Brandan Lloyd, którego rodzice przed jedenastym rokiem życia zabrali ze sobą do Anglii, dobrze wiedział, że w następne urodziny dostanie list z Hogwartu. Jeszcze przed przeprowadzką do Londynu, wiedział o istnieniu magii. Bez dwóch zdań dorastał w jej otoczeniu pomimo, że nie do końca wtedy jeszcze umiał nazywać niektóre rzeczy po imieniu. Rytuały odprawiane przez starszych dla wyplenienia z osady złych duchów, zaklęcia w innych językach rzucane na ludzi, aby czynić ich zdrowszymi lub szczęśliwszymi. Czasami dżungla wydawała się do niego przemawiać, kiedy jako kilkulatek się w niej gubił - wtedy nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że oto nie tylko posiadł zaszczyt rozmawiania z duchami swoich przodków, ale także mógł posiadać moc, by strzec tego, co po sobie zostawili.
Wspólną cechą wszystkich afrykańskich plemion, które uchowały się przed francuską i brytyjską kolonizacją, pozostając dumnymi i niezależnymi do dzisiaj, jest umiejętność obserwacji natury. Umieją żyć w dziczy, która odwdzięcza im się wszystkim, czego potrzebują: pożywieniem i schronieniem. Co więcej, równie dobrze poradziliby sobie w nowoczesnym świecie europejskiej cywilizacji, ale to tutaj, w szałasie pod strzechą i bez tych genialnych wynalazków białych ludzi, czują się najbezpieczniej. W tej cywilizacji, w której żaden człowiek nie miał nigdy prawa stawiać się wyżej w hierarchii od innych zwierząt, w jednej z małych plemiennych społeczności Senegalu, jest miejsce, które pewien chłopak zawsze będzie nazywał domem, nawet jeśli kiedyś swoje gniazdo postanowi uwić daleko od niego.
W momencie, kiedy Ekspress Hogwart zakończył swój bieg na stacji King's Cross, Brandan zupełnie zapomniał o niedawnej kontuzji po upadku z miotły. Myślał już tylko o tym, aby w tłumie dorosłych i reszty uczniów nacierających na siebie nawzajem, odnaleźć najpierw siostrę, która jak zwykle czekała na jego powrót, a potem rodziców. Gloria, jako jedyna osoba w całej rodzinie, nie posiadała zdolności magicznych, ale nie wydawała się z tego powodu nieszczęśliwa. Wręcz przeciwnie – denerwowało ją, kiedy Brandan mógł się w niespodziewanym momencie aportować i deportować za jej plecami, albo zostawiał otwarte drzwi do pokoju, z którego przy każdej okazji dosłownie uciekały jego genialne wynalazki. Słowem - jakoś sobie radziła bez znajomości tradycyjnej magii, chociaż chwilami bardzo chciałaby umieć zamienić brata w nietoperza. Pogodziła się z tym, tak samo jak Bran co roku godził się na przelot tradycyjną mugolską klasą ekonomiczną, zamiast zaprojektowanymi przez niego miotłami z wbudowanym trybem niewidzialności, które czekały na zatwierdzenie przez Ministerstwo Magii. Miał jakieś złe przeczucia co do tych mugolskich machin.
Kiedy niecierpliwił się w drodze, dopadały go wspomnienia. Przywoływały obrazy sprzed lat; Senegal i Gambię takimi, jakimi były dla niego całe dzieciństwo i potem już tylko na czas przerw świątecznych i lata, kiedy plemię jeszcze koczowało i trochę później, kiedy na dobre zatrzymało się u stóp tamtejszej cywilizacji. Za dnia na zewnątrz nie szło spotkać żywej duszy, za to wieczorem, kiedy wszyscy zbierali się w osadzie, pomiędzy grubymi gałęziami wiekowych drzew przepływała swobodnie muzyka, dźwięki bębnów wprowadzające starych mędrców w zadumę, a dzieci zapraszające do dzikiego tańca. Przed wyjazdem mieszkali w sąsiedztwie matki ojca Brandana i jej drugiego syna, który oficjalnie był tylko przewodnikiem w rezerwacie, a nieoficjalnie odpowiadał za to, aby skrzaty Yumbo nie wchodziły w drogę szympansom, które przez mugolski rząd objęte zostały ochroną, ze względu na zagrożenie wyginięciem.
– Nie próbuj szukać w naturze sił dobra i zła, Bran – mówił wujek, kiedy płynęli odnogą rzeki tak wąską, że chwilami trzeba było kłaść się na łódce, żeby nie zahaczyć głową o roślinność wyrastającą z obu brzegów. – Dla świata nie ma między nimi specjalnej różnicy. Trzeba zaakceptować bieg rzeczy, jeśli jest on dla niej naturalny. Nigdy bym na to nie wpadł, gdybym nie pracował ze zwierzętami. Jeśli moje małpy będą chciały odejść, odejdą. Moja w tym głowa, żeby mogły odejść w spokoju.
Patrząc w szybę samolotu widział też swoje odbicie, ale wróciło do niego inne wspomnienie. Miał osiem lat, kiedy oglądał się w kałuży, a za nim rozciągała się zieleń dżungli. Miał chudy tors i dziecięcą twarz, wymalowane nierówno białą farbą. Palcami po skórze kreślił wzory, których nauczył go dziadek. Z rzemienia na szyi zwisał mu talizman szczęścia w postaci zwykłej muszelki. Odskoczył znienacka, kiedy do kałuży wskoczył wyższy od niego chłopak. Miał dwanaście lat, ale ze względu na władczy ton, z jakim potrafił przemawiać, był Wodzem dla wszystkich dzieci w obozie.
– Idziemy do buszu – zarządzał co jakiś czas, posługując się dialektem, którego nie zrozumiałby nikt spoza plemienia, a już na pewno żaden z turystów kręcących się od czasu do czasu między tubylcami. Chłopcy łapali za kije, które były pomocne w odgarnianiu gałęzi i ruszali za Wodzem. Wchodzili do dżungli bez strachu, bo to w niej się wychowywali. Znali każde drzewo, po którym skakali, polując na małe ptaki. Żadna ścieżka nie była im obca, poza tym wytyczali nowe, prowadzące do całkiem innych miejsc. Uczyli się odkrywać, a nie wynajdywać. Nie rozumieli do końca, co robią, ale nigdy nie zaburzali wiekowej harmonii natury.
– To co tu jest, jest pożyczone i jeżeli cokolwiek wyniesiemy, będziemy musieli oddać – przypominał bez zastanowienia Wódz, kiedy znajdowali owocowe drzewa, z których wiatr postrącał owoce. Chłopcy stukali niecierpliwie kijami o podłoże. – A więc musimy zjeść to wszystko tutaj na miejscu!
Zaśmiał się w duchu do tego wspomnienia. Kwaśne owoce jednego z tamtych drzew przyprawiły kiedyś ich wszystkich o bóle brzuchów. Jeszcze nigdy jego matka nie przypominała tak bardzo zezłoszczonej żony pigmejskiego czarownika. To wydawało się tak dawno. Poczuł się jak starzec. Teraz myślał nad sensem słów przyjaciela z dzieciństwa. Jeszcze nigdy w rodzimych stronach nie spotkał się z przejawem takiego egocentryzmu jak w Europie. Kiedy znalazł się w Anglii, nie wiedział o niej prawie nic. Z czasem, znalazły się rzeczy w nowym świecie, które polubił, ale także znalazło się parę takich, z którymi nie mógł się pogodzić. Denerwowało go to wszechobecne wynajdowanie rzeczy. On wynajdywał coś z niczego, albo doskonalił to, co już było. Natomiast biali ludzie, nie tylko mugole, odkrycie świata przypisywali swoim rozmarzonym podróżnikom z podkręconymi wąsikami i zasiekami na niewolników. W 1920, kiedy świat usłyszał o Newtonie Scamanderze i jego "Zakazie Eksperymentalnej Hodowli" (co było jedną z pierwszych tego typu publikacji, które opinia publiczna wzięła na poważnie) było już za późno na odzyskanie fauny i flory, która wymarła długo przed tym, zanim zaczęło się wycinanie starego pod fundamenty nowego, mniej stabilnego. Brandan nie był szalonym fanatykiem; nie przywiązałby się do krowy, ani do drzewa, ale ufał temu wokół czego się wychował, bardziej niż tej całej surowej nowoczesności. Zresztą, widział niedaleką przyszłość w ciemnych barwach, jeżeli ludzie mieli iść w tym kierunku. Podpowiadający mu przodkowie mogli być omylni, skoro należeli do przeszłości, ale on nie był głupi. Wiedział, że każdy słoń na glinianych nogach musi w końcu runąć.
Śniło mu się, że siedzi w cieniu wielkiego baobabu i rysuje palcem po piasku symetryczny wzór, oznaczający zwierzę w pułapce. Kombinacja kresek i kształtów nie była skomplikowana, a jednak poprawiał ją kilkakrotnie, jakby chciał mieć pewność, że zostanie dobrze zrozumiana. Po chwili pojawił się nad nim dwunastoletni Wódz, taki jakiego go pamiętał, z wymalowaną twarzą, trzymający kij przewyższający go o głowę. Nic nie powiedział, ale Bran zrozumiał. Idziemy do buszu.
Spał z czołem przyklejonym do szyby, dopóki Gloria nie dźgnęła go kilka razy w żebra jego własną różdżką, budząc go przy tym skutecznie.
– Głąbie, koniec podróży – poinformowała bardzo miłym jak na nią tonem, po czym oddała mu różdżkę. Kiedy zarzucała plecak na plecy, prawie wydłubał sobie oko tym patykiem. I nawet nie doczekał się słowa na przeprosiny! Na pewno nikt by mu nie uwierzył, gdyby powiedział, że ta sama dziewczyna zwykła cierpliwie od rana do nocy nosić wodę na głowie.
Ze snu nie pozostał w jego pamięci nawet ślad, oprócz dziwnego niepokoju, który nie opuścił go nawet po wyjściu z samolotu.