28 lutego 2017

Astaroth de Havilland


Roztacza wokół siebie aurę tajemniczości wszędzie tam, gdzie tylko się pojawi. Mówi o sobie, że jest otwartą księgą, z której można wiele się dowiedzieć, ponieważ nie zataja prawdy o sobie, co nie znaczy jednak, że rozpowiada o swoim życiu na prawo i lewo. Żeby poznać chłopaka, to trzeba go dobrze poznać. Nie ma w zwyczaju zakładać masek, w zależności od tego w jakiej sytuacji się znalazł. Zawsze jest tym samym chłopakiem, który posiada swoje mocne i słabe strony. Można o nim powiedzieć, że jest człowiekiem szerokich horyzontów, który nie toleruje jedynie ludzkiej głupoty i wytknie ją, jeśli stanie jej na drodze. Posiada niezwykle rzadką umiejętność czytania ludzi, objawiającą się starannym obserwowaniem ich zachowania, gestów i sposobu wypowiadania słów. Analizuje i wysnuwa wnioski, nieraz w stu procentach określając, jaki charakter ma jego rozmówca. Jest też niezwykle empatyczny, co pozwala mu wczuć się w uczucia innej osoby.
Na co dzień jest osobą zdystansowaną. Dla niektórych może wydawać się oziębły, nieprzychylny i odpychający, ale on po prostu nie wpycha się z łapskami w cudze życie. Nie lubi też, gdy ktoś obcy wpycha swój wścibski nos w jego sprawy, ustawiając go po kątach i mówiąc, co ma robić.
Astaroth jest osobą niezwykle ambitną i zdecydowaną. Nie odpuszcza zbyt łatwo, więc rzadko nie dostaje czego chce. Jego umysł ukierunkowany jest na samokształcenie i doskonalenie. Ciężko jest mu pogodzić się z porażką, jeszcze trudniej jest mu przyznać się do błędu. Jest dumny i przyjmuje wszystko z godnością, nawet wtedy, gdy ktoś ciska w niego najgorszymi obelgami. Gotów bronić swojego zdania i poglądów, jak lwica broni swoje lwiątka. Jest bezpośredni i to bywa jego największą wadą. Nie boi się powiedzieć prawdy i tego co myśli prosto w twarz. Swój wolny czas woli spędzać w bibliotece, gdzie jest cicho i jedynym wrogiem jest kurz wywołujący ataki kichania. Jego osobowość nie przeszkadza mu jednak w szukaniu kłopotów.
Pochodzi z rodziny wynalazców i projektantów. Jego ojciec wynalazł i opatentował prototyp latającego dywanu, który w przyszłości może zastąpić latanie na miotle. Matka chłopaka jest znaną projektantką czarodziejskiej odzieży, o której rozpisują się magazyny. Astaroth również poszedł w ślady swoich rodziców i pracuje nad odkryciem run, które wymalowane na ciele będą służyć jako bariera ochronna odbijająca magiczne ataki.
ASTAROTH DE HAVILLAND
ROK VI - KRUKON - ONMS, OPCM, ZAKLĘCIA, STAROŻYTNE RUNY, ELIKSIRY, ASTRONOMIA I ZIELARSTWO - JAWOR; KIEŁ WAMPIRA; 10 I PÓŁ CALA - PATRONUS: KAPUCYNKA - BOGIN: CZARNA MGŁA - PRACA NAD OCHRONNYMI ZAKLĘCIAMI NA CIELE W FORMIE TATUAŻY - MIŁOŚNIK LAT 20. I 50. - ZDOLNOŚĆ WRÓŻENIA Z DŁONI -  
Witamy i zapraszamy do naszego pana. Charakter zalewie liźnięty w karcie, lepiej poznać go w wątkach. Godzimy się na wszystko. Szukamy przyjaźni, wrogów i miłości. Czekamy na dramaty i ciekawe powiązania. Nie bierzemy niczego nudnego. Lepiej nam idą męsko-męskie, ale przy interesującym pomyśle, nie mamy nic przeciwko męsko-damskim.

26 lutego 2017

Powitanie bez "dobrze cię widzieć"

Chyba warto zacząć od Pożegnania bez "do widzenia".

Miało jej tu nie być. Nigdy więcej. A tym bardziej miało nie być tu mężczyzny, który stał teraz obok niej. Nie zostawię cię, Ethel. Danego słowa dotrzymał i, mimo, że nie potrafiła mu tego powiedzieć, już była mu wdzięczna całym sercem. Za sam fakt, że był, gdy innych nie było. Za to, że był, choć sam cierpiał. Za to, że choć cierpiał, był dla niej i jednocześnie pozwolił na to, by ona była dla niego. Że nie odmówił jej tej jednej jedynej rzeczy, która sprawiała, że Ethel w końcu nie czuła się bezsilna. Mogła dać przyjacielowi wsparcie, gdy tego potrzebował. I było to jakimś pokrętnym lekarstwem na jej potłuczoną duszę.
Choć z jednej strony była wręcz przekonana, że nie podołałaby temu sama, to przez ułamek sekundy czuła się winna, że niczym nastolatka przed egzaminem, ściska uparcie łokieć mężczyzny, patrząc z powątpiewaniem w stronę domu. Choć dom ten nie wyglądał w żaden sposób upiornie, to Ethel wciąż miała wrażenie, że jęczał z samotności. Wrażenie to potęgował wszechobecny chłód, który ewidentnie wygrywał z wszelkimi próbami ocieplenia jego wizerunku. Choć był drewniany, w niczym nie przypominał wesołej chatki. Wydawał być jednocześnie potężny, jak i dziwnie kruchy, jakby każdy krok wewnątrz po trzeszczącej podłodze nadawał mu nieco niepokojącej natury.
Spojrzała nieco w bok i w górę, szukając jakiegokolwiek potwierdzenia od Mathiasa, że nie popełniają błędu. Jego uważne spojrzenie jednocześnie ją niepokoiło i upewniało. Z ciężkim westchnieniem ruszyła przed siebie, chcąc ostatecznie mieć to za sobą. Przed opuszczeniem szkoły wydawało się jej, że doskonale wie, dlaczego się na to decyduje. Gdy pakowała swoje rzeczy nie mogła wyzbyć się wrażenia, że coś tkwi w tym domu. Że śmierć nie zabrała wszystkiego, co jest ważne dla teraźniejszości. Teraz nie była tego już taka pewna, choć była pełna przeczuć. Głównie tych złych.
Zanim skupiła się na drzwiach wejściowych, przeszła za róg domu, jakby chciała dla uspokojenia spojrzeć na podwórko, które powinno nieść falę przyjemnych wspomnień. Jednak jej uwagę przykuło coś zgoła innego. Przez chwilę wpatrywała się w jedno miejsce na ścianie, marszcząc lekko brwi. Drewniane belki, choć przez lata wytrwale traktowane przez Samuela Covela impregnatem do drewna, w jednym miejscu wciąż sączyły żywicę. Ten dom płakał.
Dotknęła lekko ściany, ale cofnęła dłoń, czując niezastygniętą żywicę na palcach. Zmarszczyła brwi, jakby spodziewała się czegoś zupełnie innego. Jakby chciała dostrzec wreszcie coś magicznego w pustce rodzinnego domu, a tymczasem na opuszkach palców roztarła rozczarowanie.
 — Ethel, idziesz?  z zamyślenia wyrwał ją znajomy głos, więc wzrokiem odszukała jego właściciela. Kiwnęła lekko głową, sobie dodając tym samym odwagi. Wspięła się na werandę po kilku schodkach i przystanęła nagle, niemalże sprawiając, że Mathias odbił się od jej pleców. Poczuła coś. Coś było mocno nie tak. Jakby dreszcz strachu pełznący po kręgosłupie wręcz krzyczał, by zawróciła. Pamiętała wszystko aż za dobrze, przed oczami miała swojego ojca, który umarł jej w ramionach, a któremu pomóc nie potrafiła. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było przeczucie, że dom wcale nie zaznał spokoju, za którym tak płakał. I wtedy to dostrzegła. Jej przerażony wzrok padł na klamkę i zamek w drzwiach. Gdyby teraz zobaczyłaby bogina, najpewniej byłyby nim niedomknięte drzwi. A konkretniej, niezamknięte drzwi, które sama ostatnim razem ze stuprocentową pewnością zamykała. Przełknęła cicho ślinę i sięgnęła po różdżkę, posyłając Mathiasowi spojrzenie, w którym na siłę przerażenie przykryte być miało zwykłą konsternacją, lekkim zaskoczeniem, niczym więcej.
Po wejściu do środka napięcie wcale nie opadło, choć nie spotkała ich żadna przerażająca niespodzianka. Oboje trzymali mocno różdżki, a paznokcie Ethel niemalże wbijały się jej w dłoń. Choć nic się nie wydarzyło, poczuła jakby ktoś zbił ją z tropu. Jakby upiornie uchylone drzwi zapowiadały równie upiorną zasadzkę. Zaczęła bić się z myślami, z jednej strony mówiącymi jej by nie popadała w paranoję, a z drugiej strony krzyczącymi, że nie może pozwolić sobie na uśpienie czujności.
 — Czego tak właściwie szukamy?  usłyszała szept Mathiasa gdzieś po swojej prawej stronie i przeniosła na niego spojrzenie. W jednej sekundzie zdała sobie sprawę z absurdalności swojej odpowiedzi.
 — Nie wiem.  mruknęła, jakby wciąż bała się, że ktoś ich usłyszy.  Muszę sobie jakoś uporządkować to, co się stało. Mam wrażenie, że coś mi umknęło. Coś tak zupełnie oczywistego, że aż niezauważalnego.
Wzrok Mathiasa mówił jedynie tyle, że mężczyzna bardzo chciałby być pomocny, ale zupełnie nie wie jak się za to zabrać. I Ethel nie miała do niego absolutnie żadnych pretensji. Kobieta zaproponowała rozejrzenie się po domu i opowiedzenie mu raz jeszcze wydarzeń, które miały miejsce w dniu śmierci jej ojca, jak również kilka dni potem. Być może Rathmann zwróci uwagę na coś, co umknęło Ethel. Logicznym wydawałoby się rozpoczęcie poszukiwań od pokoju ojca, ale jakoś nie mogła się na to zdobyć. W salonie, w kuchni, w jadalni powietrze było ciężkie i gęste, jakby zupełnie niedawno w domu tliło się jeszcze życie. Mimo ciężkiej atmosfery, Mathias nie mógł powstrzymać się od uśmieszku wpełzającego na jego twarz, gdy weszli do jej dawnego pokoju.
 — Błagam, nie komentuj.  rozejrzała się po pokoju, który nie zmienił się od lat, w związku z czym na ścianach wisiały jej stare zdjęcia, również z czasów szkolnych. Odwróciła wzrok, nie bardzo chcąc patrzeć w tej chwili na roześmiane buzie swoich przyjaciół, którzy wtedy nie zdawali sobie sprawy z czym przyjdzie im się mierzyć w dorosłym życiu.
 — Słuchałaś tego?  spytał Mathias, wyraźnie rozbawiony wskazując palcem na wiszący nad łóżkiem plakat jakiegoś piosenkarza, który zniknął ze sceny muzycznej równie szybko, co się na niej pojawił. Ethel pokręciła tylko głową, nieco zażenowana, próbując ukryć zakłopotanie. Usiadła na łóżku i, uśmiechając się lekko, wlepiła spojrzenie w lustro toaletki przed sobą.
 — Tata zawsze mówił, że żeby zdobyć prawdziwą wiedzę, trzeba spojrzeć na sprawę z innej perspektywy.  powiedziała na głos, choć wcale nie była pewna dlaczego te słowa przypominały się jej zawsze, gdy siadała przed lustrem. Już miała wstać, gdy nagle zamarła. Popatrzyła uważniej w lustro.
 — Ethel, coś nie tak?  spytał mężczyzna, najwyraźniej zaniepokojony, ale i z pewnym napięciem w głosie, mając nadzieję, że coś wreszcie ruszyło. Kobieta podniosła się i usiadła przed lustrem na krześle, jak zwykle to robiła. Później wstała i znów usiadła dalej od lustra, na łóżku. Obróciła głowę za siebie. Mózg podpowiadał jej, że optycznie coś ewidentnie się nie zgadza.
 — Mathias, czy mógłbyś podejść do tamtej szafki?  spytała, nie ruszając się z miejsca. Nieco zaskoczony podszedł w wyznaczone miejsce.  Otwórz pierwszą szufladę.
Mężczyzna otworzył szufladę. To samo stało się z drugą oraz trzecią. Musiała uchwycić moment, w którym pozory rzeczywistości przestają zgadzać się z odbiciem w lustrze.
 — A teraz przesuń dłoń niżej, jakby pod spód. Widzisz tam jakiś uchwyt?  nie spuszczała wzroku z lustra, w którym odbijał się mężczyzna, zaglądający pod szafkę.
— Ethel, chyba nic tu nie ma...  mruknął, niemalże kładąc się na podłodze.  Czekaj! Mam! oznajmił z wyraźną ekscytacją w głosie. Drobny uchwyt był tak  wąski, że widoczny był dopiero z pewnej odległości, odbity w lustrze pod odpowiednim kątem. Mathias złapał za uchwyt i pociągnął do siebie. Cienka drewniana płytka ustąpiła, a na jego dłoń spadł chłodny, dość ciężki, jak na swoje rozmiary, przedmiot. Covel zerwała się z miejsca i niemal podbiegła do mężczyzny. Przez chwilę oboje gapili się na przedmiot jak sroki.
— To jest... o matko. To przecież zmieniacz czasu.
— To w ogóle legalne? Ethel, co to robi w twoim domu?  spytał kierując na nią zaskoczone spojrzenie ciemnych oczu, a ona mogła mu odpowiedzieć jedynie dezorientacją. Początkową euforię zastąpiła konsternacja i rozczarowanie niejako, gdy oboje zorientowali się, że zrobili naprawdę mikroskopijny krok na przód, a znalezisko pozostawia o wiele więcej pytań, niż odpowiedzi.
Konsternacja uciekła jednak przerażona i schowała się w mroczniejszych zakamarkach ich umysłów, gdy usłyszeli z dołu skrzypiący odgłos. Zamarli, łapiąc za różdżki, Ethel założyła zmieniacz czasu na szyję. Kolejne skrzypnięcie Ethel rozpoznała bez problemu. Drzwi do pokoju ojca. Ruszyła biegiem, zostawiając na ułamki sekund Mathiasa za sobą. Wiedziała, że nie powinna tego robić. Powinna być cicho, powinna być ostrożna. Ale chęć spojrzenia w oczy temu, kto doprowadził do śmierci jej ojca wydawała się jej sprawą pierwszorzędną. Można wyobrazić sobie jedynie jej szok i zdziwienie, gdy zbiegnąwszy na sam dół schodów, stanęła twarzą w twarz z kobietą, która w pierwszej chwili wyglądała jak starsze o ćwierć wieku lustrzane odbicie Ethel.
Gdy Mathias pojawił się na dole, zastygł z otwartymi ustami. Kobieta, na którą patrzyli była wręcz łudząco podobna do jego przyjaciółki, z tym że była starsza, miała krótsze włosy i ciemne oczy. Wszystko inne się zgadzało – podobny wzrost, budowa ciała, wystające kości policzkowe, nos i ten sam wyraz bezbrzeżnego dziwienia. Oczy kobiety były nieodgadnione, jakby z jednej strony była przygotowana na to spotkanie, a z drugiej nie mogła odeprzeć zaciekawienia. Ethel spojrzała na przedmiot, który kobieta trzymała w dłoni. To była różdżka jej ojca. Oczywistość tego faktu uderzyła ją tak, jakby dostała tępym narzędziem w tył głowy. Nie mogła znaleźć tej różdżki po jego śmierci. Ojciec został pochowany bez niej.
 — Halo, jest tu kto?  u drzwi rozległ się kolejny głos, za którym podążyły pary oczu obcej kobiety i Mathiasa. Ethel znała ten głos aż za dobrze. Jakiś czas temu rozpaczliwie prosiła o pomoc tego człowieka. Gdy Mathias podał jej w międzyczasie pomocną dłoń, wahała się czy nie napisać, by tamten jednak nie przyjeżdżał. A jednak duma nie pozwalała jej wycofać się z raz podjętej decyzji. Chyba nie potrafiła przyznać się do tego, że rozpaczliwie poszukiwała przyjaznej duszy, mimo paradoksalnej niechęci, jaką darzyła tego konkretnego mężczyznę. Spodziewała się go, więc wykorzystała moment nieuwagi kobiety.
 — Expelliarmus!  różdżka jej ojca w jednej chwili znalazła się w jej dłoniach. Zaskoczona kobieta spojrzała jedynie na zawieszony u Ethel zmieniacz czasu. Przez ułamek sekundy Ethel miała wrażenie, jakby kobieta chciała jej go zerwać z szyi, ale deportowała się zanim ktokolwiek zdążył użyć jakiegokolwiek innego zaklęcia. Oboje spojrzeli na (nie)proszonego gościa. Michael Carrington stał w drzwiach, wyraźnie zaskoczony, choć oczy błyszczały jak u diablęcia, gdy wietrzył tajemnicę, zbrodnię i czarną magię jednocześnie. Był to człowiek specyficznej urody, która albo niezwykle przyciągała, albo z marszu odrzucała. Miał w zwyczaju marszczyć piegowaty nos, gdy się mu coś nie podobało, ale zawsze był do bólu taktowny. Smarował tosty masłem i dżemem jednocześnie, czego Ethel nigdy nie potrafiła zrozumieć, nie znosił zapachu mokrych, jesiennych liści i z uporem maniaka wymuszał różne rzeczy bezczelnym, świdrującym spojrzeniem. Czasem Covel miała wrażenie, że wie o nim po prostu za dużo.
 — Chyba przyszedłem w samą porę.  mruknął najwyraźniej zadowolony z siebie, omiatając spojrzeniem przedpokój. Wyciągnął do Mathiasa rękę, przedstawiając się.  Ethel, co tu się dzieje?
 — Kto to był? Byłyście jak dwie krople wody.  wtrącił pytanie Rathmann, doskonale rozumiejąc, że przed chwilą zaszło coś, co tylko porozumiewawczo zerkający na kobietę Michael oraz zagubiona i przerażona Ethel mogli mu wyjaśnić. Zapadła niezręczna cisza.
— Ethel, ta kobieta wyglądała zupełnie jak... — rudzielec zaczął z niezwykłą jak na niego ostrożnością, prawdopodobnie zdając sobie sprawę z faktu, że zmarli niecodziennie ot tak wstają z grobu. Kobietę znał tylko i wyłącznie ze zdjęć, ale zawsze był dość śmiały w stawianiu hipotez, więc zerknął na Ethel, która wlepiała wzrok w spoczywający na jej dłoni zmieniacz czasu. Naprawdę chciałby pogawędzić, rozluźnić nieco atmosferę, bo szczerze nie znosił ciężkiego powietrza wokół siebie (swoją drogą zawsze wydawało się mu, obecność Ethel równa się ciężkiemu powietrzu), a jednak perspektywa wyskoczenia z jakimś głupim żartem w takiej chwili wydała się mu absurdalna.
— ... jak moja matka. — szepnęła, czując, że w każdej chwili może osunąć się na podłogę.

__________________________________
Dziękuję Rudej Paskudzie <3
dziękuję również coup d'état, która kiedyś
nakazała mi formatować tekst. Łap ciąg dalszy! :)
Jeśli opowiadanie wykrzacza szablon to przepraszam,
ale nie wiem co z tym fantem zrobić.

25 lutego 2017

You, you, in my mind




Jeśli ledwo dotykasz stopami Ziemi, to, co dzieje się na jej powierzchni, rzadko na ciebie oddziałuje. Musi być mocniejsze i wystrzelić wyżej, żeby owinąć swoje łapy wokół twoich kostek i sięgnąć głowy zatopionej w chmurach. Po chwili zastanowienia można dojść do wniosku, że taki stan ciągłego rozkojarzenia jest analogiczny do bycia na wiecznym haju. Ale, tak jak przyjemny jest ten niebyt, zejście z nieistniejącego narkotyku jest koszmarne, a w dodatku nieoczekiwane. I o ile zazwyczaj jest ci dobrze, bo łatwo zapominasz o tym innym świecie, który blaknie gdzieś po przeciwnej stronie chłodnych murów, czasem coś ci o nim przypomina, i jego kolory w pamięci intensyfikują się na nowo. W mugolskim świecie wszędzie skrywa się trochę magii, jeśli tylko masz ją w sobie; sterylnie czarodziejski świat jest jednak bardziej restrykcyjny względem wszystkiego, co może zaburzyć jego funkcjonowanie. A przecież tak cudowne, magiczne miejsce, jest darem - dlaczego miałbyś w nim płakać?
River nieświadomie skubał swoje usta kciukiem i palcem wskazującym, rozdrapując dolną wargę prawie do krwi. Było mu zimno - niechlujnie złożona narzuta, na której siedział, nie izolowała go od kamiennej podłogi zbyt skutecznie. Normalnie leżałby na łóżku, zaraz obok którego znajdowało się palenisko, ale bure światło padające z okna było lepsze niż żadne, a w tym momencie jego różdżka leżała wciśnięta głęboko w kufer i ani myślał o wydobyciu jej, żeby wymruczeć krótkie Lumos, bo sama myśl o kontakcie z magią wywoływała w nim obrzydzenie.
Gruba koperta leżała u jego stóp, a on tasował zdjęcia, które dużo wcześniej z niej wyjął, i których nauczył się już chyba na pamięć. Zwyczajne, nieporuszające się zdjęcia, których kilkanaście co roku lądowało w jego kufrze. W rogu każdej fotografii bieliły się staromodne cyfry, data i godzina ich powstania. Paul z cienkim papierosem w ustach otoczony chmurą dymu, obok ziewająca Kitsey, oboje siedzący na zakurzonym krawężniku (24.07.2022, 02:47); ta sama dwójka obejmująca go ramionami, wszyscy z kapturami na głowach i oczami niezdrowo, czerwono błyszczącymi od flesza (23.07.2022, 23:11); Haley wskakująca do rzeki w samej bieliźnie i skarpetkach (17.08.2023, 13:18); i to najnowsze, trochę pomięte i w beznadziejnej jakości, bo Paul, który je robił, śmiał się wtedy jak nienormalny: Kitsey leżąca na podłodze, z łzami ze śmiechu cieknącymi jej po twarzy, on sam wbijający jej palce w żebra i Jordan krzyczący przez okno do kogoś, kto kilka minut później wskoczył do środka przez dokładnie ten parapet, przez który chłopak się wychylał (31.08.2023, 22:01). Przyszli do niego w wieczór przed jego wyjazdem do Hogwartu, psując wszystkie szyki. Miał za nimi nie tęsknić, a teraz, czternastego lutego dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, wszystko do niego wracało, coraz intensywniej z każdą kolejną porcją krwi pompowaną przez jego posępne serce. Przez tę jedną nieprzespaną noc. Nie, nie było co się oszukiwać - przez te wszystkie nieprzespane noce podczas dwóch letnich miesięcy poprzedniego roku. Nigdy nie spędzał z nimi tyle czasu, co tych wakacji, bojąc się, że kiedyś padnie pytanie o jego szkołę i życie, z którego nie będzie potrafił się wyłgać. Ale to byli młodzi gniewni, młodzi niezależni, buntownicy przeciwko światu, częściej bez powodu niż z nim. Szkoła ich nie interesowała, tak jak zresztą większość tematów, i czuł się przy nich z tej racji zaskakująco bezpiecznie.
Dzienny półmrok obecny tylko w taki jak ten zimowe dni i świadomość, że inni mimo tej paskudnej, okropnej, brudnej szarości byli szczęśliwi uciskały od wewnątrz jego czaszkę. Ciężko mu się oddychało, a wełniany sweter drapał go w szyję i się wokół niej zaciskał, nie pomagając w inhalacji. Każdego roku w walentynki z kimś wychodził, z racji na swoją tendencję do szybkiego i nietrwałego zakochiwania się, a tym razem żałośnie siedział i wpatrywał się we własne papierowe wspomnienia. Ciężko westchnął, próbując usunąć z płuc uciążliwą grudę samotności wraz z powietrzem. Oprócz fotografii wyjął z kufra też małą fiolkę z amortencją, uwarzoną na spotkaniach Klubu Eliksirów kilka miesięcy wcześniej, ale jej nie ruszał. Bał się jej otworzyć i powąchać. Co mógłby poczuć? Kardamon, który dziewczyny dodawały do kawy mrożonej? Dezodorant Jordana, który zużywali z Paulem w podwójnie szybkim tempie, próbując maskować nim zapach papierosów wsiąkający w palce? Czy w ogóle lato na angielskiej wsi, wiśniowe, trawiaste, z domieszką szarego mydła, którym szorowali sznaucera Haley, uwielbiającego tarzać się w błocie?
Wytarł nos rękawem. Myślenie o jednym świecie, znajdując się w drugim, na długo pozostawiało po sobie nieprzyjemny, gorzki posmak. Nie potrafił jednak się powstrzymać. Oparł tył głowy o kamienną wnękę okienną i spojrzał w szare niebo. Przynajmniej ono było wszędzie uspokajająco znajome. Mimo tego szybko zacisnął powieki; nie patrzył w dół, ale lęk wysokości już zaczął go ogarniać.
Podniósł się na niestabilnych nogach, zaklejoną na nowo kopertę i fiolkę pieszczotliwie odłożył na miejsce do kufra i wyszedł z dormitorium, a potem Pokoju Wspólnego Ravenclawu, wpatrując się w swoje stopy. Nie chciał widzieć szczęśliwych czarodziei machających różdżkami. Czerwony brokat pokrywał losowe powierzchnie, a zbroje standardowo były oklejone serduszkami. Jedna z nich mieniła się na różowo; rozśmieszyłby go ten żart, gdyby tak strasznie nie chciał znajdować się w miejscu, gdzie coś takiego należało jedynie do sfery baśni.
Okazało się, że w Wielkiej Sali tego dnia całe popołudnie dostępne były dla uczniów przekąski (przynajmniej połowa w nietypowych ogółem, a typowych zważywszy na datę kolorach), którymi zastawiono jeden ze stołów. Siedziało tam sporo osób, które zrezygnowały z wyjścia do Hogsmeade. Małe grupki dziewcząt i chłopców, kilka par; wszyscy zajęci swoimi sprawami.
Żadna z potraw go nie zachęcała, ale zmusił się do sięgnięcia po jedną z grzanek ze stopionym, żółtym serem. Była idealnie kwadratowa i równo przysmażona. Zupełnie nie przypominała tych robionych przez Kitsey, znikających z wielkiego talerza w minutę po postawieniu go przez nią na drewnianym, ogrodowym stole.
Że też nawet to mu o nich przypominało.
Kilka miejsc dalej siedziała jakaś dziewczyna, bezmyślnie wodząca palcami po krawędzi swojej filiżanki. Miała kiczowate kwiaty we włosach i zaczerwienione, zapuchnięte oczy, a za duży sweter wisiał na jej chudych ramionach. Wyglądała dość żałośnie i Riverowi zrobiło się głupio, bo trochę podniosło go to na duchu - nie tylko on czuł się tego dnia okropnie.
Niezależnie od tego, czy wyczuła jego spojrzenie, czy podniosła głowę zupełnym przypadkiem i zobaczyła, że jej się przygląda, krótką chwilę później nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Ani jedno z nich się nie uśmiechnęło, nawet nie mrugnęło, aż dziewczyna nie oparła brody na szczupłej pięści i nie powiedziała szorstkim głosem:
- Gorąca czekolada jest niezła. Tak słodka, że zapominasz o wszystkim innym na rzecz zastanawiania się ile zębów właśnie zaczęło ci się psuć.
Żart był słaby, ale River w odpowiedzi wychylił się po filiżankę i dzbanek z wspomnianym napojem. Dopiero gdy z absolutną powagą upił pierwszy łyk, oboje zaczęli się śmiać, dość nienaturalnie, bo ze świadomością, że skoro czują się tak źle, tak prozaiczna rzecz nie powinna poprawić ich humorów. Dziewczyna podniosła się ze swojego miejsca i przeszła kilka kroków, żeby opaść na ławkę obok Rivera. Trzy pieprzyki układające się w idealną, poziomą linię na jej szyi przyciągały wzrok. Haley miała wzdłuż kręgosłupa podobną wykropkowaną kreskę. Zawsze go to śmieszyło. Najwyraźniej ta myśl wywołała jakąś zmianę w jego mimice, i najwyraźniej też nie wyglądał zbyt promiennie, bo jego-już-towarzyszka uniosła brwi. Trudno mu było określić czy szyderczo, czy ze współczuciem, ale zakładał to drugie.
- Ja też, chłopie. Ja też - powiedziała nagle, co potwierdziło jego domysły i znów wywołało obopólny, cichy śmiech. - Chcesz o tym pogadać?
- Tęsknię za domem, to wszystko - odparł, wzruszając ramionami, ale choć jego ton i mimika jak zwykle były bezbarwne i  nic nie zdradzały, gula urosła w jego gardle.
- Och, Merlinie, coś o tym wiem - westchnęła, a z jej głosu zniknęła wcześniejsza szorstkość. - Oddałabym wszystko, żeby być teraz w brudnym, przepełnionym metrze.
- I jeść przesolone frytki z Burger Kinga. - dołączył się po sekundzie milczenia w zaskoczeniu. Był pewien, że dziewczynę ktoś wystawił, albo była nieszczęśliwie zakochana. Zakładał najbardziej banalny scenariusz, nie myśląc nawet, że mogło być więcej takich jak on, mających połowę życia w drugim świecie, z odciętym do niego dostępem.
- I dawać drobne bezdomnym, którzy tak uroczo życzą miłego dnia.
- Drobne, które zostały po zapłacie papierowymi pieniędzmi.
Przez kilkanaście sekund patrzyli się na siebie w cichym zrozumieniu.
I rozumieli się w każdym kolejnym słowie, przez tę godzinę lub dwie czasu, który przestał istnieć, wymieniając się najzwyczajniejszymi wspomnieniami mugolskiego świata, tęsknotą za karmelowym popcornem i filmami o superbohaterach na płaskich ekranach. Gdy niebo, którego imitacja wisiała nad ich głowami już się zczerniło, a do Wielkiej Sali na kolację napłynęła cała szkoła, oni, uciekając przed tłumem, rozchodzili się na korytarzu w dwie różne strony zamku. Dalej nie znali swoich imion, ale wiedzieli to najważniejsze - że nawet jeśli twoja sytuacja wydaje się inna, niezrozumiała dla nikogo innego i tragiczna, dowiesz się o błędzie we własnym rozumowaniu, jeśli tylko uniesiesz wzrok znad filiżanki, choćby i w połowie pełnej nie czekolady, a łez.


akcja walentynkowa; liczba słów: 1453
hasła: amortencja, kwiaty



Zaczęłam się zastanawiać, jak uczniowie Hogwartu mogą się skontaktować ze swoimi mugolskimi przyjaciółmi, którzy o ich pochodzeniu nie wiedzą. Nie wyślą im przecież sowy. Niby mogą napisać list i poprosić rodziców o przekazanie, ale realnie, jak zareagowaliby na to nastolatkowie przyzwyczajeni do elektroniki? I stąd też zamiast słodkiego, typowego opowiadania walentynkowego, które miałam w planach, wyszła mi krótka historia o tęsknocie. Jak mi wyszło, już Wy oceńcie.
Dziękuję za przeczytanie! ♥ (i obiecuję wziąć się za odpisy)

łatwe jest zejście do piekieł


Bellamy Sangster


Informacje:
Gryffindor | klasa VII | wilkołak od urodzenia | Azyl | patronusem piesiec | boginem niegdyś księżyc w pełni, teraz burza | heterochromia | najukochańsza | zawsze przy sercu | różdżka 11 i pół cala, drzewo różane, rdzeń z szpona hipogryfa | tatuaż na lewym obojczyku "La bella luna" | powiązania | historie

Historia:
Jego przyjście na świat nie zostało entuzjastycznie przyjęte. Radość z tym związana przepełniała wyłącznie jego matkę i babkę. Nie było łez szczęścia, nie było serpentyn w mieszkaniu i napisu na ścianie głoszącego "Witajcie w domu". Zamiast tego była zionąca pustkami dwupokojowa klitka, w której mieszkał wraz z mamą, był chłód w spojrzeniu bliskich, ponoć okrytych hańbą. Camille Sangster, najmłodsza ze swojego rodzeństwa, stała się czarną owcą rodziny, wydając na świat dziecko z nieprawego łoża, w dodatku będące wilkołakiem. Od samych narodzin Bellamy'ego, oboje toczyli walkę o to, aby żaden człowiek nie dowiedział się o przypadłości chłopca. Raz w miesiącu wyjeżdżali do starej willi na wsi, należącej do głowy całego rodu Sangsterów. Dzięki znajdujących się w posiadłości lochom, Bellamy mógł przebywać tam w czasie pełni, mając pewność, że nikogo nie skrzywdzi. Lata leciały, chłopiec z utęsknieniem wyczekiwał swojego pierwszego listu, zapraszającego go do szkoły. Obawy Camille, że list może nigdy do nich nie dotrzeć, okazały się być bezpodstawne, co udowodniła niewielka sówka wlatująca przez otwarte okno ich mieszkania w Londynie. Z dumą zakupili pierwszą szatę, różdżkę oraz kociołek, a Bellamy wyruszył w najpiękniejszą podróż swojego życia. Hogwart stał się dla niego domem. Kochał przebywać w tym miejscu, nawet jeśli musiał wiecznie ukrywać prawdziwego siebie. Miał wszystko czego pragnął. Posadę w drużynie quidditcha, miłość, przyjaciół. A wszystko to do czasu. Do czasu gdy w ostatnich miesiącach szóstej klasy zniknął. Wyparował. Zaginął po pełni księżyca. Poszukiwano go przez cały czas, przeczesywano lasy, obdzwaniano szpitale i hotele w których mógł się zatrzymać, ale przepadł. Wiadome było jednie to, że nadal żyje, gdyż wysłał list do jednego ze szkolnych przyjaciół. Nabazgrał króciutką notatkę. „Zajmij się Azylem, niedługo wrócę. Mam nadzieję.” I faktycznie – wrócił. Pierwszego stycznia. Pojawił się nagle, przed własnym domem, siedząc na motocyklu, ubrany w kombinezon, z zawieszonym na szyi naszyjnikiem i tatuażem na lewym obojczyku. Po ośmiu miesiącach jak gdyby nigdy nic pojawił się w progu mieszkania swojej matki, zupełnie odmieniony. Jego ciało stało się bardziej umięśnione, poruszał się z dziwną gracją, niepodobną do poprzedniego niezdarnego kroku. Jego oczy z dziwnym błyskiem obserwowały otoczenie, na jego twarz nie wypływał bez przerwy rumieniec. Stał się inny. Zamknięty w sobie, nie chcąc mówić nic o swoim zniknięciu.

Charakter:
Kiedyś jego osoba była synonimem urokliwości. Szczuplutki, nieśmiały, niezdarny, z wyjątkowo niewyparzoną gębą po napiciu się zbyt dużej ilości Ognistej. Nie rozstawał się nawet na minutę ze swoim liskiem, rumienił się za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał jego imię. Teraz wszystko uległo zmianie. Stał się bardziej oschły, zupełnie zapomniał o starych przyjaźniach, poza starym druhem w zielonej szacie, wszyscy stali mu się obojętni. Jego twarz została pozbawiona emocji. Zbudował od podstaw samego siebie, jakby wstydząc się tego, kim naprawdę był. Ukształtował nową osobę z resztek tego, co pozostało w cielesnym naczyniu. Teraz w jego głosie pobrzmiewa kpina, jego oczy wpatrują się w rówieśników z pogardą. Jedyną rzeczą, jaka nie uległa zmianie to miłość, jaką darzy swoją matkę i lisa. Wypracował w sobie silny instynkt samozachowawczy i wolę przetrwania. Nauczył się doskonale pracować w grupie i indywidualnie. Z cichego chłopca stał się liderem. Przestał obawiać się księżyca w pełni i tego, co ze sobą niósł. Zaczął kochać siebie za to, kim jest i przestał traktować wilkołactwo jako chorobę. Przestał też nienawidzić swojego ojca, który zostawił go, gdy jeszcze był w łonie matki. Całe jego życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, a on nauczył się, że niesamowicie łatwe jest zejście do piekieł.


Publikujemy się jeszcze raz, bo wszystkie wątki nam jakoś tak nagle uciekły.Jako, że jestem leniem, karta wzięta stąd i nieco zmieniona.
Szkło w górę, wypijmy za zdrowie, a raczej życie Hogwarckich Kronik!
Wizerunek to oczywiście Thomas Brodie Sangster. Cytat z "Miasta Kości". 
Wątki: 0/? 
Bell poszukuje miłości, przyjaźni, dram i wszelkich możliwych cudownych wąteczków!
Mistrz Gry mile widziany!

22 lutego 2017

she's like cold coffee in the morning

E T H E L    F R A N C E S     C O V E L
Stażystka zielarstwa
zaraz ćwierćwiecze

Od czasu, gdy na szatach widniał błękit Ravenclawu, minęło kilka lat. Drogę przeszła długą i wyboistą, choć szła z wysoko zadartym nosem. Praktyki w św. Mungu nie dały tego, czego oczekiwała od życia, ale widziała zbyt wiele, by sen przynosił upragniony spokój. Nie umiała i nadal nie umie oddać całej siebie, swojego życia, swojej pracy za życie tych, którzy umierali na jej oczach, a którym pomóc nie potrafiła. Szybko przekonała się, że magia ma również swoje granice. I choć nie zjadła jeszcze wszystkich rozumów ostatnio coraz mocniej czuje własną bezsilność.

Jest świadoma swojej wiedzy i, choć rzadko patrzy na kogoś z góry, to sprawia wrażenie aż nazbyt dumnej, może nawet surowej w obyciu. Mimo niewielkiego wzrostu wzbudza pewnego rodzaju szacunek, bliżej nieokreślony niepokój, ale na pewno nie sympatię. Ciepło, które nosi w sobie zarezerwowała dla roślin, do których potrafi mówić godzinami. Nie jest to kobieta, do której przyjdziesz na herbatę, by poopowiadać żarty, ale za to jest pierwszą osobą, do której zapukasz w środku nocy w najczarniejszej godzinie swojego życia. Wiesz, że gdy przeskrobiesz, najlepiej przyznać się właśnie jej, choć serce wyskoczy Ci wtedy z piersi. Nie zaraża uśmiechem na co dzień, ale gdzieś podskórnie wiesz, że jest sposób by jej wzrok złagodniał, a kąciki ust uniosły się nikle.

W pierwszej chwili wszystko wydaje się chłodne - niebieskie, podkrążone oczy, blade usta, niemalże nieistniejący makijaż, a nawet brąz jej włosów ma chłodny odcień. Jeden długi warkocz niezmiennie spływa na prawe ramię, od góry przykryty przekrzywionym nieco, czarodziejskim kapeluszem, a dłonie i przedramiona od półtora roku pokryte są drobnymi, bladymi, niemalże niewidocznymi bliznami. W szkole dominuje ciemno-chłodny ubiór, a tradycyjna, długa do ziemi szata nie przeszkadza zbytnio w pracy. Ale bywają momenty, krótkie i ulotne, w których, zdaje się, można wyczuć wokół niej delikatną woń konwalii przyjemnie ciepłego maja, błysk lekkiej opalenizny, którą zdobyła podczas ostatniej wyprawy naukowej i zmianę barwy oczu z chłodnego, grudniowego brzasku w ciemne czerwcowe niebo przed burzą.

Pamiętliwa bestia, która nie zaskarbia sobie sympatii przede wszystkim dlatego, że do bólu trzyma się swojego wewnętrznego kompasu moralnego. Nie boi się mówić w prost o swoich przekonaniach, ani wyciągać konsekwencji, również, a może przede wszystkim względem samej siebie. Dziwnym trafem jednak nie potrafi mówić o sobie. Nie jest specjalnie wylewna, lepiej nie dotykać jej bez pozwolenia, szybko tego nie zapomni, ale przynajmniej szybko wybaczy, co można poczytywać za pewnego rodzaju plus. Do swojej głowy wpuszcza tylko najbliższych, choć i oni nie do końca wiedzą co rządzi tą zadziorną, twardą i w gruncie rzeczy dobrą kobietą, wciśniętą w sztywne ramy pędzącego wokół świata.


_____________________________________________
Wiem, jestem paskudna. Wróciłam do tej, którą pokochałam najmocniej.
Nie mam tyle czasu, ile bym chciała, ale się staram.
Zaraz będzie opowiadanie o tym co było.
Na zdjęciu Kasia Cieślukowska: Insta
Moźna mnie łapać na gg 56904101

13 lutego 2017

remember what happened to a boy who was good, and kind, and brave

clint cedric diggory
HUFFLEPUFF // STAŻ  // ZAKLĘCIA // 24 CZERWCA 2000 ROKU

Ileż to razy nasłuchał się, że jest zupełnie jak On. Różnią się tylko stopniem pokrewieństwa, niczym innym. Tak samo dobry, przyjazny i odważny. Dla przyjaciół niczym ostoja, której zawsze mogą się złapać.
Wiele osób zaczęłoby denerwować się na porównania do innych, ale Clint był na tyle tego ciekawy, że postanowił dowiedzieć się wszystkiego. Tak właśnie poznał historię Cedrika Diggory'ego, krążąc między osobami, który znały go osobiście. I najbardziej zapamiętał słowa Harry'ego Pottera, że być podobnym do Cedrika, to najlepszy komplement, jak może usłyszeć od innych osób.
Od tamtej pory z dumą nosi swe nazwisko oraz drugie imię i przyrzekł sobie, że będzie tym, który nigdy nie pozwoli, by świat czarodziejów zapomniał o tak wspaniałym człowieku, jakim był jego wuj.




odautorsko
to tak gdyby było mi za mało; wiem, szaleję; głównie dlatego jest stażystą, a nie kolejnym uczniem; Clint to cały Cedric, przypomnijcie sobie jego charakter i zrobione, macie jego kartę;
szukamy wszystkiego
na wizerunku Oliver Cheshire 

12 lutego 2017

Let me take you for a joyride. I've got some candy for you inside.


Dare to wear the foolish clown face.

maj, 2022r. 
kłamstwo

To było nawet całkiem zabawne.
Étienne siedział w Wielkiej Sali, przeżuwając już zimną owsiankę, jednocześnie oddając się wątpliwej przyjemności porannej pogawędki z uczniami Ravenclaw'u. Ot, zwykła rutyna, przez którą przechodził każdy człowiek na tym świecie, gdy tylko znalazł się w grupie ludzi — trochę narzekania, trochę wspomnień dnia poprzedniego, kilka plotek, marne żarty i wylanie z siebie ogólnej niechęci do jakiejkolwiek pracy.
Chłopak uśmiechał się i odpowiadał spokojnie, z typową dla siebie rezerwą, ale też nie okazując nikomu zbędnego zainteresowania. W stosunkach z innymi cenił sobie szczerość, a że szczerze nie obchodziło go, co ci mają do powiedzenia, zwyczajnie o to nie prosił.
— Lévesque, jak, na Merlina, wydostałeś się dzisiaj ze swojej sypialni?! — Donośny głos zabrzmiał tuż za jego uchem. Joshua, szesnastoletni prefekt Gryfonów, który chyba nigdy nie zapoznał się do końca z pojęciem delikatności, klepnął go w ramię, po czym wybuchnął śmiechem.
Drzwiami, pomyślał, odwracając głowę w jego stronę.
— Była otwarta.
— Była? — Gryfon wyglądał na zdezorientowanego. Étienne kiwnął powoli głową, unosząc brwi, a na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, który za każdym razem wywoływał u ludzi identyczną reakcję. — Ano, możliwe, że zapomniałem sobie wczoraj... Słuchaj, ale nie wspominaj o tym naczelnemu, bo znowu będzie się czepiał, okej?
— Nie ma sprawy.
— Dobra, to na razie, do zobaczenia wieczorem.
Ludzie szybko się przyzwyczajają, i to na tyle, by w pewnym momencie zacząć obierać dany fakt za pewnik, w ogóle się nad nim nie zastanawiając. Teoretycznie nie można odmówić logiki takiemu myśleniu, niestety w praktyce owa statystyka nierzadko znajduje pokrycie.
I jeszcze jedno — granie ofiary zawsze popłaca.



grudzień, 2011r. 
tajemnica

Anabelle Gibbs była zmęczona, cholernie zmęczona. Oparła głowę ścianę, przyglądając się starej tapecie w kwiatowe wzorki i starając się przy tym nie myśleć o niczym chociaż na sekundę, do następnego wezwania.
Praca w sierocińcu okazała się o wiele bardziej męcząca, niż na początku przypuszczała. I mimo tego, że starsza kobieta, która ją przyjmowała, nie starała się przedstawić jej obowiązków w samych superlatywach, Ana mimochodem, gdzieś z tyłu głowy, wytworzyła sobie zupełnie inny obraz tej posady. Była dziewiąta wieczorem, a ona już od godzinny powinna być w domu.
Zerknęła z ciekawością w stare lustro. W korytarzu panował półmrok, ale i tak bez problemu była w stanie dostrzec bladość swojej cery i sine worki pod oczami. Poza tymi drobnymi mankamentami, nie dało się do niczego przyczepić. Długie, kręcone włosy sięgały jej do połowy pleców, a drobny kucyk z zebranych nad czołem pasemek dodawał jej uroku. Duże, orzechowy oczy, chociaż zmęczone, błyszczały wesoło, a czerwone usta wyglądały, jakby zawsze były gotowe do uśmiechu. Dzieciaki ją uwielbiały.
Problem w tym, że Ana dzieci wcale nie lubiła. Postanowiła sobie już parę lat temu, że po studiach przepracuje rok w sierocińcu, a potem uwolni się od swojego przyrzeczenia i będzie mogła w spokoju iść przez życie bez wyrzutów sumienia. Pan Krauze uważał to za głupotę, ale zwykł nie odmawiać głupot swojej podopiecznej, o ile nie kolidowało to z jego osobistymi interesami.
Anabelle, a raczej Keith Waller, pochodziła z biednej rodziny, o czym niewiele osób wiedziało. Zawsze ubrana w dopasowane, idealnie podkreślające smukłą sylwetkę garsonki Chanel, na pytania dlaczego zdecydowała się na pracę w sierocińcu, odpowiadała z uśmiechem, że przez całe życie czuła potrzebę spełnienia tego obowiązku. W zamian za to dostawała jedynie uznanie. Wszystko, czego mogłaby sobie zażyczyć.
I chociaż rzeczywistość nie przedstawiała się tak kolorowo, jak mogłoby się wydawać, to i tak mocno kontrastowała z przeszłością.
Zakochała się raz, jeszcze w liceum. W chłopaku, który reprezentował wszystko, od czego chciała uciec, gdy tylko jako dziecko uświadomiła sobie, że rodzinne ognisko zamieniło się w górę spopielonych szczątków. W chłopaku, który ją szantażował, który ją zdradzał, wykorzystywał, wyciągał to, co w niej było najlepsze — i co najśmieszniejsze, czuła się w tym związku dobrze. Obserwowała w końcu identyczną relację przez dobre kilkanaście lat.
Prawdopodobnie gdyby nie to, że zaszła z nim w ciąże, jej życie niewiele by się zmieniło. Po trzech miesiącach niepewności wyjechała na wieś, do starego domu dziadków od strony ojca, i dopuściła się czynu, który prześladował ją po dziś dzień, a do którego nikomu się nie przyznała, bo nawet nie miała okazji — Keith zniknęła dokładnie w tym samym momencie. Pakowała walizki już jako inna osoba. Przygotowała się na tę chwilę.
Zastąpiona przez długonogą kokietkę Anabell, brylowała wśród londyńskiej elity. Odkryła, że w wielkim mieście nikogo nie interesuje twoja przeszłość, o ile zachowasz pozory i poznasz odpowiednich ludzi. A po kilku latach do dźwięku odpinanej sprzączki pana Krauze zdążyła nawet przywyknąć.
— Ann? — Głos przełożonej poniósł się echem po korytarzu. — Jak chcesz, możesz sobie uciąć drzemkę w dwunastce, jest pusta. Potem się zmienimy.
— Na pewno?
Starszej kobiecie wystarczył rzut okiem na twarz Gibbs.
— Obudzę cię za godzinę.

***

Nie lubiła sypiać w tym zimnym, niedostępnym miejscu. Sierociniec umiejscowiony w starej kamienicy mógł bez przeszkód zostać wykorzystany jako plan zdjęciowy wysokobudżetowego horroru — zaczynając od podartych tapet, kończąc na skrzypiących, drewnianych łóżkach, wszystko zdawało się tu być nawiedzone.
Jeszcze miesiąc, pomyślała, przykrywając się kołdrą.
Oddychała miarowo, czując, jak powoli morzy ją sen. Deszcz padał przez cały dzień, ale teraz ustał, i jakby specjalnie na jej życzenie, w całym budynku panowała cisza, niezmącona przez chociażby jeden płaczliwy, domagający się uwagi głosik. Ogarniał ją ten przyjemny stan, gdy myśli wirowały swobodnie w głowie, a ciało z każdą sekundą wydawało się lżejsze.
Krótkie skrzypnięcie otwieranych drzwi automatycznie wybudziło Ann z błogiej mrzonki. Oparła się na łokciach, starając dostrzec, kto stoi w korytarzu, a w dodatku śmie zakłócać jej krótką chwilę spokoju. Zrzucając winę na przeciąg, znów ułożyła głowę na twardej poduszce.
Mówiłam jej, żeby zamykała te cholerne okna na noc.
Gdy do jej uszu jednak doszedł dźwięk szurania nóg po podłodze, nie otworzyła oczu. Spanikowała. Być może przez atmosferę tego miejsca, być może przez to, że wokół panował mrok, ale strach sparaliżował ją w jednej chwili. Nie śmiała poruszyć się ani odrobinkę, a nocny gość podchodził coraz bliżej jej łóżka.
— Keith?
Anabell zerknęła w końcu w bok, z ulgą orientując się, że stoi przy niej jedynie mały Étienne, pięciolatek, którego ktoś podrzucił do domu dziecka niespełna rok temu. Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, a on zaraz wdrapał się na łóżko, by potem ułożyć się obok i opleść ręce wokół jej szyi, gotowy do snu. Leżeli tak przez moment.
Nagle dziewczyna wzdrygnęła się, oglądając w prawo w kierunku Étienne. Nie spał, nie wydawał się też wystraszony, patrzył po prostu na nią, dalej zaciskając drobne paluszki na jej szyi.
— Wiem, co mu zrobiłaś, Keith — wyszeptał.



październik, 2022r. 
ciemność

Stała w drzwiach przez jakiś czas, nie mówiąc zupełnie nic. Próbowała się uśmiechnąć i choć była dziewczyną pogodną, o czystym sercu, o pozytywnym spojrzeniu na świat, to kąciki jej ust zaledwie drgnęły delikatnie ku górze.
— Twoja komnata będzie otwarta... Przez jakiś czas. Po prostu będziemy robić zmiany przez całą noc, żebyś nie został sam.
— Dyrektor tak bardzo boi się Mrocznych?
— Étienne... A co, wolałbyś zostać zamknięty w pokoju, gdyby weszli do zamku?
— Mam być szczery czy taktowny?
Cisza.
— Nie obchodzi mnie to, Janet. Po prostu.



maj, 2015r. 
historia

Ściany wyłożone boazerią nadawały szpitalnej sali wygląd niemal domowy, a kwiaty w wazonie, zaczarowane, by nigdy nie wysychały, pachniały tak intensywnie, że w całym pomieszczeniu unosił się słodki aromat wiosny. Atmosfera tego miejsca była pocieszna, nawet radosna. Przynajmniej do takiego wniosku doszedł chłopczyk siedzący na pryczy, który właśnie kręcił głową, wodząc wokół wzrokiem, jakby starał się zapamiętać każdy fragment swojego nowego pokoju.
Wsunął pod nogi zmarznięte ręce, a stopami kręcił kółka w powietrzu, bo był na tyle niski, że nie sięgał nimi do podłogi. I właśnie tak go zastał dziesięć minut później pracownik szpitala.
— Jak ci się tu podoba? — Mężczyzna miał przyjemny, niski głos. Lévesque uśmiechnął się do niego. — Jestem Brook, mam cię dzisiaj pilnować.
— Dzięki, Brook. Podoba mi się bardzo.
— A nie chciałbyś się rozejrzeć trochę po ośrodku?
Chłopczyk zeskoczył z łóżka, podał nowemu znajomemu rękę i wyszli.
— Zostanę tu długo?
— Nie, na pewno nie na długo... Może na parę tygodni, zobaczymy.
Lévesque uniósł głowę, uśmiechając się kolejny raz. Nie przeszkadzało mu, że Brook kłamie.

***

Wiele rzeczy okazało się być interesującymi. W głowie chłopaka wirowało mnóstwo pytań, których jednak bał się wypowiedzieć na głos w strachu przed byciem źle zrozumianym lub wziętym za dziwaka. Na przykład, ciekawiło go, dlaczego dorośli w rozmowie z nim nigdy o Mungu nie wyrażali się słowem "szpital", chociaż nie było żadnych wątpliwości pod względem tego, gdzie się znajdowali.
Étienne wiedział, że jest w szpitalu i wcale mu to nie przeszkadzało.
Drugą ciekawostką, a był to kolejny raz, kiedy nasuwała mu się taka refleksja, okazał się fakt, iż wszyscy ludzie, których spotykał, odnosili się do niego z ogromną życzliwością. W sierocińcu się to nie zdarzało, tam każdy był traktowany identycznie. I choć dziecko miałoby problem z określeniem czegoś takiego jak przywileje, Étienne już w pierwszym dniu pobytu zrozumiał, co to znaczy.
Największą sensacją, a nie jest to chyba dziwne, okazali się pacjenci. Niektórzy przerażali chłopaka w sposób, którego nigdy wcześniej nie poznał, i podobało mu się to. Kiedyś bał się pająków, bał się, gdy ze Stanley'em, jego przyjacielem, wymknęli się kiedyś wieczorem z łózka w sierocińcu, żeby iść do piwnicy, w której straszyło, bał się ciemności, bał się burzy i krzyku pana, który uczył matematyki.
Nigdy strach przez drugim człowiekiem nie wypędzał powietrza z jego płuc. Nigdy nie paraliżował, nie powodował, że jego serce fruwało. Nigdy wcześniej nie zatrzymywał czasu, nie opanowywał ciała. Nigdy wcześniej nie sprawiał, że chciał się do jego źródła zbliżyć, i bać się bardziej, szukając tej słodkiej granicy, i badać, czy ona naprawdę istnieje, i bać się tak bardzo, by przestać się bać.
Coś wtedy w jego oczach się zmieniło na zawsze.
Odział zamknięty Janusa Thickeya nie pozostawiał przyjemnych wspomnień nikomu, kto zaznał normalnego, rodzinnego ciepła — czy to pacjentom, czy ludziom przychodzącym z odwiedzinami. I nie musiał.



październik, 2023r. 
miłość

— Więc co z tym wypracowaniem?
Margaret Simpson była chuda. Miała małe cycki, a przy tym ładny, okrągły tyłek, i kiedy po lekcjach zamieniała czarne, szkolne szaty na zwykłe dżinsy i obcisły szary golf, nie dało się znaleźć ucznia powyżej czternastego roku życia, który tęsknym wzrokiem by się za nią nie obejrzał. Nabyła nawyku zakładania swoich krótkich, jasnych włosów za uszy i robiła to średnio co kilka minut, szczególnie, gdy się denerwowała. W ciągu pół godziny spędzonej z Étienne'em przy stoliku w kawiarni w Hogsmeade zrobiła to szesnaście razy.
— Trzeba je napisać — odpowiedział cicho, sięgając po kubek kawy. Czarna, bez cukru. Smakowała, według chłopaka, jak wyciąg ze skarpetek noszonych przez tydzień, ale pił ją z tego samego powodu, przez który palił czasem papierosy. Idea. Głupota. Można polemizować.
— Wybrałeś jakiś temat?
— Myślałem o Felix Felicis. O tym, dlaczego w ważnych wydarzeniach historycznych eliksir, który zapewnia powodzenie każdemu czarodziejowi, został tak bezsensownie pomięty. Jakby na chwilę zapomnieli, że istnieje i... — Margaret sięgnęła ręką po stole i mimochodem, prawie przez przypadek, musnęła nią dłoń chłopaka. — Przepaścili szansę na wygraną. A ty o czym myślałaś?
— O tobie.
Miała wąskie oczy, zielone, takie kocie, choć jeszcze nie do końca nauczyła się wykorzystywać magię ich spojrzenia. Nie uśmiechała się, on też się nie uśmiechał. Po prostu patrzyli na siebie, nie mówiąc ani słowa, bo obojgu nie było to zwyczajnie potrzebne.
Kiedy nachylił się nad stolikiem, by ją pocałować, oparła dłoń o jego ramię i trzymała tak przez chwilę. A potem, nagle, bez wahania, sama go pocałowała.



styczeń, 2024r. 
siła

Słońce zaszło, mróz szczypał w policzki. Drobinki świeżego śniegu błądziły we włosach chłopaka, który przysiadł na skraju jeziora, zupełnie sam, bo też niepodobnym wydawał się fakt, by ktoś w taką pogodę i o tej porze mógł wyściubić nos z zamku. Tafla wody sprawiała wrażenie niekończącej się ciemności, a przyległa ściana lasu potęgowała tylko nieprzyjemną aurę. Całe szczęście — a może i nieszczęście — Étienne nie przyszedł tu po to, by oddać się pozytywnym rozmyślaniom, bo atmosfera tego miejsca zdecydowanie temu nie sprzyjała.
Nie trwało to długo. Chłopak zacisnął dłonie w pięści, a jego ciałem wstrząsnął gwałtowny szloch. Spuścił głowę, przymykając mocno oczy, jakby próbował zmusić swój organizm do współpracy, ale kolejne krople łez jedynie udowadniały, że kompletnie nad sobą nie panował. O ironio, to był przecież powód jego płaczu.
Nawet najmocniejsza tkanina ciągle szarpana w końcu da za wygraną, przerwie się. Étienne Lévesque rzadko się łamał, a postronnemu obserwatorowi mógłby się nawet wydawać człowiekiem-skałą, takim, który nie pozwala emocjom wziąć góry. Kłamstwa powtarzane dzień w dzień stały się prawdą i choć nieczęsto powracały, za każdym razem siały coraz większe spustoszenie.



grudzień, 2023r. 
prawda

— Margaret płacze przez ciebie cały czas.
— Ludzie czasem płaczą, Janet. Szczególnie, gdy się ich zostawia.
Leżeli, jak zwykle o tej porze dnia, na strychu wieży zegarowej. Rok temu, po wyrzuceniu z Mrocznej Wieży przez woźnego, który chyba do tej pory zwiedzał ją tylko po to, by powspominać czasy swej młodości i wczesnych lat pracy w Hogwarcie, zostali zmuszeni do poszukania sobie nowego schronienia. A w kim szukać detektora szkolnych kryjówek, jak nie w osobie prefekta naczelnego siódmego roku? Janet O'Conor, nocny stróż Étienne'a.
Sądząc po wyrytych na drewnianych ścianach imionach, datach, serduszkach i innych oznakach inwencji twórczej, nie byli pierwszymi użytkownikami tej zacnej skrytki. Wchodziło się tu po specjalnej drabince, która wysuwała się tylko wtedy, gdy stuknęło się w odpowiednią belkę na samym dole wieży. Lévesque nie miał pojęcia, jak dziewczynie udało się odkryć to miejsce, ale wolał nie pytać. Jak w przypadku mugolskich sztuczek iluzjonistycznych — bał się, że magia zniknie, gdy pozna jej źródło.
Na jedną ścianę składało się duże okno, które otwierali zawsze, nawet w zimę, bo rozciągający się stamtąd widok po prostu zasługiwał na uznanie, nawet, gdyby mieli odmrozić sobie przez to kończyny. Zresztą, nieskończone ilości magicznych płomyków, które lewitowały swobodnie w powietrzu, skutecznie ich przez tym chroniły.
Miejsca było malutko, ale wystarczająco, by dwie osoby mogły położyć się na kocu. Leżeli tak, plecami do góry, opierając się brody na zawiniętych rękach, i patrzyli przez okno, co jakiś czas się odzywając. Dla obu był to jeden z przyjemniejszych sposobów spędzania wolnego czasu.
— I tak uważam, że to, co zrobiłeś, było okropne. Jak mogłeś zostawić ją tak z dnia na dzień? — Brunetka sięgnęła po kubek z kawą. Chcąc jednocześnie posłać Étienne'owi oskarżające spojrzenie, wylała część napoju na i na koc, i na siebie.
— Masz zdrowe końcówki włosów, stosujesz jakieś odżywki?
— Mówię poważnie!
— Jak mam traktować poważnie kogoś, kto nie potrafi trafić kubkiem do ust?
— Étienne, jak Boga kocham, jeszcze chwila, a reszta tej kawy wyląduje na twojej twarzy. I wiesz, że nie żartuję.
— No dobra, posłuchaj mnie — powiedział w końcu zrezygnowany, przeczesując włosy i zbierając tym samym przydługawą grzywkę w tył. Nawyk. — Zakochałem się w niej. I przeszło.
Cisza, zero reakcji.
— Janet, zakochanie to tylko chemia. To pociąg do drugiej osoby, to czyjaś fizyczna atrakcyjność, która powoduje ból brzucha, brak apetytu, niezdolność do logicznego myślania i całą masę innych rzeczy, które... są piękne. Tak, są wspaniałe. Zakochanie i to, co odczuwasz w związku z nim, powoduje euforię nieporównywalną chyba do czegokolwiek innego na świecie.
— I co?
— I to, że u różnych osób to uczucie gaśnie w różnym odstępie czasu. Czasem trwa na tyle długo, że ludzie się do siebie przywiązują, zaczynają budować przyjaźń, i jeśli są na tyle dojrzali, zostają ze sobą, mimo braku tej chemii. A ten brak poglębia się i pogłębia, i pogłębia coraz bardziej. I będzie, bo tak już jest. Jak myślisz, dlaczego ludzie zdradzają? Nie można fascynować się drugą osobą do końca życia, bo nawet w przypadku miłości niespełnionej emocje w końcu opadną.
Janet kiwnęła powoli głową, upijając kolejny łyk kawy. Tym razem udało jej się trafić kubkiem do ust.
— I tak, zostawiłem ją. Sprawiłem, że cierpi. Tylko, zastanów się, to moja wina, że obudziłem się pewnego dnia, zobaczyłem ją i poczułem w środku pustkę? Nigdy nie będziemy mieć wpływu na to, co czujemy, a ja niestety nie urodziłem się emocjonalnym samarytaninem, który poświęca własne szczęście dla czyjegoś. I na pewno nie jestem na tyle dojrzały, by trwać w czymś, co nie sprawia mi radości, tylko dlatego, żeby mieć do kogoś otworzyć usta.
— Nie wierzysz w miłość?
— Nie. I tę chwilę to, co ludzie nazywają miłością, wydaje mi się takim nudziarstwem, że nie wierzę, że ktokolwiek się na to pisze.



Koncepcja charakteru pana Lévesque została przeze mnie zmieniona jakiś czas temu i właśnie w ten sposób, tą notką, chciałam trochę przybliżyć Wam jego naturę. Kwestię geniuszu pominęłam z premedytacją, bo... Cóż, wiecie. Ciężko opisywać geniusz, samemu nie będąc geniuszem. 
Jeśli ktoś przeczytał, dziękuję. Jeżeli zamierza zostawić komentarz, również dziękuję. W końcu czas to najcenniejsza waluta.
Nie było mnie przez jakiś czas, zatem wszystkich zainteresowanych prowadzeniem wątku zapraszam o TUTAJ, pod kartę.
Aha, postać Janet do przejęcia!
Duże buziaki!

coup d'état

4 lutego 2017

#31 Lista Obecności

Jak co miesiąc, chętni do dalszego działania na blogu proszeni są o zgłoszenie się i pozostawienie w komentarzu stanowisk zajmowanych przez postacie (nauczyciele, stażyści, prefekci i drużyny Quidditcha), zajętych wizerunków, zajęć dodatkowych wraz z rangą (animag, wila, metamorfomag itd) oraz wykonywanego zawodu w przypadku mieszkańców Hogsmeade. 
Na wpisanie się na listę macie czas do środy - 08 lutego, 20:00.
Część osób wypowiedziało się za powtórzeniem akcji walentynkowej z ubiegłego roku, zatem zapraszamy wszystkich do brania udziału w edycji drugiej! Zasady pozostały bez zmian.

2 lutego 2017

beznamiętność

daniel macnair
SLYTHERIN // ŚCIGAJĄCY // VII ROK // ARTYSTA // POWIĄZANIA

Można go porównać do chłodnego poranka, gdy wschodzące słońce jest wpół przecięte przez linię horyzontu. Otulasz się szczelniej okryciem wierzchnim, bo otaczające Cię z każdej strony zimne powietrze wywołuje dreszcze na plecach. To jednak zależy już od Ciebie czy należą one do tych przyjemnych, czy wręcz odwrotnie.
Opisać go można jedną barwą: granatem. Chłodny i tajemniczy, ale w jakiś sposób interesujący i pochłaniający. Twardo stawia na swoim, bo w końcu ambicję odziedziczył po ojcu. Po matce spryt, który wykorzystuje nagminnie w stosunku do wszystkich ludzi. Nie ma wyjątku w jakich relacjach z nim przebywają.
Nie przywykł jeszcze do swojego imienia, dlatego woli gdy woła się na niego Dan. Aczkolwiek chciałby w końcu znaleźć kogoś, kto będzie w stanie wypowiedzieć jego imię w taki sposób, że wręcz odda swe z pozoru chłodne serce.
To serce wypełnia ekspresja w sztuce i oddanie quidditchowi. Lekko przyprawione zazdrością o stanowisko kapitana w drużynie. Jednak swą beznamiętnością i obojętnością na wszystko jest w stanie ukryć właściwe uczucia, a przede wszystkim własną historię, którą nie lubi się dzielić.




odautorsko
long time no see, jak zwykle wracam; ostatnio prowadzę same żeńskie postacie, dlatego dla was stworzyłam męską; jest do kochania i nienawidzenia, wykorzystajcie go jak chcecie
na wizerunku Giove Taioli