Uagadou… Nikomu w świecie czarodziejów, nie trzeba było tłumaczyć cóż takiego kryje się pod tą egzotyczną nazwą, a przynajmniej żadnemu człowiekowi posiadającego magiczne zdolności nie przez przypadek. Avery słysząc, pierwsze rozchodzące się po szkole plotki na temat wyjazdu do tej placówki edukacyjnej już wiedział, że musi się tam dostać. W końcu obecnie uczęszczał na ostatni już rok nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa – Hogwart, przez co ewentualne, późniejsze wymiany nie obejmowały już jego osoby, a przede wszystkim bycie jednym z wybrańców, mogących odwiedzić afrykańską szkołę magii, było świetnym pretekstem do zwrócenia uwagi ojca na swoją osobę w naprawdę pozytywny sposób, przecież nie byle kto dostał taką właśnie możliwość. Artair gdy tylko dostał oficjalne potwierdzenie, że znajduje się wśród szczęśliwej czterdziestki, niezwłocznie wysłał sowę do rodzinnego domu z jakże wesołą nowiną, pełen nadziei, że tym razem w odpowiedzi znajdzie również jakieś słowo od ojca, a nie tak jak do tej pory jedynie słowa radości matki. Niestety tym razem wcale nie było inaczej, ale Artair nie zamierzał się poddać, po przeczytaniu listu od swojej rodzicielki postanowił, że gdy już znajdzie się w Afryce, dokona czegoś niezwykłego, czegoś, z czego jego ojciec po prostu będzie musiał być dumny. Miał bowiem zamiar odnaleźć pewien medalion, który należał pierwotnie do samego Diogenesa, jednak ten odnalazł się później w rękach Klaudiusza Ptolemeusza, który naznaczył jako pierwszy na mapie Afryki, Góry Księżycowe. Oboje pochodzili z Grecji, a jak wiadomo nie od dziś (a przynajmniej według szeroko rozpowszechnionych plotek w czarodziejskim świecie) to właśnie w tym kraju rozpoczęto praktykowanie Czarnej Magii, w końcu to właśnie tam dzięki Herponowi Podłemu wykluł się pierwszy Bazyliszek. Sama Afryka również słynęła z czarno magicznych opowieści, jednak tutaj odnoszono się głównie do Egiptu, za sprawą czarodziei będących jednocześnie kapłanami rzucającymi klątwy. Avery postanowił za wszelką cenę odnaleźć Księżycowy Medalion Diogenesa, aby udowodnić ojcu, że zasługuje na nazwisko, które nosi. W końcu żaden z rodu Avery, nie dokonał czegoś tak wielkiego! W takim wypadku ojciec nie mógłby go od tak zignorować. Musiałby coś powiedzieć, skomentować jakoś jego osiągniecie. Być może, nadszedłby w końcu ten moment, w którym mężczyźni doszliby do porozumienia, a raczej to ojciec w końcu zaakceptowałby w pełni syna. Młodemu Avery’emu nawet przez chwilę nie przeszła myśl, że czymś takim mógłby sprawić, że ojciec tylko bałby się go jeszcze bardziej. Nie, to przecież byłoby wręcz komiczne… Według siedemnastolatka, tym o to sposobem udowodniłby, że ma dokładnie takie same poglądy co jego ojciec, przez co ten mógłby wreszcie przestać obawiać się syna, a zacząć z nim współpracować i przekazać mu całą swoją wiedzę. Artair wiedział doskonale, jakie księgi i notatniki znajdywały się w prywatnej biblioteczce ojca, która chroniona była specjalnymi zaklęciami zabezpieczającymi, które mógł ściągnąć, jedynie ten, który je rzucił na dane pomieszczenie. Próby złamania zaklęcia przez niepowołane osoby były co najmniej nieprzyjemne w skutkach, o czym sam Artair miał możliwość przekonać się na własnej skórze. Od tamtego wydarzenia, nigdy więcej nie zbliżał się nawet do gabinetu ojca, za którym właśnie znajdowała się ukryta i pilnie strzeżona biblioteczka.
Oczywiście już przed wyznaczoną datą przetransportowania się na zupełnie inny kontynent, Ślizgon rozpoczął dokładnie planowanie swoich poszukiwań. Stworzył swoją prywatną mapę, na której zaznaczał wszystkie potencjalne miejsca, w których mógł znajdować się i Diogenes, i Ptolemeusz, bowiem nigdzie nie mógł znaleźć precyzyjnej odpowiedzi na najbardziej nurtujące go pytanie: skoro Księżycowy Medalion był tak cennym przedmiotem to czy ten posiadany przez Klaudiusza, aby na pewno był prawdziwy?, Artair brał pod uwagę różne możliwości. W dodatku jego nazwa nie wzięła się od tak z kosmosu, ani nikt jej nie wyczarował. Była ściśle powiązana z Księżycowymi Górami, a siedemnastolatek wierzył, że oryginał mógł zostać gdzieś starannie schowany przez jego pierwotnego właściciele gdzieś w pobliżu tak bliskiemu medalionowi pasmu gór księżycowych, znanych również jako Ruwenzori (tej nazwy jednak nie akceptował Avery, ze względu na jej pochodzenie – wymyślił ją bowiem mugol, a tych młodzieniec najzwyczajniej w świecie nie lubił, do czego miał pełne prawo). Zaraz po dotarciu do szkoły Uagadou odbyło się oficjalne przywitanie gości z Europy, które oczywiście zakończyło się niesamowitą kolacją, podczas której europejscy uczniowie mogli spróbować tradycyjnych, afrykańskich przysmaków takich jak: biltong, garri, harira czy tradycyjnego naparu heuningbos. Artair chciał już pierwszego dnia namówić nowo poznanego chłopaka o imieniu Arapmoi, z którym złapał kontakt zaraz po przybyciu do szkoły, a jak okazało się podczas oficjalnego przywitania, Arapmoi miał zostać opiekunem Artaira, aby zamiast udać się do swoich pokojów w celu przespania nocy, udali się prosto do biblioteki. Sam Ślizgon podczas uczty sam zrezygnował ze swojego pomysłu. Różnorodność smaków sprawiła, że chciał spróbować wszystkiego po trochu, a jego pełen żołądek zdecydowanie nie chciał współpracować, domagał się natomiast solidnego snu, którego Avery nie zamierzał odmówić ani sobie, ani wycieńczonemu żołądkowi tej przyjemności, jaką był w tym momencie sen.
Obudził się jeszcze przed wschodem słońca, podekscytowany zbliżającą się przygodą nie mógł wytrzymać w łóżku ani minuty dłużej. Prędko więc zsunął nogi z łóżka i stawiając kroki bosymi stopami po zimnej, kamiennej podłodze ruszył do łazienki, by zaraz po powrocie będąc w pełnej gotowości udać się wraz z Arapmoim na śniadanie, które miał nadzieję, nie będzie tak bogate w smaki jak kolacja dnia poprzedniego.
— Jak tutaj wygląda przeciętny plan dnia? — Zagadnął kolegę w drodze do pomieszczenia, w którym mieli spożyć śniadanie. — Mam na myśli ilość zajęć, przerwy na posiłki… Macie wyznaczony czas na odrabianie prac domowych?
— Mamy całkiem sporo wolnego czasu. Dużo zajęć odbywa się wieczorami, gdy powietrze jest już przyjemniejsze. Sam się zresztą zaraz przekonasz, gdy dojdziemy do Sali Jadalnej. Nie, to nie jest te same pomieszczenie, w którym jedliśmy wczorajszą kolację. — Afrykańczyk pomimo znaczenia swojego imienia był sympatycznym młodzieńcem, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. Artair od razu wywnioskował, iż chłopak spędza dużo czasu przy książkach. Przed zaśnięciem odpowiedział mu na wiele pytań i dodatkowo opowiedział kilka ciekawych, miejscowych legend, które tylko pobudziły wyobraźnię Avery’ego odnośnie medalionu. — Szczególnie takie, które odbywają się na zewnątrz. Wiesz, opieka nad magicznymi stworzeniami, zielarstwo czy transmutacja, nie wspominając już o astronomii. Alchemię, eliksiry, zaklęcia i przedmioty… Bardziej teoretyczne mamy już wewnątrz szkoły.
— Transmutację? — Artair spojrzał na chłopaka. — Ach… Z pewnością ma to związek z transmutacjami w duże zwierzęta?
— Dokładnie tak. — Arapmoim zatrzymał się gwałtownie i chwycił Ślizgona za nadgarstek, delikatnie go ciągnąc do tyłu. — Inaczej dzieje się właśnie to… Lepiej zatkaj uszy. — Powiedział i machnął głową w stronę skrzyżowania korytarzy, które było całkowicie puste. Artair spojrzał we wskazaną stronę i zmarszczył brwi, zastanawiając się o co może chodzić chłopakowi. Pierwsze co poczuł to drżenie podłogi, które z każdą kolejną sekundą przybierało na mocy i częstotliwości, chwilę później do jego uszu dotarł głośny, nieprzyjemny dźwięk. Zakrył więc szybko dłońmi uszy, dokładnie tak jak Afrykańczyk i zrobił to samo co on: przykucnął przy jednej ze ścian, zaciskając mocno powieki. Gdy hałas ustał, otworzył niepewnie oczy rozglądając się dookoła. Ułożył dłonie na kolanach i spojrzał na Arapmoia.
— Co… Co to tak właściwie było? — Zapytał, wpatrując się w stronę, przez którą przeszedł… Istny huragan. — Co to… Co to niby miało wspólnego z transmutacją?
— To, Arthur, był właśnie efekt nieudanej transmutacji i to nie był huragan. Raczej coś w połączeniu słonia z prędkością jaguara. Czasami takie rzeczy się zdarzają, gdy uczniowie nie są nazbyt skupieni.
— Artair, nie Arthur. Ale chyba rozumiem, jasne… Lepiej, że te lekcje nie są w szkole. — Uśmiechnął się delikatnie, zastanawiając się co takiego, może jeszcze zdarzyć się w Uagadou, chociaż tak naprawdę nie interesowało go to dzieje się dokładnie w szkole, a raczej poza jej murami. — Sporo czytałem na temat tego regionu i waszej szkoły…
— Która z miejscowych legend spodobała ci się najbardziej?
— O Diogenesie i Ptolemeuszu. — Gdy tylko powiedział te słowa, w oczach Arapmoia pojawił się tajemniczy błysk, a na jego twarzy zagościł subtelny uśmiech. Od słowa do słowa i nagle okazało się, że chłopcy mają podobne poglądy a i legenda o medalionie Diogenesa fascynuje ich obojga. Artair nawet nie podejrzewał, że znajdzie kogokolwiek chętnego do jego wyprawy, a co dopiero już pierwszego dnia i to jeszcze w trakcie śniadania…
***
— Te informacje są sprzeczne. — Mruknął odsuwając od siebie grubą księgę pełną zażółconych już od starości kartek. Rozejrzał się po pomieszczeniu, uważnie przyglądając się drewnianym regałom, pełnym najróżniejszych ksiąg. Zatrzymując na dłuższą chwilę spojrzenie na ciemnoskórym chłopaku. — Wszystkie książki zgadzają się co do tego, że medalion powinien znajdować się w pobliżu Księżycowych Gór, ponieważ ma w sobie element skały, która powinna go swoją energią przyciągać.
— To co tutaj jest sprzecznego? — Chłopak zsunął się z regału i podszedł do stołu, przy którym siedział Artair z księgami. Stojąc już przed nim, chwycił jedną z ksiąg i szybko przebiegł wzrokiem po zżółkniętych stronnicach. — Ach… Masz na myśli działanie medalionu. — Zmarszczył brwi, a entuzjazm którym do tej pory pałał ulotnił się z niego, niczym powietrze z gumowego balonika. — Powinniśmy mimo wszystko postarać się, aby go odnaleźć. — Mruknął, jednak ton wypowiedzi nie wskazywał na to, aby faktycznie był pewien swoich słów.
— Gdybyśmy go znaleźli… I tak, i tak byłoby to coś wielkiego. — Artair odsunął się od stołu i wstał z krzesła. Zamknął szybko księgi i chwycił je w swoje ramiona, aby odłożyć je na odpowiednie miejsca. — To tak, jak uzgadnialiśmy? Jutro rano? — Spojrzał jeszcze raz na Afrykańczyka, a następnie ruszył w stronę wyjścia z biblioteki, aby jak najszybciej znaleźć się w łazience, a następnie w dormitorium, już nie mógł doczekać się porannej wyprawy.
Arapmoi obudził Ślizgona jeszcze przed wschodem słońca, aby mogli wymknąć ze szkoły niezauważeni przez żadnego z nauczycieli. Mieli dość długą drogę do przebycia. Oczywiście po opuszczeniu terenu szkoły mieli zamiar po prostu za pomocą teleportacji przenieść się u podnóża górskiego pasma, jednak od tamtego momentu nie mogli używać już magii do podróżowania. Powinni mieć oczy nie dość, że szeroko otwarte to jeszcze dookoła głowy, ponieważ tam, mogło im się przytrafić już wszystko… Nie byli w stanie przygotować się tak naprawdę na cokolwiek. Musieli wciąż być skupieni na drodze i samym otoczeniu, na sobie wzajemnie, aby w porę ostrzec drugie, jeżeli zbliżyłoby się do nich niebezpieczeństwo.
— Nienawidzę teleportowania. — Jęknął chłopak, wpatrując się w Artaira. — Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
— Możesz być spokojny, zdałem egzamin i zdobyłem licencję bez najmniejszego problemu. Nie masz o co się bać. — Uśmiechnął się do kolegi i ruszył za nim wzdłuż długiego korytarza, kierującego w stronę głównego wyjścia ze szkoły. — Masz zamiar wyjść przez główne drzwi? Nie macie tu żadnego… Sekretnego przejścia?
— Oczywiście, że są. Ale one są znane przez profesorów, przez co znacznie bardziej patrolowane. Poza tym… Jest taka godzina, że i tak z pewnością nikt nas nie złapie, no dalej Artair, bo jeszcze ktoś nas przyłapie, jeżeli będziesz się, aż tak ociągał. — Sprzedał Ślizgonowi tak zwanego kuksańca łokciem w bok i uśmiechnął się łobuzersko. — Jak będziemy na zewnątrz, musimy dostać się zagrody Świergotników, w której jest przejście na zewnątrz. I to właśnie będzie najtrudniejsze…
— Świergotniki? One z pewnością robią hałas.
— Nie wiesz, że rzuca się na nie zaklęcia uciszające? Inaczej wszyscy byśmy ześwirowali… Nie uczyli was tego w Hogwarcie?
— Nie szczególnie interesują mnie magiczne stworzenia. — Mruknął, zmierzając dalej za kolegą.
— Nie uważasz, że powinny? — Posłał mu jeden z tych swoich tajemniczych uśmiechów. Artair darzył sympatią Arapmoina, jednak w ciągu tych kilku dni zdarzyło się kilka takich momentów, w których czuł, niekoniecznie strach, ale jakiś lęk. Czuł dziwnego rodzaju wibracje, które podpowiadały mu, że powinien zachować ostrożność w trakcie spotkań ze swoim nowym kolegą. — Nigdy nie wiesz, nigdy nie możesz być pewien, co takiego spotka cię poza szkolnymi murami. Co byś zrobił, gdybyś spotkał widłowęża?
— A jakie istnieje prawdopodobieństwo, że go spotkam? — Mruknął zniechęcony.
— Wiesz w ogóle, jaki jest jego naturalne środowisko? Artair, idziemy wprost w paszczę potwora…
***
W tym samym momencie, w którym dało się usłyszeć ciche pyknięcie, Artair przeklął głośno, stąpając nogą na nierównej drodze. W wyniku teleportacji znaleźli się u podnóża górskiego pasma, a Ślizgon nie wylądował na równej powierzchni, wręcz przeciwnie. Wylądował jedną nogą na sporym kamieniu, przechylając się delikatnie.
— Jeżeli jesteś już ranny to weź wracaj. — Afrykańczyk spojrzał na ciemnowłosego chłopaka. Ślizgon dostrzegł w jego oczach determinację. Byli tak blisko, a zarazem tak daleko swojego celu, a on sam już na starcie mógł sprawić im opóźnienia.
— Nie przejmuj się tym, dam radę. — Odpowiedział pewnie na jego słowa, a następnie rozejrzał się uważnie. Dookoła znajdowało się tak wiele roślinności, której nawet ni znał. I dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, jak słabo się przygotował. Nic nie wiedział… Nic, poza słaby wskazówkami z książek, mówiącymi gdzie mniej więcej może znajdować się medalion. Dobrze, że nie był tutaj sam, z pewnością, gdyby nie ciemnoskóry chłopak, dotknąłby jakiejś trującej rośliny, albo najzwyczajniej w świecie zgubiłby się i musiałby ponownie teleportować się w okolice szkoły. Westchnął delikatnie i spojrzał na kolegę. — Musimy znaleźć się przy podnóżu gór, od wschodniej strony wybrzeża. — W tym momencie sięgnął dłonią po swoją różdżkę, a następnie za pomocą Zaklęcia Czterech Stron Świata, sprawdził w którym kierunku powinni się udać. — Arapmoi… Gdzie masz plecak?
— Ty go miałeś wziąć. — Odwrócił się gwałtownie zerkając na ucznia Hogwartu. — Mówiłem ci, że tak go napakowałeś, że go nie będę nosił i, że to ty masz go zabrać.
— Cudownie, tylko dobrze by było, gdybyś to powiedział bezpośrednio mi, a nie w momencie, kiedy byłem czymś zajęty.
— Nie byłeś.
— Gdybyś mówił to do mnie, nie zapomniałbym o nim.
— Mówiłem ci, Artair.
— Masz ochotę mi powiedzieć o czymś jeszcze? — Bruknął, zerkając na chłopaka. W plecaku mieli uszykowanych kilka suchych przekąsek i kilka butelek wody, które z pewnością mogłyby się im przydać. Dodatkowo wynieśli z biblioteki jeszcze kilka książek, które miały im pomóc, już w trakcie przygody.
— Tak. Żebyś w końcu ruszył dupsko. Trudno, nie mamy plecaka, ale nie możemy tutaj stać i się kłócić. Musimy znaleźć to, po co tutaj przybyliśmy. — Artair zauważył, że odkąd tylko opuścili szkolne mury ich relacja stała się napięta. Każdy z nich był zdeterminowany do odnalezienia zagubionego przed wiekami przedmiotu i każdy z nich chciał go wykorzystać na swój własny sposób. — Na zielarstwie się chociaż znasz, czy i tym razem nie będzie z ciebie żadnego pożytku? — Słysząc pytanie Afrykańczyka, rzucił tylko w jego stronę krótkie, chłodne spojrzenie. Nie zamierzał mu odpowiadać, a tym bardziej przyznawać się do tego, iż ponownie będą musieli polegać tylko i wyłącznie na Arapmoirze.
— Dalej, chodź… — Mruknął, pozostawiając jego pytanie bez odpowiedzi. Nie zamierzał więcej z nim dyskutować. Musieli po prostu znaleźć przeklęty medalion i wracać z powrotem do szkoły, by nikt się nie zorientował, że ich nie ma.
Przemierzając górski szlak, chłopcy nie rozmawiali ze sobą za wiele. Wymieniali się jedynie spostrzeżeniami, które każdy z nich zapamiętał z ksiąg, które przeczytał. Co jakiś czas wykorzystywali Zaklęcie Czterech Stron Świata, aby upewnić się czy na pewno zmierzają w odpowiednim kierunku. Im dalej zachodzili, tym roślinność była coraz rzadsza, a góry coraz bardziej skaliste. W dodatku temperatura, zgodnie z ich oczekiwaniami spadała wraz ze wzrostem wysokości. Kostka Artaira co jakiś czas dawała mu o sobie znać, jednak chłopak ani razu nie odezwał się z prośbą o chwilę przerwy. Spodziewał się, że gdyby tylko wspomniał coś o krótkim odpoczynku, Arapmoi z pewnością byłby niezadowolony. Ślizgon, przyglądając się nastolatkowi odniósł wrażenie, że ma on znacznie większą chęć odnalezienia medalionu, niż on sam.
— Dlaczego tak właściwie, potrzebny ci ten medalion? — Pytał o to wcześniej, a odpowiedź jaką dostawał, było naukowe badanie, jednak teraz chciał usłyszeć coś konkretnego. Coś, co faktycznie go zadowoli, bo on sam tłumaczył się poznaniem historii magii, ale przecież… Nie to było głównym powodem.
— A czy to ważne, Art? Po prostu chcę go znaleźć. A ty? Dlaczego tak bardzo zależy ci na czymś, czego tak naprawdę możemy nigdy nie znaleźć?
— Po prostu… — Mruknął, idąc dalej wyznaczoną ścieżką. — Powinniśmy teraz zejść ze szlaku. — Powiedział, zmieniając szybko temat. — Wydaje mi się, że to już tutaj.
Obaj zatrzymali się na chwilę, aby uważnie się rozejrzeć dookoła, upewniając się, czy aby na pewno jest to odpowiednie miejsce do zejścia z wyznaczonego szlaku. Żaden z nich tak naprawdę nie mógł być tego pewien, bo nigdzie też nie było podanej dokładnej informacji, w którym momencie powinno odpuścić się turystyczną ścieżkę.
— Też mi się tak wydaje… To będzie najlepszy moment. — Ara, na nic nie czekając zszedł z wyznaczonej drogi i ruszył delikatnie w dół, depcząc drobne krzewy i gałęzie, wprawiając w ruch drobne kamienie, które zsuwały się po skałach.
— Powinniśmy się rozdzielić. — Oznajmił siedemnastolatek, zmierzając w drugą stronę. Teraz musieli zachować szczególną ostrożność. Południe wybiło już kilka godzin temu, jednak słońce wciąż znajdywało się wysoko, przez co ich poszukiwania były znacznie łatwiejsze. Pozostało im jednak niewiele czasu, ponieważ musieli pojawić się ponownie w szkole na wieczorne zajęcia, w których oboje mieli brać udział. — Nic tutaj nie ma! — Krzyknął, aby jego kompan z pewnością go usłyszał. Z pomocą różdżki zsuwał co jakiś czas na bok większe kamienie, wyrywając krzewy, starając się znaleźć jakikolwiek ślad… Jakąkolwiek wskazówkę.
— Aaaa! — Usłyszał przeraźliwy krzyk Arapmoina. Nie zastanawiając się długo, ruszył szybko w kierunku, z którego dobiegał hałas. Miał nadzieję, że chłopak po prostu się czegoś przestraszył i, że nic mu się nie stało. Gdy Afrykańczyk zamilkł, zapanowała przeraźliwa cisza.
— Arapmoi! Arapmoi! — Artair wykrzykiwał imię chłopaka, zerkając co jakiś czas pod stopy, rozglądając się ciągle dookoła.
— Uważaj… — Usłyszał cichy, słaby głos gdzieś z dołu. Zatrzymał się chwile po usłyszeniu słów i nie robiąc żadnego kroku, ukucnął powoli rozglądając się. Dostrzegł sporą szczelinę w skale. Ostrożnie podniósł się i przybliżył do miejsca rozejścia skały. — Chyba… Chyba coś znalazłem, Art.
— Co takiego? Mów, szybko! — Uklęknął na skraju przepaści i nachylił się nad nią, by zerknąć co takiego znajduje się w środku. — No dalej, Ara, mów co widzisz.
— Na skałach są jakieś zapiski… Wszystko jest wyryte greką.
— Rozejrzyj się tam uważnie. Jest coś jeszcze!? Mam do Ciebie zejść!? Mów mi wszystko! Szybko! — Był cały podekscytowany i najchętniej wskoczyłby do jaskini, aby dołączyć do Arapmoina, jednak zdrowy rozsądek stanowczo go przed tym powstrzymywał. Wciąż jednak krzyczał do chłopaka znajdującego się w dole. Zadawał kolejne pytania, wypytywał o szczegóły. Chciał wiedzieć wszystko, a w momencie gdy usłyszał o greckich zapiskach na skałach… Jego żołądek delikatnie się zacisnął. Trafili na jakiś trop. Mieli przed sobą wskazówkę!
— Nie jestem pewien… — Chłopak stanowczo ruszył w głąb jaskini, bowiem Artair słyszał go coraz słabiej. Dźwięk, jaki do niego dochodził był stłumiony. — To pułapka! — Usłyszał nagły krzyk, który nabrał nagle na głośności. — Pomóż mi stąd wyjść, szybko! Art, pomóż mi! — Krzyk wołający o pomoc, przerywany był głośnym jęczeniem. Artair automatycznie zrobił krok do tyłu. Wpatrzony szeroko otwartymi oczami w szczelinę.
— Co… Co tam jest!? — Odkrzyknął, robiąc kolejny krok. Czuł, że musi go uratować, ale jeżeli będzie wiązało się to z zejściem na dół… Wolałby nie ryzykować. W odpowiedz dostał jednak jedynie głośny, bolesny jęk. Przełknął głośno ślinę i niepewnie zrobił krok do przodu, wciąż jednak był oddalony od szczeliny, w której cierpiał Arapmoi. Zagryzł mocno wargi i zaciskając mocno powieki, tylko po to by po chwili je otworzyć ruszył do przodu. Przybliżył się jeszcze odrobinę, dłoń mocno zaciskając na swojej mahoniowej różdżce. Już miał uklęknąć i nachylić się nad otworem, kiedy z jego wnętrza wydobył się duży płomień ognia. Czując palący podmuch gorąca, usłyszał jeszcze głośny, ostatni krzyk Arapmoina. Nie miał pojęcia czy to był ostatni dźwięk, jaki wydał z siebie chłopak. Nie miał pojęcia co się dalej stało. Nie mógł już nic dla niego zrobić, nie chciał… nic dla niego zrobić. Nie mógł. Było już za późno. Teleportował się. Tylko tyle mógł w tym momencie zrobić. Mógł uratować siebie.
***
Obudził się swoim własnym krzykiem. Czując na czole nieprzyjemne krople potu, podniósł się gwałtownie z łóżka i przetarł wierzchem dłoni rozpalone czoło. Arapmoi. Jego krzyk brzmiał w jego głowie, lub jego własny krzyk. Nie potrafił oceniać który z nich krzyczał głośniej. Nie potrafił ocenić czy wszystko co przed chwilą się wydarzyło było sennym koszmarem, czy może nieszczęśliwym wspomnieniem…
Konkurs, liczba słów: 3 230
nie umiem ostatnio w pisanie, ale punkty Kruczkom trzeba nabić.
Konkurs, liczba słów: 3 230
nie umiem ostatnio w pisanie, ale punkty Kruczkom trzeba nabić.
Czekluś, skarbie, mogłaś się lepiej postarać ❤
OdpowiedzUsuńNo przecież wiesz, że mi się podoba! <3
UsuńDalej wymyślaj takie imiona, bym sobie język połamała, to wiedz, że Cię znajdę i uduszę ❤ Uagadou i od razu w głowie pojawiła mi się myśl: Artair wreszcie wśród swoich!
Aż bym poczytała więcej :D Broń Boże, nie czepiam się długości, ale no, wciągnęłaś mnie i po prostu czuję niedosyt :D
Czytałam w napięciu, pączku, mimo że padam już dzisiaj na twarz. Tak bardzo chciałabym poznać lepiej powody, dla których Afrykańczyk był tak tajemniczy i tak bardzo chciał odnaleźć medalion. Ale ja wszędzie wietrzę spiski. Nie żebym już Cię szturchała po więcej, ale... dawaj dalej, leniwcu <3 Złapałam parę tak zwanych przegapiów; jakieś oto napisane o to, albo przecinek po znaku zapytania, ale to takie drobnostki, że aż nie chce się ich szukać, tylko czytać, czytać, czytać!
OdpowiedzUsuńPatrzę: opowiadanie. Myślę: przeczytam. No i warto było muszę przyznać xd
OdpowiedzUsuńArapmoin nie zdobył mojej sympatii, ale i tak żal mi się go trochę zrobiło. Podoba mi się też to, że nie przedstawiłaś Artaira jako czystego ideału, który bez wahania rzuciłby się na pomoc koledze, ryzykując przy tym swoim życiem. To ukazało prawdziwość tej postaci. I za to wielki, wielki plus c:
No i generalnie opowiadanko napisane przyjemnie. Czytałabym dalej. A no i jeszcze jedno...DOBRZE WIESZ, ŻE UMIESZ W PISANIE, GŁUPTASIE ;n;
[Podoba mi się Twój styl pisania. Nawet bardzo. Tak bardzo, że aż – ja, czepliwy nad wyraz potwór! – nie koncentrowałam się na błędach, zajęta czytaniem. Powiem Ci, że byłam wręcz zdziwiona, gdy nagle okazało się, iż to koniec, tyle, nic więcej. Poczytałabym jeszcze, więc... pisz więcej!
OdpowiedzUsuńPięknie, czeko! Czekam na więcej niespodzianek spod Twego pióra, coby sobie w taki sposób wieczór częściej umilać!
OdpowiedzUsuńNie powinno się kończyć opowiadań w takim momencie. Na pewno wszyscy też są ciekawi co się stało z Afrykańczykiem; czy przeżył, jakimś sposobem zdobył medalion i wrócił do szkoły c:
OdpowiedzUsuńJako że to konkurs, to na początek trochę o wyłapanych w drodze czytania małych błędach:
Artair wiedział doskonale, jakie księgi i notatniki znajdywały się w prywatnej biblioteczce ojca, która chroniona była specjalnymi zaklęciami zabezpieczającymi, które mógł ściągnąć, jedynie ten, który je rzucił na dane pomieszczenie. Żeby uniknąć powtórzenia słowa "które", można by to zastąpić przykładowo: chronionej przez specjalne zaklęcia...
Sam Ślizgon podczas uczty sam zrezygnował ze swojego pomysłu. Tutaj podobnie powtórzenie, a zdanie W końcu obecnie uczęszczał na ostatni już rok nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa – Hogwart, przez co ewentualne, późniejsze wymiany nie obejmowały już jego osoby, a przede wszystkim bycie jednym z wybrańców, mogących odwiedzić afrykańską szkołę magii, było świetnym pretekstem do zwrócenia uwagi ojca na swoją osobę w naprawdę pozytywny sposób, przecież nie byle kto dostał taką właśnie możliwość. spokojnie można by podzielić na trzy oddzielne.
Poza tym w tekście trochę szaleją przecinki, sporo z nich można wyrzucić, ale opowiadanie bardzo na plus i zasłużone 300pkt już wskoczyło na konto Krukonów :)