Nigdy nie lubiła wtorków. Wtorki sprawiały, że weekend był już tylko odległym wspomnieniem, a do następnego zostawało jeszcze wiele czasu, zresztą zawsze ten dzień tygodnia był najbardziej przepełniony. Wiele zajęć jej przeszkadzało, chociaż naukę lubiła — gdyby szkolnictwo byłoby wciąż dla kobiet niedostępne, prawdopodobnie stałaby się kolejną Nawojką (minus wykrycie podstępu, oczywiście). Tyle że kusi przede wszystkim to, co zabronione, więc June chętniej wybrałaby szkolenie się we własnym zakresie. Zawsze lubiła grać, kiedy sama wyznaczała reguły, może dlatego nie przepadała za puzzlami, gdzie wszystko powinno przebiegać według schematu, na który nie miała znaczącego wpływu. Sama była tym puzzlem, który zostawał bezużyteczny po ułożeniu całości i nie wiadomo z jakiego kompletu się wziął. Coś przebiegło nie tak, bo z obu stron (i starsze, i młodsze rodzeństwo) otoczona była bliźniakami, a sama pozostała bez pary. Nie tworzyła więc obrazków z puzzli a ze słów, które uwielbiała. Bunkier smakował rdzą i kojarzył się z brudem za paznokciami; abordaż był ożywczy i pachnął syropem klonowym; ćma pozostawała zamglona i ulotna, choć najpierw wybrzmiewała jak jej uderzenia o klosz lampy. Najpiękniej zaś brzmiało powietrze. (Magii tego słowa nie potrafiła zrozumieć matka June, czarownica, za to doskonale dostrzegał ją ojciec, mugol. Może dlatego że był pilotem. June nie śpieszyło się do umierania, ale gdyby musiała wybrać miejsce, w którym zginie, zdecydowałaby, że byłyby to przestworza.) Wyrazy składają się na piękne obrazki i sytuacje, które można szybko wykreować, bo narzędzie do ich budowania zawsze jest na miejscu. June nie kłamała, ona tylko opowiadała historyjki.
Jeśli musiałaby określić siebie jednym słowem, stwierdziłaby, że jest niespokojna. Lubiła wyznaczać sobie cele, do których realizacji uparcie dążyła, ale radość z osiągnięcia była tylko chwilowa, bo już za moment pojawiało się nowe wyzwanie. Najbardziej lubiła to, co było odległe i trudno dostępne — ludzie, przedmioty, zadania czy idee — wszystko inne prędko zaczynało jej się nudzić. Była przekorna i brzydko spała (nawet jeśli zasypiała grzecznie przykryta, na boku, z głową przytuloną do poduszki, kiedy się budziła, wszystko wyglądało inaczej). Nie lubiła nosić skarpetek, za to przepadała za umieszczaniem czegoś w nawiasie. Była zmienna jak pogoda, a Anglia jest dość deszczowa, na szczęście ciągle padać nie może.
June Earnshaw, Ravenclaw, VII klasa, czarownica półkrwi, różdżka: 10 cali, heban, włókno z serca smoka, patronus: kapibara, bogin: potwór z kopalni.
[Już nie raz, nie dwa zachwycałam się nad twoją postacią na innych blogach :) Witam!]
OdpowiedzUsuńMartine
[Nie mogę się pozbyć upierdliwego wrażenia, że ją skądś znam. Czy ona przypadkiem nie była kiedyś na jakimś H76 czy innym Pociągu do Hogwartu?]
OdpowiedzUsuńA. Harper
[Zaczęłam wątek Winonie, wchodzę na bloga, by go wysłać, a Winony nie ma. Tak bardzo mi smutno!]
OdpowiedzUsuńLizzie
[Dopiero zauważyłam komentarz. Nie mam już tamtego rozpoczęcia. :D Ale dobra, napiszę jeszcze raz.]
Usuń[Byłam, byłam :) Nicki często zmieniam, więc raczej nie pamiętasz. Miałam moją kochaną Portię Grant, która w sumie nie była jakoś zbytnio emm... popularna? Tak czy inaczej ja pragnę wątku. BARDZO!]
OdpowiedzUsuńMartine
[Cześć, pamiętam June z h76 ;)]
OdpowiedzUsuńFred W.
[Szybka? A już miałam gotowy dopisek, przepraszający, że zabrało mi to tyle czasu! :D Coś Ty, żarcik z tym smutkiem. Znaczy, może nie ze smutkiem, ale przepraszać nie masz za co. Sama zmieniałam postać. :D Zacznę, zacznę jeszcze raz!]
OdpowiedzUsuńLizzie
[Dokładnie tak! Martine ma teraz też kota, chociaż lepiej byłoby go od razu nazwać niewdzięcznym, okropnym i złośliwym kocurem, którego wolałaby rzucić na pożarcie kałamarnicy :p
OdpowiedzUsuńA co do pomysłu to w sumie sama nie wiem czy myślimy nad jakimś powiązaniem, czy może zaczynamy od początku. W sumie one pod pewnym względem są takie same... Obie jakieś takie zadumane... Może próbowałyby jakoś posmakować prawdziwego życia?]
Martine
[ Niestety tamten wątek nam przepadł, a szkoda, bo zapowiadał się ciekawie. Możemy oczywiście pomyśleć nad czymś nowym i tak byłyśmy już umówione. No i jeszcze tak ładnie proponujesz, że pomyślisz i nawet zaczniesz… Czuję się przekonana :) ]
OdpowiedzUsuńLucas
[W takim razie czekam na odpowiedź. I szkoda, że usunęłaś Winonę.]
OdpowiedzUsuńFelix
[I ja kojarzę pannę June, fajne z niej dziewczę ;) Cześć!]
OdpowiedzUsuńMaisie
[ Kojarzę twoją kartę z innego bloga, na którym możliwe, że byłam, a możliwe, że tylko zajrzałam, nie pamiętam. Karta bardzo dobrze napisana, choć uważam osobiście, że wtorek są znacznie lepsze od środy. ]
OdpowiedzUsuńMathilda
[ Co z naszą improwizacją?]
OdpowiedzUsuńNie była fanką wyjść do Hogsmeade. Nie miała nic przeciwko samej wiosce, ale gdy wychodziło do niej trzy czwarte uczniów Hogwartu, robiło się trochę tłoczno, głośno i... ogólnie nieprzyjemnie. Tego nie lubiła. Wybierała się tam czasami, nawet rzadziej niż czasami, w końcu nie każde zapasy mogła uzupełnić, składając zamówienia listownie. Zdecydowanie częściej jednak wybierała spędzenie dnia w szkole. I nie żałowała, bo gdy większość wychodziła, Hogwart stawał się przyjemnie pusty. Nie przeszkadzali jej pierwszo- i drugoroczni, którzy wioski odwiedzać nie mogli. Może i robili trochę hałasu, ale nikt z nich nie zakłócał spokoju Lizzie i jej przestrzeni osobistej. Nieliczne jednostki z wyższych klas rozpierzchały się po całym zamku, a Hughes miała chwile dla siebie. A to lubiła najbardziej.
OdpowiedzUsuńTym lepiej złożyło się tego dnia. Pogoda nie pozwalała na długie przyjemne spacery, nawet w najbliższej okolicy zamku, Lizzie więc musiała zadowolić się szkolnymi korytarzami, dlatego też cieszyła się z nieobecności większości uczniów. Snuła się, drogi wybierając instynktownie, powolnym krokiem, nie zatrzymując się nawet na krótką chwilę. Kilka metrów za nią, pozornie samotnie, dreptał wierny Marchewa, co jakiś czas znikając, by koniec końców odnaleźć swoją ludzką przyjaciółkę.
Lizzie szła, patrząc pod nogi, nie rozglądając się za bardzo, w duchu wierząc, że jeśli ktoś się pojawi, to bez słowa ją wyminie. Pozwalała myślom płynąć, dawała ponieść się wyobraźni, zamknęła się w swoim własnym świecie, tracąc niemal całkowicie kontakt z rzeczywistością.
Na ziemię sprowadził ją dopiero krzyk. Nie taki, który wywołuje nieprzyjemne ciarki na plecach, bo człowiek ma wrażenie, że kogoś mordują. To był bardziej zaskoczony okrzyk, jaki wydałaby z siebie zapewne Lizzie, gdyby coś weszło jej pod nogi.
Wyjrzała zza zakrętu i od razu dostrzegła znajomą Krukonkę, wdrapującą się na parapet. W pierwszej chwili Hughes chciała rzucić się do niej i powstrzymać przed głupstwem, które zamierzała popełnić, na szczęście jednak, zauważyła, że June wcale nie zamierzała popełnić samobójstwa. No, przynajmniej nie to było jej bezpośrednim zamiarem, bo spacer po dachu nadal był czymś śmiertelnie niebezpiecznym.
Do Lizzie szybko dotarło, że June zdecydowanie próbuje za czymś gonić. A gdy sama podbiegła do koleżanki, wyglądając za okno, dostrzegła pokaźnych rozmiarów sowę, która przysiadła na sąsiednim dachu, obracając w pazurkach coś, co prawdopodobnie należało do Earnshaw.
- Daj spokój, June, przecież wróci... Chodź przynajmniej kawałek dalej, zobacz, usiadła niedaleko okien! To chyba sąsiedni korytarz... - mówiła, próbując przekonać Krukonkę do zejścia z powrotem na ziemię, ale dziewczyna stała już na parapecie i wychodziła przez okno.
Lizzie w duchu nadal nie wierzyła we własne poczynania, kiedy jakaś siła kazała jej wdrapać się za nią.
[Będzie lepiej!]
Lizzie
[Witam koleżankę z roku. ;)]
OdpowiedzUsuńLou
[Chodziłoby o coś w stylu: Dzisiaj się upijemy, rano obudzimy w czyimś dormitorium, jutro porozwieszamy po całej szkole ogłoszenia, że szukamy jakiś miłych panów. Będziemy próbowały wdrapać się na dach, żeby zjechać po nim na sankach, a w nocy nie będziemy spać, bo przypadkowo wypijemy eliksir rozśmieszający. Jak masz coś od siebie do dołożenia to ja się na wszystko zgadzam. Moja Martine powoli staje się puszczalska, kurczę... :D]
OdpowiedzUsuńMartine
[Hmm, w sumie to nie wiem, miałam kilkanaście w swej karierze Hogwarckiej, ale wolę się do nich nie przyznawać ;)
OdpowiedzUsuńA dziękuję!]
Maisie
[Weasley melduję się na wątek, a co! Może uda nam się coś wspólnie wymyślić ;D]
OdpowiedzUsuńLou
Mały? Nędzny?
OdpowiedzUsuńObelgi smagnęły go niczym bicz. Pozostał po nich czerwony ślad, który wraz z uświadamianiem sobie sensu tych dwóch, prostych słów palił go coraz mocniej, coraz dotkliwiej. Ogień ten zaś stanowił paliwo do rakiety, która miała niebawem wystrzelić, w locie eksplodować na części, a odłamkami zasypać nie tylko tę dziewczynę, ale także tych, którzy znajdowali się w pobliżu. W tej sytuacji najlepiej było uciekać, lecz ona postanowiła zrobić zupełnie odwrotnie. Dopchała się do niego i bezceremonialnie zacisnęła swoje szpony na jego krawacie.
W środku cały się gotował. Mimo iż wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, agresja miała nad nim większą kontrolę niźli zdrowy rozsądek, toteż istniało prawdopodobieństwo, że jeśli ktoś go zaraz nie powstrzyma, to zrobi tej Krukonce coś bardzo, bardzo złego. Nim jendak zdążył sięgnąć po różdżkę, nim w ogóle ruszył ręką, auror zakrzyknął z zadowoleniem, całkowicie zbijając Felixa z pantałyku.
Ochotników?
Znaczenie słów docierało dziś do niego wyjątkowo powolnie. Nie potrafił posklejać faktów, mimo że sytuacja była oczywista - mężczyzna szukał dwójki naiwniaków i mu się udało. Problem w tym, że Felix był jednym z nich.
- Nie, to niepo... - zaczął mówić, lecz urwał w połowie zdania. Zdał sobie sprawę, że w cokolwiek się wpakował, pewnie niełatwo będzie mu się z tego wyplątać, więc nie warto strzępić sobie języka. Poza tym, kto wie, może trafiła mu się jakaś niepowtarzalna okazja i będzie mógł, na przykład, utrzeć tej pyskatej Krukonce nosa w pojedynku. Miał nadzieję, która podobno jest matką głupich.
Felix rozejrzał się dookoła, po czym pewnym krokiem ruszył w kierunku podestu, z którego przemawiał do nich auror. Stanął obok mężczyzny, a potem rzucił dziewczynie jedno z najbardziej wyzywających spojrzeń w historii... wyzywających spojrzeń.
Zaraz się przekonamy, kto tutaj jest mały i nędzny.
Felix
[Ta, zwłaszcza, że po naszemu brzmiałoby po prostu Szlamo, też mi się zawsze podobało!
OdpowiedzUsuńAle protestuję, June nosi najpiękniejsze imię na świecie, a nazwisko trąca mi Wichrowymi Wzgórzami, jest jakiś związek, czy zostało wybrane z przypadku?
Zróbmy sobie wątek, widuję cię już jakiś czas na blogach i jeszcze nigdy nie było.]
Hart
[ Uznałem, że nie mogę patrzeć na tych powtarzalnych Ślizgonów z wielkim ego. No i w ten sposób powstał Shane'a. A i witam, witam, bardzo mi miło.]
OdpowiedzUsuńShane
[Twoje niemyślenie, jest bardziej produktywne od mojego myślenia. Bierzemy, bo ten pomysł podoba mi się niesamowicie! ;D]
OdpowiedzUsuńLou
[Mi pasuje :) Mi tak szybko zaczęcie nie pójdzie niestety, bo mam straszne zaległości, więc mogłabyś zacząć? :)]
OdpowiedzUsuńMartine
[ W ogóle bardzo szkoda, że Rowling skupiła się jedynie na Wielkiej Brytanii i wspominała zaledwie o innych krajach, nie rozwijając tego wątku. Szalenie ciekawi mnie sytuacja w pozostałych częściach świata, chociażby ich stosunek do wydarzeń z książek, gdy wojna szalała na całego. Stali i się przyglądali, czekając aż będą następnymi? Pytań takich mam dużo i pewnie mogłabym się baaardzo rozpisywać na ich temat, ale nie chcę za bardzo odbiegać :)
OdpowiedzUsuńUłatwię Ci, mówiąc o czymś, co u mnie w karcie wspomniane nie jest, a w tym przypadku bardzo się przyda. Bo tylko liźnięta wzmianka o tym, że Luke ma starszego brata. Różnica wieku między nimi jest mniejsza, bo wynosi dwa lata i starszy już jakiś czas temu skończył Hogwart. Ale najbardziej ważna jest kwestia zawodu. Bo złoty chłopiec, pan prefekt idealny, co to na świadectwie miał same wybitne… Dzień po zakończeniu szkoły zaszokował swoich biednych rodziców, komunikując im, że nie pójdzie w ich ślady i nie dla niego praca w Ministerstwie. Do czego zmierzam? Otóż do tego, że braciszek również zajmuje się łamaniem klątw. Co Ty na to by z panów zrobić najlepszych przyjaciół? W Hogwarcie raczej się mijali, ale jak spotkali na kursie czy już gdzieś za granicą, to przyjaźń od pierwszego wejrzenia (może być i od drugiego czy piętnastego, byle efekt był ten sam). I tu miałam dość głupią myśl. Bo chyba lepiej by Lucas pojechał do brata, a nie do starszego kolegi, którego sposoby poznania byłyby raczej pokomplikowane. Tak więc on jechałby do swojego brata, a ona do swojego. Przechodząc z kolei do bardzo specyficznego zamysłu. Co sądzisz by któregoś pięknego wieczora panowie nawdychali się jakiś orientalnych trawek i doszli do wspaniałego wniosku, że skoro mają rodzeństwo w tym samym wieku, to trzeba koniecznie wyswatać? I stąd wziąłby się ten sam termin w którym zostaliby zaproszeni.
Pozwolę sobie jeszcze przerwać nim przejdziemy dalej do ustaleń co do wybrania pomysłu. Osobiście przeciwko wątkom retrospekcyjnym nic nie mam, rzadko udawało mi się takowy prowadzić, ale jeśli byłabyś chętna, równie dobrze z wydarzeniami możemy się cofnąć do końca poprzednich wakacji. ]
Lucas
Bywały noce, w których sen omijał go szerokim łukiem. Kleił powieki, a potem otrzeźwiał umysł i skazywał na wpatrywanie się w blade światło księżyca. A Luke nienawidził gwiazd, nienawidził atramentowego nieba i spokojnych oddechów jego współlokatorów. Udawało się im zasnąć w momencie, gdy przykładali głowy do poduszki, szepcząc mu ciche dobranoc i nie mając pojęcia, że dobra noc nigdy nie nadejdzie. Bezsenność go wyczerpywała.
OdpowiedzUsuńPrzewracał się z boku na bok, nakrywał kołdrą, by za chwilę ją z siebie zrzucić. Każda pozycja była niewygodna, każda dręczyła i irytowała. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio przespał więcej niż cztery godziny, nie wliczając w to drzemki pomiędzy pisaniem kolejnego referatu. Stąd właśnie brały się jego nieścieralne sińce pod oczami, kręgi, z którymi nie potrafił się rozstać. Nadawały mu one wyglądu wiecznie zmęczonego chłopca, znużonego ćpuna, walczącego o następną, zbawienną dawkę.
Dormitorium wydawało się tonąć w szarości, dusiło go i przyprawiało o zawroty głowy. Uciekał wtedy do Pokoju Życzeń, siadając przy fortepianie i rozpoczynając jeden z niekończących się występów. Czas przestawał istnieć, a on grał, grał i grał. Muzyka koiła niespokojny umysł i zmywała z niego trud nieprzespanej nocy. Ale tym razem nie mógł tam pójść. Tym razem wybrał inne miejsce, do którego udał się, by wybudować mur odgradzający go od rozległego wszechświata.
Spojrzał na odbicie malujące się w lustrze i posłał jej słaby uśmiech, a raczej marną jego imitację. Ta srebrzysta tafla była jego ulubioną. Rozpływała się pod dotykiem palców, nie pozwalając na kontemplację własnego uroku. Luke’owi pokazywała June, June pokazywała Luke’a. Czasem nie rozumiał zawiłości tego imponującego przedmiotu, nie wiedział dlaczego stoi tu wśród innych, bardziej zdatnych do użytku zwierciadeł. A jednak mimo zadziwiających właściwości, stanowił centrum Komnaty Luster, był jej głównym punktem, punktem, na którym samoistnie zatrzymywał się wzrok.
- Nie mogę spać - odpowiedział, siadając i opierając się plecami o najbliżej stojące lustro - nie mogę spać już od dawna, June.
Schował w ramionach bladą twarz i przeszył go dreszcz zimna, gdy goła skóra zetknęła się z chłodem gładkiej powierzchni. Niezależnie od pory roku, piżama platyna składa się z pary wyciągniętych dresów i naznaczonych wzorami skarpet. Zbliżały się święta, więc zamienił czerń na czerwień, a zwykłe skarpetki na reniferowy chaos. Dotąd nie czuł przenikliwego zimna, ale teraz rozprzestrzeniło się wzdłuż kręgosłupa, wywołując dyskomfort. Spod półprzymkniętych powiek rzucił June szybkie spojrzenie i zachęcił, by usiadła obok niego. Lubił mieć ją przy sobie. Była jedną z tych wyjątkowych osób, których towarzystwo działało przeciwbólowo.
- A co z tobą?
składała
Usuń[ Miewa odważne pomysły, ale połowy nie realizuje - jest za dużym tchórzem. Swoją drogą, bardzo chciałby wdrożyć niektóre mandragory do chóru, ale profesor zielarstwa nie daje mu ich nawet spokojnie edukować...
OdpowiedzUsuńWidziałem już June kilka razy i znowu nie mam pomysłu - wpadło Ci coś do głowy? ]
Thomas Brotman
[ A tak szczerze… Miałabyś coś przeciwko temu by pisała jeszcze o Potterze? :) Bo ja wciąż marzę o czasach Huncwotów i pierwszej wojnie… Nie pogardziłabym gdyby zaczęła pisać jeszcze trochę. I wtedy jest możliwość do wyjaśnienia paru kwestii.
OdpowiedzUsuńI tak, skoro brat June jeszcze trochę pograł nim rozpoczął szkolenie, to równie dobrze obaj panowie mogli wylądować razem od początku. Więcej okazji do nawiązania znajomości.
Przyznam, że kierował mną przede wszystkim ubaw na samo wyobrażenie sobie miny Luke’a gdy zorientuje się co jego durny brat próbuje zrobić. To rzucenie też o wątku-retrospekcji to jedynie propozycja, bo teoretycznie powinnyśmy o Hogwarcie pisać… Ale chyba nikt nam nie będzie pod kartami śledził, że się nieco cofnęłyśmy :) I jeśli Ci ten pomysł odpowiada, to możemy przejść do ustalania szczegółów, jak chociażby gdzie ostatecznie wylądowali. Kolumbia? ]
Lucas
[ Jedna uwaga: jak June zaatakuje Tomasza, to go przestraszy i tyle zobaczy.
OdpowiedzUsuńJa mam zacząć czy Tobie wygodniej? Bo dostaniesz ode mnie mało wciągający początek, żadnej akcji. W końcu to June ma zaczepić tego... specjalistę od magicznych stworzeń. ]
Thomas Brotman
[Tak jak pisałam w karcie, nie jest to typowa, mugolska technologia. To wykorzystanie jej formy, czyli stworzenie komórki, która funkcją nie różniłaby się niczym, od tej standardowej, tylko sprytne oszukanie blokad panujących w Hogwarcie, poprzez włożenie w niej magii. W pewnym sensie jest to taki magiczny odpowiednik ;). Jednak uznałam, że trzeba mieć pewne pojęcie o technologii (by przełożyć cyferki na formę magiczną), nie samą wiedze na temat zaklęć, by móc coś takiego wynaleźć. I skoro pracował nad tym latami, a był utalentowany, to czemu by miało mu się nie udać? :) I hm, myślę, że proszki i lusterka to nie to samo, co możliwość komunikowania się poprzez chociażby smsy. Rozumiem, że nie każdemu to się może podobać, ja uznająca moją komórkę za trzecią rękę uznałam, że w 2021 roku nawet w szkole dla czarodziejów znajdzie się osoba, która będzie wyrywać sobie włosy z głowy z powodu braku dostępu do tej formy komunikacji ;d.]
OdpowiedzUsuńHarvey
ja uznająca uznałam do wykreślenia, takie błędy jak sie pisze na szybko* :D
Usuń[ Może jestem jeszcze niewyspana… Ale to my się trzymamy wesela? Znaczy, ja myślałam, że bracia zaprosili swoje rodzeństwo tak trochę bez okazji, na zasadzie zobaczcie jak świetnie nam się tu żyje, a wy musicie nadal gnić w szkole. Bo wydawało mi się, że nie ciągaliby ich na wesele znajomych, chyba że wyszłoby ono dość niespodziewanie. Ja bym nawet zaczęła w ten sposób, że oni spotykają się już przy Świstokliku (podpowiem tu, że ojciec Lucasa w moim założeniu zajmuje w miarę ładne stanowisko w Departamencie Transportu Magicznego, dzięki czemu załatwiłby im pewnie z łatwością legalny przelot w jedną i w drugą stronę bez wielkich procedur). Tak więc spotkaliby się jeszcze w Anglii, może trochę zdziwili na swój widok… I dalej już przeniesienie o parę stref klimatycznych i sytuacja z braćmi. Nie zdziwiłabym się gdyby nikt ich nie odebrał z miejsca lądowania i radźcie sobie sami :) ]
OdpowiedzUsuńLucas
[Witaj! Prawda, że niezła z niego sztuka? Lubię taki typ urody. Dziękuję też za zwrócenie uwagi na błąd. Dziwne, bo aż bije po oczach. Tak przy okazji, bardzo przyjemny opis postaci. ;)]
OdpowiedzUsuń[ Nudzi mi się już czekanie, panno June, mam zacząć? ]
OdpowiedzUsuńBrotman
[ W takim razie czekam, czekam niecierpliwie. ]
OdpowiedzUsuńZupełnie nie tego się spodziewał. Aurorzy, według jego wcale nie skromnej wiedzy, zajmowali się zwalczaniem czarnej magii poprzez łapanie tych, którzy się nią parali. Musieli więc wiedzieć, jak walczyć, gdy w każdej chwili w twoim kierunku może pomnkąć zaklęcie niewybaczalne. Na takie stanowisko wybierano osoby sprawne, szybkie, dobrze posługujące się rozumem i różdżką. Felix myślał więc, że to, co auror chce im zaprezentować będzie miało ścisły związek z walką. Ewentualnie z czymś równie widowiskowym i pozwalającym na wykazanie się swoimi umiejętnościami. Zamiast tego okazało się, że mężczyzna chce... zamknąć ich razem w jakiejś komnacie.
OdpowiedzUsuńŻe co?!
White zmroził aurora wzrokiem, lecz ten nawet nie zwrócił na niego uwagi. Z głupawym uśmieszkiem na ustach tłumaczył wszystkim zgromadzonym, co będzie zadaniem ochotników i jakie to wymyślne niespodzianki czekają na nich za drzwiami. Felix wcale nie był tym zachwycony. Jego zapał ulotnił się tak szybko jak się pojawił, a pozostała po nim jedynie paląca chęć pozbawienia aurora kilku zębów za pomocą pięści. Wątpił, by mężczyzna zdołał się przed tym obronić, skoro wolał bawić się w zamykanie ludzi w klasie niż pokazać im coś naprawdę przydatnego.
- Świetnie... - mruknął z ironią Ślizgon, gdy jeden z przybocznych aurora zawiązywał mu przepaskę na oczach, ale nie protestował, żeby przypadkiem nie wyjść na tchórza. Jeszcze tego mu brakowało.
Gdy drzwi tajemniczej komnaty zamknęły się gdzieś za ich plecami, odruchowo - podobnie jak Krukonka - sięgnął do przepaski, by dowiedzieć się, że ściągnięcie jej nie będzie takie proste, jak to się z początku wydawało.
- Właściwie mógłbym im podziękować - powiedział do dziewczyny, pocierając nieprzezroczysty materiał. - Przynajmniej nie muszę na ciebie patrzeć.
Zastanawiał się, czego właściwie oczekiwał od nich auror. Mieli w jakiś sposób zdjąć to cholerstwo z oczu w celu zaliczenia pierwszej bazy czy też uwolnić się z tej komnaty całkowicie na ślepo? A może pozostawiał im wolną rękę?
Trudno było określić, mężczyzna nie powiedział jasno, jak mają się stamtąd wydostać. Pozostawała im więc metoda prób i błędów. Felix wyciągnął swoją różdżkę i celując nią w przepaskę, rzucił niewerbalne Finite Incantatem. Nie słyszał, by ktoś w jakiś sposób zaczarowywał przy nich taśmy, ale albo mógł to zrobić tak jak on - niewerbalnie, albo też wcześniej.
Nie zaszkodzi spróbować, nawet, jeśli to zaklęcie jest na to za słabe...
Felix
Ledwo zdążył wrócić do domu na wakacje, już przywitało go zaproszenie od Ethana, absurdalnie opalonego i z dziwną hipisowską fryzurą, która tak załamywała matkę (niemal równie mocno co obrany przez niego zawód) wygodnie rozpostartego na domowej kanapie. Wpadł tylko na tydzień, a już zdążył zamieszać życiem całej rodziny, opowiadając o swoich przygodach, odkryciach i tym co takiego udało mu się zobaczyć na własne oczy. Luke do dziś przeklinał dzień w którym faktycznie zaczynało go to nawet interesować i nierozważnie obiecał, że koniecznie wpadnie jeszcze tego lata, zobaczyć jak sobie braciszek radzi w łamaniu uroków, włamując się do piramid czy innych przeklętych sarkofagów. Słowo się rzekło i nijak dało wycofać, z tego też powodu tkwił w poczekalni w Departamencie Magicznego Transportu, oczekując na ustaloną godzinę.
OdpowiedzUsuńNa niewygodnych krzesełkach obok siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, z czego jeden wyglądał jakby miał kolumbijskie naleciałości we krwi i to w Anglii był gościem, a nie na odwrót; nie zwracał na innych większej uwagi, zamiast tego skupiony na przeglądaniu poleconego przez brata przewodnika, przesłanego wcześniej, by Luke zdążył zapoznać się z tym co takiego malownicze okolice mają do zaoferowania. Był wieczór, a zważywszy na różnicę czasową między Anglią i Kolumbią, mieli znaleźć się na miejscu docelowym w okolicy godziny szesnastej, by ominąć najgorsze upały. Chociaż w Wielkiej Brytanii była pełnia lata, to jednak nie ulegało wątpliwości, że tam gdzie jadą będzie o wiele goręcej i przestawienie na takie temperatury nie należy do najłatwiejszych zadań. Wyczekiwał w spokoju, zgodnie z regulaminem zjawiając się równo pół godziny przed zaplanowanym odlotem świstoklika. Nawet gdyby chciał się wymigać od podróży (co o dziwo nie miało miejsca, bo choć bracia praktykowali raczej szorstką męską miłość, w której jeden sobie prędzej język odgryzie niż przyzna, że dla brata dałby się pokroić), to ojciec już na pewno nie dałby mu zapomnieć o obowiązujących zasadach. Takie przyjemności płynące z posiadania papy siedzącego po uszy w magicznych środkach transportu i jako zajmujący wysokie stanowisko, niestety musiał być z tematem obeznany. Tak więc zajął miejsce, nie zwracając większej uwagi na towarzyszy, choć faktycznie mignęła mu znajoma twarzyczka. Zaraz jednak potem poinstruowano ich na temat bezpiecznego podróżowania, wręczając odpowiedni eliksir, zabezpieczający przed zmianami w organizmie po tak dalekiej podróży. Jeszcze parę napomnień czego absolutnie robić nie można (za żadne skarby nie puszczać świstoklika przed czasem!) i już byli gotowi do wyruszenia. Każde z nich chwyciło z jednej strony stare koło od roweru i już po chwili szarpnęło, świat zawirował, a oni byli w drodze. Nie trwało to długo, choć trudno nazwać podróż przyjemną. Zaledwie chwila, a wylądował na miękkiej ziemi i zalała go cała gama barw i zapachów, tak intensywnych i nasyconych jak jeszcze nigdy wcześniej. Potrzebował chwili by zorientować się w otoczeniu i ledwo to zrobił, dobiegło go pytanie.
— Czekam na mojego durnego brata, który znając życie pomylił dni mojego przyjazdu albo w ogóle zapomniał — oparł, sunąc wzrokiem dookoła. Niestety, tak jak nigdzie nie rysowała się sylwetka starszego z Berkeley’ów, tak i to pozostało bez zmian. Niby prowizorycznie kilka dni przed przybyciem wyciągnął od Ethana dokładny adres pod którym można go znaleźć, ale… W tych warunkach nie mógł powiedzieć by dużo to pomagało, podczas gdy wokół nich rozciągał się kolumbijski las. Miejsce wyglądało co prawda przepięknie, ale również obco, a rozeznanie się w zupełnie innym terenie gdy nie wiadomo nawet w którą stronę się udać, było bardzo zdradliwe. — Ty na kogoś czekasz? — spytał, zatrzymując wzrok na dziewczynie. Oczywiście, że nie wylądowała tutaj w ciemno, na pewno ktoś ją odbierał. Miał jednak nadzieję, że wyczuje intencje pytania i ewentualnie gdy już znajdzie się osoba za nią odpowiedzialna, zabierze się po prostu w tamtym kierunku, przesyłając bratu wiadomość przez patronusa chociażby. Odetchnął głębiej, wdychając to jakże inne, nieprawdopodobnie czyste i jednocześnie wilgotne powietrze. Zza drzew, z krętej ścieżki prowadzącej nie wiadomo dokąd, bo niewyraźnie zapisana nazwa miejscowości i liczba pewnie sugerująca odległość w kilometrach niewiele mu mówiła, wyszły dwie osoby. Żaden jednak z nich nie był Ethanem, a jeśli liczył, że któraś z nich podejdzie do June, przyszło mu się rozczarować. Starszy, acz wyjątkowo krzepki mężczyzna wyściskał swojego syna, zamieniając parę słów w nieznanym mu języku, a młoda kobieta podbiegła do drugiego z przybyszów z Anglii, rzucając mu się w ramiona i całując zamiast powitania.
UsuńLucas
Niczego tak bardzo nie pragnął, jak uśmiechnąć się do niej jednym z tych szerokich uśmiechów i radośnie potwierdzić. Sen przynosił ukojenie. Miała rację, bo ukojenie było dobre. Wychodziło więc na to, że i sen był dobry, a piasek powinien rozkosznie zatrzymywać się pod powiekami. Wyobrażał sobie, jak zmęczony pracowitym dniem, po prostu kładzie się do łóżka i zasypia wsłuchany w szumiące oddechy współlokatorów. Ile by oddał, by noce nie zamieniały się w koszmarne godziny! Ilekroć tylko zamykał oczy, jego podświadomość zabawiała go szkaradnymi obrazami, których długo po fakcie nie mógł wymazać z pamięci.
OdpowiedzUsuńPrześladowały go ciągi cyfr, samotność i szare sierocińce. Trudno był opisać, jak pozornie zwykłe rzeczy mogą tak mocno oddziaływać. Jak kilka słów może przemienić umysł w wirujący chaos i momentalnie skleić oczy łzami. Obdarzał Krukonów swoim pociesznym dobranoc, gdy sam drżał i naciągał na gołe stopy kolorowe skarpetki. Przyzwyczaił się do kręgów na twarzy i spóźniania na większość lekcji. Wszystko było lepsze niż sny. Bo tak naprawdę Luke Way koszmarnie bał się zasnąć i trwać we własnym wyimaginowanym świecie.
Właściwie, platyn był jednym wielkim strzępkiem dziwnych zahamowań i niezłomnych postanowień. Od dawien dawna wypierał się magii i coraz ciaśniej oplatał się mugolską rzeczywistością. Być może łatwiejsze było udawanie, że magia nie ma zbyt wielkiego znaczenia, nawet jeżeli wyzwoliła go i pozwoliła swobodnie odetchnąć. Różdżkę naumyślnie zostawiał w dormitorium, a zaklęcia mieszał i wymawiał z odrazą. Nie takiego życia pragnął, więc buntował się zaciekle, będąc świadomym, że jego poczynania nigdy nie przyniosą efektu.
Postawił przed sobą małe cele, z czasem coraz większe, a później na tyle duże, że uginał się pod ich ciężarem. Ale mugolskie życie, niepozorne i ciche, zakrawało na miano niespełnionego marzenia. Dlatego też z taką przyjemnością katował książki, filmy i seriale, choć niewielu rozumiało, co fascynuje go w ruszających się bez potrzeby postaciach i akcji wyzbytej z chociażby odrobiny zjawiskowości.
- Jest jeden bóg - śmierć. A co mówimy śmierci? Nie dzisiaj - powiedział, kiedy ich kolana się zetknęły, a oddech dziewczyny wylądował tuż koło lukowego ucha.
Razem z nią obserwował widowiskową sztuczkę i zastanawiał się, dlaczego zawsze spotykają się w tak nietypowych miejscach. June była niezwykła. Może trochę za dużo się martwiła i z niepokojem wpatrywała się w rozczochrane włosy, jednak nie odchodziła dalej niż na wyciągnięcie ręki. A dla niego czyjaś obecność równała się z najpiękniejszym darem, więc rozpaczliwie łaknął cudzego ciepła.
- Przyszłość jest niepewna - odparł, obdarowując dziewczynę przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu. - Trochę nierealna. Składa się z mieszaniny strachu, niepewności, a przede wszystkim z nadziei. Wiary w lepsze jutro. Lepszy czwartek. W lepsze cokolwiek.
W to, że kiedyś coś się zmieni.
- Cieszę się, że przyszłaś, June. Zaczynałem powoli tęsknić.
Zwykle Lizzie była rozsądniejsza. Lubiła mieć wszystko pod kontrolą, trzy razy zastanawiała się, zanim coś zrobiła i najczęściej nie robiła tego w ogóle. Zdecydowanie nie należała do osób, które robią rzeczy głupie. Przynajmniej nie nagminnie. Więc co ją, na brodę Merlina, podkusiło, by wchodzić na ten dach? Miała przy sobie różdżkę, mogła przecież coś z tym zrobić. Ściągnął tu ptaka albo dowiedzieć się, czego chce od niego June i po prostu załatwić to zaklęciem. Ale po co, skoro można narażać swoje życie? Coś w tamtym momencie odebrało jej umiejętność trzeźwego myślenia. A to w jej przypadku nie zdarzało się często.
OdpowiedzUsuńNim się zorientowała dreptała już po dachu na czworakach, próbując dogonić June i jakimś sposobem ściągnąć ją z powrotem do środka. Nie wiedziała jeszcze jakim, ale miała nadzieję, że wystarczy kilka uspokajających słów, bo sowa ewidentnie nie zamierzała oddać skradzionego przedmiotu. Przedmiotu, który, jak Lizzie dostrzegła z pewnej odległości, okazał się różdżką Earnshaw. Cóż, Hughes musiała przyznać, że jej koleżanka miała przynajmniej dobry powód, by skakać za tym ptakiem po dachach. Dla swojej różdżki Lizzie pewnie też zrobiła wszystko. A na pewno wiele.
- Muszę! Przez chwilę. - dodała nieco ciszej, przyspieszając, by dogonić June. Znalazła się tuż przy jej nogach. - Przynajmniej dopóki ty się bawisz. Nie będę stała w środku i patrzyła jak rzucasz się z wieży. - Złapała dziewczynę za stopę, jakby miało to w czymkolwiek pomóc, jakby jej uścisk był żelazny i wiążący na wieki. Otóż nie, Earnshaw gdyby tylko chciała, bez problemu mogła się z tego uścisku wyślizgnąć. - Nie dogonisz jej przecież teraz, June! - powiedziała niemal oburzona, tonem belfra przemawiającego do niesfornej kilkulatki. - Odleci stąd całkowicie, i tyle. Wracaj do środka, poradzimy sobie inaczej. - Liczyła na zdrowy rozsądek Krukonki. Ale czy miała podstawy skoro sama, uważając się za osobę rozsądną nawet bardzo, wlazła na ten cholerny dach?
- Jesteś lepsza z zaklęć. Jak ją tu ściągnąć? - zapytała, unosząc delikatnie jedną rękę, by wyciągnąć swoją różdżkę z kieszeni szaty. Czuła, że drżą jej nogi i miała dziwne, nieprzyjemne przeczucie, że zaraz ześlizgnie się z oblodzonego dachu. A może to tylko instynkt, podpowiadający, by wracała do środka?
Lizzie