Wypalasz
pierwszego papierosa, później drugiego, pozwalasz swoim płucom wypełnić się
duszącym dymem, którego cierpki smak jeszcze przez dłuższą chwilę pozostaje na
twoim języku, raniąc kubki smakowe. Uliczny gwar jest melodią dla twoich uszu,
wsłuchujesz się w jego brzmienie, rozkoszujesz się cichymi wibracjami i
drżeniem pod stopami. Rany, które odniosłeś po ostatniej pełni przypominają o
swoim istnieniu przy każdym ruchu, ale nie możesz zbyt wiele na to poradzić,
eliksir tojadowy mógłby wyrządzić ci większą krzywdę, przecież pamiętasz, co
wydarzyło się, kiedy ostatni raz go spożyłeś. Niewiele brakowało, a mogłoby cię
zabraknąć. A nie chcesz umierać, pragniesz egzystować tylko po to, aby w końcu
zacisnąć z całych sił pięść i uderzyć
nią w szczękę swojego ojca. Czujesz potrzebę ukarania go za wszystkie
krzywdy, które wyrządził twojej mamie. Za to, że cię spłodził.
Próbujesz odkryć dlaczego jesteś tak
wielką ofiarą losu, atakujesz swój umysł, chcąc wydobyć z niego jakieś
informacje, które mogłyby pomóc ci zrozumieć sens swojego istnienia. Uroczy
uśmiech na twarzy, przygryziona warga, wypływający rumieniec, spuszczone
spojrzenie. Tak bardzo chciałbyś się tego pozbyć, stać się białym płótnem,
człowiekiem z kamienną twarzą, którego nie można rozgryźć. Ale nie jesteś kimś
takim. Podajesz emocje na dłoni, jesteś otwartą księgą, z której ludzie mogą
czytać twoje kłamstwa, będące fundamentami twojego jestestwa. Łgać to ty akurat
potrafisz. Aktorzyna.
Codzienność
jest walką z samym sobą, z brzemieniem, które musisz dźwigać, kłamstwami, które
musisz wypowiadać, nieśmiałością, która jest przekleństwem większym niż sama
likantropia i dwoma lewymi nogami, przez które wiecznie się przewracasz. Choć
łatwiej byłoby to nazwać niezdarnością. Jesteś taki delikatny, taki drobny,
jesteś jak robaczek, którego można zgnieść dwoma palcami.
Kim
tak naprawdę jesteś?
Porcelanową
laleczką, czy potworem?