27 marca 2016

Coś dobrego dziś wieczorem sprawi, że zapomnę teraz o Tobie



przed doznaniem trwałego urazu psychicznego, radzę zajrzeć tam, bo warto 

podkład/podkład/podkład

Podszedł i spojrzał z ciekawością na przedmiot, przekręcając głowę. Przykucnął, opierając kolano na mokrym kamieniu. Podświadomie czuł, że nie jest to zwyczajny przedmiot. Emanował dziwną, niewytłumaczalną siłą. Zupełnie… Jakby hipnotyzowała. Dotknął ją i przed oczami stanęły mu sceny bitew. Usłyszał krzyki, wykrzywione twarz mordowanych, cierpiących, śmiejących się okrutnie ludzi zajęły jego umysł. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Lysander ocknął się z chwilowego amoku, leżąc kawałek dalej i patrząc z przerażeniem w jej kierunku.

Nazywała się Jemma Simmons. Chyba. Nie umiała być tego pewna, a raczej nie chciała, chcąc ten fakt wyprzeć ze swojej świadomości. W chwili obecnej nie chciała być Jemmą Simmons. Tak wiele dałaby za pewność, iż nią nie jest. Gdyby tylko mogła być kimś innym, wszystko stałoby się łatwiejsze. Nie siedziałaby tutaj, na podłodze, obok swojego łóżka, z pustką w głowie. Nie musiałaby nosić ze sobą całego tego bagażu emocjonalnego ani co chwilę powstrzymywać łez przed spłynięciem po jej zaczerwienionych policzkach. Była już zmęczona braniem co chwilę głębokich wdechów, które miały pozwolić jej na uspokojenie się czy też ciągłym zaciskaniem dłoni w pięści, co ułatwiało jej opanowanie gniewu. Gdyby nie była Jemmą Simmons, wszystko wokół nie wydawałoby się takie beznadziejne. Nie wracałaby momentami do różnych, głównie tych szczęśliwych, chwil ze swojego życia, a także do poprzedniej nocy, kiedy to wszystko się wydarzyło. Nie musiałaby też usilnie powstrzymywać pojawiania się tych obrazów, bo to tylko potęgowało te niepożądane uczucia, które nią teraz zawładnęły. A przez nie trudno było oddychać, ciężko było mówić sobie, że wszystko będzie w porządku. Kiedyś. 

Musiał odczekać minutę, która wydawała mu się wiecznością, zanim drzwi do dormitorium dziewczyn się otworzyły i wyjrzała z nich rozczochrana Jemma. Lysander uśmiechnął się blado, widząc przyjaciółkę.
— Wybacz, że tak cię budzę, Jem. Ale… — urwał, patrząc w swoje trampki. — Nie chcę być sam. 
Miał nadzieję, że nie spyta dlaczego.

Jemma Simmons nie wydawała jej się obecnie nikim wartościowym. Czy w ten sposób można było nazwać osobę, która nie umiała uratować chociaż jednego ze swoich najbliższych przyjaciół? Czy ktoś taki zasługiwał na szacunek, odrobinę szczęścia lub powodzenie w życiu? Jak ta osoba mogła po raz kolejny witać dzień, jeśli nie potrafiła sprawić, aby ważne dla niej osoby mogły robić to samo? Czy istniał gorszy przypadek od Jemmy Simmons — dziewczyny, która pozwoliła na to, aby jej przyjaciółka została zamordowana, a jej przyjaciel trafił do Azkabanu? Jak słabym trzeba być, żeby do takich rzeczy dopuścić? Ona przecież ciągle się bała. Wszędzie. W każdej ekstremalnej sytuacji, kiedy odwaga była jej niezwykle potrzebna. Strach ją paraliżował, odbierał zdolność racjonalnego myślenia, wiązał ręce. Wprawiał ją także w uczucie cholernej bezsilności, takiej, której nie da się w żaden sposób przezwyciężyć. Był też przy niej jak bliźniaczy brat, który nie opuszcza nigdy swego krewnego. Najgorsze było jednak to, że za każdym razem, kiedy chciała z nim walczyć, stawał się niewidzialny. Jak toczyć bój z czymś, czego się nie widzi? Nawet nie można od tego uciec, bo nie wie się, w którą stronę biec. 

Najprostszym wyjaśnieniem był jakiś koszmar, ale nawet w takim przypadku Lysander nie wyglądałby aż tak źle. Gdyby to był tylko sen, nie wypowiedziałby takich słów, nie patrzyłby tak na nią. Simmons uśmiechnęła się lekko, żeby dodać otuchy chłopakowi. 
— Nie, nie musisz mnie przepraszać. Wszystko jest w porządku — zapewniła go, po czym złapała lekko za nadgarstek, schodząc po schodach prowadzących do Pokoju Wspólnego. Było jej trochę zimno w stopy, ale nie przejmowała się tym, mając na względzie jedynie dobro swojego przyjaciela.

Miała ogromnego pecha. Już wcześniej tak sądziła, ale dopiero teraz była gotowa stwierdzić, że jest to prawdą. Nie chciała się przez to uwolnić od poczucia winy, zresztą nic by jej nawet to nie dało, ale uważała, że tak wygląda rzeczywistość. Przez trzy lata chodziła za nim krok w krok, próbując zwrócić na siebie jego uwagę w ten nieco inny sposób. Nigdy nie była dobra w tych sprawach, ale nie miała pojęcia, że jej sprawa jest z góry skazana na przegraną. Była tak głupia i ślepa, że nie zauważyła, że on kocha tamtą, a nie ją. Gdy się o tym dowiedziała, właściwie nie za bardzo wiedziała, co zrobić. Z jednej strony usłyszała coś strasznego, ale z drugiej musiała powstrzymać coś jeszcze straszniejszego. A przynajmniej chciała to zrobić. Na inne działania było wtedy już za późno, a przecież mogła temu zapobiec. Gdyby tylko wcześniej zorientowała się, co się dzieje tuż pod jej nosem. Gdzie, do cholery, miała wtedy oczy?! Nawet ślepiec by to zauważył! 

Czuł się okropnie jak jeszcze nigdy. Patrzył na nią i wydawało mu się, że zaczyna się rozpadać. Nie chodziło o fizyczny rozkład ciała, ale o umysł. Po pierwsze okłamał ją. Powiedział, że to tylko zły sen i nie powinna się martwić. Może nie było to dosłownie kłamstwo, bo śniła mu się wojna i umierający ludzie, jednak to było coś jak wizja. Nie zwykły koszmar senny.

Dziękowała losowi za to, że jej koleżanki z dormitorium były na zajęciach, na które ona nie musiała dziś przychodzić. Była tak rozbita, jak jeszcze nigdy wcześniej. Właściwie dopiero teraz uświadomiła sobie, co się wydarzyło. Powoli to do niej docierało, tak samo jak fakt, iż nie mogła wyprzeć się tego, kim była. Przynajmniej przestała już drżeć na całym ciele po tym, jak uderzyła pięścią zbyt mocno w podłoże. Ból fizyczny zastąpił na chwilę ten psychiczny, ale Jemma nie zamierzała oddawać się temu pierwszemu. Wiedziała, że nie tędy droga. Wzięła kolejny głęboki wdech, chowając głowę między kolana. Oddychaj, Simmons. Tylko to ci pozostało.

Nie miała pojęcia do kogo krzyczał, aby go zostawił, ale domyślała się, że to wszystko dzieje się w jego głowie. Teraz mogła być pewna, że to nie tylko koszmar. Koszmary nie sprawiały, że ludzie zachowywali się w ten sposób. Tylko o co tak właściwie chodziło? To, czego dziewczyna obawiała się najbardziej to to, że Lysander znowu poszedł gdzieś, gdzie nie powinien albo dotknął czegoś, co wywołało u niego ten stan. Ciekawość wygrywała u niego z rozsądkiem, dlatego ta możliwość była bardziej niż prawdopodobna.

Wydawało jej się, że za moment wszystko wróci do normy, ale sekundę później wybuchnęła niespodziewanie płaczem. Skuliła się i zaczęła krzyczeć, bo znów zaczęło ją boleć. Dławiła się swoimi własnymi łzami, przeklinając siebie, naiwnego i bezmyślnego Lysandra, a także resztę świata i tych z Ministerstwa, którzy go zamknęli. Czuła chłód podłogi, który był dla niej teraz niezwykle kojący. Łapczywie brała kolejne wdechy, nie umiejąc tego zrobić ani przez usta, ani przez nos. Znowu zaczęła drżeć, sypać się, cierpieć. W końcu jednak zmęczyła się tym i uspokoiła na nowo. Wróciła do rzeczywistości, orientując się, że leży na kamiennej posadzce w dormitorium, łapiąc się za ramiona. Musiała wyglądać teraz żałośnie. Wzrok miała utkwiony w przestrzeń między jej łóżkiem a podłożem. Znajdowała się tam mała skrzyneczka ze wszystkimi jej skarbami. Dziewczyna sięgnęła po nią, podniosła się do siadu i zaczęła dotykać palcami zamka. Wzięła głębszy wdech i otworzyła. 

Lysander nawet nie zauważył, kiedy wpadł na stolik z książkami i przewrócił się razem z nim na ziemię. Skulił się na dywanie, próbując wyciszyć myśli. 
Swojej poprzedniej przyjaciółeczki też nie ochroniłeś, a teraz gnije w ziemi jedzona przez robaki. Ona też niedługo tam trafi. Wszyscy pójdą do piachu. Wszyscy, których kochasz.  

W środku znajdowało się mnóstwo różnych rzeczy. Kilka zdjęć, breloczek z pandą, który dostała od Charity na swoje trzynaste urodziny, kilkadziesiąt listów, które wymieniały ze sobą podczas wakacji, wyblakłe karteczki, które pisały ze sobą podczas lekcji, listy, które pisała razem z Lysandrem, także podczas wakacji, figurkę sowy, która spodobała jej się kiedyś na Pokątnej, a oni złożyli się, aby jej ją kupić, a także wiele innych bibelotów, które sprawiały, że Jemma znowu zaczęła wspominać. Zaczęło do niej również docierać to, że te czasy już nie wrócą. Nigdy. Z tego trio została już tylko ona. Pozostawiona sama sobie, całkowicie rozsypana, nie mająca pojęcia, co ze sobą zrobić ani jak sobie z tym poradzić.

Czuł, że przestaje być dawnym sobą. Powoli zatracał swoje poczucie humoru i roztrzepanie. Ciągle się bał. Przez koszmary (lub co gorsza wizje) nie przespał od długiego czasu jednej nocy ciągiem. Pamiętał z zajęć, że kiedyś coś profesor mówił o tych starych artefaktach. Nie kręcić się w pobliżu, poinformować kogoś starszego i doświadczonego, broń Boże nie dotykać! On złamał wszystkie te zakazy w chwili, gdy ją zobaczył. Gdy ją usłyszał. 

Nie umiała utrzymać się na nogach, dlatego aby wstać, musiała podeprzeć się o ramę łóżka, na którym chwilę później usiadła. Na szafce obok niego miała mnóstwo różnych rzeczy, które oczywiście były związane z jej najbliższymi. Kilka tygodni temu Lysander dał jej mugolską czapkę, którą wciąż tu trzymała. Schowała ją. To samo zrobiła z ich wspólnym zdjęciem, a także zaschniętym liściem, który wydawał mu się niesamowicie ciekawy, gdy go znaleźli. Dla niej nie różnił się niczym od pozostałych, ale on zawsze dostrzegał to, czego inni nie potrafili. Był o wiele bardziej otwarty na świat niż ona. Mogłaby nawet powiedzieć, że niczego się nie bał. Zawsze chciała być taka, jak Lysander. Zazdrościła mu wielu cech charakteru, które chciała posiadać. Ciągle się uśmiechał, był taki radosny. Mieli tyle jeszcze zrobić, tak wiele miejsc odwiedzić i zobaczyć rzeczy, o których czytali jedynie w książkach. A teraz nie było mowy o tym, aby ich marzenia się spełniły. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie musiała go pochować. Teraz jednak dokładnie to robiła. Chciała go wymazać ze swojej pamięci. Inaczej nie umiałaby ruszyć dalej. 

— Jemma! Potrafię to! 
W tej samej chwili zza drzew wyskoczyło kilka zakapturzonych postaci. Lysander nie zdążył zareagować, gdy ktoś krzyknął Expeliarmus! i różdżka wypadła mu z ręki. Poczuł uderzenie w kolano i upadł, nie mogąc zachować równowagi. Potem czyjaś różdżka wbiła mu się w kark i usłyszał:
— Ani drgnij, dzieciaku!

Gdy wszystkie rzeczy znalazły się w skrzynce, na szafce zrobiło się pusto. Nie było tam nic, jedynie cienka warstwa kurzu. Wyglądało to żałośnie, ale dla Jemmy symbolizowało rozpoczęcie czegoś zupełnie nowego, jakiegoś rozdziału w życiu. Spojrzała jeszcze raz na zawartość skrzynki, w której znajdowała się cała jej przeszłość. Właśnie, przeszłość, czyli coś, na co nie miała już absolutnie żadnego wpływu. Musiała to zostawić za sobą i nie wracać do tego, jeśli kiedykolwiek miała się po tym podnieść. Nie zamierzała przecież umartwiać się ciągle nad swoim losem. Drugi raz upadła, więc drugi raz się podniesie. Nie widziała innego zakończenia. Zamknęła skrzynkę, po czym wsunęła ją pod łóżko. Nie chciała tego wyrzucać, bo przecież dobrze było mieć te wszystkie dobre chwile w pamięci.

Lysander przełknął ślinę, nie podnosząc głowy. Wiedział, że po niego przyszli, a cały jego plan upadł. Jasne kosmki włosów opadły mu na twarz, gdy wpatrywał się usilnie w trawę pod sobą. 
— Podnieść go? — usłyszał skądś za plecami.
— Nie. Zajmijcie się dziewczyną — rzucił kolejny, głęboki i stanowczy głos. Nie musiał czekać na ciąg dalszy. Podłożono mu pod brodę różdżkę i kazano spojrzeć do góry. Surowa męska twarz patrzyła na niego bez litości. 
— Jezu. To tylko dzieciak… Flint, może to nie…
— Cisza! — warknął dowódca, a Zander spojrzał po raz ostatni na przerażoną Jemmę trzymaną przez jakiegoś milczącego czarodzieja i uśmiechnął się lekko. 
— Lysandrze Scamander, synu Luny i Rolfa Scamanderów. Za praktykowanie czarnej magii zostajesz automatycznie aresztowany i odesłany do Azkabanu.

Nazywała się Jemma Simmons. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wszystko, czego doświadczyła dotychczas, sprawiło, że była aż zbyt pewna swojej tożsamości. Podobno jako Krukonka odznaczała się dużym ilorazem inteligencji, a także kreatywnością. Urodziła się dnia trzydziestego maja, czyli jest spod znaku bliźniąt. Na piątym roku dostała odznakę prefekta  i nosi ją do dziś. Należy do Klubu Ślimaka ze względu na swoje nadzwyczaj dobre wyniki w nauce, do Klubu Pojedynków, aby nabrać wprawy w praktyce, a także do Chóru, bo przegrała zakład i od zawsze chciała do niego należeć. Różdżka wykonana z cedru, podobno powoli wydobywa z niej potencjał, jaki w sobie ma. To, czego najbardziej się boi to utrata swoich najbliższych, właśnie straciła dwójkę z nich, co uczyniło ją osobą silniejszą niż wcześniej. Wszystkie te wydarzenia ukształtowały jej osobowość. Już nigdy więcej się siebie nie wyprze ani nie zrezygnuje z siebie. To ostatni raz, gdy musi się podnosić. Następnym razem utrzyma się na nogach i zamiast upadać, uniesie głowę tak wysoko, jak tylko będzie mogła.

Forget the horror here,
Forget the horror here,
Leave it all down here,
It's future rust, then it's future dust.
Nie pytajcie mnie, jak mogłam stworzyć takiego potwora. Dlatego lepiej posłuchajcie tych piosenek na samej górze, to może wrażenie nie będzie aż tak złe, bo to dobre piosenki. Tytuł stąd, też warto posłuchać. Za sprawdzenie tekstu dziękuję Czekoladowejmasie. Notka ma prawie 2000 słów, czyli właściwie niewiele, ale nie widziałam sensu, aby pisać więcej. Tak jest chyba dobrze, nie chciałam Was męczyć tą przytłaczającą ilością dramatu. Tekst pochyły głównie dzięki uprzejmości Raven Manipulant, która pozwoliła mi umieścić w notce fragmenty naszego wątku, a także fragmenty czegoś, co miało być kiedyś jej notką. Teoretycznie u Jemmy miało być już lepiej, ale niestety Raven postanowiła dołożyć jej cierpień, więc to wszystko jej wina i tyle. Teraz przestanie ciągle smuteczkować, obiecuję to!

26 marca 2016

Zapach miodu

16+




Nie hoduj w sobie więcej, niż możesz połknąć: miłości, uniesień czy nienawiści.

Charles Bukowski





Dzisiaj Wielki Piątek. Ta. Dla kogo wielki, dla tego wielki. Siedzę na łóżku, próbuję dojrzeć kości biodrowe, ukryte pod fałdami tłuszczu i popijam miksturę odchudzającą by George. Chyba zaraz staną mi płuca. Czuję się, jakbym miała się za chwilę udusić. Sara przyjechała w odwiedziny. Siedzi w kuchni i wyje. Simon biega po domu i wyje. Hannah zagoniła wszystkich domowników do ostatnich przedświątecznych porządków. O mnie na szczęście zapomniała i od przyjazdu ze szkoły praktycznie nie wychodzę z pokoju.
Nie mam siły. Nie mam na nic siły.


– Puk, puk!
Sorcha uniosła się na łokciach.
– Panna Sally raczy pofatygować się, by otworzyć odrzwia swej komnaty...
– Nigdzie nie wyjdę – odkrzyknęła, krzywiąc się lekko. – Żegnam.
– Toż starszyzna pragnie pannę widzieć! Niechże się panienka opamięta i nie każe się dłużej prosić!
Dziewczyna westchnęła przeciągle i z niechęcią wstała z łóżka.
– Zmień słownik, Simon – rzuciła, przekręcając kluczyk w zamku. Popychnęła drzwi tak gwałtownie, że chłopak cudem zdążył odskoczyć i uniknąć kilku złamań i siniaków. – Inaczej całe życie spędzisz sam. Straomodny bełkot nie jest już w modzie. Teraz dziewczyny na to nie lecą.
– A na co?
– Taki duży chłopak, a o niczym nie ma pojęcia... – pokręciła głową z udawanym rozczarowaniem, kątem oka obserwując, jak brat się czerwieni. – Musisz pokazać dziewczynie, jak dużo o niej wiesz. Że obchodzą cię jej problemy. Że macie wspólne zainteresowania.
– Czyli... co? – wydukał Simon, wyraźnie zmieszany. – Mam ją zaprosić na skręcanie starych gramofonów?
Sorcha zaśmiała się cicho.
– Może lepiej zajmij się nauką, Simon.
Chłopiec mruknął coś pod nosem, po czym zniknął za drzwiami łazienki. Sorcha weszła do kuchni, od drzwi rzucając „cześć” w stronę Sary, siedzącej na niskim stołku pod ścianą.
– Jak leci, Sara?
– A!... szkoda gadać...
– Problemy z facetem?
Sara machnęła ręką, po czym sięgnęła po paczkę chusteczek higienicznych, leżącą na jednym z blatów.
– To co jest? – Sorcha usiadła przy stole i spojrzała na dziewczynę. Sara przyjeżdżała niezwykle rzadko i za każdym razem w innej stylizacji; gdyby nie dobra pamięć do twarzy, Sorcha w ogóle by jej nie rozpoznała.
– Właśnie wylałam żal przed mamą... trochę mi teraz lepiej.
– Praca?
Sara kiwnęła głową, wycierając oczy.
– Nie przyjęli jej? – Sorcha zerknęła na Hannah, wycierającą do sucha zdobioną misę.
– Nie.
– Naprawdę się starałam. To nie tak, że przyszłam od niechcenia, z przypadku... wiesz...
– Wiem. Bardzo źle było?
– Była taka rozmowa przed komisją. Był Barkley...
– Łoboże. No, i co?
– Wyprosił mnie od razu po tym, jak pokazałam mój życiorys. Powiedział, że się odezwą.
– I się nie odezwali.
Do kuchni wbiegł Simon, chlapiąc dookoła wodą z niewysuszonych rąk. Hannah zrobiła srogą minę, po czym na powót zajęła się wycieraniem misy.
– Wiem od koleżanki, która tam pracuje, że córka Barkleya dostała tę pracę.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– Mnie też, ale... to przykre. To przecież wymagające, kierownicze stanowisko. Ponad dziesięć lat się uczyłam, żeby mieć taką pracę, a tu nagle wchodzi jakaś... jakaś... siksa mała, i mnie wygryza... dlaczego? Bo jej tata jest szefem?
– Mówiłam, żebyście zaprosili ich na styczniowe przyjęcie. Pewnie by cię przyjęli.
– Teraz to sobie możemy gdybać...
Sorcha oparła się o stół.
– Szczerze? Drażni mnie ta dziewucha.
– Wszystkich drażni. Jej rodziców też.
– Barkleyowi pewno wstyd jak cholera, że taką pustotę wychowali.
– Ale do pracy w poważnym przedsiębiorstwie tę pustotę przyjęli? – Sorcha uśmiechnęła się ponuro. – Zasrani wybrańcy losu i ich żałosne układy. Najlepiej niech obsadzą całą rodzinę za sterem.
– Właściwie to... już obsadzili.
– Tfu. Na twoim miejscu bym się cieszyła, że nie będę mieć z tą kretynadą nic wspólnego.
– Lubisz czasem kogoś poobrażać, Sally? – chłopiec wyszczerzył się uroczo.
– Simon, nie wtrącaj się. – Sorcha pacnęła brata w ramię. – Lekcje odrobione?
Ośmiolatek teatralnie przewrócił oczami.
– Wycziluj... są święta, Sally.




Myślę o przemijaniu i o śmierci. Za dnia i w nocy, czy jest słońce, czy ciemna noc. Czasem aż wszystko mnie boli od tych myśli. Chciałabym nigdy nie umierać. Chciałabym czegoś dokonać. Chciałabym zostawić po sobie coś wiecznego. Chciałabym choć przez te kilkadziesiąt lat być czymś więcej, niż walczącą z tłuszczem kupą gówna.


– A co u Ciebie, Sally?
– A nic. – Sorcha wzruszyła ramionami.
– Jak tam twoja twórczość literacka?
– Profesor Tarkov jest bardzo niezadowolony z moich ostatnich prac. Nie wiem, po co ja w ogóle to robię.
– Jeśli to lubisz...
– Przecież zawsze mu się podobały twoje eseje i te... ta proza twoja. Nie?
– Kiedyś...
– Mówiłaś, że cię chwalił za jakieś opowiadanie, że jest lepsze niż tej Krispiny, czy jakiejś tam.
Sorcha podrapała się po ramieniu.
– No, tak. Kiedyś.
– A dawałaś mu tę historię o grajku z południa? – Simon zaczął wiercić się na krześle.
Sorcha zmrużyła oczy.
– Jakim grajku z południa?
– No... o tym chłopcu, co stoi i gra na ulicy na trąbce, i przychodzą do niego tacy ludzie, i go biorą do domu, i potem się okazuje, że mają dużo pieniędzy...
Sorcha nagle zbladła.
– Grzebałeś w moim zeszycie!
– Nie!
Dziewczyna podniosła się z krzesła i ruszyła w stronę Simona.
– Mamooo...!
– Sorcha, siadaj – zawołała Hannah, ocierając krople potu z czoła.
– Grzebał w moim zeszycie!
– Nieprawda!
Chłopiec zrobił dwa powolne kroki w stronę drzwi, po czym wybiegł z piskiem z kuchni.
– Nie kłam, karaluchu!
Simon w ostatniej chwili umknął wyciagniętej dłoni wściekłej siostry, zatrzasnął drzwi sypialni rodziców i wydarł się wniebogłosy.
– Natychmiast zostaw Simona w spokoju!
– Mały gnojek – mruknęła Sorcha, wbiegając po schodach na górę. Weszła do swojego pokoju, przekręciła klucz w zamku i rzuciła się na łóżko. – Chora rodzina! – uderzyła pięścią o materac. – Chorzy ludzie! – krzyknęła na cały głos.
– Śmiem zauważyć, że sama do najnormalniejszych nie należysz – odezwał się Lloyd, zajmujący przylegającą do jej pokoju małą sypialnię.
– Nie chcę mieć z wami nic wspólnego!
– Cóż... trochę życia już na nas straciłaś... obawiam się, że bezpowrotnie...
Sorcha wygrzebała spod łóżka paczkę czekoladowych chrupków i rozerwała ją energicznie, rozsypując słodycze na łóżko i podłogę. Przez moment siedziała, opierając się o ścianę i wlepiając wzrok w jakiś punkt za oknem. Nagle podniosła kilka chrupków i włożyła je do ust. Po chwili jadła je garściami, wolną ręką ocierając łzy spływające jej po policzkach. Gdy czipsy się skończyły, sięgnęła po drugą paczkę i zaczęła opróżniać ją w ekspresowym tempie. Nie przestała nawet wtedy, gdy z przejedzenia zaczął boleć ją brzuch. Zamarła w bezruchu dopiero, gdy poczuła, jak zbiera jej się na mdłości.
– Nienawidzę was!...


Dlaczego oni nie mogą być jacyś... fajniejsi?


Obudziło ją stukanie do okna. Przetarła oczy i wstała z łóżka. Wciąż czuła pieczenie w gardle i łzy, które zaschły jej na policzkach.
Na dworze było już ciemno. Sorcha podeszła do parapetu. Po drugiej stronie czekała przysadzista, jasnobrązowa sowa.
– Wchodź, grubasie – szepnęła, wpuszczając zwierzę do środka. Odczepiła od nóżki ptaka małą kartkę papieru. Nadawca podpisał się na wierzchu jako X, ale Sorcha od razu zorientowała się, że to dwudziestoletni syn sąsiada. Nie po raz pierwszy pisał do niej późnym wieczorem, wysyłając swoją podstarzałą, kulawą sówkę. Rozwinęła świstek papieru i podsunęła go bliżej okna, zza którego wpadało do jej pokoju światło księżyca.


Cześć, mała. Już wstałaś? Gardziołko boli, co? Mogłaś mnie zaprosić na wspólną sesję nad kiblem. Cały czas mi się odbija po kotletach twojej matki. ;(
PS. Jakby ci zostało trochę niewyrzyganego żarcia, możesz nakarmić Ptysia.

Sorcha zacisnęła wargi i złapała jeden z zeszytów, które leżały na kupce na jej biurku. Wyrwała kartkę i nabazgrała na niej odpowiedź.

Chcesz dziecko?
PS. Ptyś ma ciężką nadwagę. Trafisz do paki za znęcanie się nad zwierzętami.

Przywiązała kartkę do nogi sowy i wypchnęła ptaka za okno. Odpowiedź przyszła po trzech minutach.

Z tobą – zawsze. Kiedy się staramy? Mam się ogolić, czy wolisz full natural?
PS. Powinnaś brać z niego przykład.

Oddam Ci brata. Za darmo. Dopłacę. Bierzesz?
PS. Twój kuzyn jakiś tydzień temu próbował pokazać mi swoje przyrodzenie. Czy on jest nienormalny?

Ile lat ma twój braciszek? Nadaje się do roboty w polu?
PS. Marność nad marnościami. Chcesz zobaczyć mojego? ;P

Nie, to nie. Wypchaj się.
PS. Jeden niewydarzony ptak tego wieczoru w zupełności mi wystarczy. Wesołych Świąt :))





– Puk, puk...
– Wypad stąd, szczylu mały.
Simon zaskrobał w drzwi.
– Wynoś się!
– Sally, no... nie złość się...
– …
– Prze... przepraszam...
– Na nic mi te twoje przeprosiny. Idź stąd, karaluchu.
Chłopiec głośno pociągnął nosem.
– Przepraszaaam...
Sorcha wbiła wzrok w ścianę. Niemalże modliła się, żeby chłopak wreszcie poszedł spod jej drzwi.
– Sally...
– A ty jeszcze tutaj? Wy-pad.
– Pamiętasz, jak mi obiecałaś, że mnie nauczysz tańczyć?
Sorcha przekręciła się na drugi bok.
– Coś tam ci mówiłam chyba. Ale teraz to możesz się najwyżej pogibać do jakiejś młodzieżowej łupanki. Wynoś się. – Dziewczyna zamknęła oczy. – I to wcale nie była trąbka. On grał na skrzypcach! I nikt nikogo nie zabrał do domu. Takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko.
Na chwilę zrobiło się cicho. Sorcha pomyślała, że pewnie Simon w końcu się zniechęcił i poszedł męczyć innych członków rodziny. O swojej pomyłce przekonała się, gdy usłyszała pierwsze, dość ciche dźwięki muzyki dochodzące z korytarza. Potarła dłonią czoło. Nie miała siły na kolejną kłótnię. Podniosła się i stanęła przy progu. Przyłożyła ucho do dziurki od klucza i nie ruszyła się, dopóki muzyka nie ucichła.


 Są mi tak bliscy, a zarazem tak odlegli... dlaczego to musi być takie trudne?


– Ty skurczybyku! Nauczyłeś się grać 'A taste of honey'? – zapytała ze zdumieniem w głosie, otwierając szybkim ruchem drzwi. Simon odsunął instrument od ust.
– Tak. – Chłopiec spuścił wzrok. – Specjalnie dla ciebie. – Przestąpił z nogi na nogę. – Gniewasz się jeszcze?
Sorcha skrzyżowała ramiona na piersi.
 – Powiedzmy, że... tak.
Simon skulił się, a jego usta zadrżały. Sorcha zaśmiała się pogodnie, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie zmierzwiła mu włosy.
– Spaprałeś końcówkę. Na całej linii.



odautorsko

18 marca 2016

Biwak w Forest of Dean


Gif zrobiony przez sleeplessly - fragment pochodzi z Harry Potter i Insygnia Śmierci cz.1
Kiedy nauczyciele poinformowali o trzydniowym biwaku w upamiętnionym lata temu Forest of Dean, zgłosiło się wielu uczniów mających nadzieję na odpoczynek od nauki i niezwykłą przygodę, zakrapianą przemyconą nielegalnie Ognistą Whiskey. Jednak kiedy po dotarciu świstoklikiem w wyznaczone miejsce okazało się, że różdżki zostają zarekwirowane, a wszystkie osobiste rzeczy przeszukane, nie pozostało im nic poza śpiewaniem piosenek, pieczeniem kiełbasek, szukaniem drewna na opał oraz organizowaniem sobie czasu w plenerze. Wbrew temu co poniektórzy niestrudzenie szukają sposobu na ominięcie ustalonych zasad...
Własnoręcznie rozstawione namioty wprawdzie wyglądają jakby lada moment miały się zawalić, mięso jest albo niedopieczone albo spalone, a śpiewane piosenki zdecydowanie nie należą do najlepszych wykonań. Mimo wszystko każdy stara się czerpać jak najwięcej zabawy ze wspólnie spędzonego biwaku. Dodatkowo nauczyciele pochowali w głębi lasu i w jego okolicy kilka przedmiotów, które ochotnicy będą musieli odnaleźć, a także zorganizowali dla nich uatrakcyjniające pobyt zadania terenowe. Nagrodą są oczywiście punkty dla Domu!
Przestrzegaj zasad, nie wychodź z namiotu po zapadnięciu zmroku, uważaj na czyhające w puszczy pułapki i spędź najlepsze trzy dni swojej hogwarckiej edukacji!
ZASADY ZADANIA DODATKOWEGO:
→ Pod postem zostały umieszczone cztery komentarze, których dotyczy zadanie.
→ Zadanie polega na znalezieniu przedmiotu, który został podany. W komentarzu jest również opis drogi, którą widzi uczestnik oraz potencjalne przeszkody, które będą na niego czekały.
→ Pod jednym komentarzem może zgłosić się maksymalnie pięć osób, w tym liczba osób z jednego domu nie może przekraczać dwóch! Używamy funkcji Odpowiedz!
→ Zadanie wykonujemy na zmianę! Co jakiś czas pojawi się również Mistrz Gry, który będzie rzucał wam kłody pod nogi. Nie ignorujemy jego wpisów, tylko na nie odpowiadamy!
→ O momencie znalezienia przedmiotu decyduje Mistrz Gry. Autorzy dowiadują się wtedy gdzie dokładnie się znajduje i w trakcie kontynuowania wątku dopisują, w jaki sposób go znaleźli - wygrywa osoba z najciekawszym opisem!
→ Osoba, która wygra dostaje 25 punktów. Osoby, które wzięły udział w zadaniu dodatkowym otrzymują 10 punktów.

PRZYKŁADOWE GRY TERENOWE, DO PRZEPROWADZENIA W WĄTKACH:
START → 18 marca 2016 → 18:30
Rzeczywista data biwaku: 1 - 3 kwietnia
Wymyślenie własnego zadania terenowego i przeprowadzenie go w wątku: 20pkt dla Domu
Różdżki zostają oddane wyłącznie na czas wykonywania zadań!

13 marca 2016

#19 Lista Obecności


Szybkie sprawdzenie aktywności: Jak zwykle osoby chętne do czynnego działania na blogu proszone są o pozostawienie w komentarzu stanowisk zajmowanych przez postacie (nauczyciele, prefekci i drużyny Quidditcha), zajętych wizerunków, zajęć dodatkowych wraz z rangą (animag, wila, metamorfomag itd) oraz wykonywanego zawodu w przypadku mieszkańców Hogsmeade. 
Na wpisanie się na listę macie czas do czwartku - 17 marca. Zobowiązane są do tego także osoby przebywające na urlopach, trwających już dłuższy czas! 
Autorzy wyrażający chęci do wzięcia udziału w wątku grupowym, proszeni są również o pozostawienie w komentarzu swoich propozycji oraz termin, który najbardziej by odpowiadał. Wstępnie proponujemy 18 marca.

Lista zakończona! Osoby usunięte z linków, w razie chęci powrotu mają na to czas do 20 marca.

10 marca 2016

Take off or chill out with Lu Wood #1



Słyszeliście ten łomot? Tak, tak, tu Wasza kochana Lu Wood w końcu odważyła się walnąć Matta wazonem w czerep i pozbawić go przytomności na kilka najbliższych numerów. A póki leży nieszkodliwie w studiu, przeskakujemy na nieco subtelniejszą stronę naszego życia szkolnego. Zabieramy zatem Harrisonowi mikrofon, by spojrzeć na Hogwart kobiecym okiem, zanim chłopak odzyska przytomność. Ale, ale! Zanim dorwiemy się do najnowszych wiadomości z życia szkolnego, pozwólmy sobie na chwilę odlecieć lub odpłynąć. Na co macie dziś ochotę? Take-off czy chill out? To mój debiut, więc nie będziemy smęcić, nasz pierwszy raz zaczniemy mocno, tanecznie i rock’n’rollowo!

Zaczęłam się nieco martwić, bo pomimo znanego wszystkim głosu i porywającego rytmu Matt nadal leży i się nie rusza. Ale nie bójcie się, doprowadzimy go do porządku, gdy tylko skrzaty domowe przyniosą to, co udało mi się dziś w kuchni wyczarować. Przepis ten, co z bólem mówię, zawdzięczam panu Griffinowi, który jakiś czas temu siłą zmusił mnie do wlania ciemnego, irlandzkiego piwa do mojego ciasta czekoladowego na babeczki, a później zeżarł wszystkie, nie zostawiając ani jednej. 

Pióra w dłoń! Wszyscy, którzy uważają, że przez żołądek do serca – skupić się! Potrzebujemy dwóch szklanek mąki, pół szklanki cukru, 2 łyżeczek proszku do pieczenia, 2 łyżek kakao, pokrojonej w kostkę tabliczki czekolady, pół szklanki oleju, jajka i szklanki ciemnego piwa. Ci, którzy mają problem z posmarowaniem bułki masłem – skupcie się teraz podwójnie, bo to nie jest zadanie dla mięczaków. I nie bójcie się, jak kocha, to zje nawet babeczki z zakalcem. Do jednej miski wsypujemy wszystkie suche składniki, w drugiej mieszamy te mokre (resztę piwa utylizujemy według uznania). Mokre składniki dodajemy do suchych i krótko mieszamy. Napełniamy masą foremki do muffinek i wstawiamy do pieca na 15 minut. 

My oczywiście piwo zutylizowaliśmy w bezpieczny sposób, a jeśli macie mniej niż piętnaście lat wyłączcie odbiorniki i nie próbujcie tego w domu! Jeśli ktoś nadążał za instrukcjami i patrzy teraz na czarne, dymiące i cuchnące spalenizną kamienie, niech lepiej poprawi sobie humor następnym numerem i zajmie się wypracowaniem do profesora Karkarowa, bo testrale odgryzą Wam głowy! 

Nie wiem jak Wy, ale pani Franklin swoim wspaniałym Freedom! sprawiła, że zaczynam myśleć o weekendzie. A co w ten weekend szykują kluby i stowarzyszenia dla naszych uczniów? W korytarzu przy Wielkiej Sali wisi ogłoszenie, że członkowie klubu gargulkowego zamierzają zrobić wieczór otwarty dla nowych interesantów, więc jeśli tylko nie boicie się smrodu, a Waszym marzeniem jest praca w Zarządzie Klubu Gargulkowego w Ministerstie Magii to na pewno coś dla Was! 

Zapraszamy również członków Klubu Ślimaka na popołudniową herbatkę z ciekawym człowiekiem. Ciekawym człowiekiem oczywiście jest opiekun, a przynajmniej jemu się tak wydaje. Niemniej jednak jest to okazja do poznania nowych osobowości czarodziejskiego świata! Zapraszamy kolekcjonerów autografów i paparazzich. Nie zapomnijcie o szerokim wyborze herbat i kaw dla członków klubu. Dress code? Oczywiście elegancko, classy! 

Chodzą słuchy, że koło wróżbiarskie przewidziało koniec świata, zatem jeśli kogoś interesuje kiedy i jak wszyscy zginiemy, zapraszamy serdecznie na wieżę astronomiczną w sobotę o 21:00. Spotkanie odbędzie się wyłącznie przy ładnej pogodzie, bo nasi jasnowidze szukają potwierdzenia tychże domysłów w gwiazdach. A my, zaraz po wysłuchaniu kultowych The White Stripes, również wzniesiemy się w niebo. Zostańcie z nami, bo mam dla Was najnowsze wyniki eliminacji do Mistrzostw Świata w Quidditchu! 


Jak zapewne fani naszego ukochanego sportu wiedzą, niedawno rozpoczęły się fazy grupowe! Rozkładówka dostępna jest przy wejściu na trybuny naszego boiska. Możecie więc sprawdzić daty kolejnych meczów i trzymać kciuki za swoich faworytów. Reprezentacja Wielkiej Brytanii nie trafiła najgorzej – mamy do czynienia z Hiszpanami, Chorwatami oraz Nową Zelandią, ale warto zwrócić uwagę na grupę śmierci, w której znajdują się Amerykanie, Polacy, Japończycy i Francuzi. Ci ostatni grali w ostatnim sezonie nadzwyczaj dobrze i wbrew pozorom nie wylatują z szatni od razu z białymi flagami. 

W najbliższym czasie czeka nas mecz z Chorwatami, warto więc przygotować gardła na patriotyczne okrzyki. Jeżeli wygramy – następny mecz rozegramy z Nową Zelandią, która spuściła Hiszpanom łomot. Najciekawiej zapowiada się jak na razie mecz Polska-Japonia. Zetrze się dojrzała i ograna, mocno kontrolna drużyna Polski z agresywną młodą kadrą japońską. Już nie mogę się doczekać efektu tej mieszanki wybuchowej! Bądźcie z nami, bo o czym jak o czym, ale o Quidditchu dowiecie się ode mnie wszystkiego. A teraz odlecimy razem z porywającym głosem Floor Jansen, choć swoją drogą, kobita imię ma dość… przyziemne. 

Na zakończenie garść ogłoszeń sercowych – w końcu do kobieca strona audycji! Od razu zaznaczam, że nie chodzę po szkolę nadstawiając ucha, ale dzielę się z Wami dobrowolnymi ogłoszeniami desperatów. Na początek zrozpaczona Emily, która zrobiła swojemu chłopakowi – Chrisowi karczemną awanturę o spędzanie zbyt wiele czasu na grze w szachy czarodziejów. Emily twierdzi, że największym problemem nie był czas, a kieliszki zamiast pionków, ale nikomu nie udało się tego sprawdzić. Niemniej jednak, drogi Chrisie, jeśli nas słuchasz, a wiemy, że słuchasz, daj tej dziewczynie drugą szansę, w końcu nieczęsto spotyka się dziewczynę akceptującą uzależnienie od hazardu i kieliszka. 

Zgłosiła się do nas również Astrid, której Irytek ukradł walentynkowy liścik miłosny. Dziewczyna wyszła z założenia, że skoro pół szkoły dzięki Poltergeistowi słyszało głośną recytację zawartego tam wyznania, to równie dobrze może ogłosić je w radiu. Zatem ogłaszamy wszem i wobec (interesanci niech się skupią), że Astrid, Krukonka z piątego roku, jest zabójczo zakochana w cytuję George’u, właścicielu najbardziej powalających, niebieskich oczu. No cóż, jeśli jakiś niebieskooki George jest na tyle zdesperowany co Astrid – zapraszamy do kontaktu. 

Z mojej strony to już wszystko na dziś, mówiła dla Was Lu Wood! Och, dobry wieczór, Matt! Chcesz babeczkę?

8 marca 2016

Pull the blackout curtains down



Perspektywy są zależne od tego, gdzie się znajduje, a kąt widzenia Neliusa zmienił się tuż po przyjeździe do Hogwartu. Gdy zamykał oczy, przykrywając się dwoma kołdrami w swoim łóżku, wciąż wyobrażał sobie korytarze Uagadou. Gdy machał komuś na pożegnanie, pilnował się, aby nie wyczarować nic niepożądanego. Gdy wychodził na dwór, zastanawiał się, gdzie skryło się słońce oraz wszyscy animagowie. Pragnął wierzyć, że ktoś jeszcze w zamku mówi w jego języku, jednak szybko pojął, że będzie musiał przyzwyczaić się do brytyjskiego akcentu. Czuł się nieswojo – nie rozumiał tutejszej kultury.
Ludzie pytali, dlaczego jego gesty są tak ostrożne i podjęte całkowitej kontroli. Dziwili się, gdy chłopak ubrany w kurtkę na zajęciach bez pomocy różdżki unosił przedmioty albo transmutował szczura w pucharek do lodów. Pomrukiwali z zaciekawieniem, kiedy opowiadał im o alchemii. Nie rozumieli idei Posłańca Snów i nie chcieli uwierzyć, że kamień stanowił jego zaproszenie do szkoły. Nie pojmowali tego, że nie lubi herbaty. Mimo tak samo bladych jak jego twarzy, nowi ludzie wydawali mu się kompletnie inną odmianą gatunku.
Uśmiechał się dość często, szczególnie jak wspominał mgłę otaczającą Góry Księżycowe albo port w Kapsztadzie. Pisał dużo listów do przyjaciół, jednocześnie wciąż starając się przywyknąć do myśli, że ostatnie półtora roku nauki spędzi w chłodnej i surowej Wielkiej Brytanii.
Czasem wydawało mu się, że chce wrócić do domu.


Nelius jest w Hogwarcie od dwóch miesięcy.
Lubimy ciekawe wątki z nutką dramy <3
Zapraszam również do Albusa, Zoey i Roxanne.
Wątki: 3/5

6 marca 2016

we are wild, we are like young volcanoes


NATAN HUTCHEL
POWIĄZANIA | HISTORIE
music
Szesnaście lat kroczy po Ziemi. Najstarszy z czwórki dzieci państwa Hutchel. Czystokrwisty. Od sześciu lat w starym, dobrym Slytherinie. Trzynastocalowa, bardzo giętka hebanowa różdżka z rdzeniem z włosa bagnowyja. Stały członek KZWP. Doskonałe wyniki w nauce. Handlarz najlepszymi ściągami. Dostarczyciel najgorętszych plotek. Cwana bestia schowana pod kilogramami żartów. Niecierpiący samotności. Pierwszy do robienia interesów. Nadopiekuńczy względem młodszego rodzeństwa. Od niedawna właściciel gardzącej nim Blueberry. Patronusem bezcielesna mgiełka. Bogin tak idiotyczny, że się nie przyznaje.


Od zawsze uczono go, że aby dostać coś, czego pragnie, musi na to zasłużyć, lub samemu na to zarobić, dlatego już od małego biegał po mieszkaniu, oferując swoją pomoc rodzicom, byleby tylko dostać wymarzoną nagrodę. W tej chwili wybiera drugą opcję, zbijając fortunę na handlowaniu ściągami. Powiadają, że każda różdżka ma dwa końce, ale dla Natana interes ten w obu wypadkach kończy się dobrze, bo nie dość, że rodzice pękają z dumy na widok ich mądrego synka, to jeszcze ma wystarczająco dużo pieniędzy by spełniać większość ze swoich zachcianek i utrzymywać budżet KZWP na zadowalającym poziomie. Jego działalność w połączeniu z niesamowitą otwartością zapewniły mu rozpoznawalność i nienaganną opinię, nawet pierwszoroczni kojarzą go z nazwiska, a głównie dzięki temu dociera do najciemniejszych zakamarków życia większości uczniów. Jako dziecko często był świadkiem spotkań czarownic przy filiżance angielskiej herbaty. Z uchem przyłożonym do drzwi wysłuchiwał najrozmaitszych plotek i ploteczek, a ta nieszczęsna cecha została mu do teraz. Posiada wielu zaufanych informatorów, więc dociera do najlepszych pogłosek w Zamku. Nate przeczy stereotypowi „złego ślizgona”, swoim poczuciem humoru i wrodzonym urokiem osobistym zdobywając kolejnych klientów i, co za tym idzie, kolejne galeony. Lekkoduszna natura od zawsze szła w parze z jego nazwiskiem, a w połączeniu z głupimi pomysłami i odwagą godną określenia mianem gryfońskiej, tworzyła się mieszanka wybuchowa. Natan bez zastanowienia wpakuje się w kłopoty, polując na szkolnego woźnego, zaczarowując miski Puchonów, by po pochyleniu się nad nimi wybuchały owsianką prosto w twarz, czy hasając nocą po Zamku z zamiarem zwęszenia najlepszych plotek. Dzięki zwinnemu językowi zawsze udaje mu się uniknąć szlabanów, bądź wyhandlować najniższy wymiar kary. Pomimo swojego niesamowicie luźnego podejścia do życia, cechuje go wysoce rozwinięta lojalność względem przyjaciół i członków KZWP. W razie przyłapania na czymś nielegalnym, bierzę winę na siebie, a słysząc plotki na ich temat skłonny jest do wymierzenia potężnego ciosu w szczękę. Nie potrafi długo wysiedzieć w jednym miejscu, chyba, że ma jakieś zajęcie. Zawsze mówi, co myśli, dwukrotnie nie zastanawiając się nad sensem swoich słów, co najczęściej skutkuje jawnymi groźbami ze strony rówieśników. Jak każdy człowiek ma pewne granice, poza jego cierpliwość wykraczają wyraźne próby poderwania jego młodszej siostry, niewdzięczność jego kotki, idiotyczne plany na oszukanie go na pieniądzach za ściągi, tchórzostwo i plotki na temat jego przyjaciół. Nigdy się nie przyzna, ale zawsze bał się poczucia bezużyteczności i odrzucenia, ściągami zaczął handlować, aby na coś się przydać, a drugie nadrabia ciągłymi flirtami, które zazwyczaj nie przeradzają się w coś więcej. Za najlepszą partnerkę uważa Ognistą Whiskey, a najbardziej udane randki to spotkania po godzinach w Sali luster z grupą członków KZWP.

Postać przejęta z wolnych, po tym jak oczarowała mnie w opowiadaniu, mam nadzieję, że się z nim dogadam. W tytule Fall Out Boy, na zdjęciu Alexander Ferrario. W powiązaniach postać żeńska do przejęcia. Wolimy raczej długie wątki, ale możemy się dostosować. Jesteśmy dość wybredni, odpisujemy w tylko nam znanej kolejności, okropnie przy tym faworyzując, ale staramy się, żeby wszystko miało ręce i nogi!
Wątki: [5/8]
Maxine, Tatiana, Astoria, Arse, Avalon
Poszukujemy pani kogoś, kto zawróci mu w głowie.

Nie umiał sfalsyfikować uśmiechu

Z jakichś powodów chciałam to napisać. Nie jest to notka na żaden konkurs.
Po prostu sobie jest i mam nadzieję, że się spodoba <3
*


Jego oddech zwolnił. Chód uspokoił się, a ścisk szczęk zelżał. Czuł się pewnie, dobrze. To ten dzień miał być chwilą wyzwolenia świata, jego świata. Ziemia, po której kroczył, była twarda, stała. Szary chodnik pozostawał taki sam od czasu, gdy był jeszcze dzieckiem. Uśmiechnął się kącikiem ust, marszcząc lekko brwi. Dziś uczyni świat odrobinę lepszym. Niewielu ludzi zauważy różnicę, jednak będą tacy, których rzeczywistość obróci się o sto osiemdziesiąt stopni. Isaac miał być jedną z tych osób. Stanowił główny cel swojego własnego działania. Robił to dla siebie. Robił to wszystko tylko dla siebie, a wszyscy, którzy jakoś to odczują, będą jedynie skutkiem ubocznym jego akcji. Zacisnął palce na różdżce ukrytej w kieszeni jego płaszcza. Reading było jak zwykle szare i ponure, a jednak Isaac w zachmurzonym niebie odnajdywał swego rodzaju spokój.

Danuta Merchant uśmiechnęła się do małego chłopca o włosach koloru zboża. Złapała go za drobną rączkę, jakby przekazywała mu mentalne wsparcie i zachęcała do wyjrzenia przez otwarte okno wolno jadącego jeepa.
– Isaacu – zaczęła – nie zabierałam cię na safari po to, żebyś nie zobaczył ani jednego zwierzęcia.
– Jak wyjrzę, to je zwabię i mnie zjedzą – odpowiedział poważnym tonem, unosząc wzrok i patrząc matce prosto w oczy.
Kobieta roześmiała się perliście, przeczesując jasnobrązowe włosy smukłymi palcami.
– Słonie na pewno cię nie zjedzą – szepnęła po polsku.
Chłopiec wyprostował się powoli i niepewnie podciągnął się na rozgrzanej krawędzi okna. Wychylił głowę, kiedy ukazało mu się niewielkie stado słoni afrykańskich, i wybałuszył niebieskie oczy, wpatrując się w dzikie zwierzęta. Były ogromne i potężne, a jednocześnie wydawały się niesamowicie delikatne w obyciu.
– Mamo, dlaczego Sura została w domu z tatusiem? – spytał, nie patrząc na matkę, tylko dalej wpatrując się w słonie.
– Tatuś pracuje w Ministerstwie, a Sura jest jeszcze za malutka, żeby jechać w tak długą podróż. Ty masz już cztery latka, jesteś dużym chłopcem. Za rok weźmiemy twoją siostrę, co ty na to?
Pokiwał głową ochoczo, śmiejąc się przy tym wesoło. Pomachał rączką w stronę słoni, które zdawały się śledzić jego poczynania, jednocześnie żując żółtą trawę, którą wkładały sobie do buzi masywnymi trąbami.
– Zabierzemy Surę na plac zabaw, jak wrócimy do domu? – Odwrócił się do Danuty.
– Tak, synku. Opowiesz jej wtedy wszystko i pobawisz się z nią w piaskownicy, dobrze?
– Dobrze, mamo.

Powoli zbliżał się do domu. Widział go na horyzoncie, szeregowiec wyłaniał się zza innych budynków. Uśmiech nie schodził z twarzy chłopaka. Z jakiegoś powodu odczuwał niebywałą radość, choć przecież nie powinien. Miał w głowie tę chorą myśl, że właśnie teraz, właśnie dzisiaj uratuje wszystkich przed odrobiną zła. Nie. Uratuje siebie. Sprawi sobie samemu przyjemność, prezent urodzinowy. Osiemnaście lat, tyle właśnie powinno być dzisiaj świeczek na jego torcie. Problemem było to, że żadnego tortu nie dostał i nie dostanie. Zdawał sobie z tego sprawę, odkąd tylko wstał z łóżka. Nie ubolewał, przez lata zdążył się przyzwyczaić do znacznie gorszych prawd tego świata. Zamiast ciasta miał zamiar najeść się długo wyczekiwanego szczęścia, które sam sobie wyczaruje. Tak, wyczaruje to dobre słowo.
Stanął przed drzwiami dobrze znanego domu. Nie pukał ani nie dzwonił dawno niedziałającym dzwonkiem. Po prostu wpatrywał się w gładką powierzchnię drewna. Przejechał po nim dłonią lewej ręki, wdychając zapach, który rozchodził się po dobrze znanej mu ulicy w Reading. Zapach spalin samochodowych, stęchlizny i wilgoci, jaka towarzyszyła mu tego brzydkiego dnia. Teraz to był jego ulubiony zapach. Gdyby ktoś stworzył Amortencję i podsunął mu ją pod nos, właśnie to poczułby Isaac. Woń mokrej ulicy w Reading w dniu jego osiemnastych urodzin.

Piąte urodziny były pierwszymi, które obchodził bez prezentów. Było mu trochę przykro, jednak mama wytłumaczyła mu, że tatuś stracił pracę i nie mogli pozwolić sobie na dodatkowe wydatki. Rozumiał i zaakceptował ten fakt.
Szóste urodziny były pierwszymi, które spędził w pokoju, słuchając kłótni rodziców. Siedział z Surą w jego pokoju, przytulając siostrę i uspokajając ją, po czym sam poszedł sprawdzić, co się dzieje.
– Sura, zostań tutaj, bo tatuś się zezłości.
– Nie idź tam, Is, bo ciebie też uderzy – pisnęła mała dziewczynka, kuląc się w sobie.
Jej włosy zmieniły kolor na szary.
Szary. Kolor nijaki, kolor wyblakły. Wyblakły niczym oczy jego matki, które gasły coraz bardziej z każdym dniem.
– Wszystko będzie dobrze, w końcu mam urodziny – odparł i posłał jej wesoły uśmiech.
Wcale nie był wesoły. Po prostu nie chciał, aby jego młodsza siostra tak bardzo się martwiła. Powoli pokonał długość korytarza i wszedł do sypialni rodziców. Ojciec darł się na kobietę o jasnobrązowych włosach, które teraz wydawały się mniej błyszczące i brzydsze niż wtedy, gdy jeździł razem z matką po safari.
– Tatusiu, proszę, przestań – powiedział cicho, wpatrując się w podłogę. – Chodźmy na plac zabaw, proszę… Mam dzisiaj urodziny i…
– Isaac, wyjdź. – Danuta Merchant przerwała synowi, patrząc na niego. – Proszę cię, wyjdź.
– Ale mamo, ja mam dzisiaj urodziny! Mieliśmy się bawić i…
Ojciec podszedł do niego i ukucnął, aby popatrzeć mu w twarz. Śmierdziało od niego alkoholem, jednak w ostatnich tygodniach nie była to żadna nowość.
– Jesteś głupi czy głuchy? – Uśmiech ojca kompletnie zbił chłopca z pantałyku.
– Hę?
– Wynoś się, cholerny gówniarzu! – Josh Merchant wypchnął chłopca za drzwi, po czym zatrzasnął mu je przed nosem.

Nie potrzebował klucza, żeby dostać się do domu. Przyłożył koniec różdżki do zamka w drzwiach, który otworzył się bez wypowiadania zaklęcia na głos. Nacisnął na klamkę i powoli wszedł do środka, mierząc wzrokiem otoczenie. W powietrzu unosił się smród wódki i pleśni. Po podłodze walały się śmieci, a wśród nich szklane butelki. Na dole nikogo nie było, ani matki, ani ojca. Isaac nie trudził się na zdejmowanie butów. Spokojnym krokiem wszedł do kuchni. W zlewie znajdowała się góra naczyń do pozmywania. Ze śmietnika wysypywały się papierki, puszki i inne odpadki. Skrzywił się mimowolnie. Był przyzwyczajony do bałaganu panującego w domu, jednak najwidoczniej przez każdym przyjazdem dzieci matka próbowała wszystko w domu ogarnąć. Z marnym skutkiem, ale jednak dom nigdy nie wyglądał tak tragicznie, jak teraz.
Wyciągnął różdżkę w stronę drzwi wejściowych, by zamknąć je z powrotem. Zamek kliknął cichutko, dając chłopakowi znać, że z domu nie ma otwartej drogi ucieczki. I dobrze. Zniszczyłoby mu to cały plan. Usiadł na stole, obserwując schody prowadzące na górę. Nie miał zamiaru tam wchodzić. Wolał raczej poczekać, aż matka z ojcem sami zejdą.
W mieszkaniu panowała dziwna cisza. Nikt się nie kłócił, nikt się nie bił. Nie było słychać pijanego ojca, dźwięku rozbijanych butelek, cichego łkania Sury oraz błagań matki, które urywane były równie szybko co Hejnał Mariacki, który tak namiętnie puszczała Isaacowi w dzieciństwie, tłumacząc mu co nieco o polskiej kulturze. Znajomość obcego języka nie przydała mu się jednak w obronie przed pijanym ojcem. Właściwie w niczym mu się nie przydała.

Kolejne uderzenie w twarzy było dla niego już tylko powtórzeniem czynności. Podobno trzy razy dziennie należało ćwiczyć, aby być zdrowym. Ćwiczenia Isaaca polegały na znoszeniu wrzasków i następujących po nich godzin milczenia. Polegało również na powolnym zaprzestaniu prób obrony mamusi. Wszystko działało w dwie strony. Im bardziej chłopiec starał się przemówić ojcu do rozsądku, tym więcej dostawał uderzeń. Im bardziej zaczynał się bać, tym mniej stawiał się ojcu. Im mniej stawiał się ojcu, tym mniej broniła go mama.
Nie odwiedzał świętego Munga. To by wzbudziło podejrzenia. Bywały noce, przez które leżał z otwartymi szeroko oczami, wciąż w szoku po tym, co się stało. Bywały dni, gdy nawet nie zwracał uwagi na kolejne uderzenie od ojca. Wycieranie krwi cieknącej z nosa stało się pewnego rodzaju nawykiem. Młody umysł Isaaca szybko przystosowywał się do panujących zasad.
Milczał, gdy ojciec bił go do nieprzytomności. Milczał, gdy na jego oczach uderzył głową mamy o kant stołu. Sura wtedy płakała i wołała, żeby mamusia nie umierała. Jej dziesięcioletni brat stał i się patrzył, by następnie zmierzyć wzrokiem pijanego sprawcę wszelkich szkód.
Pamiętał blaknące oczy matki, które tak przypominały mu szare włosy Sury, gdy ta się czegoś bała. Jego własne teraz wyglądały podobnie. Były po części martwe. Nie ruszało go praktycznie nic. Chronił siostrę, jednak nie dlatego, że ją kochał. W którymś momencie swojego krótkiego życia zrozumiał, że miłość nie daje poczucia bezpieczeństwa. Sura była jego własnością. Nikt nie miał prawa jej tknąć.

Wziął do ręki stojący na parapecie szklany wazon z dawno zwiędniętym już kwiatkiem. Na dnie naczynia znajdowała się brązowa, cuchnąca woda. Zaśmiał się pod nosem. Ten sam wazonik widział podczas świąt Bożego Narodzenia. Tak samo choinkę, która wciąż stała w kącie. Wszystkie igły pospadały na podłogę, a nagi pień i gałęzie drzewka nieruchomo przyozdabiały mieszkanie Merchantów. Właściwie to wysuszony świerk miał więcej uroku niż wszystko inne w tym pomieszczeniu. Był marzec, a on mimo braku igieł wciąż utrzymywał ten sam kształt. Jakby próbował zatrzymać czas.
Chłopak rzucił nagle dzbankiem o przeciwległą ścianę. Ten roztrzaskał się na kawałki, które wylądowały na obskurnym linoleum, którym wyłożona była kuchnia. Na górze rozległ się urywany wrzask.
Nie musiał czekać długo. Danuta i Josh wybiegli z wąskiego korytarzyka i stanęli przy barierce schodów. Na twarz ojca Isaaca od razu wpłynęła nieokiełznana wściekłość. Trzymał się kurczowo barykady. Był pijany. Jak zwykle.

Stał w progu swojego i Sury pokoju, z niedowierzaniem patrząc na ojca w samych bokserkach oraz na nagą siostrę zasłaniającą się kołdrą. Święta. Jego ostatnie święta w tej rodzinie kończyły się właśnie w ten sposób.
Nie zdążył nawet porządnie pomyśleć o tym, czego właśnie był świadkiem. Rzucił się na ojca z wściekłością wypisaną na twarzy. Chyba pierwszy raz w życiu czuł tak czystą nienawiść. Przysłaniała mu oczy oraz odbierała umiejętność trzeźwej oceny sytuacji.
Może to dlatego jego ojciec okazał się silniejszy. Może to dlatego powalił Isaaca na ziemię, zanim ten zdążył wyjąć różdżkę. Jęknął cicho, gdy Josh rozbił szklaną butelkę na jego głowie. Chłopaka zamroczyło i nawet nie zorientował się, kiedy ojciec chwycił za jego włosy i zaczął raz po raz uderzać głową syna o twardą posadzkę. Każde kolejne uderzenie było jakby bardziej odległe. Sylwetki siostry i matki patrzące się na tę scenę zaczęły się rozmazywać, podobnie jak oszalała twarz ojca. Przez chwilę nawet cieszył się, że umiera.
Potem jednak obudził się w świętym Mungu, którego udawało mu się unikać przez tyle lat.

– Dzień dobry – powiedział, wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu.
– Czego tu szukasz? – warknął jego ojciec, po czym zaczął schodzić po schodach.
Isaac nigdy nie zdołał się dowiedzieć, dlaczego jego rodzic zapałał do niego tak wielką nienawiścią. Po pewnym czasie przestało go to nawet obchodzić. Utrata pracy przez Josha rozpoczęła pasmo niepowodzeń w rodzinie Merchantów i wszyscy przywykli do takiego stanu rzeczy. Niegdyś nazwisko Merchant było szanowane dzięki wpływowości Josha. Teraz pozostało zapomniane i czasami tylko szeptane po kątach Hogwartu, najczęściej przez uczniów, którzy bali się Isaaca.
– Nie czego, a kogo – odparł spokojnie, obserwując każdy ruch rozeźlonego mężczyzny.
Nabrał gęstego, zatęchłego powietrza do płuc. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Osiemnaste urodziny… Pierwsze, w które sprawi sobie najprawdziwszy prezent. Taki, którego nie zapomni do końca życia.

Od samego początku nauki w Hogwarcie sięgał po książki dotyczące rzeczy spoza materiału szkolnego. Zaklęcia, które przerabiali na lekcjach, były dla niego zbyt łatwe, zbyt nudne. Nauczyciele widzieli drzemiący w chłopcu wielki potencjał, zauważali jednak kryjące się w Isaacu wypaczenia. Był niczym zardzewiałe zębate koło. Niby działało, a jednak czas sprawiał, że coraz bardziej odbiegało od założonego sobie celu. Nie spełniało swojej powinności tak, jak powinno.
Gdy pod koniec trzeciego roku wyczarował Patronusa, był zły na siebie i całą resztę świata. Nie wiedział, czy bardziej denerwował go fakt, że jego najszczęśliwsze wspomnienie miało coś wspólnego z matką, czy może to, że błękitna mgiełka przybrała postać słonia. Takiego samego, którego widział na safari. I choć na błonia wyszła wtedy jedna z nauczycielek i z wielkim zdumieniem zaczęła mu gratulować, on sam był wściekły. Nie był pewien, czy bardzo było po nim to widać, jednak Patronus zniknął tak szybko, jak się pojawił. Czuł, że jego krew się gotuje.
Może to dlatego bez żadnego powodu pobił się z rówieśnikami w dormitorium. Ludzie się go bali, a sam Merchant się z tego cieszył. Skoro ojciec wzbudzał strach i nikt nie był w stanie mu się przeciwstawić, to jego też musieli się bać. Chociaż raz to on był górą.

– Wszystkiego najlepszego, Isaacu – mruknął, gdy jego i Josha dzieliła odległość kilku metrów. – Avada Kedavra.
Zielone światło błysnęło zaledwie na ułamek sekundy. Ojciec chłopaka runął jak długi na podłogę, twarzą zderzając się z brudną posadzką. Krzyk matki dochodził do niego jak zza zamkniętych drzwi. Był śpiewem, cudowną operą dla jego uszu. Skierował swój wzrok ku kobiecie, posyłając jej pytające spojrzenie, kiedy ta ucichła.
– Czemu przestałaś?
– Is… Isaac… Co ty robisz, przestań – wybełkotała Danuta, cofając się w stronę drzwi do sypialni. – Błagam, Isaacu, ja się starałam, te wszystkie lata… Ja też się bałam…
Łzy na jej twarzy go obrzydzały. Nie czuł ani odrobiny współczucia do jej osoby. Właściwie nie umiał przypomnieć sobie, kiedy ostatnio czuł coś podobnego do współczucia, troski czy przejęcia czyjąkolwiek krzywdą. Był pusty w środku, a jedyne, co mu pozostało, to obojętność, nienawiść i strach, który towarzyszył mu w sytuacjach przez niego nierozumianych.
Avada Kedavra – powtórzył zaklęcie w momencie, kiedy jego matka otwierała drzwi do pokoju.
Usiadł na krześle przy kuchennym stole, oglądając swoje dzieło. Kąciki jego ust znowu powędrowały ku górze. Świat był lepszy, jego życie było lepsze. Od teraz wszystko miało się zmienić na dobre.

Patrzył na leżącą na łóżku, spoconą Olivię. Miała potargane włosy, podkrążone oczy i uśmiech na twarzy. Uśmiech… Nie rozumiał dlaczego. Nie wiedział, dlaczego dziewczyna odczuwa szczęście w takiej chwili. Płacz dziecka drażnił bębenki jego uszu, sprawiając, że miał ochotę wyrzucić niemowlę przez okno.
A jednak piętnastolatka tuliła do siebie dziewczynkę, jakby był to jej największy skarb. Popatrzyła na chłopaka, szczerząc zęby. Mimo wycieńczenia wypisanego na twarzy, jej policzki pokrywały różowe rumieńce. Wyglądała na najszczęśliwszą osobę na świecie, a jedyne, co był w stanie czuć Isaac, to wzrastająca w nim frustracja i dziwna gula w gardle.
Zrobił krok do tyłu, gdy Olivia wyciągnęła do niego rękę, drugą wciąż trzymając dziecko.
– Potrzymaj ją – powiedziała spokojnie.
Chłopak przełknął ślinę, po czym podszedł do nich. Niezgrabnie wziął noworodka na ręce, zaciskając usta w wąską linię. Spojrzał na Olivię spode łba. Już wiedział, że nie potrafi. Już wiedział, że nie kocha ani jej, ani zawiniątka, które spoczywało w jego ramionach. Olivia należała do niego, podobnie jak Sura.
– Emma – szepnęła, posyłając chłopakowi wesołe spojrzenie.
Emma też należała do niego. Mógł więc z nią zrobić, co tylko chciał. A przecież nie chciał, aby żyła na tym świecie, prawda? Ruszył wolnym krokiem ku wyjściu z sypialni. Był umorusany krwią. Szumiało mu w uszach i nie mógł tego znieść.
Stanął w kuchni i sięgnął po nożyk do obierania owoców.
– Isaac?! – Olivia wbiegła do pomieszczenia i przytrzymała się framugi drzwi z szeroko otwartymi oczami, widząc, co chłopak wyprawiał. – Isaac, nie, przestań, błagam!
Krótkie pociągnięcie ręki wystarczyło, aby dziecko przestało płakać.
– EMMA!

***
Śniadanie w Wielkiej Sali było nudne, jak zwykle. Blondyn siedział przy stole Slytherinu, żując bułkę z dżemem. Bez wyrazu wpatrywał się w Ashtona Wardhilla, który raz po raz obrzucał go nienawistnym spojrzeniem zza ramienia jednego z Puchonów. Merchant zaśmiał się pod nosem, po czym popił pieczywo herbatą z miodem. Dzień był normalny, całkiem przyjemny. Przez okna wpadały promienie słońca, nadając porankowi jeszcze więcej zwyczajności. Nuda.
W Hogwarcie rozpoczynał się kolejny dzień. Za pół godziny wszyscy uczniowie mieli iść na swoje lekcje. Nic się nie zmieniało, wszystko toczyło się ze stałym, od lat niezmienionym rytmem. Może dlatego w pomieszczeniu zapanowało takie poruszenie, gdy wrota Wielkiej Sali otworzyły się z hukiem. Do środka weszło dwóch mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy ubrani w firmowe szaty Ministerstwa.
Neville Longbottom zerwał się z miejsca, obrzucając przybyszów pytającym spojrzeniem. Otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak został uprzedzony przez barczystego bruneta stojącego na czele grupy nieproszonych czarodziejów.
– Z rozkazu Ministerstwa Magii aresztujemy Isaaca Merchanta za podejrzenia odnośnie morderstwa czarodzieja Josha Merchanta oraz mugolki Danuty Merchant – wygłosił formułkę.
Wszystkie oczy skierowały się w stronę Ślizgona. Serce przyspieszyło mu, obijając się o żebra. Chłopak zerwał się ze równe nogi, przewracając szklankę z niedopitą herbatą. Nauczyciele zamarli w miejscu, podobnie uczniowie.
– Nie ruszaj się! – zawołała kobieta z Ministerstwa.
Nie słuchał jej. Rzucił się do ucieczki, choć sam nie wiedział, gdzie mógł się kierować. Nie było czegoś takiego, jak droga wyjścia. Nad głową świsnęły mu zaklęcia. Odwrócił się i machnął kilka razy różdżką, rzucając czary w kontrataku. Przeskoczył między dwoma uczniami, próbując uspokoić oddech. Krew napływała mu do głowy, a adrenalina zdawała się rozpierać każde naczynko krwionośne w jego ciele.
Przebiegł po stole Gryffindoru, po czym zeskoczył z niego, chcąc skierować się ku wyjściu. Ci, których na niego nasłali, byli już w innej części Wielkiej Sali, miał więc otwartą drogę ucieczki. Runął jednak na ziemię, tak samo jak wcześniej jego ojciec. Uniósł wzrok. Nieznany mu chłopak z czerwono-złotym krawatem pod szyją podłożył mu nogę.
Isaac zmarszczył brwi z wściekłości i już miał rzucić na Gryfona jakąś klątwę, gdy coś spętało jego ciało. Liny oplotły jego ręce i nogi, przyduszały tak, że nie mógł się poruszyć.
– Isaac! – dobiegł go dobrze znany głos.
Olivia stała kilkanaście metrów dalej. Wyszła zza stołu Ravenclawu. Czemu miała łzy w oczach? To przecież nie ją schwytano. Czemu tak bardzo się trzęsła?

– Olivia!
Martwe ciało czarnowłosej dziewczyny leżało na zimnej podłodze zamku. Ślizgon wziął roztrzęsioną dziewczynę za rękę. Wpatrywała się w nieruchomą Midnight Salander. Isaac nie wiedział, co tu się stało, i właściwie nie bardzo go to obchodziło.
Nie rozumiał wielu rzeczy. Na przykład tego, dlaczego z jakiegoś powodu przerażenie Wardhill w jakiś sposób na niego oddziaływało. Nie umiał nazwać tego uczucia. Oprócz ochrony swojej własności, chciał jej… pomóc. Czemu?
– Olivia, chodź, idziemy stąd.
Nie mieli czasu na rozmowę. Musieli wybiec z zamku tak szybko, jak tylko się dało. I, mimo że Mroczni wciąż czaili się z każdej strony, tym razem nie odczuwał strachu. Nie rozumiał samego siebie. Miał ochotę schować się pod ziemią na widok niemowlęcia, a świszczące wokół śmiercionośne zaklęcia nie robiły na nim żadnego wrażenia.

– Rada Wizengamotu zebrała się dziś, aby dowieść winy Isaaca Merchanta, podejrzanego o morderstwo…
– Nie trzeba – mruknął chłopak.
Był przykuty ciężkimi kajdanami do krzesła. Kilkoro czarodziejów trzymało wymierzone w niego różdżki w pogotowiu. Nie był głupi. Zdawał sobie sprawę z tego, że już znajdował się na przegranej pozycji. Mieli jego różdżkę. Mogli wydobyć z niego wspomnienia. Nic nie trzeba było udowadniać.
– Co masz na myśli, chłopcze? – spytał stary czarodziej siedzący na najbardziej wystawionym na widok miejscu.
– Zabiłem ojca. Zabiłem matkę. – Uśmiechnął się szeroko. – Jestem taki szczęśliwy!
Zaniepokojone szepty rozniosły się po pomieszczeniu. Czarodzieje spoglądali na Merchanta z wypisanymi na twarzy konsternacją i przerażeniem. Rozmawiali ze sobą, raz po raz pokazując na niego palcami. Nie przeszkadzało mu to. Trwało to trochę czasu, podczas którego blondyn siedział i wpatrywał się we własne stopy. Czy to właśnie ta sala od samego początku była mu zapisana? Czy od urodzenia miał stać się winnym przestępstwa? I dlaczego nawet nie było mu przykro?
Ostatnim słowem, jakie zapamiętał, było „Azkaban”. Milczał, gdy go wyprowadzali. Czuł się z jakiegoś powodu zadowolony z siebie.


Mawiano, że uśmiech Isaaca Merchanta był przerażający i sztuczny. Sam się z tym nie zgadzał. Nie umiał sfalsyfikować uśmiechu.