patronus wilk ––– bogin nieznany ––– różdżka 14 cali, wiąz, włókno smoczego serca –––
dwa metry i szereg blizn w pamiątce po V 1998 ––– tatuaże na rękach i torsie sposobem na upamiętnienie tego, co ważne ––– zbyt dużo procentów, za dużo bólu
Często
dochodzisz do wniosku, że los musi cię ewidentnie, cholera,
nienawidzić, skoro z taką lubością czyni twoje życie coraz
bardziej żałosnym i smutnym, ale prawda jest taka, że tak już po
prostu musi być. Przychodząc na świat w tak znamienitej
rodzinie jak ta Greybecków, jest się bowiem z góry skazanym
na porażkę i nie ma na tym świecie osoby, która wiedziałaby o
tym lepiej, niż ty, Connorze. Nauczyłeś
się tego w najboleśniejszy ze sposobów – a szkoda, bo tak bardzo
chciałbyś o
tym zapomnieć…
Niestety,
jakby już sam fakt bycia jedynym dzieckiem okrytego niepochlebną
sławą wilkołaka, który przed ćwierćwieczem ze ślepą
wiernością służył swojemu Panu, nie wystarczał, aby już i tak
cholernie mocno utrudnić ci funkcjonowanie
na tym świecie, tobie w genetycznym spadku po kochającym
tatusiu, dostała się jego
druga, potworna natura.
Nikt cię nie pytał o zdanie, nikt się nie zastanawiał nad tym,
czy to dla ciebie na pewno dobre ani czy decydowanie się na takie
dziecko-hybrydę było choćby w najmniejszym stopniu mądre. Nie –
ciebie postawiono przed faktem, który się dokonał i przez długie
lata nawet nie pokazano ci, że można żyć inaczej.
Byłeś
trochę jak zwierzę w klatce, egzotyczne i dzikie, przynajmniej
dopóki Fenrir Greyback nie zidentyfikował pełni twoich zdolności.
Dla niego od zawsze byłeś bowiem bardziej eksperymentem niż synem
– kimś spłodzonym dla samej ciekawości czy można, a
nie wyczekiwanym potomstwem. Kolejnym krokiem ku budowie armii
likantropów, które ślepo ufając Czarnemu Panu, przyniosłyby mu
niebywałą chwałę.
Potem
zaś nadeszła pora nauki w Hogwarcie i wszystko uległo zmianie.
Rzucono
cię bowiem na głęboką wodę: prosto do środowiska, którego nie
tylko nie znałeś, ale i w którym dosłownie musiałeś walczyć o
przetrwanie. Z twoim wychowaniem, biografią oraz innymi
predyspozycjami, nie mogłeś w końcu trafić do innego domu niż
Slytherin, w którym otoczenie się twardą skorupą i wyłączenie w
sobie wszelkich ciepłych uczuć było wręcz niezbędne. Tam zaś z
czasem robiło się w tobie coraz mniej człowieka, a więcej
przerażonej, zapędzonej w kąt bestii.
Siedem
lat udawałeś kogoś, kim nigdy nie byłeś. Siedem lat walczyłeś
o swoje, raz w miesiącu wyjąc z bólu we Wrzeszczącej Chacie i
skomląc o rychłą śmierć, gdy twoje członki zdawały się płonąć
ogniem. Siedem lat musiałeś walczyć z własną naturą, aby
w chwilach ogromnego podenerwowania nie ulec przemianie – czemuś
równie dla ciebie prostemu, co podpisanie się.
Siedem lat żyłeś w kłamstwie, pozwalając swoim rodzicom żyć w
przekonaniu, że dobrze cię
przeszkolili, wychowując nowego, młodego Śmierciożercę.
Maj
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku pomógł ci
bowiem zrozumieć, że to nie tą ścieżką wiodła twoja droga –
że choć w tym brutalnym konflikcie stanąłeś po tej stronie,
której oczekiwała od ciebie rodzina, przyzwyczajony do wykonywania
ich poleceń, w głębi serca wcale nie czułeś się z tym dobrze.
Obserwując w milczeniu, jak wszyscy, którzy na swój sposób byli
ci bliscy, odchodzą z powodu swoich idei, pojąłeś, że tak nie
potrafisz, nie chcesz, że nie możesz… Ukończywszy naukę,
odszedłeś więc, nie oglądając się za siebie i nie planując już
nigdy wrócić.
Przez
lata szlajałeś się po świecie, zatrzymując się to tu, to tam w
poszukiwaniu szczęścia i odkupienia – czegoś, co pozwoliłoby ci
choćby odrobinę pomniejszyć odczuwane przez ciebie wyrzuty
sumienia. W niektórych miejscach pozostawałeś na dłużej:
znajdowałeś pracę, dom, czasami nawet nawiązywałeś jakieś
kontakty międzyludzkie. W innych zaś byłeś przelotem: ot, bestia,
której żądze musiały zostać zaspokojone w którymś z
europejskich lasów.
Spokój
odnalazłeś dopiero na południu Anglii, w kornwalijskiej
miejscowości Boscastle, pachnącej rybą, solą i wszechobecną
zielenią. W tamtejszej opuszczonej
kopalni Wheal Hope udało ci się stworzyć dla siebie azyl, o jakim
od zawsze marzyłeś: miejsce bezpieczne, w którym dla nikogo nie
stanowiłeś zagrożenia, a w którym swobodnie mogłeś być sobą.
W chatce na zboczu klifu stworzyłeś zaś sobie namiastkę domu,
którego, jak się okazuje,
nigdy nie miałeś.
Zarabiałeś
na życie rybołówstwem i ratowaniem okolicznych zwierząt, czując
się naprawdę dobrze w
tej oderwanej od rzeczywistości mieścinie, która często stawała
się oddzielną wyspą, gdy prąd morski odseparowywał ją od
stałego lądu. To nie jednak urokliwe widoki czy wątpliwej jakości
kuter, na którym codziennie wypływałeś na połów, sprawiły, że
po dziś dzień myślisz o tym miejscu z rozrzewnieniem i tęsknotą,
której nie sposób opanować. Za to odpowiedzialna jest bowiem
dziewczyna o srebrzysto-siwych włosach i najpiękniejszym spojrzeniu
fiołkowych oczu, jakie kiedykolwiek widziałeś. Dziewczyna z twoich
marzeń i snów, goszcząca w nich do dziś.
Jakimś
cudem zdołała bowiem przedrzeć się przez twoje postawione z taką
pieczołowitością mury i poznać prawdziwego ciebie. Tego
mężczyznę, który dba o to, co jest mu bliskie; tego, który nie
może znieść krzywdy innych stworzeń i tego, który w gruncie
rzeczy jest po prostu pogubiony. Nic więc dziwnego, że z równie
wielką łatwością odnalazła drogę do twojego serca, sprawiając
że po raz pierwszy od lat uwierzyłeś, że naprawdę może cię
spotkać coś dobrego.
Los
widział to jednak zupełnie inaczej, a ty po dziś dzień wyrzucasz
sobie to, jak bardzo byłeś wtedy naiwny. Powinieneś był przecież
przewidzieć, że potwór taki jak ty nie ma szans na szczęście i
że ktokolwiek się do ciebie zbliży, z góry skazany jest na
cierpienie. Tego zaś zupełnie dla niej nie chciałeś – cóż,
szkoda, że wszystkie twoje działania i tak do tego zaprowadziły.
Do pojedynczego wybuchu emocji, których nie potrafiłeś kontrolować
i ukazania się twojej zwierzęcej, okropnej natury, co mogło
kosztować ją życie.
Wtedy
zrozumiałeś, że nieważne, jak kochasz tkwić u jej boku, to nie
jest miejsce dla ciebie.
Uciekłeś
więc ponownie: tym razem jeszcze bardziej zgnębiony i rozżalony,
przekonany o swoim bestialstwie i o tym, że nie zasługujesz na nic
dobrego. Ścigany przez demony w postaci ojca, który mimo pobytu w
Azkabanie zdołał cię odnaleźć i matki, która jak zawsze miała
dla ciebie własny pomysł na życie, uciekałeś przed nimi, przed
sobą, przed przeszłością, przed… wszystkim.
Uciekałeś,
ale nie potrafiłeś biec dostatecznie szybko.
Powrót
do Hogwartu w semestrze letnim 2023 roku miał więc być twoim
wybawieniem. To bowiem w zamku czułeś się w młodości w
miarę bezpieczny i wiedziałeś, że chociaż część twoich
demonów cię tam nie dopadnie. Podjąłeś więc pracę jako
nauczyciel ONMS będąc w skrajnej desperacji i będąc pewnym, że
gorzej już być nie może – że więcej błędów nie zdołasz
popełnić. A jednak jedna wycieczka do Hogsmeade w czerwcowy dzień,
gdy tęsknota za ukochaną była zbyt silna, abyś mógł sobie z nią
poradzić, udowodniła ci, że jest inaczej. Kelnerka w
gospodzie, z którą pozwoliłeś sobie na noc zapomnienia i dziecko
pod jej sercem były bowiem aż nadto przekonującym dowodem.
Oto
więc jesteś: nauczyciel ONMS w kolejnym semestrze nauki, bo choć
poczucie obowiązku i pewność, że dzięki temu twoja wiarygodność
jako prawego człowieka wzrośnie, kazało ci wziąć tę kobietę za
żonę, nie potrafiłeś stać się mężem na pełen etat; wilkołak,
który wciąż nie przestał udawać i mężczyzna, który chciałby
potrafić cofnąć czas…
Rzecz
w tym, że czego byś sobie nie wmawiał,
wina leży wyłącznie po twojej stronie. To ty bowiem straciłeś
nad sobą panowanie, śmiertelnie
przerażając jedyną kobietę, na której kiedykolwiek ci tak mocno
zależało i wyrządzając jej krzywdę, której nigdy sam sobie nie
zdołąsz wybaczyć. To ty wyjechałeś bez słowa, dochodząc do
wniosku, że tak będzie dla niej lepiej, aby
tym samym wyrwać sobie raz na – jak sądziłeś – dobre serce z
twojej szerokiej piersi, skazując je na permanentne złamanie,
cierpienie i ból, którego nic nie jest w stanie uciszyć – nawet
najsilniejszy alkohol. To ty pozwoliłeś samemu sobie uwierzyć w
to, że jesteś potworem, który nie zasługuje na nic dobrego – że
takich zwyrodnialców jak ty, powinno się karać bezwzględną, nie
znającą żadnej ulgi, śmiercią bądź przynajmniej odseparowaniem
od reszty ludzkości. To ty dopuściłeś do tego, aby z twoich oczu
na dobre zniknął wyraz szczęścia, a usta zapomniały czym jest
uśmiech inny, niż ten wymuszony: sztuczny, ironiczny i nie mający
nic wspólnego z radością.
Sam
to wszystko spieprzyłeś, Connor.
Teraz
to, cholera, napraw.