Beatrice Dove Allaway
Wiatr wzmagał się, szarpiąc jej długie, rude kosmyki, obecnie splecione w opadającego na plecy warkocza. Słyszała tylko ciężkie, silne podmuchy, jakby głucha na pozostałe odgłosy otoczenia. Pomimo późnej wiosny na dworze było wyjątkowo chłodno, choć parę godzin wcześniej słońce raz po raz wychodziło zza chmur; teraz jednak niebo było zasnute ponurą szarością. Przyszło jej do głowy, że być może pogoda postanowiła zsynchronizować się z nastrojem – a za chwilę również kilka innych bliskich dziewczynie osób miało dołączyć do okrytego smutkiem grona. Na samą myśl o tym ze zdenerwowania ścisnęło ją w żołądku.
Ostrożnie usiadła na lodowatej ziemi, skąd była niewidoczna dla potencjalnych spacerowiczów, których przypadkiem coś wygnałoby w taką pogodę na Błonia, choć w wystarczającej odległości, by słyszeć, kiedy to wszystko się zacznie. Drżała na całym ciele, trochę z zimna, a trochę ze strachu, wciąż jakby niepewna tego, co zamierzała zrobić. Zbyt dobrze wiedziała, że jest już za późno: nie może się wycofać, nie teraz. Nie zmieniało to jednak faktu, iż do samego końca, jak również po wszystkim, niezależnie od podjętej decyzji, miałaby wrażenie, że postąpiła źle. Że powinna była wybrać tą drugą opcję.
Zacisnęła drobne, wyziębione dłonie w pięści i czekała niecierpliwie.
Jej serce przyspieszyło, kiedy usłyszała krzyk. To była Addie; poczuła się nie fair wobec dziewczyny, skazując ją na dramatyczne odkrycie tylko dlatego, iż była pewna, że akurat wtedy będzie przechadzała się nad jeziorem. Nie mogła jednak zwrócić się w tym przypadku o pomoc do kogokolwiek, kogo znała lepiej – istniało ryzyko, że ktoś wykryje misternie uknuty plan. Zestresowana rudowłosa ciaśniej otuliła się ramionami, jak gdyby za wszelką cenę chciała powstrzymać ciało przed rozpadnięciem na milion maleńkich kawałeczków. Nie ruszyła się z miejsca, nasłuchując uważnie i mając nieodparte wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Gwar narastał. Addie musiała pobiec po jakiegoś nauczyciela, a wraz z nim pojawiło się co najmniej trzy czwarte kadry i wszyscy uczniowie, którym udało się co nieco podsłuchać. Wyobrażała sobie ich wszystkich, profesorów, a za nimi tłum zaintrygowanych dzieciaków w czarnych szatach. Coś boleśnie zakłuło ją w płuca. Wizja ta na nowo wzbudziła w niej tajone poczucie winy.
Widziała go, jak przepycha się między innymi uczniami; jego ruda czupryna podskakiwała przy każdym kroku, kiedy tak spieszył, by zobaczyć na własne oczy to, o czym szeptało się w grupie. Widziała w jego oczach panikę, niemal namacalną – ten rodzaj strachu, który nakazuje działanie, kiedy jeszcze można się łudzić, że to wszystko nieprawda. Poczuła bolesny ucisk gdzieś w okolicy mostka na ułamek sekundy przed tym, nim usłyszała jego wrzask; przerażający, przecinający powietrze wrzask unosił się w górę, docierając do najgłębszych, najbardziej oddalonych dziur, wciskając się w każdą szczelinę. Spanikowana i zrozpaczona przycisnęła dłonie do uszu. Nie mogła, nie chciała tego słuchać i mieć potworną świadomość, że sama jest tego powodem. Nigdy przedtem nie słyszała, by brat tak krzyczał i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że taki odgłos może wydać tylko ktoś, dla kogo słowa i łzy to za mało, by uporać się ze swoim bólem. Było coś nieludzkiego w tym dźwięku: brzmiał jak płacz rannego zwierzęcia.
Uświadomiwszy sobie swoje położenie, rudowłosa zerwała się z miejsca, starła z bladych policzków mokre ślady i zarzuciła na ramiona niewielki plecak. Poza czarnym, grubym zeszytem nie zawierał praktycznie nic, gdyż nie mogła zabrać ze sobą żadnych rzeczy osobistych – nawet różdżki. Nie przeszkadzało jej to zbytnio, bowiem zdawała sobie sprawę, że na jeszcze na sobie Namiar i użycie jakiegokolwiek zaklęcia skutkowałoby rozsypaniem się całego przedsięwzięcia. Ministerstwo natychmiast wykryłoby, iż nie jest tą osobą, za którą się podaje, lecz uczennicą Hogwartu – rzekomo zmarłą w wyniku utonięcia Zephir Fawn Ainsworth.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz