31 stycznia 2017

These wings are made to fly


Audrey Callahan
GRYFFINDOR • KLASA VI • PAŁKARZ • PÓŁKRWI • KLUB ŚLIMAKA • CÓRKA SZUKAJĄCEGO ARMAT Z CHUDLEY I MODELKI • JEDYNACZKA • 12 CALI, SEKWOJA, PIÓRO PEGAZA • BOGIN NIEZNANY • PATRONUSEM PUSTUŁKA • AMORTENCJA PACHNĄCA ŚWIEŻO SKOSZONĄ TRAWĄ I DYMEM GASZONEJ ŚWIECZKI • SHORTY
POWIĄZANIA  WIĘCEJ

Odkąd pamięta były dwie Audrey. Audrey tatusia i Audrey mamusi. Młoda Callahan jako pierwsze i ostatnie dziecko brytyjskiego szukającego Bartemiusa Callahan i hiszpańskiej modelki Carmen Navarro, musiała sprostać oczekiwaniom obojga swoich rodziców. Na samym początku nie rozumiała, że ma prawo wyboru, czuła się zobowiązana, aby zarówno matka, jak i ojciec byli z niej zadowoleni. Jako sześciolatka śmigała na dziecięcej miotełce, przypadkiem zwalając wszystkie cenne kryształowe miski z półek, co doprowadzało do szału matkę. Aby ją udobruchać, z radosnym uśmiechem jeździła z nią na sesje zdjęciowe, gdzie obiecała nie wspominać nic o magii i pozwalała robić sobie setki zdjęć, nawet jeśli flesz aparatu oślepiał ją i następnego dnia nie mogła latać z tatusiem w ogródku, przez bolącą głowę. Carmen wiązała przyszłość córki z modelingiem, którego z roku na rok Audrey coraz bardziej nie znosiła. Bartemius z kolei nie miał co do niej żadnych oczekiwań, a dzięki temu, jedyna córka tak bardzo zainteresowała się jego pasją. Lata mijały, a drobna, urocza dziewczynka zmieniała się w młodą, śliczną panienkę, której charakter umacniał się, pozwalając na obranie jednej drogi. Porzuciła marzenia matki, co doprowadzało kobietę do szewskiej pasji. Po wielu kłótniach i zaciętych rozmowach, a finalnie dostaniu się do szkolnej drużyny quidditcha już na drugim roku nauki w Hogwarcie, Carmen nadal naciskała na córkę i zmuszała ją w wolnym czasie do brania udziału w sesjach. Zmuszana do spełniania marzeń Carmen, Audrey znienawidziła błysk flesza, piękne stroje i sztuczne uśmiechy. Z ulgą wyjeżdża do Hogwartu, który stał się ostoją, miejscem w którym może sama oczekiwać od siebie zbyt wiele i dążyć do spełnienia własnych marzeń. Po dzień dzisiejszy w listach pisanych do rodziców, chwali się swoimi osiągnięciami na boisku i ani słowem nie wspomina o zbliżającej się świątecznej sesji, w której (jak jej się wydaje), jej matka będzie oczekiwała, że weźmie udział. Audrey jednak jako szesnastolatka o silnej osobowości, charakterze lidera i czasami nieznośnym próbom stawiania na swoim, nie ma zamiaru już nigdy więcej iść matce na rękę. Zamiast pięknego makijażu, wybrała wiatr we włosach i ubłocone buty. Chochlicze usposobienie powoduje, że z ogromnym zapałem zgłasza się do robienia na złość i urządzania wymyślnych żartów innym uczniom. Wszędzie pojawia się jako pierwsza, z nadzieją, że najlepsze plotki trafią do jej uszu. Głośnym, czasami irytującym śmiechem przeszkadza w lekcjach Historii Magii, za co zdecydowanie zbyt często łapie niezbyt ciekawe szlabany. Uśmiechem czaruje nauczycieli, błagając o przedłużenie terminu na oddanie zadanych esejów. Potrafi poprawić humor każdemu, a na co dzień wyznaje zasadę, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Zahartowana, szczerze uśmiechnięta i gotowa do tańca w najmniej oczekiwanym momencie oczarowuje swoim urokiem osobistym. Na chłopców patrzy jednak z dość dużym dystansem, cały czas wspominając związek z chłopakiem, który złamał jej serce. Czasami jest zbyt dziecinna, zbyt skora do wygłupów i hałasowania po ciszy nocnej w Pokoju Wspólnym, ale równocześnie wyjątkowo dojrzała, gdy wymaga tego sytuacja. Na lekcjach nie skupia się wystarczająco, uważając, że Historia Magii, czy Eliksiry i tak nie pomogą jej w osiągnięciu szczytu w karierze gracza Quidditcha. Z głową w chmurach wyobraża sobie, że będzie członkiem jednej z lepszych drużyn, a jeśli nie, to na pewno dostanie posadę nauczyciela latania w Hogwarcie. Marzenia te jednak nie są dla niej żadną przeszkodą, by w wolnym czasie, godzinami przesiadywać w najróżniejszych miejscach z mugolskimi książkami dla nastolatek, które czyta na potęgę. Po nocach wymyka się z wieży, ubrana w krótkie spodenki oraz zakrywający je w zupełności sweter ojca i kapcie w kształcie piesków, tylko po to, by czmychnąć niezauważona do kuchni, po kubek świeżo parzonej melisy i kilka czekoladowych ciastek. Jeśli sytuacja tego wymaga – potrafi dogadać się z każdym, choć często skreśla osoby (najczęściej wtedy, gdy nabijają się z jej krótkołapego kota) i nie daje konkretnej jednostce drugiej szansy na zgarnięcie kilku plusów. Równocześnie nie znosi szufladkowania ludzi przez sposób ubierania, czy czystość krwi, uważa, że każdy ma w sobie coś, co czyni go wyjątkowym (co nie znaczy, że każdego należy lubić). Pała niechęcią do szkolnego podziału na domy, bo jak sądzi, powoduje on nieprzyjemny zgrzyt i rozłam w hogwarckim społeczeństwie. Przywykła jednak do niego, choć nie wyznaje nienawiści jaką Gryfoni darzą Ślizgonów. Równocześnie nie przyznaje się do tego, że uczniowie Domu Slytherina fascynują ją bardziej niż wróżbiarstwo, które należy do jednego z jej ulubionych przedmiotów (do tego też się nie przyznaje, żeby nikt nie pomyślał, że wierzy w zabobony).
Przepraszam za tak rozlazłą kartę! Gdyby nie to, że opamiętałam się podczas pisania, pewnie byłaby jeszcze dłuższa. 
No to.. moje kolejne podejście do panienki.
Poszukujemy chłopaka, który złamał Audrey serduszko, chłopaka, który je poskleja, najlepszej przyjaciółki i wielu, wielu innych! 
Na gifie Jade Thirlwall, w tytule "Wings" - Little Mix. ;) 

30 stycznia 2017

It's so hard to find someone who cares about you, but it's easy enough to find someone who looks down on you



23 LUTY 1996 - NOWY NAUCZYCIEL TRANSMUTACJI - WYCHOWANEK DOMU SALAZARA SLYTHERINA
PRZYSIĘGA WIECZYSTA - SNOW - BYŁY PAŁKARZ - 13 CALI, WĄS KUGUCHARA, JAŁOWIEC
STATUS KRWI ODWIECZNĄ TAJEMNICĄ - OPIEKUN RAVENCLAWU - ANIMAG - BOGIN: BRAT
Zdecydowanie najbardziej intrygujący i tajemniczy członek czarodziejskiego rodu Rathmann urodzony w Berlinie. Od najmłodszych lat okrzyknięty totalnym odludkiem żyjącym we własnym świecie i wyznającym własne zasady. Ponad wszystko ceniący sobie szczerość i poczucie własnej wartości.  Spryt i heroizm zmieszane z domieszką drogich perfum i codzienną lampką wina. Wymagający względem uczniów, nietolerujący spóźnialstwa, nieugięty tradycjonalista  zwany sztywnym bucem.  Kochający tylko tych i ufający tylko tym, którzy sobie na to zasłużyli. Zdecydowany dystans do większego grona ludzi. Nienawidzący zapachu lawendy i cynamonu. Gardzący kremowym piwem.  Chodzący perfekcjonizm. W wolnym czasie najczęściej siedzi w wieży astronomicznej czytając książkę lub spaceruje po zamku.  Można rzec, że Hogwart jest dla niego kolejnym przystankiem w życiowej ucieczce od problemów, które narodziły się, gdy jego rodzina powiązała swe życie z Czarnym Panem stając się jego mocnymi poplecznikami.  Po przegranej wojnie Mathias z całego serca gardził swoimi bliskimi i bez chwili wahania wydał ich w ręce Ministerstwa zdradzając ich kryjówkę. Zupełnie nieświadomy wydał na sąd swoją narzeczoną, która również stała się jedną z Mrocznych, co ukrywała przed nim od samego początku, wtedy pożałował swojego czynu, co odczuwa po dziś dzień w męczących go każdej nocy koszmarach.  Wstydzi się tego co zrobił tylko i wyłącznie ze względu na straconą miłość, niechętnie porusza ten temat stając się wtedy wyjątkowo drażliwym. Uwielbia różnego rodzaju słodycze oraz rum porzeczkowy.

Cześć! Postać numer dwa :3 Chciałam odświeżyć i ożywić nieco Mathiasa, wiec publikuję go ponownie :)
On  nie jest taki zły, mam nadzieję xd Chodźcie na wątki i powiązania! <3 Miłość? Przyjaźń? Ktoś coś? :D
Fc: Nolan Funk
Kartę sponsoruje Three Days Grace
44148056, lifenotfair2@gmail.com
Wątki: Julia, Millie, Allie, Ethel 
Stara karta

14 stycznia 2017

Cause you had a bad day


Theo Nott
14.02.2006 || Gryffindor || klasa VII || Książę  
Theo popełnił w życiu wiele (w większości niezależnych od niego) błędów: urodził się (to jeden z największych); nigdy nie interesował się magią; nigdy nie liczył się dla niego status krwi; w pewnym momencie zaczęli mu się podobać chłopcy (o czym matka dowiedziała się przez przypadek i już wiele razy próbowała wybić mu to z głowy, bezskutecznie); był samotnikiem (i wciąż jest); zaczął uwielbiać świat mugoli; znienawidził magię; zamiast do Slytherinu, został przydzielony do Gryffindoru (to ten największy błąd, przez który prawie został wydziedziczony i wyrzucony z domu).
- Theo. Theo. Theodore... - Tak, tato? - Nic, nic, po prostu zastanawiam się, dlaczego pozwoliłem, by ta kobieta tak cię nazwała. - Też się czasami nad tym zastanawiam. - Wiesz, Tom również był brany pod uwagę. - To chyba wolę Theo.
Ojca tak naprawdę nigdy nie miał szansy poznać, bo nigdy nie było go w domu. Theo oraz jego młodszego brata wychowała matka, czystokrwista była Ślizgonka, przeświadczona o swojej wyższości nad innymi. Ku rozpaczy całej rodziny, jedynie młodszy Nott wdał się w rodziców. A Theo... Nikt nie wie, w kogo się wdał.
Nigdy nie należał do towarzyskich ludzi - poza Hogwartem miał tylko dwóch przyjaciół: sąsiada (to właśnie dzięki niemu Theo zaczął interesować się mugolami) oraz jego syna, zaledwie rok starszego od siebie chłopaka. Nie ubolewał nad tym jakoś szczególnie. Miał swoje książki, marzenia i wyobraźnię, to mu wystarczało.
Różdżka 11 cali, włos z ogona testrala, cyprys. Boginem jest jego matka (przerażające, co?), a patronus przypomina wilkołaka. Lubi Quidditch, ale boi się latania na miotle, do czego zazwyczaj głośno się nie przyznaje. Mugoloznawstwo, transmutacja, ONMS, zielarstwo, historia magii. Nie uczęszcza na żadne zajęcia dodatkowe - czas wolny woli przeznaczyć na czytanie i zastanawianie się, co by było, gdyby urodził się mugolem, a nie czarodziejem.
Tworząc kartę, posiłkowałam się Kronikowym Kącikiem Kodowania. <3
Theo potrzebuje przyjaźni i miłości (choć sam się do tego nie przyzna). 
Miałam sporą przerwę od pisania i zapewne chwilę zajmie mi wdrożenie się, za co z góry przepraszam. Od razu zaznaczam, że zaczynanie idzie mi jak krew z nosa. 
Wątki: Louis,

11 stycznia 2017

Ponura niedziela

Nie ma kryminalnych zagadek, nie ma wojny i bójek. Niewiele wnosi i wkradł mi się jakiś wulgaryzm.
Ale zapraszam; będzie mi bardzo miło.

– Una.

Postarzała się, przychodzi jej do głowy. Cerę niby ma dalej świeżą, jak u młodziutkiej dziewczyny, lśniące włosy i schludny ubiór. Tylko te oczy psują misternie utkany efekt – tak patrzy ktoś, kto wydaje się stać u progu samej śmierci. Czuje, że może powinna podejść, przytulić się, pocieszyć, ale nie robi ani kroku. Po tylu latach mieszkania z ojcem nic już jej nie zdziwi, nic nie wzruszy.

– Dzień dobry, mamo.

Matka odsuwa się, przepuszcza ją w drzwiach. Una widziała kiedyś jej zdjęcia z dzieciństwa. Stojąca przed nią kobieta wygląda jak cień tamtej dumnej z siebie dziewczyny, choć nadal stara się dbać o wygląd. Ale wie – obydwie wiedzą – że tego, co zabija od środka, nie da się zatuszować nawet najpiękniejszym strojem, nawet najdroższymi kosmetykami.
Nie chciała wracać do domu. Myśli o ucieczce tłukły się w jej głowie co najmniej od tygodnia.

Drzwi do wielkiej posiadłości zamykają się za nią z przeciągłym skrzypnięciem. Niemal nieprzytomnie kroczy długim, ciemnym korytarzem – nieprzyjaznym i zimnym, jak wszystko tutaj. Ma wrażenie, jakby z każdym krokiem ziemia pod jej stopami zapadała się coraz bardziej i żywi cichą nadzieję, że gdy dotknie podłogi po raz setny, coś wciągnie ją głęboko pod ziemię i nigdy nie wypuści. Nogi ledwie ją podtrzymują i sama już nie wie, czy to strach, czy może powietrze jest aż tak ciężkie, przygniatające ciało do chłodnych płytek. Obrazy wiszące na ścianach przyglądają się jej z uwagą; czuje na sobie ich wścibskie, zaciekawione spojrzenia. Najchętniej zerwałaby wszystkie i rozbiła w drobny mak, ale nie może. Wie, że wówczas i ją czekałby taki sam koniec.

Amy DeVere nawet nie próbuje się odezwać.

Patrzcie wszyscy, szydzi Una w myślach, czując podchodzący do gardła żołądek. Oto moja kochająca matka.
Zdaje sobie sprawę z faktu, iż pewnie jest niesprawiedliwa, ale nie potrafi inaczej. Doskonale rozumie to, co właśnie widzi: że obie są w równym stopniu ofiarami, lecz nigdy nie przestała winić ich obojga – jej, że pozwoliła córce przyjść na świat w takim miejscu, jego – za całą resztę.
Kiedy była młodsza, wyobrażała sobie czasami, że tak naprawdę wszyscy tutaj żyją w świecie figur woskowych i to dlatego wokół panuje taki mrożący krew w żyłach chłód, niebliskość. Że to dlatego matka za wszelką cenę stara się uniknąć ich wzajemnego zbliżenia, choć w rzeczywistości wszystko wewnątrz niej wyrywa się w ramiona dziecka – taki wosk w zetknięciu z ciałem drugiego człowieka topi się, odkształca, umiera.

– Ojciec jest tam. – Szczupłe, acz silne palce łapią ją za ramię, gdy kieruje się w zupełnie przeciwną stronę. Matka przylega do niej tak mocno, jak gdyby stanowiła jedyny ratunek przed złem, a do Uny dociera, że nie czuje już właściwie nic poza wstrętem. – Wejdź, przywitaj się chociaż.
Jej głos drży ze strachu, ale dziewczyna dobrze wie, że boi się wyłącznie o siebie samą. Wyrywa się jednym szarpnięciem – boże, jaka to ulga – taksując Amy pogardliwym spojrzeniem. A po co?, pyta jej spojrzenie; w tym wzroku bezsilna złość miesza się z odrzuceniem. Jemu i tak nie zależy.
– Una, proszę. Wiesz, co będzie, jeśli tego nie zrobisz.
Nienawidzi tych momentów, gdy matka chwyta się jej, jakby była kołem ratunkowym, podczas  gdy tak naprawdę sama z trudem utrzymuje się na powierzchni. Dodatkowy ciężar drugiego człowieka bezlitośnie spycha ją na dno, ale przyzwyczaiła się już, że tej kobiety nie obchodzi nikt, poza nią samą.

Ucieka bez słowa na górę, bezszelestnie jak kot, pragnąc z całego serca uciec od zatrutej atmosfery i tego wampira, wysysającego z niej wszystkie życiowe siły. Trzaska drzwiami z całą mocą, nieomal spodziewając się dźwięku tłuczonego szkła i popękanych szyb w oknach, ale nie. Jej ruchy są powolne, ospałe, ciężkie, ciało zgina się wpół, przygniecione ciężarem odpowiedzialności. Ironia losu, że jest tak drobna, iż mogłaby uchodzić za znacznie młodszą, a niesie na sobie problemy znacznie przekraczające dopuszczalną granicę.

Trzask.

Nieskoordynowanym ruchem strąca ze stolika szklankę; odgłos rozpadającego się życia budzi w niej obrzydzenie do tego ciemnego, ohydnego miejsca. Szkło rozsypuje się po podłodze; drobne kawałki, tak maleńkie i kruche, że nawet zaklęcie reparo, choć zna je przecież od lat, niewiele mogłoby zdziałać. Boi się czasem, że i ona któregoś razu tak pęknie, a wyrzucone z wielką siłą odłamki zranią tych, których za wszelką cenę chciałaby ochronić. Zwija się w kłębek na dywanie, jej włosy wtapiają się w miękki materiał; jasna skóra tworzy mocny kontrast między ciałem a podłożem i nachodzi ją myśl, że gdyby wszystko w życiu miało tak wyraźne granice, o wiele łatwiej byłoby dokonać właściwych wyborów. Przez chwilę wyobraża sobie, że jest tą nieznośnie idealną Gabrielle z siódmej klasy, z perfekcyjnym makijażem i strojem.
Jej cienie do powiek na pewno nigdy nie spływają nierównym strumieniem w dół, na policzki.

Chciałaby stać się kimkolwiek innym, byle tylko nie być sobą.

Kroki za drzwiami elektryzują; ojciec przecież nigdy nie przychodzi tutaj, na górę. Skrzypnięcie oznajmia jej, że pozbawił ją właśnie samotni, maleńkiej przystani, w której choć odrobinę czuła się bezpieczna. Automatycznie zaciska oczy mocniej, nie chce widzieć jego wykrzywionej wściekłością twarzy – a nie wątpi, że teraz wygląda właśnie tak.

– Dlaczego zawsze jesteś taką oziębłą rybą, co? – Śmieje się sam do siebie na wspomnienie czegoś, co jest przeznaczone tylko dla jego myśli. – Nic dziwnego, że jeszcze nie znalazłaś sobie chłopaka.

Milczy, głównie ze strachu, że drżenie głosu ją zdradzi, no i wolałaby jednak nie mówić tego, co bardzo chce powiedzieć. Milczy, bo każde jej słowo i tak sprowokuje go do dalszych docinków. Milczy, bo nie ma takich wyrazów, którymi potrafiłaby opisać to, co teraz czuje; bo czym właściwie można się posłużyć, kiedy świat rozpada się tuż pod stopami? Twarda ziemia, o którą opieramy nogi okazuje się być tylko złudzeniem.

Ojciec wygląda, jakby chciał splunąć na podłogę, albo może na córkę, ale rzekome dobre wychowanie powstrzymuje go przed takim zachowaniem. Una wie, że pod tą piękną, czystokrwistą fasadą, kryje się pełna ogromnych szczelin ściana, gruby mur, kompletnie zniszczony, choć nie do zniszczenia.

– Nie, my musieliśmy się tym zająć, prawda? – Jego uśmiech przyprawia ją o gęsią skórkę. To nie jest ten dobry uśmiech, jaki dorastająca córka powinna otrzymać od swojego ojca; przypomina grymas, twarz wykrzywioną w narastającym obrzydzeniu. – Na ciebie i tak żaden by nie spojrzał.

– Wyjdź. – Jej głos brzmi tak pewnie, ostry jak brzytwa, aż ze zdumienia własną siłą lekko rozchyla powieki. To nie ojciec stoi w drzwiach, tylko matka. Ma oczy bezbronnej sarny i sylwetkę kobiety zbyt słabej, by przeżyć tyle, ile przeżyła faktycznie; Una wie, że powinna coś do niej poczuć: dumę, bo sobie poradziła, czy troskę, bo może to zbyt wiele – a tylko żal, odraza, pogarda mocniej owija się wokół jej duszy. Nie potrafi, patrząc na jej twarz, zastygłą z uchylonymi ustami, jak gdyby chciała się odezwać, zapomnieć o tym, że nie uratowała ich obu kiedy jeszcze był na to czas.

Ale Amy nie cofa się w progu, jak to robi zazwyczaj.

– Una, on jest chory – mówi zachrypniętym szeptem, a każda spółgłoska boleśnie drażni uszy Ślizgonki. Nienawiść do tego miejsca, do tych ludzi, przemyka pod skórą potężną falą, zmiatającą wszystko na swojej drodze. – Proszę – dodaje błagalnie matka, co tylko potęguje wstręt dziewczyny; prośby o tą łaskę, której sama nigdy nie otrzymała, wydają się jej być wyjątkowo nie na miejscu. – Chciałby, żebyś przyszła.
– Przestań już. – Ton jest zabarwiony złością i niechęcią, postawa rodzicielki już nie pierwszy raz przeszywa ją na wskroś. – On mnie nigdy nie chciał, mamo, i nie chce teraz. Nie obchodzę go. To wszystko... to są tylko jego chore gierki, demonstracja władzy. Pamiętasz, by kiedykolwiek sam z siebie zainteresował się czymkolwiek związanym ze szkołą, z domem? Nie, prawda? Ma nas gdzieś, zarówno mnie, jak i ciebie. Kiedy to w końcu zrozumiesz?!

Nie zdaje sobie sprawy, że zaczęła krzyczeć, dopóki nie dostrzega cienia strachu, przemykającego po twarzy kobiety; widywała go u niej zawsze, gdy problemy zdawały się ją przerastać. Una głośno wypuszcza powietrze z ust, przykładając dłoń do rozpalonego czoła.

– Dlaczego tak się wszystkiego boisz? – Pyta cicho, bez wcześniejszego gniewu, i brzmi to jak rezygnacja. – Dlaczego, kurwa, to ciebie trzeba zawsze bronić?

Zaciska zęby i decyduje się spojrzeć matce prosto w oczy. Coś w postawie Amy podpowiada jej, że chociaż ma przerażony wzrok i zabłąkany wyraz szoku na ustach, wszytko wewnątrz wciąż i wciąż pracuje nad sposobem złamania nowo powstałego uporu: byleby tylko odprawić córkę do ojca i przez pięć minut mieć spokój.
Brzydzę się tobą, myśli Una, odwracając się na pięcie. Naprawdę wstyd mi, że jesteś moją matką.
Ma czasem takie wrażenie, że mimo dotyku, bliskości ciał i plątaniny włosów na poduszce, dzieli je jakiś niewyobrażalny, niewidoczny mur, którego nie jest w stanie pokonać żadna ze stron. Gruby, ciężki mur, nie pozwalający im zbliżyć się do siebie, chociaż wydaje się, iż dłoń dotyka drugiej dłoni, palce delikatnie przesuwają się po czole, a głowa wtulona jest w zagłębienie pod obojczykiem. Ktoś jej kiedyś powiedział, że dwie powierzchnie nigdy tak naprawdę nie mogą się zetknąć, bo ze względu na odpychanie jonowe zawsze pozostanie między nimi mikroskopijna, nieskończenie maleńka odległość. Więc, chociaż może się wydawać, że dotyka ramienia Evy i wplata jej palce we włosy, to na poziomie atomowym – zero szans.
Czuje się czasem, jakby pływała w gorącym budyniu, bezlitośnie zwalniającym wszystkie jej ruchy, odwrotnie proporcjonalnie do bicia serca, które przyspiesza nieustannie, słysząc na korytarzu kroki. Nieświadomie ściska wtedy rękę dziewczyny mocniej i mocniej, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo boi się zdemaskowania. Przez gorącą, lepką i gęstą maź jej ruchy są bardzo ograniczone; a jednak nigdy nie zrobiła tego, o czym niejednokrotnie myślała: że łatwiej byłoby dostosować się do oczekiwań.

Nie lubi dużo mówić, bojąc się o słowa, które wciąż czekają, by się wydostać. Zawsze była małomówna, ale czasem odnosi wrażenie, że w towarzystwie Evy po prostu nie ma ochoty rozmawiać. Po pierwsze, bo cisza między nimi pulsuje nieustająco w rytm ich oddechów, ich serc i gestów, co nader przyjemnie koi zmysły i zszargane nerwy zestresowanej dziewczyny; drugim powodem jest strach, strach, że od jednego słowa do drugiego, narodzi się wreszcie pytanie, którego tak bardzo się obawia.
Wzdryga się, gdy nagle głos Evelyn rozcina ciszę jak sztylet, niespodziewanym ruchem krusząc unoszącą się w powietrzu mgiełkę. Błogość i bezpieczeństwo – delikatna, przejrzysta poświata, rozlewająca się ponad ich ciałami.
Stanowią przyjemny kontrast; karmelowa skóra śmiałej dziewczyny i blada jak porcelana Una, i przychodzi jej do głowy, może zbyt często, że pod innymi względami różnią się tak samo wyraźnie. Mimo to jest pewna swojego uczucia, nawet, jeśli nie umie wykrzyczeć tego z najwyżej wieży w miasteczku.
Gdybym miała powiedzieć o nas całemu światu, mówi czasem, nachyliłabym się i szepnęła ci to do ucha. I chociaż wie, że nie kłamie, nie potrafi wyzbyć się wyrzutów sumienia, iż być może podchodzi to pod grający na uczuciach wykręt.
Niepewnie unosi się na łokciu, próbując zajrzeć w twarz leżącej obok dziewczynie, dziewczynie o pięknym odcieniu skóry i iskrzących się oczach.

– Dlaczego? – Nauczyła się tego od kuzynki, gdy były jeszcze małymi dziećmi. Kiedy odpowiesz pytaniem na pytanie, wówczas obie strony wygrywają.
– Po prostu chciałabym wiedzieć skąd się tu wzięłaś. – I chociaż w głosie towarzyszki nie pobrzmiewa żal ani wyrzut, ona sama czuje się tak, jakby zrobiła coś paskudnego.
– Może kiedyś... – zaczyna tak niepewnie, jak wtedy, gdy lód pod stopami okazuje się być zbyt cienki; jeden fałszywy, nieostrożny krok i kolejne zgaszone istnienie. Stara się udawać, że nie widzi przebłysku nadziei, kiedy Evelyn podnosi na nią wzrok niespodziewanym gestem, i stara się nie myśleć o tym, że będzie musiała ową nadzieję zgasić. – Ech, czy to ważne? Może kiedyś ci opowiem. Nie chciałabym... Żebyś pomyślała o mnie źle.
– Och, Unity. – Dziewczyna przewraca się na plecy i gładkim ruchem bierze ją za rękę. Zetknięcie dwóch powierzchni przyprawia ją o drżenie, jak zawsze, kiedy wydaje się, że odrobinę dłużej i płonący wewnątrz pożar rozszaleje się na całym ciele. – Zdejmij w końcu tą sztywną maskę.

Spogląda na nią wielkimi, zielonymi oczami, mając przed oczami żywy dowód, że przeciwieństwa – przynajmniej te wizualne – faktycznie się przyciągają i jakoś nie może się zebrać, by jej zdradzić swój wielki sekret: że bez tej maski nie potrafi już żyć, jak gdyby tylko ona umożliwiała swobodny dopływ tlenu do płuc.
– Przyszłaś wreszcie.

Marudzi, jak zwykle. A przynajmniej wówczas, gdy jest we względnie dobrym humorze. Może to i lepiej, że trafiła na taki dzień, choć wie, że tym trudniej będzie się postawić. Przechodząc przez ciemny pokój czuje się tak, jak wtedy, kiedy była jeszcze małym dzieckiem i wielka sypialnia rodziców stanowiła dla niej uosobienie ogromu. Od zawsze wiedziała też, że będąc tutaj należy zachowywać się cicho.

– Wielki Slytherinie, do czego to doszło, żeby własna córka okazywała taką niewdzięczność. Gdzie byłaś przez cały dzień?

To nie twoja sprawa, ciśnie jej się na język, ale w ostatecznym rozrachunku decyduje się nie mówić nic. Wzrusza tylko ramionami, pewna, że choroba ojca nie pozwoli mu już nad nią górować. Jest znacznie starszy od matki i gdyby się uprzeć, mógłby uchodzić za dziadka Uny, ale, choć myśli o tym zawsze, kiedy na niego spogląda, wie, że nie odważy się powiedzieć mu tego wprost.

– Mama mówiła, że chcesz się ze mną widzieć.

Krzywi się na dźwięk słowa "mama". Brzmi zbyt łagodnie, zbyt ciepło, zwłaszcza w zestawieniu z niedawnym obrazem rozkapryszonej kupki nieszczęścia w pokoju na górze. Zawsze stara się nazywać ją po imieniu, żeby uniknąć przykrego rozczarowania, że wbrew temu, kim być powinna, ani trochę nie sprawdza się w swojej roli. Julius zerka na nią uważnie – zawsze odnosi wtedy wrażenie, że prześwietla na wylot wszystkie jej kłamstwa i grzechy – i, chociaż patrząc na córkę powinien złagodnieć, jego rysy twarzy wyraźnie tężeją.

– Chcę wiedzieć, gdzie się szlajałaś i z kim. Wszyscy porządni ludzie siedzą teraz w szkole.
– Sam kazałeś mnie ściągnąć. – Una prycha krótkim, ironicznym śmiechem, ignorując irracjonalne żądanie. Obraz ojca, tak małego w tym wielkim łóżku, w tym pachnącym przepychem pokoju sprawia, że wreszcie dostrzega w nim prawdziwego, żywego człowieka: z przerośniętym ego i żoną, stojącą u boku wyłącznie ze strachu. Sposób, w jaki wymawia słowo "porządni", jakby chciał podkreślić, że jej do takowych nie zalicza. Cała ta sztuczna fasada, ten teatr, w jednym momencie przyprawia ją o łaskoczący w gardle śmiech.
– Bezczelna dziewucha. Odpowiedz na pytanie.
– Nie, t a t o – cedzi przez zęby, podchodząc bliżej; nachylając się nad ojcem, krzyżuje ręce na piersi. – Teraz ty odpowiedz na moje. Dlaczego, przez tyle lat... ?

Złamać można wiele rzeczy: różdżkę i gałąź drzewa, rękę, kark; nawet serce. Unie łamie się głos, zanim zdąży wysłać w przestrzeń to, o czym nigdy nie chciała wspominać. Łapie się, nie wiedząc czemu, naiwnej nadziei, że wreszcie usłyszy od ojca przynajmniej głupie "przepraszam", choć przecież dobrze wie, że on nie przeprasza – nikogo i za nic. Wlepia w nią swoje wodniste, błękitne oczy o podłym wejrzeniu i wygląda, jakby intensywnie nad czymś myślał; chciałaby wierzyć, że w końcu się złamie – byłby to chyba pierwszy raz w jego życiu.

– Chyba coś ci się uroiło w tej główce – oświadcza w końcu. – Byłem dobrym ojcem. To ty sprawiałaś, że działy się te okropne rzeczy.

Ma wrażenie, jakby cofnęła się o dziesięć lat i patrzyła na wszystko po raz kolejny: na kłótnie, na falę agresji i złości; pierwsze uderzenie, pierwszy krzyk, pierwsza krew. Zawsze chciała zareagować i zawsze brakowało jej odwagi; za każdym razem marzyła, że matka w końcu coś zrobi, i nigdy się nie doczekała. Najwyraźniej, myśli, nagle wyzuta z sił, najmocniejsze ciosy otrzymuje się od tych, którzy powinni nas wspierać.

– Do widzenia, ojcze – mówi wychodząc, choć chciałaby zrobić miliard innych rzeczy; a przede wszystkim – przestać się w końcu poddawać. To tylko stary człowiek, za wstrętne uczynki niewart żadnych cieplejszych uczuć – a mimo to nie potrafi na niego naciskać. 

Czy można tak tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało? Czy to możliwe, by nieustannie rozdrapywane rany w końcu przestały się zrastać? I czy można krwawić metaforycznie – a umierać naprawdę?

Do you know why people like violence? It is because it feels good.


jour
Podciągając rękawy starego swetra, zauważa małą dziurę przy lewym ściągaczu. Sięga do kieszeni po różdżkę i w tym samym momencie uświadamia sobie, że zapomniał rano pobiec po nią do gabinetu nauczyciela. Przypatrujesz mu się z lekkim uśmiechem na ustach, gdy kręci głową, kompletnie zrezygnowany. Pyta się, czy może pożyczyć pióro, bo jak się okazuje kilka sekund później, jego też tego dnia nie zabrał. O atramencie natomiast pamiętał, co wychodzi na jaw, gdy wyciąga ze skórzanej torby plik papierów całych zamazanych czarnym tuszem. Tym razem oboje wybuchacie śmiechem. Kończycie pisać wypracowanie dwie godziny później. Wstajecie od stołu i wychodzicie z Wielkiej Sali, rozmawiając o praktycznym teście z zaklęć, który ma się odbyć jutro, a potem żegnacie się — Ty zostajesz na korytarzu, a on schodzi na dół, do lochów, jak zresztą zwykle o tej porze dnia. 
Étienne Lévesque
Wypowiadasz jego imię. Odwraca się powoli, po czym patrzy w Twoje oczy nieobecnym wzrokiem, na jego ustach pojawia się niewyraźny uśmiech. Zauważasz z ulgą, że nie ma przy sobie różdżki, więc wyciągasz powoli rękę w jego stronę i poklepujesz go delikatnie po ramieniu. Chłopak odtrąca Twoją dłoń, a potem prostuje się i z całej siły popycha Cię na zimną, kamienną ścianę, krzycząc głośno w języku, którego nie rozumiesz. Cudem unikasz kolejnych ciosów. W końcu wyswobadzasz się z uścisku i uciekasz korytarzem prowadzącym do schodów, by jak najszybciej zniknąć chłopakowi z pola widzenia. Zatrzymujesz się dopiero, gdy zamykają się za Tobą drzwi prowadzące do dormitorium. Wiesz, że dyrektor musi zostać powiadomiony, ale za bardzo przeraża Cię wizja ponownego spaceru w ciemnościach. Wracasz do swojej sypialni i po jakimś czasie zasypiasz. Gdy następnego dnia Étienne za wszelką cenę Cię unika, a potem zbywa chamskim komentarzem, nie masz wątpliwość, iż inni mieli rację: ten chłopak nie jest wart niczyjego zachodu.
nuit


"Sundowning" albo "sundown syndrome" — tak został zdiagnozowany Lévesque, gdy w wieku pięciu lat pracownica sierocińca zaprowadziła go do szpitala. Niemal od razu, bo już drugiego dnia, umieszczono go w ośrodku dla obłąkanych.
Przypadek chłopaka uznano za wyjątkowy, bowiem dotknęła go choroba, która pojawia się u osób starych, najczęściej cierpiących na Alzhaimera. Każdy normalny człowiek nazwałby to lunatykowaniem, niemniej jednak schorzenie Étienne nie polega tylko na tym, iż chodzi on po nocach po zamku — wraz z każdym "przebudzeniem się" zyskuje zupełnie inny charakter, jest nieobliczalny, a co najgorsze, kompletnie nad sobą nie panuje.
Nie wie, że śni — nie wie, że nie śni.
Jego moce magiczne ujawniły się, gdy skończył dziewięć lat. Budynek kliniki stanął w płomieniach którejś z nocy, kiedy z chłopakiem było naprawdę źle — na szczęście straż zareagowała szybko, a i pielęgniarkom udało się go w porę obudzić. Od tamtego wydarzenia zainteresowało się nim Ministerstwo Magii. Młody Étienne został przeniesiony do szpitala św. Munga, ale już dwa lata później za pozwoleniem dyrektora przeniósł się do Hogwartu.
By normalnie funkcjonować, codziennie oddaje różdżkę opiekunowi domu, a nauczyciel, który aktualnie odbywa dyżur, zamyka jego komnatę i otwiera ją punktualnie o szóstej nad ranem. W pokoju nie znajduje się nic poza szafką na książki i łóżkiem.
Geniusz, osiąga wybitne wyniki niemal ze wszystkich przedmiotów. Inteligentny, niesamowicie chaotyczny. Gadatliwy, choć nikomu tego nie okazuje.
Ludzie trzymają się od niego z daleka, po prawdzie odrobinę się go obawiają. Rzadko udaje się natomiast komukolwiek ujrzeć Lévesque po zajęciach, bo chłopak spędza większość czasu w lochach, w sali od eliksirów, gdzie próbuje dopracować miksturę uleczającą jego chorobę — jej prototyp, Elisabeth, jak ją nazwał, stosuje już od kilku lat. Hamuje ona dalszy rozwój jego schorzenia. Stworzył ją mając trzynaście lat.

LAT SIEDEMNAŚCIE, KLASA VII, RAVENCLAW
FLAMEL, KOT BEZ ŁAPY, ACZ Z ROZUMEM


Witam się (kolejny raz już) po długiej przerwie! 
Chodźcie do mnie wszyscy, ukochamy Was, tylko się nie bójcie <3

WĄTKI: ??????
wszystkie powiązane ze mną wpisy znajdziesz pod etykietą coup d'état

10 stycznia 2017

If he's not here, then where?


Od chwili narodzin pokładano w nim ogromne nadzieje. Miał być wspaniałym czarodziejem, odważnym mężczyzną, który za punkt honoru postawi sobie obronę uciśnionych mas. Jako dziecko na dobranoc słuchał opowieści o ojcowskich wyczynach; o dokonaniach swoich imienników, o tym, jakie wielkie szczęście go spotkało będąc potomkiem wybrańca. Im stawał się starszy, tym bardziej zaczynały doskwierać mu wszelkie porównania. Niestety, wbrew oczekiwaniom nie przejawiał nieograniczonego potencjału magicznego. Latanie znienawidził niemal od pierwszych zajęć, kiedy niebezpiecznie zawisł nad ziemią, a potem nie potrafił opaść na ziemię bez konieczności wizyty w Skrzydle Szpitalnym. Z czasem względnie opanował tę sztukę, jednak poprzysiągł nigdy nie startować do drużyny. Przed światem udawał niechęć do ulubionego sportu czarodziejów i tylko on wiedział o spoczywających na dnie kufra pozrywanych plakatach brazylijskiego ścigającego. Od ojca często słyszał, że gdyby tylko chciał, to mógłby sporo osiągnąć w dziedzinie sportu. Albus chciał, ale nie mógł, więc odgrywał buntownika mającego gdzieś rozgrywki międzydomowe.
Nigdy nie był zbyt lubiany wśród uczniów Hogwartu. Wielokrotnie zbywał namolne dzieciaki złaknione chwały i blasku syna Pottera. Głowa go bolała od powtarzających się pytań, a na widok opiekuna Klubu Ślimaka uciekał gdzie pieprz rośnie. Nie przejawiał zainteresowania dołączeniem do elitarnego kółeczka wzajemnej adoracji, bo nie uważał się za faceta zdolnego do podlizywania komukolwiek. A już wyjątkowo nie znosił, gdy to jemu okazywano fałszywe oznaki sympatii. Początki hogwarckiej edukacji uważał za całkiem przyjemne, dopiero później dostrzegł, iż mury Hogwartu nie są takie wspaniałe, jak je opisywano. Odczuwał silne wrażenie uczestnictwa w wyścigu szczurów — popadał w złość, kiedy któreś z zaklęć mu nie wyszło, a reszta klasy cicho komentowała jego porażkę. Znacznie lepiej radził sobie z przyswajaniem wiedzy niż z jej praktycznym zastosowaniem. Choć poza obojętności szybko weszła młodemu Potterowi w krew, poświęcił wiele nieprzespanych nocy na wkuwaniu obszernych tematów, by nie odstawać od innych uczniów i móc udzielić odpowiedzi na najtrudniejsze pytania zadawane przez nauczycieli. Jednocześnie również starał się nie uchodzić za nadgorliwego. Raczej za takiego, któremu wszystko łatwo przychodziło, bowiem był niesamowicie inteligentny, zaś jakiekolwiek niepowodzenie wynikało z czystego niedbalstwa.
Za punkt honoru postawił sobie odstawanie od krewnych. Bynajmniej nie pragnie pokazać, iż jest od kogokolwiek lepszy. W żadnym razie nie uważa noszenia nazwiska Potter za przywilej i powód do dumy. Szanuje rodziców, ale nie zamierza pójść w ich ślady. Tak naprawdę mało w nim potterowskich cech charakteru, toteż mimo wszystko odczuwa ulgę z powodu decyzji Tiary Przydziału, która po krótkiej chwili zastanowienia — jako pierwszego w rodzinie — przydzieliła Albusa do Domu Węża. W całym swoim osiemnastoletnim życiu nie oczekiwał taryfy ulgowej, co nie znaczy, że nie znajdował sposobów na przeskoczenie własnych ograniczeń i szkolnych zakazów. Przed rozpoczęciem szóstego roku w Hogwarcie, odnalazł na strychu bardzo przydatną starą książkę do nauki eliksirów. Podręcznik ten, zaopatrzony przydatnymi adnotacjami, pozwolił uzyskać parę lepszych ocen. Podkradł kilka użytecznych rzeczy z czasów młodości rodziców do wykorzystania w słusznych celach. Słusznych, oczywiście, jedynie w jego własnym mniemaniu. Niektóre przedmioty musiał zwrócić, zniknięcia innych nie zauważano.
Skrycie obawia się nadejścia dnia próby zyskanych umiejętności, a one nawet w jednej dziesiątej nie dorównają dwóm autorytetom ojca, po których imiona Al odziedziczył. Ignoruje presję bycia wybitnym czarodziejem, co niejednokrotnie bywało powodem kłótni z rodzicem. On uważa, jakoby najmłodszy syn był po prostu zbyt leniwy, natomiast Albus twierdzi, że ojcu poprzewracało się w głowie od tych wszystkich dokonań wielkich osobistości z jego przeszłości. Matka, jak to ma w zwyczaju, próbuje załagodzić każdy konflikt, ale z biegiem lat coraz trudniej tego dokonać. Największym marzeniem Albusa Severusa Pottera jest skończenie szkoły i wyruszenie w daleki świat. Z dala od ludzi znających historię rodziny Potterów...

powiązania | więcej
VII ROK, SLYTHERIN — PÓŁKRWI —  WĘŻOUSTY — PREFEKT OD KILKU MIESIĘCY
_______________________________________________

9 stycznia 2017

i'm just a boy inside a man





VII | Gryffindor | obrońca | ⅛ krwi wili | patronusem kot | boginem umierający Jupiter | OPCM | Eliksiry | Zielarstwo | Mugoloznawstwo | ONMS | Transmutacja | wierszopisarz | Bąbel | Jupiter




Różdżki stworzone z jałowca nie należą do szczególnie powszechnych, wybierają wyłącznie kreatywnych czarodziejów, gdyż podstawą ich mocy jest wyobraźnia, dlatego w dobrych rękach są w stanie dokonać zdumiewających rzeczy. Jałowiec w połączeniu z piórem z ogona gromoptaka tworzy różdżkę wprost idealną do transmutacji, która dla Louisa jest najistotniejszym przedmiotem w szkole. Zdarza się, że słyszy od nauczycieli, iż umiejętnościami dorównuje swojej starszej siostrze. Jednak pomimo wszystkich swoich osiągnięć nadal stoi w jej cieniu, pozostając w oczach matki tym niedoskonałym synem. Niemalże od zawsze czuje niechęć w spojrzeniu, jakim go obdarza, choć sam nie rozumie czym jest ona spowodowana. Może tym, że to właśnie w nim zbyt głośno odezwały się geny Weasleyów, jego twarz pokryły piegi, a włosy zamiast pięknego blond koloru, okazały się być rude? Nie ma jednak na tyle odwagi w sobie, aby zapytać o to swoją matkę. Kiedyś chciał być malarzem, który przy pomocy pędzla potrafiłby namalować piękniejszy świat i swoje marzenia; dumnego ojca, roześmianą matkę i siebie między swoimi siostrami, które obejmowałyby go w ten siostrzany sposób, mierzwiąc mu włosy i dźgając w policzek. Zamiast tego zostawiał plamę czarnej farby na płótnie, bo nie potrafił odpowiednio dobierać kolorów, a postawione przed chwyceniem pędzla kreski, nie były wystarczająco czytelne, by cokolwiek z nich stworzyć. Czarna dziura pochłaniała wszystko, odbierała mu nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ojciec poklepie go po ramieniu, a matka nie spojrzy na niego karcąco, gdy zrobi coś niestosownego przy stole. Dziecięce marzenia o byciu artystą zniknęły po kilkunastu próbach przedstawienia czegoś więcej niż tylko czerń. Nie zniechęcony jednak, nadal szukał swojego celu w życiu. Z upływem lat, zaczął zauważać, jak dobrze potrafi dogadać się z ojcem, tak samo jak z dziadkiem Arturem, z którym jest w stanie godzinami rozmawiać o urządzeniach mugolskich i ich działaniu. Zdecydowanie lepiej niż w Muszelce, czuje się w Norze, wdychając zapach pieczonego ciasta babki Molly, a spotykając się tam z kuzynostwem, wyrzuca ze swojej głowy myśl o byciu niewystarczająco dobrym. W domu dziadków, na każdym kroku uśmiecha się do niego buzia kolejnego, piegowatego rudzielca, a on czuje, że tam pasuje jak brakujący element pięknej układanki. Tak samo postrzega Hogwart, gdzie jest z daleka od matki i od wiecznego porównywania go, do którejś ze starszych sióstr. W szkole odzyskuje pewność siebie, uśmiecha się szerzej, a piegi i rude włosy nie stanowią żadnego problemu. Zaciekle broni obręczy przed kaflem rzucanym przez przeciwników, zbierając później gratulacje na każdym kroku; z zaparciem osiąga kolejne sukcesy w transmutacji i zielarstwie, chwalony dumnym uśmiechem profesorów. Nie obawia się, że zostanie skarcony za głośne parsknięcie śmiechem przy stole, nie martwi się, że jeśli rzuci sprośnym żartem, zostanie wygoniony do swojego pokoju. Dzięki tak drobnym rzeczom w hogwarckich murach czuje się, jakby w końcu znalazł swoje miejsce. Wracając do domu, ucieka z niego najczęściej jak to możliwe, zazwyczaj do stadniny koni znajdującej się nieopodal Muszelki, gdzie jeden z boksów zajmuje ogier, którego dostał w prezencie od dziadków Delacour. Godzinami potrafi przesiadywać na plaży, pochylony nad notesem, w którym zapisuje kolejne rymy. Wakacje są dla niego okresem, gdy zamiast zjeść w spokoju obiad, przez większość czasu zastanawia się, czy w dobry sposób trzyma widelec, lub czy dobrze chwyta filiżankę z herbatą. To wszystko staje się dla niego coraz bardziej męczące, czuje aż wylewającą się z siebie frustrację i z utęsknieniem czeka na moment, aż wyprowadzi się z domu i będzie mógł stać się w pełni samodzielnym, zanim to jednak nadejdzie, musi jak najlepiej przygotować się do OWUTEM-ów, wygrać Puchar Turnieju Quidditcha, upić się i w końcu zaznać czym jest ta młodzieńcza miłość.
Witam z odświeżonym Louisem. Szukamy wszelkich możliwych powiązań, im bardziej zawiłych - tym lepiej! Wiersz mój, na zdjęciu Gytis Gedvilas, w tytule Thousand Foot Krutch.

8 stycznia 2017

#30 Lista Obecności

Nadszedł czas na pierwszą w nowym roku listę obecności, więc tradycyjnie jak co miesiąc autorzy wyrażający chęci do dalszego uczestnictwa w życiu bloga proszeni są o pozostawienie w komentarzu stanowisk zajmowanych przez postacie (nauczyciele, stażyści, prefekci i drużyny Quidditcha), zajętych wizerunków, zajęć dodatkowych wraz z rangą (animag, wila, metamorfomag itd) oraz wykonywanego zawodu w przypadku mieszkańców Hogsmeade. 
Na wpisanie się na listę macie czas do czwartku - 12 stycznia, 21:30.
W prawdzie został jeszcze miesiąc, ale gdyby znaleźli się chętni do powtórzenia ubiegłorocznej akcji walentynkowej, również można zgłosić to w komentarzu, a gdy zbierze się odpowiednia liczba zainteresowanych, wydarzenie zostanie ponownie zorganizowane na zbliżonych zasadach. Ostatnie opowiadanie musiałoby zostać opublikowane z końcem lutego, zatem na napisanie krótszego posta fabularnego każdy z autorów miałby ponad miesiąc.

Prosimy też o zajrzenie do regulaminu i zapoznanie się z podpunktem IIIc związanym z postaciami kanonicznymi, gdyż przez drobne przeoczenia i niedopatrzenia musiał on zostać raz jeszcze zmodyfikowany.

4 stycznia 2017

historia o tym, jak hogwarcki wilkołak próbuje przeżyć porwanie [cz.2]

«Część pierwsza opowiadania
W pomieszczeniu nastała cisza. Bellamy z lekko uchylonymi ustami wpatrywał się w twarz dorosłego mężczyzny, on natomiast nie spuszczał wzroku z chłopaka. Poza tą dwójką, wszyscy obecni przeskakiwali spojrzeniem od rzekomego ojca do rzekomego syna, w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję. Jednak w tej chwili, Bellamy nie był w stanie nic zrobić. Dłonie zacisnął w pięści, zupełnie ignorując bezustannie gwiżdżący czajnik. W głowie Bellamy'ego wirowało tylko jedno słowo. Synu.
Przez całe swoje życie marzył o tym, aby odnaleźć swojego ojca. Chciał roztrzaskać mu szczękę za to, że zostawił jego matkę, gdy ta była przy nadziei. Wyobrażał sobie, jaką krzywdę będzie mógł mu wyrządzić za osiemnaście lat życia bez jednego z rodziców. Nienawidził go z całego serca, a teraz stał naprzeciwko niego, nie będąc gotowym. Nie miał pojęcia, co powinien mu powiedzieć. Co powinien zrobić. Był w takim szoku, że przestał słyszeć uparte gwizdanie czajnika, w którym zawrzała woda, tak samo jak gniew w żyłach Bellamy’ego.
— Connor, zdejmij do diaska ten czajnik z płyty. — Enrico odezwał się jako pierwszy, jako pierwszy odwrócił też wzrok, aby przenieść go na stojącego najbliżej Connora.
Gdy tylko urządzenie zamilkło, mężczyzna znów spojrzał na Bellamy’ego.
— Chodź chłopcze za mną. — Rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Bellamy stał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w przestrzeń. Nie mógł otrząsnąć się z szoku. Jednak kiedy Connor go szturchnął i brodą wskazał na otwarte drzwi, Bell niepewnie kiwając głową, na sztywnych nogach ruszył przed siebie. Podłoga skrzypiała cichutko pod stawianymi krokami, jego dłonie trzęsły się okropnie, a w gardle miał sucho. Wyszedł na zewnątrz. Chłodne, wiosenne powietrze nieco go rozbudziło.
Enrico, ponoć jego ojciec stał oparty o ścianę po lewej stronie frontowych drzwi, a w dłoniach ściskał papierosa. Dłonie Bellamy'ego automatycznie powędrowały do kieszeni dresowych spodni, które miał na sobie. Jednak chwila wystarczyła, aby przypomniał sobie, że te ubrania nie należą do niego i na pewno nie znajdzie w nich swoich fajek. Mężczyzna domyślając się o co może mu chodzić, wyciągnął w jego kierunku dłoń z paczką.
— Poczęstuj się.
Zbyt zdenerwowany, aby odmówić, sięgnął po jednego i wsunął go między wargi. Wziął też zapalniczkę, która na nieszczęście działała na krzesiwie. Ciężka, napełniana benzyną, z wilkiem wyrytym w metalu. Trzęsącymi dłońmi otworzył ją i odpalił, by zaraz po tym podsunąć pod papierosa. Zaciągnął się dymem, który jakby natychmiast złagodził nieco zdenerwowanie. Oddał mężczyźnie zapalniczkę, ówcześnie ją zamykając.
— Po co tutaj jestem? — wypalił, a jego głos zadrżał.
Bał się. Bał się tego mężczyzny. Bał się własnego ojca.
— Ponieważ tego chciałem.
Ty tego chciałeś? Ty?! A pomyślałeś w ogóle, czego ja mogę chcieć? Pomyślałeś w ogóle o mnie przez cholerne osiemnaście lat?! — naskoczył rozeźlony na starszego mężczyznę.
— Przez całe osiemnaście lat myślałem tylko o tobie, Bellamy.
Zszokowany chłopak zamrugał szybko, zastanawiając się, czy aby się nie przesłyszał. Był pewien, że Enrico próbuje mydlić mu oczy. Chciał, aby mu zaufał. Uwierzył. Ale po tylu latach życia bez niego, Bellamy nie miał zamiaru mu zaufać. Nauczył się żyć bez ojca, teraz już nie był mu potrzebny.
— Doprawdy? Nie miałeś pojęcia, co się ze mną dzieje! Nie interesowałeś się mną! Dlaczego teraz nagle przypomniałeś sobie o moim istnieniu?!
Mężczyzna westchnął cicho, wypuszczając z płuc cały nagromadzony tam dym. Szara chmura pomknęła w przestrzeń. Był wyraźnie zmęczony.
— Całe to miejsce powstało z myślą o tobie, chłopcze. Rozejrzyj się.
Dopiero teraz zorientował się, że znajdują się jakby w środku ośrodka wypoczynkowego. Dookoła nich stało wiele maleńkich domków, identycznych, jak ten, z którego właśnie wyszedł. Drewniane budyneczki z gankami i lampkami uwieszonymi obok drzwi. Chłopak postawił kilka kroków naprzód i okręcił się wokół własnej osi. Domki zostały zbudowane niemalże przy ścianie gęstego lasu. Big Dog Forest – przypomniał sobie słowa Connora. Cóż za ironia.
— Co to ma wspólnego ze mną, do jasnej cholery?
— Synu…
— Nie nazywaj mnie tak!
Enrico westchnął po raz kolejny.
— Bellamy, byłem tchórzem. Przez osiemnaście lat śledziłem twoje poczynania, obserwowałem jak dorastasz. Zanim skończyłeś jedenaście lat pojawiałem się w Londynie bardzo często, kiedy zacząłeś chodzić do szkoły bywałem tam w czasie wakacji, czy w okresie świątecznym. Ale nie potrafiłem się odezwać. Bałem się.
— A powinieneś! Powinieneś na kolanach pojawić się w mieszkaniu mojej mamy i błagać o przebaczenie! Wychowywałem się bez ojca, nie miałem żadnych wzorców poza tymi mojej mamy. — Warknął z wyrzutem.
Po raz pierwszy w życiu jego głos nasączony był jadem.
— Wiem, ja…
— Gówno wiesz! Jedyne, co po tobie dostałem, to tę cholerną likantropię!
— Zamknij się, chłopcze! — podniósł głos, a Bellamy otworzył szeroko oczy, przerażony. – Nie masz pojęcia, co czułem. Uciekłem, bo się bałem, a twoja matka doskonale sobie radziła. W przeciwieństwie do mnie. Nie jestem bezdusznym skurwysynem. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, dopóki… Dopóki nie uratowałem Shawna z rąk innego wilkołaka. Miał cztery lata, kiedy rozszalały wilkołak dopadł jego rodzinę przebywającą na biwaku. Zabił jego rodziców i starszą siostrę. Będąc na wywarze tojadowym słaniałem się na własnych nogach, ale eliksir sprawił, że moje emocje były bardziej ludzkie, cudem udało mi się zabić tamtego i uratować dzieciaka. Wychowałem go, nauczyłem wszystkiego i kiedy ten, mając piętnaście lat pojął jak przemieniać własne ciało w zwierzęce zrozumiałem, że muszę zrobić coś, aby ludzie przestali ginąć z rąk wilkołaków.
Bellamy zacisnął dłonie w pięści. Jeśli jego ojciec myślał, że zbawiając cały świat zrekompensuje mu osiemnaście lat życia bez niego, był w błędzie. Przeliczył się, uważając, że to zmieni sposób, w jaki postrzegał go jego własny, biologiczny syn. Chłopak wyrzucił wypalonego papierosa i wciskając dłonie w kieszenie bluzy, ruszył przed siebie szybkim krokiem.
— Tak powstało Benevolens Lupus. — Odezwał się ponownie, idąc za nim. — Pomocny wilk. Obiecałem sobie, że będę pomagał każdemu świeżakowi, każdemu człowiekowi, który nie radzi sobie z przemianami. To wszystko rozrosło się, chociaż wiedzą o nas tylko nieliczni. Odnalazłem więcej animagów. Opracowaliśmy metody ściągania tutaj wilkołaków. Uczyliśmy ich, jak żyć, zaczęliśmy hodować tojad, ale to roślina tak trudna w utrzymaniu, że nie rozdajemy eliksiru na prawo i lewo, każdy, kto jest gotów przemieniać się co miesiąc w krwiożerczą bestię, po prostu to robi. Tutaj, w lesie. Z dala od ludzi, pod opieką.
Bellamy widział w tym sens. Pochwalał działania własnego ojca, jednak to nadal nie był wystarczający powód, aby mu zaufać.
— Masz całkiem nieźle prosperujący biznesik, na co ci ja? — zapytał. — Masz nowego syna i czwórkę podopiecznych, więc po co ta cała szopka? Ułożyłem sobie życie, mam przyjaciół, daję sobie radę, dlaczego próbujesz zniszczyć wszystko to, co budowałem, tak samo jak zniszczyłeś mamę? — słowa te najwyraźniej zabolały Enrico na tyle, że zatrzymał się i zbolałym spojrzeniem owionął swojego syna.
Bellamy nie czekając na żadne wyjaśnienia, wcisnął ręce głębiej w kieszenie dresowych spodni i przyspieszył kroku, nie oglądając się na swojego ojca. Nie miał ochoty z nim przebywać, nie chciał wysłuchiwać jego tłumaczeń. Jedyne, czego pragnął, to wrócić do domu, do swojego łóżka w gryfońskim dormitorium, ułożyć się w nim, twarz zanurzając w poduszce, a palce w sierści Azyla. Chciał, aby to wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby okazało się snem.
Poruszał się szybko, wzdłuż ściany lasu, minął ostatni domek, jednak niezbyt się tym przejmując brnął dalej, próbując ułożyć sobie choć trochę wszystkie informacje, które na niego spłynęły. Były niczym zimna woda wylana na głowę w czasie upalnego dnia. Nie potrafił kontrolować drżenia swojego ciała, które było standardową reakcją jego organizmu na stres.
***
Wrócił kilka godzin później, wyczerpany po długim marszu i z pustym żołądkiem. Niska temperatura dała mu się we znaki, czuł w kościach, że wychłodził organizm, a jego przypuszczenia potwierdzało rytmiczne stukanie szczęk i skostniałe palce. Niepewnie wszedł na ganek niewielkiego domku Connora, a jedna z desek skrzypnęła pod jego nogami. Z pewnym ociąganiem uniósł dłoń, by zapukać, jednak zanim zdążył choć raz uderzyć kostkami w drzwi, te stanęły przed nim otworem. Powitała go uśmiechnięta twarz starszego kolegi.
— Trudna rozmowa, huh? — zagadnął. — Wejdź, pewnie zmarzłeś.
Connor stanął bokiem, by wpuścić do środka Bellamy'ego. Z chęcią wszedł do domku i niemalże od razu powędrował do foteli rozstawionych w jednym z kątów całkiem sporego, jak na tak maleńki budyneczek, salonu. Opadł na miękki mebel z cichym westchnieniem.
— Herbaty? — usłyszał słowa Connora równocześnie z kliknięciem klucza w zamku.
— Dlaczego nie śpisz?
— Cóż, mógłbym powiedzieć, że mam problemy ze snem, albo, że w nocy wstaję często na siusiu, ale po co kłamać? — wzruszył ramionami. — Czekałem na Ciebie. Wiedziałem, że w końcu wrócisz. Nie miałeś dokądś pójść, do faktycznych zabudowań Glen jest kawał drogi, a ty nawet jej nie znasz.
Bellamy zmarszczył brwi. Skąd Connor miał pewność, że wróci? Przecież mógł uciec, teleportować się do mieszkania swojej matki w Londynie. Mógł, ale tego nie zrobił, raz – dlatego, że nadal nie poznał głównego powodu sprowadzenia go tutaj, a wbrew pozorom ciekawiło go to, dwa – nienawidził teleportacji, wręcz bał się przenosić w ten sposób. Poza tym nie miał pewności, czy ośrodek Benevolens Lupus nie jest, tak samo jak Hogwart, zabezpieczony czarami ochronnymi, włączając w to ten uniemożliwiający teleportację.
— Skąd miałeś tą pewność?
— Nie każdy odnajduje swojego ojca po osiemnastu latach. Rico był wyraźnie przybity po waszej rozmowie, więc wydedukowałem, że nie poszła najlepiej. Byłem pewien, że będziesz chciał poznać wszystkie fakty na spokojnie — uznał, przechodząc przez pomieszczenie do jego kuchennej części i nalał wody do czajnika, który chwilę później wylądował na płycie indukcyjnej. — Poza tym, nie teleportowałbyś się stąd. To miejsce chronione jest tak silnymi czarami, że przeniknięcie tu i wydostanie się stąd w magiczny sposób jest praktycznie niemożliwe.
Bellamy westchnął cicho, zrzucając buty ze stóp i podciągając zgięte nogi do piersi, objął je ramionami, a policzek ułożył na jednym z kolan, nie spuszczając wzroku z Connora. Choć mógł przyznać, że polubił wszystkich animagów z watahy (może poza Shawnem, który wydawał się być mistrzem złego pierwszego wrażenia), Connor zdecydowanie był osobą, którą obdarzył największą sympatią. O ile sympatią można darzyć osobę, która Cię porwała. — odezwał się w myślach. To brzmiało prawie jak zbyt szybko pojawiający się syndrom sztokholmski.
— O jakich faktach mówisz? — zapytał, nie do końca rozumiejąc intencje Connora.
— Nie myśl, że Rico o cokolwiek mnie prosił… Po prostu wydaje mi się, że przez najbliższy czas nie będziesz miał ochoty z nim rozmawiać, a tak się składa, że ten człowiek nie raz mówił mi o tym, jak bardzo żałuje tego, że zostawił Ciebie i twoją mamę. Camille była dla niego wszystkim, ale…
— Connor, poczekaj. — Chłopak opierający się o blat aneksu kuchennego zamilkł, czekając na dalszą wypowiedź Bellamy’ego. — Nie chcę o tym słuchać, nie chcę wiedzieć, co działo się w jego głowie, nie chcę. Jedyne, czego chcę w tej chwili to wrócić do domu. Oderwaliście mnie od normalnego życia, które w końcu zdążyłem sobie poukładać. Nie chcę tego wszystkiego, nie chcę prowadzić jakiegoś ośrodka wypoczynkowego dla likantropów, chcę po prostu położyć się we własnym łóżku i zapomnieć o tym, co się tutaj wydarzyło, o tym, że w ogóle spotkałem swojego ojca.
Obserwował jak Connor zaciska wargi w cienką kreseczkę. W tej chwili nie obchodziło go, że sprawił mu przykrość. Skoro oni mogli stawiać go w tak trudnej sytuacji, dlaczego miałby nie móc choć troszkę odwdzięczyć się niemiłymi odzywkami.
— Obawiam się, że nie możesz wrócić do domu, Bell… Wiem, że postrzegasz to jako porwanie, może nie chcesz tutaj być, ale daj nam kilka dni, spróbuj zrozumieć, dlaczego Rico cię tutaj sprowadził i obiecuję, że jeśli po tym wszystkim nie będziesz chciał tutaj zostać, przetransportuję cię z powrotem do Hogwartu.
***
Przez dwa kolejne dni nie odezwał się ani słowem do swojego ojca. Może nawet nie powinien mu uwierzyć, że faktycznie łączą ich więzy krwi, ale gdy tylko na niego patrzył widział te wszystkie podobieństwa. Choć starał się go raczej unikać i po prostu na niego nie patrzeć. Kiedy Rico pojawiał się na horyzoncie, Bellamy odwracał się na pięcie i odchodził. Spacerował po lesie, oddychał świeżym, niezmąconym niczym poza nieprzyjemną atmosferą powietrzem. Dotleniał swój organizm, starając się wymyślić plan ucieczki.
Wieczorem kolejnego dnia, który pomimo wszystkich aspektów związanych z porwaniem, czuł się nie najgorzej. Nie widział nigdzie Enrico, a to dzięki temu, że wyjechał z „ważną sprawą” i miał wrócić w środku nocy. Siedząc w salonie Connora, który jak się okazało był uznany za najlepsze miejsce spotkań paczki animagów, sącząc z butelki piwo kremowe, Bellamy przysłuchiwał się rozmowie Jamesa i Shawna, omawiających nową taktykę sprawowania opieki nad młodymi wilkołakami. Z kuchennej części domku dolatywały do niego cudowne zapachy pieczonego ciasta. Tristan zachwycony swoim dziełem, nie odrywał wzroku od okienka w piekarniku. Nie można było do niego dotrzeć, bo był zbyt zajęty wydawaniem z siebie ochów i achów. Connor nie wtrącał się do ożywionej rozmowy, skupiony na przeglądaniu Proroka Codziennego.
Znudzony słuchaniem Bellamy, podniósł się ze swojego miejsca i pomimo możliwości spędzenia wieczoru w miłym towarzystwie, z kawałkiem szarlotki i kremowym piwem w dłoni, postanowił zarzucić na siebie bluzę Connora i bez słowa opuścić drewniany domek. Dostrzegł światła w kilku innych mieszkaniach, zauważył Boba, który był jednym z wilkołaków na stałe należących do Benevolens Lupus. Siedział na werandzie, paląc fajkę i bujając się na starym, wiklinowym fotelu. Mężczyzna zauważywszy chłopaka, pomachał mu wesoło, a jeden z jego srebrnych zębów błysnął w świetle wiszącej na werandzie lampy. Bellamy skinął tylko głową, kierując się ku ścianie lasu. Przez te kilka dni zdążył nauczyć się poruszania po tym miejscu, w gęstwinie drzew odnalazł jezioro ze starym, skrzypiącym pomostem, na którym przesiadywał całymi godzinami pośród ciszy nocy, w towarzystwie kurczącego się księżyca.
Usiadł na zwilgotniałych deskach, które ugięły się pod jego ciężarem i ułożył dłonie za sobą, aby przenieść cały ciężar ciała właśnie na nie i w spokoju móc obserwować księżyc. Kiedy na niego patrzył, czuł się jakby bliżej domu. W końcu wyglądał on tak samo zarówno z okna wieży Gryffindoru, jak i z mieszkania jego mamy w Londynie, ale tutaj… tutaj wydawał się być bardziej prawdziwy. Wśród drzew, z migocącymi jasno gwiazdami, nie przyćmiewanymi blaskiem ulicznych lamp. Tak strasznie tęsknił za domem, tak strasznie pragnął wrócić do Hogwartu.
Nie wiedział jak wiele czasu minęło od kiedy tu przyszedł, ale księżyc zdążył przesunąć się bliżej czubków drzew, a on sam zmarzł nieco i poczuł zmęczenie. Wpatrując się żałośnie w lśniący księżyc, nie usłyszał nawet cichego skrzypienia pomostu.
— Connor mówił, że Cię tu znajdę — usłyszał za sobą znajomy głos.
— Czego chcesz? — odpowiedział beznamiętnie, nawet nie spoglądając przez ramię. Nie miał ochoty na rozmowę z Enrico.
— Rozumiem, że jesteś na mnie wściekły… Masz do tego pełne prawo, ale ja też miałem swoje powody, by Cię tu sprowadzić. — Mężczyzna usiadł koło niego, nogi zwieszając nad wodą. — Bellamy, jestem poważnie chory. — Przerwał na moment, jego głos zawiesił się, jednak młody chłopak, niewzruszony tą informacją, nawet nie spojrzał na swojego ojca. — Nie mam pojęcia jak wiele czasu mi pozostało, ale staram się przedłużyć swoje dni. Pragnąłem Cię poznać, naprawdę, nie tak jak próbowałem tego dotychczas, podglądając Ciebie i Twoją matkę. Wiem, że to egoistyczne, wiem, że nie uda mi się zwrócić ci tych lat beze mnie, ale spróbuj zrozumieć… Poza tym, Benevolens Lupus… To miejsce nie może istnieć bez kogoś, kto wie na czym to wszystko polega. To miejsce potrzebuje kogoś, kto rozumie czym są przemiany, kto wie jak sobie z tym radzić. Chłopcy nie podołają temu zadaniu…
Cisza zaległa między tą dwójką. Atmosfera była napięta niczym struna, która została zbyt mocno naciągnięta przy nastrajaniu. Wystarczyło tylko lekko szarpnąć, aby pękła.
— Więc co? Oczekujesz, że ja się tym zajmę? Czemu? Czemu to nie może być Bob? Czemu nie możesz znaleźć innego wilkołaka, który zaopiekuje się tym miejscem? Tylko dlatego oderwałeś mnie od codziennego życia, od mojego życia, które tak skrupulatnie próbowałem ułożyć? — odezwał się, póki co spokojnie, pilnując swoich emocji. Nie potrafił być przy tym człowieku kimś drobnym i uroczym. Przebywanie w towarzystwie Enrico wiązało się z nagłym włożeniem maski silnego, zbuntowanego młodego człowieka, któremu nie w głowie rumieńce i nerwowe przygryzanie wargi. — Nie jestem twoim pionkiem, nie masz prawa mną kierować!
— Wiem, Bellamy — odparł spokojnie mężczyzna. — Wiem, ale zrozum… W ten sposób możesz pomóc nie tylko sobie, ale i wielu innym osobom, tak podobnym do Ciebie. Możesz stać się przewodnikiem i opiekunem. Wiem, że to wymaga wiele cierpliwości i odwagi, ale wiem też, że ty ją posiadasz. Wychowałeś dzikiego lisa, radziłeś sobie z przemianami przez osiemnaście lat, chłopcze, jesteś idealnym kandydatem na to miejsce.
— Mam tak po prostu zrezygnować ze szkoły? Z siebie i poświęcić się temu całemu interesowi, bo ty tak chcesz? Bo jesteś umierający i nie chcesz przekazać władzy nikomu innemu, tylko swojemu prawdziwemu synowi? Trzeba było nie uciekać osiemnaście lat temu, może wtedy pomógłbym Ci bez problemu. — Podniósł się i spojrzał z góry na swojego ojca. Gdyby nie żywił do niego tak ogromnej nienawiści, pewnie postrzegałby go jako ideał. Silny, męski, oaza spokoju. Autorytet godny naśladowania.
— Poczekaj — dłoń mężczyzny zacisnęła się na przegubie Bellamy’ego. — Zanim powiesz „nie”, pozwól mi kogoś Ci przedstawić. Chciałbym, żebyś kogoś poznał, możesz chociaż to dla mnie zrobić? Jeśli… Jeśli po tym spotkaniu uznasz, że nie chcesz tu być, pozwolę Ci odejść, Connor bezpiecznie odwiezie Cię do Hogwartu. W porządku?
Głośne westchnięcie uleciało spomiędzy spierzchniętych warg chłopaka. W odpowiedzi kiwnął tylko głową i szarpnięciem pozbył się zaciśniętych na przegubie palców swojego ojca.
***
Ranek nastał zdecydowanie zbyt szybko, Bellamy przekręcił się w łóżku należącym do Connora i stłumił ziewnięcie. Powoli, by nie wywołać zawrotów głowy, wygrzebał się z ogrzanej jego ciałem pościeli, stawiając stopy na podgrzewanej, drewnianej podłodze domku. Zaciśniętą pięść uniósł do twarzy, by potrzeć nią zaspane oczy.
— Dzień dobry, Bell. Jak się spało? — usłyszał znajomy głos. Skierował twarz w kierunku fotela, w którym siedział skulony chłopak, zaciskający palce na parującym kubku.
— We własnym łóżku byłoby lepiej — odburknął, podchodząc do kuchennego blatu, by nastawić wodę na kawę.
— Widzę, że humorek z rana doskonały — prześmiewczo odpowiedział Connor. — Wnioskuję, że kolejna rozmowa z Rico też nie przeszła najlepiej. Bell, naprawdę nie chciałbym Cię do niczego namawiać, ale ten człowiek… naprawdę wiele dla niego znaczysz, nie odtrącaj go, spróbuj przebaczyć mu jego błędy. Robi naprawdę wiele, aby choć trochę odpokutować za swoje grzechy.
— Ty też? — warknięcie wydobyło się z gardła Bellamy’ego. Było tak nieprzyjemne, niemal zwierzęce, że sam poczuł się z tym nieswojo. — Przepraszam. — Dodał ciszej, zwieszając głowę. — Nie chciałem Cię przestraszyć, czy coś… Po prostu nie rozumiem czemu ciągle go bronisz, zostawił mnie zanim się urodziłem, nie pomógł mojej mamie w żaden możliwy sposób…
Connor westchnął cicho, przecierając twarz dłonią. Był wyraźnie zmęczony, zanim zdążył się odezwać, kolejne słowa wypłynęły z ust Bellamy’ego.
— Spałeś coś w ogóle?
W odpowiedzi pokręcił głową. — Niedawno wróciłem, Rico prosił, abyś przyszedł do jego domku, jak tylko się obudzisz — oznajmił sennym głosem, uśmiechając się pociesznie.
Bellamy skinął tylko głową, przypominając sobie prośbę Enrico i z ociąganiem ubrał na siebie rzeczy z poprzedniego dnia, nie kwapiąc się, by poszukać czegoś świeżego. Kiwając na pożegnanie śpiącemu Connorowi, opuścił jego domek, a swoje kroki skierował ku jednemu z kilkunastu drewnianych budynków. Jeszcze nigdy nie odwiedzał swojego ojca, choć Connor zdążył go poinformować, gdzie dokładnie mieszka. Wciskając dłonie głęboko w kieszenie szarej bluzy przemierzył kilkadziesiąt metrów, napawając się porannym lśniącym słońcem, ogrzewającym jego blade policzki. Głośne westchnienie uleciało spomiędzy jego warg, gdy pokonał schodki prowadzące na ganek domku i zapukał delikatnie do drzwi. Po dłuższej chwili, te stanęły przed nim otworem, ukazując wyraźnie zmęczoną twarz jego ojca.
— Cieszę się, że przyszedłeś. — Blady uśmiech zamajaczył na twarzy mężczyzny. — Wejdź, chciałbym Ci kogoś przedstawić.
Mimo targających nim obaw i kotłujących się myśli, Bellamy przekroczył próg domku, urządzonego tak samo jak ten, w którym mieszkał wraz z Connorem. Dostrzegł siedzącą przy stole drobną postać. Chłopak, który podniósł się ze swojego miejsca, wydawał się być jeszcze bardziej kruchy, niż Bellamy kiedykolwiek był. Pierwsze, co zauważył, to duże, niebieskie oczy, przepełnione smutkiem i jakby strachem.
— Bellamy, poznaj Nicolasa, jest mugolem i pół roku temu został pogryziony przez wilkołaka.
_________________________________
Nie pogryźcie mnie! Tekst nie betowany. 

3 stycznia 2017

Dry my eyes so you won't know


Roxanne Weasley


Gdzieś zaginął ten osobliwy uśmiech, który towarzyszył jej przy niemal każdej wykonywanej czynności. Tak jakoś wyszło, po prostu wypadł z kieszeni i postanowił wracać rzadziej niż kiedyś.



Będę silna dla ciebie, mimo że tak bardzo, bardzo mam już dość. Chciałabym zacząć od nowa, ale nie dajesz zapomnieć, bez przerwy wbijając mi do głowy wspomnienia. I ten entuzjazm, mamo, ten entuzjazm, który zawsze rozsadzał mi umysł, teraz jest wielką chmurą złości i rozczarowania, której nie umiem utrzymać w środku. I Quidditch już nie wystarcza, bicie pięścią w poduszkę nie wystarcza, bieganie wokół tego cholernego zamku każdego wieczora NIE WYSTARCZA. I tak mnie wkurza, mamo, strasznie, przeokropnie, że muszę być na nogach, gdy brat sobie nie radzi, i klepać go po plecach, kiedy ja tak bardzo chcę, żeby to on mnie przez chwilę potrzymał. Widzę, że ludzie przestają mi współczuć, teraz już zaczynam ich denerwować. Gadają, że mam muchy w nosie, że to nie ich wina, że nie żyjesz. A ja przecież wiem, bo wina leży po mojej stronie. Więc czemu jestem taka zła, mamo? Czemu warczę na wszystkich jak wściekły pies, czemu znowu pobiłam się z kimś bez większego powodu? I, kurde, dlaczego wciąż czuję tę głupią powinność przeproszenia za wszystko, uśmiechnięcia się? Nie muszę, ale muszę. Trochę bez sensu to wszystko, co nie?

Witam ponownie! Uczelnia trochę mnie przygniotła, ale stęskniłam się przeokropnie, więc wracam z Roxanne, nieco inną po śmierci matki, ale wciąż pragnącą uwagi tłumu.
Stara karta, starsza karta.
Wątki (3/4): Fred, Bellamy, Lily.
Na zdjęciach Raven Lyn.

1 stycznia 2017

Je­dyny ciężar, ja­ki zrzuciłabym
na Twe nieza­leżne ramiona,
to nieme łzy, i pętla żalu.
Każda miłość rzeźbi w duszy
włas­ne znamiona,
jeśli chcesz, to da­lej maluj
ra­niące zda­nia, mil­czące fra­zy
czub­kiem języ­ka, i ust skrawkiem.

I nie przej­muj się, że
z taką na­miętnością cedzę słowa
- niekiedy tak jest
łatwiej… 
 
Albus Potter
***
Przyjaźń - Milczenie, spojrzenie -  Przepraszam


Artair Avery
 ***
Związek - Akceptacja, obojętność - Dziękuję