochając rzewnie w taki sposób, w jaki nie robiła tego od bardzo dawna. Pokazywało to, jak mocno dotknęła ją ta cała sprawa; ale także najpewniej było wynikiem poczucia, że ktoś śmiał spróbować zburzyć szczęście na ich pierwszych od dawien dawna, tak naprawdę pierwszych, długich wakacjach. – Wyglądało to tak… to tak, jakby ci chłopcy, j-jakby… jakby oni s-sprawili… j-jakby… – dukała, nie potrafiąc tym razem powstrzymać potoku łez spływającego po jej jasnych policzkach. – Ja po prostu chciałabym, abyś był zawsze szczęśliwy i się nie martwił! – Zawyła nagle, jeszcze nie dostrzegając, że przecież Connorowi chodziło dosłownie o to samo. – Nie czekają nas żadne nieprzyjemności przez ciebie, jak możesz tak mówić – zapowietrzyła się z wrażenia równie mocno, co on wcześniej. – Zabraniam ci tak mówić!

    mocno przejęta, ale to z miłości!, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  118. — Nie mogę nie płakać, bo czuję się tak, jakbym cię nie potrafiła chronić – odparła cichutko, z olbrzymim żalem do siebie Vereena, po bardzo długiej chwili samej ze sobą, usilnie próbując opanować łkanie i ciągle toczące się łzy po jej policzkach oraz drżenie drobnego ciałka, które zostało ponownie wystawione na oddziaływanie skrajnie silnych emocji, z którymi nie umiała sobie w żaden sposób radzić. – Nie potrafię – poprawiła się, stwierdzając to, jako swoisty imperatyw, którego nie da się zmienić i nie można się z nim kłócić, a jedynie należy przyjąć go do wiadomości, wobec czego buntował się cały jej organizm, który odczuwał z tego tytułu iście fizyczny ból: była to jednak z tych kwestii, których nie mogła znieść, bo przecież to Connor definiował ją nie tylko jako kobietę, jako żonę, przyjaciółkę, a w konsekwencji matkę Roselyn Irisbeth, ale także w ogóle jako osobę, na dodatek szczęśliwą, toteż czuła, iż jej największym obowiązkiem jest zapewnienie mu bezpieczeństwa, a to zostało zachwiane u podstaw, a przynajmniej tak jej się wydawało, tym, jak mocno odczuł na sobie słowa kilku gówniarzy, którzy nie potrafili zobaczyć prawdziwej miłości, nawet jeśli świat podsuwał im ją pod nos. – Nie mogę nie płakać, bo zostałeś zraniony, a ja nie mogę tego przeboleć, rozumiesz? – Spojrzała głęboko w jego piękne oczy.
    Następnie zamilkła, po prostu krzyżując księżycowe tęczówki wilkołaka i swoje fiołkowe, które wspólnie tworzyły najpiękniejszy kolor świata, przed którym – gdyby można było go tak naprawdę ukazać światu – najpewniej klękałyby narody. Był to więc kolejny dowód ich niesłabnącego, płomiennego uczucia, które było równie cudowne, co – niekiedy, w takich chwilach jak ta – niesamowicie raniące: nie samo w sobie, rzecz jasna, ale bardziej myśli, jakie prowokowało, niszczyły zwyczajnie młodziutką pielęgniarkę, która marzyła w końcu o takich dniach, gdzie będzie sama radość: pełna beztroska, bez martwienia się o kolejny tydzień, miesiąc i rok oraz bez żadnych mrocznych cieni nad ich głowami. Ostatecznie więc nie można było się Verze dziwić, że była na tyle zmęczona i przerażona wizją, że ich wakacje zginą śmiercią tragiczną, że zaczynała bezsensownie histeryzować.
    — Jest idealnie… p-przecież… prawcież jest… jak możesz mówić, że nie jest… – zawodziła więc jeszcze dłuższy moment, naprawdę uważając, że takie wydarzenie nie powinno mieć na nich najmniejszego wpływu, a jednocześnie prezentowała zgoła różny obraz swojej wizji, rozdrapując to wydarzenie i jątrząc jad do granic możliwość; chociaż absolutnie nie robiła tego specjalnie. Finalnie jednak wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, ponownie zamilkła i wówczas też dotarło do niej, że tak naprawdę zrobiła w tamtej chwili z igły widły, kompletnie niepotrzebnie; weterynarz zaś wykorzystał to, aby wziąć ją na kolana i mocno objąć. Uspokoiła się dzięki jego silnym ramionom i odetchnęła rozdzierająco. – Przepraszam – szepnęła, owijając chude ramionka wokół jego szyi i wtulając się w niego mocno, kurczowo i niemalże rozpaczliwie. – Nie powinnam była… – westchnęła zawstydzona, że poniewczasie zrozumiała, iż tak naprawdę nie chcąc, aby cokolwiek złego oddziaływało na Connora, pozwoliła sobie na to, aby być porwaną przez mrok. – Trochę… trochę wariuję na twoim punkcie, wiesz? – Odsunęła się leciutko, aby spojrzeć mu w oczy; musnęła jego idealnie wykrojone wargi. – Przepraszam, niepotrzebnie się nakręciłam – przycisnęła policzek do jego gęstej, szorstkiej brody, szczerze czując, że zdecydowanie przesadziła, po czym zamilkła ponownie. Chwilę tak trwali, mocno w siebie wtuleni, sprawiając, ze ich serca biły jednym rytmem, a oni sami po prostu cieszyli się ze swojej bliskości, odnajdując dzięki niej ukojenie swoich nerwów. – Pozmywamy i zobaczymy miasto? – Zasugerowała w końcu, znacznie spokojniejsza. – T-tylko… tylko – dodała nagle dziwnie speszona. – Naprawdę dla mnie jest idealnie, wiesz, Connor? – Upewniła się.

    czasem zdecydowanie przeginająca VERKA, ale to z miłości!

    OdpowiedzUsuń
  119. — Kocham cię mocniej – owszem, brzmiało to nieco jak utarty frazes, który w większości wypadków nie był do końca prawdą, albo był prawdą naciąganą, ale nie w przypadku, kiedy to Vereena opisywała, a przynajmniej próbowała opisać, bo chyba wciąż, a naprawdę ich usilnie szukała, nie istniały odpowiednio wielkie i mocne w swym wydźwięku słow, uczucia wobec Connora. Zresztą, takie przekomarzanie się, mimo że miało w sobie ziarno prawdy, bo tak naprawdę jedno kochało drugie mocniej, tylko owego mocniej nikt nie umiał zdefiniować, właśnie ze względu na jego potęgę, pokazywały, że pasowali do siebie idealnie: że nawet w chwilach zwątpienia w siebie samych, bo nie w drugą osobę, czy wymian zdań, niekoniecznie zawsze przyjemnych, które niekiedy kończyły się ich łzami, potrafili w swoim towarzystwie odnaleźć spokój i wrócić sobie utraconą wcześniej równowagę psychiczną. – Wiesz dobrze, że nigdy – podkreśliła – cię za to nie przepraszam – uściśliła jeszcze – bo… wiesz, nawet jakbyś miał z trym problem, ja i tak nie zmienię tego, co ze mną zrobiłeś… tego cholernego, psiego uroku – zachichotała słodko – który na mnie rzuciłeś – musnęła go w policzek, rozkoszując się szorstkością jego ciemnej, gęstej brody na swoich delikatnych wargach. – Poradzimy sobie ze wszystkim, ale musimy być razem – rzuciła jeszcze, zanim na moment zapanowała między nimi kojąca cisza, niemająca w sobie absolutnie nic z niezręczności, zanim pół-wila zasugerowała, że czas posprzątać, uwolnić Ivo od uroczej, acz bywającej namolną Roselyn Irisbeth oraz wreszcie zwiedzić Kotor. – Czekaj chwilkę – poprosiła go nagle, gdy już wstawali. Spojrzała mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się. – Jesteś najlepszy – szepnęła, a było w tym tyle siły, że można było góry przenosić.
    Dlatego też w następnej kolejności, radośnie zabrali się do ogarniania ich wyniesionego z przyczepy stolika, zmywania naczyń i układania ich – wcześniej oczywiście upewniając się, że dozorca kempingu i jego kózki nie zostały zagadane na śmierć; dostrzegłszy zaś jak ich latorośl doskonale się bawi, zdecydowali się jej nie przeszkadzać tak długo, aż sami nie byli gotowi zwiedzać jedno z najpiękniejszych miejsc Czarnogóry, które dziwnie na nich działało: zupełnie, jakby unosiła się nad nim jakaś magiczna kopuła, która sprawiała, że wszystko było widziane w słonecznych barwach, jeszcze intensywniej niż zazwyczaj w ich przypadku. Ogarnąwszy natomiast wszystko – co łatwe nie było, biorąc pod uwagę ich wesołe przepychanki – przygotowali jeszcze drobny prowiant i wodę na drogę, dobrze zresztą czyniąc, bowiem, jak się miało okazać, miasteczko dosłownie ich pochłonęło – nie wiedzieli gdzie są, co robią, jak idą: chodzili powolutku, z rozdziawionymi buziami, machinalnie robiąc zdjęcia i zgadzając się na jakieś niestworzone rzeczy, o które prosiła ich Rosie, która sprytnie wyczuła, że jej rodzice są w takim stanie, że musi to wykorzystać; wieczorem więc musieli wrócić do pana zajmującego się porządkiem na skrawku ziemi, gdzie parkowali „Ogórka”, aby mogła jeszcze raz nakarmić i pogłaskać swoje meczące koleżanki.
    Zanim jednak to nastąpiło, udali się na kotorską starówkę, oblaną z dwóch stron wodą, na której powitała ich katedra świętego Tryfona – patrona okolicy. Była to jedna z dwóch katedr kościoła rzymskokatolickiego w kraju, pochodząca już z początków IX wieku w stylu – niewątpliwie – mieszanym z każdej epoki. To był jednak tylko początek ich parogodzinnej podróży, która zakończyła się cudnym zmęczeniem, które postanowili uczcić. Uznali jednak, że nie zrobią tego sami i zaprosili Ivo na lampkę wina i deskę serów oraz wędlin – bowiem staruszek siedział samotnie, a wydawał się przewspaniałym człowiekiem – który opowiedział im historię miłości swojej i Miry, zmarłej niedługo po urodzeniu drugiego dziecka – zdawał się z pociechami nie mieć kontaktu – i cierpiała na cukrzycę; nie jednak powiedział wprost, że odejście żony było wynikiem choroby, ale Vera mogła przysiąść, że jej ukochany w nocy przytulił się do niej mocniej i bardziej kurczowo niż kiedykolwiek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wracali jednak do tego tematu, tylko następnego dnia, zgodnie z ustaleniami, udali się do twierdzy świętego Jana, aby podziwiać panoramę okolicy, a później już w spokoju dokończyli oglądanie tego, czego nie udało im się wcześniej, włócząc się za rękę uliczkami i śmiejąca się trochę jak szaleńcy – o żadnych niesnaskach, czy problemach nie było żadnej mowy.
      Jedenastego sierpnia, w związku z tym, w świetnych humorach, ruszyli wprost do kolejnego państwa na mapie – Bośni i Hercegowiny, gdzie najpierw mieli się zatrzymać w Mostarze, a całą swoją trzytygodniową wycieczkę zwieńczyć inszą stolicą, czyli słynnym Sarajewem o długiej i niestety strasznej oraz krwawej historii. Wcześniej, pragnęli zobaczyć wzdłuż i wszerz pierwszy punkt ich podróży, którego nazwa pochodziła od mostu – zburzonego podczas konfliktów w Jugosławii i odbudowanego dopiero przed dwoma dekadami. Oczywiście, oprócz tego łącznika dwóch brzegów – zobaczyli także ten, obecnie, ze względu na zniszczenia, najstarszy, zwanym krzywym, następnie zaczęli oglądać z oczarowaniem zabudowę – piękną, ale zgoła różną od chorwackiej, bo jednak z olbrzymi wpływami tureckimi, o które potykali się w zachwycie na każdym kroku. Nie odmówili sobie także pomoczenia nóg w słynnej Naretwie i obejrzeli – głównie za namową Roselyn Irisbeth – konkurs na Ikara Mostu, skaczącego właśnie ze Starego Mostu, do którego koniecznie chciała się przyłączyć i tylko cudem ją od tego odwiedli, aby jeszcze zerknąć późnym wieczorem – tym razem spróbowali potraw niemalże z odległych terenów półksiężyca, sprzedawanych na bazarkach w ciasnych uliczkach – do przepięknych meczetów.
      Tylko więc świadomość, iż Sarajewo, jako prawdziwy tygiel kulturowy – a jednocześnie niestety pomnik w zasadzie nie tak bardzo odległej historii, bratobójczych walk – może być równie piękne – a nawet piękniejsze, jak głosiły niektóre przewodniki – pomagała im kolejnego poranka zerwać się bladym świtem i ruszyć w dwugodzinną podróż do Sarajewa właśnie, które powitało ich prawdziwym Orientem, wymieszanym z typowo śródziemnomorskimi wpływami z Francji, czy Włoch oraz prawdziwie europejskimi naleciałościami. Było głośno, było gwarno i było wesoło – kupcy się przekrzykiwali, sprzedając jedwabne chusty i perskie dywany, pachniało ormiańskimi frykadelki megrińskie, w tle ktoś śpiewał w jidysz, ktoś inny pokazywał tresowaną papugę: było więc także perfekcyjnie. Oczywiście, udali się także na cmentarz poległych w czasie oblężenia miasta, przy każdej znalezionej róży sarajewskiej – wyrwie po wybuchu, w którym ktoś ginął, zalanej czerwonym woskiem – pozostawali stokrotkę za namową córeczki, która niesamowicie ich tym gestem wzruszyła, mimo że chyba nie do końca pojmowała, o co właściwie chodzi – i przeszli w zadumie i lekkim przerażeniu słynną Aleją Snajperów oraz zerknęli na słynne tunele, dzięki którym w dziewięćdziesiątym trzecim roku odbyły się nielegalny wybory Miss. Chwilę im więc zajęło otrząśnięcie się z zadumy i silnych emocji, ale kiedy ostatecznie im się to udało – ruszyli ku starówce. Chodzili wówczas długo, dość żwawo, fotografowali wszystko, co się dało, nie zwalniając na moment tempa, bowiem chcieli uwiecznić jak najwięcej cudowności na zdjęciach, co ostatecznie zaowocowało uczuciem, jakby tracili stopy – najlepiej miała ich latorośl, noszona w głównej mierze przez ojca na barana.
      — Oj panie, ależ jestem wymęczona! – Skwitowała więc wyczerpana, ale niepomiernie wręcz szczęśliwa Vereena, opadając na krzesełko w „Barhanie”, polecanej przez przewodniki, i miejscowych również, restauracji, zachwycającej nie tylko feerią barw i wspaniałym, klimatycznym wystrojem, ale również zapachami, jakie zewsząd rozpościerała; chcieli spróbować tradycyjnych, bośniackich potraw, mając plan zamówić większość rzeczy z karty i absolutnie nic więcej ich nie obchodziło, nawet to, że panował dookoła lekki rozgardiasz.

      Usuń
    2. Wydawało się być idealnie. Dlatego też w doskonałych humorach złożyli swoje prośby co do posiłku kelnerowi, aby dosłownie rzucić się na niego, gdy w końcu trafił na ich stół, przy czym nie wyczuli z głodu i zmęczenia zbliżającego się niebezpieczeństwa; zresztą, jakżeby mogli, skoro cały dzień było tak wspaniale, gdy spacerowali sarajewskimi uliczkami, co chwilę kradnąc sobie pocałunki: on wielki i silny, ze słodką dziewczynką na barkach, ona drobna, w krótkich szortach i bluzeczce na cienkich ramionkach. Nie mogli przecież nikomu przeszkadzać, ba!, sądzili, ze ich emanująca miłość zaraża innych dobrymi nastrojami, ale przekonali się boleśnie, że to nie do końca było prawdą. – Och… – sapnęła zszokowana pielęgniarka słysząc nagłą, nieprzyjemną uwagę młodej dziewczyny, która nie wiedziała, że obiekt jej ploteczek rozumie po angielsku, i gwałtownie się skuliła; nie mogło być inaczej: i tak cudem było, że tyle wakacyjnego czasu spędziła bez uwag dotyczących blizn na jej lewym ramieniu. Zabolało jak diabli, bo nie lubiła, gdy ktoś ich o nich przypominał; na co dzień zdawała się ich po prostu nie widzieć. – Nic się nie dzieje malutka… wszytko dobrze… jedz, ślicznotko – szybko uspokoiła zaniepokojoną zmianą matczynego humoru Roselyn Irisbeth. Niestety, z mężem nie zdążyła zareagować. – Connor – sapnęła, widząc, jak furia w nim buzuje. – Connor, proszę – chciała go powstrzymać, ale on już poderwał się na równe nogi. – Skarbie, nic się nie dzieje, usiądź proszę… usiądź i jedz. Nic się nie stało – szeptała i chociaż Lacey rozumiała, jej koleżanka nakręcała się coraz mocniej, nie dostrzegając, co właśnie zrobiła. – Connor, błagam, opanuj się, nic się nie stało – kłamała lekko i gładko, roztrzęsiona.

      bardzo mocno skrzywdzona, ale ukrywająca to względnie dzielnie VERA (Greyback) THORNE, która generalnie nie przejmuje się swoim wyglądem, ale w tamtej chwili zabolało; no i się boi, że wilczek zrobi coś głupiego…

      Usuń
  120. Czasem miała wrażenie, że swojego męża znała lepiej niż siebie samą – niewątpliwie też działało to w drugą stronę i on lepiej znał ją, niż samego siebie – i siedząc w kolorowej i pięknej, pachnącej pysznym, niespotykanym nigdzie indziej jedzeniem, „Barhanie”, Vereena przekonała się po raz kolejny, że niekiedy jest w stanie przewidzieć reakcje Connora wcześniej, niźli do niego nawet trafi to, co chciałby zrobić. Dlatego też, kiedy dotarło do niej, co mówiła dziewczyna – druga milczała dziwnie – ze stolika obok – jak nieświadoma była tego, że angielski jest językiem nie tylko powszechnie znanym, ale i że może się zdarzyć właśnie tak, że niedaleko siedzieć będzie kornwalijska rodzina, będąca na dodatek obiektem niemiłych uwag z jej strony; jak nieświadoma była tego, że za tymi bliznami na lewym ramieniu mogła iść długa i traumatyczna historia cierpienia i upodlenia, o której zapomnienie i przepracowanie ich właścicielka walczyła bardzo długo, notabene ze swoim oprawcą, będącym przy okazji miłością jej życia – od razu wiedziała, co będzie chciał uczynić były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Niewątpliwie, w zaistniałej sytuacji, studentka miała szczęście, że nie była mężczyzną, bowiem wówczas najpewniej w ruch poszłyby żelazne pięści potężnego, wytatuowanego i groźnego mężczyzny.
    Chciała go oczywiście czym prędzej powstrzymać, ale niestety we wszystkim uprzedziła ją Roselyn Irisbeth – zachowująca się tak, jakby wyczuwała ból własnej matki; jakby była i z nią połączona tajemniczą więzią, tożsamą do tej, którą dzieliła ze swoim ojcem – którą musiała najpierw uspokoić, toteż kiedy zwróciła się do swojego ukochanego, było zbyt późno. Nie słuchał jej, nie widział jej, nie reagował na nic, co mówiła – przemawiała przez niego zatykający uszy, zakrywająca oczy, niepomiernie silna furia, która jednocześnie była dla niej straszna, ale także piękna: jaki inny partner tak żywiołowo reagował na obelgi rzucane pod adresem swojej partnerki, dosłownie czując na własnej skórze jej ból? Po raz kolejny więc potwierdzała się ich prawda życiowa, iż taka miłość, jak ich potrafi być równie wspaniała, co bezdennie niebezpieczna; liczyła jedynie, że nie dojdzie do rękoczynów.
    — Connor… kochanie, proszę… – oczywiście, nie ustała w próbach powstrzymania go, ale on uścisnął tylko jej drobną dłoń i wstał gwałtownie. Przełknęła głośno ślinę, zaciskając powieki, a palce owijając tak mocno wokół sztućców, że aż pobielały jej kłykcie. Owszem, niebywale ubodło ją to, co usłyszała, ale z drugiej strony: nie był to pierwszy raz, gdy takie sytuacje miały miejsce i zdecydowanie na pewno nie ostatni, toteż wolałaby, aby jej mąż nauczył się z tym godzić; co prawda, najpewniej wymagała niemożliwe, biorąc pod uwagę, że sama najpewniej nigdy nie odpuściłaby. Co prawda, niemalże natychmiast, kiedy wilkołak się odezwał, młodą pielęgniarką zawładnęło zaskoczenie: odwróciła się szybko, niemalże zrzucając jedzenie ze stolika i uchyliła z wrażenia buzię; jej fiołkowe tęczówki jednak wpatrywały się w niego z miłością i oddaniem, a na anielskiej twarzy malował się wyraz bezdennego uwielbienia i bezbrzeżnej wdzięczności oraz olbrzymiego wzruszenia, odbijającego się również w jej oczach, w postaci łez zachwytu. Milczała bardzo długi czas i odezwała się dopiero wówczas, kiedy Lacey ją przeprosiła. Uśmiechnęła się, ale to nie był uśmiech przeznaczony dla dziewczyny, tylko dla jej ukochanego. – Nie ma problemu – odparła spokojnie i łagodnie, a na dodatek: nie kłamała, bo faktycznie już problemu nie było. Ten wspaniały weterynarz jak zawsze odgonił ciemne chmury znad jej srebrnej głowy w siną dal. – Nie ma żadnego problemu – tym razem zwracała się do swojego wielkoluda, wystawiając do niego dłoń i dając mu tym samym do zrozumienia, ze chciałaby, aby do niej wrócił; aby był blisko. – Connor – upomniała go, kiedy się nie ruszył, bo prowodyrka wydarzenia wciąż milczała – chodź do mnie – prosiła.

    poruszona do granic możliwości, chociaż wciąż leciutko zraniona, VERA

    OdpowiedzUsuń
  121. Nie było słów, którymi Vereena mogłaby opisać wdzięczność, jaką w tamtej chwili poczuła wobec Connora – nie było odpowiednie silnych określeń ani niczego, co w jakkolwiek sposób pokazałoby, jak niebywale była w tamtej chwili z niego dumna i jak bardzo zadowoliło ją to, że podjął taką, a nie inną decyzję, w ostatecznym rozrachunku jedynie wzruszająca, a nie wzbudzając strach; nie przed nim, oczywiście, ale przed konsekwencjami jego czynów, a więc o niego. Dlatego wszystko to, co przekazał Lacey i jej wciąż bezimiennej koleżance – głównie jej, jako komuś, kto kompletnie nie przemyślał tego, co opuściło jej usta; kompletnie nie zwracając uwagi na fakt, że mogłoby być to odebrane i najwidoczniej uznając, że wgapiając się w czyjeś defekty, stawia się na przegranej pozycji, wyjątkowo niewychowanej dziewczyny – nie tylko podniosło ją na duchu, ale i przez moment sprawiło, że uwierzyła w siebie. Oczywiście, w finalnym rozrachunku i tak miała się bić sama ze sobą, wewnątrz swego zmęczonego umysłu i zranionego serca – cóż z tego, że nie tak dawno obiecywali sobie, że słowa innych nie odbiją się na ich małżeństwie, skoro blizny na lewym ramieniu notorycznie przypominały pół-wili, ile czasu zmarnowali oraz co się tamtej nocy, gdy je zdobyła, wydarzyło i jak okropne, włączając w to śmierć dziecka, niosło ze sobą następstwa. Niestety, taka już była – pewne kwestie, kiedy się je odkopywało, zwyczajnie zalewały jej drobne ciałko jadem, sprawiały, że wokół zaczynał panować mrok, który najpewniej w końcu pożarłby ją, gdyby nie obecność byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który zawsze sprawiał, że odnajdywała spokój i bezpieczeństwo. Nie dziw, ze i w tamtej chwili rozpaczliwie go potrzebowała.
    — Kochanie – nacisnęła więc raz jeszcze, naprawdę chcąc znaleźć się go blisko, bo tylko to mogło jej pomóc lepiej przejść przez całą sytuacje. Nie zależało jej na tych dziewczynach, które siedziały obok, chociaż faktycznie nieco się zestresowała, gdy jej małżonek nagle się zatrzymał przy ich stoliku, bo nadal na jego twarzy malowała się wściekłość, co o niczym dobrym nie mogło świadczyć. Niemniej i tym razem pozytywnie ją zaskoczył kiedy tylko po prostu życzył owej studentce odzyskania rozumu i spojrzenia na świat w innych kategoriach, niż tylko jej własne i egoistyczne. Tym bardziej więc duma w sercu Very urosła i wypełniła ją od stóp do głów falami nieokiełznanej miłości, która dosłownie od niej biła, gdy wilkołak siadał obok. – Wiem – przerwała mu jednak szybko, gdy zaczął się tłumaczyć. – Nie musisz nic mówić, rozumiem – zapewniła całkowicie poważnie, chwytając jego wielką dłoń w swoją drobną. – Rozumiem, skarbie – mocniej ścisnęła jego skórę w palcach, pokazując mu, że naprawdę nie jest to dla niej nic złego, czy zdrożnego. Niestety, kolejne jego pytanie nieco zbiło ją z pantałyku. – A to jest nieprawda, Connor? – Spojrzała głęboko w jego księżycowe tęczówki. – Ja mam wrażenie, że to jest – podkreśliła z emfazą – prawda – wyszeptała ze smutkiem. – Nie mówię, ze się z tym zgadzam – dodała szybko, aby nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – ale bądźmy szczerzy, kochanie: rzucam się w oczy i to… hm, niekoniecznie w dobrym tego określenia znaczeniu – westchnęła ciężko i już chciała podjąć, gdy nagle, dotychczas siedząca cichutko, nieco spłoszona, Roselyn Irisbeth, zapytała całkowicie niewinnie, „dlaczego mamusia ma blizny”, biorąc to do tego dnia, jako coś oczywistego, pewnik, nieodłączoną część kochanej matki.

    totalnie zszokowana, zbita z pantałyku i oszołomiona VERA, która kocha, ale jest dość mocno przerażona i zagubiona…

    OdpowiedzUsuń
  122. Pytanie słodkiej trzylatki kompletnie wybiło jej matkę – i niewątpliwie również ojca – z rytmu. Vereena długo więc patrzyła po prostu w pełnym szoku na uroczą Roselyn Irisbeth, która nie była absolutnie świadoma tego, jaką lawinę wywołała swoimi słowami – co przypomniała Connorowi i jej partnerce. Nie mogli jej jednak winić ani tym bardziej się na nią denerwować, bo przecież o niczym nie miała pojęcia – i de facto pół-wila nie wiedziała, czy nie byłoby lepiej, aby w takowej niewiedzy pozostała do końca życia, bo raczej trudno byłoby wyjaśnić w ogóle, dlaczego została przy kimś, kto co miesiąc zmienia się w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope w prawdziwą bestię, a na dodatek w przeszłości „zrywając z nią” rozorał jej ramię, czym doprowadził w konsekwencji to śmierci ich pierwszego dziecka – a jej zainteresowanie wynikało tylko i wyłącznie z tego, że ktoś obcy zwrócił uwagę na blizny pani Greyback: że spojrzał na nie inaczej, niż dotychczas robili to pozostali jej bliscy; że było w owym spojrzeniu niezrozumienie, jakaś odraza, coś co odpychało, a nie ot, zerknięcie na lewe ramię pielęgniarki, nieniosące ze sobą ładunku współczucia, czy pogardy. Dla małego dziecka, szczególnie tak spostrzegawczego i bystrego, musiał to być olbrzymi szok, toteż niczym w zasadzie dziwnym nie było, że postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej – że nagle ta drobna rzecz, w kobiecie, którą kochała całym swoim trzyletnim serduszkiem, urosła do jakiejś niesamowicie ważnej rangi. Jakkolwiek jednak srebrnowłosa to pojmowała, ba!, niejako nawet była dumna ze swej latorośli i jej mądrości – tak samo mocno ją to raniło, bo wracanie do przyczyn tego wydarzenia i szukanie odpowiednich słów, aby je opisać, wcale nie było ani łatwe, ani w żaden sposób przyjemne.
    — Ojej… – skwitowała więc na początek mało mądrze, wciągając gwałtownie powietrze w płuca. Nie, zdecydowanie nie miało być łatwo ani przyjemnie. Miało być natomiast czymś, z czym ewidentnie nie chciała się mierzyć, zwyczajnie nie będąc gotową na tego typu walkę. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca i spojrzała spłoszona to na ukochanego, to na ich córeczkę, nadal niemającą pojęcia, co się właściwie stało. Patrzyła jedynie swoimi bystrymi, księżycowymi oczkami to na mamę, to na ojca, który ostatecznie musiał przejąć pałeczkę rozmowy, bowiem jego żona nie przypominała kogoś, kto byłby w stanie nawet wziąć głębszy oddech, a co dopiero mówić; nie pomógł uspakajający wzrok wilkołaka i chyba też nie do końca pomogły jego słowa. Nie bardzo wiedziała, jak powinna je oceniać, całkowicie nimi zaskoczona. Nie komentowała więc dosłownie niczego, przez całą tyradę weterynarza i dopiero kiedy zorientowała się, że ich dziecko poszukuje potwierdzenia tatusiowych słów, pokiwała srebrną głową, przyklejając na usta sztuczny uśmiech, pomimo tego, że chyba nie była pewna, czy właśnie taką wersję wydarzeń sprzed siedmiu lat chciała przekazywać małej; mimowolnie przycisnęła dłoń do lewego ramienia, dosłownie czując, jakby jej blizny się otwierały i jątrzyły jad. – Tak, tak było kochanie… tak było – cudem udało się jej zapewnić swoją latorośl o tym na głos, mimo że pod stołem zaciskała piąstkę tak, że paznokcie niemalże przebijały skórę wewnętrznej części jej dłoni; nie miała jednak pojęcia, dlaczego tak bardzo nie odpowiada jej to, co przekazał jej partner, bo było to jednocześnie prawdą, a z drugiej strony dość delikatną, wszystko więc sformułował tak, aby nie kłamać, ale także nie straszyć trzylatki, co mocno doceniała. Może po prostu wariowała? – Och… och, też cię kocham małpeczko – kolejnym szokiem były, w związku z tym, kolejne słowa dziewczynki, które poruszyły jej najwrażliwszymi strunami. – Bardzo, bardzo, bardzo mocno – rzuciła jeszcze niemal płaczliwie i musnęła ją w czubek głowy. – To co? Jemy? – Zasugerowała też nagle, gwałtownie i nienaturalnie szybko zmieniając temat rozmowy. Nie miała zielonego pojęcia, co się z nią stało; dlaczego słowa tej dziewczyny tak ją zraniły…

    mocno zagubiona i nadal cierpiąca VERA, która udaje, że jest dobrze

    OdpowiedzUsuń
  123. — Wszystko jest dobrze – szepnęła jeszcze raz Vereena, próbując przekonać jednocześnie sama siebie, jak i Connora; próbowała udawać, że jest dobrze; próbowała grać, ze nic jej nie zraniło i jest silną kobieta, która sobie świetnie radzi w każdej możliwe, nawet najgorszej sytuacji i nie ma żadnych kłopotów sama ze sobą ani z tym, jak ludzi się do niej odnoszą, bo przecież nie powinna mieć najmniejszych powodów aby w siebie wątpić, bo przecież miała wspaniałego męża, cudowną córeczką, bliskich, na których mogła liczyć i właśnie przeżywała pierwsze, prawdziwe, długie i szalone wakacje, podczas których zwiedziła większość stolic europejskich, niosące ze sobą miliony pięknych wspomnień. – Jedzmy – powtórzyła w związku z tym raz jeszcze, przyklejając na usta sztuczny uśmiech, który miał na celu oszukanie jej rodziny i o ile z Roselyn Irisbeth, która uważała swoją mamę i wszystko to, co ona mówiła oraz robiła za swoisty pewnik, którego nie można było podważyć w żaden sposób, co tym bardziej ją raniło, bo zawodziła zaufanie własnego dziecka przez swoje prywatne demony, jakoś się jej to udało, tak wątpiła, aby wilkołak uwierzył w cokolwiek, co robiła. Niemniej musiała podjąć tę próbę, byleby móc zwiedzać alej Sarajewo i nie zniszczyć dokumentnie im odpoczynku. – Smacznego, kochanie! – Dorzuciła jeszcze.
    Oczywiście, każdy kto był nieco starszy – wiadomym było, że trzyletnia, wpatrzona w Verę, jak w obrazek dziewczynka, takich kwestii nie dostrzeże – i znał ją nieco lepiej, od razu zorientował się, że nie była absolutnie szczera w swoich poczynaniach i że podejmuje idiotyczną grę, aby chronić swoich bliskich przed cierpieniem, a jednocześnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że w zasadzie tym samym tylko mocniej ich rani; że budując wokół siebie mur krzywdzi swojego ukochanego, który od początku do końca pragnął dla niej dobrze: jego priorytetem było niesienie jej szczęścia. Normalnie zawsze to dostrzegała bez względu na sytuację, ale tym razem niestety dała się porwać swojemu paskudnemu mrokowi i głupim myślom. Okazywało się jednak, że przykryła to tyldo grubą warstwą kurzu, rozpylonego przez jedną, głupią i niewychowaną dziewuchę, która nie powinna mieć na nią najmniejszego wpływu. Była więc to jej osobista, kompletna porażka i katastrofa, ale zamiast jakoś sobie z nią poradzić – wycofywała się rakiem, w obawie, że zostanie jeszcze bardziej skrzywdzona. Tłumaczyła to sobie jednak tym, że czas, podczas posiłku w „Barhanie”, nie był odpowiednim do prowadzenia takich rozmów. W związku z tym, w nieco sztywnej atmosferze dokończyli obiad, unikając spojrzeń ze stolika obok, aby następnie skończyć zwiedzenia jednego z najciekawszych i najpiękniejszych miast Bośni i Hercegowiny. Do przyczepy więc wrócili późnym wieczorem, nie do końca jednak szczęśliwi i zadowoleni.
    — Ojej… ledwo żyję – nieświadomie powtórzyła to samo, co powiedziała w restauracji. Akurat ich córeczka zasnęła, a pół-wila ogarnąwszy „Ogórka” po owocowej kolacji, wzięła kąpiel, samotnie, jako że jej małżonek zajmował się dzieckiem, i wyszła spod prysznica. Czuła, ku swojemu przerażeniu, dziwną ulgę, że rozebrała się sama, bez żadnego świadka, nawet w postaci ukochanego i mimowolnie nawet próbowała się owinąć sweterkiem, aby ukryć blizny na lewym ramieniu, które parę godzin wcześniej były obiektem kpin niezbyt rozgarniętej studentki. – A jutro tak szybko musimy wstać – jęknęła, niby mimochodem, ale tak naprawdę rozpaczliwie próbowała zachowywać się naturalnie, przez co wyglądała bardzo sztucznie, co, jak wiele innych rzeczy, nie umknęło spostrzegawczym, księżycowym tęczówkom jej ukochanego. – Hm? – Zaskoczona w ogóle nie pojęła w pierwszej chwili, co do niej mówił, zbyt skupiona na tym, aby grać w pełni zrelaksowaną i swobodną. Dopiero gdy jej ręka została powstrzymana, zdębiała. – Niczego nie ukrywam, Connor – próbowała zbagatelizować sprawę. – Wszystko dobrze – dalej brnęła w swoje kłamstwa, nie spodziewając się, że nagle pocałuje jej szramy. Odskoczyła jak poparzona. – Nie. – Warknęła ostro, jakby żadne z jego pięknych słów do niej nie dotarło.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  124. Naprawdę nie było ani trochę dobrze i każdy, kto chociaż trochę znał Vereenę doskonale o tym wiedział – tym bardziej wiedział o tym Connor, jej mąż i miłość jej życia, ktoś, kto znał ją lepiej niż własną kieszeń i od razu dostrzegał najdrobniejsze nawet niuanse oraz zmiany w jej zachowaniu, czy ogólnym podejściu. Dziwnym więc w ogóle był fakt, że się łudziła, że go jakkolwiek oszuka, skoro nie tylko nigdy jej się to nie udawało – bo z zasady była beznadziejnym kłamcą, mając w informacji genetycznej chyba zapisane, chociaż nie było wiadome po kim, bo raczej nie jej rodzona matka, ani ojciec do najszczerszych i najbardziej krystalicznych osób nie należeli, chociaż zdecydowanie Robert był i tak tym, którego prędzej mogła posądzać o przekazanie jej we krwi pewnych dobrych zachowań – oraz nigdy nie kończyło się to dla nich dobrze. Wilkołak bowiem wówczas czuł się – jak najbardziej słusznie – zraniony i nierzadko nawet się oskarżał o to, że własna żona nie mówi mu prawdy. Pół-wila natomiast nienawidziła się zwyczajnie za to, że w ogóle dopuściła się wobec kogoś równie idealnego, jak jej ukochanego, jakichkolwiek niedopowiedzeń, niepełnych prawd, czy tak zwanych białych kłamstw, będących de facto równie krzywdzącymi, jak zwykłe, chamskie i prostackie kłamstwa. Co gorsza jednak – nie potrafiła już przestać, gdy zaczęła, jakby wmawiając się, że jeśli będzie cały czas, konsekwentnie kontynuowała swoją grę, to nikt niczego nie zauważy. Czyniło ją to niewątpliwie żałosną i skrajnie wręcz naiwną, ale także – okrutną; inaczej nie można było nazwać kogoś w pełni świadomego, że sprawia ból najwspanialszemu mężczyźnie na ziemi, a jednocześnie dalej robiącego wszystko, aby uniknąć rozmowy, a więc popełniającego ciągle te same błędy.
    — Skarbie, jest dobrze – dlatego też dalej powtarzała te same puste frazesy, niemające najmniejszego odzwierciedlenia w rzeczywistości hasła-wydmuszki. Później natomiast, kiedy ostatecznie byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu udało się skupić na nim pełnię swej uwagi, a ona jakimś dziwnym cudem wysłuchała go i pozwolił mu się do siebie zbliżyć, zrozumiała, że nie „tędy” droga: że oszukiwaniem go do niczego nie dojdzie. Niestety, trasa którą obrała także nie była najlepsza, bowiem opiewała na odrzucanie kogoś, kto dla niej skoczyłby w ogień; oddał życie za jej życie i wiedziała przecież o tym normalnie na co dzień: tego dnia tylko „jakoś tak” coś ową pewnością zachwiało. O dziwo jednak: jeszcze mocniej zachwiał jej przekonanie kocioł lodowatej wody, jaką na nią wylał swoimi słowami, uświadamiając jej, jak okropną żoną była; jak podle się zachowała; jak bardzo nieroztropnie podeszła do całej sprawy, zamiast po prostu zaufać jemu i w niego. Długo stała w miejscu, patrząc po prostu w jego przystojną twarz i smutne, księżycowe tęczówki, trzęsąc się na całym ciele; dolna warga i broda również jej drżały, co świadczyło o jej poruszeniu. – Masz rację – przytaknęła w końcu. – Nie mogę od ciebie uciekać – uśmiechnęła się lekko. – Kiedyś już próbowałam, pamiętasz? – Zbliżyła się do niego nieśmiało i puściła sweterek, który upadł na ziemię, zdawałoby się z hukiem równym temu, który towarzyszy burzeniu murów. Opanowała się. – Nie jest dobrze, masz rację – przytaknęła, muskając opuszkami palców jego silny tors. – Nie jest dobrze, bo ja naprawdę chyba wciąż nie umiem sobie poradzić z tym, co się z wtedy stało – wstrząsnęło nią brutalne i nieprzyjemne wspomnienie. – Blizny nic nie znaczą… ale to, co upamiętniają… to mnie niszczy, Connor – wyznała. – Każdego dnia, po trochu, nawet jak o tym nie myślę, bo nie myślę – zapewniła szybko. – Zbudowaliśmy przecież zbyt wiele, zbyt pięknych rzeczy, cholera, spłodziliśmy idealne dziecko – z rozrzewnieniem spojrzała na łóżeczko Roselyn Irisbeth – a-ale… ale to we mnie siedzi i kiedy ktoś ze mnie gardzi za pomocą tych blizn: ja umieram… brzmię jak paskudna niewdzięcznica, ale… ale oni nie wiedzą… – urwała nagle.

    przejęta tym, że ludzie oceniają innych bez poznania ich historii, VERA

    OdpowiedzUsuń
  125. — Masz, masz całkowitą rację – powtórzyła cichutko, ze wstydem Vereena, patrząc na Connora z miłością i oddaniem, pomimo tego, jak wiele nieprzyjemnych rzeczy doświadczyła tego nieszczęsnego, sierpniowego popołudnia w Sarajewie, podczas ich pierwszych, prawdziwych i długich wakacji. Nie było to jednak niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę ogrom uczucia, jakie ich łączyło: uczucia, które przecież pokonywało dosłownie wszystkie przeciwności losu bez względu na to, jak wielkie i paskudne by one nie były. Dlatego też nawet jeśli cierpiała niepomierne katusze, nawet z jego powodu, co oczywiście w tamtej konkretnej chwili nie miało miejsca, jej fiołkowe tęczówki, niezależnie jak pełne łez były, zawsze patrzyły na niego jak na ósmy cud świata; zawsze odbijało się w nich to, co ich połączyło przed latami. – Wiem, wiem, że widzisz i… i wiem, że nie powinieneś – wyszeptała ze szczerą skruchą, muskając palcem jego zarośnięty policzek; jak zawsze rozkoszowała się gęstością jego ciemnej brody, poprzecinanej w niektórych miejscach siwymi pasemkami, które w jej mniemaniu dodawały jej animuszu. – Po prostu – podjęła, ale urwała szybko: westchnęła przeciągle i rozdzierająco dopiero po dłuższej chwili kontynuując i nie spodziewając się, że jej wyznania doprowadzą do czegoś takiego: do takiego ładunku bólu.
    Co gorsza, owe cierpienie dosłownie wylewało się silnymi falami z jej ukochanego, a dostrzegła to dosłownie w tej samej chwili, w której skończyła mówić – zauważyła też wówczas, jak bardzo niefortunnych określeń użyła i jak mocno nie przemyślała składni wypowiadanych zdań, które miały pełne prawo być poddane nieodpowiedniej interpretacji, a w konsekwencji skrzywdzić byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, co jednak absolutnie nie było jej intencją. Ona zwyczajnie pragnęła przedstawić swój punkt widzenia – fakt, że skoro przepracowali, jak na dorosłych ludzi przystało, incydent z dwa tysiące dwudziestego roku oraz jego następstwa, to niestety musiała go niejako wyprzeć z głowy, aby móc się skupić na tym co cudowne i dobre: na nim i na budowaniu ich relacji. Znowu niestety wychodziły jej braki w sztuce oratorskiej.
    — Nie wiedzą, jaka historia się za nimi kryje – wyszeptała i chwyciła go za rękę; mocno splotła ich palce i pociągnęła go w kierunku ich łóżka, gdzie gestem nakazała mu usiąść; sama stanęła pomiędzy jego nogami i pochwyciła przystojną twarz swojego wilka w ręce, przypatrując mu się dłuższą chwilę z całkowitym zachwytem, uśmiechając się z oczarowaniem. – Nie wiedzą, że kryje się za nimi historia wielkiej miłości, wielkiego oddania i… i walk, poświęceń i bólu – wyszeptała spokojnie i łagodnie, nie przerywając ich kontaktu wzrokowego. – Nic nie wiedzą, a mnie oceniają. Nie wiem, co sobie myślą i nie chcę wiedzieć, ale zrozum Connor, to boli. Boli w taki… w taki dziwny sposób, który mi przypomina, że prawie cię straciłam – oparła swoje czoło o jego. – Kochanie, wiesz, że nie musisz mi mówić, że mnie nigdy więcej nie skrzywdzisz, bo ja o tym doskonale wiem? – Zagaiła poważnie i naprawdę świetnie zdawała sobie z tego sprawę i mu bezbrzeżne ufała, co miała nadzieję pokazywać mu na każdym kroku. – I… i ja świetnie zdaję sobie sprawę z faktu, że ludzie nigdy – podkreśliła – nie będą wiedzieć, jaka jest prawda, a i tak będą się gapić i… i mówić – jęknęła przeciągle i odetchnęła z trudem. – Nie, skarbie, żaden obcy nie obróci tego, co zbudowaliśmy w proch nigdy – zapewniła z mocą. – Nigdy – wsunęła się na jego kolana i chudym ramionkiem objęła go za kark, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Rokoszowała się jego ciepłem oraz cudownym zapachem. – Wtedy spieprzyłeś – powiedziała cichutko, acz poważnie – ale już dawno to naprawiłeś. To po prostu moja wina… moje… demony i nienawiść do tego, że jestem oceniona na podstawie powierzchowności – wyjaśniła, referując rzecz jasna do tego, że odkąd pamięta ludzie się na nią zawsze nieprzyjemnie gapili.

    mająca nadzieję, ze wilczek zrozumie jej punkt widzenia, kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  126. Niewątpliwie, mając u boku kogoś równie wspaniałego, co jej małżonek, Vereena nie powinna była tak silne reagować na to, co się wydarzyło w „Barhanie” – jakby nie patrzeć, tym samym mocno go raniła, bowiem przecież od wielu lat walczył o to, aby była szczęśliwa i zapomniała o tym, co stało w sierpniową noc dwa tysiące dwudziestego roku oraz jakie niosło ze sobą fatalne następstwa; rzecz jasna, nie chodziło tutaj o zapomnienie tego faktu, ale niejako o rozrachunek z przeszłością, oczywiście w pozytywnym tego określenia znaczeniu, nieniosącego ze sobą żadnego ładunku pejoratywnego. Liczyła jednak, że powiedziawszy wszystko to, co leżało jej na sercu, Connor pojmie, że nie było w tym absolutnie jego winy i nie wiązało się z tym, że ona w każdej minucie ich życia – wspólnego, szczęśliwego życia, które z budowali na silnych fundamentach miłości oraz oddania i zaufania, których nic, nawet największe burze, erupcje wulkanów, czy trzęsienia ziemi nie mogły zachwiać – wspomina moment, w którym połowicznie, w strasznej furii, przemienił się w wilka i ją zaatakował, mimo że jej marzeniem na tamten moment było powiedzenie mu, że będą mieli dziecko; pragnęła także, aby zaakceptował to, że zostaną rodzicami, a nie wybudował wokół siebie wielkie mur, który ostatecznie został zburzony przy okazji niemalże ją zabijając. Kochała go jednak niezmiennie, cały czas, bezdyskusyjnie i faktycznie z czasem godziła się z tym, w czym na pewno pomogło jej odzyskanie go i założenie cudownej rodziny; spłodzenie idealnej Roselyn Irisbeth. Także nie z tym miała problem, a bardziej właśnie ze świadomością, że ludzie się na nią gapią – znowu notabene – oceniając bez nawet pomyślenia przez krótki moment, co owe blizny na lewym ramieniu mogą symbolizować.
    — Och, mój kochany – jęknęła rozpaczliwie, kiedy wyznał, jakie paskudnie czarne i demoniczne myśli chodziły mu po głowie; pocałowała go w czoło czule i długo trzymała chłodne wargi przy jego karmelowej skórze, przymykając powieki i rozkoszując się jego wspaniałym zapachem. – Nigdy nie jesteś powodem mojego cierpienia – zapewniła i wcale to nie były słowa nad wyraz, bowiem faktycznie: w głównej, zdecydowanej mierze wilkołak przynosił jej samą radość, szczęście i bezpieczeństwo; sprawiał, że kolory były piękniejsze, dźwięki bardziej melodyjne, a zapachy intensywniejsze, natomiast słońce ciągle świeciło nad jej srebrną głową. – Nie myśl tak więcej – poprosiła go więc łagodnie, obejmując i pozwalając, aby wtulił twarz w zagłębienie jej szyi; ewidentnie byli dla siebie stworzeni nawet pod względem fizycznym, pomimo różnic we wzroście. Następnie zamilkła i pozwoliła mu mówić, bo jak w znakomitej większości przypadków, mówił same wspaniałe, mądre i podnoszące na duchu rzeczy. – Wciąż wyglądasz jak typ spod ciemnej gwiazdy – zaśmiała się nagle swobodnie, spoglądając z miłością w jego zachwycające, księżycowe tęczówki. – Jesteś jednak najlepszy, wiesz? – Zagaiła, patrząc na niego jak na swój własny cud świata, którym przecież był. – Masz całkowitą rację – po raz kolejny tego dnia to dostrzegła – co nie zmienia faktu – dodała szybko – że ja czasem jest po prostu zwyczajnie zmęczona… ja zwyczajnie czasem nie mam to sił… czasem po prostu… nie wiem, jak walczyć. Walczę dla ciebie, dla Rosie, bo wiem, że mnie kochacie niezależnie od wszystkiego, na Boga!, wy mnie kochaliście nawet łysą – zaśmiała się nerwowo i mimowolnie mocniej się w niego wtuliła, jakby w obawie, że zaraz rozpłynie się w powietrzu; była od niego tak uzależniona, że na pewno nie dałaby sobie rady, gdyby go zabrakło, o czym świadczył chociażby fizyczny ból z tęsknoty, gdy rozstawali się na kilka godzin w pracy. – Kocham cię, Connor – szepnęła nagle całkowicie wzruszona i poruszona, ponownie odnajdując wcześniej utraconą równowagę emocjonalną w jego objęciach. – Kocham was – poprawiła się – i tylko dlatego jeszcze nie zwariowałam – wyznała mu.

    poruszona, ale już głównie z powodu wielkiej miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  127. Naprawdę, bardzo mocno Vereena przeżywała to, co się wydarzyło, ale jednak nie dlatego, co powiedziała owa dziewczyna w „Barhanie”, ale dlatego że od razu nie przegadała i nie przepracowała tego tematu z Connorem, tylko postanowiła – jak skończona idiotka, co zresztą zauważyła i mocno sobie wyrzucała – ukrywać się i udawać, że jest dobrze. Niemniej wcale nie chodziło o to, że był czemukolwiek winny, czy czegoś nie dopatrzył – ona po prostu nienawidziła, gdy ludzie się na nią gapili i oceniali na podstawie powierzchowności, czy z perspektywy bycia „czyjąś” córką; w końcu przeżyła to zbyt wiele razy, szczególnie mocno w rodzinnym Boscastle, ale tak po prawdzie: zawsze się z tym zderzała, czy to w Hogwarcie, czy to w Londynie, gdy odbywała praktyki w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Zawsze będziesz była inna, dziwna, niedostosowana pod wieloma względami, czasem zbyt dobra, a niekiedy zbyt mocno skryta – za bardzo skupiona na pracy, bez życia towarzyskiego, bez ustanku niemalże skrobiąca pełno listów, nierzadko później chowanych na dno szuflady i nigdy niewysyłanych. Także w zasadzie powinna była się przyzwyczaić do faktu, że spoglądano na nią z ciekawością, ale niestety – im więcej lat mijało, tym trudniej było się z tym pogodzić, ba!, zdawało się iż jej niechęć do takiego zachowania tylko się intensyfikuje, szczególnie od momentu, w którym została matką: naprawdę wolałaby oszczędzić słodkiej i uroczej Roselyn Irisbeth tylu nieprzyjemności, co ona doświadczyła. Zamiast jednak walczyć z tym – przy czym najpewniej zyskałaby nieocenioną pomoc od ukochanego – ona dawała się za każdym razem, a przynajmniej w większości wypadków, poddać smutkowi i czarnym myślom, co było potężnym błędem.
    — Wiem, że nigdy nie przestalibyście mnie kochać – wyszeptała w związku z tym szczerze i z miłością. – Gdyby nie ta świadomość, ja naprawdę nie dałabym sobie rady – nie obchodziło jej to, że może wydawać się w tamtej chwili całkowicie słaba, skoro ową słabością było olbrzymie uczucie, jakim darzyła swoich bliskich, bez których nie mogła istnieć; bez nich była dosłownie niczym. Wiedziała jednak przy tym, że nigdy nie wykorzystają tego przeciwko niej, toteż nie krępowała się dzielić tym faktem. – Wcale nie byłam dzielna – przerwała jednak nagle wilkołakowi, z ciężkim westchnieniem. – Nie byłam dzielna, tak jak nie byłam dzielna dzisiaj: dałam się ponieść strachowi i mrokowi, a nie na to się umawialiśmy – przymknęła powieki i mocniej wtuliła się w zagłębienie jego szyi; całą sobą okazywała, jak bardzo go potrzebuje i jak mocno go kocha. – Zwariowałam już dawno – szepnęła jeszcze, nieco enigmatycznie, ale jasnym było, że odnosiła się do potężnej więzi, jaka ich złączyła dawno temu i wciąż nie puszczała, pomimo przeróżnych, niekoniecznie zawsze przyjemnych, kolei losu. – Nie, Connor, potrzebujecie, abym była silna, bo przecież sobie beze mnie nie poradzicie, prawda? To transakcja wiązana – wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie i tak też niejako było: w jej słowach przy tym absolutnie nie było żadnej niechęci, bowiem po prostu tak była skonstruowana ich relacja, że wiedzieli, że nie muszą być zawsze mocarzami i mogą sobie pozwolić na chwile słabości, ale równocześnie pragnęli nimi być i nie dawać się pochłonąć problemom właśnie dla tej drugiej, wspaniałej osoby, której oddali swoje serce. – Tak samo jak ja potrzebuję, abyście wy byli silni dla mnie – zapewniła i nagle wstała, ustawiając się tak, aby stać przodem do lustra. – Wiesz, że mogłabym je magicznymi sposobami pewnie ukryć? U mnie utrzymywanie iluzji byłoby znacznie prostsze, biorąc pod uwagę, że mam w sobie geny wili – referowała rzecz jasna do zdolności zmiennokształtnych tych stworzeń. Zmarszczyła w zabawny sposób jasne brwi. – Nigdy jednak tego nie chciałam – uświadomiła sobie nagle i znowu spojrzała weterynarzowi głęboko w oczy. – Nie chciałam, bo to moja – podkreśliła z emfazą – historia.

    całkowicie poważna i mocno zszokowana swoim odkryciem VERA

    OdpowiedzUsuń
  128. — Pozwoliłam tej dziewczynie namieszać sobie w głowie – przypomniała dość okrutnie Vereena, spoglądając głęboko w oczy Connorowi i nieco niedowierzając, że po tym wszystkim, przez co przez nią przeszedł, on wciąż zapewniał ją o tym, że jest dzielna, niepokonana i odważna oraz że nic złego się tego dnia nie wydarzyło, przynajmniej z jej strony. – Nie mów mi więc, że to oznaka siły, bo nie jest nią… g-gdybym… gdybym – odetchnęła ciężko – nie wzięła tego tak do siebie, tylko od początku cię słuchała, to nie miałbyś… spieprzonego przeze mnie dnia. Byłoby lepiej – przymknęła na moment powieki, aby się uspokoić. – Właśnie, skarbie – podchwyciła szybko jego słowa – jesteśmy silni, wtedy kiedy na sobie polegamy, a ja nie uwierzyłam twoim słowom, tam w „Barhanie” – wyznała poważnie. – Po prostu… – wzruszyła bezradnie ramionami, nie bardzo wiedząc co powiedzieć: jak ubrać w słowa to, co kotłowało się w jej srebrnej głowie – nie potrafiłam wziąć tego za pewnik, mimo że wiem, jaka jest prawda na co dzień. To znaczy, że nie byłam silna, to znaczy, że… że zwątpiłam w siebie i w ciebie, że byłam zwyczajnie słaba – powiedziała z pełnym przekonaniem, jeszcze chwilę upierając się przy tym, zanim zbojkotowała i postanowiła spojrzeć na siebie jego oczami. – Och – jęknęła, gdy to zrobiła.
    Nie jednak dlatego, ze było w tym coś złego, czy nieprzyjemnego, ba!, wręcz przeciwnie – było w tym coś niesamowicie wspaniałego i dodającego energii oraz podnoszącego na duchu. Kiedy bowiem udało się jej na moment skupić na tyle, aby widzieć w księżycowych tęczówkach byłego profesora ONMS z Hogwartu swoje odbicie, zorientowała się, jak on ją postrzega. Nie było tam pogardy, czy wstydu, że ma taką, a nie inną żonę; nie było tam złości na nią za żadne głupoty, jakie robiła ani nawet żalu; nie było tam cienia pogardy za to, jak się prezentuje. Dosłownie: nie było tam niczego złego – była za to miłość, podziw, oddanie, pełnia zaufania i całkowity zachwyt nad jej osobą, który sprawił, że miała wrażenie, iż unosi się kilka centymetrów ze szczęścia nad ziemią. Niczym więc dziwnym nie było to, że odkryła w końcu, dlaczego zostawiła blizny, stojąc przed lustrem.
    — Tak? – Uprzejmie więc ponagliła ukochanego, gdy ten powtarzał jej imię, podczas gdy ona wychodziła powoli z szoku nad swoim znaleziskiem, skrytym dotychczas w głębi jej wielkiego, dobrego serca. Na kolejne jego słowa zaś uśmiechnęła się szeroko i odetchnęła z niemałą ulga; i ona poczuła dumą oraz coś na kształt spadającego z serca wielkiego, duszącego głazu. Chyba po raz pierwszy od siedmiu lat oddychała pełną piersią i, co ironiczne, mogła dziękować za to tej mało rozgarniętej dziewczynie z sarajewskiej restauracji, która początkowo ją obraziła, ale ostatecznie wyzwoliła ją z okowów przeszłości; pośrednio, co prawda, bo w głównej mierze ową wolność mogła zawdzięczać jedynie swojemu wspaniałemu partnerowi. – Nasza historia, Connor – nagle poprawiła ich oboje, uśmiechając się słodko do odbicia, jakie widziała w lustrze: do tych dwóch pełnych spokoju i radości twarzy, emanujących wzajemną miłością. – To jest nasza historia i chociaż nie zawsze jest radosna jest… jest nasza – powiedziała to tak, jakby owo stwierdzenie wszystko tłumaczyło i też tak niejako było: pokazywało, że pomimo burz i problemów oni potrafią dzięki sobie odnaleźć bezpieczeństwo i szczęście. Zamilkła jednak znowu i ponownie pozwoliła się uzewnętrznić wilkołakowi zanim okręciła się w jego objęciach, ułożyła dłonie po jego bokach i skrzyżowała linie ich wzroków. Na dłużej zapadła między nimi cisza, ale ta nie była pełna krępacji, czy niepewności; ot, po prostu, nic nie mówili, wpatrując się w siebie i ładując się energią. – Skoro… skoro nie uważasz, że powinnam użyć zaklęcia – to wyczytywała z jego wywodu – to pokaz mi, jak silna, piękna, niesamowita i niezniszczalna – powtórzyła po nim – jestem. Pokaż mi, Connor – nakazała, uśmiechając się nieco wymownie.

    no chyba wiadomo, czego chcąca, kochająca VERKA

    OdpowiedzUsuń
  129. Nie przypuszczała, że jej prośba spotka się z taką aprobatą. Owszem, Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Connor za nią szaleje – nawet po chwilach zwątpienia, takich jaką przeżyła w sarajewskiej „Barhanie”, ona wciąż o tym wiedziała: widziała to w jego cudownych, księżycowych tęczówkach, które patrzyły na nią tak, jak marzyła każda dziewczyna, aby ukochany mężczyzna na nią spoglądał; ona była jedna z tych nielicznych szczęściar, które doświadczały tego na co dzień i owszem, była to rzecz, która czyniła ją lepszą od innych. Nie w każdej sekundzie, rzecz jasna, w pełni sobie to uświadamiała, ale niewątpliwie – pod tym jednym względem naprawdę czuła się górująca nad pozostałymi kobietami. Oczywiście, nie było w tym tylko jej zasługi – niebywale mocno oddziaływał na to jej ukochany, który wraz z nią przecież budował ich relację, której owocem była słodka i roztropna Roselyn Irisbeth – także nigdy z tego powodu nie czyniła determinanty, która dookreślała ją jako „najlepszą”, bo duży udział w całym procesie miał zwyczajny łut szczęścia i sploty psotliwego losu. Na pewno jednak fakt, że walczyła zaciekle i bez ustanku o swoją miłość i całą rodzinę, sprawiał, że miała pełne prawo tak siebie oceniać pod tym kątem – wzrok jakim obdarowywał ją były profesor ONMS z Hogwartu, tylko ją w tym utwierdzał: jako wojowniczka, z lepszym lub gorszym skutkiem, rzecz jasna, o radość swoją i najważniejszych dla siebie istot, była rzeczywiście najlepsza. Nie popadała, oczywiście, przy tym w samo zachwyt i raczej nie skupiała się na takich myślach, ale w tamtej konkretnej chwili – pomogły jej one się uspokoić i skierować swoją uwagę na znacznie przyjemniejsze kwestie: na jej męża, która z ochotą wziął się do sugerowanego działania.
    — Kocham cię – szepnęła więc, a później po prostu dała się porwać zabiegom, jakie na niej stosował: tym wszystkim namiętnym czułościom, równie delikatnym i subtelnym, co niebywale wręcz pobudzającym; doprowadzającym do utraty tchu oraz skrajnego drżenia z podniecenia. Pozwoliła wilkołakowi na dosłownie wszystko, bowiem bezgranicznie mu ufała: ufała mu tak mocno, że naprawdę mógł z nią zrobić dosłownie wszystko, co chciał, a zamiast tego, tylko niósł jej rozkosz, której nie dało się opisać słowami, bo jej częściami składowymi była nie tylko olbrzymia siła fizycznego przyciągania i napięcie erotyczne, ale także oddanie, nić porozumienia mentalnego oraz zwykła, ale bardzo silna miłość. – Och… ojej… – wyrywało się więc z jej piersi raz po raz, kiedy przyjmowała coraz to bardziej intensywnie to, co robił jej partner i dosłownie wariowała pod wpływem jego idealni wykrojonych warg, sunących po jej jasnej skórze oraz opuszków palców, które wzniecały w niej ogień. Kiedy więc ostatecznie znowu stanęli przed lustrem, Vera była uroczo zarumieniona, a jej fiołkowe tęczówki zaszły mgłą ekstazy. Odetchnęła ciężko, aby chociaż trochę się opanować, co jednak ani trochę nie było łatwe. Chwilę milczała, zanim udało się jej, na poły żartobliwie, na poły poważnie, wydusić: – Wolałabym widzieć ciebie – wyznała, jęcząc przeciągle, kiedy chwycił w dłonie jej piersi. Odwróciła się gwałtownie, raz jeszcze w jego objęciach i pchnęła go na łóżko; jasnym było, że gdyby nie chciał, nie ruszyłaby go chociażby o milimetr. – Musisz leżeć, bo jestem za malutka, aby sobie poradzić z tobą – wyszeptała zmysłowo i schowała ich bezpiecznie za kotarką, aby ich córeczka w razie czego niczego nie dostrzegła, po czym zaczęła powoli go rozbierać i adorować jego wielkie, idealnie wyrzeźbione ciało którego sam widok zapierał jej dech i sprawiał, że dosłownie trzęsła się z podniecenia; dlatego bywała tak mocno zazdrosna, gdy razem ruszali na plażę, a on zdejmował koszulkę. Zdecydowanie jednak: nie można było się jej dziwić. – Nie ruszaj się – zapowiedziała i zsunąwszy jego koszulkę, usiadła na nim okrakiem, pochylając się, aby wytyczyć ścieżkę od jego żuchwy, poprzez szyję, aż do podbrzusza.

    mocno podniesiona na duchu VERA, która bierze się do roboty!

    OdpowiedzUsuń
  130. Niesamowitym było to, że chociaż Vereena i Connor obcowali ze sobą fizycznie od tylu lat – jakby nie patrzeć, tego roku mijała dekada, odkąd po raz pierwszy zasmakowała, czym naprawdę były zbliżenia damsko-męskie, oddając swój największy skarb, własną cnotę, w posiadanie wielkiego, gburliwego i groźnie wyglądającego wilkołaka, mieszkającego w starej chatce górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope i ani przez moment, nawet mając w świadomości te straszne burze, które przeszli, nie żałowała tego – wciąż się sobą nie nasycili. Nadal, za każdym razem – a owych razów przecież wcale nie było mało: dla nich seks bowiem nie był przykrym obowiązkiem do odbębnienia raz w miesiącu, przez co niestety przechodziło wiele małżeństw po pierwszych latach, odkąd stanęli na ślubnym kobiercu, a szczególnie wówczas, gdy pojawiało się dziecko; tak po prawdzie, to pół-wila miała wrażenie, że fakt, iż dała swojemu partnerowi potomka, tylko mocniej go podniecał, co wyjątkowo jej schlebiało – zdawali się poznawać siebie na nowo i odkrywać nieznane dotychczas zakamarki swoich ciał; a nawet jeśli znane, to na każdą pieszczotą reagowali tak intensywnie, że mogłoby się wydawać, że kochają się po raz pierwszy. Widocznie jednak, tak właśnie działała prawdziwa miłość połączona nierozerwalnie z płomiennym pożądaniem.
    — Żebyś wiedział – szeptała więc zmysłowo, obdarowując pocałunkami jego szyję, jego silny tors, zatrzymując się ustami przy lewej piersi, gdzie pod wargami czuła bicia jego serca, następnie schodząc niżej i obdarzając atencją perfekcyjnie stworzone mięśnie brzucha, które kurczyły się pod wpływem jej dotyku: równie władczego, co delikatnego; iście zabójczego. Ostatecznie zaś zrobiła dłuższy postój przy jego pępku i zsunęła się jeszcze niżej, zgodnie z linią włosków, wytyczoną wprost do jego męskości i skupiła się na adoracji jego podbrzusza, doskonale przy tym wiedząc, że w niedługim czasie doprowadzi go do szaleństwa, a jednocześnie bawiąc się świetnie. Nie przeszkadzało jej nawet to, ze jego wielka łapa wsunęła się w jej miękkie, srebrne loki, bo zdawała sobie sprawę, iż absolutnie nie będzie nią kierował, tylko potrzebował pozornego poczucia władzy. – Hmm? Jestem twoją żoną, nie Chrystusem – zakpiła z niego okrutnie i ściągnęła zgrabnym, ale ostrym i stanowczym ruchem, spodnie wraz z bokserkami z jego bioder, dzięki czemu jej oczom ukazała się jego nabrzmiała męskość. – No, no… czyli jednak faktycznie nie muszę zakrywać tych blizn – dodała cichutko, chytrze, po czym pochyliła się, aby zająć się nim odpowiednio: całować go tak, aby dosłownie stracił czucie w swoich kończynach i czuł tylko rozkosz.
    Niewątpliwie, musiało się jej to udać doskonale, bo nie minęła długa chwila jej prezentowania zdolności warg i języka oraz ząbków – nieczęsto, ale jednak czasem z nich korzystała, aby zintensyfikować jego doznania – sprawiły iż były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dosłownie zaczął wyć z przyjemności i wić się pod nią; co w zasadzie nie wróżyło niczego dobrego, bo w całym swoim skupieniu na sobie, zapomnieli, aby rzucić stosowne zaklęcie wyciszające. Dlatego też tym razem nie wystawiała cierpliwości i wytrwałości swojego ukochanego na próbę, tylko po żałosnej, wydyszanej z trudem prośbie, zahaczającej o rozpaczliwie błaganie – połączyła ich ciała w jedność, gwałtownie wsuwając go w siebie; ból, jaki sobie tym sprawiła, rozlał się po jej ciele falą ekstazy, przez którą z jej piersi dobył się donośny, przeciągły jęk, obrazujący to, jak cudownie jej było. Niestety-stety, nie nacieszyła się długo swoją władzą i górowaniem nad partnerem, bo ten bez trudu, w ciągu sekundy dosłownie, przerzucił ją na plecy – dbając, rzecz jasna, aby nic się jej nie stało – i rozpoczął swoje gwałtownie dążenie do spełnienia, wbijając literalnie swoją drobną żonkę w materac i odbierając jej dech w piersiach. W kluczowym momencie, w związku z tym, jej wargi rozchyliły się w niemym krzyku rozkoszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było cudownie i to w ogóle nie podlegało dyskusji. Tamtego wieczora bowiem Vera nie tylko zorientowała się, że naprawdę kocha swoje blizny, jako część siebie, z której jest dumna, bo pokazują one, jak silna jest i że się nigdy nie poddaje – te szramy na lewym ramieniu obrazowały bowiem, jak wiele przeszła oraz ile przeciwności losu pokonała wraz z Connorem, aby znaleźć w tym miejscu, w którym byli: w świetnie dogadującym się małżeństwie, mając u boku słodką i roztropną Roselyn Irisbeth. Dlatego też nie chciała ich ukrywać i to było świetne wyjaśnienie jej zachowania – w końcu, jeśli chodziło o brak włosów, magicznie przyspieszyła ich porost, nie czując się bez nich dobrze: z pamiątkami po sierpniu dwa tysiąca dwudziestego nie miała tego problemu. Do tego jednak dochodził fakt, że faktycznie w pełni pojęła, jak wartościową kobieta jest i że nie może przejmować się wszystkim, co mówią ludzie – że ci zawsze będą okrutni i bez ustanku będą się patrzeć, niekoniecznie przychylnie, o czym przekonała się i ona, i jej ukochany. Mając więc jego nieocenione i nieopisanie wielkie wsparcie, powzięła sobie, że będzie pracowała nad tym, aby nikt nigdy nie zamącił jej w głowie tak, jak zrobiła to studentka z sarajewskiej „Barhany” – że zawsze będzie przypominała sobie, że mogą na sobie polegać i wciągać się z mroku.
      Absolutnie zaskakując nie był, dlatego też, fakt, iż tej nocy – po tak wyczerpującym zbliżeniu i wspaniałych odkryciach – zasnęła snem sprawiedliwego, niemalże natychmiast, wtulona mocno w potężnego ciało małżonka, który obejmował ją mocno i zapewniał jej tym samym spokój oraz bezpieczeństwo. To natomiast zaowocowało tym, że chociaż musieli się trzynastego sierpnia zerwać dosłownie blady świtem – jednocześnie nie budzili swojej córeczki, chcąc dać jej odpoczynek, co oznaczało mniej więcej tyle, że Vereena została z Rosie tymczasowo w „Ogórku”, a Connor musiał kilka godzin prowadzić w samotności, w czym później, kiedy wyruszyli z Zagrzebia po pięciu godzinach jazdy i przerwie, go wymieniła – byli całkowicie wypoczęci: mając siebie naprawdę mogli przenosić góry i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom. Rzecz jasna, kiedy tylko kobiety pana Greybacka przeniosły się do kabiny auta, w ruch natychmiast ruszył aparat – większość zdjęć robili jednak mugolskich i tylko do niektórych używali magicznego sprzętu oraz kliszy, w obawie, że po prostu takie przedmioty mogłyby wpaść w niepowołane ręce – którym pół-wila pragnęła uwiecznić jeszcze więcej zakątków Bośni i Hercegowiny, czy Chorwacji, do której przecież ponownie wrócili, zanim trafili do niemieckiej, deszczowej i mglistej Norymbergii.
      Zresztą, aura miasta – związana ze słynnymi procesami nazistów po II wojnie światowej – nie nastrajała pozytywnie; chociaż mogło to być powodowane tęsknotą za ciepłymi okolicami Kotoru, czy Dalmacji. Niemniej, zobaczyli, co mogli, a czego nie było wiele, bo byli zdecydowanie zbyt długo na nogach i ponownie, następnego dnia, niemalże o wschodzie słońca znowu ruszyli – tym razem do Frankfurtu nad Menem. Czternasty dzień ósmego miesiąca dwa tysiące dwudziestego siódmego roku również spędzili w pomarańczowym pickupie, bowiem musieli pokonać trasę przez Brukselę do Calais – przez moment czuli się tak, że mają dom na wyciągnięcie ręki, ale wiedzieli doskonale, że to złudne poczucie i lepiej nie ryzykować kolejnej jazdy. Dopiero więc w niedzielę opuścili granice Francji i postawili nogę – czy jak w ich wypadku: opony – na angielskiej ziemi i nagle czas zaczął im się dłużyć niemiłosiernie: jak zawsze, kiedy było się tak blisko jakiegoś celu, do którego bardzo chciało się trafić, okazywało się, że wskazówki zegara oraz licznik kilometrów stoją w miejscu. Szczególnie po telefonie najmłodszego członka ich rodziny do najstarszego, pielęgniarce wydawało się, że jadą całymi miesiącami – już nawet przestała się skupiać na tym, co mogła wymyślić jej babcia, tylko wypatrywała rozpaczliwie Trenwith.

      Usuń
    2. — Chcę już być na miejscu – marudziła więc, na poły żartobliwie, na poły poważnie Vereena, ale kiedy tylko dotarli do okolic Boscastle, dosłownie nie mogła usiedzieć w miejscu dlatego też dosłownie w tej samej chwili co Connor, dostrzegła płótno wiszące nad drewnianą brama wjazdową na ich farmę, które witało ich radośnie wraz z balonikami, które miały doczepione wąsy. – O mój Boże – powtórzyła po ukochanym, równie oszołomiona i zachwycona, niemalże wypadając z auta. Nie mogła uwierzyć, że jej bliscy zorganizowali dla nich taką niespodziankę: imprezę powitalną na ich cześć, podczas gdy oni mieli ledwie kilkanaście pięknie paskudnych magnesów, trochę alkoholi, niepsujących się przysmaków i kilka ozdóbek nadających się bardziej jako „kurzołapki”, niż coś rzeczywiście funkcjonalnego. – Ojej… – sapnęła jeszcze oszołomiona, aby w jednej sekundzie zostać porwaną w objęcia przez panią Thornton, Josephine i Danielle. Natomiast do wilkołaka podbiegł Felix i nie zachował się lepiej od żony, rzucając się przyjacielowi na szyję, toteż tylko pan Rochefort zachował się względnie statecznie. Wokół skakał Piglet, do ich nóg łasiła się Zjawa, a nawet dwie czarne kury pani domu postanowiły gdakając dołączyć się do powitań. W tym wszystkim na moment zapomnieli o Roselyn Irisbeth, która denerwowała się, i słusznie, w swoim foteliku. – Już, już, malutka, przepraszam – na raz jej rodzice rzucili się jej pomóc, co jednak skończyło się tym, że zamiast od razu ją wypiąć, ze śmiechem, chociaż zmęczeni, pocałowali się czule nad nią. – Wybacz – wtedy musnęła czółko dziewczynki i wypuściła ją na trawę; oczywiście, zamiast powitać się z rodziną, najpierw pognała do zwierzątek. – Ma to po tobie – skwitowała zaś do męża jej matka ze szczerym śmiechem.

      chociaż wykończona, to bardzo szczęśliwa i całkowicie oczarowana VERA (Greyback) THORNE, która nie wie, jak ma dziękować swoim bliskim za wszystko, co robią

      Usuń
  131. — Och… nie chcę nic mówić Jo, ale chyba idziemy w odstawkę… – zachichotała, będąca w doskonałym humorze, pomimo skrajnego wyczerpania, Vereena, kiedy spostrzegła, jak Connor jest dosłownie przyduszany przez wyjątkowo szczęśliwego na jego widok Felixa. – Może my panów samych zostawimy? – Dodała jeszcze żartobliwie, chwytając pod rękę, równie mocno zaśmiewającą się, zastępczynię burmistrza, która musiała jednak natychmiast pocieszyć swojego męża, który w pierwszej chwili nie zrozumiał dowcipu. Uznali więc, że nie będą brnęli w ten temat, przynajmniej na razie, bo niewątpliwie Greybackowie mieli jeszcze owe uwagi wykorzystać przeciwko panu Hawthorne’owi, w bardziej sprzyjających okolicznościach. Najpierw jednak zdecydowanie woleli skupić się na powitaniu wszystkich w należyty sposób, co niestety odbiło się na Roselyn Irisbeth, która utknęła wbrew własnej woli w foteliku, z którego, gdy tylko została oswobodzona, rzuciła się wprost do swoich pupili, co nie umknęło uwadze jej matki. – Tak, skarbie, najlepsze – zakpiła, przeciągając samogłoski, oczywiście nie na poważnie, bo przecież logicznym było, że ich latorośl odziedziczyła po ojcu najwspanialsze cechy, co wcale nie oznaczało, że nie chciała się droczyć z ukochanym. – Same, same, same najlepsze – dodała, przesuwając dłonią w czułym geście po jego plecach.
    Nie dodała jednak nic więcej, bo uwagę poświęciła przyglądaniu się, czy córeczka nie za bardzo się wybrudzi – w końcu jednak zbojkotowała pomysł powstrzymywania małej od tarzania się w trawie z Pigletem, bowiem w zasadzie miło było patrzeć na jej radość, a ponadto: zdecydowanie zasłużyła po tylu dniach bycia wyjątkowo grzeczną na odrobinę szaleństwa. Następnie zaś jej wzrok przeniósł się na wilkołaka, który wykazał dosłownie identyczne zachowanie, jak trzyletnia dziewczynka, która dosłownie piszczała z radości, będąc wylizywaną przez psiaka – pozwalali mu na takie ekscesy nie tylko dlatego, że odporność ich pociechy była znacznie większa, ale również z powodu świadomości, że szczeniak jest zadbany, czysty i zdrowy. Wówczas też Vera zrozumiała, że chociaż szalone wakacje, jakie odbyła, były doprawdy cudowne – to prawdziwe było słynne powiedzenie, mówiące o tym, iż wszędzie było dobrze, ale w domu najlepiej. Owszem, synonimem bezpiecznej przystani niezmiennie w jej wypadku pozostawały ramiona jej wielkiego, silnego małżonka – w tamtej chwili całkowicie pochłoniętego swoją kotką – ale jednak czasem te cudowne mury, białe Trenwith, olbrzymia połać zieleni, która ich otaczała, pachnący ziołami i kwiatami ogród, również były jej potrzebne, aby zapewnić spokój ducha i stabilność.
    — Nie, nic, kochanie – niczym dziwnym więc nie było, że nadal droczyła się ze swoim partnerem w najlepsze, spoglądając wymownie to na niego, to na Rosie i przytakując wszystkim wokół, że prawdę mówią legendy głoszące, iż jaki ojciec, taka córka. – Wariat – widocznie jednak tym razem to on nie pojął aluzji, toteż najpewniej w jego mniemaniu dostał całusa w policzek w gratisie, zanim zaczęła się prawdziwa gehenna pytań, którymi zarzucani byli ze wszystkich stron i gdy już gotowali się do odpowiedzi: Felix postanowił prowadzić „mięsny alarm” i w ciągu sekundy uch bliscy rozpierzchli się po ich farmie. – Ja chyba nie wiem, co się wydarzyło… – wybąkała skonfundowana pół-wila, mrugając gwałtownie powiekami i faktycznie: nie bardzo nadążając za tym, co się działo. – Hm? – W pierwszej chwili, co nie było dziwne, nie zrozumiała słów ukochanego, ale kiedy to się stało: uśmiechnęła się szeroko. – Dobrze, że mamy tak samo – mocno splotła ich palce. – Dobrze, że czujemy to samo – dodała radośnie i westchnęła zachwycona na widok stołu pod dębem, uginającego się pod ciężarem potraw jak na wigilię. – Może ja pomogę? – Zaofiarowała się szybko, ale równie gwałtownie została zrugana. – No dobrze, dobrze… przepraszam… – skryła się za plecami męża. – Krzyczą na mnie, Connor – poskarżyła się żartobliwie.

    udająca spłoszoną VERA, która w sumie rzeczywiście nie ma sił na gotowanie

    OdpowiedzUsuń
  132. Czasem bywało tak, że słowa były całkowicie zbędne i tak też było w tym – i ich – wypadku: Vereena nie musiała na głos przyznawać Connorowi racji, że są jednością, bowiem to było jasne i logiczne, niepodważalne i całkowicie pewne, dlatego też wystarczyło jej jedno, pełne miłości oraz ciepła spojrzenie fiołkowych tęczówek, aby mnie miał najmniejszych wątpliwości, że zgadza się z nim w każdym calu. Przynajmniej taką miała nadzieję. Nie dane jej jednak było tego sprawdzić, bowiem niemalże w tej samej chwili trafili do stołu, przy którym krzątały się pani Thornton z Josephine oraz Danielle, podczas gdy pan Rochefort próbował poradzić sobie z otwieraniem butelek wina, a Felix – z polecenia małżonki – pilnował mięsa. Pół-wila natomiast bardzo chciała wziąć udział w tym całym cudownym rozgardiaszu, pełnym śmiechów, przepychanek i żarcików, nie tylko jako osoba obserwująca i czekająca, aż wszystko zostanie jej podanie – ale również, jako wspierający całe przedsięwzięcie uczestnik. Dlatego tak chętnie ofiarowała swoją pomoc, która niestety zderzyła się z kategoryczną odmową, której głównym argumentem był ten, głoszący, że skoro Greybackowie dopiero wrócili z kilkunastogodzinnej podróży – jakby nie patrzeć: w samochodzie spędzili ostatnie trzy dni i to nie w takiej formie, jak w chwili, w której dopiero jechali do Dalmacji, ale przez większość czasu za kółkiem, ciągle się przemieszczając ku Boscastle – i należał się jej odpoczynek; pomimo tego, że w zasadzie miała go aż nadto w czasie wakacji, bo chociaż dużo chodzili i zwiedzali, to psychicznie zdecydowanie się zrelaksowała. Racją jednak było, że chyba bardziej przeszkadzałaby, niźli wspierała. Wcale to jednak nie oznaczało, że miała zamiar puścić owe uwagi płazem – wręcz przeciwnie.
    — Zobacz, jak mnie źle traktują w moim własnym domu! No zobacz! – Lamentowała więc w najlepsze, świetnie się bawiąc i spoglądając szczenięcymi, wielkimi oczami na swojego ukochanego, mocniej ściskając jego potężne, silne ramię. – No patrz, no! – Zawodziła dalej, świetnie się bawiąc i tupiąc nóżką dla efektu, co miało być oznaką jej skrajnego oburzenia. – Bądź dobrym wielkoludem – ledwo powstrzymała się od powiedzenia „wilczkiem”, ale wówczas znacznie trudniej byłoby im wybrnąć z niezręcznej sytuacji, bowiem w końcu ani kolega seniorki rodu, ani pracownica kliniki weterynaryjnej na Trenwith, nie mieli pojęcia o jego futerkowym, comiesięcznym problemie – i zrób coś! – Nakazywała dalej, wciąż żartując i widać to było doskonale po jej promiennej twarzy i drżących w powstrzymywanym uśmiechu kącikach ust. – Oni, no! – Wskazała nawet palcem na swoich bliskich, którzy pokładali się ze śmiechu, widząc jej szopkę. – Jesteś moim rycerzem, więc mnie broń, o! – Zawyrokowała, z zachwytem przyglądając się, jak pręży swoje mięsnie, które wówczas doskonale się eksponowały i mogły naprawdę straszyć. Oczywiście, jego groźne pozy, miny i słowa na nikim nie zrobiły wrażenia, a Felly wszystko skonstatował wesołym płaczem i niemożnością wyduszenia z siebie słowa, szczególnie kiedy okazało się, iż Connor trzyma stronę Josephine. – Nie jesteś ani rycerzem, ani dobrym mężem, Brutusie, ty! – Wykrzyknęła i pacnęła go mocno w ramię. – Nie rozmawiam z tobą! – Stwierdziła groźnie i zamachnąwszy się srebrnymi lokami, podeszła do pana Rocheforta, przechwytując butelkę z winem. – Jeszcze ja wam pokażę, jak pracuję – dodała, niby-groźnie. – Wcale mnie nie kochasz – rzuciła jeszcze z przekonaniem, wymierzając korkociąg w męża.

    świetnie się bawiąca i kompletnie oczarowana sytuacja, VERA

    OdpowiedzUsuń
  133. — Nie rozmawiam i już nigdy nie będę! – Zapowiedziała, nadal świetnie się bawiąc, Vereena, która dosłownie promieniała szczęściem i radością, toteż nikt nie dał się nabrać na jej pseudo-groźny ton, jakim próbowała przestraszyć Connora, również nadal podejmującego swoją grę, przez co byli doskonałym obrazkiem do patrzenia i podziwiania, a tym samym: radosnego śmiania się z nich, gdy się w najlepsze przekomarzali. – Nie kochasz mnie, dlatego nie będę z tobą gadała, ot co – zawyrokowała jeszcze, ciągle niebezpiecznie wymachując korkociągiem. – Oho, słyszeliście go? – Zwróciła się do babci i ich przyjaciół. – Jaki pewny siebie, jaki przekonany, jaki dumny, jak ten paw! – Prychnęła na niego, niczym rozjuszona kotka. – Zdziwię cię mój drogi, ale jestem pewna, że połowa męskiej populacji w Boscastle zajęłaby się mną równie dobrze, a może nawet lepiej – stwierdziła z przekonaniem, pozwalając sobie na taki niewybredny dowcip tylko dlatego, że jasnym było, że nikogo nie chce więcej, oprócz swojego męża: że ten, wraz ze słodką Roselyn Irisbeth, która łaskawie zechciała przywitać się z resztą osób na Trenwith, jest dla niej całym dosłownie światem. Ostatecznie jednak zbojkotowała i oddała ukochanemu butelkę z winem, która później trafiła do pana Rocheforta. – Jezu, Jo, no dobra, już… dobra… przecież idziemy, grzecznie…
    Tak jak mogli się spodziewać – pani Hawthorne nie odpuściła i finalnie musieli pogodzić się z tym, że będą siedzieli w bezruchu przy stole, podczas gdy pozostali zgromadzeni na ich farmie będą im nadskakiwać. Nie podobało się to pół-wilii ani trochę, ale biorąc pod uwagę okoliczności – tym razem nie miała jak się spierać. Nie powstrzymała się jednak od kąśliwych odpowiedzi Felixowi, który zapewnił, że chociaż Greybacków chętnie się pozbędzie, to swoją chrześnicę równie entuzjastycznie zatrzyma – o czym zresztą świadczyła radosna reakcja Jacoba Ivana, który opuściwszy dom po popołudniowej drzemce, spostrzegł swoją kuzynkę. Było więc tak cudownie, że młodziutka pielęgniarka ledwo powstrzymywała łzy wzruszenia – a egzaltowane reakcje nie były niczym dziwnym, bowiem wszystkie jej uczucia intensyfikowało wyczerpanie po kilku dniach życia w podróży; w zasadzie zazdrościła córeczce, że ta mogła sobie spać i nie przejmować się niczym, podczas gdy ona z były profesorem ONMS z Hogwartu albo siebie zagadywali, albo prowadzili. W zasadzie, dlatego też, pomysł zastępczyni burmistrza nie wydawał się taki głupi: trochę oddechu zdecydowanie miało się im przydać. Pewnie też dlatego wokół stołu pod dębem panowała tak wspaniała atmosfera, podczas której wszyscy dosłownie się szczerzyli.
    — Och jejku-jej… jedzenie na wakacjach było super, ale babciu… jednak jesteś mistrzem – skwitowała więc po posiłku Vera, gładząc się po brzuchu, pełnym pyszności, jakie przygotowano dla nich. – Brakowało mi tego – dodała jeszcze, całkowicie oczarowana i wcale chyba nie chodziło tylko o jedzenie, ale także o towarzystwo, za którym się niebywale stęskniła, co niewątpliwie miało wpływ na to, jak bardzo wszystko jej smakowało. – Dziękuję – rzuciła promiennie i z rozrzewnieniem zerknęła na Rosie i Jake’a, którzy w towarzystwie Zjawy i Pigleta przysnęli na kocyku w cieniu; wokół nich gderały Bug i Worm, a Salvador pohukiwał ze szczęścia, w końcu wypuszczony z klatki, mogąc zasiąść na jednym z konarów. Było wprost idealnie, dlatego też kompletnie niespodziewanym była nagła aluzja pani Thornton, która stwierdziła, w całym amoku wesołości, że może wypadałoby powiększyć rodzinę o kolejnego potomka, skoro jej prawnuczka jest tak idealna. Nikt jednak tego nie skomentował, a przynajmniej nie na poważnie: wilkołak jedynie zażartował z tego faktu, ucinając temat, ale w głowie jego małżonki już pojawiła niepokorna myśl, która jednak nie formowała się w chęć posiadania kolejnego dziecka, a strach przed tym. Dzielnie to jednak ukryła i zapytała, niby swobodnie: –To co z tym ciastem? – Uśmiechnęła się sztucznie.

    nieco skonfundowana i zagubiona, mimo że w zasadzie szczęśliwa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  134. Niestety, jakkolwiek Vereena próbowała udawać, na pewno ktoś jej z bliskich – jeśli nie była to podekscytowana babcia, czy za bardzo skupiona na zajmowaniu się stołem i podawaniem pyszności Josephine – miał dostrzec nagłą zmianę, która zaszła w jej oczach; oczywiście, na Felixa i pana Rocheforta nie można było pod tym względem liczyć, bo w głowach już im szumiało wino, a do tego za bardzo skupieni byli na ich kolejce w przeglądaniu zdjęć z wojaży Greybacków po świecie. Nagle bowiem jej fiołkowe tęczówki wypełniły się dziwnym strachem, który miał podwójne podłoże: z jednej strony był to czysty strach przed kolejną ciążą – biorąc pod uwagę, że dotychczas dwie z trzech, w których była, zakończyły się tragicznie, to jej bilans nie rysował się zbyt przyjemnie oraz optymistycznie, z drugiej natomiast – był to strach przed myślami, które zakotłowały się w jej srebrnej głowie i nie chciały dać spokoju, jątrząc jad wprost do jej serca. Otóż, do pół-wili nagle dotarło, że wcale nie jest gotowa i zwyczajnie nie chce powiększać rodziny – że jest jej dobrze tak, jak jest: kiedy żyją sobie w trójkę z mężem i słodką Roselyn Irisbeth, otoczeni cudownymi bliskimi, wspaniałymi przyjaciółmi oraz uroczymi zwierzątkami. To więc, co sugerowała pani Thornton zwyczajnie ją zmroziło, bo się tego bała: najmocniej faktu, że gdyby – na tam ten czas, niestety: nie daj Boże! – zaszła w ciążę i automatycznie pokochała tego maluszka w swoim łonie – bo tak niewątpliwie by było, znając jej dobre serce – to utrata go zabiłaby ją niewątpliwie; poradziła sobie jakoś z Lievem i poradziła sobie z „Toddlerem”, ale z trzecim razem nie poradziłaby sobie i była tego pewna. W związku z tym, wolała dmuchać na zimne i nie kusić losu, który przecież niejednokrotnie w ich wypadku okazał się być przewrotny.
    — Właśnie! Jeszcze to – podjęła więc z niemałą ulgą uwagę ukochanego, która w zawoalowany sposób mówiła o całej masie prezentów, które zdobyli, który nie tylko wziął na swoje barki zbycie seniorki rodu i jej mało delikatnego pytania oraz wsparł ją w zmianie tematu. Tym bardziej jednak poczuła się paskudnie w całej tej sytuacji: nie wiedziała przecież, jak on się zapatruje na ewentualnego, kolejnego potomka, a z góry zakładała, że nie będzie w stanie mu go dać, ze względu na swoje ewidentne problemy psychicznie. Niemniej, uznała, że lepiej będzie je ukryć i faktycznie skupić się na cieście, przez co kompletnie nie wyczuła podstępu wilkołaka i poszła za nim wprost do samochodu, nie potrafiąc jednak wydusić z siebie ani słowa. – Hm, co? – Mruknęła więc, kiedy do niej zagaił, za bardzo poświęcona znajdowaniu odpowiednich upominków i chowania ich do odpowiednio oznakowanych torebek, aby te trafiły w odpowiednie ręce i nie doszło do niezręcznej sytuacji, że pani Thornton otrzyma prezent przeznaczony dla Jacoba Ivana. – Och… j-a… ja… – wyprostowała się powoli, zapatrzyła w jego przystojną twarz i odetchnęła ciężko. Długo nie potrafiła nic odpowiedzieć. – Może porozmawiamy o tym wieczorem? – Zasugerowała ostatecznie, bijąc się mentalnie w pierś za swoje tchórzostwo. – Proszę – dodała rozpaczliwie, a następnie szybko chwyciła to, co miało. – Proszę, Connor – dodała na odchodne, mając nadzieję, że dostrzeże, iż jego żona faktycznie nie ma sił w tamtej chwili na dyskusje i musi poczekać do wieczora, przejść przez radosne rozpakowywanie pamiątek, kolejne tony zdjęć i kilak godzin różnych opowieści, które jednak nawet odrobinę nie liznęły tego, co Greybackowie widzieli podczas swoich wakacji. Kiedy więc zakończyli pobieżne wyjawianie tego, czego byli świadkami, była już w zasadzie późna noc, toteż do swojej sypialni trafili koło trzeciej, już po wstępnym ogarnięciu naczyń. – Ojej… łóżko! – Przez ten cały rozgardiasz pielęgniarce udało się nawet zapomnieć o nieprzyjemnych myślach, które zapoczątkowała u niej seniorka rodu. – Jak ja za nim tęskniłam! – Zasiała się nawet radośnie, padając na materac z rozpędu; było znacznie większe i wygodniejsze niż to w przyczepie.

    zmęczona, ale jednocześnie zadowolona z przebiegu dnia, zapominalska VERA

    OdpowiedzUsuń
  135. Chyba naprawdę Vereenę bardzo przerażała perspektywa rozmowy na temat ewentualnego, mocno i odlegle perspektywicznego, kolejnego potomka, że zwyczajnie jej zmęczony – podróżą i emocjami – acz szczęśliwy umysł, zwyczajnie wyparł tę kwestię do tego stopnia, że zachowywała się tak, jakby zupełnie nic się nie stało, co jednakowoż wcale dobre dla jej relacji z Connorem nie było. Nie robiła jednak tego absolutnie specjalnie – no, może pośrednio, bo jednak zaraz po rzuconym, dość głęboko ją raniącym, przez nieświadomą niczego babcię, haśle, specjalnie od siebie coraz mocniej odsuwała wizje ciąży i maluszka, ale kompletne tego wyparcie było już wypadkową kilku rzeczy: w tym również tych dobrych, takich jak kolacja w radosnej atmosferze i parę kieliszków wina. Duży też wpływ miała też pewnie na to anielska cierpliwość jej ukochanego oraz olbrzymie opanowanie, którym się wykazał – z czego była równie dumna i zadowolona, bo gdyby drążył nieprzyjemny temat, najpewniej rozpłakałaby się przed wszystkimi, a to raczej nie był dobry pomysł. Wiedziała przy tym, że jasna, że dla byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu był to nie lada wyczyn, toteż tym bardziej rozpierało ją uznanie wobec niego. Niemniej, ostatecznym owocem tego wszystkiego było jej spokojne i rozweselone – również z powodu dobrego wina – podejście do świata, które nie zapowiadało obiecanej wcześniej, przy pomarańczowym pickupie, dyskusji; w zasadzie, fakt, że wilkołak mógł jeszcze o tym myśleć, po tym, jak częściowo się rozpakowali, przenieśli córeczkę i posprzątali, był poza jej wyobrażeniami. W związku z tym postanowiła, całkowicie beztrosko tarzać się po ich łóżku, w ich pięknej sypialni, na piętrze ich wspaniałego domu, za którym bardzo tęskniła.
    — Teraz jeszcze będziesz mi dobierał partnerów seksualnych, tak? – Zakpiła więc, świetnie się bawiąc i spoglądając na męża niby-groźnie, gdy przewracała się po ich potężnym materacu, który niewątpliwie mógłby pomieścić sześć takich jak ona, jeśli patrzyło się w poprzek. – A może ta „ona” – zakpiła, specjalnie łapiąc go za słówko, ale nie mając mu jednak niczego za złe – sama zdecyduje komu się odda: czy łóżku, czy ukochanemu – pokazała język wilkołakowi i rozprężyła się tak, jakby chciała zająć cały mebel tylko i wyłącznie dla siebie. Kiedy jednak pochylił się do niej, aby skraść pocałunek, pociągnęła go do siebie, przez co nieco ją przygniótł; absolutnie jej to nie przeszkadzało, bowiem to właśnie taki ciężar, jego ciężar, kochała najbardziej czuć na sobie. – Wiem, o czym mówisz – przytaknęła mu w związku z tym ochoczo, bowiem całkowicie pojmowała jego tok rozumowania: wakacje były im potrzebne dla poznania nowych rzeczy, dla pokazania Rosie świata, dla odcięcia się od pracy i problemów związanych ze światem magicznym i mugolskim, ale to jednak Trenwith i ich bliscy z Boscastle determinowali ich jako prawdziwie szczęśliwych. – Ooo, kąpiel! – Dosłownie zapiszczała z radości. – Hym, hym, hym… pod warunkiem, ze zrobisz mi masarza całego – podkreśliła, przeciągając wesoło samogłoski – ciała – dodała, ale niestety: mina szybko jej zrzedła, bo kiedy tylko wspomniał o rozmowie, przypomniała sobie, co mu obiecała. Jej ramionka zsunęły się z jego karku, który dotychczas obejmowała i opadły bezwładnie na łóżko. – Tak – westchnęła ciężko – możemy porozmawiać – dodała i wysunęła się spod niego tak, aby patrzeć w jego oczy. – Masz rację – sprostowała – powinniśmy – nacisnęła – tym porozmawiać, wiesz? – Chwyciła jego wielką dłoń i wciągnęła głośno, niemalże rozdzierająco powietrze w płuca, na moment uciekając wzrokiem. – Kiedyś już o tym wspominaliśmy – podjęła po chwili męczącej, nieznośnie długiej ciszy – i wiem, że chciałbyś mieć kolejne dziecko, ale… a-ale… – urwała gwałtownie, szukając odpowiednich słów, ale nie potrafiąc ich odnaleźć za żaden skarby, toteż ostatecznie wyrzuciła z siebie: – ja nie chcę. – Miała wrażenie, że jej serce pęka ze skrajnej rozpaczy.

    trochę przerażona tym co mówi VERA, której jednak się przecież odmieni!

    OdpowiedzUsuń
  136. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że w tamtej chwili Vereena zdecydowanie była zbyt dosadna i może nawet okrutna – można chyba było spokojnie tak uznać, skoro mówiła Connorowi, a więc miłości swojego życia, że nie urodzi mu więcej dzieci, mimo że doskonale wiedziała, jak mocno tego pragnął; jak wspaniale się zachowywał, kiedy nosiła pod sercem ich potomka, jak o nią dbał i jak w ogóle świetnie, pomimo wielkiego wzrostu i potężnych łap oraz ogólnie groźnej aparycji, radził sobie z maluchami, o czym świadczyła chociażby więź, jaką wytworzył między sobą a Roselyn Irisbeth. Niemniej, należało też spojrzeć na to wszystko z jej perspektywy – perspektywy kobiety, która w wieku dwudziestu lat straciła malutkiego synka, którego samotnie musiała pochować, nie mając znikąd wsparcia, bo też takiego nie chciała, uważając, ze to jej sprawa i ze wszystkim poradzi sobie sama; z perspektywy kobiety, która wierząc, że całe jej życie się ułożyło poroniła, bowiem ojciec jej męża postanowił go torturować. W zasadzie więc niczym zaskakującym nie było jej podejście – strach był rzeczą całkowicie naturalną, szczególnie jeśli poznało się kwasotę smaku utraty kogoś, kogo się mocno kochało, a ona i Lieva i tego bezimiennego maluszka pochowanego pod największym cedrem na skraju farmy Trenwith, kochała równie mocno, co swoją córeczkę: dosłownie nieopisanie i bezbrzeżnie, bezdennie, aż na zabój. To natomiast sprowadzało się w prostej linii do nieopisanego wręcz cierpienia. Nie oznaczało to jednak, że nie chciała rozmawiać na ten temat – co prawda, w tamtej chwili raczej informowała swojego partnera o planach, jakie posiadała, niźli pragnęła podjąć jakikolwiek dialog, co nie wróżyło dobrze. Winna mu jednak było, niewątpliwie, jakieś wyjaśnienia.
    — Przepraszam – szepnęła, ale jednocześnie kłamała, jak i mówiła całą prawdę: oto z jednej strony wcale nie było jej przykro, bo przecież mogła decydować o swoim ciele, bo nie żyła przecież patriarchalnym ustroju, w którym kobieta musiała rodzić dziecko za dzieckiem, najlepiej zdrowych synów, swojemu małżonkowi-panu, ale z drugiej strony: czuła się z tego powodu paskudnie, bo przecież szalała za swoim partnerem i gotowa była dla niego na wszystko. Widocznie tylko kolejny maluch nie wchodził w grę. Niemniej, to, co zrobił wilkołak, kom pletnie zaskoczyło pół-wilę: sądziła raczej, że ten owinie się niepokonanym smutkiem i czarnymi demonami, zacznie sobie wyrzucać, że to jego wina, bo jego małżonka boi się dolegliwości, jakie miała w ciąży, ale zamiast tego on, ku jej wielkiemu zdziwieniu, skupił się całkowicie na nie; na jej dobru i na jej cierpieniu, co kompletnie ją oszołomiło w zachwycie i sprawiło, że nieco się opanowała. Przyłożyła swoją drobną dłoń do jego potężnej, którą trzymał na jej policzku. Uśmiechnęła się delikatnie. – Och, Connor – jęknęła i nagle rzuciła się mu na szyję, obejmując go mocno, rozpaczliwie, jakby w obawie, że zaraz się rozpłynie. Chwilę milczała. – Boję się, że stracę kolejne dziecko – powiedziała w końcu. – Wiesz, jak wygląda mój bilans… wiesz… w-wiesz, jak było ciężko i… i ja nie mam to sił. Nie zmierzę się z tym – tłumaczyła dalej, drżąc w jego objęciach i wdychając jego cudowny zapach. – Cierpię jednak nie dlatego – odsunęła się lekko, aby spojrzeć mu głęboko w oczy. – Cierpię, bo boję się, że sprawiłam ci moimi słowami ból i… i będę sprawiać, bo chyba nie umiem zmienić podejścia – wyznała ze smutkiem i żalem do samej siebie. – Ch-chyba… chyba nie chcę go zmieniać – dodała, spoglądając na niego błagalnie, żeby jej wybaczył.

    bardzo smutna i wyjątkowo mocno przejęta VERA, która strasznie się zagubiła…

    OdpowiedzUsuń
  137. Dla mocno w tamtej chwili zagubionej – co gorsza: w swoich własnych uczuciach – Vereeny, nieopisanie istotnym było to, że obok miała kogoś równie wspaniałego, co Connor: kogoś, na kogo zawsze mogła liczyć bez względu na wszystko, niezależnie od wszystkiego. Niestety, nierzadko tak wielka miłość, jaką siebie darzyli, wiązała się z olbrzymim bólem, z którym niekoniecznie zawsze udawało się im mierzyć w sposób odpowiednie – gdy kogoś kochała się tak silnie, szalało się za nim do utraty zmysłów tak, jak w ich przypadku, niekiedy owe uczucie przynosiło cierpienie. Nie jednak samo w sobie, ale zachowania wokół niego – jak właśnie chociażby to, co czuła pół-wila w tamtej chwili. Oto z jednej strony była pewna swoich racji – tego, ze naprawdę nie chce powiększać ich rodziny ze strachu nad wieloma kwestiami, w tym tą najgorszą: a więc utratą maluszka po raz kolejny – z drugiej jednak: dla swojego wilkołaka była gotowa na wszystko – tym samym czuła się zwyczajnie paskudnie, że nie będzie mogła mu dać czegoś, czego naprawdę pragnął. Mógł przy tym mówić, że jest zgoła inaczej, niźli ona uważa, ale znała go, jak własną kieszeń – a może nawet lepiej – i zdawała sobie sprawę, ze jako jedynak wychowany w patologicznym domu, pragnie mieć gromadkę pociech, którym zapewni szczęście i bezpieczeństwo. Do pewnego czasu przecież i ona – mając równie beznadziejne, chociaż i tak relatywnie lepsze od niego, wspomnienia z okresu maleńkości – dzieliła z nim owo marzenie. Biorąc jednak po uwagę to, przez co przeszła, nie można było się jej za bardzo dziwić, że naprawdę nie ma ani sił, ani ochoty podejmować takiego wielkiego ryzyka: ryzyka złamanego serca, po raz kolejny. Dobrze więc, że chociaż odrobinę, jej ukochany zdawał się pojmować jej podejście.
    — Dziękuję – szepnęła w związku z tym z niemałą ulgą, która ją ogarnęła, kiedy usłyszała tak bardzo podnoszące na duchu słowa z jego ust; nieomal popłakała się z wrażenia i wzruszenia, kiedy w pełni do niej dotarły. W geście czułości chwyciła jego przystojna twarz w swoje drobne dłonie i nawet uśmiechnęła się leciutko. Całą sobą wyrażała nieopisanie wielką wdzięczność za to, co gotów był dla niej zrobić; jak wiele był w stanie dla niej poświęcić, czego zwyczajnie nie dało się opisać słowami. Jakby nie patrzeć bowiem, rezygnował dla niej z czegoś, co było dla niego niebywale wręcz istotne, z czegoś co mogło go przecież definiować jako szczęśliwego człowieka i robił to tylko dlatego, że ją kochał i rzeczywiście jego priorytetem była jej radość, a nie jego własna. Nie wiedziała, jak mu się za coś równie wspaniałego odwdzięczy. – Bardzo, bardzo ci dziękuję… – szepnęła w związku z tym jeszcze, ponownie się do niego przytulając; potrzebowała go rozpaczliwie. Następnie zaś uważnie go wysłuchała i chociaż naprawdę bardzo chciała wierzyć w jego zapewnienia, to jej serce podpowiadało jej coś zgoła innego: uznawała siebie za winną oby przypadków i nic nie mogło tego zmienić, skoro nie zmieniły to lata, podczas których przepracowali obie kwestie. Widocznie, niezależnie od wszystkiego, to zawsze matka miała czuć się winna poronienia o nie brać pod uwagę czynników zewnętrznych. Wysłuchała go jednak uważnie. – Jesteś wspaniały – skwitowała tylko, bo niewątpliwie pragnął jej pomóc, co naprawdę doceniała. – Najlepszy – dodała i musnęła go w czoło. – Też ich nie masz, kochanie, też ich nie masz, proszę, pamiętaj – dosłownie go błagała. – Ty na pewno ich nie masz – rzuciła znacznie ciszej, mocno go do siebie przytulając. – Nic już nie mówmy przez chwilę, dobrze?
    Zasugerowawszy to, faktycznie zamilkła, ale tym razem w ciszy pomiędzy nimi nie było absolutnie niczego niezręcznego, ba!, stała się ona swoistym katharsis, podczas którego mogli w spokoju przemyśleć wszystko, co usłyszeli z ust ukochanej osoby, a następnie – wciąż bez słowa, bo takie chwili ich nie potrzebowały – skierowali się do łazienki, gdzie zanurzyli się w ciepłej wodzie, pachnącej bzem i cedrem; pachnącej nimi i tak bardzo rozluźniającej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam jednak również niewiele mówili, skupiając się na sobie – dotykając opuszkami palców swoich mokrych ciał, zupełnie tak, jakby dopiero się poznawali i uczyli się siebie na pamięć. Później zaś Connor wziął Vereenę na ręce i przeniósł ją z powrotem na łóżko, niczym największy skarb oraz najdelikatniejszą księżniczkę na świecie, czym niepomiernie ją zachwycił. W następnej kolejności natomiast, zgodnie ze wcześniejszymi ustaleniami, wymasował jej drobne, obolałe ciałko, a ona – celem odwdzięczenia się mu – rozluźniła mięśnie jego barków. Nadal werbalnie nie wymieniali się wieloma informacjami, ale ich oczy mówiły dosłownie wszystko: mówiły, jak bardzo się kochają, jak bardzo są sobie oddani, jak wiele dla siebie znaczą, niezależnie od wszystkiego. Dlatego też niczym dziwnym nie było, że w ciągu chwili zasnęli, mocno ze sobą spleceni, budząc się w końcu wypoczętymi – o dziwo, tym razem, ich córeczka postanowiła dać im się relaksować, sama zresztą będąc jeszcze długi czas pogrążona we śnie. Oni natomiast ten czas wykorzystali na przygotowanie śniadania i zorganizowanie planu na najbliższe godziny – szybko zorientowali się, że bez odpowiedniej listy, niechybnie polegliby w obowiązkach, które opiewały na rozpakowywanie się, sprzątanie po zabawie i układanie wszystkiego, co spakowali do wspaniałego „Ogórka”.
      W trakcie porządków znaleźli jeszcze kilka zapomnianych upominków dla swoich bliskich – i dla siebie – z początku ich podróży po Europie, urocza Roselyn Irisbeth w tym czasie przyczepiła wszystkie cudownie-brzydkie magnesy na lodówkę, a ostatecznie, pomimo skrajnego wyczerpania, wybrali nawet kilkanaście zdjęć do wywołania – do ramek i specjalnie przeznaczonego a okoliczność ich wakacji albumu. Tak naprawdę więc do życia w Boscastle wdrożyli się dopiero po dwudziestym sierpnia – wtedy, kiedy wilkołak przeszedł przez pełnię i udało im się i po tym wydarzeniu, jak po podróży, nieco odsapnąć. Wówczas mogli poświęcić się swojej pracy – ona powróciła do przychodni doktora Cartera w Boscastle, on natomiast wznowił działalność kliniki weterynaryjnej i już żadne zwierzę nie musiało być odsyłane przez Danielle do pobliskiej wioski, co było znacząco utrudnione przez fakt, że oto ich miejscowość została oblana wodami. Co prawda, okazało się, iż w kwestii wynajmu domku górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope w ogóle nie muszą się martwić, bowiem Hawthorne’owie zajęli się dosłownie wszystkim – również Muzeum Magii i Czarodziejstwa, gdzie pilnowali, aby niesamowicie pracowite i przemiłe siostry Mary i Jane Cavendish, wykonywały swoje obowiązki odpowiednio. Przyjaciołom więc chyba mieli się odwdzięczać się już do końca życia, a i tak wszystko wydawało się niewystarczające w obliczu okazanej Greybackom pomocy. Resztę sierpnia przetrwali więc w spokoju i radości, podobnie jak wrzesień, który przywitał ich pierwszymi, jesiennymi kolorami na kornwalijskich klifach – a przy okazji hałdami liści, w których bawiła się najmłodsza mieszkanka Trenwith, wraz ze zwierzątkami zamieszkującymi na stałe i tymczasowo farmę.
      Październik, o dziwo, nie przyniósł większego ochłodzenia – a nawet jeśli, to nie było ono jakoś bardzo dotkliwie odczuwalne, bowiem cały niemalże czas świeciło słońce, przez co okolica przy miasteczku prezentowała się wspaniale i kolorowo. W takie dni Vereena najbardziej lubiła chwytać za ręce swoje największe skarby, wspinać się na najwyższe, okoliczne wzniesienie, skąd oglądali jak świec i się latarnia morska jej starego domu, z którym, co prawda, nie łączyły jej jakoś wyjątkowo miłe wspomnienia, ale jego widok – a szczególnie owego światła, wskazującego drogę zagubionym żeglarzom – był naprawdę wspaniały. Wracali więc późnymi popołudniami, gdzie robili sobie kakao i po prostu byli – jak na prawdziwa, kochającą się rodzinę przystało.

      Usuń
    2. Dziesiąty miesiąc roku dwa tysiące dwudziestego siódmego przyniósł również, oprócz niespodziewanej fali upałów – rzecz jasna, patrząc na to z perspektywy innych, zimnych październików – trzecie urodziny Jacoba Ivana, które tym razem odbyły się w doskonałej atmosferze. Niczym dziwnym nie było więc, że jego rodzice chrzestni wraz z Jospehine i Felixem szybko zaczęli snuć plany dotyczące Samhain, które chcieli po raz pierwszy zorganizować – o dziwo, pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem przez burmistrza, na co pewnie wpływ miały również podszepty jego zastępczyni, dzięki czemu trzydziestego pierwszego do „mimika” zbiegło się pół Boscastle. Rzecz jasna, nie obyło się bez protestów Hawkingów i – znacznie mniej licznej – grupki podobnych im fanatyków, które – nieznanym sposobem – uciszyła pani Thonrton, która swojego sekretu nie chciała zdradzić. Najważniejszym jednak było, że ich rodzimy odpowiednik Halloween miał się odbyć i być naprawdę spektakularny, jak liczyli.
      Panie ubrały się więc w typowe, ręcznie szyte na zamówienie u koleżanek babci Very, rozchełstane sukienki z typowo celtyckimi haftami, ubrały wianki z jarzębiny i winorośli, panowie mieli skórzane spodnie i lniane koszule – w wypadku Connora ta w nocy szybko została podarta na strzępy, bo jako średniowieczny poganin prezentował się doprawdy wspaniale – a wokół muzeum paliły się wysokie ogniska, a na lutniach i harfach przygrywało im parę osób z miasteczka, które dotychczas kryły się ze swoimi talentami. Pili przy tym mocne ciemne piwo, tańczyli i, niewątpliwie, byli trochę dzicy w tym wszystkim, ale dzięki temu – wszystko wypadło perfekcyjnie i jeszcze długo okolica huczała o ich zabawie. Pojawił się nawet reporter z „The Guardian”, na specjalne zaproszenie właścicieli, który znowu uraczył ich pochlebną recenzją, która ponownie zwiększyła ilość turystów, ale też – czego w ogóle się nie spodziewali – zwróciła na nich uwagę dawno zapomnianego Ministerstwa Magii, które w pamięci nosiło ich nazwisko. W końcu, jakby nie patrzeć, pojawiali się na kartach tej instytucji w mało odpowiednich momentach i generalnie dramatycznych okolicznościach. Ponadto, biurokratom nie podobało się, iż czarodzieje – a de facto istotny czarodziejskie – prowadziły coś takiego, jak przybytek w odległej Kornwalii. Dodając zaś do siebie przypadek z charłaczką z Hogsmeade, nagłą śmierć aurora Fitz-Oesterlena i spostrzegłszy że oto wilkołak i pół-wila żyją razem – postanowili interweniować w połowie listopada, oczywiście pod płaszczykiem kontroli. Greybackowie zaś już od Dziadów wyczuwali, że jest coś nie tak – nagłe załamanie pogody i wschodni wiatr nie niosły niczego dobrego. W kościach aż ich paliło od złego przeczucia, które sączyła swój jad do ich serc.
      — Cholera, leje nieprzerwanie od tygodnia – mruknęła niezadowolona Vereena w sobotnie przedpołudnie, trzynastego dnia jedenastego miesiąca roku, rozrabiając ciasto na pizze w kuchni. Przetarła wierzchem dłoni czoło, pozostawiając sobie na czole białą smugę od mąki, którą jej małżonek czule i z uśmiechem starł; akurat mieli chwilę dla siebie, bowiem aura dosłownie zwaliła z nóg Roselyn Irisbeth, która przysnęła na kanapie w salonie przy przyjemnie trzaskającym kominku, który kompletnie rozleniwiał. – Możesz przygotować sos? – Rzuciła ni z tego, ni z owego, jak zawsze działając na kilka frontów, co dla pracujących kobiet i pań domu, będących jednocześnie żonami i matkami było czymś naturalnym. – Nawet na spacer nie można pójść… – dodała jeszcze, odsuwając firankę i zamarła. – C-co… co to… kogoś się spodziewamy? – Zapytała całkowicie oszołomiona widokiem za oknem.

      Usuń
    3. — Szlag by to gówno trafił… – warknął Bertram Tauler, autor, który przed trzema laty pojawił się w Hogsemade, celem aresztowania panny Throne, oskarżonej, niesłusznie zresztą, o zamordowanie ciężarnej Chloe Greyback; owe insynuacje wygłaszała natomiast koleżanka zmarłej, kelnerka z „Gospody pod Świńskim Łbem”, Bea Turner. Doskonale więc pamiętał całą sytuację, ale pół-wila z dala go nie poznała: po prostu wciągnęła gwałtownie powietrze na widok dwóch, zmierzających przez Trenwith postaci, które moczył zacinający deszcz, a ich czarne, długie płaszcze powiewały groźne na deszczu. – Nie wiem, co im wpadło do głowy… cholera… to jakiś szalony absurd… – burczał dalej, kompletnie nie pojmując, jak Ministerstwo Magii mogło im kazać wykonywać tak idiotyczne rozkazy, jak pilnowanie, czy dana rodzina czarodziejów żyje zgodnie z obyczajami, czy niegodnie. Co gorsza, dołączyli do niego strasznego służbistę, Johna Doyle’a, uzależnionego skrajnie od biurokracji maga półkrwi, który w nieodpowiedni sposób chciał zaimponować przełożonym: wyłączał u siebie wszystkie emocje i kierował się paragrafami. – Szlag – powtórzył Bertram, uświadamiając sobie, że ponownie będzie uczestniczył w gnębieniu najpewniej całkowicie niewinnej rodziny, do której instytucja, która go zatrudniała, zwyczajnie zdawała się niepotrzebnie przyczepić. Absolutnie nie odpowiadał mu taki układ rzeczy i to był jeden z tych nielicznych momentów, w których zastanawiał się nad rzuceniem pracy. – Daj już spokój, to zwykli ludzi – burknął więc oburzony zachowaniem towarzysza, który mielił w dłoniach przemoczone kartki z wypisanymi punkami, które były oskarżeniami wobec Greybacków. Sytuacja stawała się więc coraz bardziej absurdalna, ale stary auror nie mógł nic zrobić: Doyle był siostrzeńcem samego Ministra. – Cholera – warknął więc jeszcze, gdy lodowate krople deszczu wpadły za jego kołnierz; John dopiero wówczas skonstatował: – To się jeszcze okaże, czy normalni, czy nie. Wywiad trzeba przeprowadzić – dodał dumnie, dosłownie zacierając ręce na ten fakt, i jasnym było, ze nic go od tego pomysłu nie odwiedzie. Pół-wila natomiast ciągle wpatrywała się w nich z kuchni, zszokowana i niedowierzająca.

      do tamtej chwili szczęśliwa, chociaż przybita deszczową pogodą VERA (Greyback) THORNE, do której powoli dociera, dlaczego tak się martwiła oraz dwóch pracowników Ministerstwa, którzy, kurdebalans, nie wróżą niczego dobrego

      Usuń
  138. Listopad dwa tysiące dwudziestego siódmego roku nie był dobrym miesiącem i Vereena wiedziała to już następnego dnia po Samhain, kiedy obudziła się naga na podłodze w sypialni an piętrze farmy Trenwith, gdzie na podłodze leżało kilka skór, na których kochała się poprzedniej nocy z Connorem – długo i namiętnie, dosłownie: dziko, tak jak dzikie i szalone było całe święto duchów. Tym razem, w przeciwieństwie do dni przed otwarciem Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, podzieliła się swoimi obawami z mężem – co było jasnym dowodem na to, że dorosła i dojrzała: dostrzegła, iż trzymanie tego typu kwestii dla siebie nie jest absolutnie dobrym pomysłem, ba!, może prowadzić do prawdziwym małych-wielkich, wewnątrz małżeńskich tragedii, których zdecydowanie miała dość. Niestety, on wcale ich nie uspokoił – czego jednak absolutnie nie miała mu za złe: po prostu liczyła, ze to lecącego w dół na łeb, na szyję ciśnienia, nagłych, lodowatych wschodnich wichrów i zacinającego, zimnego deszczu, który zdawał się pragnąć zatopić całą Kornwalię, wraz z jej, wówczas jesiennymi i brunatnymi, smutnymi klifami – bowiem okazało się, że czuł to samo. Owszem, jakiś czas próbowali to zrzucać na karb szalejącej pogody, sennej i mglistej aury, ale po dwóch tygodniach, kiedy powinni się do tego przyzwyczaić: już byli pewni, że za ich beznadziejnym samopoczuciem stoi coś jeszcze. Nie wiedzieli tylko co i absolutnie im to nie odpowiadało – nie można było się im ani tym bardziej ich słodkiej Roselyn Irisbeth, dziwić że chodzili rozdrażnieni i zwyczajnie zirytowani z powodu braku odpowiedzi na tysiące pytań, w tym na to najważniejsze: dlaczego w zasadzie w ich sercach ciągle, dzień po dniu coraz bardziej narasta tak silny, sączący toksyczny jad niepokój.
    — Matko, zaraz zejdę… – burczała więc pół-wila, zdenerwowana, że znalazła się już na takim etapie, że nawet od nieprzyjemnych, najpewniej demonicznych, acz nieuformowanych w jakiś konkretny kształt, myśli nie odciągały jej nawet zajmujące prace domowe. Miała wrażenie, ze mięśnie dosłownie ją palą, gdy próbowała ugnieść ciasto na pizze: szło jej to nienaturalnie ciepło, jakby starała się zmienić wygląd kamienia, a nie całkiem miękkiej masy. Trwało to jednak tylko do chwili, w której spojrzała za okno i zobaczyła te dwie, mroczne postaci, których czarne płaszcze trzepotały złowrogo. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, a następnie zamarła gwałtownie, usłyszawszy odpowiedź wilkołaka, iż nikogo się nie spodziewa. Przełknęła głośno ślinę: znowu czuła, że szykuje się coś niedobrego, ale nie umiała ubrać tego w ani wizualne, ani słowne ramy. – Connor – odparła na jego zaczepkę, natychmiast poznając nutki paniki w jego głębokim głosie. Odwróciła się jednak posłusznie i spojrzała mu głęboko w cudowne, księżycowe tęczówki, poszukując zaprzeczenia wizji, które atakowały jej otępiały od pogody umysł; nie znalazła go jednak, co tylko mocniej ją przeraziło. Uchyliła z wrażenia usta. – O-o czym… o czym ty… Connor, na Boga, o czym ty gadasz?! – Zapiszczała skrajnie spłoszona: chyba bardziej jego zachowaniem, niż tym, co widziała za oknem. – Kto? – Zapytała znacznie spokojniej, mrugając gwałtownie powiekami, bo niby nazwisko, które przekazał jej były profesor ONMS z Hogwartu c o ś jej mówiło, ale kompletnie nie miała pojęcia, co. Kompletnie nie skojarzyło go, jako jednego z trójki osób, która przyszła ją zaaresztować po samobójczej śmierci Chloe: jakoś w ogóle całe to wydarzenie wyparła w pewien sposób ze swojej pamięci, uznając je za przepracowane. Owszem, jeśli chodziło o kwestie jej rodziny, można było tak uznać, zapomniała jednak o jednym ważnym szczególe, jakim było bezduszne Ministerstwo Magii, którego okrucieństwo poczuła na własnej skórze. – C-co… co ty mówisz… co mówisz… – kręciła energicznie srebrną głową. – Na Boga i Ojca, też cię kocham, Connor, ale rozmawiaj ze mną! – Zawyła dosłownie rozpaczliwie, dygocąc z paniki, która i ją ogarnęła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jeszcze możemy się wycofać Doyle, bo to jakaś pieprzona farsa – warczał w tym czasie coraz bardziej przemoczony Bertram, który coraz bardziej dostawała szału; również dlatego, że jego towarzysz beznadziejnie daleko ich teleportował, a chodzenie w taki ziąb wcale nie było przyjemne, zwłaszcza, że Ocean zdawał się jasno pokazywać, że są tutaj nieproszonymi gości, których należy się czym prędzej pozbyć. W zasadzie miał rację. – Możemy zerknąć z zewnątrz i wrócić do Londynu… przecież nie ma żadnej magii… nie ma… – aż się zachłysnął natychmiast wyczuwając aurę, która unosiła się nad farmą: zaklęcie ochronne Greybacków przeciwko istotom magicznym i czarodziejom było skutecznie i mocno oszołamiające. – Mówiłeś coś Tauler? – Rzucił wówczas z niekrytą dumą John, który przełamał barierę jednym prostym zaklęciem i odnotował sobie w pamięci, że chociaż czar nie był silny ani niebezpieczny, to jednak istniał, a to było niedopuszczalne, jako że cały precedens nie był zarejestrowany; nie było pełnej dokumentacji miejsca oraz użytych zaklęć tak jak na przykład miało to miejsce w przypadku Grimmauld Place numer 12, gdzie mieszkał ród Blacków. – Nie wiem, o co chodzi: jesteśmy tutaj, żeby porozmawiać, dowiedzieć się, co się stało z twoim kompanem – podkreślił to, dając do rozumienia, że stary auror w ogóle nie przejął się losem towarzysza, z którym nierzadko wędrował na różne akcje; jasno go deprecjonował i wiedział, że chociaż mu nie wypada, to może, bo Bertram nic mu nie zrobi – z panną Nott, ostatnio podobno zmierzającą w te okolice… z tym całym ich muzeum… nie powiesz, że są normalną rodziną. Zbyt wiele przypadków, Tauler, zbyt wiele – dodał i załomotał gwałtownie w drzwi Trenwith. Connor więc nie zdążył więc odpowiedzieć Verze.

      kompletnie przerażona i rozdygotana VERA, która niewiele rozumie oraz zniesmaczony autor i paskudny służbista

      Usuń
  139. Nie była pewna, czy się przesłyszała, czy jej mózg sobie wymyśli, ale informacja, że oto po jej posiadłości maszeruje ku drzwiom bezpiecznego domu auror – kojarzący się w jej wypadku, niestety, raczej niezbyt przyjemnie ze względu na aresztowanie w Hogsmeade przez trzema laty i przetrzymywanie jej, będącej wówczas w zaawansowanej ciąży, a ministerialnym areszcie – wydała się jej całkowicie niemożliwa; prawdopodobnym było, że jej przerażony umysł i przepełnione jadem paniki serce, zwyczajnie ową wiadomość odrzuciło od siebie, jak najdalej się dało. Vereena więc patrzyła na Connora całkowicie skonfundowana, z uchylonymi z wrażenia wargami, nie mając pojęcia, co powinna zrobić – absurd sytuacji, w jakiej się znalazła, odbierał jej zdolność do myślenia jakiegokolwiek, a co dopiero: logicznego. Nawet więc pewnie gdyby jej odpowiedział – nic by nie zrozumiała.
    — Ach, dobry, dobry – następnym, co była pewna, że usłyszała, był paskudnie wysoki jak na mężczyzn ę, nieprzyjemny głos jakiegoś urzędnika-podlotka, który próbował brzmieć dostojnie i pewnie, ale niestety: był zwyczajnie śmieszny, również w swoim sardonicznym, niby-strasznym uśmieszku – panie… eee… Greyback, tak… – udał, że się zastanawia, próbując już na wstępie zdeprecjonować rozmówce i pokazać swoją wyższość; ot kilka zagrywek psychologicznych, które jednak nie działały na kogoś, kto swoją wartość znał. Gorzej się miała kwestia tego, że nazwisko weterynarza z Boscastle w kręgu magicznym nie kojarzyło się absolutnie dobrze i służbista-biurokrata zdecydowanie wyglądał na kogoś, kto ową kwestię miał zamiar wykorzystać przeciwko rodzinie byłego profesora ONMS z Hogwartu. – John Doyle – przedstawił się, wypinając pierś, sądząc, że ktokolwiek poza samym Ministrem, będącym jego wyjem, będzie wiedział, kim jest; znowu tak nie było, co automatycznie wzbudziło w nim gniew. – Szef Biura Bezpieczeństwa Ministerstwa Magii – dodał – można? – Wskazał na wnętrze domu i w zasadzie gotów był się wpakować do środka; powstrzymała go olbrzymia postura wilkołaka. Odchrząknął, aby dodać sobie animuszu. – Chcielibyśmy – zerknął, znacznie mniej pewnie na towarzysza – porozmawiać…
    — Tak, chcemy porozmawiać – podjął szybko Tauler, mając nadzieję, że uda mu się przejąć pałeczkę dyskusji z ludźmi, których, najpewniej niesłusznie, naszli; patrzył przy tym na Verę to na Connora błagalnie, licząc, że w jego wzroku dostrzegą nieme błaganie, aby nie stawiali się jego kompanowi, bo to mogłoby się skończyć dla nich całkowicie tragicznie na wielu płaszczyznach. Autor naprawdę chciał dobrze, bo ci biedni ludzie już wystarczająco dużo wycierpieli z ramienia instytucji, której był przedstawicielem i wcale mu to nie odpowiadało: czuł się zwyczajnie paskudnie, również dlatego, że to z jego ramienia mogą ponownie zaznać smaku bólu i upodlenia; doskonale pamiętał smutek i strach pielęgniarki z Hogwartu, kiedy była przetrzymywana w areszcie. – Tylko – podkreślił więc z mocą, może nawet zbyt wymownie – porozmawiać, naprawdę – z trudem zachowywał zimną krew.
    — P-porozmawiać… – wybąkała tuż za nim roztrzęsiona Vereena, nie bardzo wiedząc, co powinna myśleć, mówić i robić: po prostu patrzyła na intruzów. – T-tak… tak oczywiście… – coś tknęło ją dopiero wówczas, kiedy pochwyciła dziwne, nie do końca zdefiniowane, spojrzenie Bertrama. Raz jeszcze przełknęła głośno ślinę i pokiwała niepewnie i nienaturalnie srebrną głową. Odetchnęła ciężko i podjęła, sztywno: – Kochanie – położyła drobną dłoń na wielkim ramieniu ukochanego. – Możr wpuścisz panów? Na zewnątrz tak zacina… wieje… rozgrzejemy ich herbatką, albo brandy – zasugerowała ze słodkim uśmiechem, co spotkało się z pełnym pogardy prychnięciem Doyle’a, który skomentował, że na służbie się nie pija. To panią domu zbiło z pantałyku, ale się nie poddała: gdy jednak chciała dodać coś jeszcze, rozległ się tupot stópek za ich plecami oraz głosik ich córeczki.

    przerażona nagłym pojawieniem się słodkiej dziewczynki, VERA, bo to nie wróży dobrze…

    OdpowiedzUsuń
  140. — Och jej… – sapnęła oszołomiona Vereena, nie potrafiąc zapanować nad swoimi emocjami, mimo że wewnętrznie czuła, iż powinna: mówił jej zresztą o tym wymowny wzrok pana Taulera, który próbował ją nieco opanować, ale nie wyszło mu najlepiej. Zareagowała dość gwałtownie i widocznie, co nie uległo wątpliwościom i nie było dziwnie, że nie umknęło Doyle’owi; jego mało bystre oczka natychmiast zarejestrowały matczyny strach kobiety, a on, jako że dokładnie znał historię jej, jak i Connora, skwitował to paskudnym uśmieszkiem. Nie powiedział jednak ani słowa, chcąc, aby Greybackowie pogrążyli się tylko bardziej: był pewien, że to zrobią, bo oto mieli chronić swoje dziecko, a jak powszechnie było wiadomo, rodzice robili nierzadko głupie rzeczy, aby ich latorośl nie doświadczyła najmniejszych nieprzyjemności. Nie dał także po sobie poznać, jak wielkim szokiem, ale dla niego jak najbardziej przyjemnym, bowiem oznaczającym, że znalazł kolejny powód do tego, aby pociągnąć ich do odpowiedzialności, jest fakt, że istnieje ktoś taki, jak Roselyn Irisbeth: hybryda wili, człowieka i wilkołaka, co przecież było ministerialnie zakazane. – Jestem, jestem, księżniczko – wyszeptała, nieświadomie jeszcze bardziej się odsłaniając: jak jednak mogła zgrywać obojętną wobec kogoś równie słodkiego, jak jej córka.
    Żaden jednak z przedstawicieli najwyższej władzy w świecie magicznym nie odezwał się ani słowem – w zasadzie nie bardzo można było po nich poznać, co czują i co pragną zrobić ani co powiedzieć. Oto jednej z nich ze wszystkich sił starał się przyjąć obojętną pozę i zgrywać silnego oraz kompletnie nieprzejmującego się tym, czego był świadkiem – a w rzeczywistości przejmował się bardzo. Drugi natomiast uśmiechał się jak szaleniec, z kompletnie niewiadomego powodu – szczerzył się rak bardzo, że młoda pielęgniarka czuła, jak lodowate, straszne ciarki przebiegają po jej chudych plecach. Niemniej, ostatecznie musiała ich przepuścić w progu swojego domu i miała wrażenie, że na Trenwith zawitały jakieś straszne demony, które, o zgrozo!, musiała na dodatek ugościć, podczas gdy jej małżonek próbował uspokoić niepokój – słuszny zresztą – ich skarbu.
    — Ładne macie tu gniazdko… – zaczął nagle szpakowaty biurokrata, panosząc się w zabłoconych butach po salonie małżeństwa i wciąż powiewają czarnym płaszczem, co w zasadzie wyglądało komicznie i chyba było spowodowane rzuceniem stosowanego zaklęcia. – Ładne, ładne, naprawdę – kontynuował i w jego głosie było coś, co sprawiało, że domownicy natychmiast się spinali, a najmłodszy członek ich rodziny tylko mocniej wtulał się w wielkiego ojca. Niestety, nie sprawiało to, aby John nie zwrócił uwagi na trzylatkę. Niby nonszalancko, niby spokojnie, niby nawet obojętnie, zbliżył się do weterynarza, a jego twarz przybrała jeszcze straszniejszy wyraz, mimo że chyba w jego mniemaniu uśmiechał się ciepło. – I ładną córkę – wystawił palec, aby dotknąć policzka małej, co przypominało gest, jakby chciał ją dźgnąć; nie było niczym dziwnym, że Connor zareagował instynktownie, a Rosie mocniej się w niego wcisnęła. – Nie bój się, ja tylko – ponownie to podkreślił, co jasno dało do zrozumienia, że nie to jest jego celem – przyszedłem porozmawiać… Chciałbym na przykład wiedzieć, czy to twój tatuś – wskazał na mężczyznę – i mamusia – wskazał na srebrnowłosą. – Możesz powiedzieć nam prawdę, jesteśmy przyjaciółmi: czy oni są twoimi rodzicami, dziewczynko, czy cię skądś zabrali? – Zadawał bardzo niewybredne i nieprzyjemne pytania, które wyjątkowo płoszyły latorośl Very. Niestety, nawet Bertram go nie powstrzymał. – Tauler – westchnął teatralnie i milczał dłuższy moment. – Usiądźmy – nakazał nagle, rozsiadając się wygodnie w ulubionym fotelu pana domu. Założył nogę na nogę i chwilę przyglądał się przerażonej familii. – Czegoś się boicie? Nas? – Prychnął i prawie wyszło mu to serdecznie. – Jeżeli nic nie ukrywacie, to nie musicie się nas bać!

    bezdennie spanikowana VERA, która trzęsie się w kącie i paskudny biurokrata

    OdpowiedzUsuń
  141. Najgorsze w tym wszystkim było to, że oto spełniały się największe, najstraszniejsze i najczarniejsze myśli i wizje, jakie kiedykolwiek, jako rodzice i rodzina w ogóle, Vereena i Connor posiadali: te dotyczące zbyt dużego zainteresowania Roselyn Irisbeth przez okropne – co nie ulegało wątpliwościom, biorąc pod uwagę, jak zostali już wcześniej potraktowani i kogo wysłano na Trenwith, aby ich skontrolował – Ministerstwo Magii, które nie tolerowało międzygatunkowych, tak mocno od siebie różnych istot, małżeństw oraz, co gorsza, rozmnażania się. Niczym więc dziwnym nie było, że pół-wila nadal stała skonfundowana w miejscu, nie potrafiąc się ruszyć ani wydusić z siebie słowa – mogła tylko patrzeć: było to całkowicie przerażające, bo ogarnęła ją skrajna wręcz bezsilność związana z poczuciem, że naprawdę nic nie zdoła w zaistniałej sytuacji ugrać i może być tylko gorzej, jeśli nie opanuje się na tyle, aby udało się jej zgrywać całkowicie pewną i obojętną.
    — P-proszę… proszę zwracać się do nas, nie do naszej córki – powiedziała w końcu, zaciskając dłonie w piątki tak mocno, że dosłownie do krwi wbijała sobie paznokcie wewnątrz rąk; jej fiołkowe oczy zaś ciskały gromy, ale jednocześnie wypełnione były bezdennym przerażeniem, co niestety nie umykało komuś takiemu jak owy służbista-biurokrata, zajmujący fotel pana domu. – Proszę nam zadawać pytania i proszę to od nas oczekiwać odpowiedzi, których chętnie udzielimy, o ile pana pytania będą merytoryczne i eleganckie, a nie t-tak… tak okrutnie bezczelne – wyrwało się jej i w momencie, kiedy to się stało: już wiedziała, że jeszcze mocniej pogrążyła swoich bliskich; nawet Bertram jęknął przeciągle, wiedząc, że jego towarzysz wykorzysta to przeciwko nim. Zanim jednak do tego doszło, pozwolił mówić byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu. – Jezu… – sapnęła jeszcze.
    — Państw Greyback – podjął John, uśmiechając się jeszcze bardziej przerażająco; w nonszalanckim geście założył nogę na nogę i a dłonie splótł na zgiętym kolanie – ależ ja nie rozumiem, skąd te nerwy… – zakpił okrutnie. – Jeżeli są państwo niewinni – wyciągnął pomięte, zapisane całkowicie, drobnym, mało eleganckim i kanciastym, pismem kartki – no to nie ma się czym przejmować – zapewnił ze sztuczną, jadowitą uprzejmością. Odchrząknął i rozpoczął recytację zimnym, obojętnym i urzędniczym tonem: – Pani – zwrócił się do srebrnowłosej – Vereena Xanthe Greyback, z domu Thornton – kobieta musiała przytaknąć, a pytał ją i naciskał tak nieprzyjemnie, że robiło się jej słabo; tak samo było w kwestii daty i miejsca urodzenia. – W dwa tysiące dwudziestym czwartym oskarżona o zamordowanie ciężarnej żony obecnego tu Connora Evana Greybacka, Chloe Greyback z domu Waters – pielęgniarkę coś ścisnęło w dołku. – Chce pani coś dodać na ten temat? – Zapytał, ale Tauler wszedł mu w słowo: wyjaśnił, że pełna dokumentacja znajduje się w Ministerstwie, a dziewczyna jest niewinna. Doyle uśmiechnął się krzywo. – Wyszła pani za mąż za mężczyznę, który wcześniej był mężem zmarłej – podjął – na dodatek wilkołaka, syna tego – podkreślił – Fenrira Greybacka, a pani, hm… pani matka była wilą, prawda? Czy pani wie, że o ile moglibyśmy przymknąć oko na, heh, dziwne – nacisnął wymownie – zaginięcie panny Geraldine Nott, kierującej się w kwietniu dwa tysiące dwudziestego czwartego roku w okolice Boscastle, według zeznań jej rodziców, bo ludzie przecież… giną – powiedział to tak, że Vera się zachwiała – to na to, że w lutym dziwnym trafem, po pani przesłuchaniach, zamordowany z własnej różdżki został auror Elrohir Fitz-Oesterlen, w lutym tego samego roku, już nie? – Uniósł brwi. – Państwo, hm… macie wokół siebie bardzo, bardzo, bardzo – ostatnie „bardzo” mocno przeciągnął – wiele przypadków – jasnym było, że nie chciał się dowiedzieć prawdy: postawił już wyrok. – Wiecie, oczywiście też, o czym mówi rozpiska opublikowana w roku osiemdziesiątym dziewiątym, dołączona do poprawki X łamane na Z czterysta sześćdziesiąt jeden do artykułu C numer dwieście trzydzieści trzy, ustęp piętnasty? – Zapytał w końcu.

    przerażona VERA i dupek

    OdpowiedzUsuń
  142. Tak jak się spodziewała Vereena w najgorszych snach – Ministerstwu Magii wcale nie chodziło o czar ochronny rzucony nad Farmą Trenwith, który nieco, rzeczywiście, mógł oddziaływać na mugoli, ale jego głównym celem było chronienie domostwa przed nieznanymi czarodziejami, czy fantastycznymi stworzeniami, co było logiczne, biorąc pod uwagę różne ekscesy z nimi związane w przeciągu życia w Boscastle; nie chodziło o Geraldine Nott; nie chodziło o to, że Uxbal, ze znanego i szanowanego rodu Saurasów został pobity przez Connora; nie chodziło też nawet chyba o tajemnicze, chociaż faktycznie nienaturalnie mocno powiązane z Greybackami, morderstwo Elrohira Fitz-Oesterlena. Urzędnicy najwyższej instancji czarodziejskiego świata pojawili się w bezpiecznym azylu, jaki pół-wila i wilkołak zbudowali dla siebie i swojej córeczki z powodu Roselyn Irisbeth – właśnie z powodu tego, że jej matką była kobieta nosząca w sobie znakomitą część genów wilii oraz mężczyzna, który co miesiąc przemieniał się w podziemiach opuszczonej kopalni Wheal Hope w krwiożerczą bestię. Strach więc ciasnymi okowami owijał się wokół jej serca i szyi nie pozwalając jej nabrać powietrza w płuca, a co dopiero jakkolwiek odbierać zarzuty, jakimi była raczona. Jedynym, co mogła robić w zaistniałej sytuacji – którą i tak znacząco pogorszył i widziała to w ciemnych oczach Doyle’a, które rozbłysły chorą, obślizgłą satysfakcją – było stanie, niczym kłoda i próbowanie wpuścić odrobiny powietrza w płuca, co jednak wychodziło jej z doprawdy miernym skutkiem. Nie oznaczało to jednak, że gdyby opanowała się nawet na tyle, aby cokolwiek powiedzieć, to miałaby na to szansę – służbista-biurokrata głosił niemalże nieprzerwanie swoją tyradę, coraz bardziej się rozochocając.
    — Wspólna krzywda potrafi równie skutecznie łączyć, co dzielić – powtórzył, uśmiechając się pod nosem jeszcze szerzej. – No, no, niebywale poetycko, panie Greyback – powiedział z kpiną i okrutnym atakiem na mężczyznę. – Was połączyła… doprawdy, jak w jednej z tych bajek, prawda, Tauler? – Zaśmiał się paskudnie. – Proszę wybaczyć moją impertynencję, ale ta oto kobieta – wskazał na Verę – nawet jeśli niewinna – rzucił to tak, że jasnym było, iż w wyniki śledztwa nie wierzy – to czysty nonsens – skwitował. – Umarła pana ciężarna żona, z synem, jak pamiętam – doskonale to pamiętał, ale specjalnie owy fakt podkreślał – w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, bo przecież samobójstwo bardzo łatwo jest spreparować – wzruszył obojętnie ramionami. – Pan więc mówi, że pan zakochał się w tej kobiecie, wówczas ciężarnej z innym mężczyzną – specjalnie i paskudnie ich podchodził – i przyjął pod swój dach, adoptując jej córkę – wskazał na Rosie, która zrozumiała tylko tyle, że tatuś nie jest jej tatusiem i w jej księżycowych oczach zalśniły łzy – niezależnie od tego, czy zabiła pana żonę i syna, tak? Na Merlina, toż pan powinien zostać odznaczony medalem, Greyback! – Zironizował, klaszcząc w dłonie. Wstał i wyglądał tak, jakby zbierał się do wycia. – Jeśli tak się sprawa ma, to przecież nie ma o czym mówić! – Drwił dalej i już kierował się do drzwi, gdy nagle, zamaszyście odwrócił się z powrotem do reszty zgromadzonych. – Tyle, ze tak sprawa się nie ma, prawda? – Zmrużył oczy. – Nie zgrywaj chojraka, Connor – powiedział nagle, oblepionym nienawiścią, lodowatym tonem; ostentacyjnie przechodząc na per „ty”, aby jeszcze bardziej podkreślić swoją wyższośc. – Nie radzę ci, bo i sprawa panny Nott i Fitz-Oesterlena jest dziwna. Obie łączą się z wami, więc lepiej mnie nie prowokuj, do wszczęcia nowej procedury, dobrze? – Zasugerował. – Bla, bla bla, Greyback, może Bertram nabiera się na te wasze smutne historyjki, ale już zamilcz – nakazał, kiedy wilkołak mówił o tym, że Gerladine była mu bliska, a Elrohir był dobrym aurorem: niewątpliwie skutecznym, ale na pewno nie dobrym. Jego żona więc nie zdążyła mu nawet przytaknąć, bo John podjął: – Istnienie tej małej – mówił o trzylatce – obraża prawo.

    wciąż niemogąca poruszyć się ze strachu VERA i ten kutasiarz okropny

    OdpowiedzUsuń
  143. — Na gacie Merlina, Doyle, opanuj się wreszcie – równie mocno skonfundowany, co przerażona, drążąca w kącie Vereena, w końcu odezwał się Bertram, gwałtownie mrugając powiekami i tak zszokowany zachowaniem swojego towarzysza, że przez długi czas sam nie mógł pozbierać szczęki z podłogi; i w cale nie z powodu jakichkolwiek przyjemności, jakich zaznał: był kompletnie zszokowany okrucieństwem tego szczeniaka, jak w myślach nazywał siostrzeńca Ministra, który tylko dzięki wpływowemu wujowi zdobył pracę. Mógł przy tym tylko liczyć, że przy kolejnych wyborach czarodzieje się opamiętają i ponownie wytypują panią Granger na głowę tej ważnej instytucji, a nie ksenofoba, rasistę i seksistę z chomikiem na głowie. – Lekko przesadzasz, nie uważasz? – W zasadzie to nie pytał, a bardziej stwierdzał, bo najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że John zdecydowanie się zagalopował: że wszystkie te informacje, które przekazał Greybackom, mógł wypowiedzieć w sposób elegancki, urzędowy, acz nie okrutny: on jednak ewidentnie uwielbiał się chełpić władzą i gnębić tych, którzy byli słabsi, przynajmniej w obliczu prawa i nepotyzmu. – Proszę nam wybaczyć – zwrócił się wówczas do Connora i jego żony – mieliśmy ciężką przeprawę i naprawdę nie chcemy nikogo urazić… – tłumaczył.
    — Nie chcecie urazić – tym razem wpadło mu w słowo pół-wila, nabuzowana złością i siłą z niej wynikającą, nie dostrzegając, że Tauler chce im pomóc: w tamtej chwili patrzyła na niego tak samo, jak na owego okropnego służbistę-biurokratę, nie widząc między nimi najmniejszych różnic: głównie dlatego, że obydwoje działali z ramienia Ministerstwa Magii, co automatycznie wzbudzało w niej niechęć – a jednak straszycie moje dziecko – spojrzała ze smutkiem na rozdygotaną w ojcowskich ramionach Roselyn Irisbeth, której niestety tym razem zapewnienia wilkołaka nie wystarczyły: ten straszny, obcy mężczyzna zasiał w niej zbyt duże ziarnko niepokoju i pewnie gdyby była młodsza, w ogóle nie zwróciłaby na jego słowa uwagi: mając jednak prawie cztery lata rozumiała zdecydowanie zbyt wiele, niźli powinna – i panoszycie po moim domu, grożąc mi – wbiła nienawistny wzrok w Doyle’a, który ciągle uśmiechał się ohydnie, sardonicznie, zachowując się jak pan na włościach – i wywracając moje życie do góry nogami, rzucając paskudnymi i niczym niepopartymi insynuacjami – brzmiała tak ostro i pewnie, że sama z siebie szokowała, ale najważniejsze: zbiła z pantałyku tego dupka, który śmiał się źle wyrażać o jej bliskich – i zwyczajnie mnie obrażając. Panowie, doprawdy, znakomita robota! – Niepotrzebnie zakpiła.
    — Lepiej uważaj na słowa – dosłownie zapiszczał towarzysz aurora, który gdy się denerwował, wchodził na wysokie nuty. – Uważaj, dobrze ci radzę, bo na razie jestem miły, ale mam całą stertę pogwałconych przez paragrafów i równie grube teczki dokumentów świadczące przeciwko wam, które mówią o zatrważającej ilości dziwnych przypadków – zakpił; jasnym było, że dla niego nie było żadnych przypadków i co gorsza: niejako miał rację, bo ani sprawa panny Nott, ani Fitz-Oesterlena nie była niepołączona z Greybackami i tylko z tego powodu pielęgniarka postanowiła się wycofać, rzucając jedynie pełne wdzięczności spojrzenie ku mężowi za jego wspaniałe słowa, do których jednak nie zdążyła się odnieść – z wami związanych, w tym najbardziej pogwałcone przez was prawo: zakaz rozmnażania się międzyrasowego! – Wydarł się, wskazując palcem na jeszcze mocniej przerażoną kruszynę w objęciach byłego profesora ONMS. – To podlega karze! – Wypowiadał się o dziecku Very i Connora, jakby to było rzeczą, albo przestępstwem, a nie żywą, kochającą i kochaną istotką. – Proszę ją postawić, natychmiast! – Nakazał nagle, machnął gwałtownie różdżką, a obok niego zaczął podrygiwać centymetr krawiecki. – Biorę miarę do analizy i ostrzegam, że utrudniane tego, również ma swój paragraf! – Zapowiedział.

    zaskoczony auror, przerażona VERA, której skutecznie zamknięto usta i sukinsyn w szale

    OdpowiedzUsuń
  144. To, co działo się w salonie na farmie Trenwith przechodziło jakiekolwiek ludzkie pojęcie i Vereena naprawdę przez dłuższy moment, kiedy przyglądała się zachowaniom intruzów – a przynajmniej jednego, obślizgłego, intruza – którzy naszli ich dom, wierzyła szczerze, iż znalazła się w tamtej chwili w jakimś chorym, strasznym śnie, z którego liczyła się w niedługim czasie obudzić. Niestety – nie stało się tak, ba!, zdawało się, iż sytuacja stała się jeszcze gorsza. Oto bowiem Doyle atakował już nie tylko ją, Connora i ich słodką – całkowicie niewinną, będącą owocem czystej miłości, a nie jakiegoś pogwałcenia prawa, o którym wspominał pracownik Ministerstwa Magii – Roselyn Irisbeth, ale domagał się, aby dziewczynka stanęła przed nim, gotowa do testów, do badania, do mierzenia, do warzenia i do generalnego traktowania jej jak przedmiotu badawczego, królika doświadczalnego, a nie jak małej i roztropnej czterolatki. Owszem, lekarze również wykonywali takie rzeczy – nawet ona, jako pracownica Świętego Munga, czy przychodni doktora Cartera – ale, na Boga!, nigdy nie zachowywała się w taki sposób, jak ten cholerny urzędas: nie straszyła pacjentów i nie wprowadzała atmosfery, która sprawiała, iż osoba poddawana obserwacji nie ma prawa czuć się jak człowiek. Nie dziw więc, że dziewczynka się całkowicie rozhisteryzowała.
    — Jezus Maria – warknęła w tym czasie jej matka i tylko ostre spojrzenie Taulera powstrzymało ją od rzucenia się na Doyle’a i wyrwania mu krtani i następnego zmiażdżenia jej; w tamtym momencie nie przeraziło jej nawet, że miała tak okropne myśli: była gotowa na wszystko, aby chronić swoje dziecko, a niestety John o tym doskonale wiedział i specjalnie prowokował Greybacków. – Jestem, jestem – szybko podbiegła do swojej latorośli i tym razem to ona wzięła ją na ręce; serce się jej łamało widząc jej zapłakaną buźkę oraz smutek w oczach męża, który na tamtą chwilę nie był w stanie wzbudzić zaufania u własnej potomkini przez słowa jakiegoś skończonego kretyna. – Już dobrze, dobrze malutka – skrzyżowała spojrzenia z ukochanym, nie chcąc wypuszczać Rosie. – Mamusia jest obok, tatuś jest obok i nikt ci nic nie zrobi. Zawsze będziesz przy nas bezpieczna – przekonywała łagodnie i czule.
    — Szybciej! – Warczał zaś w tym czasie bezduszny przedstawiciel najwyżej instancji w świecie magicznym, w ogóle nie dostrzegając, iż jego podejście tylko bardziej przeraża czterolatkę, która wcale się tak łatwo nie uspokaja, jak dorośli ludzi; biorąc pod uwagę jej rodziców: i ci mieli z tym niemały problem, gdy się na nich warczało i poganiała. Johnowi jednak zupełnie nikt nie był w stanie przemówić do rozsądku, toteż ostatecznie Vera musiała się zgodzić, aby bardziej nie pogrążać swojej rodziny, na to, aby dokonał obdukcji na trzęsącej się i skulonej dziewczynce. – Niech się nie rusza, bo wyniki będą sfałszowane, a chyba tego, mili państwo, nie chcecie, biorąc pod uwagę, że samo jej narodzenie było wynaturzeniem, godzącym w samo serce ministerialnych zasad i kodeksu karnego, zbudowanego z jakiegoś powodu: aby ludziom żyło się lepiej! – Wydarł się nagle, gdy Greybackówna, odrzuciła centymetr, który ciasno oplótł jej główkę; pielęgniarka natychmiast do niej podeszła, ale Doyle zatrzymał ją. – Pani się opanuje – sarknął na kobietę. – Zachowuje się pani tak, jakby coś miała pani na sumieniu i… i słusznie! – Klasnął w dłonie, a jego oczy groźnie pociemniały. – Tauler, bierzemy tę hybrydę do siedziby – zapowiedział z przekonaniem, pewien, że nikt mu nie odmówi; autor nie wyglądał na skore do pomocy.

    równie mocno rozhisteryzowana, co córeczka, VERA oraz straszny skurwiel, który je rani i jeden facet, który jeszcze nie ma jaj, aby się mu postawić

    OdpowiedzUsuń
  145. W tamtej chwili Vereena dosłownie czuła, jak jej przepełnione matczyną miłością – i matczynym niepokojem również – serce, dosłownie pęka na miliony bolących kawałeczków, kiedy patrzyła, jak jej słodka Roselyn Irisbeth zmuszana jest siłą do poddawania się badaniom, które przeprowadzane były tak, jakby była manekinem; nawet zwierzę zasługiwało na lepsze traktowanie, niż to, które prezentował pan Doyle w stosunku do spłoszonej czterolatki, kompletnie niewiedzącej, co się wokół niej dzieje. Niczym więc dziwnym nie było, że dziewczynka znalazła się w skrajnej panice, gdy centymetr latał wokół niej, a niemiły w jej – jakże słusznym odczuciu – pan, ciągle podnosił głoś to na nią, to na jej rodziców, którzy przecież nie zasłużyli na takie traktowanie. Co gorsza jej matka także nie miała pojęcia, co powinna była zrobić – poszukiwała przy tym wsparcia u Connora, ale nawet i jego słowa przestały ostatecznie trafiać do paskudnego urzędasa, który tylko mocniej się nakręcał, wprowadzając na Trenwith z minuty na minutę coraz gorszą atmosferę, która ostatecznie sprawiła, że w pół-wilii literalnie się zagotowało. Pewnie więc gdyby nie to, że zbliżył się do niej Tauler – naprawdę zamordowała tego cholernego służbistę; auror jednak swoim wzorkiem skutecznie ją powstrzymał od gwałtownych zachowań i ostrych słów.
    — To samo prawo nie pozwala także – wpadła nagle w słowo ukochanemu, mimo wszystko, ale zachowują resztki i spokoju; wbiła intensywny wzrok fiołkowych tęczówek w biurokratę z Ministerstwa Magii, ale ten zdawał się kompletnie nie dostrzegać: dla niego liczyło się tylko wykonanie idiotycznego zadania, do którego zabrał się w wyjątkowo nieodpowiedni sposób, absolutnie nie biorąc pod uwagę przy przyjmowaniu rozkazu najmniejszego czynnika ludzkiego: swojego własnego, jak i Greybacków, których ewidentnie próbował zgnębić – aby męczyć niewinne czterolatki i nie dawać im najmniejszych szans na opanowanie: nie pozwalać im zaznać chociaż odrobiny spokoju i zmuszać je w tak okrutny sposób to wykonywania swoich poleceń – zawyrokowała, ciesząc się, że jej mąż popiera to, co myśli oraz uważa, dlatego też szybko przemieściła się bliżej niego, pragnąc po drodze zabrać ich córeczkę, ale niestety: John nie pozwolił jej na to, a ona nie wolała ryzykować wybuchu złości, którą mógłby wyładować na małej. – Kochanie – jęknęła później jedynie, kiedy jej ukochany wspomniał o byciu dzieckiem potwora; z jej serca ponownie odpadł bolący i piekący kawałek. Nie spodziewała się jednak, że finalny cios ma dopiero do niej dotrzeć i uformować się w słowa Doyle’a, który decydował, że czas zabrać ich córkę na dokładniejsze badania do Londynu. – Nie! – Dosłownie wrzasnęła, ale jej krzyk utonął we wrzaskach przedstawiciela najwyższej instancji czarodziejskiego świata. – Nie, nie ma w ogóle takiej opcji, nie! – Wykrzyknęła, co niestety pogorszyło sytuację: John dosłownie zawrzał i zdecydował się po raz kolejny zaatakować: zasłonił się znowu kodeksami i, przepisami, ustępami, taką ilością cytowanych z głowy artykułów dotyczących magicznych stworzeń, relacji międzyrasowych, czy rozmnażania się pomiędzy poszczególnymi gatunkami, że Verze zrobiło się słabo. Kiedy zaś wyciągnął różdżkę, grożąc byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu, wyskoczyła pomiędzy nich i skryła ukochanego, stojąc jednak plecami do napastnika. – Connor… Connor, skarbie – pochwyciła jego twarz w swoje dłonie – patrz na mnie – poprosiła łagodnie i dodała: – Nie wygramy z nim – stwierdziła przerażona i smutna – ale postawimy na swoim. Pojedziemy do Ministerstwa z Rosie. – Dosłownie nie widziała innego rozwiązania, niż to, które sugerowała: urzędnik nie wyglądał na kogoś skorego wracać do Boscastle, czy ułatwiać im życia w ogóle i za wszelką cenę chciał zabrać ich księżniczkę. Najlepszą więc decyzją zdawało się wyruszyć do stolicy Anglii wraz z nią. – Będziemy mieli chociaż trochę kontroli… chociaż trochę… proszę – błagała.

    przekonana o słuszności swoich słów, spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  146. — Nie mamy innego wyjścia – powtarzała, niczym mantrę, coraz bardziej rozdygotana Vereena, z każdą sekunda uświadamiając sobie owy fakt mocniej i mocniej, bowiem Doyle nie chciał w żaden sposób ustąpić, nawet przekonywany przez Taulera, za co miała być mu w konsekwencji wdzięczna, ale w tamtej chwili nie była w stanie dostrzec niczego dobrego w jego zachowaniu, za ciasno przywiązując go do instytucji, z ramienia której działał. – Boże… naprawdę musimy tak wrócić… – drżąca dolna warga wskazywała na to, jak była przejęta; nie puszczała jednak Connora, tylko w jego księżycowych tęczówkach odnajdując odrobinę spokoju, który sukcesywnie traciła, odkąd na Trenwith zawitali przedstawiciele Ministerstwa Magii. Co gorsza: w całej tej sytuacji najbardziej nie byli poszkodowani oni, a ich słodka oraz niewinna Roselyn Irisbeth, która absolutnie nie zasłużyła sobie na podobne traktowanie; na to, aby być obiektem kpin, drwin i protekcjonalnego podejścia, tylko dlatego, że jej matka była pół-wilą, a ojciec wilkołakiem. – Och, maluszku! – Jęknęła więc pielęgniarka, kompletnie niczym się już wówczas nie przejmując i rzucając się do swojego największego skarbu. Porwała ją w ciasne, acz ciepłe i delikatne objęcia, resztę pozostawiając weterynarzowi. – Jesteś grzeczna, dzielna i najlepsza… jesteś, słoneczko…
    Niestety, jej szepty na niewiele się w tamtej chwili zdały, bowiem służbista-biurokrata wciąż powtarzał swoje farmazony i pewnie stan czterolatki tylko by się pogorszył, gdyby nie to, że Bertram szczerze poruszony przemową pana Greybacka, nie wyciągnął – dosłownie za kołnierz – swojego kompana z ich salonu. Wtedy też rodzina miała dosłownie chwilkę dla siebie – ot, parę minut, które w całości poświęciła swojemu najmłodszemu członkowi, którego niesłusznie postawiono w centrum tej chorej akcji, która najpewniej miała Johnowi zapewnić jakiś intratny awans lub podwyżkę w głównym resorcie świata czarodziejskiego, co było tym bardziej okrutne: takie wykorzystywanie małego dziecka z powodu własnych, beznadziejnych ambicji. Vera zdecydowanie nie mogła tego znieść i gdy tylko zostali sami, wciąż trzymając córkę w ramionach, padła na kolana i rozpłakała się.
    — Moja malutka, dzielna, królewna… moja… moja kochana… – szeptała, zasypując buźkę czterolatki i gładząc ją po ciemnych włoskach. – Chodź do mnie – nagle jednak wystawiła trzęsącą się dłoń do partnera, który ostatecznie musiał klęknąć obok i objąć swoje kobiety, aby ponownie zapewnić im bezpieczeństwo, zachwiane poprzez wtargnięcie dwóch pracowników Ministerstwa na ich farmę. – Nie puszczaj – jęknęła, mono wciskając się w swojego ukochanego i otulając się jego cudownym zapachem. – Błagam… nie puszczaj… – prosiła go rozpaczliwie, jakby od tego zależało ich życie. Chwilę milczała, zanim, znacznie bardziej opanowana, podjęła: – Wspaniale się zachowałeś – szczerze mu pogratulowała, czując rozpierającą jej wewnątrz dumę, która niestety nie była w stanie pokonać ciągle narastającego w niej strachu; walczyła jednak z nim nieprzerwanie, wiedząc, że nie może się mu poddać, chociażby ze względu na swoich wspaniałych bliskich, którzy nie zasłużyli na coś równie okropnego. Musiała być dla nich silna. – Rzucili czar, prawda? – Czuła mrowienie w karku, co mogło oznaczać tylko właśnie potwierdzenie owego faktu. Westchnęła ciężko i rozdzierająco. – Cholera… miałam nadzieję uciec – wyznała, nie owijając w bawełnę i nieco odsuwając od siebie swoje dziecko: wiedziała, że muszą dopełnić swojego obowiązku, bo inaczej trafią do Azkabanu i na dobre stracą swoją latorośl. – Rosie, malutka? – Zagaiła ją subtelnie. – Wiem, że nie chcesz nigdzie jechać, ale dzisiaj musimy, dobrze? – Musnęła ją w nosek. – Musimy jechać – dodała z nieco większym przekonaniem – bo ci panowie nie będą zadowoleni. Wiem, maleństwo moje, że ten jeden cię przestraszył, ale przysięgamy ci z tatusiem, że cię kochamy i obronimy – przekonywała, sama chcąc w to całkowicie wierzyć.

    dwie mocno spanikowane kobiety, które bardzo chciałby, aby sprawy toczyły się inaczej…

    OdpowiedzUsuń
  147. — Damy… na pewno damy… – szeptała rozdygotana Vereena, w zasadzie nie będąc pewną, czy chce przekonać swoich bliskich, czy bardziej siebie. Nie mogli przecież z Connorem schować, niezależnie od tego, jak bardzo chcieli, Roselyn Irisbeth i uciec z nią przed Ministerstwem Magii, które od tamtej chwili, już na zawsze, miało im się jawić jako synonim bólu oraz upokorzenia. – Nie puszczaj jednak – dodała więc bardzo szybko, chcąc się upewnić, że ukochany nie wypuści ich z objęć, bowiem obie z córeczką potrzebowały tego rozpaczliwie: była to jedyna przyjemna kwestia, jaka zdarzyła się im od kilkunastu, wyczerpujących minut, które w ostatecznym rozrachunku rozciągnęły się w ich sercach tak wielką skalą niepokoju, że jawiły im się jako tygodnie życia w wiecznej panice i upodleniu. Odetchnęła ciężko, ale nie przyniosło to zamierzonego efektu: nie opanowała się. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Obydwoje zrobiliśmy… jeszcze chwila, a ten skurwiel zacząłby rzucać Avadami na lewo i prawo – dosłownie jęknęła, mocniej się w niego wtulając. Następnie zaś pełnie swej uwagi poświęcili księżniczce, która trzęsła się w ich ramionach, nie pojmując, co się właśnie wydarzyło; co gorsza, trzeba jej było wyjaśnić, co jeszcze się stanie. – Tatuś ma rację, malutka, nie musisz się bać – podchwyciła ochoczo podbudowujące słowa wilka.
    Czuła się przy tym okropnie, bowiem nienawidziła kłamać własnemu dziecku w żywe oczy. Nie miała jednak i w tym wypadku żadnego innego rozwiązania na podorędziu, bowiem każde kolejne wydawało się tylko gorsze od poprzedniego – słusznie więc wspólnie zadecydowali, że najlepiej będzie udać się do Londynu, ale na ich własnych warunkach, pomimo buntów ich serc. Oczywiście, Vera miała jeszcze wiele do powiedzenia i chyba profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu również, ale nie było im to dane: Bertram nie zdążył dłużej powstrzymać Doyle’a, który ponownie wparował zabłoconymi buciorami do ich salonu, wykrzykując, że mają się w tej chwili pośpieszyć, bo ich czas minął – Tauler ewidentnie wyglądał na kogoś, kto żałował, że swojego kompana zwyczajnie nie zamordował: tym zdecydowanie ułatwiłby życie Greybackom, którzy wyglądali, jakby szli na ścięcie. Rzecz jasna, próbowali przynajmniej dla ich słodkiej latorośli zachować odrobinę uśmiechu i odrobinę swobody, ale wychodziło im to beznadziejnie słabo – nie mogli ukryć, jak wiele mroku zasiały w nich słowa i zachowania służbisty-biurokraty, bo jednak dotyczyły najważniejszej dla nich istotki która nie zasługiwała na nic z tego, co wokół miało miejsce. Niestety – nie zapowiadało się, iż ma być lepiej, a zdecydowanie, znacznie straszniej.
    — Proszę mnie dotykać – warknęła tylko do Johna ostro pół-wila, patrząc na niego jednym ze swoich morderczych spojrzeń i mocniej przyciskając Rosie, już tulącą swoją maskotkę i stosownie ciepło ubraną, do piersi. Nie przypuszczała tylko, że pracownik Ministerstwa okaże się być tak przewrażliwiony, że nie pozwoli rodzinie teleportować się samotrzeć: naprawdę zastanawiała się, czy z boku wyglądają jak skrajnie patologiczna familia, samych degeneratów w czystej postaci, czy to wina tego faceta, który miał coś z głową, bez wątpienia. Niemniej, ostatecznie auror wziął ją i jej latorośl pod swoje skrzydła, a, wbrew jej woli rzecz, jasna, Doyle chwycił mocno za potężne, żelazne i silne ramię, jej małżonka, toteż ostatecznie oddzielnie teleportowali się do londyńskiego gmachu. – Tak, wszystko dobrze – odsunęła delikatnie ich pociechę, aby zerknąć na jej buźkę. – Już możesz otworzyć oczka, malutka… byłaś bardzo dzielna – pochwaliła ją, bo chociaż to nie była jej pierwsza teleportacja, stres mógł negatywnie wpłynąć na jej odbiór. – Najdzielniejsza – musnęła ją w czółko, a następnie przeniosła wzrok na ukochanego. – Poczuję się lepiej, kiedy stąd wyjdziemy – wyszeptała ze smutkiem, udając, ze znajome widoki jej nie zabiją; odnalazła jego dłoń i mocno ścisnęła, pomimo uwagi Doyle’a, że to tak szybko nie nastąpi.

    mocno przejęta, grająca, że wszystko jest dobrze, ale w rzeczywistości spanikowana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  148. [Witam i dziękuję za przywitanie. Cieszę się, że kreacja postaci przypadła ci do gustu, nie chciałem, żeby wyszła przerysowana.
    Skoro nie masz miejsca na nowe wątki, to również życzę powodzenia i być może do napisania, jeśli znajdziesz więcej czasu.]

    OdpowiedzUsuń
  149. Niemożliwym wręcz było, iż instytucja, stworzona przed wiekami po to, aby bronić czarodziejów – dopiero później zapewniać spokój mugolom, bo to nie oni byli priorytetem najpierw Rady, a później Ministra właśnie – a nie sprawiać im permanentny ból. Widocznie jednak gdzieś po drodze zagubiono się i Vereena nie miała najmniejszych wątpliwości, że to właśnie owy cel przyświecał wszystkim – a przynajmniej znakomitej większości, co gorsza: młodych, smarkatych, uzależnionych od poleceń i biurokracji, nadętych karierowiczów – pracownikom tejże placówki właśnie. Inaczej bowiem nie mogła wyjaśnić tego, że była ciągle skazywana przez Ministerstwo Magii, wraz z Connorem, na tak olbrzymie cierpienie, które – co było jeszcze przecież gorsze – na dodatek wciągnęło swoimi obślizgłymi lodowatymi łapskami również ich słodką oraz całkowicie niewinną Roselyn Irisbeth, obwinianą za to dosłownie – i nie było to żadną przesadą – że żyła. Cała więc ta patowa sytuacja stała się więc jeszcze bardziej ironiczna: czterolatka wróciła do tego paskudnego miejsca, tylko nie skryta pod sercem matki, a jako rozumiejąca znacznie więcej dziewczynka: strach pielęgniarki o nią jednak absolutnie nie uległ zmianie, ba!, zdawał się właśnie z powodu roztropności córki, tylko przybrać na sile. Przez co ledwo chwytała oddech.
    — Będzie dobrze – powtarzała jednak, chcąc sobie to wmówić, bowiem faktycznie bliska była całkowitego zwariowania, bowiem raz jeszcze znalazła się w miejscu, które absolutnie nie kojarzyło się jej dobrze: w miejscu, gdzie był psychicznie torturowana i straszona do tego stopnia, ze gotowa była przyznać się do popełnienia czynu, od którego nigdy by się nie posunęła i poddania się magicznej dezintegracji, byleby tylko uniknąć przerażających murów Azkabanu. Najgorsze zaś było to, iż sytuacja była bardzo podobna: ponownie jej słowo było niczym w stosunku do słów urzędników; ponownie nie mogła się postawić, bo to mogłoby się skończyć tragicznie dla jej bliskich; ponownie walczyły zapewnienia drobnej dziewczyny, przeciwko oskarżeniom rzucanym przez poważanego aurora; ponownie była doprowadzana na skraj wytrzymałości, z tym że Elrohir Fitz-Oesterlen zmienił się na Johna Doyle’a, a ona już w sumie nie wiedziała, który z nich był gorszy. – Musi być – dodała znacznie mniej pewnie, uświadomiwszy to wszystko sobie i mocniej objęła swoją pociechę i przysunęła się bliżej do ukochanego, próbując ukoić nerwy dzięki jego zapachowi. – Wiem, kochanie… wiem… my ciebie też… niedługo stąd wyjdziemy, na pewno… – szeptała dalej, ale dosłownie minutę później i tego im brutalnie zabroniono.
    — Nie cieszyłby się tak bardzo – pomimo namów Bertrama Taulera, jego kompan postanowił, jak zawsze i niepotrzebnie, wtrącić kilak uwag od siebie: przesączonych jadem i nienawiścią. Co jednak zabawne, owa nienawiść nie wynikała tak do końca z przekonań: on nie był ani lojalistą ani fanatykiem czystości rasy; nie mógł być, bo sam przecież był półkrwi i chociaż historia znała już jeden przypadek dyktatora właśnie z takim statusem „czystości”, to akurat tego żółtodzioba to nie dotyczyło. Jeśli jednak miało się wskazać jedyną obsesje, jaką posiadał, to było to niemalże histeryczno-kompulsywne pilnowanie przestrzegania prawa, które odnosiło się do wszystkich: od tych najniższych stanem, w tym wypadku skrzatów, aż po tych najwyższych, czyli nawet samego Ministra Magii. Dla niego ani pieniądze, ani rodzina, w jakiej przyszło się na świat nie miały znaczenia: prawo było prawem, jego nieznajomość nie zwalniała z obowiązku i niosła, tak jak jego łamanie, srogie konsekwencje. To więc, co wyczyniał z familią z kornwalijskiego Boscastle było tylko pokazem siły oraz chęci kontroli, panowania na powierzonymi mu zadaniami: nie liczyło się, że całkowicie obdzierał się wówczas z człowieczeństwa. – Sugeruję jednak powstrzymać wodze fantazji – zakpił okrutnie z małżeństwa i ich nadziei – i skupić się na doczesności. Zapraszam…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostentacyjnie pochylił się lekko i wskazał odpowiedni kierunek, toteż Greybackowie nie mieli już innego wyjścia, niż udać się tam, gdzie sobie aktualnie tego życzył ich oprawca – Vera nie znajdowała lepszego określenia i tak po prawdzie niewiele się myliła: ktoś, dla kogo ważniejsze były paragrafy, ustępy i artykuły, a nie pierwiastek ludzki, nie mógłby nazywany inaczej – mimo że pół-wila nogi miała jak z waty, a serce łomotało jej w piersi tak głośno, że Connor i Rosie – mający doskonały słuch, lepszy niż zwykli ludzie – co chwilę spoglądali na nią zaniepokojeni: ona jednak twardo grała niewzruszoną, pewną siebie, a już na pewno nieprzerażoną tym, w jakim miejscu się znajdowała; od razu przecież poznała korytarze, po których wielokrotnie była prowadzona przed trzema laty, na niekończące się przesłuchania i dokładnie wiedziała, że i tym razem będą długo błądzić, bo takie były zasady: delikwent miał się zmęczyć i całkowicie stracić orientację, a tym samym poddać się łasce lub niełasce swojego oskarżyciela. Na końcu zaś nigdy nie czekało nic dobrego i tak też było tym razem, chociaż bardzo chciała się pomylić – ostatecznie wylądowali w sterylnie białym, aż rażącym w oczy i niepasującym do reszty gmachu, pomieszczeniu, gdzie Doyle zainicjował badania, z którymi poległ na Trenwith.
      Stwierdził wtedy, iż to właśnie tak zostanie wzięta miara z – jak się wyraził – obiektu FX-23, co miało oznaczać fantastyczne, niesklasyfikowane stworzenie poddane analizie, jako osobnik dwudziesty trzeci. W pielęgniarce się zagotowało – dosłownie zawarczała i pewnie gdyby nie to, że musiała skupić się na uspakajaniu Roselyn Irisbeth, zrobiłaby coś niebywale głupiego, co na zawsze by ich pogrążyło. Był to jednak tediwe wierzchołek góry lodowej, jaką im zgotował i prawdziwe piekło rozegrało się dopiero później. Co chwilę ktoś inny przychodził, aby przenieść ich w inne miejsce, cytował inne formułki i oskarżenia, aby ostatecznie zostawiać ich z coraz większym mętlikiem w głowie, który sprawił, ze kiedy prawdziwe zagrożenie nadeszło – najwidoczniej początkowa szopka i gierka miała na tyle tylko ich otumanić, aby nie mogli w odpowiedniej chwili zareagować – nie wyczuli go. W pewnej chwili zaś John wrócił, przewodząc czterem czarodziejom z zakrytymi twarzami, w białych kitlach, a cały szok, jaki wywołał w Greybackach owy obrazek sprawił, że w ciągu chwili zostali rozdzieleni – odseparowano ich od siebie brutalnie, nie bacząc dosłownie na nic. Jednocześnie, całkowicie obojętnym, chłodnym tonem wykładano im, jak będą wyglądały ich następne dni oraz wykładano im, że nie mają już żadnych praw.
      — N-nie… nie… nie dam! – Wrzeszczała więc Vereena, znajdująca się w skrajnej dosłownie panice, kiedy jakimś cudem mężczyznom udało się spacyfikować Connora i kiedy próbowano jej wyrwać córeczkę z objęć, która rozpłakała się gwałtownie, wpijając paluszki w matczyny płaszczyk i błagając, aby ją zostawiono; łamała tym samym serca wszystkich, oprócz tych strasznych potworów, którzy postanowili odseparować do siebie rodzinę, znajdując siłę właśnie w tym, że byli razem. – Błagam, nie! – Była gotowa paść na kolana i upodlić się do granic możliwości, byleby tylko zostawili jej księżniczkę w spokoju, ale byli c całkowicie nieugięci; Doyle zaś w tym czasie chłodnym, obojętnym tonem rozdawał polecenia i rzucał groźbami, które miały swoje pokrycie. Dlatego też w końcu musiała zbojkotować, aby małej nie stała się większa krzywda. – Proszę… błagam, nie róbcie jej krzywdy! – Zanosiła się żałosnym płaczem, który kwitowany był sardonicznym uśmieszkiem biurokraty, który spacyfikował jakimś dziwny cudem Taulera, milczącego i przerażonego oraz niebędącego w stanie, w szoku nikomu pomóc. W zaistniałej sytuacji skazani byli jednak tylko i wyłącznie na siebie, co nie wróżyło dobrze. – Oddajcie ją! – Podjęła jednak próbę odzyskania dziecka raz jeszcze, ale na tym się skończyło: nic więcej nie mogła zrobić.

      Usuń
    2. Miała wrażenie, że huk zamykanych z impetem drzwi, za którymi zniknęła radość jej życia – jej czteroletnie słoneczko, wyrywające się do rodziców – miał już na zawsze śnić się jej po nocach, w najgorszych koszmarach. Chyba nawet nie uwierzyła swojemu ukochanemu, że odzyskają Rosie, bowiem w tamtej chwili wydawało się jej to całkowitą abstrakcją – przetrzymywało ją Ministerstwo Magii, a jego nie dało się pokonać żadnymi sposobami. Niemniej jednak, Vera gotowa była położyć się na tym cholernym korytarzu i czekać, aż wreszcie oddadzą jej pociechę, ale ponownie skutecznie została powstrzymana od tego typu pomysłu – usłyszała bowiem, ze mają z Connorem opuścić budynek, bo inaczej pogorszą sprawę, a biorąc zaś pod uwagę, ze urzędnicy mieli ich skarb, a więc najsilniejszą kartę przetargową, Greybackowie nie mieli innego wyjścia, jak wrócić do Boscastle. Rzecz jasna, jeszcze chwilę próbowali przekonać kogokolwiek – prośbą, groźbą, odwoływaniem się do zwyczajnych, ludzkich odruchów i przekonywaniem, że ich mała dziewczynka potrzebuje ich wsparcia; przynajmniej jednego z nich, bo na to, że pozwolą im wrócić z nią do niedzieli do domu nie liczyli od początku – aby wsparł ich. Widocznie jednak trafiali na samych potworów, którzy dosłownie siłą oddelegowali ich ze stolicy Anglii do Kornwalii.
      Gdyby ktoś zapytał Vereenę, jak przetrwała te dwa dni – nie potrafiłaby odpowiedzieć: niewiele z tego okresu pamiętała, jakby popadła w całkowity marazm, stagnację i koszmar, z którego nie mogła się obudzić. W głowie jawiły się jej najgorsze obrazy tego, co mogło się dziać z ich słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth, której – o zgrozo! – nie mogli w żaden sposób pomóc, bo ich ponowne pojawienie się na miejscu, mogłoby odbić się poważnymi konsekwencjami właśnie na ich córeczce; o czy zresztą przekonali się, gdy blady świtem podjęli jeszcze jedną, zakończoną spektakularnym fiaskiem, próbę odzyskania swojego serca. Trenwith natomiast nigdy nie było tak puste, szare i mroczne, jak przez te wszystkie godziny i bezsenne noce, które pielęgniarka spędzała w pokoju swojej pociechy wraz z ukochanym, żeby dać sobie chociażby namiastkę jej obecności – oczywiście, znacznie gorzej miał weterynarz, bowiem dosłownie czuł na sobie przerażenie, zagubienie i ból swojej pociechy, ale jego żona widząc to: również miała wrażenie, że fizycznie cierpi. Tak też niejako było i chyba w ciągu tych ciągnących się w nieskończoność godzin – postarzała się o kilka dobrych lat, podobnie chyba jak Connor. Kiedy więc w poniedziałek znowu trafili do Ministerstwa Magii, przypominali cienie samych siebie – niewyspani, nienajedzeni, skrajnie spanikowani; co gorsza jednak: miało być to niczym w porównaniu z tym, co zrobiono ich uroczej Rosie. Zanim jednak mogli być naocznymi tego świadkami – znowu spędzali długie minuty na zimnych korytarzu, trzęsąc się jednak nie z zimna, a z przejmującej bezradności i bezsilności, musząc zaciskając szczęki tak, jakby chcieli pokruszyć sobie zęby, bowiem wiedzieli, że wszystko może się obrócić przeciw nim.
      — Nie kręć się tak bardzo, bo mi słabo – była w tak beznadziejnym stanie, czemu nie można było się absolutnie dziwić, że nawet ciągłe chodzenie w te i nazad jej ukochanego, potrafiło ją zirytować i doprowadzić do mdłości oraz strasznego bólu głowy, kiedy miarowo uderzał obcasami o posadzkę, co zdawało się dla niej być nieopisanie głośnym dźwiękiem, dosłownie rozsadzającym jej czaszkę od wewnątrz. – Przestań to powtarzać – jęknęła jeszcze i ukryła blada, dosłownie papierową, smutna twarz w trzęsących się dłoniach; wydawała się jeszcze mniejsza, niż była w rzeczywistości. – Przepraszam cię, ale błagam: zamilcz już… zamilcz, błagam… – wyjęczała nagle, kiedy po raz kolejny powtórzone prośby wilkołaka, kierowane donikąd, bo chyba Boga nie było, skoro skazywał tak idealną i niewinną oraz sodką istotkę, jak ich córeczka, na katusze bez mamy i taty, dosłownie ją przygniotły; skuliła się mocniej i pozwoliła, aby kolejny dreszcz dosłownie ją poniósł: pewnie gdyby stała, przewróciłaby się niechybnie. –

      Usuń
    3. – Connor, proszę – dosłownie załkała, gotowa rwać sobie z tego wszystkiego włosy z głowy, bowiem wzajemnie się w tamtej chwili nakręcali, a uświadomiwszy to sobie, uznała, że muszą czym prędzej zatrzymać ten proces, ponieważ ich obowiązkiem było być silnymi dla maluszka, którego im niesłusznie odebrano.
      — Państwo Greyback? – Ni z tego ni z owego na korytarzu, gdzie zostali oddelegowani, pojawił się Bertram; także nie prezentował się najlepiej, a jego stan pogorszył się, gdy tylko były profesor ONMS z Hogwartu rzucił się do niego: z jednej strony panicznie się bał, że odbija się na nim grzechy jego kompana, a z drugiej zaś absolutnie się nie dziwił mężczyźnie i wiedział, że zasłużył, głównie przez swoją żałosną bezsilność. Nienawidził się szczerze za to, że nie udało mu się nic wskórać i absolutnie nie miał za złe młodej pielęgniarce, że w jej fiołkowych, wielkich oczach malowała się taka wściekłość, która najpewniej mogłaby roznieść w pył gmach Ministerstwa; zastanawiał się, jak udaje się jej powstrzymać tę palącą potrzebę: możliwe, że hamowała ją perspektywa spotkania z Roselyn Irisbeth. – P-p-p…. P-pan-n-n… panie Greyback – z trudem wydusił z siebie cokolwiek, kiedy wilkołak do niego doskoczył; pozwolił się mu szarpać, z pokorą przyjmując na siebie wszystko. – J-ja… ja… – jednak jeszcze większym szokiem było załamanie weterynarza; Tauler w przyjacielskim, pocieszycielskim geście położył kościstą dłoń na jego wielkim, drżącym ramieniu. – Próbowałem go zatrzymać… – wyszeptał zrozpaczony i pokrótce przedstawił im, co się działo z ich kruszyną. – Zaraz zabiorę was do niej – dodał na koniec.

      kompletnie zrozpaczona i rozbita VERA (Greyback) THORNE, która chyba nigdy nie była w tak beznadziejnym stanie, a przecież wiele przeszła oraz pełen skruchy i złości na zapewniającą mu hajs instytucję auror, próbujący jakoś pomóc załamanemu małżeństwu

      Usuń
  150. — Błagam pana! – Syknął coraz bardziej przerażony Bertram. – Niech pan się uspokoi, błagam pana – powtórzył rozpaczliwie, rozglądając się spłoszony po korytarzu; takie zachowanie ze strony Connora mogła mu tylko przysporzyć wrogów i jeszcze bardziej zainteresować Ministerstwo Magii jego osoba, ba!, niektóre konowały, które pracowały tam nawet pokusiłyby się o stwierdzenie, że należy go zamknąć w Azkabanie, bowiem sprawia zagrożenie nie tylko dla mugoli, ale i świata czarodziejskiego. Jeśli więc chciał zobaczyć swoją słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth, z którą Tauler chciał się skontaktować, ale niestety nie dano mu na to szansy, musiał słuchać jego poleceń. – Przysięgam, panie Greyback – dodał po chwili, tonem zmęczonego starca i równie rozdzierając o westchnął, ściszając maksymalnie mocno głos, bowiem ściany w gmachu dosłownie miały uszy – jestem po państwa stronie… j-jestem i… i spróbuję coś wskórać z Doyle’m, ale jest siostrzeńcem Ministra i panoszy się paw – wyjaśnił ze szczerym smutkiem, po czym wbił niesłychanie rozżalone spojrzenie w Vereenę, która zdawała się od kilku dobrych minut w ogóle nie oddychać. – Przepraszam – szepnął, aby następnie ponownie skupić swoją uwagę na jej małżonku. – Wiem, że jest państwa wszystkim… i proszę mi wierzyć: nie chciałem tego…
    Nie sposób było nie dostrzec, iż auror nie kłamał, chociaż to w zasadzie niewiele zmieniło w postrzeganiu tej najważniejszej dla ich świata – chociaż chyba już ten takowym nie był: stał się natomiast obcy, straszny i odległy, bowiem niesprawiedliwy i ciągle sprawiający im ból – instytucji, stojącej – w teorii tylko najwidoczniej – na straży porządku i praworządności. Nie dodał jednak nic więcej – bo też nie miał po co, gdyż i tak nic nie miało ukoić tej straszliwej, rodzicielskiej agonii, jakiej był świadkiem, oprócz spotkania rodzinnego, do którego miał zamiar doprowadzić za wszelką cenę. Dlatego też tylko namówił pół-wilę, aby wstała – co jednak nie udałoby się bez jej ukochanego: ten musiał ją chwycić za ramiona i postawić, aby w ogóle zechciała się ruszyć – a następnie skierował ich do pomieszczenia, gdzie czekać miało na nich ich dziecko; nie mógł jednak powiedzieć, w jakim będzie stanie, bo po Johnie można było spodziewać się wszystkiego i faktycznie doprowadził do tego „wszystkiego”, o czym świadczyła obszerna dokumentacja. Tę kwestię jednak również wolał przemilczeć, nie chcąc bardziej rozsierdzać weterynarza i pielęgniarki, którzy ledwo się trzymali. Przysiągł im tylko, że stanie na wysokości zadania – jeśli jego długoletnia kariera miała nabrać kiedykolwiek rzeczywistego sensu: to właśnie nadszedł ten moment.
    — Mój mąż nie żartuje – odezwała się nagle pielęgniarka, która szła nieco z tyłu, za mężczyznami. – Ja też nie: Rosie wraca z nami, albo po tym miejscu nie zostanie kamień na kamieniu i nie!, nie, nikt mnie nie przekona, że zaprzepaszczę przyszłość mojej córki. Nikt mnie nie powstrzyma, a jak mnie nikt nie powstrzyma, to ja nie powstrzymam mojego męża – zapowiedziała lodowato i nie żartowała; Tauler kiwnął głową, przełykając głośno ślinę i wierząc we wszystko, co mu przekazała. Później, aż do czasu, gdy Bertram wskazał im odpowiednie drzwi, milczeli, w stosownym momencie jednak, jako ta zakochana w sobie i w swej latorośli para, rzucili się przez nie, niczym szaleńcy, kompletnie jednak nie będąc przygotowanym na co zostali. – Księżniczko… – dosłownie się zapowietrzyła: było duszno, wilgotno, nieprzyjemnie i śmierdziało stęchlizną oraz grzybem, ciemność zaś dodawała temu miejscu jeszcze więcej mroku, toteż w jej głowie obudziło się to straszne wspomnienie, kiedy to ją przetrzymywano w areszcie. Załkała, zanim się opanowała. – Rosie… maluszku… – wyła cichutko, niepewnie się zbliżając do dziewczynki i dosłownie umrzeć, kiedy usłyszała jej słowa. – Nie! – Wyrwało się z niej gwałtownie. – Nie mów tak, Rose, t-to… c-co… coście jej zrobili?! – Ryknęła, niepotrzebnie tylko strasząc bardziej czterolatkę. – Gadaj potworze!

    znajdująca się w czystym szale VERA, dla której czas na smutek przyjdzie później

    OdpowiedzUsuń
  151. Auror milczał. Milczał tak przejmująco, iż jasnym było, że było mu źle z powodu tego, co zastał, wprowadzając Greybacków do miejsca, w którym przebywała ich niewinna – co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, pomimo niemalże rozpaczliwych prób wykazania czegokolwiek przez pseudo-lekarzy, których Doyle wyciągnął chyba z jakiegoś szemranego podziemia, wcześniej wycinając im serca: nie wiedział, jaki człowiek posiadający w sposób metaforyczny i całkiem realistyczny owy organ, mógłby zrobić cokolwiek złego tak słodkiemu dziecku – córeczka. Nie miał żadnych słów na swoją obronę, a nawet gdyby jakieś znalazł – te nie powinny były paść, bowiem mogły jedynie tylko bardziej rozsierdzić Vereenę, która znajdowała się w czystej furii – również była cicho, jednak z powodu matczynego bólu, który dosłownie ją paraliżował: mogła tylko stać z zaciśniętymi dłońmi w piąstki i paznokciami wciśniętymi w skórę tak mocno, że aż przebijały ją do krwi oraz trząść się niczym osika ze złości oraz cierpienia Roselyn Irisbeth, które dobierało jako własne, tyle że tysiąc razy mocniej – oraz wyprowadzić z równowagi Connora – który przypominał kogoś dosłownie o milimetr od przemiany w swoją wilczą postać, co dla Bertrama nie było niczym dziwnym: zasłużył na to, aby być rozszarpanym, bo był w pewien sposób współwinny temu, co działo się z czterolatką, gdyż nic nie zrobił. Milczał więc dalej, pochylając posiwiałą głowę do przodu i nie odzywając, pozwalając sobą szarpać i być oskarżonym o wszystko złe. Od czasu do czasu przełykał tylko głośną ślinę, bo jednak bał się śmierci – zwłaszcza, że jego życie wcale nie było praworządne. Ostatecznie strach wziął górę, a jego szept, zapewniający, iż on nie maczał w tym palców, tylko nie zareagował, poniósł się po pomieszczeniu.
    — Przyglądałeś się temu?! – Zawyła nagle pół-wila tak, jakby właśnie w tamtej chwili dotknęła tej magicznej granicy, za którą jej matka i siostry, przynajmniej te gatunkowe, jeśli już urzędnicy Ministerstwa Magii chcieli posługiwać się terminologią naukowo-biologiczną, zmieniały się w harpie. Coś w jej oczach zginęło i była to dobroć oraz chęć pomocy, którą zawsze się odznaczała: wówczas jej fiołkowe tęczówki płonęły ogniem nienawiścią, chęcią zemsty i prawdziwym, pierwotnym marzeniem mordowania. Tauler musiał stwierdzić, że przerażała, biorąc pod uwagę jej drobną posturę i anielską buzię, która raczej z psychopatami-socjopatami się nie łączyły, bardziej, niźli jej mąż, który samym wyglądem, bliznami i tatuażami, sugerował, że jest groźny. – Powiedz mi, ty cholerny, potworze, przyglądałeś się?! – Ryknęła, wchodząc na tak wysokie tony, że pewnie gdyby gdzieś obok znajdowały się kieliszki: niechybnie pękłyby pod wpływem jej głosu. Co gorsza jednak, dała się ponieść swojej złości, zamiast skupić się na swoim słoneczku, które potrzebowało jej najmocniej na świecie. Uświadomiwszy to sobie, cofnęła się pół kroku, zauważając, że już jej ciało mimowolnie ułożyło się w pozycji ofensywnej, gotowej do ataku, napięte niczym gepard przed skokiem na antylopę. – Boże… – sapnęła i uszło z niej powietrze: zwiotczała i stała się znowu malutka oraz drżąca. O ile jednak jej ukochany opanował się na tyle, aby skierować do ich księżniczki, tak Vera nie mogła się ruszyć chociażby o milimetr, dopóki nie usłyszała jego głosu. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, tak jakby cały ten czas nie oddychała. – Jezus Maria… j-jestem… jestem! – W ciągu chwili znalazła się przy swoich bliskich. Skryła się jednak nieco za wielkimi plecami swojego partnera, obawiając się, iż ich latorośl może być niezadowolona z takich ruchów; tymczasowo musiała od siebie odrzucić niepokorne myśli, dryfujące wokół tego, co mogli zrobić jej córce lekarze. – Rosie… Rosie, maluszku? – Zagaiła więc łagodnie i spokojnie, nie wiedząc, jakim cudem udało się jej opanować na tyle; wkładała w to wszystkie swoje, aby ostatecznie, po tym, jak dziewczynka nie zareagowała na ojcowskie słowa, zrobić coś, co mogło się skończyć tragicznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na klęczkach podpełzła do małej i wzięła jej wyziębione ciałko w swoje objęcia. – Moje, kochane serduszko… moje maleństwo… nie wyrywaj się – namawiała, gdy się szarpała żałośnie – moja dzielna, malutka królewna – szeptała, grając niewzruszoną – wiesz, jak za tobą tęskniliśmy? – Zagajała tak, jakby nic się nie stało. – Ci panowie nie mówili prawdy, wiesz? Nie wszyscy dorośli mówią prawdę, nie wszyscy kłamią, ale, Rosie – pocałowała ją w czubek główki – my cię kochamy. Jesteś naszym wszystkim… Rosie? Jesteś naszym światem – po jej bladych policzkach toczyły się strumienie łez, których nie mogła w żaden sposób powstrzymać. O dziwo jednak, wciąż jej głos pozostawał ciepły i melodyjny: taki, jakby opowiadała swojemu słoneczku bajkę na dobranoc. – Rosie? – Podjęła więc raz jeszcze, nieco ją odchylając. – Tatuś bardzo chciałby cię przytulić maluszku, co ty na to?

      wewnętrznie całkowicie rozbita, rozdygotana i rozżalona VERA, która jednak gra bardzo dzielnie; co rzecz jasna ostatecznie mocno się na niej odbije i auror, stojący na czatach, gotów obezwładnić każdego, kto przerwie Greybackom, przechodzącym swoją gehennę

      Usuń
  152. — Mama jest obok – zapewniała cały czas Vereena, nadal próbując utrzymać spokojny ton wypowiedzi, łagodny i ciepły głos, aby nie płoszyć bardziej Roselyn Irisbeth, która zdecydowanie zbyt wiele przeszła, chociaż jej objęcia przyciskały mocno małe ciałko do swojej piersi. Czasem zastanawiała się, dlaczego los tak mocno każę tę słodką dziewczynkę, która przecież nic złego nigdy nie zrobiła, a dla niej nawet zabicie muchy było końcem świata, tak bardzo kochała naturę, wszelką florę oraz faunę, będąc jednocześnie zdrowo-ufną wobec innych ludzi, bowiem nie uciekała przed nimi ani nie bała się ich, cechując się przy tym jednak odrobiną niepewności, dopóki jej rodzice, a szczególnie jej ojciec, który pod tym względem był niezastąpiony, nie dali znaku, iż nie musi się niczym przejmować; dzięki temu nigdy nie była nieuprzejma, ale także nie czyhały na nią żadne niebezpieczeństwa. – Wszystko już się ułoży, księżniczko – trzymała wargi w jej ciemnych, już nieco brudnych włoskach i próbowała ją rozgrzać przy tym. – Pozwól tatusiowi się do siebie zbliżyć, dobrze? Tatuś cię kocha i nie może bez ciebie żyć, malutka… tak jak mama… naprawdę umieraliśmy bez ciebie… nie możesz nas tak więcej zostawiać – uśmiechnęła się delikatnie, czule i westchnęła z lekką ulgą, gdy Connor je przytulił ciasno i bezpiecznie.
    Otulił je jednak nie tylko swoimi silnymi ramionami, ale i kurtką oraz swoim kojącym zapachem, który pomógł czterolatce nieco się uspokoić i wyznać – przynajmniej mniej-więcej – co się z nią działo przez ostatnie dni; przez ten czas, kiedy bestialsko została odebrana bliskim. Vera słuchała więc tego, będąc na skraju wytrzymania psychicznego, ale dzielnie przytakiwała byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu, że nie mogli nic zrobić, aby pomóc swojemu skarbowi – co prawda, uważała w rzeczywistości zgoła inaczej: w tamtej chwili obwiniała się o to, że zaraz po urodzeniu Rose nie udali się do Ministerstwa Magii, aby poinformować odpowiednie władze, iż na świat przyszła istotka, nosząca geny człowieka, wilkołaka i wilii. Naiwnie przecież wierzyli w łut szczęścia, a jak powszechnie było wiadomo – to raczej im nie sprzyjało. Czas i na wyrzuty sumienia miał jednak dopiero nadejść.
    — Słyszysz, maleńka? – Skupiała się natomiast na tym, co najważniejsze. – Jest nam bardzo, bardzo przykro, że nie udało nam się dotrzymać słowa… – zapewniała, ale takiego obrotu spraw, w którym jej słodkie dziecko wpadnie w panikę, bo pomyśli, że rodzice chcą ją oddać w ogóle się nie spodziewała. Ledwo stłumiła w sobie rozpaczliwy wrzask. – Jestem, jestem, kochanie – zapewniła, względnie opanowana, gładząc córeczkę po pleckach, celem przyniesienia jej ulgi i zapewnienia tym samym, że już są obok jej rodzice i nikt jej nie skrzywdzi; tym razem naprawdę pielęgniarka gotowa była puścić z dymem dosłownie każdego, kto miał zamiar krzywo spojrzeć na jej bliskich. – Nikomu cię nie oddamy, nikomu! – Dodała jeszcze, patrząc przerażona na męża, bowiem kończyły się jej pomysły, co powinna robić dalej. Po kolejnych jednak wyznaniach czterolatki, nie wytrzymała: – Wracamy do domu – zadecydowała i wstała, patrząc wyzywająco na Taulera. – Pomoże nam pan – nie prosiła, ona tego wymagała. – Mamusia zrobi dzisiaj coś dobrego dla ciebie do jedzenia, tatuś cię wykąpie, a ten miły pan w tej chwili pomoże nam się stąd wydostać i zapewni, że nigdy cała sytuacja się nie powtórzy – przekonywała. – Prawda – nacisnęła – miły panie? – Jej szczęki dosłownie zgrzytnęły, a Bertram wciągnął gwałtownie powietrze w płuca, tłumacząc, że im pomoże wyjść z gmachu Ministerstwa, ale Doyle na pewno nie przestanie: był typem, który nie znosił porażek, a za taką uznałby wymknięcie się obiektu FX-23 jak mówił, co najpewniej miało się dla Greybacków skończyć jakąś tragedią. – Powstrzymasz go – skwitowała zaś wyznania autora kobieta. – Zrobisz to, bo inaczej nie będziesz człowiekiem. Teraz prowadź do wyjścia – nakazała, nie słysząc, że po korytarzu kroczy radosny John.

    zdeterminowana, mimo że zmęczona, VERA, która jest po uszy zakochana

    OdpowiedzUsuń
  153. Vereena była całkowicie przekonana o słuszności swoich słów oraz decyzji i zdawało się, że nie ma niczego, co mogłoby ją powstrzymać przed realizacją planu, jaki sobie obrała – w końcu w grę wchodziło dobro Roselyn Irisbeth, niewinnego i słodkiego szkraba, który, jak Connor słusznie zauważył, i chyba zresztą wszyscy oprócz Doyle’a i jemu podobnych, absolutnie nie zasługiwała na tortury, jakich doznała w Ministerstwie Magii: to były tortury i nie ulegał ten fakt najmniejszym wątpliwościom, dlatego też używali tego określenia, a nie innego, delikatniejszego i bardziej wysublimowanego. Ci zaś bowiem, którzy dokonali zbrodni na kruchej czterolatce – byli zwykłymi potworami i w głowach nie mieścił się fakt, że próbowali przekonać dziewczynkę, że to ona jest paskudnym wynaturzeniem, które obraża całą rasę czarodziejów. Dlatego też niczym dziwnym nie było to, że jej matka gotowa była stanąć na głowie – rzęsach, czy co tam tylko sobie by wymarzono – byleby tylko wyciągnąć ją z tego piekiełka; przez które zresztą sama kiedyś przeszła. Nie zważała więc na nic, nie myślała w tamtym momencie o konsekwencjach, a kiedy jej ukochany jęknął do niej, aby się opanowała – zmierzyła go spojrzeniem bazyliszka, aby chwilę później, tymi samym tęczówkami, okazać mu nieopisaną wdzięczność. Moment później byłby na nich wyrok.
    — No, no, no, cała rodzinka w komplecie! – Zakpił Doyle, który wparował do pomieszczenia, udając, że absolutnie nie jest zaskoczony tym, że Tauler miał na tyle odwagi, aby wprowadzić Greybacków do miejsca, w którym przetrzymywane było ich dziecko, które swoją drogą na pewno przecież musiało coś ukrywać, bo niemożliwością było to, że jest tak, relatywnie, normalna, skoro jest owocem związku pół-wilii i wilkołaka, na dodatek synka samego, słynnego Fenrira. Ten służbista-biurokrata, cholerny żółtodziób o przeroście formy nad treścią, zbyt wielkim ego i ambicją, którą chciał realizować nawet po trupach, nie przyjmował czegoś takiego do wiadomości, bo to oznaczało, że system prawny instytucji, w której pracował, mógł mieć dziury i wady: to natomiast nie było do przyjęcia. – Wspaniale! – Klasnął w dłonie. – Zabierzemy państwa na badania, porównamy wyniki, policzmy wszystko i… hm… no wiedza państwo, że posiadanie FX-23 – wskazał głową na maluszka, który skulił się i wpił łapkami w koszulę mamy – jest nielegalne, prawda? – Mówił to tak, jakby rozprawiał faktycznie o fantastycznym zwierzęciu, a nie o dziecku: człowieku z krwi i kości. – Panie Greyback, proszę przestać – zbył go obojętnie, naprawdę nie przejmując się jego słowami – takie mamy zasady, czy to się panu podoba, czy nie: zostajecie tutaj i ja…
    — Johnny? – Nagle, po długiej chwili całkowitego milczenia, zgrzytania zębami i zaciskania dłoni w pieści, w końcu odezwał się Bertram, który natychmiast, gdy tylko drugi pracownik spojrzał na niego, wymierzył w jego typowo brytyjską, wystająca i kwadratową szczękę, mocny cios, wyciągając, jak na aurora przystało, w ciągu sekundy różdżkę, w mgnieniu oka pacyfikując przeciwnika. – Och, zamilcz – warknął jeszcze i zaklęciem uciszył cierpiącego, zakrwawionego i kulącego się na ziemi siostrzeńca Ministra. – Nikogo nie obchodzi, z kim jesteś spokrewniony, ty podstępna gnido – powiedział lodowato i chyba od dawna nie czuł się tak dobrze, jak w momencie, w którym mógł wprost, bez owijania w bawełnę, powiedzieć, co myśli o tym dupku. – Nikogo nie obchodzi, co tam ukończyłeś, jakie masz certyfikaty i dyplomy: jesteś nikim, bo nie masz serca. Żyjesz w ciągłym emocjonalnym piekle, srając się – sam siebie zaskoczył takim słownictwem, ale kontynuował: – o każdy cholerny kruczek w kodeksie, ale, do kurwy!, ten kodeks ma pomagać ludziom, a nie ich gnębić, a co, to zrobiłeś z tymi z ludźmi z ta… z tą malutka dziewczynką… – ukucnął, kręcąc z niedowierzaniem głową: nie miał siły na tego szczeniaka, ale i na siebie za to, że nie zareagował wcześniej. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Za to powinienem dać cię zabić jej ojcu, ale nie zrobię tego, Johnny – zapewnił poważnie – bo potrzebuję twoich cholernych palców do podpisania na aktach tej małej, że sprawa wyjaśniona, zamknięta i nic więcej nie trzeba robić, albo przysięgam, Bob z szóstego piętra przyzna, jak proponowałeś mu pieniądze za parę numerków w stroju Niuchacza – zapewnił i nie żartował. – Co się gapisz, jestem, do cholery, aurorem, ja wiem takie rzeczy, a jak to wyjdzie na jaw: nawet wujaszek twojej podlaskiej dupy nie uchroni. – Mówił to takim tonem, że pielęgniarce jednocześnie chciało się śmiać z rewelacji, które słyszała, a z drugiej: była całkowicie oszołomiona postawą Taulera; spojrzała zdezorientowana na równie zaskoczonego męża, a później ponownie na ich wybawcę. – Powinienem to zrobić dawno temu, Johnny… powinienem, ale w przeciwieństwie do ciebie, jestem, kurwa, przyzwoitym człowiekiem – dodał dumnie i wyprostował się zadowolony.

      zdumiona, ale zachwycona VERA, obity i otumaniony służbista oraz odważny i pomocy auror

      Usuń
  154. Przez naprawdę dłuższy moment Vereena nie miała zielonego pojęcia, co właśnie się wydarzyło. Owszem, słyszała wszystko, co mówił Bertram, ba!, poszukiwała nawet potwierdzenia na to, że jej uszy jej nie zawiodły u Connora, ale ten zdawał się być równie mocno oszołomiony i zaskoczony, co ona. Niemniej, wcale to nie oznaczało, że w pełni pojmowała wszystkie wydarzenia, jakich była świadkiem – w zasadzie też nie można się było jej dziwić, bowiem oto sytuacja, w jakiej się znalazła była przekręconą o sto osiemdziesiąt stopni poprzednią: ze skrajnej paniki, strachu i przekonania, że czeka ich wieczność w Azkabanie, a słodką oraz niewinną Roselyn Irisbeth kolejne, najpewniej długoletnie i przerażające badania w Ministerstwie Magii, gdzie nadal traktowana by była, jako „obiekt”, a nie „dziecko”, trafiła do miejsca, gdzie na końcu ciemnego tunelu pokazywało się światełko nadziei, w postaci aurora, który miał dość bestialskiego zachowania Doyle’a. Rzecz jasna, myślenie o tym, dlaczego nie zareagował wcześniej – co było równie logiczne, jak i niepojęte: faktycznie był człowiekiem dobrym i po prostu przyzwoitym, toteż nie chciał wyciągać prywatnych brudów przeciwko swojemu współpracownikowi, nawet jeśli ten przejawiał skłonności do skrajnego wręcz skurwysyństwa – miało ją później męczyć, ale w tamtej chwili skupiona była tylko na słowach Taulera i jego naciskaniu na siostrzeńca Ministra. Jednocześnie więc w tamtej chwili rozpierała ją wielka radość, że oto może faktycznie los się w końcu do nich wyciągnął do nich dłoń oraz ogarniał ją sceptycyzm dotyczący właśnie figli Demiurga, który kochał z nimi igrać, niemal zawsze na wszelkich możliwych płaszczyznach. Zagubienie, w związku z tym, sięgało u niej zenitu, ale nie zmywało lekkiego uśmiechu z ust.
    — Słyszałeś pana, Doyle? – Kontynuował wówczas Bertram, cały czas kucając przy spacyfikowany szczeniaku, który ciskał się po ziemi, niczym ryba wyciągnięta na brzeg z wody, wiedząca, że już sobie nie poradzi, że przegrała i że najpewniej będzie długo umierała w męczarniach, ale i tak instynkt nakazywał jej walczyć i przedłużać swoją agonię. Owszem, nikt Johna nie zabijał, chociaż na pewno w całych londyńskim gmachu znalazłoby się kilkunastu chętnych; obecnie, w jednym pokoju, przebywało trzech takowych ochotników. – Doyle, mówię do ciebie – chwycił go za podbródek – twój obiekt „bla-bla-bla” – zakpił okrutnie z procedur, jakie kochał spacyfikowany mężczyzna – ma na imię Rosie. Ślicznie, prawda? Ro-sie – przesylabował, drwiąc dalej i bawiąc się wprost doskonale z tego tytułu. – No… a teraz potwórz Doyle… wiem, wiem, nie możesz mówić, ale ładnie porusz ustami… Ro-sie. Rosie – z satysfakcją stwierdził, że służbista-biurokrata był tak przerażony, że posłusznie wykonał jego polecenie. – Dobrze – poklepał go po policzku, ale nie było to ani przyjacielskie, ani miłe; tak jak wcześniej on deprecjonował i upadlał innych, tak teraz sam był deprecjonowany i upadlany. – Dla dobra Rosie teraz pójdziemy razem do gabinetu, a ty wszem i wobec przyznasz, że popełniłeś błąd. Nawet przed swoim wujaszkiem – zastrzegł.
    — No chyba, że mam uszyć panu strój Niuchacza – rzuciła nagle Vera, w przeciwieństwie do ukochanego, patrząca na Doyle’a z nienawiścią płonąca we fiołkowych oczach. – Oczywiście, jeśli pan zrobi wszystko, co mówi pan Tauler… ja chyba stracę pamięć… tak jak wspomniał mój mąż – nie powstrzymała się przed leciutkim uśmiechem, który mu rzuciła: była w nim ulga, duma i swego rodzaju zadowolenie z upokorzenia, jakiego była świadkiem, mimo że to nie była jej natura. – Natomiast pan – zwróciła się do Bertrama – ma moje słowo honoru, że… że jeśli stąd wyjdziemy, to… to ja na pewno będę miała pranie mózgu – puściła mu perskie oczko, a następnie podeszła do wilkołaka. – Chcemy wrócić do domu – powtórzyła z mocą jego słowa, a wówczas autor chwycił Johna za chabety i wyprowadził. Chwilę później, po jednej, cholernej parafce, ich koszmar się skończył.

    ostry auror, który nie odpuści i pełna ulgi VERA, która zaraz znowu zacznie oddychać

    OdpowiedzUsuń
  155. Chyba, jakby miała stwierdzić, jakim cudem – w jakim czasie i w jaki sposób – udało się jej przemieścić z jednego pokoju Ministerstwa Magii – tego, w którym przetrzymywana była jej urocza i niewinna Roselyn Irisbeth, co mieli mieć w niedługim czasie na papierze – do drugiego – będącego pedantycznym i wręcz przerażająco czystym i chłodnym, gabinetem Doyle’a, wypełnionym po brzegi różnymi wydaniami Kodeksu Prawa Czarodziejów, dodatkowymi księgami, tłumaczeniem niektórych przepisów, nawet przekładanymi na inne języki – nie potrafiłaby odpowiedzieć. Oczywiście, najpewniej duży wpływ na ten fakt miało to, iż musieli pokonywać prawdziwe meandry różnych korytarzy, korytarzyków i przejść, a nawet podróżować windą – co zapamiętała dzięki charakterystycznemu skrzypowi zębatek i specyficznemu poruszaniu się – ale niewątpliwie oddziaływał na to także jej wielki szok i szczęście, które się mieszały, przenikały, tworząc mieszankę wybuchową. Rzecz jasna, w całej tej sytuacji nie pozostawała obojętna wobec córeczki – szepcząc jej, jak jest dzielna i silna oraz jak bardzo rodzice są z niej dumni – czy Connora, obok którego ciągle blisko szła, poszukując jego bliskości. Pamiętała więc, co mówiła, ale cała kompletnie jej umknęła z pamięci – może w zasadzie i dobrze się stało.
    — No, Doyle, czekam – nagle do jej uszu doszedł głos Taulera, który patrzył ostro na wciąż pozbawionego możliwości mówienia współpracownika, gotów w każdej chwili pogorszyć jego stan. Na szczęście, nie musiał się posuwać do gorszych gróźb, bowiem przerażony i dosłownie płaczący nad swoim losem oraz wizją tłumaczenia się wujowi, John, szybko podpisał dokumenty: niewiarygodnym było, jak niewiele potrzeba do tego, aby kogoś upodlić lub puścić wolno; kompletnie się do pół-wilii nie mieściło w głowie, tak samo jak niemogące się przebić nadal przez czujność i lekki strach, przekonanie, że już będzie dobrze. – Dobry chłopiec, poczekaj chwilę – nakazał, zrobił kopię zaświadczenia o tym, że najmłodsza członkini rodziny Greyback jest „czysta”, a następnie wyprowadził ją z rodzicami na korytarz. – Wybaczcie mi – wręczył im kartkę papieru. – Nic już wam nie grozi – dodał.
    — J-ja… ja… – nadal otumaniona Vera nie potrafiła wydusić z siebie słowa i patrzyła to na dokument, to na aurora, który uśmiechnął się lekko: po części przepraszająco, po części ze skruchą, a po części z dumą z samego z siebie, bowiem w końcu postawił się szczeniakowi z przerostem formy nad treścią i nawet jeśli miał stracić pracę, to z tej londyńskiej instytucji miał wyjść z uniesioną głową, przekonany, iż zrobił wszystko tak, jak należało. – Dziękuję – dopowiedziała w końcu, spoglądając na ukochanego, który nagle wybuch głośnym tubalnym i radosnym śmiechem, sprawiając, że i ona chichotała, przynajmniej do chwili, w której mąż połączył ich usta w czułym pocałunku, który niemalże powalił ją z nóg. Wszystko więc byłoby perfekcyjnie, gdyby nie fakt, że zapomnieli o jednym drobnym szczególe. Głos ich córeczki wyrwał pielęgniarkę z letargu wesołości. – Mój Boże… moje maleństwo, moje kochane – odsunęła ją nieco od siebie, aby spojrzeć jej w oczka. – Myślisz, że z własnej woli – podkreśliła, aby nie miała wątpliwości – zostawilibyśmy ciebie gdziekolwiek? Naprawdę myślisz, że możemy bez ciebie żyć? Otóż nie, Rose: nie możemy i… maleństwo, przecież ty musisz – nacisnęła – wrócić z nami do domu! Dom nie istnieje bez ciebie – pocałowała ją w czółko i ponownie mocno przytuliła.

    kompletnie oszołomiona, ale w sumie szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  156. — Przepraszam, malutka – tak jak ojciec dziewczynki, tak Vereena czuła się dosłownie paskudnie, że w całym rozgardiaszu, związanym z Taulerem, który w końcu spacyfikował sadystyczne zachowania Doyle’a i zmusił go do tego, aby przestał interesować się Roselyn Irisbeth w inny sposób, niż ten, który miał się przejawiać dobrymi gestami i zachowaniami wobec najsłodszego dziecka świata, kompletnie zapomniała z Connorem o swojej pociesze. Owszem, działo się wiele, ale z perspektywy matki, czy ojca: nie miało to najmniejszego znaczenia. To ta rozdygotana czterolatka powinna być od początku do końca ich priorytetem, nie nic innego, a zawiedli po raz kolejny w ciągu kilku ostatnich dni, wcześniej przecież nie ratując ich przed łapskami pseudo-naukowców. – Słyszysz tatusia, księżniczko? – Zagaiła więc chwilę później, kiedy i jej małżonek w końcu doszedł do głosu i potwierdził wszystko to, co powiedziała wcześniej, co mogło tylko pomóc im w przekonaniu córeczki, że jest sensem ich istnienia. – Nie mogliśmy bez ciebie jeść ani spać, ani odpoczywać… nic nie mogliśmy robić, kiedy nie było ciebie w pobliżu, kochanie – dodała jeszcze, to zapewnienia wilkołaka, że mocno tęsknili. – No, no, Worm i Bug pewnie też zagderają się z rozpaczy za tobą na śmierć, jak ich nie nakarmisz zaraz! – Dorzuciła.
    Na szczęście i ku ich niemałej uldze, dzięki swoim staraniom sprawili, iż ich największy skarb w końcu do nich wrócił w pewien sposób – dotychczas wydawała się dziwnie i nienaturalnie, toteż zwyczajnie nienormalnie odległa, jakby schowana za grubym murem, który wybudowała wokół siebie, aby uciec od psychicznego i fizycznego cierpienia, które nieśli jej pracownicy Ministerstwa Magii. Tym samym więc, mogli – jeszcze raz dziękując Bertramowi i posyłając Johnowi wymowne uśmieszki; ten nadal nie mógł mówić, ale auror obiecał, że w niedługim czasie się nim zajmie – opuścić gmach londyńskiej instytucji i przeteleportować się – co kompletnie ich wycieńczyło; również dlatego, że spadła im adrenalina – na Trenwith. Natomiast tam poczuli, jak schodzi z nich powietrze – opadają emocje, dochodzi do nich w pełni to, co się wydarzyło. W niedługim czasie miał przyjść nawet moment na chłodną – acz bardzo nieprzyjemną, niestety – kalkulację wszystkiego tego, czego przyszło im – a przede wszystkim ich dziecku – doświadczać, co nie było przecież absolutnie przyjemnie. Zanim jednak mieli dotrzeć do owego punktu, czekało ich kilka niebywale istotnych sprawunków, niecierpiących zwłoki: ich priorytetem była Rosie, której musieli pomóc jakoś zapomnieć o każdym okropieństwie, w jakim musiała brać udział.
    Zaczęli rzecz jasna od tego, że na każdym kroku udowadniali jej, że życie bez niej na farmie jest niczym czarna pustka, w której nie da się egzystować – nieocenione przy tym były ich zwierzątka, które dosłownie piszczały z radości na widok najmłodszego-ludzkiego członka rodziny. Następnie zaś jej matka zaszyła się na czas jakiś w kuchni, aby przygotować najlepsze pyszności, które opiewały między innymi na pizze, która miała już się pojawić w sobotę – co prawda, użyła do tego magii wyjątkowo, ale miała uzasadniony powód: dobro swojej córki i jej radość oraz uśmiech, który dosłownie naprawiał cały świat wokół. Później wspólnymi siłami ją umyli, wycałowując każde zadrapanie i siniaka – przy okazji udając, ze wcale podczas tego procesu ich serca nie były rozrywane na miliony, bolesnych kawałeczków, a członki dosłownie ich paliły rządzą zemsty: pragnieniem powrotu do Ministerstwa i zamordowania Doyle’a ze szczególnym okrucieństwem – aby w kolejności zabrać ją do salonu przed kominek. Tam też otoczyli ją ciepłem i słodkościami, stając na głowie, aby wróciła do siebie: wyglądało na to, że miał być to żmudny proces. Poddawać się jednak nie mieli zamiaru, mimo że było im ciężko – dzielnie stawiali na wysokości zadania, aby w końcu na moment odetchnąć z ulga, gdy spokojnie usnęła. Przynajmniej na moment.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wiem – odszepnęła jednak Vereena, ze smutkiem zauważając, że myślą z Connorem podobnie: obydwoje się panicznie bali o swoją Roselyn Irisbeth i nie można było się im absolutnie dziwić: w końcu przecież nie mieli pewności, jakie piętno odcisnęły na niej, pożal się Boże, badania, których się na niej dopuszczono. – Wiem, kochanie… widzę – dodała, patrząc w jego przystojną twarz; od razu pozna la po jego cudownych, księżycowych tęczówkach, co tak naprawdę kotłuje się w głębi jego serca i szczerze żałowała, że nie miała za bardzo jak mu pomóc. – Niesamowite, prawda? – Podjęła, ale w jej głosie pobrzmiewał żal i ból. – Niesamowite, że… że tak… – urwała, przełknęła głośno ślinę i stłumiła szloch, jednocześnie powstrzymując płacz. – To powinno być naturalne, że jest obok – wyjaśniła szeptem. – Nie powinno być darem od losu, bo jest nim samo z siebie, a oni… Jezu, oni chcieli nam ją odebrać – mocniej objęła drobne ciałko dziewczynki, jakby w obawie, ze ktoś zaraz przyjdzie, tak jak wcześniej, do jej białego domu, i zwyczajnie ją zabierze. – Wiesz, co jest przykre? – Zagaiła w związku z tym nagle. – To, ze ona w ogóle potrzebowała tego dokumentu, aby wyjść na wolność… to, że bez niego nadal by ją tam trzymali i… i robili jej… – urwała gwałtownie i zacisnęła powieki; nawet nie chciała myśleć o tym, co „naukowcy” w Ministerstwie Magii mogli zrobić małej, a przecież jej wyobraźnia pracowała na wzmożonych obrotach, bo nie otrzymali żadnych informacji na ten temat. – Ona nie zapomni – dość kasandrycznie przewidywała przyszłość, ale miała rację: to, co dotknęło Rosie, miało w różnych formach na różnych etapach jej życia i z różnym natężeniem prześladować ją cały czas. Pół-wilę świadomość tego zmroziła, ale nie dodała nic więcej: nie musiała i nie miała też przy okazji sił na to. Westchnęła ciężko i rozdzierająca, a następnie, po długiej ciszy od słów wilkołaka, skonstatowała: – Nic nam się nie udało – spojrzała mu głęboko w oczy – bo nigdy nie powinniśmy pozwolić jej cierpieć i nie, nie Connor, nie mówię tego na zasadzie trzymania jej pod kloszem w złotej klatce i nie pozwalania jej zbić sobie kolana, czy bycia ugryzioną przez komara – wyjaśniła szybko. – Mówię o tym, że to my zawiedliśmy. Nie tyle nawet przekazując jej swoje parszywe geny i robiąc z niej obiekt – zadrżała gwałtownie przy tym słowie – zainteresowania urzędników. – Po prostu – odetchnęła – powinniśmy zareagować wcześniej i sami się zgłosić, bo wyglądaliśmy, jak kryminaliści, którzy ukrywają coś – zakpiła, bo w tym wszystkim chodziło o kogoś: o ich największy, uroczy skarb, aktualnie jeszcze śpiący – co mają na sumieniu. – Skwitowała z wielkim żalem.

      niebywale wręcz mocno przybita i zasmucona VERA (Greyback) THORNE, która oskarża się o całą sytuację, nie wiem, jak pomóc swojemu dziecku i generalnie znajduje się w psychicznej rozsypce, trzymając się w ryzach dosłownie cudem

      Usuń
  157. Dla nich, jako rodziców to, co stało się z Roselyn Irisbeth – kimś tak słodkim i niewinnym, kim tak rozkosznie uroczym i wspaniale roztropnym: kimś, kto pod żadnym pozorem nie zasługiwał na najmniejszy ból, a tego w swoim czteroletnim życiu zaznał niestety aż nadto, zupełnie, jakby Greybackowie byli złymi opiekunami, co jednak absolutnie mijało się z prawdą i chociaż nienawidzili takich tłumaczeń, to jednak rzeczywiście, po prostu los ciągle rzucał im kłody pod nogi i notorycznie płatał mało przyjemne figle – to, co mała przeszła było najgorszym z możliwych scenariuszy. Chociaż bowiem mieli pełnię świadomości, że de facto nie mogli niczemu zaradzić – rzecz jasna, Vereena uważała, że gdyby od razu zgłosili narodziny córeczki, to Ministerstwo Magii może byłoby nieco przychylniejsze: było to jednak tylko owo „może”, bo biorąc pod uwagę, do czego było zdolne, nie można było się po nim niczego dobrego spodziewać – to i tak czuli się winni: jak to matka i ojciec, którzy szukali w sobie różnych błędów i niedociągnięć względem zapewnienia własnemu dziecku bezpieczeństwa. Co prawda, Connor i tak był nieco bardziej optymistyczny i – w opinii żony – nieco naiwnie wierzył, że ich królewna nie będzie odczuwała skutków tego, co ich spotkało; to było jednak mało prawdopodobne, ponieważ jej percepcja i rozumienie było znacznie większe niż u dziewczynek w jej wieku, toteż najpewniej obrazy z londyńskiego gmachu na stałe wyryły się w jej pamięci. Nie skomentowała jednak tego na głos, nie chcąc odbierać ukochanemu jego marzeń o normalnej przyszłości dla największego skarbu, jaki posiadali i któremu musieli wynagrodzić to, że musiała cierpieć takie okrutne katusze oraz wątpić w ich wielką miłość i troskę wobec niej.
    — Pewnie – szepnęła jednak cichutko, kiedy wilkołak wspomniał o „gdybaniu”. Chwilę milczała, zanim podjęła: – Problem w tym, że ta opcja jest bardziej, niż prawdopodobna – skwitowała i wcale nie przyjęła do wiadomości tłumaczeń byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, bo dla niej sprawa była jasna: nie powinni byli niczego ukrywać, bo wyszli na tych, którzy naprawdę łamią prawo, a nie na normalną, kochającą się rodzinę, której jedynym celem było niesienie radości sobie i wszystkim wokół. – Nie powinniśmy też nigdy otwierać muzeum – dodała nagle, wciągając gwałtownie powietrze w płuca; była przekonana, że gdyby nie rozgłos, jaki zdobył „mimik”, to nikt by się nimi nie zainteresował. – Powinnam też była zgłosić się, kiedy z-zabiłam – zadrżała gwałtownie, z trudem oddychając – Geraldine… powinnam… zobacz, ilu spraw nie dopilnowaliśmy – podsumowała ze smutkiem, święcie przekonana, że gdyby bardziej pilnowali wszystkich prawnych kruczków, to nic nie skrzywdziłoby Rosie: ona natomiast była gotowa nawet spędzić resztę życia w Azkabanie, gdyby to mogło zapewnić jej pociesze bezpieczeństwo i spokój; była też przy tym pewna, że jej partner rozumował w ten sam sposób. – Zobacz, ile mamy sekretów, Connor – jęknęła – i to nie tak, że… że to jakiś tam głupi sekret związany z tatuażem na tyłku, ale poważne sprawy, które na pewno się na nas odbiły: je widać. – Wyjaśniła. – Dlatego pewnie Doyle tak naciskał… wyczuł, że zbyt wiele rzeczy ukrywamy – przełknęła głośno ślinę – więc chyba nie mamy powodów do dumy. – Spojrzała głęboko w jego oczy. – Nie zrobiliśmy wszystkiego, aby ją chronić – dodała, ale uśmiechnęła się lekko, co gryzło się z jej słowami. – Kocham was jedna, wiesz? – Zagaiła.

    mocno przejęta, ale szczerze wypełniona miłością całkowicie, VERA, która zwyczajnie ma wszystkiego dość na ten moment i marzy o spokoju

    OdpowiedzUsuń
  158. Vereena szczerze uważała, że zwyczajnie zachowali się z Connorem nieroztropnie, nieodpowiedzialnie i zwyczajnie niebezpiecznie – sprowadzając tym samym mrok na ich bliskich, w tym, niestety, w głównej mierze na Roselyn Irisbeth, którą przecież przysięgali chronić za wszelką cenę i niestety: polegli z kretesem, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom. Najpewniej też miała już do końca swoich dni wyrzucać sobie, że nie podjęła innych – jednakowoż, wcale nie lepszych, czy bardziej stabilnych lub zwyczajnie nieszkodliwych; nie mogli mieć do żadnej tej kwestii pewności i w tym jednym były profesor ONMS z Hogwartu miał całkowitą rację: było to ot „gdybanie” dwójki osób, które szukały jakiegoś punktu zaczepienia, czy zalążka rozwiązania zagadki, która stawiała pytanie, dlaczego to oni są tak ciągle gnębieni i katowani przez los – kroków oraz decyzji. Owszem, pewności, że miało być wówczas lepiej nie mieli żadnej, ale pielęgniarka wychodziła – z bardzo nieodpowiedniego i mętnego – założenia, iż skoro nie zadziałało to, co zrobili na pewno musiało zadziałać to, czego nie zrobili; cóż, było to wyjątkowo dziwne podejście i równie silnie wykańczające ją, bo od tamtej chwili zawsze miała się zastnawiać nad wymiennymi posunięciami względem tych, których dokonali, ale przynajmniej nie wpadła a w histerię, na której skraju się znajdowała. Niestety, to, co wydarzyło się z jej córeczką odbiło również na niej swoje piętno i taka dyskusja z mężem pomagała się jej trzymać względnie w ryzach – podobnie jak opieka nad dziewczynką, dzięki której zapominała o sobie – dlatego też na głos wyrażała swoje – niekoniecznie dobre, słuszne i pochlebne względem ich – opinie, nie mogąc sobie pozwolić na chociażby sekundę słabości.
    — Właśnie widzę, że nie rozumiesz – jęknęła więc w odpowiedzi na stwierdzenie swojego ukochanego, wzdychając przy tym ciężko i rozdzierająco; nie ukrywała z tego powodu żalu, bowiem liczyła, że kto, jak kto, ale on doskonale pojmie jej punkt widzenia, niezależnie od tego, w jak ciemnych barwach będzie go przedstawiała. Wciągnęła głośno powietrze w płuca i podjęła: – Nie, nie mieliśmy bezczynnie patrzeć, ale doskonale wiemy, że można było ją spacyfikować bez doprowadzania do śmierci. Obydwoje wiemy, że gdybym użyła zaklęcia konfundującego, to Geraldine nie wypadłaby przez to cholerne okno – zazgrzytała zębami, bo opowiadanie o tamtych wydarzeniach wciąż sprawiało jej ból. Przetarła palcami oczy. – Chodzi mi tez o to, że to nie było zabójstwo… przypadkowe, w afekcie, więc… więc powinniśmy to byli zgłosić – irytowała się. – Tak, Connor, tak!, właśnie tak! – Uniosła się ostatecznie. – Uważam, że gdybyśmy powiedzieli o tym, o Fitzie, o… o tym, że w ogóle Rosie się urodziła, to nie cierpiałaby tyle – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, dopiero wtedy orientując się, jak idiotycznie brzmi. – Przepraszam – szepnęła w końcu. – Wiem, że mamy się z czego cieszyć, że… hej, pokonaliśmy cholerne Ministerstwo, ale… ale znasz mnie… będą to roztrząsać – posłała my pełen skruchy uśmiech i oparła głowę o jego wielkie ramię. – Przesadziłam, nie? – Zaśmiała się krótko, po czym ponownie nabrała głośno powietrza w płuca; zachowywała się tak, jakby przez cały czas pobytu w londyńskim budynku, nie oddychała. – Nie powinnam tego była mówić – rzuciła jeszcze szczerze, gdy wspomniał o muzeum, po czym raz jeszcze zadarła głowę, aby skrzyżować ich spojrzenia. – Wiem, że o tym już rozmawialiśmy i w ogóle, a-ale… ale naprawdę nie powinniśmy mieć więcej dzieci – wyszeptała ze smutkiem, referując rzecz jasna do dyskusji, którą przeprowadzili w sierpniu, po powrocie z ich europejskich wojaży. Coś jednak mocno ją ukuło w sercu, bo o ile wcześniej były to jedynie dywagacje matki, która boi się, iż nie donosi ciąży, tak w tamtej chwili czyhało na ich ewentualnego potomka zbyt duże, realne zagrożenie toteż dla jego własnego dobra, lepiej by było, aby się nie pojawił na świecie. To zaś bolało.

    straszliwie załamana swoim odkryciem VERA, na którą zbyt wiele spadło…

    OdpowiedzUsuń