1 listopada 2016

A ty? Czy Ty już poczułeś też, że wciąż wybór masz – czy poddać się, czy nie?

17 III 1982, Dublin ––– nauczyciel i opiekun koła ONMS ––– czterdzieści jeden lat
Zdaje się, że na dobre już przesiąknąłeś zapachem zwierząt, którymi z taką pieczołowitością każdego dnia się opiekujesz. Profesjonalnie, można powiedzieć, radzisz sobie ze sklątkami tylnowybuchowami i nieśmiałkami; wręcz zawodowo pacyfikujesz swój żarłoczny podręcznik do zajęć i popisowo gubisz prace pisemne tych uczniów, których wypocin zwyczajnie nie chce ci się czytać. Nie lubisz, kiedy ktoś gada na twoich zajęciach, okazuje ci brak szacunku ani generalnie tłumów, dlatego co z całego dnia pracy najbardziej cieszy cię perspektywa przerwy, a jeszcze bardziej – wymarzonego końca. Co prawda, jak się nie ma, co się lubi, to się ponoć lubi, co się ma, ale ty nawet z chwil, kiedy nie użerasz się z młodzieżą, jeszcze nie nauczyłeś się cieszyć, co tu więc w ogóle mówić o pozostałych.
Raczej ciężko cię nazwać typowym nauczycielem, bo ani nie jest ci po drodze do wyglądu takiego – ze swoimi długimi, spiętymi w kitkę bądź nie, w zależności od nastroju włosami, szeroką klatką piersiową i wyrobionymi mięśniami oraz strojami typowymi dla osoby, której obojętnym jest, co sobie o niej pomyślą ludzie; ty po prostu lubisz swoje luźne spodnie, lniane koszule, kamizelki i rozmaite podkoszulki – ani tym bardziej do mentalności. Nie pilnujesz nałogowo obecności, bo uważasz, że ci, którym zależy i tak przywloką swoje tyłki do twojej sali, a reszta egzamin i tak zdać u ciebie musi; nie wydaje ci się, że twój przedmiot jest najważniejszym na świecie, choć oczekujesz szacunku i podchodzenia do niego poważnie; nie przejmujesz się za bardzo bezpieczeństwem podczas zajęć, sprowadzając na nie coraz to ciekawsze stworzonka i generalnie: uznajesz, że nie musisz być jak wszyscy.
Na ogół niewiele więc mówisz, zdecydowanie bardziej woląc obserwować swoimi wręcz nienaturalnie jasnymi, księżycowymi oczami otoczenie i prawie nigdy nie czytujesz „Proroka Codziennego”, bo wychodzisz z założenia, że pewnych rzeczy lepiej jest nie wiedzieć. Wydaje ci się, że nie faworyzujesz żadnego z domów, ale prawda jest taka, że twoje serce pozostaje tam, gdzie twoja przeszłość – w Slytherinie – więc siłą rzeczy to dla uczniów Domu Węża jesteś życzliwszy. Im jakoś nie zdarza ci się wlepiać szlabanów, podczas gdy inni kandydaci na czarodziejów właściwie ciągle odwalają za ciebie brudną robotę. To także Gryfoni, Puchoni i Krukoni częściej mają okazję przekonać się, że w gruncie rzeczy niezłe z ciebie ziółko i charakter to masz mocno wybuchowy, a głos donośny i potrafiący przerazić aż do szpiku kości. Wystarczy, że raz a porządnie wrzaśniesz…
W tym wszystkim nikogo do siebie nie dopuszczasz, nikomu o sobie nie opowiadasz i z nikim nie zawiązałeś jeszcze bliskiej relacji, zwyczajnie się tego bojąc. Wiesz bowiem, jak łatwo zaufać nieodpowiedniej osobie, a tak się składa, że do stracenia masz dosłownie w s z y s t k o.
A co jeśli przegapisz swoją szansę na szczęście?
––– II ––– III ––– IV 

Cześć! Na zdjęciach cudowny Jason Momoa, którego podesłała i przerobiła (już po raz trzeci, za co należą jej się ogromne brawa i morze miłości <3) niezastąpiona pirat w internetach; w tytule Bear's Den, a poniżej już wyłącznie moja radosna twórczość. Już tu bywałam, już mnie częściowo znacie, ale w razie czego: zasada handlu wymiennego mile widziana, jak również i wszelkie uwagi, zalecenia czy pospieszenia. Ponadto: pod rzymską jedynką oraz dwójką na końcu karty kryje się link do jej pierwszej i drugiej odsłony. Chodźcie! :3

200 komentarzy:

  1. [Omójpaniejedyny, jakie to jest piękne wszystko! ♥]

    — Muszę cię przepraszać, bo źle się zachowałam – wyszeptała ze szczerą skruchą Vereena, nie przerywając kontaktu wzrokowego z Connorem, bowiem chciała, aby zobaczył pełnię jej szczerości w tym temacie: naprawdę uważała, ze nie powinna mówić tych wszystkich rzeczy, mimo że miała całkiem dobre usprawiedliwienie na swoje zachowanie: w końcu była roztrzęsioną matką, która nadal nie doszła do siebie po tym, co się wydarzyło z Roselyn Irisbeth. Odetchnęła ciężko i podjęła: – Żałuję tylko tego, że może… nie wiem… naprawdę… skarbie, nie wiem, co powinniśmy byli zrobić, jak się zachować, j-ja… ja po prostu chciałam ją uchronić od wszelkiego złego i trochę przesadzam – uśmiechnęła się leciutko, niemalże błagając tym samym o wybaczenie swoich niechybnych czynów. Zerknęła czule na dziewczynkę, która akurat westchnęła przez sen. – Ojej… – nie powstrzymała jęku zachwytu i chwyciła ją za malutką łapkę, której opuszki były leciutko poparzone; nie wiedziała od czego, ale domyślała się, że od czegoś paskudnego. W zasadzie też nie była pewna, czy lepiej było być świadomym wszystkiego, co robiono małej w Ministerstwie Magii, czy lepiej nie. Wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Naprawdę się cieszę, że jest z nami – dodała jeszcze, odciągając niesforny loczek z czółka dziecka i chichocząc pod nosem, gdy czterolatka skrzywiła się lekko, marszcząc nosek, w obawie, że ktoś zaraz przerwie jej odpoczynek. – Jest taka sama jak ty, gdy ktoś próbuje ją obudzić – skwitowała, znacznie spokojniej i radośniej, aby następnie zamilknąć na tę chwilę, w której jej mąż postanowił wyrzucić wszystko to, co w nim tkwiło, w związku z jej stwierdzeniem o powiększaniu rodziny: uważała, całą sobą, ze tak będzie lepiej. Wciąż, nie oznaczało to, że nie boli jej to stwierdzenie, bo bolało bardzo: uświadomiła to sobie jednak to dopiero w tamtej chwili, bowiem dotychczas ewentualna ciąża pozostawała jej i jego decyzją, kwestią do przegadania i przemyślenia, pomimo jej wcześniejszych, sierpniowych zapewnień. W listopadzie już jednak uderzyła w nią świadomość, że w zasadzie zostało jej to odebrane na dobre, co bolało bezdennie wręcz. Słuchała ukochanego uważnie. – Jak może mi logiczne myślenie o bezpieczeństwie, zdrowiu i szczęściu własnego potomka nie przysłaniać tego, czy powinniśmy powiększać naszą rodzinę, czy nie? – Zapytała, wiedząc, jaka jest odpowiedź: na pewno nie przeszliby wobec takiego moralnego niepokoju obojętnie, bo jednak, mimo wszystko, byli dorosłymi, rozsądnymi ludźmi, którzy kochali swoich bliskich i dla nich byli gotowi zrobić dosłownie wszystko. – Connor – jęknęła, gdy nie ustępował – na mocy tego dokumentu tylko – podkreśliła z mocą – Rosie jest, jak to ująłeś, normalnym obywatelem. Nie jej bracia, czy siostry… nie wiem zresztą… nie wiem – wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – Może masz rację – szepnęła w końcu, gotowa nawet zrezygnować z dalszej dyskusji na ten temat, chociaż to wcale nie oznaczało, że nie jest przerażona wizjami tego, że inne ich dzieci mogłyby mieć te same problemy, co ich księżniczka. Wolała dmuchać na zimne: jak każda rodzicielka przecież. – No to jest akurat oczywiste – sarknęła z pełnym przekonaniem, kiedy wspomniał o tym, że niewątpliwie rodzeństwo czterolatki byłoby takie jak ona: może ze zbyt dużą, jak na takie szkraba, miłością do mięsa, ale generalnie całkowicie zwyczajnie, piękne i mądre, mimo że nienaturalnie mocno darzące miłością florę oraz faunę. Ponownie westchnęła. – Nie wiem, czy potrafiłabym tak zaryzykować ze świadomością, że dwa razy… straciliśmy dziecko – uważnie dobierała słowa – i mając na karku zimny oddech Ministerstwa, bo, Connor – chwyciła jego wielką łapę – oni nie odpuszczają. Jasne, na razie Doyle jest spacyfikowany, ale niedługo może przyjść ktoś inny, znacznie gorszy – aż się wzdrygnęła; wiedziała, że straszniejsi ludzie niż John istnieją, to obecnie wydawało się jej to całkowicie niemożliwe – i znowu… nie wiem, skarbie… ja już nic nie wiem – jęknęła.

    zagubiona VERA

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubiła słuchać, jak ten cudowny wielkolud, który sprawiał wrażenie niemałego rozrabiaki i zawadiaki, ze swoimi tatuażami, bliznami i bezczelnie uroczym, chłopięcym błyskiem w księżycowych oczach – co w zasadzie nie mijało się do końca z prawdą – mówił o ich słodkiej i malutkiej, kompletnie niewinnej córeczce, która przecież przyszła na świat mieściła mu się – dosłownie!; i nie było to żadną przesadą – w jednej dłoni. Vereena kochała to, bowiem owy fakt pokazywał, jak wielkie serce posiadał Connor – jak wspaniałym ojcem dla Roselyn Irisbeth był, jak cudownie i troskliwie się nią zajmował i jak perfekcyjnym małżonkiem, a przede wszystkim partnerem: przyjacielem i wsparciem dla pół-wilii był, która niewątpliwie bez niego nigdy by sobie nie poradziła; po prostu zginęłaby na tym nędznym świecie, gdyby nie było obok. Naprawdę – był sensem je istnienia, wraz z ich uroczą dziewczynką, która zmieniła nieco pozycję i główkę ułożyła na tatusiowych udach, natomiast nóżki wyciągnęła na nogach mamy. Pielęgniarka wówczas okryła jej stópki i na moment pogrążyła się – po raz kolejny zresztą, tego wieczoru – we własnych myślach: w głębi serca przecież bardzo chciałaby mieć jeszcze jeden, a może nawet kilka?, taki skarb, niezależnie od płci, ale jednocześnie dosłownie panicznie obawiała się, iż sytuacja, w jakiej postawili pracownicy Ministerstwa Magii ich dziecko, mogłaby się powtórzyć z jej rodzeństwem. Wszystko więc to, co się działo wokół nich wprowadzało do jej głowy niemały mętlik, bo oto walczyły w niej dwie natury: natura kobiety, która, jako jedynaczka, zawsze pragnęła mieć dużą rodzinę i natura kobiety, która wiedząc, jak wiele zła czeka na jej pociechy, wolała zachować się rozsądnie i zrezygnować ze swoich marzeń. Bez dwóch zdań – było patowo.
    — Chciałabym aby było łatwiej – skonstatowała ze smutkiem więc, na chwilę milcząc i ponownie dając szansę wypowiedzenia się w pełni ukochanemu: na tym przecież właśnie polegało małżeństwo, aby obie strony przedstawiły swoje racje, na eleganckiej dyskusji nad nimi, wymienianiu się argumentami, niezależnie, czy logicznymi, czy nie, ale płynącymi prosto z serca i podlegającymi dyskursowi na wielu płaszczyznach. Wysłuchała go uważnie, nie przerywając mu ani razu, uznając iż najlepiej będzie odnieść się do całości jego wypowiedzi, a nie do pojedynczych zdań i obserwacji. – Może masz rację, jeśli chodzi o Ministerstwo – przyznała w końcu. – Może – podkreśliła jednak wymownie – bo po nich można spodziewać się wszystkiego – westchnęła rozdzierająco, chociaż faktycznie argumenty wilkołaka były naprawdę trafne i silne: niewątpliwie w kwestii przyznawania się do winy, czy błędu, pracownicy londyńskiego gmachu raczej nie byli mistrzami. Jednak kwestia nie dawała jej jednak spokoju. – Jakby… jakby jestem w stanie przyjąć twój punkt widzenia odnośnie Rosie – patrzyła mu głęboko w oczy; uśmiechnęła się nawet czule – i ewentualnego, potencjalnego zagrożenia dla jej hipotetycznego rodzeństwa – dodała – ale jeśli chodzi o Gerladine, czy Fitza… to nie wiem. Bertram natomiast coś na pewno wie – szepnęła nagle. – Nie przyznał tego głośno, ale ma nas w kieszeni, bardziej niż my jego. Była jeszcze ta… ta trzecia, pamiętasz? Fyga? Freya? – Zastanowiła się chwilę. – Dodając do tego Geraldine, to naprawdę jest zbyt wiele przypadków. Pamiętaj, że ten dokument zapewnia naszej córce bezpieczeństwo, stanowiąc ją pełnoprawnym czarodziejem i, heh, człowiekiem – zakpiła, bo dla niej to była abstrakcja, iż potrzebowali na ten fakt skrawka pergaminu. – Jeśli chodzi zaś o całą resztę… pamiętaj, że takie śledztwa mogą ciągnąć się całymi dekadami. Ministerstwo odpuszcza wówczas, gdy ma pewność, że przegra, a u nas… w zasadzie nie ma większego ryzyka. Gdyby Doyle bardziej się skupił na kwestii Gerladine, a nie Rosie, dodał do tego Fitza już bylibyśmy w Azkabanie – szczerze tak uważała i niejako miała sporo racji. Ponownie odetchnęła ciężko. – Też cię kocham – szepnęła czule, celem uspokojenia się.

    nadal pogrążona w mrocznym myślach VERA, która zaczyna nieco świrować, o

    OdpowiedzUsuń
  3. Według cały czas rozdygotanej Vereeny, sytuacja była doprawdy ciężka i nieprzyjemna, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, bo chociaż udało im się jakoś względnie opanować emocje – Connor miał przecież rację, że to, co ostatecznie stało się w Ministerstwie Magii, mogli uznać za niemały sukces, bowiem jednak Roselyn Irisbeth była z nimi w domu – to wszystko to, czego doświadczyli, miało poważnie odbić się na ich rodzinie oraz planach z nią związanych. Jakby bowiem nie patrzeć, okazywało się, że ich bliscy cały czas powinni się mieć na baczności – przynajmniej z perspektywy pół-wilii, która jednak mogła być nieco zakrzywiona przez zmęczenie i panikę – gdyż na każdym rogu czyhało jakieś niebezpieczeństwo. Co gorsza, w tamtej chwili nie mogli już nikogo oskarżać o złe zamiary, tylko siebie o to, że zwyczajnie w przeszłości nieodpowiednio się zachowali.
    — Mówiłam ci już to wielokrotnie, kochanie – podjęła więc ze smutkiem, ale nadzwyczaj łagodnie, nie chcąc prowadzić do awantury, bo ta najpewniej całkowicie wykończyłaby ich i pozostawiła tak wielkie spustoszenie, że nigdy nie pozbieraliby się już po tym, czego w ostatnich dniach doświadczyli; w końcu już wówczas było im bardzo ciężko – że wcale nie ma znaczenia, czy mnie skrzywdził, czy nie – zerknęła na niego wymownie; nadal nie pochwalała tego, co zrobił z aurorem oraz tego, że próbował to przed nią całkowicie ukryć i pewnie gdyby nie wyrwała mu siłą „Proroka Codziennego” z ręki, to nigdy nie poznałaby prawdy, co bolało jeszcze bardziej, niż świadomość, że zamordował człowieka; cóż, Fitz nie należał do osób godnych pożałowania. Odetchnęła ciężko. – Jeszcze nie wróciło – skwitowała jękliwie, przymykając powieki. – Mam jednak złe przeczucie, że wróci… tak samo, jak Geraldine… – westchnęła rozdzierająco, zastanawiając się w głębi duszy, czy Nottowie zbierają twarde dowody, czy już zmierzają ku Trenwith, bo w to, że odpuścili zwyczajnie nie wierzyła. – Och… chciałabym podzielać twój optymizm – szepnęła w końcu, chwytając jego wielką dłoń i całując kłykcie – ale jakoś nie potrafię… może mi przejdzie, a może już zawsze będę się bała, że moje grzechy odbiją się na Rosie – wydusiła z siebie.
    Żal w jej głosie był bardzo dobrze słyszalny, podobnie jak wyraźna sugestia, aby na tamten moment zakończyli tę dyskusję, bowiem nie prowadziła ona do niczego dobrego: nie mogła, skoro nadal byli w stanie potężnej egzaltacji, a wspomnienia były zbyt świeże oraz bolesne. Zamilkli więc obydwoje i poświęcili się tuleniu do siebie i ich słodkiej córeczki, która niestety w niedługim czasie obudzona została przez jakiś straszny koszmar – swoim krzykiem zaś dosłownie rozdarła rodzicielskie serca. Kołysali ją długo, tak jak kiedyś, gdy była niemowlęciem – ojciec gładził ją po ciemnych włoskach, a mama jej śpiewała tak długo, aż ponownie dziewczynka przymknęła smutne, pełne łez księżycowe oczka, obawiając się tego, co czyha w ciemnościach. Niestety, pomimo swoich najszczerszych chęci i tego, ze wzięli czterolatkę do swojego lóżka, Greybackowie jeszcze dwa razy budzili się wraz z nią.
    Oznaczało to mniej więcej tyle, że Vera dosłownie chodziła po ścianach i miała ochotę wyć z rozpaczy – nie mogła znieść cierpienia jej największego skarbu, szczególnie, że kilka pierwszych dni nie było widać najmniejszej poprawy, czego owocem był jej kolejny urlop w klinice doktora Cartera oraz zamknięcie przychodni byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. W pełni musieli się poświęcić swojej latorośli – co opiewało także na zerwane noce, gdy odkładali ją do własnego łóżeczka, a później zmieniali przemoczoną pościel – aby dopiero po tygodniu dostrzec pewne, nieco większe przełomy w jej zachowaniu i podejściu. To natomiast dodało im sił do dalszej walki, której owoce mogli zacząć spokojnie zbierać w ostatnim tygodniu – wciąż niestety deszczowego – listopada; zimna aura w żaden sposób nie pomagała im wrócić do normy, ale ani myśleli się poddawać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skutecznie zajmowali Roselyn Irisbeth czas, poświęcając go głównie na zabawy – także, oczywiście, te edukacyjne, dzięki którym świeciła swoją wiedzą i wysokim poziomem rozwoju – aby ostatecznie przekonać ją nawet do powrotu do przedszkola, co pewnie nie udałoby się, gdyby nie to, że opiekunek grupy był Felix, a więc ktoś, kogo znała bardzo dobrze. W związku z tym, pomimo mgły, wiatru, ciągłych mżawek i chłodu, w końcu na jej słodkich usteczkach znowu zaczęły pojawiać się radosne uśmiechy, co mocno podnosiło na duchu jej rodziców. Oznaczało to natomiast, iż zbliżający się wielkimi krokami szósty grudnia, a więc Mikołajki – które przepowiadały pierwsze mrozy oraz prószący śnieg – miały być pełnym powrotem do normalności; nie liczyli na cud i że dziewczynka całkowicie zapomni o wydarzeniach z Ministerstwa Magii, ale niewątpliwie byli na dobrej drodze.
      Nie spodziewali się także, że ten dzień przyniesie poważne zmiany w ich – i ich bliskich, przede wszystkim – życiu; co było o tyle bardziej zaskakujące, iż był to poniedziałek. Greybackowie zaczęli go jednak standardowo – kochając się, czego jednak nie robili tylko od święta, ale w takie dni bardzo lubili to podkreślać, następnie obdarowywali się słodkimi upominkami, bo taka była ich zasada, jeśli chodziło właśnie o Dzień Świętego Mikołaja, czy Walentynki, a później udali się do córeczki, która otrzymała książeczkę i kolorowankę. Natomiast po południu czekał ich obiad – ulubiona pieczeń pana domu i ich pociechy – w trakcie którego usłyszeli huk silnika, a później niemalże rozpaczliwie pukanie do drzwi, w których stanął dziwnie rozkojarzony, jakby przerażony i przemarznięty, a przynajmniej tak się zdawało, pan Rochefort, który trząsł się niczym osika i jąkał się.
      — Och, dzień dobry… dzień dobry, wybaczcie… dobry wieczór, witaj Connor, cześć… – dukał starszy pan, wyglądając jak ktoś na skraju załamania nerwowego. Rozglądał się przerażony, rozkojarzony po domu Vereeny, kłaniając się jej w pas i trzymając w wyciągniętych przed siebie dłoniach, nie bardzo mając pojęcie, co powinien ze sobą zrobić, duży pakunek i olbrzymi bukiet kwiatów; fioletowych storczyków. – Ja tak wpadłem… przejeżdżałem… n-nie… j-ja… to dla Rosie… och, Rosie, cześć kochanie! – Zawołał radośnie na widok szczęśliwej dziewczynki, która krzycząc „dziadzia!”, na co jej pozwalali również dlatego, że sam Thomas był tym faktem poruszony dogłębnie. – Cześć malutka – pochylił się, aby mogła go wycałować. – Tak… tak, święty Mikołaj i do mnie wpadł… zgubił drogę do ciebie – odparł, nadal roztrzęsiony, wręczając czterolatce prezent, która grzecznie i samodzielnie podziękowania i uzyskawszy pozwolenie na zabawę w salonie, szybko się do niego skierowała, aby następnie wychylić ciemną główkę w uroczy sposób i zapytać, czy kwiaty są dla jej mamusi. – Nie, kochanie… n-nie… z-z-znaczy… znaczy… t-tak… tak… Boże… nie wiem – zaśmiał się nerwowo, histerycznie, a pudełeczko ze skromnym, acz eleganckim, złotym pierścionkiem zaręczynowym z diamentem, dziwnie mu zaciążyło.
      — P-pan Rochefort? – Dukała zaś w tym czasie całkowicie oszołomiona Vera, która również nie potrafiła skleić żadnego sensownego zdania, co u niej jednak było całkowicie wyjaśnione nagłym, chociaż przyjemnym, mimo że niezapowiedzianym przyjazdem przyjaciela jej babci. – Kochanie! – Względnie prędko jednak odzyskała rezon. – Hej, wielkoludzie, mamy gościa – zapowiedziała, jak zawsze ciesząc się na widok mężczyzny i pomagając mu zdjąć płaszcz, a przy okazji natychmiast wyczuwając, że jego mięśnie napięte były niczym postronki. – Wszystko dobrze? – Zagaiła, mocno zaniepokojona tym, jak i jego niespotykanym zachowaniem; należał bowiem do osób zawsze stosowanych, subtelnych i ułożonych, toteż nagła egzaltacja i trudności z wysławianiem się były całkowitym novum. – Proszę, niech pan wejdzie… napije się pan czegoś? Blado pan wygląda… – kontynuowała.

      rozkojarzony przyjaciel rodziny i zaskoczona VERA (Greyback) THORNE, która nieco się zgubiła

      Usuń
  4. [Miałam pięć opisów Millie zanim wybrałam ten, który widnieje w karcie! Zdecydowanie prościej było mi napisać Wspomnienia. Connora już na przestrzeni miesięcy kojarzę, bo byłam tutaj jakiś czas temu, więc byłabym baardzo chętna na wątek z nim, chociaż wolałabym kwestie wątku obgadać na mailu/gadu :D Podaj mi jakiś kontakt do siebie, to napiszę :)]
    Millie

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedy Thomas w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych przypadkiem trafił do Boscastle, najpierw myślał, że całkowicie przegrał – że życie już bardziej nie może dać mu w kość i w tamtej chwili pokazywało, że wypięło się do niego tą częścią, gdzie plecy traciły swą chlubną nazwę. Ostatecznie jednak okazało się, iż owa miejscowość nie tylko uratowała mu życie – literalnie: gdyby nie ten port i latarnia morska Thorntonów, najpewniej jego kuter zostałby zmiażdżony przez falę Atlantyku – ale obudził w nim całkowicie nową i, na pierwszy rzut oka, całkowicie do niego niepasującą pasję: malowanie. Zaczął oczywiście od kornwalijskich klifów, porośniętych ostrymi trawami, wrzosami i płożącymi się irgami, kwitnącymi białymi kwiatkami i wydającymi czerwone owoce; później, parę lat, tworzył serie pocztówek z okolicznych pól, łąk i zagajników oraz kilka małych formatów przedstawiających bezkres Oceanu, ale od tego szybko uciekł – nie chciał opowiadać o swojej pracy, a nowym życiu, które rozpoczął, opuszczając walijskie Cardiff. Od pewnego czasu tworzył jedynie portrety – nierzadko, co prawda, mocno abstrakcyjne, niekiedy nawet demoniczne, ale w jakiś magnetyzujące sposób piękne – przedstawiające w znakomitej większości Rose; kobietę, która obdarowała go wsparciem i ciepłem już od pierwszego dnia. Zakochał się w niej już wtedy, trzydzieści trzy lata temu, pomimo tego, że była mężatką, na dodatek dekadę starszą i kolejne pięć lat nie odważył się do niej zbliżyć, ba!, nawet gdy została wdową, a on ją wspierał po utracie męża: wciąż nie miał śmiałości. Dopiero niedawno obudził się z przerażającym przeświadczeniem, że przecież czas mu umyka przez palce i całe życie kawalerem był tylko po to, aby tej konkretnej kobiecie dać swoje nazwisko.
    — Panie Rochefort, może chce pan usiąść? – Głos zaniepokojonej Vereeny wyrwał go gwałtownie z zamyślenia; kwiaty ścisnął tak mocno, że niemalże je połamał. Pół-wila natomiast zerknęła całkowicie oszołomiona na Connora, który również nie wyglądał na kogoś, kto wiedział, co się dzieje i jak powinien się zachować, bo Thomas nigdy nie odmawiał pieczeni jego żony i raczej nie pojawiał się bez pani Thornton u boku.
    — J-ja… ja… n-nie mogę… – dukał, rozglądając się z przerażeniem; ostatecznie nabrał gwałtownie powietrza w płuca i wybąkał: – Nie mogę jeść – dosłownie jęknął i kiedy został przetransportowany do salonu Greybacków i ugoszczony, ni z tego ni z owego wstał i zaczął krążyć niespokojnie i nie potrafią ułożyć sobie w głowie formułki, której uczył się już kilka dni na pamięć: kompletnie wszystko wyparowało mu z głowy i miał ochotę rwać resztki swoich siwych włosów. Co chwilę otwierał usta, aby zaczerpnąć powietrza, jednocześnie wyglądając jak ktoś, kto rozpaczliwie chce coś powiedzieć, a nie może; jego przyszywana wnuczka spoglądała na niego zaniepokojona, zabawnie, jak swoje mama, marszcząc nosek. Vera natomiast ponownie poszukiwała wsparcia u męża, ale jego przystojna twarz pozostawała nieprzenikniona; oddała jedynie mocny uścisk jego dłoni, w tej samej chwili, w której pan Rochefort, jakby głuchy i ślepy na wszystko wokół, podjął: – J-ja… ja… – padł na kolana przed pielęgniarką. – Wyjdziesz na mnie? – Wystawił do niej róże, oczywiście pąkami do dołu, aby jeszcze bardziej się ośmieszyć i dopiero po chwili zorientował się, jaki kretynizm wypowiedział. – Cholera – syknął. – N-nie ty… n-nie… z-znaczy jesteś piękna i wspaniała… i-i… i mądra, a-ale… ale… czy… chcę, żeby twoja babcia została moją żoną, bo kocham ją trzydzieści lat i nigdy jakoś się nie złożyło, żeby… kocham ją, Verka – spojrzał w jej fiołkowe tęczówki – i nigdy bym jej nie skrzywdził – zapewnił i biła z niego taka szczerość, że gospodyni domu aż się zapowietrzyła; chociaż najpewniej wpływ na to miał także olbrzymi szok, w jaki została wprowadzona przez starszego pana. W całym oszołomieniu więc milczała, podobnie jak przed chwilą jej gość, mając pustkę w umyśle.

    całkowicie przerażony i rozkojarzony, ale pewny swych uczuć malarz oraz zagubiona VERA

    OdpowiedzUsuń
  6. — J-ja… t-tak… tak… – zaplątanie pana Rocheforta było niebywale urocze, zważywszy także na jego, jakby nie patrzeć, dość podeszły wiek. Niewątpliwie świadczyło jednak o tym, że naprawdę mocno zależy mu na pani Thornton i gotów jest na naprawdę wiele, byleby jej wnuczka go zaakceptowała; co prawda, czuł się trochę dziwnie, bo nigdy nie był w podobnej sytuacji, a kiedy za szczeniaka jeszcze sobie wyobrażał, jakby to było, gdyby się oświadczył Grace z trzeciej „ce”, to klękał, prosząc o rękę dziewczynki, przed jej matką, a nie przed dużą młodszą dziewczyną, którą dosłownie gotów był błagać o błogosławieństwo związku jej babci z nim. Sytuacja więc była niebywale wręcz skomplikowana, ale wcale nie zrażała Thomasa do dalszych działań. – Tak, dziękuję – szepnął do weterynarza speszony i zagubiony, gdy ten pomógł mu ustalić, jak powinien trzymać kwiaty. – Przepraszam… j-ja… n-no… – dukał dalej, jednocześnie wyrzucając z siebie całe pokłady miłości wobec seniorki rodu Greybacków i nie pozwalając w zasadzie długi czas młodemu małżeństwu dojść do słowa. Co gorsza, Vereena kompletnie zdawała się nie pojmować, co się dzieje wokół niej i pewnie gdyby nie wsparcie Connora, starszy pan niechybnie zszedłby na bolesny zawał. – Będę ją dobrze traktował, przysięgam na swój honor, a nawet życie – dodał uroczyście.
    Nie żartował ani nie przesadzał – pół-wila nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. W zasadzie – co jednak miało przyjść do niej dopiero wówczas, kiedy szok związany z tym szaleńczym wydarzeniem miał nieco chociaż minąć – była przeszczęśliwa, że w końcu przyjaciel najbliższej jej sercu kobiety, zdecydował się na tak odważny krok: na wzniesienie ich relacji na wyższy poziom. Oczywiście, zanim w pełni dotrzeć miało do niej to, co się stało – musiało trochę czasu upłynąć i absolutnie nie można było się jej dziwić, że tkwiła w bezruchu i bezdechu, w zaskoczeniu: w końcu nieczęsto dorośli mężczyźni przychodzili do niej, aby prosić o rękę jej babci, co było równie abstrakcyjne, co piękne. Umysł pielęgniarki więc dość długo to przetwarzał, ale z każdą sekundą jej twarz coraz bardziej jaśniała, a na jej pełnych ustach pojawiał się szerszy, pełen zachwytu, uśmiech.
    — Panie Rochefort… p-panie… proszę pana… panie Rochefort… Thomas, zamilcz, proszę – próbowała przebić się przez jego monolog, co jednak absolutnie nie było łatwe, toteż ostatecznie musiała się posunąć do dość ostrego przerwania jego wywodu. – Thomasie, pozwól, że tak będę do ciebie mówiła – sprostowała, z fiołkowymi tęczówkami wypełnionymi po brzegi radością – czy mógłbyś wstać z kolan? – Zasugerowała i chwyciła go za ręce, nie przerywając kontaktu wzrokowego. – Będę zaszczycona mogąc cię nazywać swoim dziadkiem, bo mam nadzieję, że będzie to transakcja wiązana – puściła mu perskie oczko, szczerząc się dosłownie od ucha do ucha. Moment zamilkła i chwilę pozwoliła byłemu marynarzowi przyswoić informacje, którymi go zarzucała. – Nie ma lepszej partii dla mojej babci, niż ty i nie mówię tego z kurtuazji: naprawdę tak uważam – wyjaśniła jeszcze, spokojnie i łagodnie, tym tonem, który zawsze pomagał jej ukochanemu wrócić do normy po ciężkiej przemianie. Następnie wycofała się właśnie do swojego męża, gdy ich gość zaczął dosłownie bić pokłony z wdzięczności i ronić łzy wzruszenia. – Nie mnie dziękuj, a Connorowi: bez niego bym się nie opanowała – puściła perskie oczko, obejmując swojego wilkołaka w pasie i czując, jak jej serce rośnie ze szczęścia i miłości kilka razy. Była zwyczajnie oczarowana tym, czego była akurat świadkiem. – Ty byłeś zdenerwowany? – Zakpiła jednak nagle, szturchając go łokciem w bok. – Rosie załatwiła za ciebie całą sprawę przecież! – Przypomniała mu, akurat w tej samej chwili, kiedy Roselyn Irisbeth się odezwała. – Pan Rochefort już – podkreśliła – jest twoim dziadkiem, bo przecież więzy krwi się nie liczą – przypomniała – ale faktycznie, teraz będzie im trochę bardziej – zaśmiała się perliście.

    bardzo podekscytowana i szczęśliwa VERA oraz pełen ulgi prawie-dziadek

    OdpowiedzUsuń
  7. — Nieprawda! – Sarknęła, bawiąc się w najlepsze Vereena, kiedy Connor uznał, że podkreślenie, iż w dniu zaręczyn, a więc swoich własnych urodzin i narodzin ich uroczej oraz słodkiej Roselyn Irisbeth, denerwował się za ich oboje i spokojnie wyrabiał przez to normę. – Miałeś to wszystko bezczelnie ukartowane i ułożone, więc mi nie mów, że się stresowałeś – pokazała mu język i dała się mocno objąć; wówczas ten pan Rochefort nabrał pewności, iż podejmuje wyjątkowo słuszną decyzję, chcąc się niejako wżenić na stałe w tę cudowną, wspaniale dogadującą się rodzinę. – Absolutnie jednak nie umniejszam faktu, że wrzucenie pierścionka zaręczynowego w pieluszki naszej kilkugodzinnej córeczki było całkiem niegłupim, a wręcz powiedziałabym – nie ulegało wątpliwościom, że kpiła i doskonale się z tym czuła, przy okazji – niespotykanie romantycznym, pomysłem, który zapadł mi w pamięć na stałe, podobnie jak wizja naszej księżniczki połykającej błyskotkę – zironizowała, pokazując język; jasnym było, że nie mówiła poważnie, pamiętając, iż jej „oświadczalny” skarb z białego złota, z fioletowym diamentem, był schowany w pudełku. – Już, już… nie denerwuj się na mnie, cudowny wielkoludzie – dodała znacznie łagodniej i spokojniej, posyłając mu powalający na kolana uśmiech i wtulając się w niego mocno.
    Co prawda, na ten moment zapomnieli o Thomasie, który wciąż stał nieco oniemiały w ich salonie, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście – zorientowawszy się zaś o tym, szybko postanowili naprawić swój błąd: pół-wila przejęła kwiaty, podniecając się na myśl o babci w sukience równie mocno, co jej córeczka, natomiast wilkołak zabrał starszego pana na taras, gdzie pomagał mu dojść do siebie, pykając swoją długą fajkę. Następnie obydwaj wrócili już do zastawionego słodkościami i gorącą czekoladą stołu, gdzie rodzinnie zaczęli planować oświadczany – były marynarz chętnie chłonął sugestie, bowiem nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji i wszystko było dla niego całkowicie nowe. Świeże umysły zaś młodego małżeństwa oraz ich doświadczania – aż wstyd przyznać – na większej ilości płaszczyzn, niźli jego, były wyjątkowo pomocne. Ostatecznie zaś udało im się ustalić – zaraz po tym, jak przekonali najmłodszego członka rodziny, że będzie musiała zachować tajemnicę; później ojciec jej tłumaczył, że to jest niemal tak ważny sekret, jak ten dotyczący ulicy Pokątnej w Londynie – iż całe przedsięwzięcie będzie miało miejsce na Trenwith, w najbliższą sobotę, kiedy to Greybackowie mieli wyprawiać dwudzieste piąte urodziny pani domu. Miało być idealnie, bo i pierścionek wybrany przez pana Rocheforta był perfekcyjny.
    — Jejku-jej… nie mogę w to uwierzyć… – szeptała zaś parę godzin później podekscytowana Vera, sprzątając po kolacji, która przedłużyła się na tyle, aż mieli pewność, iż starszy pan jest gotów wsiąść za kółko; weterynarz zaś zajął się ich szkrabem, która już spokojnie spała, wykończona emocjami. – Pasują do siebie idealnie, prawda? – Zagaiła ukochanego, gdy ten wszedł do kuchni. – Będą wspaniali… ojej, ale babcia będzie szczęśliwa! – Dosłownie krzyknęła, oczarowana. – Znaczy… jestem pewna, że najpewniej najpierw powie, że nie, że jest stara, że nie chce, ale… ale cholera, jasna, Connor, oni powinni się pobrać dawno temu – spojrzała mu głęboko w oczu. – Co się gapisz? – Zmarszczyła zabawnie brwi, kiedy spostrzegła na jego ustach chytry uśmieszek. – Co nic nie mówisz? – Dodała, jeszcze bardziej skonfundowana, gdy po prostu stało oparty o framugę i wgapiał się w nią bez słowa. – Hejże, mówię do ciebie, czy mój głos dochodzi tam na górę? – Zaśmiała się, a kiedy się do niej zbliżył, otarła mokre dłonie o fartuszek i najpewniej zarzuciła mu je na szyję, a później ściągnęła gumkę z jego gęstych, ciemnych włosów. – Powinnam cię przystrzyc… – zauważyła wesoło, kochając wykonywać tę czynność – brodę zresztą też… – dodała z chichotem, gdy pochylił się do niej, ułożywszy dłonie w jej talii. – Cieszę się, wiesz?

    totalnie zachwycona i zakochana VERA, która nie może się doczekać najbliższej soboty!

    OdpowiedzUsuń
  8. Niesamowitym było to, iż Greybackowie byli tak szczęśliwi i odczuwali tak silną ekscytację z powodu czyjeś radości, przeżywając ją zupełnie w taki sposób, jakby dotyczyła tylko ich – jakby to oni właśnie zadecydowali, że się pobierają i planowali swój ślub oraz wesele. Cóż, nie można było się im jednocześnie dziwić, bowiem po tak wielu wspaniałych i pełnych dobroci gestach pan Rochefort i pani Thornton zasługiwali na wszystko, co najlepsze, co opiewało między innymi na spędzenie wspólnie reszty życia, bo niewątpliwym było, iż pasowali do siebie idealnie i mieli się wspierać na każdej płaszczyźnie, niezależnie od wszystkiego. Vereena uważała zresztą, że nawet zbyt długo z tym zwlekali – swoje zdanie wyraziła także głośno i ucieszyło ją, iż znalazło ono poparcie w Connorze; zawsze mocno jej zależało na tym, aby się zgadzali i dogadywali, co jednak w ostatecznym rozrachunku nie było trudne, ponieważ pasowali do siebie perfekcyjnie, zupełnie jak jej babcia i Thomas. Dlatego też doszła do wniosku, iż ślub i wesele – a do tego na pewno miało dojść, pomimo początkowego marudzenia starszej pani, co do czego była całkowicie przekonana, bo jakby nie patrzeć znała ją już niemal ćwierć wieku – które nadejdą, liczyła w niedługim czasie, powinny być całkowicie szalone: duże, jaskrawe i głośne; dosłownie jak z bajki, bo przecież młodzi-starzy państwo musieli nadrobić te długie lata samotności i życiowych porażek. Ona zaś miała im w tym pomóc całą sobą i aż drżała z ekscytacji na nadchodzące planowania ceremonii, co byłoby cudowną odskocznią od sezonu grypowego, który zawitał do Boscastle oraz wypełniania papierów związanych z przychodnią doktora Cartera i kliniką weterynaryjną. W związku z tym, krzątając się po kuchni i sprzątając, prawie skakała wesoło.
    — Bedzie cudownie! – Piszczała więc, kiedy w końcu stanęła blisko ukochanego, aby w ciągu sekundy zmienić temat ich dyskusji i skierować go na tory jego miękkich, ciemnych loków, które faktycznie były przydługawe; było w nich coś dzikiego, nieokiełznanego, coś co w pewien sposób odzwierciedlało jego charakter i dlatego tak bardzo je kochała: zresztą nie było milimetra jego ciała, duszy, czy serca oraz umysłu, za którym pół-wila nie szalałaby dosłownie do utraty zmysłów. – No wiesz, co! – Mruknęła, udając mocno zranioną, ale jej oczy pozostawały dziwnie poważne, kiedy wyszeptała: – Wiesz, że nigdy bym ciebie nie skrzywdziła, prawda? – Upewniła się, troszkę jak małe dziecko i dopiero uzyskawszy odpowiedzieć, kontynuowała w radosnym, śpiewnym tonie: – Nie przystrzygę cię mocno, ale tak trochę… mogę dzisiaj? Proooszę! – Była gotowa go błagać; uwielbiała te momenty, gdy zajmowała się jego brodą i puklami, bo były nie tylko oznaką ich wielkiego oddania i zaufania wobec siebie, ale wprowadzały w ich iście mistyczny, głęboko intymny stan, niemalże równie prywatny, co seks. – Tak troszkę tylko – dodała i zachichotała, kiedy kradnąc jej pocałunek, raz jeszcze ją połaskotał w delikatny policzek. Następnie zaś, ponownie jak w kalejdoskopie, skierowała ich rozmowę ponownie na tory pani Thornton i pana Rocheforta. – No wiem, że jesteśmy podobne… masakra jakaś, powiem ci… dlatego tak się zawzięcie kłócimy – zachichotała i mocniej do niego przylgnęła, przyciskając piersi do jego szerokiego torsu. – Doskonale wiesz, że zawsze dla nie jestem, Connor – prychnęła, ale nie była na niego zła. Przesunęła dłonie po jego wielkich ramionach, aż do pasa, gdzie je ułożyła i nieco ścisnęła jego koszulkę. – Kocham cię mocniej – odparła wtedy, z chytrym uśmieszkiem, po chwili milczenia. – Pomożesz mi? – Wskazała srebrną głową na stertę naczyń do wytarcia i tych jeszcze do umycia, aby następnie rozdzielić się z mężem obowiązkami: ona myła, on wycierał. Po wszystkim natomiast przylgnęła do jego silnych pleców. – Cieszę się, że ciebie mam – szepnęła wzruszona i przesunęła opuszkami placów po mięśniach jego brzucha. – Zabierz mnie do sypialni – poprosiła nagle, kokieteryjnie.

    zakochana i zachwycona VERA, która ma niecne plany ♥

    OdpowiedzUsuń
  9. Tak naprawdę Vereena była bardzo wdzięczna Connorowi, że nawet przez moment nie wątpił w to, że gdy pani Thornton zobaczy potężne wsparcie wnuczki, to na pewno się złamie w kwestii ślubu i nie będzie widziała żadnych przeciwwskazań, co do całego przedsięwzięcia. Co prawda, miało ich czekać pewnie nie lada wyzwanie, bowiem doskonale wiedzieli, jak bardzo zamknięte na nowości i jakiekolwiek odchyły od skostniałej tradycji, potrafi być ksenofobiczne i zaściankowe – a na dodatek nierzadko zwyczajne okrutne, podłe i czekające na cudzą krzywdę, co całkowicie gryzło się przecież z doktrynami chrześcijaństwa, na które tak często, znakomita cześć osób, na czele z irytującymi, acz już raczej nieszkodliwymi Hawkingami, się powoływała – społeczeństwo Boscastle, ale jak długo mieli mieć siebie, tak długo nic nie miało ich złamać. Tego była bardziej niż pewna, a zapewnienia wilkołaka tylko podnosiły bardziej pół-wilę na duchu, dzięki czemu ten wieczór miał być jednym z najbardziej udanych w ich życiu – mieli takowych we wspomnieniach od groma, ale ten jednak szczególnie miał im zapaść w pamięć, właśnie dzięki uroczemu panu Rochefortowi, jego zdeterminowaniu w swoich postanowieniach i pełnych wzruszenia słowach, którymi kompletnie zachwycił Greybacków. Dlatego też niczym dziwnym nie było, iż pielęgniarka poczuła nagłą i silną chęć przeciągnięcia tych kilku godzin radości w wieczność – nie, żeby codziennie nie była szczęśliwa, ale takie niespodzianki pobudzały w niej jeszcze silniejszą wesołością, która rozlewała się na wszelkie płaszczyzny jej jestestwa i wprowadzała jej drobne ciałko w drżenie; nie było mowy o demonach i smutkach ani o zimnej aurze poza domem na Trenwith. Liczyła się tylko i wyłącznie ich wielka miłość.
    — Oczywiście, że się nie odmawia – skwitowała więc całkowicie rozanielona Vera, nadal mocno obejmując swojego ukochanego i składając kilka pocałunków wzdłuż jego kręgosłupa, zanim w ciągu sekundy dosłownie wylądowała w jego silnych objęciach, śmiejąc się radośnie. – Mój potężny, dzielny mąż – musnęła go w zarośnięty policzek, jak zawsze zachwycając się jego żelaznymi mięśniami, które nie tylko bez trudu ją chwytały, ale i przenosiły w różne, nawet odległe, wymagające pokonywania schodów rejony. Szczególnie lubiła to, kiedy wszystko wieńczył długim, zapierającym dech w piersiach pocałunkiem; jego smak i zapach mąciły jej w głowie i sprawiały, iż drżała z ekscytacji. – Ej… ejże, nie! Nie, hej, gdzie idziesz? Halo! – Bunt kobiety nie był dlatego też absolutnie niczym zaskakującym: nie chciała się z nim rozstawać chociażby na sekundę. – Nie kochasz mnie! – Zawołała do jego wielkich pleców i przybrała teatralnie naburmuszoną minę i próbując ją utrzymać, co jednak zakończyło się całkowitym fiaskiem, kiedy zobaczyła, że jej wspaniały partner właśnie niósł do niej nożyczki do przycinania włosów. – Och… ojej… ojej, mój kochany! – Wyszeptała oczarowana. – Oho, jaki domagający się pieszczot wilczek – zachichotała, musnęła go w czubek głowy i długimi paznokciami przeczesała jego pukle. – Już mogę? – Pytała podniecona tym, co miała nastąpić; niestety, musiała wstać, bo była za malutka, aby dobrze i równo go przystrzyc w pozycji siedzącej. Zaczęła od głowy, bo tam to była kwestia przycięcia końcówek, co nie zajmowało dużo czasu i też nie musiało być zrobione wyjątkowo idealnie, biorąc pod uwagę gęstość jego czupryny. Prawdziwe rzeźbienie rozpoczynało się dopiero przy brodzie. – Nie ruszaj się kochany – poprosiła, stając pomiędzy jego nogami i rumieniąc się od jego intensywnego spojrzenia: tego spojrzenia, które dawało jej znać, że należy do niego. – Czekaj… – uklękła nagle i robiła to z niemałą pasją oraz oddaniem; nie widziała w tym akcie niczego zdrożnego, a zwyczajny dowód jej potężnego uczucia wobec niego. – Nie jestem w stanie się zdecydować, jak długa powinna być – stwierdziła, lekko ciągnąć go za włoski i natychmiast kradnąc mu pocałunek. – Zawsze mi się podobasz…

    totalnie i na maksa oczarowana swoim wilczkiem i łączącym ich uczuciem VERA

    OdpowiedzUsuń
  10. Jeśli kiedykolwiek Vereena zostałaby zapytana, czym jest prawdziwa magia, wcale nie opowiedziałaby o tym, czego doświadczała od jedenastego roku życia. Nie przytoczyłaby historii o wielkim Zamku Hogwart, znajdującym się gdzieś w Szkocji, do którego osoby do osiemnastego roku życia, obdarzone czarodziejskimi zdolnościami mogły się dostać tylko poprzez podróż specjalnym pociągiem, który odjeżdżał z peronu dziewięć i trzy czwarte, gdzie trafiało się dopiero wtedy, kiedy wjechało się z impetem w ścianę pomiędzy peronami dziewięć i dziesięć. Nie snułaby długich przekazów ustnych o tym, czego się nauczyła podczas siedmioletniej nauki – jak walczyła z wrzeszczącymi korzeniami mandragory, jak ujarzmiała hipogryfy, jak warzyła amortencje, która pachniała dla niej cedrem i imbirem, jak rzucała zaklęcia przywołujące oraz wytrącające przedmioty z ręki. Nie przyznałaby się do tego, że nocami wymykała się do biblioteki – a konkretniej do Działu Ksiąg Zakazany – jak studiowała arkany magicznych nauk leczniczych i potajemnie ćwiczyła inkantacje uzdrawiające oraz eliksiry na zrost kości, zasklepianie ran, zatamowanie krwawienia. Nie mówiłaby także o latających miotłach, zasadach Quidditcha – którego przecież bardzo lubiła – ani gadających obrazach, czy ruchomych schodach, które lubiły zmieniać swe położenie w najmniej odpowiednim momencie. Ona opowiedziałaby o wielkiej miłości, którą doświadczyła – o tym wspaniałym, zapierających dech w piersiach i niesamowicie silnym uczuciu, które połączyło ją i Connora: dwie istotny skrajne różne na większości płaszczyzn, które jakimś cudem nie tylko świetnie się dogadywały, ale i przepadły dla siebie całkowicie, toteż pokonywały wszelkie, najgorsze nawet, przeciwności losu.
    — Pomiziam dalej, jak mi pozwolisz się obciąć – szeptała więc z oddaniem i czułością. W końcu przecież prawdziwą magią było bowiem to, że się kochali: na zabój, na zawsze i na wieczność. Dlatego też z taką ochotą zabrała się do wcześniej ustalonego zadania, które naprawdę tylko mocniej, chociaż zdawało się to być już całkowicie niemożliwym, zbliżało ich do siebie i sprawiało, że dosłownie nie mogli bez siebie egzystować. Co prawda, cały proces nie był łatwy, bowiem wilkołak nie należał do osób wyjątkowo statycznych, a jego ruchliwość mogła wybić z rytmu: a przynajmniej mocno zirytować, jak w przypadku Very; nie jednak dlatego, że tego nie lubiła, ale zwyczajnie w tamtym momencie obawiała się o jego piękną twarz, a konkretniej: o ewentualne uszkodzenie jej ostrymi nożyczkami. – To jest fair, bo chcę, żebyś wyglądał, jak człowiek… jak stateczny mąż oraz ojciec, odpowiedzialny właściciel kliniki weterynaryjnej, a nie jak, jakkolwiek podoba mi się wizja ciebie odzianego w nędzne skrawki skór z upolowanych tygrysów szablo-zębnych, człowiek pierwotny który dopiero co opuścił jaskinię – skwitowała mentorskim tonem, na koniec pokazując mu język. Niemniej, to absolutnie jej nie ułatwiło jej kwestii doboru odpowiedniej długości jego brody, bowiem faktycznie: ubóstwiała do wręcz w każdym wydaniu. Ostatecznie jednak jego argumenty, które notabene spotkały się z radosną salwą jej śmiechu, przemówiły do jej umysłu. – Dobrze więc: będzie długa – obiecała, kręcąc z niedowierzaniem głową, wpatrując się w niego maślanym wzorkiem i szczerząc się zachwycona. – Hym… – nagle przestała podcinania, zamarła, szczęknęła parę razy, groźnie nożyczkami. – Wszystko, taaak? – Upewniła się. – Chce szampana i lód w kostkach – zakomunikowała poważnie.

    naprawdę o tym marząca VERA, która ma w sumie niecne planiszcza

    OdpowiedzUsuń
  11. — Nie mój drogi – odparła spokojnie i łagodnie, całkiem poważnie, jak na zaistniałą sytuację, Vereena, patrząc głęboko w księżycowe tęczówki Connora, która niezmiennie ją zachwycały i odbierały dech w piersiach; nie mogła pojąć, jak ktokolwiek mógłby je uznać za nieprzyjemne, skoro przecież były wprost przepiękne, cóż z tego, że dość nierealne. – Swojego męża lubię w każdej postaci: i w tej nieokrzesanego celta w skórzanych spodniach i rozchełstanej, lnianej koszuli, z wieńcem bukszpanu na głowie – zarumieniła się lekko na wspomnienie tego, co wyczyniali po Samhain, pobudzeni przez mistyczną, oniryczną muzykę i nieco dzikie tańce, które odprawiali z tą mniej konserwatywną i znającą się na dobrej zabawie częścią Boscastle w czasie Nocy Duchów – ale i wtedy, kiedy ubiera dla mnie elegancki garnitur, srebrną muszkę i spina włosy, robiąc sobie rumuński prysznic z diabelnie drogich perfum – ponownie jej policzki przybrały kolor szkarłatu, na wspomnienie szalonego Sylwestra sprzed kilku laty, kiedy bawili się na iście burżuazyjnej kolacji. – Problem w tym, że dzisiaj muszę zadowolić się tobą – zachichotała, szczypiąc go w bok i natychmiast całując czule, aby nie miał wątpliwości, że żartuje – bo mojego męża nie ma w pobliżu – pokazała mu język i posłała mu mordercze spojrzenie; tym razem już na poważnie.
    Cóż, nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż faktycznie wilkołak potrafił z pół-wilą wyczyniać takie rzeczy, po których rzeczywiście kilka dni nie mogła chodzić i głupio śmiała się na pytania, czy właśnie kręgosłup jej siadł – co biorąc pod uwagę jej pozorną, ogólną kruchość oraz niewielki wzrost było całkiem wygodną wymówką, której jednak nie mogła nadużywać; szczególnie jeśli chodziło o Hawthorne’ów i panią Thornton, bo ci najpewniej wpadliby w panikę o jej zdrowie – i szukała kolejnych usprawiedliwień. Niestety, czasem wykazywał, wspominając o takowych kwestiach, zerowym instynktem samozachowawczym i rzucał uwagi, oczywiście nierzadko mocno zawoalowane, w tym jakże delikatnym temacie w momentach, w których nie powinien – na przykład, kiedy byli w towarzystwie lub gdy jego małżonka była mocno podniecona, albo musiała się skupić na czymś niebywale delikatnym i wymagającym precyzji: takim, jak chociażby przystrzyganie jego brody. Niczym dziwnym, w związku z tym, nie było, że na moment odsunęła się od niego i musiała wziąć parę głębokich wdechów – gdyby w tamtym momencie użyła nożyczek, skrzywdziłaby go, a tego nie chciała, a przynajmniej nie w taki sposób, bo w jej głowie już malował się pomysł na adekwatną karę. Wymagał tylko jego posłuszeństwa.
    — Szampan i lód w kostkach, na teraz – powiedziała więc, raz jeszcze złowieszczo demonstrując dźwięk denerwujący jej ukochanego dźwięk, jaki wydawało owo straszne „narzędzie zbrodni”. – No, Greyback, raz, raz: samo się nie zrobi – zakpiła jeszcze, siadając wygodnie na łóżku i próbując zignorować wcześniejszy wybuch radości męża, z powodu pozostawienia jego brody długiej; zrobiła to, rzecz jasna, również z egoistycznych pobudek. Nie spodziewała się tylko, że pomimo ponaglania, wilkołakowi zejdzie tak długo, ale nawet gdyby bardzo chciała: nie mogła się na niego boczyć, dostrzegając w jego wielkich łapach odpowiednią butelkę oraz srebrny kubełek termiczny. – Wolniej się nie dało? – Zakpiła więc w odpowiedzi. – Już zdążyłam ostygnąć… – dodała niezadowolona, po czym na jego pełne nadziei pytanie odpowiedziała prosto, krótko i chłodno: – Nie. – Było jednak coś dostojnego w całej jej postawie oraz głosie, ale także jakiś mocno podniecający pierwiastek, który wysunął się na pierwszy plan, gdy nagle się odchyliła nieco do tyłu. – Ty pomiziasz mnie – wyjaśniła nieśpiesznie. – Rozbierzesz mnie… weźmiesz kostkę lodu i… i uwiedziesz mnie, bo to twoje zadanie na dzisiaj wilczku – zalotnie szturchnęła go stopą w kolano. – Chyba pamiętasz, jak się uwodzi kobiety, co, Greyback? – Dodała zmysłowo, gardłowo.

    bardzo niegrzeczna VERA, która jednak doskonale wie, czego chce

    OdpowiedzUsuń
  12. Czuła się doskonale. Może była nieco okrutna w tym wszystkim – ale bawiła się naprawdę wspaniale. Vereena bowiem, chociaż na co dzień bardzo ułożona i raczej stroniąca od jakichkolwiek wyskoków na wszystkich płaszczyznach, preferująca statyczny – acz nie nudny, bo tutaj należało rozdzielić kwestie spontaniczności i planowania, które wcale nie było monotonne ani nie przynosiła zaskoczeń, czy radości, ba!, dla niej było wspaniałą rozrywką i biorąc pod uwagę chociażby udane wakacje podczas których zwiedzała Europę z Connorem i ich słodką Roselyn Irisbeth: jej bliscy także na takowy stan rzeczy nie narzekali – tryb życia, to od czasu do czasu zdecydowanie lubiła szaleć. Wówczas naprawdę puszczały jej wszystkie hamulce – toteż w całym swym rozsądku dobierała takie momenty, w których miała pewność, że wszystko co związane z pracą, domem, czy rodziną ma dopięte na ostatni guzik, nie pozostały jej żadne niezałatwione sprawy, czy obowiązki do wykonania, a tym samym ma moment wolnego – i przeobrażała się w prawdziwą femme fatale, która żądała, wymagała, bywała wyniosła; i tylko jej fiołkowe tęczówki zawsze zdradzały, że jest to jedynie gra, maska, która ma podsycić ognistą atmosferę między nią, a mężem, bo oczy pielęgniarki zawsze pokazywały wielką miłość, oddanie i czułość, mimo że po jej pełnych, malinowych ustach błąkały się chytre i kokieteryjne uśmieszki. Dlatego też doskonale wiedziała, że wilkołak pojmie jej zamiary i zabierze się do pracy, wiedząc, jakie będą wspaniałe następstwa, kiedy się już porwą tej scence – ona ledwo na przykład powstrzymywała ekstatyczne drżenie na samą myśl o tym. Naprawdę lubiła takie chwile, kiedy w pełni mogli się sobie poświęcić, mimo że równie mocno uwielbiała, gdy byli w otoczeniu bliskich.
    — Wiem, że starość nie radość, śmierć nie wesele i już zapomniałeś o kilku kwestiach, ale jednak liczę, że się postarasz i sobie przypomnisz – kpiła więc z ukochanego w najlepsze, wyczekując i domagając się pieszczot, które niewątpliwie miały doprowadzić ją na skraj szaleństwa. Nie dodała jednak nic więcej, po prostu wpatrując się w niego nieco ponaglająco, aby ostatecznie uśmiechnąć się z satysfakcją, kiedy w końcu sięgnął do guziczków jej bluzki i zaczął ją powoli, niemalże z namaszczeniem rozbierać, co skwitowała pełnym zadowolenia pomrukiem. – Na pana zawsze – doparła w związku z tym gardłowo, pozwalając się przewrócić na plecy, ale wciąż czując, że to ona ma pełnię władzy nad sytuacją. – Mniej gadania, więcej robienia – upomniała go radośnie, mimo że próbowała brzmieć ostro i chłodno. Następnie zaś dała się ponieść przyjemności, jaką niosły jej jego usta, wędrujące po jej jasnej skórze. – Och… twoja długa broda to wspaniały pomysł… – wybąkała z trudem, kiedy drażnił włoskami jej brzuch. Zamknęła jednak grzecznie oczy i chwilę później zasyczała z rozkoszą: lód pobudzał jej ciało. Po kilku minutach naprawdę czuła się tak, jakby zwariowała. – C-całkiem… całkiem… Boże… nieźle… – dukała więc z trudem odpowiedzi. – Connor – jęknęła jednak nagle, niemalże płaczliwie – a m-może… może dość tego uwodzenia, co? – Zasugerowała nieśmiało, rumieniąc się uroczo. – J-ja to bym chyba w-wolała… t-teraz… no wiesz… mogę cię rozebrać? – Uśmiechnęła się niepewnie, naprawdę tego pragnąć; marzyła, aby i jego obdarzyć odpowiednią atencją, bo nic nie podniecało jej tak, jak jego przyjemność. – Proszę, mój kochany wielkoludzie… proszę, kocham cię bardzo! – Przekupywała go, siadając i wpatrując się w niego intensywnie.

    mocno podniecona i bardzo szczęśliwa VERA, która jest na maksa zakochana

    OdpowiedzUsuń
  13. Oczywistym przecież było – Vereena miała nadzieję, ze nie tylko dla niej – że Connor spisuje się znacznie lepiej, niż „nieźle”: był mistrzem totalnym w tym fachu; w tych mistycznych arkanach pożycia seksualnego, które w ich wypadku wchodziło na takie niesamowite poziomy, że dosłownie i na długo zapierało im dech w piersiach, kiedy ostatecznie sięgali tego wspaniałego, silnego spełnienia, do którego dążyli: raz powolnie, raz szybko, raz czule, a raz namiętnie, w zależności od tego, czego akurat pragnęli, a mogli pragnąć czego tylko chcieli, bowiem zawsze perfekcyjnie się zgrywali. Nie inaczej było i w tamtej chwili, kiedy to wilkołak pieścił pół-wilę w taki sposób, że podniecenie w jej buzowało – jednocześnie, próbowała je jakoś ukryć, aby zgrywać dalej kobietę wyniosłą i chłodną, co jednak w ostatecznym rozrachunku nie bardzo jej wyszło: za mocno go pragnęła, aby wkładać w siły w udawanie kogoś, kim nie była; zresztą, nie widziała takiej potrzeby, bo przecież niezależnie od wszystkiego, on i tak miał ją kochać i adorować; i tak ostatecznie ich ciała miały się odnaleźć i spleść w cudownym tańcu, niosącym ich ku wspaniałemu szczytowi. Absolutnie więc niezaskakującym było to, że w pewnej chwili zapragnęła się odwdzięczyć swojemu partnerowi – że dla zakochanej po uszy kobiety, największą przyjemnością, była rozkosz jej mężczyzny; rozkosz, którą zresztą ten konkretny mężczyzna wyrażał w doprawdy wspaniały sposób. Nieważne, że pewnie z punktu widzenia innych osób mogłoby być to dość dziwne oraz zaskakujące – dla niej naprawdę było ważne, dlatego pozwoliła swoim maskom opaść: znowu była słodką i niewinna pielęgniarką, która niekoniecznie potrafiła mówić o seksie, pomimo dość dużej, długo zdobywanej, wiedzy praktycznej w tymże właśnie temacie.
    — M-mówię… mówię, że… n-no… – dukała więc i jąkała się, nie umiejąc się w porządny sposób wysłowić. Co gorsza, jej małżonek wcale nie ułatwiał jej sprawy i naigrywał się z niej oraz kpił, zabijając ją jej własną bronią, co tylko mocniej ją pogrążało. Nie skomentowała tego jednak, tylko wbiła w niego pełne smutku i niemego błagania spojrzenie, które jednak na nic się zdało. Nie poddała się jednak, tylko nabrała głośno powietrza w płuca, celem opanowania się i podjęła, próbując nieco okiełznać swój drżący głos oraz ciało, które domagało się czegoś więcej, niźli tylko pieszczot wargami wilkołaka i kotkami lodu: – A gdyby tak… ta piękna żona powiedziała, że okej, spoko, już ją uwiodłeś, to… t-to pozwoliłbyś jej? – Zerknęła na niego z nadzieją, mimowolnie uśmiechając się kusząco. – Nie, Connor, to nie był rozkaz – dodała po chwili, mając wrażenie, że właśnie całkowicie postardała zmysły; nawet nie zdawał sobie sprawy jak to, że zawisł nad nią i mówił te wszystkie pobudzające rzeczy, mocno na nią zadziałało i że naprawdę nie mogła już w tamtej chwili chwycić oddechu, a przecież tak naprawdę jeszcze do niczego nie doszło. – Wiesz, że ja nie lubię ci rozkazywać… ja tylko proszę, bo mój wspaniały mąż, który naprawdę mnie całkowicie uwiódł – rumieniec na jej jasnych policzkach poświadczał jej słowa – również zasługuje na odrobinę przyjemności, którą uwielbiam mu dawać… uwielbiam się nim zajmować, bo kocham – pogładziła go czule po policzku – i bardziej podnieca mnie myśl, że sprawię mu przyjemność, niż to, że on mi takową daje – uśmiechnęła się z oddaniem, aby później zapiszczeć z radości, kiedy oddał jej siebie. Natychmiast zabrała się do roboty, zaczynając od ściągnięcia z niego resztek stroju, a następnie pchnięcia do na łóżko na wznak. Chwilę nad nim stała, wlepiając w niego maślane spojrzenie i po prostu rozkoszując się z tym, co otrzymała od losu: jej sens istnienia. – Kocham cię – szepnęła wówczas wzruszona, zanim uklękła i pocałowawszy go najpierw w usta, zsunęła się niżej: od szyi, poprzez tors i brzuch, aż do podbrzusza, gdzie oscylowała wokół krawędzi jego spodni. – Chyba zapomniałam, co trzeba zrobić… – mruknęła nagle, chytrze, acz wesoło, podejmując kolejną, perfidną gierkę.

    bardzo okrutna VERA, która jednak robi to z miłości ♥

    OdpowiedzUsuń
  14. — Tak, kochanie, to nazywam miłością – bawiąca się w najlepsze Vereena, odpowiadała Connorowi spokojnie i bez napięcia, dzielnie udając, że absolutnie nic jej nie rusza i że sama cała się nie rwie do tego, aby przynieść mu przyjemność swoimi ustami i dłońmi, ba!, można było ją w tamtej chwili posądzić o skrajne wręcz okrucieństwo względem swojego partnera, któremu najpierw wyznawała miłość, kusiła i drażniła, a by na koniec odgrywać wielką zapominalską, która nie miała pojęcia, co powinna zrobić, gdy już znalazła się przy linii jego spodni, pod którymi ewidentnie odznaczała się nabrzmiała męskość, rozpaczliwie wręcz domagająca się atencji. Było w tym widoku dla niej coś równie mocno podniecającego, co w jękach swojego małżonka: lubiła tę świadomość, że to ona tak silnie na nie działa i sprawia, że nie jest w stanie zachowywać się jak stateczny partner i ojciec oraz odpowiedzialny weterynarz, który najpewniej tego dnia uratował parę szczeniaczków, a obecnie leżał całkowicie spacyfikowany na łóżku, błagający o wytchnienie. – Miłością nazywam też to – ustami musnęła linię włosków prowadzącą od jego pępka do męskości – i to – tym razem pocałowała go nieco wyżej – oraz to – na koniec ponownie znalazła się tuż przy jego bokserkach, z satysfakcją przyjmującą jego drżenie z rozkoszy i gwałtowne reakcje.
    Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że była nieco – a nawet bardzo – okrutna – i naprawdę pragnęła doprowadzić swojego ukochanego na skraj szaleństwa, co zresztą całkiem nieźle jej wychodziło, szczególnie kiedy cały czas powtarzała, że kompletnie nie wie, co ma ze sobą zrobić. Co gorsza – przymierzała się, przystawiała i już wydawało się, że zabierze się konkretnie do pracy, aby w ostatniej chwili perfidnie się wycofać i chichotem kwitować jęki niezadowolenia wilkołaka. Zdawała sobie, rzecz jasna, przy tym sprawę, że kiedy role się odwrócą – ona najpewniej będzie miała cierpieć jeszcze większe katusze; niemniej dźwięki, jakie z siebie wydawał oraz jego rozpaczliwe błagania były tego warte. Zresztą, doskonale wiedziała, że chociaż najpewniej będzie on intensywniejszy i bezwzględniejszy w swych poczynaniach, to uginał się szybciej pod wpływem jej próśb.
    — No ale o jakich grzechach ty mówisz, ha? – Zakpiła radośnie, spoglądając na niego zalotnie znad jego rozporka, wokół którego wędrował jej paznokieć. – Przecież… przecież ja za nic cię nie każę, kochanie… ale jeśli uważasz, że zasługujesz na reprymendę, to mogę się dopiero za nią wziąć – skwitowała wesoło, rzucając mu wzrok pełen wyzwania; oczywiście, nie miała zamiaru tego robić, bowiem już wystarczająco mocno na próbę wystawiała jego cierpliwość. Nagle podsunęła się tak, że padła na jego umięśniony brzuch. – Wiesz, że cię kocham? – Upewniła się radośnie, zataczając kręgi po jego wspaniale wyrzeźbionych mięśniach, zdobytych ciężką pracą, którą niezmiennie podziwiała; jak zresztą jego całego. – Wiesz, że robię to wszystko z miłości? – Wyszczerzyła się, po czym musnąwszy go w tors zniżyła się do jego spodni. – Oho, a jednak potrafisz mi przypomnieć, bardzo grzeczny wilczek – zachichotała uklękła i udała że podkasuje rękawy. – No dobrze… rozpinam! – Zapowiedziała. – Ściągam… – każdą czynność wykonywała diabelnie wolno, aby ostatecznie, kiedy uwolniła jego męskość, uśmiechnąć się z zadowoleniem i zarumienić. – Daj mi buzi, to może sobie przypomnę – pochyliła się nad nim i dopiero kiedy dostała to, co chciała, zamknęła wokół niego swoje usta, drażniąc go zwinnym językiem i pomagając sobie chłodnymi dłońmi, nagle jakby doznając olśnienia w kwestii niesienia mu przyjemności. Na moment jednak nagle przerwała. – Ale kochasz mnie? – Musnęła główkę jego penisa i dopiero kiedy parokrotnie ją o tym zapewnił i podkreślił, jak bardzo mocno, wróciła do czynności, która wywoływała w nim spazmy rozkoszy. – Jak chcesz dojść? – Zapytała, wyczuwając, że jest blisko, ale najwidoczniej nie był w tamtej chwili wydusić z siebie słowa.

    już naprawdę bardzo grzeczna i służalcza wręcz VERA, która kocha

    OdpowiedzUsuń
  15. Chociaż drobniutka Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że potężny Connor dosłownie szaleje za nią z miłości, ale naprawdę lubiła słuchać jego zapewnień o tym, że ją kocha – po prostu taka już była. Nie było w tym żadnej większej filozofii, czy poczucia, że jest niedoceniona, ale zwyczajnie: tembr jego głosu, gdy to jej przekazywał był cudowny, a ona miała werbalny dowód na to, że do kogoś należy, co przecież było jedną z najważniejszych rzeczy na świecie dla każdego człowieka – oni zaś mieli to szczęście, że byli po prostu „swoi”, czyli on jej, a ona jego i dzięki temu połączeni byli nierozerwalnie na wieczność. Niemniej, w tamtej akurat chwili, chciała, aby na głos powiedział, co do niej czuje również dlatego, aby mogła go później perfidnie tym szantażować – zapewniać, że skoro się kochają, to nie ma mowy o jakimkolwiek bólu i cierpieniu; co oczywiście miało wynikać z jej wprawnych pieszczot i oddania, a więc rozkoszy, którą sprawnie mu niosła swoimi palcami oraz ustami i zwinnym językiem. Bawiła się, rzecz jasna, przy tym wprost doskonale i ani myślała przestawać – przynajmniej do czasu, w którym poczuła, że jej ukochany znalazł się na skraju; niesamowitym było, jak idealnie to potrafiła wyczuć, co, oczywiście, działało w obie strony. Oto był kolejny dowód, że dobrali się perfekcyjnie na każdej płaszczyźnie.
    — Czekaj… czekaj, czekaj – nagle się odsunęła, spoglądając na niego nieco spod byka, nieco zaskoczona. – Co mówiłeś? – Wyszczerzyła się, okrutnie z nim igrając i przeciągając moment, w którym miał zaznać przyjemności wewnątrz jej ciała w nieskończoność; owszem, cierpiał katusze, ale wiedziała, iż w ostatecznym rozrachunku, kiedy sięgnie szczytu, dosłownie postrada zmysły. Uznała, że coś takiego było warte odrobiny bólu i zniecierpliwienia z jego strony. – Mógłbyś powtórzyć, kochany? – Jej fiołkowe tęczówki lśniły chytrze, a cała jej postawa emanowała dumą i pewnością siebie, która wynikała z niczego innego, jak z cudownej pewność, iż to właśnie ona, nikt inny!, doprowadziła tego przystojnego wilczka na kompletny skraj, w którym ledwo chwytał oddech i nie mógł artykułować słów. – Czyli, że co… że jak… a-ale… to ja w końcu nie wiem… – przybrała minę słodkiej, niewinnej kokietki, bezradnie, acz wyjątkowo teatralnie, rozkładając ręce, jakby naprawdę nie miała pojęcia, co robić, co było jednak wierutnym kłamstwem. Nie mogła sobie jednak odmówić przyjemności jeszcze odrobiny podroczenia się z nim. – No kochanie… wyjaśnij mi – zachichotała słodko, po czym, aby nieco zniwelować to, że zachowywała się bardzo nieładnie, pocałowała go czule w usta. – O, a teraz błagasz, cudownie – skwitowała wesoło i ściągnęła z siebie resztkę stroju, który łaskawie na niej wcześniej pozostawił i usiadła na nim okrakiem, jednocześnie wsuwając go w siebie. Westchnęła, jęknęła, a jej oczy zaszły mgłą. – Och Boże… – sapnęła: biorąc pod uwagę różnicę ich wzrostów, nie dziwnym było, że tak intensywnie odczuwała wszelkie pieszczoty; sam akt połączenia się bywał nawet dla niej bolesny, ale był to ten rodzaj rwania w biodrach i w ciele, który naprawdę lubiła, bowiem zwiastował wspaniałe fale rozkoszy, które miały nadejść w niedługim czasie. – Ojej… – dorzuciła jeszcze, poruszając się: najpierw powolutku, a później, z każdą sekundą, nabierają tempa i odnajdując z ukochanym wspólny rytm, w którym ostatecznie się zatracili. Niczym dziwnym nie było więc, że nie minęła chwila, a oni nie mogli chwycić powietrza w płuca, aby następnie wykrzyczeć swoje imiona w ekstazie: ona wbiła paznokcie w jego tors, on ścisnął jej piersi, a po tym, jak zalał ją swoim nasieniem, ściśnięty gwałtownie przez jej mięśnie, paść w pielesze, turlając się. Vera leżała na wznak, on zaś wtulił się w nią mocno, nieco ją przygniatając. – Jak mi dobrze – szepnęła mu do ucha, a następnie nadgryzła jego płatek. Zachichotała, niczym podlotek. – Rozumiem jednak, że nie skończyliśmy jeszcze, hym? – Zasugerowała zmysłowo, gładząc go po silnych plecach.

    rozanielona i szczęśliwa oraz spełniona VERA

    OdpowiedzUsuń
  16. — Oho, jaki mój wilczek rozmowny! – Skwitowała radośnie Vereena zachowanie Connora, który nie potrafił wydusić z siebie chociażby słowa; czemu absolutnie mu się nie dziwiła, bo sama przecież była skrajnie wyczerpana po ich krótkim, acz wyjątkowo intensywnym zbliżeniu, które przyniosło gwałtowne, cudowne spełnienie, odbierające im czucie w członkach. – Jaki elokwentny, jaki inteligentny… – kpiła z niego dalej całkiem okrutnie, jednocześnie jednak czule przesuwając palcami i pełną dłonią po jego plecach i drżących mięśniach, tylko od czasu do czasu zostawiając mu delikatne szramy na skórze; na te głębokie jeszcze miał przyjść czas, gdyby zdecydowali się jeszcze raz kochać, bowiem wówczas pół-wila nie potrafiła się w żaden sposób powstrzymać przed takimi reakcjami, jasno pokazującymi, iż jej małżonek wiedzie ją ku szaleństwu. Nie chcąc jednak zwlekać, sama przejęła pałeczkę i wyszła z inicjatywą wykorzystania reszty wieczoru, który swoją drogą był jeszcze całkiem młody; w końcu Roselyn Irisbeth, mocno podekscytowana, ale i zmęczona emocjami związanymi z perspektywą oświadczyn pana Rocheforta pani Thornton, zasnęła bardzo szybko. – Mmm… podoba mi się twoja odpowiedź – szepnęła więc zachwycona i musnęła go czule w usta, a następnie zamilkła, głęboko poruszona.
    Niewątpliwie były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu umiał pięknie mówić – tak pięknie, że czasem Verze aż kręciło się w srebrnej głowie od całego piękna, jakie jej przekazywał. Nie inaczej też było w tamtej chwili – również dlatego, że do swojego monologu dołożył wspaniałe pieszczoty, które kompletnie ją rozpływały w jego silnych objęciach – przez co dłuższą chwilę mogła patrzeć w jego twarz wzruszona: nie robiła nic więcej, chyba nie oddychała nawet, a tylko patrzyła na niego i uśmiechała się rozmarzona, podczas gdy w jej fiołkowych tęczówkach malował się czysty zachwyt i wielka, niepokonana miłość. Wargi przyjemnie mrowiły ją od jego pocałunków, a ona zwyczajnie przypominała kogoś na dużej dawce narkotyków rozweselających – naprawdę była niesamowicie szczęśliwa, ale i zakochana, co pokazywała całą sobą, od placów stóp po końcówki włosów.
    — A będziesz się nade mną teraz znęcał? – Zapytała więc tylko, w podtekście błagając go, aby sobie darował, bowiem ewidentnie nie miała sobie dać z tym faktem rady: była już za mocno rozgrzana i podniecona, aby być w stanie poradzić sobie z jakimkolwiek przejawem jego odwetu na niej za to, co mu zrobiła; chociaż było to logiczne i wcześniej sądziła nawet, że jest na to przygotowana. – Connor, hm? Nie będziesz, prawda? – Przesunęła łydką po jego boku, aby następnie zapiszczeć w radości, kiedy przewalił ja tak, że jej drobne ciałko dosłownie zniknęło pod jego wielkim. Objęła go za szyję i wyszczerzyła się radośnie, czując, jak jego twarda męskość wbija się w jej brzuch. – No, no, panie Greyback… ładnie to tak… takie bezeceństwa… co by powiedzieli państwo Hawkingowie… – szeptała, rozchylając nieco uda, aby mógł poczuć gorąco buchające z jej kobiecości. – Co by powiedzieli, jakby zobaczyli mojego starego, potężnego męża, który zachowuje się jak nastolatek, ha? – Zaśmiała się radośnie i wplotła palce w jego miękkie włosy. Chwilę milczała, po prostu podziwiając go. – Hm, a teraz co? – Zapytała nagle. – Zostajemy w łóżku, czy może… łazienka… może jakaś kąpiel… ej, Connor, wiesz, jak długo nie kąpaliśmy się wspólnie? – Odkryła z przerażeniem; nie liczyła wspólnych, szybkich prysznicy przed snem.

    mocno zaskoczona oraz całkiem zaniepokojona swoim odkryciem VERA, która uważa, ze zdecydowanie szybko powinni owo niedopatrzenie nadrobić

    OdpowiedzUsuń
  17. — O panie, nauczyć? – Zachichotała całkowicie rozanielona Vereena, kiedy Connor odniósł się do jej niewybrednych dowcipów dotyczących Hawkingów, którzy najpewniej dostaliby całkowitego szału i spazmów, a może nawet zawału serca, gdyby tylko potrafili sobie wyobrazić, co też Greybackowie wyczyniają w swojej alkowie. – Wiesz… nie przepadam za nimi, ale na sumieniu to też bym ich nie chciała mieć – wyjaśniła wesoło, gładząc wciąż swojego ukochanego po wielkich, silnych ramionach, w których niezmiennie odnajdywała spokój oraz bezpieczeństwo, które było jej tak bardzo potrzebne, zwłaszcza po wszystkich paskudnych przeżyciach, jakich byli uczestnikami; czasem to szczęście, które tam znajdywała nieco ją przytaczało: przerażał ją jego ogrom, bowiem czasem zdawał się być całkowicie nierealny w swym pięknie. Zamruczała jednak wówczas z zadowoleniem, otulając się szczelnie jego zapachem i rozkoszując się ich bliskością, która nagle uświadomiła jej pewną, dość w ich wypadku, zatrważającą rzecz: naprawdę od dawien dawna nie mieli sposobności, aby poleżeć sobie w ich wielkiej wannie, marszcząc się w ciepłej wodzie, wśród olejków zapachowych i świec. Cieszyła się więc, że wilkołak podjął owy temat i zgodził się z jej tokiem rozumowania. – Bardzo dobrze być tobą: zobacz, jaką masz super-żonę!
    Oczywiście, pół-wila doskonale wiedziała, do czego referował, ale nie miała zamiaru pozwolić mu poddać się złym myślom, bo to przecież nie o to chodziło w ich cudownym wieczorze – zdecydowanie wolała się skupić na przyjemnościach związanych z kąpielą, a nie na czarnych wizjach. Pogratulowała mu więc przygotowania wszystkiego w łazience, a następnie uważnie obserwowała jego kolejne poczynania, wodząc na nim wzorkiem i podziwiając każdy, najmniejszy nawet ruch jego mięśnia, który niezmiennie ją zachwycał i sprawiał, że jej drobne ciało przechodziły dreszcze, aby na koniec dosłownie zapiszczeć z radości, kiedy wziął ją na ręce – niby nic, bo robił to wyjątkowo często, ale i tak za każdym razem Vera dosłownie szalała z radości; nie wiedziała czemu, ale chyba na tym właśnie polegała prawdziwa miłość. Miłość, która czasem odbierała całkowicie rozum.
    — Idealna… – szepnęła zaś już chwilkę później, kiedy to mogła sprawdzić, co też dla niej zrobił: naprawdę było w jej mniemaniu perfekcyjnie i za nic w świecie nie oddałaby tego. – Kocham cię, wilczku – szepnęła i pocałowała go w czoło; chociaż nawet stojąc w wannie musiała wspiąć się na palce i zmusić go nieco do pochylenia się, bowiem różnica ich wzrostów była jednak dość spora. – Dziękuję – dodała jeszcze, zanim obydwoje zanurzyli się w ciepłej, pachnącej bzem i agrestem wodzie; wokół migotały świeczki, które przypominały swoją wonią cedrowy las po deszczu. – Mmm… jak mi dobrze… – dodała jeszcze, gdy ją objął i przymknęła rozmarzona i rozanielona powieki; rzeczywiście, bardzo mocno tęskniła za takimi pełnymi relaksu chwilami, jak ta właśnie. – Ano! Zapomniałeś! – Podjęła jednak ochoczo, kiedy rzucił, że nie opiekował się nią ostatnimi czasy odpowiednio, po czym przekręciła i lekko odchyliła głowę, aby pocałować go w szyję. – Niedopatrzenie straszne, ale liczę, że szybko zmyjesz z siebie tę hańbę – wyszczerzyła się radośnie, nie przypuszczając, że owo zadośćuczynienie przyjdzie tak prędko. – Och, ojej, Connor – wyjęczała z przyjemnością, gdy ścisnął jej jędrne, pełne piersi, aby nagle, nim się obejrzała, dostrzec do jej kobiecości. – Niechybnie mnie zabijesz… niechybnie… – wyjęczała, poddając się mu.

    zakochana i podniecona VERA THORNE, która się cieszy

    OdpowiedzUsuń
  18. — Ewidentnie chcesz mnie zabić – podkreśliła całkowicie o tym akcie przekonana Vereena, zamykając fiołkowe, schowane już za mgłą przyjemności, tęczówki, aby jeszcze bardziej zintensyfikować doznania, jakie serował jej Connor, już i tak zdecydowanie mocniej odczuwalne, dzięki atmosferze, jaką wprowadzili: gorącej kąpieli w jej wielkiej wannie, znajdującej się w cudownej łazience ich wspaniałego, białego domu na farmie Trenwith, otoczonej zewsząd zapachem olejków eterycznych i migotliwym światłem wonnych świec, które były jedynym źródłem światła, co tylko dodawało romantyzmu temu wszystkiemu. – Mówisz o kochaniu, a jednak mnie dręczysz, chociaż obiecałeś, że nigdy więcej tego nie zrobisz – zauważyła, niby to oburzona, ale w rzeczywistości: była po prostu szczęśliwa i naprawdę bardzo podniecona; owszem, przemawiała przez nią niecierpliwość, ale nie można było się jej absolutnie dziwić, zważywszy na fakt, że naprawdę jej ukochany rozpalał ją do czerwoności. – Och – sapnęła więc, kiedy pozostawił na jej jasnej szyi malinkę, którą najpewniej następnego poranka będzie musiała dość długo pudrować, aby ukryć już przed wścibskimi spojrzeniami starszych pacjentek. – Teraz cierpię mocno, bo wszystko wydłużasz – skwitowała, w związku z tym, udając naburmuszoną i świecie obrażoną.
    Nie trwało to jednak długo, bowiem były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu postanowił ostatecznie posunąć do przodu całą akcję, jaką zapoczątkowali oblani ciepłą wodą i wydał jej takie polecenie, z którym nie miała najmniejszego prawa polemizować – posłusznie sięgnęła po jego męskość, podczas gdy jego zwinne, aż duże palce, penetrowały jej wnętrze, sprawiając że raz po raz z jej gardła dobywały się długie, pełne zachwytu, jęki, do których po chwili dołączyły i jego dźwięki rozkoszy, dzięki którym ostatecznie byli tak gotowi, że dosłownie rzucili się na siebie. Vera nagle została chwycona za biodra, a jej mąż znalazł się za nią i wbił się w nią jednym, szybkim i dogłębnym ruchem, który doprowadził ją do głośnego wrzasku – z trudem się opanowała, wyrzucając sobie, że rzucili zaklęcia wyciszającego na ich łazienkę i że jakoś od tylu lat, pomimo śpiącej nie tak daleko Roselyn Irisbeth, ciągle o tym fakcie zapominali. Było to jednak równie nierozsądne, co pobudzające w ich żyłach adrenalinę – to natomiast sprowadziło się do tego, że ich spełnienie było mocne i gwałtowne. Niemalże swoimi oddechami zgasili świeczki i prawie zalali kafelki, ale kompletnie się tym nie przejęli – liczyło się tylko to, że ponownie odnaleźli w bliskości ze sobą taką wspaniałą satysfakcję.
    Ta natomiast nie zamykała się tylko na fizyczność i erotyczne zaspakajanie swoich pierwotnych rządz, ale także – i chyba przede wszystkim, w ich wypadku – na to, co kotłowało się w ich sercach: na ich nierozerwalną, silną więź, która już przed ponad dekadą tak naprawdę połączyła ich na dobre i – dzięki Bogu!, bo przecież tylko u swych boków odnajdywali prawdziwe szczęście – nie chciała puścić. Dlatego tez niczym dziwnym nie było, iż czule się obmyli i dopiero później skierowali się do łóżka, gdzie jednak nie zakończyli tak od razu swoich igraszek – świadczyły o tym szramy na plecach wilkołaka i pełno śladów po ząbkach jego żony, sińce na skórze pół-wili oraz fakt, że następnego dnia jakoś tak dziwnie sztywno chodziła. Niemniej, ostatecznie, zasnęli mocno w siebie wtuleni, aby ledwo przed obudzeniem się ich słodkiej córeczki narzucić na siebie ubrania, a później wspólnie przygotować rozpoczęcie kolejnego, cudownego dnia – pomimo dość dużego wyczerpania – podczas którego uświadomili sobie, że ich największy skarb po raz pierwszy od dość dawna, finalnie wypoczął. To zaś dodało im jeszcze więcej sił do kolejnych działań, a tych wcale nie mieli tak mało, skoro już w najbliższą sobotę mieli zorganizować nie tylko urodziny pielęgniarki, ale i zaręczyny pana Rocheforta – namolnego, acz uroczego w swych telefonach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Geybackowie mogli zaś być z siebie niebywale dumnymi, bowiem udało się im nawet przekonać Rosie, aby nie latała od człowieka do człowieka w Boscastle i nie mówiła wszystkim, że jej prababcia niedługo będzie prawdziwą księżniczką, tak jak jej mama na zdjęciach, kiedy ona była malutka – cóż, nietrudno było się nawet z takiego sposobu wypowiedzi domyślić, iż referowała do ślubu. Jednocześnie, nie dziwili się jej absolutnie – sami byli mocno całym tym przedsięwzięciem podekscytowani i marzyli, aby wypadało ono doskonale pod każdym względem. Jako że jednak nie mieli w zasadzie zbyt wiele czasu – od razu rozpoczęli swoje małe-wielkie przygotowania, oczywiście nie wtajemniczając w nic Hawthorne’ów, w obawie, że im więcej osób będzie wiedziało o planowanej niespodziance dla pani Thornton – tym większa będzie możliwość, że ktoś puści parę z ust. Niemniej, wszystko to intensyfikowało celebrowanie ćwierćwiecza Very – co dla niej absolutnie nie było żadnym problemem, mimo iż popularna opinia głosiła, ze właśnie po dwudziestym piątym roku życia kobiety zaczynają się starzeć – oraz fakt, że za trzynastym grudnia to już w zasadzie żabi skok do Świąt Bożego Narodzenia, które mieli nadzieję celebrować z przyszłym państwem Rochefort. Co prawda, wcale nie było pielęgniarce łatwo zbywać babcię za każdym razem, gdy się widziały – a robiły to względnie regularnie, tworząc niejako swoje własne rytuały spotkań – a ta pytała się, dlaczego jej wnuczka dosłownie szczerzy się jak głupia i emanuje dziwnym, acz cudownym, blaskiem; omal raz nawet nie poruszyła kwestii ciąży. Ostatecznie jednak jakoś udało się im przetrwać dzielący ich od „dnia zero” tydzień i w piątkowy wieczór, dopięli każdą kwestię na ostatni guzik, natomiast w sobotę się wyspali.
      — Jeszcze pięć minut… – generalnie Vereena była dość specyficznym stworzonkiem: mogła na pełnych obrotach pracować wiele godzin, nie odpoczywać odpowiednio, a i tak mieć pełno energii, czy nawet zarywać noce, kiedy ktoś lub coś tego od niej wymagało. Jednak czasem, kiedy tylko położyła się do łóżka, z myślą i perspektywą, iż następnego dnia wcale nie musi się zrywać rano ani z niczym śpieszyć, bo naprawdę wyrobiła trzystuprocentową normę, gotowa była mordować za każda chęć przerwania jej snu. Nie inaczej było jedenastego dnia dwunastego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego siódmego, kiedy to Connor czule postanowił ją przywitać. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że była dosłownie cale od tego, aby go zdzielić w ten przystojny łeb. Nieistotnym wówczas było, że budził ją słodkimi pieszczotami swoich warg. – Zabiję cię – odparła jedynie i przykryła głowę kołdrą, co jednak i tak nie pomogło. – Nie wstaje… e-e… – wyburczała, kuląc się w pozycję embrionalną. – Matko bosko… och… ojej… – urwała nagle i spłonęła rumieńcem: nim się zaś obejrzała, nagle byli spleceni i w powolnym rytmie prowadzili siebie na szczyt. – Napalony, jak nastolatek mąż został zamordowany przez swoją niedospaną żonę – powiedziała nagle. – To mógłby być nagłówek jutrzejszego wydania gazety, gdyby nie to, że cię kocham, wilczku – ostrzegła wspaniałomyślnie, ale żartobliwie i przeciągnęła się rozkosznie, wciąż czując w sobie jego nasienie. Następnie zaśmiała się na jego słowa i pokręciła głową. – Jesteś szalony – skwitowała i musnęła go w czoło, dopiero wówczas dostrzegając wszystko to, co dla niej przygotował. – Dziękuję – szepnęła, z gardłem ściśniętym przez wzruszenie, które spotęgował widok bukiety soczystych róż. – Słyszałam, że psy mają duszę romantyków, ale żeby aż tak – zaśmiała się zachwycona i pocałowała go czule. – Jesteś najlepszy, wiesz? – Uśmiechnęła się z miłością, po czym wymownie odchrząknęła. – Trzy dni, Connor, trzy dni, także się postaraj – pokazała mu język i napchała buzię pankejkiem. – Dzięki, skarbie – wygulgała i popiła kawą. – Pychota – dodała z wdzięcznością. – Możesz tak zostać? – Zasugerowała nagle. – Lubię na ciebie patrzeć…

      uwielbiająca podziwiać swojego nagiego małżonka VERA (Greyback) THORNE, która jest całkowicie wszystkim zauroczona

      Usuń
  19. — Ach no tak… samiec alfa… – zakpiła radośnie Vereena, spoglądając na nagiego Connora, jak na swój ósmy cud świata. Cóż, jak zawsze, kiedy sprowadzało się do tej kwestii, odpowiedź nie mogła być inna niż: niewątpliwie był dla niej ósmym cudem świata, początkiem i końcem, wszystkimi gwiazdami, księżycem, mimo że ten nie zawsze mu sprzyjał, oraz słońcem, które rozdmuchiwało burzowe chmury w najzimniejsze dni. – Przewodnik stada, najważniejszy wilk – kontynuowała, świetnie się bawiąc, kiedy z niego kpiła, bo też jej kpienie było czysto żartobliwe. – Dobrze, że to mi się taki trafił w udziale – dodała jeszcze z zadowoleniem, oblizując czekoladę z palca i uśmiechając się do niego czule oraz z oddaniem, mając wrażenie, że dosłownie oszaleje w niedługim czasie ze szczęścia. – Kocham cię – dodała więc jeszcze, nie pierwszy i nie ostatni raz tego ranka.– No, no, tylko się nie rozpływaj – zachichotała wesoła Vera, kiedy się droczyli z ukochanym, aby następnie zaśmiać się w głos. – Och, skarbie, ja nigdy w ciebie nie wątpię, ale czasem… hm, czasem muszę ci przypominać o niektórych kwestiach, bo przecież stary mózg funkcjonuje znacznie gorzej, niźli ten młody – pokazała mu język, rozwalając się wygodnie na poduszkach; również nie przejmowała się swoją nagością. – Ej, ej… chciałeś żonę: masz żonę, kochanie!
    Tym sposobem skwitowała jego komentarz, że ma z jej urodzinami same problemy, aby następnie po prostu chwilę się na niego patrzeć – rozkoszując się chwilą spokoju i swoją bliskością – wyjątkowo mogli, bo faktycznie piątkowego wieczoru stanęli na wysokości zadania i przygotowali dosłownie wszystko tak, aby niczym się nie martwić w sobotę, a jedynie celebrować zbliżającą się zabawę i wielką niespodziankę dla seniorki rodu. Nie mogliby się zaś cieszyć tymi chwilami, gdyby byli zestresowani myślą, że czegoś nie dopilnowali – woleli, w związku z tym, wcześniej poświęcić nieco więcej czasu na sprawdzenie każdej kwestii, aby następnie dać się po prostu porwać radości, która rozpoczęła się salwą szczęścia i pyszności już w ich łóżku, co niewątpliwie jeszcze bardziej podnosiło ich na duchu – ten dzień miał być przecież perfekcyjny pod każdym względem i nikt absolutnie nie miał prawa z tym polemizować: Greybackom zbyt mocno na tym zależało. Niczym więc dziwnym nie było, iż ostatecznie pół-wila, z radosnym śmiechem, kiedy wilkołak zaczął prężyć przed nią swoje muskuły – rzuciła się na niego i zrobiła sobie z jego brzucha i torsu stolik, dosiadając go okrakiem i przypominając, że naprawdę nie lubi być o niego zazdrosna; również dlatego, że jest to niebezpieczne w stosunku do innych kobiet.
    Rzecz jasna, nie było w tym ani odrobiny złości, czy wyrzutów – ot zwyczajnie jeszcze w taki sposób podkreśliła, jak bardzo za nim szaleje i nie może bez niego żyć, aby następnie dokończyć pyszny posiłek, który dla niej przygotował; przy czym nie omieszkała go podniecać, wymownym oblizywaniem palców, aby ostatecznie czmychnąć do łazienki, gdzie bezczelnie zignorowała jego potrzeby erotyczne. Oczywiście, wiedziała, że wieczorem jego zemsta będzie słodka i długa – ale było warto. Nie mieli jednak szans tego przedyskutować, bowiem tak jak przewidywali – chwilę po tym, jak były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu opuścił wannę, do ich sypialni wpadła podniecona Roselyn Irisbeth – prawie zapominając o laurce dla mamy – którą z trudem opanowali na tyle, aby ją umyć, a następnie ubrać odpowiednio na uroczystość. Ta natomiast miała się zacząć już o czternastej i miała być prawdziwą próbą sił dla rodziny zamieszkującej Trenwith, bo na farmie pojawiła się pani Thronton z panem Rochefortem, który nie potrafił ukryć swoich uczuć, aby pomóc wnuczce z przygotowaniami – wówczas weterynarz ulotnił się wraz z Thomasem, a panie zaszyły się w kuchni, gdzie po czasie dołączyła do nich Josephine. W białym domu porobiły się więc dwa obozy, które okazały się być dobrym rozwiązaniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niewątpliwie bowiem, kiedy przyszło co, do czego – już po wręczeniu prezentów Verze i po tym, jak zdmuchnęła świeczki na torcie – wszystko okazało się być rzeczywiście perfekcyjne. Pielęgniarka na chwilę wzięła babcię na piętro pod pretekstem pokazania jej kilku rzeczy do przerobienia, a Connor pomógł przyszłemu, młodemu-staremu panu młodemu wszystko przygotować: wokół więc pojawiły się wielkie bukiety orchidei, która uwielbiała seniorka rodu, a z głośnika starego gramofonu poleciał romantyczny głos Edith Piaf. Nie było więc niczym dziwnym, że Roselyn, kiedy ponownie pojawiła się w salonie była całkowicie skonfundowana – nie można było się jej dziwić, że na klęknięcie byłego marynarza przed nią i otworzenie pudełka zareagowała histerycznym śmiechem. Niemniej wilkołak miał rację – wystarczyło jedno fiołkowe, ponaglająco-wspierające spojrzenie pół-wili, aby reakcja stała się odpowiednia. Cudowne „tak”, które rozbrzmiało po pomieszczeniu – i obudziło Hawthorne’ów z równie wielkiego szoku, co była główna zainteresowana – dosłownie otuliło ich swoim pięknem oraz wspaniałymi wizjami przyszłości. Wtedy też mała Rosie rozbawiła wszystkich głośnym westchnieniem i stwierdzeniem, że w końcu nie musi udawać – nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż atmosfera sprzyjała pełnej wesołości i szczęściu.
      Już wtedy Vereena miała pewność, że czas, który nastąpi po jedenastym grudnia dwa tysiące dwudziestego siódmego roku, będzie najlepszym, jaki im się trafi w życiu, mimo że takowych odcinków mieli już doprawdy wiele – ten jednak miał przejść wszelkie ich najśmielsze oczekiwania. Nikt jednak, nawet w najbardziej odważnych wizjach oraz marzeniach nie przypuszczał, iż owa sielanka będzie trwała niemalże dwa, cudowne lata, rozpoczęte przyjęciem zaręczyn pana Rocheforta przez panią Thornton – noszącej bardzo dumnie przepiękny pierścionek i w końcu czującej, że może się pogodzić ze śmiercią swojego Alexandra – zwieńczonych szampanem i uroczystą kolacją. Wówczas też wokół zapanowało cudowne podniecenie, które utrzymywało się cały czas – szczególnie u pielęgniarki, bo chociaż ta swój ślub preferowała raczej skromny, to w wypadku swej babcia pragnęła zaszaleć; w granicach rozsądku, rzecz jasna. Nie naciskała jednak – tylko zalewała starszą panią całymi tonami różnych poradników ślubnych, miejsc i katalogów z sukniami – również dlatego, że jeszcze parę dni wśród wszystkich bliskich utrzymywał się poważny szok, a niestety po Boscastle poniosły się plotki – te miały zmniejszać swe natężenie, ale wciąż miały być. Nikt jednak się tym nie przejmował, bo wszyscy skupieni byli po prostu na radości.
      Tę natomiast czerpali z każdego, kolejnego dnia, a wpływ na to, co było niewątpliwym, miało również to, że tuż po tych wydarzeniach – i po kolejnych prezentach i upominkach trzynastego dnia ostatniego miesiąca roku dla pielęgniarki – miały zbliżające się święta Bożego Narodzenia, z których Wigilia, tradycyjnie już, odbywała się na Trenwith i pachniały pierogami, pomarańczami, goździkami i eklektycznie ozdobioną przez królewnę rodu i jej ojca – wespół z Pigletem i Zjawą – choinką. Pierwszego dnia celebracji udali się zaś do przyszłych państwa Rochefort – ci ustalili, że Thomas wprowadzi się, co prawda dopiero po ślubie, do Roselyn, bo jednakowoż warunki miała lepsze dla osób w ich wieku – a drugiego: do Felixa i jego bliskich. Nim jednak pożądanie odetchnęli – musieli już pakować się, aby zrealizować prezent, który dwudziestego czwartego otrzymał Connor od żony, a więc voucher na Sylwestra – ku zaskoczeniu wszystkich – w Nowym Jorku we dwoje. Niemniej, zapakowali się w samolot – wilkołak po raz pierwszy, toteż ukochana cały czas trzymała go mocno za rękę – i rok dwa tysiące dwudziesty ósmy rozpoczęli pocałunkiem na Times Square. Nie mieli jednak ani sekundy odpoczynku i później, bowiem styczeń oznaczał natłok roboty w klinice weterynaryjnej i przychodni doktora Cartera oraz rozliczenia podatkowe.

      Usuń
    2. Pracowali bez ustanku, dzieląc czas pomiędzy swoją rodzinę i przyjaciół, niezmiennie poświęcając dużo czasu na gry i zabawy, a także edukację coraz bardziej roztropnej i piękniejącej córeczki, której niestety nie ominął sezon grypowy w przedszkolu. Notabene, jej rodziców również nie, tyle że nie złapali wirusa w przybytku pana Hawathorne’a, a w swoich pracach – ona próbując pomóc innym chorym, on pewnie kiedy wyjaśniał dobitnie kolejnej pustej babie, że oddawanie psów i kotów, które dzieci otrzymały w prezencie, do schroniska, to szczyt chamstwa i okrucieństwa. Niemniej, tydzień byli wyjęci z obiegu, a potem nagle obudzili się, że oto nastały Walentynki – podczas których obsypali się słodkościami i wykorzystując dobro Hawthorne’ów, którzy zaopiekowali się na noc ich słodkich skarbem, zorganizowali sobie maraton seksu na wszystkich płaskich i krzywych powierzchniach i domu – a po nich dwudziesty czwarty luty, czyli dziewięćdziesiąte czwarte urodziny pani Thornton, świętowane jeszcze huczniej; wówczas też gremialnie ustalili, że ślub młodych-starych państwa odbędzie na farmie Trenwith – Josephine obiecała ściągnąć stosownego urzędnika, a Vera miała porozmawiać z młodym i otwartym księdzem z miasteczka – podobnie jak wesele. Miało być idealnie i ponownie – mieli o to zadbać sami.
      Niestety, zawsze, kiedy jest wspaniale – czas zdaje się biec niczym szalony, umykając wszystkim, którzy ową radością są obdarowani i ponownie: ledwo odetchnęli po zabawie z okazji święta seniorki rodu, a już nadeszły czterdzieste szóste urodziny Connora – który od swojej żony otrzymał pełno drobniejszych upominków, które porozstawiała mu po całym domu, a które mógł znaleźć tylko wtedy, kiedy odgadł jej zagadki i zdjął odpowiednią część garderoby – i czwarte Roselyn Irisbeth, po których dosłownie co chwilę kotłowały się im jakieś sprawunki. A to kwietniowy wyjazd na spotkanie z Robertem do Bodmin – którego oczywiście starali się odwiedzać jak najbardziej regularnie, a nie tylko od, tak zwanego, „święta” – z okazji jego sześćdziesiątej pierwszej rocznicy urodzin i już do wakacji to w ogóle nie mieli pojęcia, gdzie uleciały im dni. Nie liczyli przy tym Wielkanocy, która odbywała się w domu Felixa, gdzie Rosie i Jake mogli po ogrodzie szukać prezentów ukrytych przez zajączka, którym, rzecz jasna, byli ich rodzice – i „May Day Celebrations”, które jak co roku – ustalili to także taką ich własną, wspaniałą tradycją, której się trzymali kurczowo, bo przecież każdy powód był dobry, aby się spotkać i wypić zimne piwo z biskimi w cieniu, prawda? – obchodzili wspólnie, korzystając moc przyjezdnych z atrakcji.
      Lipiec natomiast był czasem, kiedy musieli przygotować domek górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, która nadal służyła Connorowi za miejsce przemian, aby móc dać ogłoszenie o wynajem – spotkali się, ku swojemu bezdennemu zaskoczeniu, z jeszcze większym zainteresowaniem. Tak naprawdę jednak, mogli się tym cieszyć tylko w przerwach między konserwacją Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – którym świetnie zajmowały się panny Cavendish – i poszerzeniu jego zbiorów, a odsypianiem w ich czwartą rocznicę ślubu. Nie mieli jednak sobie tego za złe, bo to był symbol, a ich miłość, oddanie i szaleństwo za sobą miały być wieczne – nie było to niczym zaskakującym, zwłaszcza, że trzynasty dzień siódmego miesiąca roku wypadał akurat w czwartek, czyli jeden z najbardziej wyczerpujących dni w tygodniu, bo przecież był przed piątkiem. Następnie musieli wesprzeć panią Thornton i pana Rocheforta w organizacji ślubu i przygotowaniach – dopiero wtedy udało im się ustalić konkretną datę, która wypadała na dziewiątego września i to pod nią musieli wszystko ustalać. Ponownie – wskazówka zegara ich nagliła, ale ani musieli się poddawać: chociaż zmęczeni, walczyli z uśmiechem na ustach o swoje szczęście, co było jedną z najbardziej wartościowych kwestii w ich życiu.

      Usuń
    3. W ostatecznym rozrachunku jednak, cała ciężka praca miała im popłacić, bowiem udało im się w czasie szronu zarobić tak wiele, że pod koniec sierpnia – po urodzinach ich przyjaciela, wypadających na dziesiątego i po pełni księżyca – pozwolili sobie na dwutygodniowy urlop. Tym jednak razem zdecydowali się pokazać córce Kornwalie, toteż zapakowali się w „Ogórka” i zrobili sobie rajd po i c h kraju: od plaż, takich jak Lizard, poprzez takie niesamowite miejsca, jak Zaginione Ogrody Heliganu, aż po park rozrywki The Flambards Experience – nigdzie się nie śpieszyli, spokojnym tempem przemieszczali się z miejsca na miejsce i rzeczywiście odpoczywali. Przydało im się to bardzo, bo gdy tylko wrócili, zabrali się ponownie za pilnowanie kwestii związanych ze ślubem Roselyn i Thomasa, który – o czym świadczyła radość młodych-starych państwa i fotografie pełne roześmianych buź – udał się znakomicie: ona była piękną przyszłą żoną w kremowym kostiumie i ze skromny bukietem orchidei, ona natomiast był przystojnym panem młodym w ciemnogranatowym garniturze z żółtym stroczkiem wpiętym w butonierkę. Prezentowali się wprost znakomicie – podobnie zresztą, jak ogród na farmie Greybacków, udekorowany w odpowiednich kolorach oraz stylu; Vereena z udawanym smutkiem zrezygnowała z kapeli.
      Zabawa była bowiem elegancka, acz swobodna, a po niej nie było nikogo, kto nie byłby szczęśliwy, syty i rozradowany, zwłaszcza, że już miesiąc później Hawthorne’owie mieli swoje dwie imprezy: urodziny Josephine i Jacoba Ivana, które były ostatnimi, ciepłymi dniami jesieni. Gdy więc dwudziestego trzeciego października udali się do Londynu na grub ich synka, Lieva Erika – aby jak co roku po prostu z nim pobyć – chowali się po parasolkami, okutani grubymi płaszczami. Listopad dwa tysiące dwudziestego ósmego roku natomiast tylko pogorszył aurę na klifach: znowu przyniósł deszcze, mgły i wiatry, a także nieprzyjemne wspominki – oczywiście, dziękowali w myślach, że Ministerstwo Magii dało im jednak święty spokój. To natomiast podniosło ich na duchu na tyle, aby ponownie zorganizować Samhian – i ponownie spotkać się ze wspaniałym, ciepłym odbiorem: i tym razem ludzi tańczyli, śpiewali i pili ciemne piwo w celtyckich strojach do białego rana. Później zaś nadszedł grudzień i w poniedziałek jedenastego, dwa dni przed dwudziestymi szóstymi urodzinami Very, kiedy leżeli z Connorem w salonie stwierdzili, że oto zatoczyli więc wspaniałe – chociaż na pewno szalone – obfitujące w znakomitej mierze w same dobre doznania, koło. Co było wspanialsze – ten dobry dla nich okres jeszcze się nie kończył.
      Ponownie więc minęły święta, ponownie minął Sylwester – tym razem rodzinny, spędzany na Trenwith w towarzystwie małżeństw Hawthorne’ów oraz Rochefortów – i znowu obyły się urodziny Roselyn, już dziewięćdziesiąte piąte, które były prawdziwą fetą w z koleżankami i kolegami jej oraz Thomasa w restauracji w Tintagel, z widokiem na ruiny słynnego zamku. Później natomiast już był żabi skok do czterdziestych siódmych urodzin Connora i piątych Rosie, które także musiały się odbić echem – tematyczna impreza została zorganizowana dla kolegów i koleżanek dziewczynki z przedszkola w Muzeum Magii i Czarodziejstwa; tym razem pani Greyback uległa namowom małżonka, i skorzystała z cateringu i dobrze zrobiła, bo inaczej zabiłaby się z taką ilością małych kanapeczek dla całej zgrai rozwydrzonych dzieciaków i ich rodziców, którzy napychali sobie usta, bo było „za darmo”. Nie to jednak było ważne, a szczęście ich córeczki zasypanej prezentami oraz noc, podczas której jej rodzice kochali się wielokrotnie, w różnych pozycjach i bardzo długo; szczególnie od tyłu, gdzie weterynarz mógł podziwiać tatuaż swej żony, w postaci głowy wilka, który zrobiła właśnie z okazji rocznicy jego przyjścia na świat – uznała, że taki upominek będzie lepszy, niż cokolwiek innego materialnego i chyba się nie pomyliła.

      Usuń
    4. Niemniej, wykorzystując właśnie fakt, że siedemnasty marca wypadał w sobotę, poświęcili wiele godzin na zaspakajanie swoich rząd i dziękowaniu sobie nawzajem, że mają siebie. Było jednak coś, co nie dawało jej spokoju – nie miała pojęcia, co to konkretnie było, ale gdy ukochany raz po raz w niej dochodził: ona czuła się po postu i n a c z e j , intensywniej, wspanialej. Kompletnie nie skojarzyła, iż w natłoku zajęć i zadań zapomniała wykupić receptę na tabletki antykoncepcyjne i nie brała ich już bardzo długi czas – w zasadzie, gdyby ktoś zapytał, nie byłaby w stanie określić, kiedy wzięła ostatnią. Nie skojarzyła jednak faktów i do ostatniego tygodnia kwietnia zdążyła zapomnieć o dziwnym, obezwładniającym uczucia, które ją ogarnęło; też dlatego, że kochali się później wielokrotnie. Wtedy jednak, dwudziestego ósmego dnia czwartego miesiąca roku, kiedy to mieli wybrać się z córką do Bodmin, do Roberta, aby świętować jego, spóźnione, sześćdziesiąte drugie – pół-wila nie mogła się ruszyć. Już jakiś czas czuła się podle: zmęczona, przygaszona i miewała zawroty głowy, ale w tę nieszczęsną sobotę jej fatalne samopoczucie przeszło wszelkie granice i dosłownie przykleiła do muszli klozetowej; wtedy jeszcze nie dodała dwa do dwóch i nie miała pojęcia, że to wina moreli, które jej partner obierał córce do śniadania.
      — Nic mi nie jest, Connor – warczała, kiedy on próbował trzymać jej włosy, gdy co chwilę jej drobnym ciałem, które się zmieniało, zaokrągliło tu i ówdzie, sprawiając także, że jej piersi były tak wrażliwe na pieszczoty, iż wystarczyło, aby ukochany chwycił ją za sutek, aby miała silny orgazm. – Och… przestań mi marudzić – burknęła na niego, kiedy co chwilę próbował ją przekonać, że powinna się położyć, a on zadzwoni do więzienia i przekaże jej ojcu, że nie spotkają się teraz, tylko przy najbliższej okazji, bo z jego córką naprawdę nie jest dobrze. W ogóle nie chciała o tym słuchać, zwłaszcza, że Roselyn Irisbeth cieszyła się na spotkanie z dziadkiem, mieli wszystko umówione i przygotowane: nie mogli sobie ot tak rezygnować, bo przecież wizytacje w placówce resocjalizacyjnej były w zasadzie losowe; były jakąś wypadkową różnych czynników, których Vereena nadal w pełni nie rozumiała, co było zdecydowanie dziwne, biorąc pod uwagę jej zawód i jej intuicję w ogóle: potrafiła po wielu kobietach, zanim te nawet wiedziały, powiedzieć, że są w ciąży lub nie; po prostu tak działał jej szósty zmysły, który widocznie zawodził w stosunku do niej samej. – Daj mi wody – wysapała znad muszli – i zaraz się pozbieram, słowo honoru… – wybąkała, aby w tej samej chwili, jak na cholerną złość, ponownie zwrócić nikłą treść żołądkową.

      czująca się naprawdę fatalnie, ale próbująca zgrywać silną, VERA (Greyback) THORNE, która w niedługim czasie przeżyje poważny szok, ale na razie się irytuje, bo czemu nie, pzdr

      Usuń
  20. Ostatnie półtora roku było dla Vereeny jednym z najcudowniejszych okresów. Owszem, wielokrotnie przeżywała wspaniałe chwile i była po prostu szczęśliwa, ale te siedemnaście miesięcy niemalże całkowitej radości sprawiły, że w ogóle nie brała pod uwagę żadnych niebezpieczeństw – zapomniała o tym, że gdzieś po świecie tyła się jej paskudna matka; zapomniała o tym, że Nottowie pewnie wciąż szukają Geraldine, a Saurasowie nadal bez wątpienia pielęgnują swoją nienawiść do niej i szukają zemsty; zapomniała także Ministerstwie Magii, które dało im już wielokrotnie się we znaki; zapomniała o swojej chorobie i pewnie nawet zapomniałaby o lekach na cukrzyce, gdyby nie Connor, który ciągle za nią latał i jej o tym przypominał; kwestia antykoncepcji była jej prywatną oraz własną decyzją, także w nią nie mieszała ukochanego. Było wprost idealnie i każdy dosłownie do potwierdzał – najjaskrawiej zaś odznaczało się to w Roselyn Irisbeth, która rosła jak na drożdżach i z każdym dniem stawała się coraz piękniejsza i bardziej rezolutna, wprost idealna, niezmiennie zachwycając swoich rodziców i dziadków, a także wujostwo, które również mogło się szczycić wspaniałym synem, Jacobem Ivanem; niestety, kwestia Daniela wciąż pozostawała tą bolesną i niemożliwą do rozwiązania niezależnie od chęci Josephine.
    Do tego wszystkiego zaś dochodzili państwo Rochefort – co prawda, pół-wila nadal nie do końca się przyzwyczaiła, kiedy ktoś tak mówił o jej babci i dziadków; Thomasa w końcu traktowała, jak rodzinę i tak też się do niego zwracała od dnia ich ślubu – emanujący spokojem i szczęściem, nadal nieco przeżywający swoją podróż poślubną do Europy. Byli żywym przykładem na to, że miłość zdarza się w różnym wieku i czasem nie wybucha fajerwerkiem, ale nadchodzi powoli i jest wówczas równie silna oraz zwyczajnie piękna – zresztą, młodzi-starzy państwo wszystkich zarażali dobrą energią, nie przejmując się niczym, nawet mało przychylnymi plotkami, które niestety od czasu do czasu przetaczały się po zaściankowym, mimo wszystko, Boscastle. Czasem nawet, kiedy Roselyn seniorka wybierała się ze swoją wnuczką i jej przyjaciółką na babskie pogaduchy nie potrafiła przestać mówić o swoim partnerze – głównie wyrzucając, co prawda, że tak późno zdecydował się na oświadczyny. Niemniej, niewątpliwie było cudownie i pielęgniarka naprawdę to doceniała, chociaż faktycznie – mocno opuściła gardę, uznając naiwnie, że los w końcu się do nich uśmiechnął i pozwoli im już tak trwać do końca świata w spokoju, dając im możliwość zachwycania się sobą; przy czym ona szczególnie mocno zachwycała się swoim ukochanym, w którym sukcesywnie, acz subtelnie, aby go nie spłoszyć, bowiem wiedziała, jak delikatna była to dla niego sprawa, próbowała pomóc mu rozwijać swoje pasje: głównie rozbierając się przed nim i każąc mu siebie rysować, toteż ich jedna szuflada wypełniona była jej aktami. Zdecydowanie więc było jej dobrze tak, jak b y ł o i nie potrzebowała do szczęścia drugiego dziecka – zresztą, w ogóle tego nie brała pod uwagę, uważając owy temat za zamknięty.
    — Czymś się musiałam struć… – uznawała więc, święcie przekonana, że to musi być tego typu powód. – Ciebie albo Rosie nie boli brzuch… pytałeś się jej… Boże! – Warknęła, ponownie wylewając z siebie żółć, bowiem już nic nie miała w żołądku. Splunęła i otarła wierzchem dłoni usta, dysząc ciężko; wymioty trwały tak długo, że zwyczajnie już ją wyczerpywały, a była dopiero dziewiąta rano, co zakrawało o jakiś ponury absurd. – Zaraza… co ja mogłam zjeść… – zastanawiała się na głos, w ogóle jednak nie chcąc słyszeć, aby mieli zrezygnować z wyjazdu do Bodmin: jej ojcu za bardzo zależało na wspólnych spotkaniach, szczególnie właśnie w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, czy jego urodzin; wtedy najmocniej cierpiał i tęsknił. Nie miała w związku z tym zamiaru odbierać mu tak nikłego, a bardzo potrzebnego, kontaktu ze światem zewnętrznym. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – P-potrzebuję… p-pot… ch-chwili… – wydukała słabo, nagle dostając dreszczy i zaraz po tym, gdy poprosiła o wodę, znowu pochyliła się nad muszlą. Tym razem nie pomagał jej nawet czuły dotyk wilkołaka i jego pełne pociechy słowa: była już skrajnie zmęczona. – Dzięki – sapnęła jednak, gdy w końcu mogła oprzeć się plecami o ścianę i napić wody. – Tak lepiej – przyznała, gdy przesunął po jej twarzy chłodnym, mokrym ręcznikiem. Odetchnęła ciężko i łapczywie wzięła łyk zimnego płynu. – Matko, to może jakaś grypa… Connor, kochanie? – Spojrzała mu w oczy; jej fiołkowe tęczówki wyglądały tak, jakby trawiła ją wysoka gorączka, a na dodatek chwilę wcześniej dostała obuchem w łeb. W zasadzie to też tak się czuła. – A może weźmiesz Rose i raz pojedziecie do taty, co? – Zaproponowała nagle, spoglądając na niego z nadzieją. – Nie chciałabym go zostawiać samego, a ja się boję, że mnie w trasie znowu przyciśnie, wiesz? – Wybąkała zawstydzona i zażenowana swoją słabością, aby następnie zmarszczyć brwi, gdy dotarły do niej jego słowa. – N-nie… nie słucham? Co… nawet nie wiem, o czym mówisz… – skwitowała kompletnie skonfundowana. – Connor – chwyciła go za rękę. – O czym mówisz? – Gwałtownie zadrżała: chyba wiedziała, o czym właściwie mówił, ale odrzucała to od siebie w przerażeniu, iż mogłoby być to prawdą. Przełknęła głośno ślinę. – Nie musimy jechać do Cartera, nie musimy nic robić, to tylko… Connor, podaj mi opakowanie tamponów – powiedziała nagle, wystawiając do niego dygocąca dłoń, a kiedy to zrobił, miała wrażenie, że właśnie miała zawał; chyba nawet tak wyglądała: jak ktoś na skraju śmierci. – Nie. – Powiedziała, najpewniej wbrew nadziejom byłego profesora ONMS z Hogwartu. Zaśmiała się histerycznie, nerwowo. – Nie… nie, nie… nie… to niemożliwe…

      całkowicie przerażona swoim prawie-odkryciem VERA, która w ogóle nie jest gotowa na takie rewelacje i jeszcze w tamtej chwili ich nie chce, ale to się po czasie zmieni, obiecujemy

      Usuń
  21. Tak po prawdzie, to Vereena nie miała pojęcia, czy była bardziej przerażona, czy może wściekła. Niewątpliwie jej strach byłby całkiem uzasadniony, mając dość duże podłoże, które nie powinno nikogo dziwić – w końcu dwukrotnie, w bardzo dramatycznych okolicznościach poroniła, tracąc swoje dwa słodkie skarby i jak każda matka nie była gotowa na pożegnanie swojego dziecka, niezależnie, czy je poznała i mogła utulić, czy może. Jeśli jednak chodziło o jej złość – w tym wypadku dla osoby postronnej mogłaby być, i najpewniej byłaby, kompletnie niezrozumiała. Dla niej jednak była to kwestia jasna jak słońce: gdyby bowiem okazało się, że jest w ciąży, to czułaby się niesamowicie skrzywdzona tym faktem – zwyczajnie zła, bowiem okazałoby się, iż w rzeczywistości nie ma najmniejszego wpływu na to, co się z nią dzieje i los, a przy okazji nasienie Connora, decydują o tym, jak powinno wyglądać jej życie. Owszem, absurdem i zwyczajnie niepotrzebnym okrucieństwem było jakkolwiek, najmniejsze nawet oskarżanie swojego męża o zaistniałą – acz prawdopodobną coraz bardziej niestety, z każdą sekundą; w końcu miesiączkowała aż nienaturalnie regularnie, szczególnie od czasu kiedy zaczęła brać tabletki antykoncepcyjne, za porozumieniem stron – sytuację. Niemniej, przez moment spojrzała na niego z wyrzutem, uświadamiając sobie, ile razy i jak intensywnie w niej dochodził, co oczywiście wręcz ubóstwiała, ale w tamtej chwili zwyczajnie była spanikowana tym, że nie tylko w jej ciele może rozwijać się nowe życie, które – co było wielce prawdopodobne, biorąc pod uwagę statystki – mogła stracić, ale także faktem, iż nie może de facto decydować o tym, czego chce, a czego nie: jakoś nie potrafiła znieść myśli, iż pomimo rozmów z partnerem, jej organizm postanowił wywinąć taki numer.
    — Ja pierdole – wyrwało się jej nawet, gdy liczyła po raz setny chyba już, ile miała tamponów w opakowaniu, co zawsze dawało taki sam wynik: nie dostała okresu w kwietniu, a powinna była na samym jego początku. Nie słuchała jednak przy tym tak do końca byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, dając się pochłonąć przez żal i nienawiść do świata. – Nie… nie zgadzam się… nie… – powtarzała więc jedynie, kręcąc energicznie srebrną głową, co tylko pogorszyło jej stan: ponownie musiała się pochylić na muszlą i zwrócić żółć, jednocześnie odrzucając wodę, którą próbował podetknąć jej pod nos wilkołak. – Jezus Mario… – wybąkała, kiedy skończyła wymiotować i padła na kafelki, niczym szmaciana lalka i pewnie gdyby nie ściana za jej plecami: niechybnie przewróciłaby się. – Nic nie ma znaczenia… c-co… co ty mówisz?! Jak nie ma znaczenia?! – Dosłownie na niego krzyknęła, chociaż brzmiało to raczej żałośnie, biorąc pod uwagę to, jak bardzo słabiutka była; przez to nawet go nie powstrzymała, gdy zbiegł po herbatę i sucharki, chociaż wcale to nie oznaczało, że miała ochotę cokolwiek pić, a tym bardziej jeść. Ciągle ściskała w dłoniach kartonowe pudełko, którego zawartość brutalnie przypominała jej, że będą mieli dziecko, na które nie była w ogóle gotowa; chyba go w ogóle nie chciała. Mimo wszystko dała się jednak przytulić. Zaszlochała gwałtownie. – Nie chcę – szeptała, niczym mantrę i odnosiła do jej potencjalnej ciąży, jak i do tego, co jej dostarczył, aby się posiliła. – Nie, Connor – odparła po długiej chwili ciszy i próbach zmuszenia siebie do napicia się ciepłego płynu i wciśnięcia w siebie chociaż czegoś tak paskudnego, acz niewątpliwie pomagającego, jak sucharki. Odetchnęła ciężko i podjęła żałośnie: – Nie jest i już nie będzie… nie będzie – z jej fiołkowych oczu, po bladych, zapadniętych gwałtownie policzkach, popłynęły strumienie łez. – Nie chcę tego! – W przypływie dziwnej histerii uderzyła się piąstką w brzuch i pewnie okładałaby się dalej, gdyby weterynarz. Dopiero po czasie miało do niej trafić, jak paskudnie się zachowała. – Nie chcę! Nie! – Wyła zrozpaczona, ciskając się i cały czas robiąc sobie krzywdę. Płakała, jakby ktoś ją mordował.

    załamana i przerażona VERA, do której nie dociera, jak wielkie błogosławieństwo otrzymali

    OdpowiedzUsuń
  22. Naprawdę nie wiedziała, skąd się jej to wzięła – nie miała pojęcia, w żadnym z możliwych kolorów i chociaż pragnęła poznać podłoże swojego zachowania, tego okropnego konfliktu, który nastał w jej sercu: nie potrafiła. Vereena zwyczajnie dała się porwać przerażeniu – bo to tak naprawdę ono było powodem tego wszystkiego, co się z nią działo – które kompletnie ją wyniszczało: tak panicznie bała się utraty dziecka, ze w ogóle wolała zrezygnować z jego posiadania, pomimo tego, że Roselyn Irisbeth była chodzącym ideałem, a Connor zawsze pragnął mieć dużą rodzinę; zresztą tak jak i ona, bowiem obydwoje byli smutnymi jedynakami, którzy mogli tak naprawdę liczyć tylko na siebie, dopóki na drodze nie stanęła im ta ukochana osoba. Niestety, to przez co przeszła odcisnęło na niej doprawdy wielkie piętno, z którym nie umiała sobie poradzić – niewątpliwie wpływ na to wszystko miało również podjęcie przez nią konkretnej decyzji: „nie” w jej świeci znaczyło „nie”, a los znowu z niej z niej kpił, podobnie jak ciało, które ją zawiodło; co prawda, nie bez jej własnej pomocy, ale to dochodziło do niej z doprawdy dużym opóźnieniem. Niemniej, później miała dojść do wniosku, że krzycząc, płacząc nerwowo i bijąc się – jakby chciała wyrwać tę niewinną kruszynę ze swego łona, co przecież było kompletnym absurdem! – tylko pogorszyła sprawę, zamiast ją rozwiązać. Co gorsza, zraniła w tym wszystkim niemiłosiernie swojego męża, który w ogóle na to nie zasługiwał – zanim jednak rozsądek miał wziąć górę nad negatywnymi emocjami, które zawładnęły jej sercem, miało minąć jeszcze trochę czasu. Najpewniej zaś gdyby nie szybka i stanowcza reakcja wilkołaka – zdenerwowana i rozżalona pół-wila w skrajnej histerii zrobiła coś bardzo głupiego, czego później bardzo by żałowała.
    — Z-zostaw… zostaw… zostaw mnie! – Dosłownie dusiła się swoich własnym szlochem, wyrywając się byłemu profesorowi Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu. Podświadomie zdawała sobie sprawę, ze chciał dla niej jak najlepiej, ale w tamtej chwili nie potrafiła jeszcze tego docenić: uznawała go nawet za zagrożenie, z którym musi walczyć, przynajmniej do czasu, w którym otulił ją jego zachwycający zapach lasu cedrowego po deszczu, świeżo przekopanej na wiosnę ziemi oraz świeżego imbiru. – Z-zostaw… – dodała znacznie ciszej i spokojniej, z trudem chwytając oddech. Przylgnęła jednak przy tym do niego gwałtownie, potrzebując rozpaczliwie jego ciepła i bliskości. Odetchnęła ciężko i nieco się opanowała; dopiero też w tedy w pełni dotarło do niej, co mówił. Tak naprawdę to dopiero jego wrzask postawił ją do pionu i ocucił. – Nie chciałam zrobić nikomu krzywdy – wydukała żałośnie, wciąż z trudem chwytając oddech i drżąc gwałtownie w jego objęciach. Uniosła czerwone oczy na jego przystojną twarz i żałośnie jęknęła, spostrzegając ślady po łzach na jego policzkach. Zamilkła, łapczywie, acz żałośnie, chwilę chwytała oddech, niczym ryba wyrzucona na brzeg, po czym wyszeptała: – N-nie wiem, czy… cz-czy ja je chce – poskarżyła się, ale nie była zła na swojego partnera, a na siebie: na to, że nie jest pewna swoich uczuć do niewinnego maleństwa, które z miejsca powinna była pokochać, a nie chcieć się go pozbyć. – N-nie wiem… wybacz mi, Connor… wybacz mi! – Zawyła raz jeszcze i ukryła twarz w połach jego koszuli na torsie. Chwilę tak trwała, zanim podniosła na niego błagalny wzrok. – Co my zrobimy… Boże… co t-teraz… Jezu… Connor, pomóż mi… pomóż – wyjęczała, wciąż nie wiedząc, co powinna robić.

    rozdygotana i rozżalona VERA, do której jeszcze w pełni nie doszło, że naprawdę trafiło im się wielkie szczęście

    OdpowiedzUsuń
  23. Nie radziła sobie tak bardzo, że dosłownie rozsypywała się w wielkich ramionach kochanego – gdyby nie jego bliskość, ciepło bijące od jego potężnego ciała, szczelnie owijające ją szerokie ramiona oraz jego zachwycający zapach: niechybnie po prostu stałaby się kupką gruzu; dosłownie obróciłaby się w proch. Vereena bowiem absolutnie nie dawała sobie rady z informacją – chociaż jeszcze niepotwierdzoną lekarsko, chociaż chyba jej podświadomość i serce przyjęły ową wiadomość prędzej niźli mózg, łącząc ze sobą odpowiednie kropki w całość: tworząc pełen obraz różnych wypadków i zdarzeń, które ostatnimi czasy jej dotknęły, a które były tożsame z tym, co czuła przy poprzednich trzech ciążach; szkoda, że tylko przy jednej donoszonej – którą właśnie otrzymała: absolutnie nie była gotowa, aby podjąć tak wielkie ryzyko, jak posiadanie kolejnego dziecka, bo przecież jednak nie udało się jej aż dwukrotnie pokonać swych słabości i jej ciało zawiodło; o czym była święcie przekonana, wbrew solennym, i oczywiście podnoszącym na duchu, zapewnieniom, że to nie była jej wina. Ona uznawała zgoła inaczej. Nakręcała się więc i doszła do takiego stanu, że w ogóle nad sobą nie panowała, co faktycznie mogłoby skończyć się całkowicie tragicznie, gdyby nie zima krew wilkołaka, który powstrzymał ją przed robieniem głupot – jeszcze jednak nie potrafiła być mu wdzięczna: musiała minąć chwila, aby się opanowała tak do końca, bo jak na razie przeszła z fazy agresji do samej siebie i chęci wyrządzenia swej osobie poważnej krzywdy, do całkowitego załamania; pochłonięcia przez czerń, mrok i demony, a więc bezdenny wręcz smutek, który po czasie również miała sobie wyrzucać. W końcu chodziło o i c h maluszka – o owoc i c h olbrzymiej wręcz miłości.
    — Przepraszam – szepnęła więc raz jeszcze, gdy w końcu dochodziło do niej bardzo, bardzo powoli, co się stało, jak się zachowała oraz fakt, iż w ogóle nie miała co do tego najmniejszych podstaw. Odetchnęła ciężko. – Naprawdę… przepraszam – zerknęła na niego błagalnie, ale ze smutkiem i strachem we fiołkowych tęczówkach, tym razem wynikającym nie tylko z podejrzeń, że jest w ciąży, ale również z tego, że najpewniej bardzo mocno skrzywdziła swojego ukochanego. Wciągnęła głośno powietrze w płuca i podjęła niepewnie oraz nieśmiało: – T-tak… tak, teraz, Connor… – tym razem jej wzrok stał się pełen nadziei; liczyła, że ma jakieś rozwiązanie w zanadrzu: cokolwiek, co pomoże się jej do końca opanować i jakoś poukładać sobie to, co się stało. Niestety nie miał. Jęknęła żałośnie, ale wysłuchała go do końca, aby skonstatować nieprzyjemnym warknięciem i nieładnym wykrzywieniem ładnej buzi w grymasie bólu i niechęci: – Nie mam już żadnych testów. Nie chcę jechać do Cartera. Chcę zobaczyć mojego tatę. – Mówiła mechanicznie, trochę jak pozbawiony uczuć robot i tak tez się nieco czuła: jak ktoś całkowicie wyprany z jakichkolwiek emocji, których wyzbyła się w zadziwiająco szybkim tempie, chowając się za bezpiecznym murem, gdzie n i c , nawet dobro, jej nie dosięgało. Tylko wobec jednej kwestii nie mogła przejść obojętnie: miłości swojego wilkołaka, na którego wyznanie mimo wszystko nie potrafiła dłuższy moment odpowiedzieć. – Też cię kocham i tak, poradzimy sobie i tak, jesteśmy w tym razem, ale… ale Connor, ja go nie chcę – sama siebie zaskoczyła mocą tego, co powiedziała; co jednak nie było prawdą, a gadką zszokowanej kobiety, której potrzeba było jeszcze paru godzin na przetrawienie rewelacji, jakie zgotował im chichot losu. – Nie, to nie jest martwienie się – wpadła mu ostro w słowo – to jest… nie. Ja po prostu nie mogę być w ciąży. Nie mogę ryzykować… nie, Connor, nie dam rady – mówiła już niczym szaleniec w gorączce. – Nie chcę, żeby Rosie była starszą siostrą – zarzekała się, coraz mniej pewnie, ale chyba najlepszym rozwiązaniem w tamtej chwili byłoby ucięcie tego tematu i pozwolenie jej go przetrawić: danie jej jeść, pić i zabranie do Bodmin, gdyby przestała wymiotować.

    rozkojarzona, rozdygotana i nadal rozżalona VERA, której niedługo przejdzie…

    OdpowiedzUsuń
  24. — Prosisz mnie… – wyszeptała przeraźliwie smutna Vereena, unikając nagle wzorku Connora, który ją zwyczajnie swoim wzorkiem ją zabijał. Nie jednak jemu miała cokolwiek za złe, a sobie: swojemu beznadziejnemu podejściu, o którym doskonale wiedziała, ale z którym absolutnie nie potrafiła w żaden sposób walczyć, co było zwyczajnie okrutne i paskudne. Nie mogła więc mu spojrzeć w oczy, bo nie czuła się tego godna: była zbyt słaba i zbyt beznadziejna, aby to zrobić. Zdawała sobie przecież doskonale sprawę z faktu, iż powinna była zgoła inaczej zareagować; zrobić coś, aby pokazać, że się cieszy, bo w głębi serca przecież była mocno uradowana: wyszło jednak jak wyszło i niewątpliwie skrzywdziła kogoś, kto na to zupełnie nie zasługiwał, a więc męża, na którego mogła zawsze liczyć. Było jej tym bardziej źle, bowiem wyglądało to tak, jakby on nie mógł na nią i jedyne, co ona mu niosła, to samo cierpienie i zawód. To natomiast było zdecydowanie ponad jej siły. – Prosisz mnie o naprawdę dużo – dodała jednak, pomimo wszelkiej swej wiedzy, niemalże z wyrzutem: faktycznie czuła, że nie chciałby stracić tego malucha w jej łonie, o ile ten w ogóle istniał. Znowu chwilę milczała, ale ostatecznie szepnęła szczerze: – Nic sobie nie zrobię – brzmiała mało przekonywująco, może dlatego, że bardzo chciała siebie skrzywdzić.
    Nie jednak z powodu ewentualnej ciąży, ale dlatego, że tak bardzo mocno – dogłębnie wręcz i jakkolwiek próbował to ukryć: ona wiedziała swoje – go załamała. Niewątpliwie, zadała mu paskudne rany, których oczywiście później miała mocno żałować, ale zanim to w ogóle miało nastąpić, to czekała ich naprawdę ciężka przeprawa, przez kolejną część jej godzenia się zaistniałą sytuacją: faza marazmu w najczystszej postaci, która miała ją na dość długi czas odciąć od najbliższych sobie osób; nawet, o dziwo, Roselyn Irisbeth miała traktować z niezasłużonym dystansem i pogarszać tym tylko swój już beznadziejny stan. Niemniej, finalnie i tak zdecydowała się przyjąć od ukochanego pomoc fizyczną, bardzo zresztą przydatną – napary z imbiru i kilka innych ziół, które jej zaparzył zgodnie z jej dyktandem podniosły ją nieco do pionu – a ostatecznie pojechali z córeczką do Bodmin, gdzie czekał Robert – nie mogli go zawieść, a przynamniej pół-wila sobie tego nie wyobrażała: w końcu niedawno miał urodziny, których nie mogli z nim świętować. Nie mogła powiedzieć, aby było przyjemnie, czy nawet względnie dobrze i tak ostatecznie nie wyszło tak, jakby sobie marzyła – całe spotkanie z jej ojcem było mocno sztywne i pełne napiętej atmosfery, która absolutnie nie sprzyjała żadnemu członkowi rodziny i była zwyczajnie wyczerpująca.
    Milczała całą drogę do więzienia, później również raczej unikała rozmów – pomimo wielkiej radości starego latarnika i jego przeuroczej, gadatliwej wnuczki – a kiedy wracali – wydawała się jeszcze mniejsza i jakoś nienaturalnie zapadnięta, co absolutnie nie wróżyło dobrze. Tak naprawdę jednak, czas jaki minął od porannego odkrycia-nie odkrycia – bo przecież żadne z nich nie miało jeszcze pewności, czy ich przypuszczenia okażą się prawdą – spędziła na swoich przemyśleniach. Analizowała wszelkie za i przeciw, plusy i minusy, tworzyła w srebrnej, umęczonej głowie najbardziej radosne, jak i te najczarniejsze scenariusze, aby ostatecznie pojąć, że przecież nie na tym polega rodzicielstwo, małżeństwo i szczęście w ogóle. Przecież, jakby nie patrzeć, przy drugiej ciąży była w znacznie bardziej żałosnym położeniu: jej ukochany miał wówczas ciężarną żonę, a ona była całkowicie sama, nie licząc Uxbala, który ostatecznie także nie nadawałby się na ojca. Obecnie zaś miała wspaniałego, troskliwego i cierpliwego – naprawdę, nie miała pojęcia, jak mu się za to wszystko odwdzięczy – męża, idealną królewną, która zasługiwała na rodzeństwo, wspaniały dom, bliskich i satysfakcjonującą pracę, której nie podjęła w odległym zamku. Nie miała więc prawa narzekać, ale dotarło to niej dopiero późnym wieczorem, gdy zasiadła sama w salonie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Cieszę się, że względnie odnajduje się w tej sytuacji – szepnęła więc, kiedy jej partner wrócił od Rosie, którą przygotował do snu; szczerze tak uważała, bo jednak akceptacja małej była bardzo ważna. Nawet nie zorientowała się w tym wszystkim, że siedząc na kanapie, trzymała mimowolnie dłoń na swoim płaskim brzuchu. Odetchnęła ciężko i spojrzała na ukochanego; uśmiechnęła się leciutko, a jej fiołkowe oczy wyznawały skruchę oraz żal, ale do samej siebie. Pozwoliła mu jednak wszystko powiedzieć, aby na koniec wystawić do niego rękę. – Chodź do mnie, proszę – namówiła go swoim łagodnym, perlistym głosem. Kiedy natomiast się zbliżył, namówiła go gestami, aby usiadł obok niej; sama zmieniła pozycję na nieco boczną, aby móc patrzeć głęboko w jego oczy. Moment milczała, po prostu przyglądając się mu: sunąc uważnym, lustrującym wzrokiem po jego przystojnej twarzy i księżycowych tęczówkach, a tym samym jak zwykle całkowicie się nad nim zachwycając. – Przepraszam – powiedziała w końcu, całkowicie szczerze. – Przepraszam, bo nieważne, jak bardzo się boję, a boję się strasznie, Connor – nadmieniła, chcąc nic już przed nim nie ukrywać – to jeśli naprawdę jestem w ciąży to… to jest nasze dziecko. – Zapewniła poważnie. – To malec, który powstał dzięki naszej miłości, którego… którego nie powinnam odrzucać, to… t-to… to jest coś pięknego, ale również przerażającego – dodała, splatając ich palce i potrzebując jego bliskości; jednocześnie miała nadzieję, że wybaczy jej, że go tyle czasu odrzucała bezpodstawnie. – Przerażającego – westchnęła ciężko i rozdzierająco – bo nie chcę każdego dnia myśleć „czy to już”, a wiesz… wiesz, że też nie będę w stanie leżeć… to straszne… – zakończyła żałośnie, jednak nic w niej nie sugerowała ewentualnej aborcji.

      coraz bardziej przekonywująca się do wizji powiększenia rodziny VERA (Greyback) THORNE, która jednak nosi w sercu panikę o utratę swego maluszka

      Usuń
  25. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż niekiedy podejście Vereeny było bardzo mocno krzywdzące, szczególnie dla Connora właśnie. W chwilach bowiem, kiedy pojawiały się jakieś większe – większe, czyli rozumiane w wypadku pół-wilii, jako katastrofalne i zdawałoby się: niemożliwe do pokonania – problemy, nierzadko wycofywała się. Owszem, pomagało jej to ułożyć sobie wszystko w głowie, przemyśleć i przeanalizować, aby ostatecznie nie prowadzić do niepotrzebnych płomiennych wymian zdań i wielkich awantur, które zazwyczaj dzieliły bardziej, niźli łączyło. Nie oznaczało to jednak, że wówczas jej wycofanie się – schowanie się za murem milczenia i całkowitego odcięcia się od emocji, aby te jej nie dotykały i nie zdawały bólu; co było naprawdę przydatne w chwili, w której ogarniała ją bezdenna, lodowata i czarne panika, której nie potrafiła z siebie wyplenić – wychodziło wszystkim wokół na dobre. W końcu przecież w takich sytuacjach bardzo mocno odsuwała się od najbliższych sobie osób – również od Bogu ducha winnej, przesłodkiej i uroczej Roselyn Irisbeth, która na dodatek nie rozumiała, dlaczego jest karana obojętnością i ciszą ze strony matki – co już samo w sobie było skrajnym okrucieństwem. Niemniej, rzecz jasna, finalnie opanowywała się i widziała swoje błędy; dochodziła do odpowiednich wniosków, bez niepotrzebnych wrzasków, wyzwisk, czy ciągnięcia tego w nieskończoność, chociaż rzeczywiście – bardzo dużym kosztem. Tym sposobem więc, siedząc chwilę sama w salonie na pięknej farmie Trenwith, była już pewna dwóch rzeczy: tego, że była tego dnia całkowicie beznadziejna oraz że tak naprawdę bardzo chciałaby urodzić to dziecko, które w sobie nosiła, ale zdecydowanie nie przeżyłaby, gdyby sytuacja z poronieniem się powtórzyła.
    — Nie chcę już więcej takich sytuacji – wyszeptała więc jeszcze, ale nie mogła mu zupełnie niczego obiecać, bo zwyczajnie taka już dziwna i spaczona była. Niemniej, następnie kontynuowała, wyrażając wszystkie swoje lęki i bolączki, bo wiedziała doskonale, że kto, jak kto, ale były profesor ONMS z Hogwartu na pewno ją zrozumie, nawet jeśli będzie miał zgoła inne zdanie w wielu kwestiach, co zresztą później wyraził. – Dlaczego? – W pierwszej chwili jednak nie do końca pojęła, jak w ogóle mógł zapytać o to, jakim cudem mogłaby tak myśleć. – Dlatego – powstrzymała się od kąśliwej uwagi i podjęła całkiem spokojnie – że już dwa razy przez to przechodziłam – tłumaczyła cicho i spokojnie – pilnując się i nie pilnując, dbając o siebie obsesyjnie i nie dbając, uznając, że wszystko co najgorsze mi się przytrafi, ale także idąc przez świat z optymizmem. Dlatego, Connor… dlatego – powtórzyła cichutko, wzdychając ciężko i rozdzierająco. Niemniej, uśmiechnęła się wzruszona na wspomnienie badania stetoskopem, czy też wystukiwania rytmu serca malucha na jej skórze przez męża. Chciała tego, ale jednocześnie mocno się bała, ale na jego pytanie miała jedną prostą odpowiedź: – Boję się, bo jestem matką – wyznała uśmiechając się smutno i mocniej ściskając jego dłoń. Na moment zamilkła. – Nie wiem, co będzie, jak się okaże, że jestem w ciąży – wyznała szczerze, bowiem znowu: zupełnie nic nie mogła mu przysiąść w żadnym aspekcie – ale… ale na pewno się postaram, żeby było dobrze. Musi być dobrze, bo jeśli stracę kolejne dziecko, Connor: umrę – powiedziała to tak poważnie i z takim przekonaniem, że w salonie zdawało się, iż zapanowała prawdziwa Syberia. Patrzyła mu w oczy. – Bałeś się kiedyś kochać, skarbie? – Zagaiła nagle. – Ja mam tak teraz, wiesz?

    wyrażająca mocno typowe dla matek, które straciły dzieci obawy VERA, która wkrótce się ogarnie

    OdpowiedzUsuń
  26. Cóż, na pewno w całej tej sytuacji Vereena nieco przesadzała w swych ocenach – na pewno za uprawiała zbyt dalece posunięte czarnowidztwo, niewątpliwie patrzyła na wszystko przez pryzmat myśli, iż jej przytrafiają się najgorsze rzeczy i nie zasługuje na szczęście oraz zwyczajnie odrzucała od siebie nadzieję i promyki radości, które tak bardzo usilnie próbował jej dać. Bała się jednak i to było coś całkowicie niemożliwego do podważenia, również dlatego, że zwyczajnie miała ku temu całkiem poważne powody – w jej życiu wydarzyło się doprawdy wiele złego, a w tym właśnie najgorsza rzecz, jaka mogłaby się przytrafić matce, czyli poronienie i urodzenie martwego dziecka, jak w przypadku Lieva Erika. Dlatego też panika, jaka się kotłowała w jej sercu była całkiem uzasadniona, chociaż zdecydowanie skierowana w taki sposób, że odmawiała jej w zasadzie możliwości normalnego funkcjonowania, przynajmniej na płaszczyźnie potencjalnego rodzicielstwa – mniej lub bardziej potencjalnego, bo jeszcze przecież nie byli niczego pewni, chociaż tak naprawdę wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały im, jaka była prawda. Niemniej, pół-wila nie umiała przyjąć w tym wszystkim logicznej argumentacji wilkołaka, podkreślającej – słusznie, notabene – że nic, co się stało z ich potomkami, nie było jej winą.
    — Właśnie kochanie, właśnie – przytaknęła zamiast tego ochoczo ukochanemu, gdy ten przyznał, że i on się bał kiedyś kochać; wiedziała, ze może użyć właśnie takiego porównania, bo on ją doskonale zrozumie i nie wyśmieje, jakkolwiek to mogło brzmieć dziwnie, bo jednak chodziło o najpiękniejsze uczucie świata: miłość. Wysłuchała go więc uważnie, nie przerywając ani na moment, chociaż to, w którym kierunku poszedł, nieco ją zaskoczyło. Odetchnęła ciężko. – Connor, ale zobacz – jęknęła w związku z tym w odpowiedzi żałośnie – przecież to jest… to trochę inaczej… myślisz, że jak ja przestanę się bać kochać, to sytuacja nie okaże się być beznadziejna? Że to… hm… coś w rodzaju magicznej inkantacji, która pozwoli mojemu ciało zatrzymać to maleństwo – mówiła o niczym czule i z oddaniem, ba!, w pełnym zachwytu geście ułożyła dłoń na płaskim brzuchu, toteż jasnym było, jakie żywi uczucia wobec tej kruszynki – i nie pozwoli mu zrobić krzywdy? – Jednocześnie, niewątpliwym było, iż zwyczajnie nieco kpi z tego wszystkiego. – Jak było z Toddlerem, Connor? – Głos się jej załamał, a w jej fiołkowych tęczówkach stanęły łzy. – Szaleliśmy za nim od początku, od razu obdarzyliśmy miłością, bez stresu, bez strachu… bez… tylko my i nasze szczęście i… i co? Skończyło się fatalnie – wyszeptała.
    Pewnie gdyby nie to, że dosłownie w tej samej chwili Roselyn Irisbeth zawołała tatę, długo pielęgniarka nie potrafiłaby się opanować. W zaistniałej sytuacji jednak zdecydowała, że musi się wziąć w garść i na razie o niczym nie dyskutować – ani w formie złych, ani dobrych scenariuszy – dopóki nie będą mieli całkowitej pewności, jak maluje się kwestia ich przyszłości. W tamtym bowiem momencie wolała też – po krótkiej, acz bardzo zwięzłej i przynoszącej porozumienie w wymianie zdań z mężem – udała się na górę, aby zająć się córeczką; ustalili bowiem, że po tym, jak cały dzień odsuwała się od dziewczynki, jej matczynym obowiązkiem jest jakoś naprawienie swoich błędów oraz niejako zadośćuczynienie chłodowi, jaki wprowadziła na cały dzień, który przecież miał być ostatecznie całkiem przyjemny, pomimo spotkania w więzieniu, i do ich rodziny. Dlatego też wtedy weterynarz mógł się skupić na ogarnięciu domu przed snem i nie musiał się martwić o księżniczkę – bardzo zresztą zadowolonej, że j e j mamusia wróciła – bo ta była w dobrych rękach. Ostatecznie więc przed samym skoczeniem w pielesze – jej ulubione, pełne chmurek, słoneczek i księżyców – pognała w swojej panterkowej piżamce jeszcze do ojca, aby się z nim czule pożegnać. Nie było widać, aby cokolwiek nieodpowiedniego się na niej odbiło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Greybackami było nieco gorzej, ale też w ostatecznym rozrachunku nie mogli narzekać, bo wziąwszy wspólny prysznic – żadne z nich nie miało sił na wanny i długie leżenie w wodzie – i zakopawszy się w łóżku, jeszcze długo rozmawiali i, ku ich niebywałe uldze, doszli do całkiem dobrych konkluzji. Po pierwsze, uznali że najlepiej będzie, jeśli na razie z nikim – ani z Rochefortami, chociaż wciąż raczej mówili o nich per pani Thornton i pan Rochefort i tylko przy nich zwracali się do nich „babciu” i „dziadku”, ani z Hawthorne’ami, ani tym bardziej z małą Rosie – nie poruszą tematu ewentualnej ciąży Very. Nie było sensu nikomu dawać nadziei, czy pozornego szczęścia, bo przecież mogło się okazać, że tak naprawdę dopadła ją grypa, albo jakaś inna, o wiele gorsza choroba, co biorąc jej kłopoty ze zdrowiem, również było mocno prawdopodobne – zwłaszcza, że brała tabletki antykoncepcyjne i silne leki na cukrzyce. Tu oczywiście pojawił się kolejny problem, który również jakimś cudem przepracowali: istniało niebezpieczeństwo, że nawet jeśli długo nie łykała zabezpieczeń, to cała kuracja hormonalna mogła się odbić na ich dziecku, które mogło okazać się w jakiś sposób fizyczny lub psychiczny tym dotknięte, aczkolwiek skoro żadne z nich nie mogło dokładnie wyliczyć, ile czasu minęło, to nie było warto się martwić na zapas.
      W końcu mieli już wystarczająco dużo złych rzeczy na głowach, chociaż rzecz jasna, to nie tak, że pół-wila od razu o tym zapomniała – przerażało ją to, bo przecież sama wielokrotnie była świadkiem nieodpowiedniego stosowania prewencyjnych, ale i represyjnych, środków przeciwko niechcianym dzieciom, które jednak się pojawiały. Niemniej, mocno pocieszającym był fakt silnym, mocnych i nieskażonych słabością – nie licząc tej księżycowej – genów byłego profesora ONMS z Hogwartu. Wyjątkowo też mocno podnoszącym dla niej na duchu był fakt, iż pomimo tego, że ewidentnie jej partner cieszył się z perspektywy posiadania dużej rodziny, kolejnego potomka i uczynienia ich słodkiej królewny straszą siostrą – potrafił uszanować jej decyzje. Nie miał pojęcia, jak wielką przyjemność jej tym sprawiał oraz jak potężną dumą ją napełnił. Pół nocy więc spędziła po prostu patrząc na niego w całkowitym, niezaprzeczalnym zachwycie, którego nic nie mogło zedrzeć z jej twarzy, bo chociaż widziała po jego księżycowych oczach, iż wyjątkowo silne się raduje i chciałby swą euforię pokazywać, chociażby na tle ciągłego dotykania jej brzucha, co przecież stracił – owe pierwsze dni, tygodnie i miesiące rozwoju dziecka w łonie matki – gdy nosiła pod sercem Roselyn Irisbeth, to widząc jej chęć zdystansowania się, zrozumiał.
      Chyba właśnie też na tym polegało małżeństwo: na tym, że po tym, jak już doszli do wniosku, że w poniedziałek po pracy ona zostanie trochę dłużej w klinice doktora Cartera – którego również nie chcieli w nic wtajemniczać, bo jednak plotki w Boscastle, nieważne, czy dobre, czy nie, nie były przez nich mile widziane, zwłaszcza, jeśli dotyczyły ich samych – on pojmował, iż dla matki, która przeszła przez dwa poronienia, przyzwyczajanie się do szczęśliwej, acz niepotwierdzonej myśli i wizji o kolejnym rodzicielstwie, byłoby skrajną głupotą. Przecież gdyby okazały się być nieprawdziwe – nie poradziłaby sobie z tym niechybnie. W związku z tym, aż do trzydziestego kwietnia trzymali języki za zębami, chociaż to wcale nie było łatwe, bo nie tylko o poranku wpadli do nich Hawthorne’owie przed wycieczką na kawę – podobno ta, którą robił pan na farmie Trenwith była najlepszą na świecie, nawet podobno te włoskie się do nich nie umywały; co jednak Anglicy i ich słynne „five o’clock” mogło wiedzieć o dobrej kawie, prawda? – a później młode małżeństwo, udało się na obiad do tego starszego, gdzie seniorka rodu od razu dostrzegła, że coś jest nie tak z jej wnuczką, ale dosłownie niczego od niej nie wyciągnęła. Ostatecznie więc jakoś przetrwali niedzielę, a w poniedziałek pożegnali się przypomnieniem o umówionym spotkaniu.

      Usuń
    2. — Jesteśmy sami – zapowiedziała zaś Vereena kilka godzin później, kiedy Connor odwiózł już Rosleyn Irisbeth do jej prababci i przybył na miejsce; nie wiedzieć czemu, jego żona zachowywała się bardzo podejrzliwie, rozglądała się niespokojnie i mówiła konspiracyjnym szeptem. – Ten sprzęt pamięta epokę przedlodowcową, ale… ale no może dać nam jakiś obraz… czegokolwiek… – wybąkała, kiedy zaprowadziła męża do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie stała stara aparatura USG; nie tak bardzo jak ta, na której badali ich córeczkę, ale i tak przedpotopowa, którą przybytek, w którym pracowała, dostał w spadku ze szpitala w Truro. Musieli jednak spróbować i przy dobrych wiatrach i założeniach, że zaszła w ciążę ponad miesiąc wcześniej, była znakomita szansa, że ich przypuszczenia się potwierdzą lub zostaną rozwiane na dobre. – Wiem, jak to się robi – zapewniła, nie pozwalając mu jeszcze długi czas dojść do słowa. – N-nie wiem… nie wiem tylko, co pokaże, zaraza no, działaj sprzęcie! – Trzeba było go kopnąć, aby obraz przestał skakać. – No dobrze… – wsunęła się na kozetkę, podwinęła bluzkę. – Podaj mi żel – ręce jej trzęsły niczym liście osiki poruszane przez lodowaty wiatr. Odetchnęła ciężko i spróbowała się skupić na swoim zadaniu. – Dobrze… dobrze… – szeptała pod nosem, coraz mocniej rozdygotana, aż w końcu złapała odpowiednie miejsce i przełknęła głośno ślinę. Milczała nieznośnie wręcz długo, po prostu wgapiając się w punkcik na ekranie. – Jestem w ciąży – powiedziała w końcu, cicho, nie do końca chyba jeszcze mogąc w to uwierzyć, mimo ze punkcik na wyświetlaczu jasno wskazywał na to, iż rzeczywiście ich rodzina się powiększy.

      kompletnie oszołomiona i mimo wszystko bardzo mocno zaskoczona VERA (Geyback) THORNE, do której chyba jeszcze w pełni nie dotarło to, co się stało, ale jest w sumie szczęśliwa, bo będzie kolejny wilczek ♥

      Usuń
  27. Spodziewała się czegoś innego po sobie, jak i po swoim partnerze. Po pierwsze: Vereena absolutnie nie spodziewała się, iż chęć ukrycia przed kimkolwiek tego, że może być w ciąży, stanie się jej priorytetem życiowym – było to tym bardziej zaskakujące, iż w ogóle nie była przesądna, ba!, śmiała się z tych wszystkich idiotycznych, kretyńskich wierszyków serwowanych przyszłym matkom, które dotyczyły mądrości od załatwiania potrzeb fizjologicznych, które powinny odbywać się zgodnie z różnymi rytuałami, poprzez godzinę porodu, bo ta miała wpływ na formowanie się egzystencji istotki, jaką wydawało się na świat, aż na seksie z parterem skończywszy; ten według niektórych legend i podań zatrzymywał laktację, a dziecko przecież trzeba była karmić piersią aż do ostatniej kropli mleka, niezależnie od wszystkiego, bo inaczej było się wyrodną rodzicielką. Chociaż więc normalnie kpiła i drwiła, robiąc niemalże wszystko tak, jak chciała, to w tym jednym wypadku wolała nie zapeszać. Do tego stopnia, że uznała, iż nawet doktor Carter mógłby złamać przysięgę lekarską. Po drugie: pół-wila spodziewała się, iż cały proces badania USG przebiegnie znacznie prościej, ale nie wzięła pod uwagę jednej, zasadniczej kwestii – przeprowadzała takowe na pacjentkach, nie na samej sobie, toteż wszystko było znacznie bardziej skomplikowane, niż przypuszczała, ale zaparła się, że wszystko zrobi sama. Po trzecie i ostatnie zaś: młoda pielęgniarka była kompletnie zaskoczona pierwszą reakcją Connora, po którym spodziewała się chyba czegoś zgoła odwrotnego – może euforii, śmiechu, wybuchu radości, jak wtedy, kiedy powiedziała o ciąży z Toddlerem. Oczywiście, sama nie była mistrzem, jeśli chodziło o tę kwestię i pewnie mogła okazać znacznie więcej emocji, ale w jej wypadku w grę wchodził szok – w pierwszej natomiast chwili nie miała pojęcia, co się właściwie stało. Spoglądała w związku z tym to na niego, to na ekran aparatury, gdzie widniał ten jeden najważniejszy dla nich punkt.
    — Jestem – powtórzyła więc jeszcze bardziej głucho, acz jakoś pewniej, ale wcale nie wynikało to z niechęci do owego odkrycia, ale z wielkiego szoku, który nią zawładnął, bo faktycznie wszystko to, co działo się wokół było czymś kompletnie dla niej niepojętym, dlatego że chyba mimo wszystko coś zgoła innego sobie wyobrażała. Co gorsza, zerknięcie na ukochanego niewiele jej pomogło, a jego cofnięcie się zaś o krok przelało czarę goryczy i Vera zagubiła się niczym małe dziecko w wielkiej mgle, zupełnie już nie wiedząc, co powinna powiedzieć, zrobić i jak się zachować: miała prawo przecież pomyśleć, że zmienił zdanie i kiedy jej ciąża okazała się czymś realnym, stwierdził, że jednak nie chce drugiego dziecka. Panicznie bała się, że tak jest, bowiem wówczas i ona straciłaby i tak już bardzo chwiejne resztki chęci do powiększania rodziny. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca. – T-tak… j-jestem… w-w c-cią… ciąży… – wybąkała raz jeszcze, całkowicie skonfundowana, co wcale nie zmienił nagły, euforyczny wybuch jej małżonka, do którego jakby dopiero po czasie dotarła pełna informacja, co się właśnie wydarzyło. Nim się zaś obejrzała: już była skryta w jego silnych, bezpiecznych ramionach. – Kochanie? Connor… Connor, skarbie… – szeptała, klepiąc go czule po plecach, bo przecież słyszała jego łkanie; śmiech przez łzy, miała nadzieję, wzruszenia. Nawet nie zorientowałaby się, gdyby nie on, że coś się stało z aparaturą: w zasadzie w ogóle ze sobą tego nie powiązała, bo zmiana jego podejścia, o sto osiemdziesiąt stopni, kompletnie wytrąciła ją z równowagi. – Connor? – Sapnęła, już całkowicie wybita z rytmu, nawet wtedy, gdy wyłożył jej, o co chodzi. – Nie wiem – przyznała jednak bez ogródek. Zerknęła na czarny monitor i pozwoliła sobie na nieładne skrzywienie, gdy dotarł do niej żałosny pisk sprzętu. Milczała znowu dość długo, starając się opanować, bowiem ogrom zmieniających się jak w kalejdoskopie emocji zdecydowanie mocno ją przytłoczył. – N-naprawdę… hm… może masz rację, nie powinniśmy się jeszcze cieszyć… – wybąkała.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  28. Vereena kochała Connora najmocniej na świecie – był to w końcu zgoła inny rodzaj miłości, niż tak, którą darzyła Roselyn Irisbeth: dziewczynka bowiem była kimś z porządku natury ważnym i uczucie, jakie wobec niej czuła wynikała także, ale nie tylko!, z faktu, iż była matką pięciolatki, natomiast z jej ojcem kwestia była nieco inna, bo w tym wypadku to, co ich łączyło musiało być pielęgnowane i ciągle pogłębiane, nie było to coś „przyrodzonego”, a niejako „nabytego” – i ostatnim czego pragnęła było zranienie go. Niestety, najwidoczniej nic nie poszło po jej myśli, toteż ostatecznie, wciąż skryta w jego objęciach w gabinecie doktora Cartera w przychodni w Boscastle, kiedy przeprowadziła na sobie samodzielne badanie USG, kompletnie nie miała pojęcia, co powinna robić i mówić – po prostu tkwiła mocno przez niego przytulona, wciąż z wysmarowanym żelem brzuchem i niedziałającą już aparaturą, która miała jakąś wadę, i drżała tak, jakby wokół panował syberyjski chłód. Niestety, niekiedy wielkie zagubienie było gorsze niż cokolwiek innego – niepewność każdego kolejnego kroku, każdego kolejnego słowa, każdej kolejnej decyzji, która niewiadomo do czego prowadziła, niezależnie, jak skrajna by nie była: po prostu ten nieokreślony niepokój zwyczajnie ją wyniszczał. Nienawidziła być w sytuacji, w której zupełnie się nie orientowała, co ją czeka i właśnie tamta, kiedy potwierdziły się ich przypuszczenia – bo w jej wypadku obawy zniknęły, a to tylko dlatego, że miała oparcie w swoim partnerze – była takową: sytuacją od początku do końca, zdawało się jej patową. Patrzyła w związku z tym na męża, poszukując w nim ponownie wsparcia, ale chyb im dłużej to robiła – tym bardziej go nie dostrzegała. Doszło więc nawet do tego, ze zapragnęła uciec.
    — Jak nie… – powtórzyła po wilkołaku, zerkając na niego spod byka i rozumiejąc jeszcze mniej, co sprowadzało się do tego, ze tylko mocniej się nakręcała. Znalazła się w takim stanie, że z trudem chwytała oddech i jedyne, co mogła robić, to pozwalać, aby smutek wypełniał coraz szczelniej jej drobne ciało i wylewał się fiołkowym spojrzeniem pełnym żalu, skierowanym na weterynarza. Przełknęła głośno ślinę. – P-przecież… przecież jestem pielęgniarką… wiem, jak się robi USG… – wybąkała, stojąc w takim punkcie beznadziejności i konfuzji, że uznała, iż jej najlepszy przyjaciel, kochanek i ojciec, jak się okazywało już dwójki, dzieci, wątpi w jej zdolności na tle lekarskim. Owszem, nie przeprowadziłaby trepanacji czaszki, chociaż kto wie, gdyby zaszła takowa potrzeba, ale na pewno w takich czynnościach była dobrze wykwalifikowana. – Nikt by nas nie przyjął tak z dnia na dzień… to była sobota… p-przecież… ja nie wiem… – próbowała się jakoś usprawiedliwić, ale ostatecznie musiała się od niego odsunąć: jego dotyk nieprzyjemnie ją patrzył i coraz bardziej rozbijał emocjonalnie, zamiast pomagać, co było wyjątkowo rzadkie i niespotykane w ich relacji; ostatni raz czuła się tak, kiedy nie radziła sobie z jego małżeństwem z Chloe i z jej ciążą. Wytarła się, ubrała i zsunęła się z kozetki. – Mam tu jakieś testy… mogę je zrobić… – wyszeptała z bólem, unikając spojrzenia byłego profesora ONMS z Hogwartu. Zacisnęła usta w wąską linię, zachowując się tak, jakby nie trafiały do niej jego całkiem logiczne argumenty, że jako matka nie powinna się przejmować jakością wykonywanego badania i działaniem sprzętu do tego wykorzystywanym, tylko skupiać się na maluszku w swym łonie i radości z jego posiadania płynącej. – Och… no dobrze… dobrze, rozumiem… – wybąkała cichutko, ale test wrzuciła do torebki. – Postaram się umówić u kogoś… gdzieś… – zmarszczyła czoło: w zasadzie nie wiedziała od czego zacząć, bo też nie chciała Jospehine prosić o pomoc, aby nic nie sugerować oraz w nic nie wtajemniczać, skoro tak de facto nie mieli pewności; cóż, ona miała, ale nie mogła tego narzucić Connorowi, bo chociaż zapewniał, że wierzy w jej błogosławiony stan, to tak się wcale nie zachowywał.

    skonfundowana oraz nieco spanikowana VERA, która nie wie, co robić…

    OdpowiedzUsuń
  29. Od bardzo dawna Vereena nie była w stanie takiego całkowitego zagubienia i niemożności zdecydowania, jakie powinny być jej kolejne kroki – słowa oraz zachowania – bowiem wszelkie możliwe decyzje przelatujące jej przez głowę zdawały się być tymi najgorszymi: tymi, które i tak pociągną ją jeszcze bladziej na dno; oto bowiem jeszcze nieco unosiła głowę nad gęstą, ciemną mazią smutku, ostatkami sił rozpaczliwie chwytając powietrze, ale czuła, słusznie zresztą, że jeszcze chwila i to wszystko się skończy i zostanie wówczas kompletnie zmiażdżona przez ten wyjątkowo paskudny, smolisty płyn, obrazujący jej strach, żal i ból. Chyba ostatni raz, kiedy było z nią tak źle był wtedy, kiedy próbowała sobie radzić z faktem iż Connor jest żonaty – w dniu, kiedy się dowiedziała o tym, że wziął pod swoje skrzydła Chloe i się nią zajął; wówczas, gdy ona już nosiła pod sercem ich słodką Roselyn Irisbeth i nie mogła liczyć na nic, oprócz siebie. W tamtej chwili też nie miała zielonego – ani w żadnym innym kolorze – pojęcia, jak się zachować: wiedziała, że chce, ale nie może być z wilkołakiem i wiedziała, że chce, ale nie może odebrać ciężarnej charłaczce ojca jej dziecka. Sytuacje były równie patowe i tak jak w sierpniu dwa tysiące dwudziestego trzeciego, tak i w kwietniu dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku chodzi chodziło o dziecko: przed laty o postanowienie, jak ma wyglądać przyszłość samotnej matki z maluszkiem, a obecnie – o to, czy jako matka powinna się cieszyć z posiadania maluszka, czy też nie, bo już w zasadzie nie wiedziała. Emocje w gabinecie doktora Cartera w przychodni w kornwalijskim Boscastle zmieniały się przecież jak w kalejdoskopie i dosłownie skrajnie ją wyczerpały – dlatego też dała się porwać głupim, niepotrzebnym zupełnie, myślom i wizjom.
    — Przestań mi ciągle mówić, co mam robić! – Niczym zaskakującym więc nie był fakt, iż nagle po prostu wybuchła, nie panując pod żadnych kątem nad sobą; będąc zbyt mocno rozbitą. Od razu oczywiście zrobiło się jej niepomiernie głupio, bo faktycznie nie powinna była się tak zachowywać, ale już nie miała po prostu sił: chciałaby móc odetchnąć, cieszyć się, albo smucić na dobre, ale musiała wiedzieć, co robić, a nie trwać w takim beznadziejnym zawieszeniu, które ją dosłownie zabijało. Nie sądziła jednak, że nagle jej małżonek postanowi ją objąć, a tym samym całkowicie spacyfikować; zawisła w jego silnych, bezpiecznych ramionach, niczym szmaciana lalka. – Chcę już teraz wrócić do domu – zapowiedziała cichutko, wtulając twarz w jego tors i otulając się jego zapachem; niesamowitym było, jak łatwo ją uspokoić i nieco rozjaśnił umysł: przynajmniej na takiej płaszczyźnie, że już się nie bała, bo wiedziała, że ma go obok i zawsze może na niego liczyć, co przecież było najważniejsze. – Chcę wrócić do domu i się położyć… chcę odetchnąć… chcę… żebyś we mnie wierzył, ufał mi i nie zapominał, że naprawdę są rzeczy, na których się znam – wydukała z lekkim żalem, bo chociaż przyjęła jego przeprosiny, to pierwsze podejście, jakie jej sprezentował bardzo mocno i nieprzyjemnie ją zraniło, do tego stopnia, że sama przestała sobie zawierzać, co chyba było najgorszą z możliwych rzeczy. – Chciałabym móc się już cieszyć – dodała jeszcze cichutko; nie odsunęła się od niego egoistycznie, ale jasnym było, że bardzo mocno ją skrzywdził, bo nie tego się spodziewała po tej sytuacji. – Chciałabym, żebyś mi tego nie odbierała – rzuciła niemalże niedosłyszalnie i nabrała głośno, rozdzierająco powietrza w płuca. – Wróćmy do domu – już w zasadzie nakazywała.

    bardzo mocno zraniona i głęboko zraniona VERA, która zgubiła się gdzieś po drodze

    OdpowiedzUsuń
  30. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że nie tak powinien wyglądać dzień, w którym młode małżeństwo, zakochane w sobie zresztą po uszy, dowiaduje się o tym, że będzie miało kolejne dziecko, które chociaż pojawiło się niespodziewanie – i nie do końca świadomie, co można byłoby uznać za niechcenie go – to od razu obdarzone miłością, z racji chociażby tego, że było owocem i c h szaleńczego uczucia. Vereena zaś doskonale o tym wiedziała i nie oskarżała o taki przebieg wydarzeń tylko Connora – sama przecież już w sobotę zachowała się wyjątkowo bardzo paskudnie, jakby była gotowa do poddania się aborcji, tylko dlatego, że ten niewinny maluch pod jej sercem w jakiś sposób pokrzyżował jej ustalenia, które wcale nie do końca były wiążące. Owszem, kwestia Ministerstwa Magii pozostawała niezmienna i cały czas się bała, że to tylko Roselyn Irisbeth jest tą, która posiadania udokumentowane zabezpieczenie, zapewniające jej przynależność do gatunku ludzkiego, a nie jej rodzeństwo. Cała reszta zaś była idiotycznym podejściem skrajnie zszokowanej, ale kochające swe dzieci niezależnie od wszystkiego, dziewczyny, która idiotycznie poczuła się zraniona – rzecz jasna, trochę miała prawo się denerwować, bo faktycznie świat zawsze zdawał się robić wszystko na opak wbrew temu, czego pragnęła.
    — Nie ma o czym mówić – urwała jednak, ponownie nieco przeciwko samej sobie, temat, nie chcąc go drążyć, bo i tak wydawało się, iż nie dojdą w tamtym konkretnym momencie do żadnego porozumienia, za bardzo rozemocjonowani i zbyt przytłoczeni oraz tak po prostu zmęczeni tym, co działo się wokół nich w ostatnim czasie, czego było naprawdę dużo, przynajmniej jeśli chodziło o całkowicie skrajnie emocje. Niemniej, prawdą całkowitą było to, że pół-wila wcale nie była zła na wilkołaka: ona po prostu się zagubiła i chociaż liczyła, że ten jej pomoże wyjść z tej gęstej niczym mleko mgły, wskaże drogę z lampionem w dłoni, a na koniec po prostu ją obejmie, co zrobił, ale w nieco odwrotnej kolejności i co chociaż całkiem podnoszące na duchu, to nie miało tej siły, której potrzebowała, to wcale nie była ostatecznie obrażana, ba!, rozumiała, że z nim nie musiało być wiele lepiej niż z nią, toteż w zaistniałej sytuacji nie było żadnych winnych. – Wracajmy do domu – ponowiła więc tylko, gotowa go dosłownie błagać, aby zabrał ją na Trenwith; miała dość przychodni i tego wszystkiego: dość tego, że nie mogła i chyba nie potrafiła się cieszyć; on notabene również, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał. – Proszę – niemalże załkała i nieco odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, kiedy znaleźli się w pomarańczowym pickupie, który miał ich wieść.
    Niestety, sytuacja była na tyle beznadziejna, że Vera postanowiła zamilknąć – naiwnie uznała, iż cisza ich oczyści, da im szansę na zastanowienie się nad swoimi błędami i decyzjami oraz nad tym, co powinni zrobić w kolejności. Nie przypuszczała tylko jeszcze wówczas, że owe ciche, paskudne dni, zamieszkają na farmie znacznie dłużej, niźli sobie tego życzyli, a brak rozmowy doprowadzi do tego, że zacznie każdy ruch byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu interpretować w nieodpowiedni sposób – uznawać, iż ten ma na celu jej ciągłe deprecjonowanie i doprowadzanie do szaleństwa ze smutku. Nie liczyło się nawet to, że próbował podjąć z nią rozmowę, przepraszał ją ponownie i zapewniał, iż nie przestał jej ufać i nigdy w nią nie zwątpił – ona już wyrobiła sobie opinię i oceniła, co wcale jednak ani sprawiedliwe, ani przyjemne nie było, zwłaszcza, że nawet wmawiała sobie, iż mąż poszedł zajął się zajmować ich córeczką, bowiem uznał, iż ona się do tego nie nadaje. Było to rzecz jasna kompletną bzdurą, ale będąc w stanie tak wielkiego rozbicia emocjonalnego, w którym nie potrafiła w żaden sposób ocenić, co było dobre, a co złe – pozwoliła sobie na tak kretyńskie wizje, niemające dosłownie nic z rzeczywistością. Niestety, wokół niej zapanowała całkowita szarość, która dusiła ją i wyniszczała zupełnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co gorsza, stan ten utrzymywał się cały czas – nie były to nagłe spadki energii i radości, całkiem normalne, kiedy się pracuje i ma się małe dziecko, a do tego trzeba się zająć obiadem, praniem i sprzątaniem oraz pracowaniem. Permanentnie było zwyczajnie beznadziejnie – i faktycznie, słowo to idealnie obrazowało sytuację, w jakiej się znaleźli Greybackowie, żyjąc obok siebie, a nie ze sobą. Doszło już nawet do tego, że faktycznie, młoda pielęgniarka nie wykonała testu ciążowego, ba!, udawała, że wcale nic się nie stało – że nie ma prawdopodobieństwa, że ich rodzina się powiększy – i kiedy weterynarz wspomniał jej o tym, że udało mu się załatwić wizytę u – jak wyczytał z internetowych opinii – wspaniałej i wykwalifikowanej ginekolog-położonej, doktor Seymour w St Austell oddalony o godzinę drogi w Boscastle: nie potrafiła zareagować. Poddać się badaniu miała w piątek o siedemnastej trzydzieści, co przyjęła, zdawałoby się, całkowicie obojętnie – po prostu kiwnęła głową i zgodziła się tym samym zawieść, ciągle czując się zdeprecjonowaną pod względem rodzicielstwa, jak i swoich kwalifikacji, na które przecież bardzo długo i usilnie pracowała. Na kłótnie jednak tym bardziej nie miała siły, toteż przyjęła wszystko tak, jak było jej dane – z pokorą i wciąż w milczeniu, pozwalając swojemu partnerowi decydować.
      — Dziękuję, nie potrzebuję – sytuacji nie zmienił nawet wyjazd do miasteczka i zobaczenie nowoczesnej przyjaznej kliniki ani to, że pani Hawthorne’owie nie podejrzewali żadnego powodu, dla którego Roselyn Irisbeth była im podrzucona w to majowe już popołudnie. Dlatego kiedy on pytał, czy czegoś potrzebuje, ona odpowiadała zawsze przecząco, nie potrafią utrzymać, czy kontynuować rozmowy, nieważne, jakby bardzo tego potrzebowali i pragnęli. Ewidentnie było patowo i czuli to obydwoje, ale jakoś też żadne z nich nie potrafiło się tak do końca przemóc, chociaż to faktycznie: ona wycofała się bardziej; niemniej to on zranił ją, podważając jej wszelkie kompetencje na kilku płaszczyznach, co wyjątkowo mocno ją ubodło. – Tak? – Nie znaczyło to jednak, że ignorowała go: po prostu zachowywała się tak, jakby zatraciła umiejętność zagajenia i dyskusji. Nie spodziewała się jednak, że wystosuje do niej taką prośbę: równie zaskakująca, co bolesną. Przełknęła głośno ślinę. – Nie sądziłam, że to będzie taki problem – odparła najpierw smutno, w mocno zawoalowany sposób. – J-ja… ja m-myślałam… że z-zawsze będzie – wybąkała i dla niej to naprawdę było całkowicie logiczne: nieważne, co się działa, to potrzebowała swojego ukochanego przy sobie, aby ją wspierał i trzymał za rękę, nawet jeśli był, faktycznie, durniem.
      — Pani… Vereena Greyback – niestety, nie zdołała dodać nic więcej, bowiem dosłownie w tej samej chwili gabinet opuściło małżeństwo umówione przed nią i została wywołana przez szczupłą, poczciwie wyglądając kobietę po pięćdziesiątce. – A co pan taki blady? – Poklepała Connor po wielkim ramieniu w podbudowującym geście, po czym przepuściła ich w drzwiach; cały czas uśmiechała się przyjemnie, nawet wówczas gdy zapraszała ich do zajęcia miejsc w wygodnych fotelach po przeciwnej stronie biurka, gdzie siedziała ona. Wyjęła czystą kartę pacjentki, absolutnie ich nie oceniając, co już im się zdarzało, ze względu na różnicę ich wieku, dość zresztą widoczną. – To z panem miałam przyjemność? – Doktor Seymour miała przyjazny głos i wspaniałą aurę, która z niej emanowała. – Rzadko się zdarza, że to ojciec dzwoni do ginekologa, a więc czapki z głów, panie Greyback – komplementowała szczerze, bez fałszu. – To państwa pierwsze dziecko? – Zapytała, z zaskoczeniem przyjmując, iż nie. – No to skąd te nerwy mili państwo? – Zaśmiała się serdecznie, chwytając pół-wilę za rękę, aby ją uspokoić. – Proszę się zrelaksować i zapraszam na kozetkę, zaraz zobaczymy, cos tam siedzi – dodała radośnie i pierwsza podeszła do nowoczesnej, niedużej aparatury i eleganckiego łóżka przeznaczonego do badania.

      z przejęcia milcząca, trochę spanikowana VERA THORNE oraz wspaniała lekarka, która we wszystkim im pomoże

      Usuń
  31. Nie wiedziała, dlaczego była tak nagle zestresowana – na Bogów, badania USG miała przeprowadzane wielokrotnie, ba! sama przeprowadzała badania USG wielokrotnie, nawet raz na sobie, więc fakt, że wchodząc do gabinetu doktor Seymour dosłownie trzęsła się z przerażenia był niepojęty. Gdyby jednak ktokolwiek zapytał Vereenę, czemu jest tak, a nie inaczej – nie umiałaby odpowiedzieć: lub po prostu wstydziłaby się przyznać, że to kwestia braku wiary w siebie, w swój organizm oraz w Connora, który najpierw nie miał wątpliwości co do tego, że oczekiwali narodzin kolejnego dziecka, a następnie wszystko zdawał się podważyć. W tamtej więc konkretnej chwili mogła jedynie siedzieć blada, milczeć i zupełnie nie mieć pojęcia, co należy, a co ona chce zrobić – była kompletnie rozdygotana i dość machinalnie wykonywała wszystkie gesty i odpowiadała na pytania dziwnie chłodno oraz jakby zza ściany; jej głos nie brzmiał jak jej własny głos i strasznie ją to przerażało. Niemniej, ginekolog zdawała się być tym w ogóle niezrażona – uznała po prostu, że widocznie Greybackowie to jedno z tych małżeństw, które jeszcze przechodzi przez fazę szoku, ale nie mogła się bardziej mylić: oni się po prostu od siebie oddali – i tłumaczyła wszystko spokojnie i radośnie, zapewniając jednocześnie – głównie głowę rodziny – że nic złego nie zrobi.
    — Wiem, że pewnie się pan martwi, ale naprawdę: nie ma czym – przekonywała bardzo łagodnie i ciepło, prowadząc małżonkę tego wielkoluda na kozetkę. – Żadnemu z pana skarbów nie stanie krzywda w moich rękach… no, a pani się zrelaksuje, bo może zaboleć, jak będzie pani napinać mięśnie – upomniała pół-wilę, która próbowała pamiętać o oddychaniu, podczas badania. Ułożyła wówczas ręce wzdłuż siebie i nieśmiało szturchnęła palcem wskazującym wielką dłoń ukochanego, który oparł się o skórę łóżka przy aparaturze; zdecydowanie nawet wyglądającej na pewniejszą niż ta, która znajdowała się w Boscastle. – Oj, mówiłam – przypomniała, ale niekarcąca, kiedy pacjentka stęknęła, gdy do jej pochwy została wprowadzona sonda. – No dobrze, kilka głębokich wdechów i się zabieramy za sprawdzanie, tak? – Uśmiechnęła się przyjaźnie, co pielęgniarka próbowała oddać, ale wyszło jej to raczej miernie; lekarka była jednak na tyle subtelna, że udała, że w ogóle tego nie widzi, po czym w pełni oddała się tym, co było dla małżeństwa najważniejsze. – Wszystko u pani dobrze… – mruczała pod nosem, od czasu do czasu coś notując. – Żadnych zmian… ooo… a tutaj co mamy? Co to za maluszek… no, no, jaki duży… gdzieś siedem tygodni i… już mówię centymetr i dwa milimetry, toż to mocarz, pewnie po tatusiu! – Oświadczyła wesoło.
    — I-ile? – Jak długo pani Seymour sprawdzała, czy z nią nic nie jest i jednocześnie długo nie odpowiadając na pytania Connora, za bardzo skupiona na tym, aby odpowiednio ustawić sondę w ciele dwudziestosiedmiolatki. – S-siedem… Boże święty… – również mocno ścisnęła dłoń ukochanego i pozwoliła łzom wzruszenia popłynąć po jej jasnych policzkach: dopiero wtedy poczuła się spokojna, po raz pierwszy od niema tygodnia i pewna tego, co się właśnie stało. Lekarka zaś dała wówczas małżeństwu spokój, dodają jedynie tylko, że przecież to logiczne i bez badania, że maluszek jest w łonie Very, bo przecież ta emanowała tym niesamowitym blaskiem, które posiadało tylko parę, wybranych ciężarnych na świecie, a jej ciało, a więc okrągłe biodra i pełne piersi, jasno wskazywało, że przygotowuje się na dziewięciomiesięczne noszenie w sobie słodkiego intruza. – Boże… nasze maleństwo… – szeptała oczarowana, wbijając maślany wzrok w monitor, aby następnie zaśmiać się w głos. – Znaczy nie maleństwo, ale no – zerknęła pełna miłości na wilkołaka, zachowując się tak, jakby zupełnie nic złego między nimi się nie wydarzyło: jakby od początku tego oczekiwali i zabiegali o powiększenie rodziny. – Słyszałeś? – Zachwycała się, ale nagle przerwała jej najpiękniejsza muzyka świata: miarowy, acz szybki, stukot serduszka.

    zakochana i oczarowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  32. — Będziemy mieli dziecko! – Wykrzyknęła nagle Vereena, uradowana tak bardzo, jak od dawna nie była. Owszem, cieszyła się ze wszystkich rzeczy na świecie, których doświadczała wraz z Connorem: podziwiania coraz to inteligentniejszej i bardziej uroczej Roselyn Irisbeth, spędzania czasu ze wspaniałymi i zawsze mającymi dobra radę w zanadrzu Rochefortami oraz przebywania z wiecznie gotowymi nieść pomoc Hawthorne’ami. Chwil pełnych szczęścia miała więc wiele, ale ta jedna, kiedy doktor Seymour powiedziała, po tygodniu niepewności, milczenia i stawiania wokół siebie muru z emocji, była zwyczajnie wypełniona radością i spokojem, którego tak rozpaczliwie potrzebowała i owa wiadomość nie mogła się równać z niczym innym; no chyba że z ich ślubem lub narodzinami ich perfekcyjnej córeczki. Niczym dziwnym w związku z tym nie było, iż pół-wila płakała wzruszona i zachwycana, nie potrafią się opanować, co pewnie w jej wieku i z jej pozycją społeczną oraz w połączeniu z wykonywanym zawodem, zwyczajnie nie wypadało. Doprawdy jednak, była to ostatnia rzecz, jaką się przejmowała. Nie dane jej jednak było się skupić na zupełnie niczym, bo skutecznie, acz wspaniale, rozproszyło ją bicie serduszka jej maluszka. – Och… ojej… och… – wybąkała oszołomiona i jeszcze bardziej wzruszona.
    — Śliczne, prawda? – Zagaiła lekarka, gdy po pomieszczeniu roznosił się miarowy stukot, nieco marszcząc brwi i pozwalając panu Greybackowi na niemalże wszystko. – Niech pan wytrze sobie brodę, został panu żel – zaśmiała się nawet, nie mając nic przeciwko takiemu zachowaniu i okazywaniu czułości, które naprawdę było przeurocze, szczególnie zważywszy na fakt, że swoją miłość i oddanie półtorametrowej, filigranowej kobiecie przypominającej anioła okazywał niemalże dwumetrowy, wytatuowany facet przypominający zbira. – Dokładnie siedem tygodni i muszę przyznać… och, proszę się nie martwić – niewątpliwie byłemu profesorowi ONMS z Hogawrtu nie umknął jej lekki grymas – po prostu… ma niesłychanie silne serce, jak na siedem tygodni – przyznała nieco zaskoczona swoim odkryciem, ale nadal spokojna i roztaczająca przyjacielską energię.
    — I ja za niego przepraszam – dorzuciła szybko rozanielona Vera, gładząc wilkołaka po policzku i uśmiechając się nieprzytomnie ze szczęścia – mój wielki wariat czasem nad sobą nie panuje – zachichotała i również nie odbierała mu niczego, co aktualnie chciał zrobić, chociaż na moment zbladła, gdy wspomniał o Rosie; jednakowoż wolałaby, aby pani Seymour nie podejrzewała ich o choroby psychiczne, bo raczej w magię nie wierzyła, a to właśnie dzięki swoim nietypowym genom, weterynarz mógł sam słuchać bicia serca ich potomków, z tym że oczywiście na późniejszej fazie rozwoju. – Widzę właśnie… hm, pani doktor, a da się przypisać dla niesfornego ojca dziecka jakieś sanatorium, żeby dał żyć matce dziecka? – Wyszczerzyła się i nagle wrócili do cudownego punktu, w którym idealnie się dogadywali i nie było żadnych problemów. Sama jednak nie do końca słuchała tego, co działo się wokół, co dostrzeżone zostało również przez lekarkę: ta w swej wspaniałomyślności wypisała pokaźną litanię co wolno jej robić, a czego nie, co jeść, a czego lepiej unikać i jakie witaminy brać, aby cukrzyca i leki na nią brane, co wyczytała z dokumentacji medycznej pacjentki, nie miały wpływu na rozwój płodu. Dodatkowo dała jej oddzielny świstek z datą następnego badania, które wypadało na pierwszą połowę lipca, a więc okolice piętnastego tygodnia ciąży, a później z uśmiechem pożegnała to zachwycające małżeństwo, zostawiając im w prezencie parę zdjęć USG. – Będziemy mieli dziecko… – powtórzyła zachwycona, ale jakby trochę niedowierzając, raz jeszcze, kiedy zasiadła na miejscu pasażera w pomarańczowym pickupie. – Hm… Connor, myślisz – zagaiła nagle, na poły oczarowana, na poły nieco przerażona – że jego wielkość i serduszko to… to kwestia twoi genów, hm?

    oszołomiona i zachwycona oraz pełna miłości VERA wraz z super-lekarką

    OdpowiedzUsuń
  33. — Nie… tylko wiesz… tak mówię – wybąkała nieco speszona Vereena, bo wcale nie chodziło jej o to, że to źle, iż ich drugie dziecko wprowadziło się w Connora: w końcu i Roselyn Irisbeth była pod wieloma względami wierną kopią ojca i żadne z nich nie narzekało z powodu tego faktu. Jej podejście więc było zgoła przeciwne, ale w pierwszej chwili zwyczajnie nieco się przestraszyła tym, że jej ukochany mógł ją opacznie zrozumieć, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnęła, zwłaszcza po tym, jak w końcu udało im się dojść do porozumienia. Owszem, nie bardzo jeszcze przepracowali całą sytuację z ostatniego tygodnia, co jednak w tamtej chwili nie było najważniejsze: była bowiem pewna, że jeszcze to zrobią, właśnie ogarnięci przez pozytywne myśli i dobre emocje, zdecydowanie spokojniejszy i naładowani pozytywną energią, również dzięki pani Seymour. – Chodzi o to, że… że no ja się cieszę, wiesz? – Uśmiechnęła się z zachwytem, nieco głupkowato, ale nie można było się jej dziwić: naprawdę była w doskonałym wręcz nastroju i wyjątkowo mocno podbudowana tym, co usłyszeli u lekarki. – To znaczy, że nasz maluszek jest bezpieczny i kochany… i za osiem miesięcy go poznamy – zapowiedziała wesoło, naprawdę skupiając się jedynie na pozytywnych aspektach, tych negatywnych scenariuszy zaś w ogóle nie biorąc pod uwagę.
    Oczywiście, nie uciekła przed kilkoma groźbami skierowanymi do jej brzuszka przez męża, które niezmiennie ją zachwycały – wplotła wówczas palce w jego miękkie włosy, pocałowała go, a później zapewniła ich dziecko, że mamusia zawsze je obroni, niezależnie od wszystkiego, czym nie co podważyła rolę ojca. Rzecz jasna, robiła to dopóki malec nie mógł tego w pełni zrozumieć, bo nigdy – jak w przypadku ich córeczki – nie sprzeczali się przy niej w kwestiach wychowawczych. Niewątpliwie jednak wszystko było lepiej, niż dobrze – co było także potężną zasługą słow byłego profesora ONMS z Hogwartu – i godzinna trasa powrotu z St Austell do Boscastle minęła im na ciągłych przekomarzaniach się i na mało wymagających intelektualnie, acz wykonywanych w akompaniamencie szczerego śmiechu, gierkach typu: on próbuje dotknąć jej brzuszka, ona mu zabrania. Było więc cudownie.
    — No wiem, kochanie, że nie chcesz jeszcze wracać i ciocia Jo dała ci ciasto, mimo że nie powinna – dlatego też kiedy odbierali swoją królewną od Hawthorne’ów, nawet nie silili się na ukrywanie swoich pozytywnych emocji i ekscytacji, która się w nich kłębiła; udało się im jednak ustalić, że wielką nowinę przekażą dopiero, jak sami się z owym faktem oswoją, przy czym uznali, że najbliższy weekend poświęcą na to, aby Rosie wyłożyć to, co się zmieni w ich życiu, a dopiero kolejny na dzielnie się cudownymi nowinami z bliskimi – i tak świetnie bawiłaś się z Jake’m i wujkiem, ale czas wracać do domku, kochanie – przekonywała łagodnie Vera, biorąc małą na ręce, co oczywiście natychmiast zostało jej przerwane przez Connora; nie nadawali się zdecydowanie do konspiracji i tylko fakt, że było dość późno, uratował ich od tłumaczeń i mogli wrócić na Trenwith. – Myślisz, że zrozumie? – Zagaiła nagle szeptem, spoglądając na śpiącą na w foteliku na tylnim siedzeniu pięciolatkę; mimowolnie trzymała dłoń w czułym geście w okolicach swojego pępka. – Wiesz… ona może pamiętać, co było ostatnio… może się bać, a-albo… albo nie wiem. Dzieci czasem mówią głupie rzeczy – mruknęła poddenerwowana, mając na myśli, oczywiście głupie przeświadczenie o niektórych, że gdy pojawia się nowe dziecko, starsze idzie w odstawkę.

    troszkę niezdrowo przejęta, ale naprawdę szczęśliwa i kochająca!, VERA, która chce dla swoich dzieci jak najlepiej, o

    OdpowiedzUsuń
  34. Naprawdę, nie ulegało wątpliwościom, iż to majowe, piątkowe popołudnie przyniosło Greybackom nie tylko same dobre wieści, ale i pomogło się uporać ze wszystkim złym, czego – czasem na swoje własne życzenie – doświadczali w ostatnim czasie, a przynajmniej Vereena miała taką nadzieję; jak również na to, że kiedy wieczorem poruszą z Connorem kwestię tego, co wydarzyło się przed tygodniem, kiedy wyszło na jaw, że oczekują drugiego dziecko. Wówczas przecież zdecydowanie nie zachowali się jak należy – a na pewno nie zrobiła tego pół-wila, która przecież wpadła w niepotrzebną, skrajną histerię, która przez następne dni tylko mocniej ją dobijała. Ty sposobem przecież strasznie się od siebie oddalili i wszystko to doprowadziło so stanu, w którym zdawali się nie znać – o czym świadczyło pytanie wilkołaka, czy może wejść z żoną do gabinetu ginekologicznego. Na szczęście jednak dobre wieści od doktor Seymour skutecznie poprawiły im nastrój i sprawiły, że w ich życiu ponownie zagościło słońce – dwudziestosiedmiolatka aż bała się myśleć, co by było, gdyby się okazało, iż jednak nie nosi pod sercem maluszka, którego umieścił w niej jej ukochany, a jest zwyczajnie chora. Miała bowiem wrażenie, że dawno nie byli tak krusi i delikatni, jak w tamtej chwili – takowa zaś informacja kompletne zaś zniszczyłaby ich bez wątpienia. Niemniej, nie musiała też przecież się nad tym zastnawiać, bo w ostatecznym rozrachunku wszystko było cudownie i dopiero kiedy odebrali radosną, acz bardzo zmęczoną zabawami, Roselyn Irisbeth od jak zawsze pomocnych Hawthorne’ów, dotarło do niej, że w zasadzie nie wie, jak na całą sytuację zapatruje się ich córka – w końcu odkąd ustalili, że nie powiększą swojej rodziny, w ogóle nie wspominali tej kwestii przy pięciolatce. Niesłusznie.
    — Myślę, że ona nie jest świadoma tak do końca, co znaczy mieć rodzeństwo – odpowiedziała więc ukochanemu, zerkając na niego z ukosa i nieco tym faktem się martwiąc, bo jednak faktycznie, ich dziewczynka nie była w ogóle gotowa na pojawienia się dodatkowej osoby na Trenwith, szczególnie maluszka, którym trzeba było się ciągle opiekować. – M-myślę… ona albo pamięta, jak to było strasznie ostatnim razem, a-albo… albo nic nie pamięta i nie jest na to gotowa, a ja się czuję trochę jak egoistka, że jej do tego nie przygotowaliśmy – wyjaśniła. – Connor, ja wiem – dodała szybko, aby nie miał najmniejszych wątpliwości, iż zdaje sobie sprawę, iż siedząca z tyłu pięciolatka jest znacznie inteligentniejsza, rozgarnięta i w ogóle lepsza niż większość dzieci na całym świecie, toteż przyswaja znakomitą większość rzeczy, które działy się wokół – ale pamiętaj, że to wciąż – podkreśliła wymownie – tylko dziecko – odetchnęła ciężko, ale uśmiechnęła się czule. – Poradzimy sobie, to oczywiste, ale… ale ja bardzo chciałabym to rozegrać tak, aby nie czuła się z niczym źle – powiedziała całkiem spokojnie i łagodnie, po czym na moment zamilkła. – Pewnie masz rację… pewnie zdecydowanie martwię się na zapas – przyznała, kładąc dłoń na jego wielkim udzie – ale znasz mnie: taka już jestem i nic na to nie poradzimy – wyszczerzyła się, po czym przechyliła się w fotelu pasażera tak, aby poprawić ich słodkiej latorośli kocyk, który zsunął się z jej nóżek. – Będzie wspaniałą starszą siostrą – stwierdziła nagle, z pełnym przekonaniem, przypominając sobie, jak Rosie zawsze opiekowała się słabszymi w przedszkolu oraz małymi zwierzątkami. – Obyś tylko miał rację z tym, że uda nam się jej pomóc – wyszeptała i jasnym było, że napadły ją nieprzyjemne wspomnienia chwil, kiedy nie byli w stanie tego zrobić.

    w sumie to bardzo mocno szczęśliwa, ale trochę zbyt pragnąca, aby było perfekcyjnie i pod linijkę, VERA, której nieco musi minąć podekscytowanie

    OdpowiedzUsuń
  35. — Oj wiem kochanie… wiem – wyszeptała z lekkim smutkiem Vereena, bowiem ostatnim, czego pragnęła, to sprawianie przykrości swojemu wspaniałemu i oddanemu Connorowi oraz idealnej i uroczej Roselyn Irisbeth, ale doskonale jednocześnie wiedziała, że jej ukochany miał całkowitą rację i rzeczywiście: czasem, kiedy się za kimś szalało z miłości, raniło się go bardziej niż największego wroga, niezależnie od tego, jak bardzo chciało się tego uniknąć. Tak po prostu dość okrutnie skonstruowany był ten świat, który przecież jednocześnie dawał tak wiele radości: jak chociażby właśnie odkrycie tego, że pod sercem pani Greyback rozwijało się nowe i kochane, chociaż niewyczekiwane, będące niespodzianką jedyną w swoim rodzaju, życie. – Ej… wilczku? – Zagaiła nagle, ściskając jego udo po raz kolejny, pomimo tego, iż wiedziała, że w czasem wyprowadzała go tak bardzo mocno z równowagi, a w tamtej chwili nie bardzo mogła, bowiem prowadził po rozmytej drodze starego, pomarańczowego pickupa z ciężarną i pięcioletnią dziewczynką na pokładzie. Chciała mu jednak tak okazać swoją miłość. – Nie poradziłabym sobie bez ciebie – wyznała całkowicie szczerze i poważnie, bez odrobiny przesady. Fiołkowe spojrzenie jej oczu, które na nim spoczęło, wypełnione po brzegi lojalnością i ciepłem, tylko to poświadczało.
    Całą sobą manifestowała wręcz swoją wdzięczność do niego – jej uroczy uśmiech natomiast dopełniał tego obrazka szczęścia, który reprezentowała, a którym nie był absolutnie niczym zaskakującym: w końcu faktycznie miała najlepszego partnera na świecie, który nie zostawił jej bez względu na wszystko i zawsze gotów był ją wspierać, chociażby właśnie słowem i cudownym, roztaczanymi wizjami ich córeczki jako starszej siostry opiekującej się maleństwem, które miało za osiem miesięcy pojawić się w ich domu. Dlatego też w doskonałych wręcz humorach wysiedli z samochodu – Trenwith w końcu nie mogło czekać – i zadbali o ich wymęczoną, ale radosną córeczkę, której nie mieli serca budzić. We dwoje po prostu – bo też tak przecież szli przez życie: r a z e m – zadbali o nią w pełni i wykorzystując fakt piątku, skierowali się do salonu, w którym wilkołak zadbał o piękną atmosferę.
    — Wiedziałam, ze tak będzie – skomentowała więc rozluźniona i wesoła Vera, kiedy spostrzegła, jak jej małżonek pada na kanapę obok niej ze zdjęciem USG w dłoni i szerokim uśmiechem, który jak zawsze zapierał jej dech w piersiach. – Wiedziałam, że jak już jedno dostaniesz, to już go nie wypuścisz z tej swojej wielkiej łapy – wyjaśniła, kręcąc z niedowierzaniem srebrną głową, której pukle spięła w chaotyczny kok, który pasował do wizerunku rozanielonej i spokojnej oraz szczęśliwej matki, żony, przyjaciółki oraz kochanki, która rozwaliła się bezczelnie na poduszkach. – Tak, to bardzo źle! – Zaśmiała się natomiast w odpowiedzi na jego pytanie, szturchając go stopą w bok. – Będę gruba i będę się toczyć… a ty nie będziesz mógł mnie nawet objąć – wymieniła żartobliwie – i będę cię zrzucała z łóżka, bo będę potrzebowała więcej miejsca – kontynuowała w najlepsze, a jej dłoń nadal spoczywała na jej płaskim brzuchu. Na moment zamilkła, zbierając myśli. Odetchnęła ciężko i podjęła: – Przepraszam – powiedziała głośno, dobitnie i bardzo poważnie. – Przepraszam za zeszły tydzień… za wszystko, co zrobiłam i za… za tę ciszę. Nienawidzę tej ciszy – wyznała i zmieniwszy pozycję, wczołgała się na jego kolana, siadając na nich okrakiem. – Ale teraz już będzie dobrze, nie? – Zagaiła z pełnym nadziei, ciepłym uśmiechem, gładząc go po karku.

    bardzo mocno zachwycona i zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  36. Jeśli istniała jakakolwiek definicja męskości dla Vereeny, to był to właśnie Connor pod każdym możliwym względem. Począwszy od jego wyglądu – głębokiego, wzbudzającego w niej dreszcze głosu, niemalże dwóch metrów wzrostu, gęstej ciemnej brody, długich, brązowych włosów, poskręcanych w serpentyny, kilkunastu tatuaży i jeszcze większej ilości blizn oraz tych cudownych, żelaznych mięśni, dzięki którym czuła się bezpieczna, chociaż niesamowicie malutka w jego szerokich objęciach – poprzez jego umysł ogólnie rzecz ujmując – niesamowity intelekt i oczytanie, trochę niepasujące do aparycji typa spod ciemnej gwiazdy; wielką wrażliwość i zdolności manualne, które zresztą od kilkunastu miesięcy sukcesywnie pogłębiał, coraz piękniej i więcej szkicując oraz olbrzymią spostrzegawczość we wszystkich niemalże tematach: tych filmowych, tych książkowych, tych muzycznych, ale także tych dotyczących architektury, czy po prostu otaczającego ich świata – na jego sercu skończywszy – na tym, jak bardzo emocjonalny był, na tym, że się przed nią nie wstydził, na tym, że śmiał się z nią, cierpiał z nią i płakał z nią; na tym, że kiedy widział ich maluszka, tę jeszcze nieuformowaną ektoplazmę w jej brzuchu, ze szczęścia i wzruszenia ronił łzy, nie wstydząc się okazywać tego, jak bardzo ich kochał. To właśnie była męskość w pełnym wydaniu: silny chłop, jak dąb, który potrafił mówić tak, że można było oszaleć z zachwytu, potrafiący jednocześnie chronić swoją rodzinę, ale i okazywać jej miłość. Niczym więc dziwnym nie było, że właśnie jego wybrała na swego męża, przyjaciela, kochanka i ojca swoich dzieci – niezmiennie, od piętnastu lat, cieszyła się, że jest obok i nie żałowała swojej decyzji. Miała też nadzieję, że okazuje mu to w każdym jej geście, spojrzeniu i uśmiechu.
    — Wielki, a nie duży! – Poprawiła go, w związku z tym, nieopisanie wręcz radośnie. – No, no, panie Greyback, ja widzę, że masz pan odpowiedź na każde moje słowo… każdy mój argument zbijasz – zaśmiała się wesoło, kiedy faktycznie, tłumaczył, że dla niego jej wielkość, czy fakt, że będzie musiał robić za jej materac, nie były najmniejszym problemem. Dla Very i to było oznaką prawdziwej męskości, a nie tej sztucznej, znanej z rozkładówek głupich pisemek. – Oj, Conno, Connor… – pokręciła ze szczęściem srebrną głową, wpatrując się w niego maślanym wzorkiem i uśmiechając się rozmarzona; dobry Boże, jakże mocno ona go kochała. Dlatego też zdecydowała, że jest mu przynajmniej winna rozmowę za ostatni tydzień, skoro dokumentnie go spieprzyła; niestety, nie mogła cofnąć czasu i było to jedyne zadośćuczynienie, którym mogła go obdarować. – Przepraszam – szepnęła dlatego też szczerze i musnęła go w czoło. – Nie, kochanie, to nie była twoja wina. Obydwoje… obydwoje zawaliliśmy, ale jak mówiłam: już będzie dobrze – była całkowicie o tym przekonana, a zapewnienie wilkołaka, tylko bardziej ją uspokoiło, co jego pocałunek tylko zintensyfikował: ujęła jego przystojną twarz w swoje dłonie. Chwilę milczała. – Kocham cię bardziej, niż umiem to ubrać w słowa, wilczku – wyszeptała całkowicie poważnie, patrząc mu głęboko w oczy. – Och, a więc o dzieci się rozchodzi! – Zaśmiała się perliście i wbiła palec pomiędzy jego żebra, udając święte oburzenie. – Przyznaj szczerze… – podjęła nagle i od początku było wiadomo, że będzie ciężko – jak jestem w ciąży to twardniejesz na samą myśl o bzie albo agreście, hm? – Zaatakowała zalotnie, kokieteryjnie mrużąc oczy. – No… podnieca cię myśl, że zrobiłeś mi duże, silne dziecko, hm? – Naciskała.

    nieładnie kusząca swojego wielkiego małżonka, malutka VERA, której przecież nie wypada, nie? XD

    OdpowiedzUsuń
  37. Cóż, niewątpliwie Greybackowie byli mocno nietypowym małżeństwem w wielu aspektach – co prawda, w wielu byli całkowicie zwyczajni, ale zdecydowanie, relatywnie nie można było ich do takowych zaliczyć. Kłócili się namiętnie, krótko i bardzo głośno, rzucając przedmiotami i przekleństwami – nigdy oczywiście nie wyzywali siebie, nawet w chwilach największego wzburzenia, bowiem siebie naprawdę szanowali, niezależnie od tego, jak ostro między nimi nie było – co ostatecznie kończyło się namiętnym, gwałtownym – i niekiedy brutalnym i agresywnym, ale wciąż takim, w którym okazywali sobie oddanie – albo długo, cicho, tak przejmująco nieprzyjemnie, bowiem to oznaczało naprawdę wiele dni w milczeniu – jak chociażby te, które ostatnio przetrwali – kiedy dogadywali się po czasie, dzięki rozmowie. Niezależnie jednak od wszystkiego – ich miłość była największa i najlepsza oraz najsilniejsza. Kochali się przecież najmocniej na świecie i w tym właśnie aspekcie pokazywali swoje cudowne niedopasowanie wobec reszty społeczeństwa – to, co ich łączyło było potężne, duszące, acz przepiękne: zwyczajnie trudno było opisać ich więź i dlatego chyba nigdy nie próbowali ani przed sobą, ani tym bardziej przed innymi, bo nikt by tego nie zrozumiał, a oni nie mieli ochoty się tłumaczyć i zdradzać jakichkolwiek tajemnic alkowy. Było im dobrze tak, jak było – mieli siebie i to im wystarczało, co zresztą okazali już chwilę później, padając sobie w ramiona i kusząc się wzajemnie. Może trochę perfidnie, może trochę okrutnie wystawiając na próbę swą cierpliwość, ale wciąż z nieopisaną wręcz dawką ciepła, które w sobie wzbudzali – Vereena doskonale wiedziała, że bez Connora nigdy nie byłaby wykwalifikowaną pielęgniarką, to on ją takową ukształtował i definiował, jako dobrą osobę.
    — Nie, skarbie, nie muszę – wyszeptała więc z chytrym uśmieszkiem i również pozwalając, aby płomień zabłysł w jej fiołkowych oczach; ten sam płomień, który przeznaczony był tylko i wyłącznie dla męża. Mówiła zresztą prawdę: ona bardziej go prowokowała do kolejnych działań, niźli naprawdę o cokolwiek dopytywała, bo przecież wiedziała, jaka była prawda i jak bardzo mocno go podniecała samym tym, ze była obok. – Lubię jednak – przyznała bez ogródek i bawiła się przy tym doskonale, absolutnie tego nie ukrywając, bo nie o to chodziło w odpowiedniej relacji małżeńskiej. Uśmiechnęła się przy tym perfidnie, ale jednocześnie bardzo zalotnie. Następnie zamilkła i bardzo uważnie słuchała tego, co jej ukochany opowiadał, a co bardzo mocno ją rozgrzewało; pewnie też dlatego, że buzowały w niej hormony, którym pozwoliła w końcu szaleć, kiedy dowiedziała się, jaka jest prawda. Dosłownie drżała z podniecenia, szczególnie kiedy zaczął pieścić ją wargami; rozpalać jej jasną skórę rozpalał idealnie wykrojonymi wargami. – Lubię, jak mi tak mówisz… – wydyszała, odchylając głowę do tyłu, aby ułatwić mu dostęp do swojej szyi. – Jesteś niesamowity, wiesz, Connor? – Zagaiła nagle, obejmując go za szyję i podciągając się leciutko tak, aby poczuć, jak jego męskość już stwardniała. Zamruczała z zadowoleniem. – To ty mnie wybrałeś, jako żonę, jako przyjaciółkę… jako matkę swoich dzieci za co jestem ci niesamowicie wdzięczna – wyszeptała i musnęła go w usta. – Myślę, że podnieca się to mocno – stwierdziła – i mam zamiar to wykorzystać, wiesz? – Wsunęła dłonie pod jego koszulę. – Rozbieraj się, kochanie… wykorzystamy czas, dopóki jeszcze się nie toczę – zapowiedziała, pozwalając się rozbierać powolutku. – Uważaj tylko na nas! – Zachichotała.

    kompletnie podniecona i zachwycona VERA, którą bardzo cieszy odpowiedź wilczka!

    OdpowiedzUsuń
  38. Faktycznie, ten wieczór był perfekcyjną wręcz wisienką na torcie, która doskonale dopełniała tego wspaniałego dnia, obfitującego w same doskonałe wydarzenia oraz wiadomości – co prawda tylko jedną, która rozrosła się przez pączkowanie, ale przecież było cudownie. W końcu potwierdziły się ich przypuszczenia o ciąży Vereeny, jak najbardziej bezpiecznej i zdrowej – jak zapewniła doktor Seymour dokładnie badając swoją drobną pacjentkę – opiewającej już na siedem tygodni cudownego życia, które nosiła pod sercem i którego serduszko było silne, niczym dzwon i swoim dźwiękiem nieopisanie wręcz wzruszyło swoich rodziców. Dlatego też niczym dziwnym nie było, iż z Connorem postanowili jeszcze bardziej celebrować te chwile, zwłaszcza, że pomogły im się pogodzić – dojść do porozumienia i zapomnieć o tygodniu strasznej ciszy, która powoli ich wyniszczała oraz zwyczajnie zabijała: oni naprawdę krzywdzili siebie najmocniej właśnie odcinaniem się od siebie, tym że nie rozmawiali i tulili, bo przecież nie mogli bez siebie żyć – odbierali sobie swoje własne powietrze, którym on był dla niej, a ona dla niego. Celem więc tych kilku godzin spokoju po położeniu słodkiej Roselyn Irisbeth spać, było także umocnienie ich rozejmu oraz celebrowanie miłości, jaka ich łączyła – postanowili zaś zrobić to w typowy dla siebie sposób, podniecając się do granic możliwości, grając półsłówkami i zwyczajnie doskonale się bawiąc podczas prowokowania siebie. Ostatecznie, w związku z tym, padli na kanapę w salonie, a ogień dosłownie z nich buchał – iskrzyło między nimi tak, ze ledwo chwytali oddech, a jeszcze byli w ubraniach i przecież nie dotykali się w tych najbardziej newralgicznych miejscach. Widocznie jednak ich napięcie erotyczne było zbyt silne.
    — Bardziej, niż niesamowity, wielkoludzie – wyszeptała, poprawiając się i uśmiechając czule oraz ciepło. – Nie wiem, czy trafiliśmy, czy się sobie zdarzyliśmy… czasem myślę, Connor, że to, co nas połączyło nie było przypadkiem… jest prawdziwą magią i… i za to ci dziękuję, bo magia to nie jest machanie różdżką, a my – ułożyła drobną dłoń na jego szerokiej piersi, czując pod palcami cudowne bicie jego serca, chociaż to wcale nie znaczyło, że zrezygnowała z pobudzających pieszczot. Wręcz przeciwnie, czego owocem było ich kolejne żarty. – Tak, kochanie, zamknę się w wieży i nie wyjdę aż do końca połogu, co myślisz? – Zachichotała uroczo i musnęła go w idealnie wykrojone wargi, aby nie miał wątpliwości, że wcale to nie jest planem. – O no, no, no… nieładnie tak wykorzystywać ciężarne, wilczku! – Śmiała się do rozpuku, rumieniąc się słodko, kiedy wspomniał o jej szybkich orgazmach, pobudzonych właśnie jej odmiennym stanem. Jednocześnie jednak pozwoliła mu zejść z kanapy i rozpocząć rozbieranie jej; uwielbiała to, w takich chwilach jeszcze silniej, niż zazwyczaj czując, iż w pełni do niego należy. Poddawała się więc z radością wszelkim jego zabiegom, na każdy dotyk reagując intensywnie i z westchnieniem rozkoszy. – Drapiesz mnie – zapiszczała wesoło, kiedy jego broda zaczęła drażnić jej delikatną, jasną skórę, chociaż w momencie, w który zatrzymał się na jej brzuszku, wplotła palce w jego miękkie, gęste włosy. Westchnęła z zachwytem. – Kochamy cię bardziej – skwitowała oczarowana zachowaniem męża. – Nie wiem, Connor, jak chcę… nie wiem, bo mi z tobą zawsze jest dobrze… możemy nawet tkwić w takiej pozycji, a ja będę najszczęśliwszą kobietą na świecie, tylko… – ponownie jej policzki spłonęły szkarłatem – daj mi się rozebrać, co? – Zasugerowała zmysłowo. – Stań przede mną – gestem namówiła go, aby wstał – i daj mi się rozebrać – uśmiechnęła się zalotnie. Kiedy natomiast wykonał jej prośbę, ona powoli, obdarowując go czułostkami i zasypując czułostkami, zsunęła z niego koszulę, spodnie i bieliznę, a kiedy stanął przed nią nagi i bezbronny: wtuliła się w niego mocno, przyciskając ucho do jego torsu i owijając go chudymi ramionkami w pasie. Milczała.

    niepotrafiąca z nadmiaru tej miłości powiedzieć czegokolwiek, VERA

    OdpowiedzUsuń
  39. Naprawdę niesamowitym był fakt, jak bardzo Connor i Vereena, pomimo jasnych różnic w wyglądzie – niekiedy irytujących bardziej, szczególnie kiedy to ona chciała go pocałować i nawet nie mogła doskoczyć do jego ust, a czasem irytujących mniej, szczególnie kiedy trzymał ją podczas leniwych wieczorów zamkniętą w swoich silnych objęciach na jego szerokim torsie i zapewniał jej bezpieczeństwo – czy w ogóle w historii, która ich ukształtowała – w tym pochodzeniu, czy nawet właśnie w genach: on był potężnym, groźnym wilkołakiem, a ona malutką, drobną pół-wilą; były to jednak ledwie pozory, bo przecież zdarzały się sytuacje, kiedy ich role i podejście zmieniało się o sto osiemdziesiąt stopni, bo ostatecznie byli tylko ludźmi, a jak powszechnie wiadomo, tylko krowa nie zmienia zdania, prawda? – oraz w opiniach na wiele spraw – które jednak umieli przedstawiać sobie spokojnie, bez krzyków, nierzadko przekonując siebie wzajemnie do zmienienia spojrzenia na dany problem, czy zagadnienie – dogadywali się znakomicie. Byli wzorowym przykładem małżeństwa, chociaż absolutnie nie podręcznikowym – kłócili się, denerwowali się na siebie, czasem krytykowali zbyt ostro, ale ostatecznie i tak łączyła ich miłość: uczucie tak wielkie i silne, że pozwoliło im powołać na świat idealną Roselyn Irisbeth, będącą chodzącym dowodem na potęgę ich więzi oraz tego maluszka w łonie pielęgniarki, który miał za parę miesięcy dołączyć do swej siostry. Nie tylko jednak tym sobie udowodniali, ze są sobie przeznaczeni, pomimo wszelkich możliwych przeciwności losu, na jakie trafili w swoim życiu – to był każdy gest, każdy uśmiech i każde słowo oraz każde spojrzenie, które tylko pogłębiało to, co między sobą zbudowali. Niewątpliwie było to piękne i wspaniałe.
    — A ty moim wielkoludzie – wyszeptała więc poważnie Vera, kiedy wyznał, że jest jego wszystkim. Oczywiście, takie niemalże narkotyczne uzależnienie od siebie nie było dobre ani zdrowe, zwłaszcza gdyby jedna ze stron boleśnie to wykorzystywała, ale o tym nie mogło być mowy w ich relacji: szanowali się i kochali, nie umieli, rzecz jasna, bez siebie funkcjonować, ale nie było to też coś, co opierałoby się na jakiś chorych założeniach. – Nieprawda – zaśmiała się jednak moment później, będąc w doskonałym, acz romantycznym nastroju, który wynikał właśnie z tej cudownej chwili bliskości, którą sobie zafundowali, stojąc nago po środku ich jasnego salonu. – Ja kocham ciebie mocniej – stwierdziła, niczym mała, urocza dziewczynka i jeszcze mocniej go objęła, przyciskając piersi do jego brzucha i opierając brodę o jego pierś, aby móc patrzeć w jego przystojną twarz, która nagle się do niej zbliżyła i skradła jej pocałunek. On objął dłońmi jej policzki, ona splotła ręce na jego silnym karku, będąc jednocześnie delikatnie układaną na kanapie; od razu wiedziała, co ma zrobić z nogami i swoim niedużym ciałkiem, aby było im wygodnie. Nie podlegało najmniejszej dyskusji, iż postąpiła słusznie, bowiem już chwilę później, po tym jak się upewnił, że jest na niego gotowa, wsunął się w nią. Ich biodra tańczyły powoli, acz namiętnie; mając świadomość, że umieścił w jej łonie dziecko, wszystko odczuwała znacznie intensywniej i wspanialej. Westchnęła z rozkoszą, wyginając się w lekki łuk, dociskając się do niego mocno; jej długie paznokcie znaczyły jego umięśnione plecy; byli powolni i subtelni, pamiętając ciągle, że jest z nimi ich niewinna kruszynka, o którą trzeba dbać. – Cudownie – sapnęła oczarowana, spoglądając na niego zachwyconym, maślanym wzorkiem. – Och… Connor, kochanie? – Nagle się spięła, unosząc się na łokciu i w zaniepokojeniu przyglądała się łzie sunącej po jego karmelowej skórze. – Connor, najmilszy… – zmarszczyła czoło, kompletnie nie pojmując, co się stało. – Co się dzieje, hm? – Zagaiła łagodnie, scałowując słoną kroplę i gładząc go po szyi i ramieniu. – Przecież jest idealnie – zapewniła szczerze, z oddaniem, uśmiechając się całkowicie nim zachwycona. – Kochamy cię – zapewniła jeszcze, czule.

    w zasadzie to tutaj jest tyle miłości, że jednorożce pierdzą tęczą ♥

    OdpowiedzUsuń
  40. — Płaczesz, bo jest idealnie, kochanie? – Upewniła się łagodnie Vereena, absolutnie, pod żadnym pozorem nie oceniając Connora i nie mając zamiaru tego robić, bowiem doskonale rozumiała, dlaczego to się stało: fakt zaś, że ona jakimś cudem się opanowała od okazywania w pełni swojego wzruszenia, nie oznaczał przecież, że miała zamiar w jakikolwiek sposób ukrócać, czy deprecjonować swojego ukochanego. – Nie, skarbie, żadne twoje uczucia nie są głupie: są najważniejsze i ja chcę o nich słuchać, dobrze? – Namawiała go, aby się otworzył; zawsze niestety potrzebował lekkiej zachęty, jakby uważając, że taki wielkolud, jak on, nie ma prawa do okazywania różnych, nawet skrajnych we wszystkich aspektach, emocji. Niemniej, na szczęście ostatecznie względnie szybko dawał się opanować i wyznawał wszystko, co leżało mu sercu oraz duszy: trochę chaotycznie, dość mocno nieskładnie, odrobinę nieśmiało, ale z olbrzymią miłością. Słuchała go więc uważnie, tak długo, jak tego potrzebował, jednocześnie nie przerywała mu, nie ponaglała go ani nic nie podpowiadała: wiedziała, że potrzebował to powiedzieć tak, jak czuł, a nie tak, jak powinien. To natomiast było dla niej bardzo ważne. – Jesteś wspaniałym romantykiem – skwitowała go, mając pewność, że skończył. Podkurczyła wówczas nogi, zmieniając kąt, pod którym w nią się wbijał i pogładziła go po plecach, chwilę milczała zapatrzona w niego, jak w obrazek; jak w swój cud nad cudami, nie chcąc go wypuszczać, nie chcąc się od niego oddalać i pragnąc tkwić w nim w tej miłosnej bańce, którą stworzyli i na która zasługiwali. – Coś ci powiem, skarbie – zaczęła nagle, powoli i cichutko, jakby w obawie, ze zburzy atmosferę pomiędzy nimi. - Nie byłoby mnie tutaj bez ciebie, nasza rodzina nie powiększyłaby się bez twojego niewątpliwie… eghm… dużego – zarumieniła się leciutko, referując do jego męskości, która właśnie ją dogłębnie penetrowała – wkładu. Te farmy też nie byłoby bez ciebie… tego życia, naszej córeczki także, no bo wiesz… – wymownie, acz zalotnie, spojrzała w dół ich splecionych ciał. Chwilę milczała, zanim podjęła: – Pracy u Cartera, czy twojej kliniki weterynaryjne, też nie byłoby bez ciebie, marzeń również nie, bo… Connor, ty byłeś i jesteś moim największym marzeniem, które każdego dnia, sukcesywnie i całą sobą pragnę realizować na wszystkich płaszczyznach, tych złych i tych dobrych, tych smutnych i tych wesołych, ciągle jednak walcząc, aby było lepiej, lepiej i lepiej – wyjaśniła. – Cóż, swoje ciała nie skomentuję, ale dziękuję za cudowny komplement, który na pewno jeszcze przeciwko tobie wykorzystam – zaśmiała się słodko, przesuwając łydką po jego udzie. Spojrzała mu głęboko w oczy, jakby wywierając drogę do jego duszy. – Też jestem szczęśliwa, Connor i mam nadzieję, że to widzisz i że widzisz też to, że bez ciebie nigdy bym nie była: że bez ciebie byłabym smutna, samotna i beznadziejna. Ty zrobiłeś ze mnie kobietę, przyjaciółkę, żonę i kochankę, a także matkę, pielęgniarkę i dobrą osobę… noszenie więc twojego dziecka w sobie… mój Boże – zadrżała gwałtownie i tym razem z jej oczu popłynęły łzy wzruszenia i zachwytu. – To największy zaszczyt – wydusiła niemalże bezgłośnie. – Dziękuję, że jesteś obok, wilczku – objęła go i jęknęła, gdy się poruszył. – Och… ojej… oj… – wydukała, przymykając powieki. – Szybciej troszkę – poprosiła zmysłowo, mocniej ściskając uda, bo chociaż wówczas jej mąż miał mniejsze pole manewru, to zdecydowanie było im znacznie lepiej: ona była ciaśniejsza, toteż ich doznania stawały się intensywniejsze.

    bezdennie szczęśliwa, bezbrzeżnie wzruszona i bezsprzecznie zakochana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  41. — Nie masz mi za co dziękować – wyszeptała całkowicie poruszona Vereena, patrząc na Connora z miłością i oddaniem, aby następnie z przyjemnością przyjąć jego pocałunek na swoich stęsknionych za nim wargach; aby dać się porwać tej cudownej euforii, którą sobie fundowali, a która nie znała granic, kiedy już puścili maszynerię ich ciał w ruch, pozwalając, aby te tańczyły ze sobą namiętnie. On wspierał się na swoich wielkich, silnych ramionach, ona obejmowała go swoimi chudymi, delikatnymi rączkami za kark; on pochylał się tak, aby jej twarde sutki sunęły po jego szerokim torsie, a ona ciasno oplotła go łydkami w pasie, dzięki czemu byli siebie blisko; dosłownie nie wiedzieli, gdzie zaczynało się jedno ciało i gdzie kończyło się drugie: było cudownie. Świadczyły o tym chociażby ich westchnięcia, zgrywające się z szaleńczym, wspólnym i rytmicznym biciem ich serc, które zdawały się być jednym sercem, które jednakowoż nie były zbyt głośne: ot słabe pojękiwania, których nie mogli wydusić z gardeł ściśniętych rozkoszą. – Kocham cię wilczku… – to było zaś ostatnie, co pół-wila szepnęła do swojego męża: włożyła w to tyle energii, że później mogła jedynie doświadczać przyjemności, którą jej niósł ruchami swych bioder: miarowym wsuwaniem i wysuwaniem się z niej. Ich spełnienie więc było równie ciche, co gwałtowne.
    Dyszeli długo i ciężko, patrząc sobie głęboko w oczy, a następnie całując się dosłownie do utraty tchu, zanim były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu zdecydował się podjąć rozmowę, którą przerwała im paląca potrzeba zaspokojenia swoich potrzeb erotycznych – oczywiście, gdyby sytuacja i temat faktycznie wymagały pełni skupienia i oddania dyskusji, wówczas na pewno nie doprowadziliby do seksu. W tamtym jednak wypadku zbliżenie było niejako przypieczętowaniem wszystkich słów, jakie wobec siebie rzucili. Zresztą, kolejne minuty tylko potwierdziły ową tezę: po krótkiej wymianie zdań oraz czułości, wstali z zamiarem wzięcia prysznica, gdzie Vera oddała się swojemu partnerowi na pralce i szafce, w której trzymali proszki, zapasowe ręczniki i papier toaletowy, więc w rzeczywistości nie bardzo to sprzyjało romantyzmowi – po raz kolejny jednak Greybackowie udowodnili, iż romantyzm tkwi w sercu, a nie tylko w świeczka i eleganckich strojach oraz jedwabnej pościeli. Następnie zaś skierowali się wprost do sypialni, gdzie na początku naprawdę mieli zamiar od razu się położyć i odpocząć – ich ciała jednak zareagowały za nim i pan domu wziął swoją drobną, ciężarną żonę od tyłu, zostawiając jej kilka siniaków na udach i biodrach. Była tym faktem niebywale usatysfakcjonowana.
    — Mmm… daj żyć… – niczym więc dziwnym nie było, że w majowy, sobotni poranek miała plan się wyspać po takich nocnych ekscesach, wyczerpującym piątku i dużej ilości emocji; na szczęście głównie pozytywnych. – N-nie… nie chcę wstawiać… nie – burczała, czując, jak wielka, ciepła łapa jej ukochanego sunie po jej drobny ciałku, adorując każdy milimetr kwadratowy jej skóry, ale jako że była nadal skrajnie wręcz wyczerpana; w nocy także odczuwała na sobie jego wzrok, ale nie przejmowała się tym: zdawała sobie świetne sprawę z tego, jak bardzo potrzebował tych kilku godzin patrzenia się na nią, a niestety nie miała sił, aby namawiać go do odpoczynku. – Jezus Mario! – Nie powstrzymała pełnego zaskoczenia uniesienia głosu, kiedy nagle została ściągnięta z niej kołdra. – Connor! – Sarknęła, ale jej złość szybko minęła, kiedy spostrzegła, jak całuje jej brzuszek, gładząc go i śmiejąc się radośnie jednocześnie. – Co ty robisz? – Padła w poduszki, przetarła dłońmi zmęczona twarz i ziewnęła przeciągle. – Halo, mówię do ciebie, Connor – burknęła, kiedy nie zareagował. Uniosła się lekko, a on cofnął rękę i wtedy to spostrzegła. – Co do… co… – ni z tego ni z owego wyskoczyła z łóżka i stanęła przed lustrem bokiem. – Co… – szturchnęła palcem malutki wzgórek pod jej pępkiem. – A-ale… ale tego nie było… n-nie było wczoraj – powtarzała zszokowana.

    kompletnie oczarowana i totalnie zachwycona VERKA, która musi dojść do siebie

    OdpowiedzUsuń
  42. Szok, jaki malował się na zazwyczaj spokojnej – niemalże anielskiej, co czasem podkreślał sam Connor – twarzy Vereeny był tak wielki, że kiedy spojrzała w swoje odbicie w lustrze, w pierwszej chwili zupełnie siebie nie poznała i nie można było się jej do końca dziwić: ani z powodu zaskoczenia, ani z powodu zdumienia na swój widok; przecież właśnie się obudziła i okazało się, że nagle, pomimo tylu tygodni, jej ciąża zaczęła być widoczna. Gwałtowne wyskoczenie z łóżka także nie było zupełnie niczym nietypowym – musiała się upewnić, że wciąż nie śni. Musiała przecież sprawdzić, czy to wszystko jest rzeczywistością. Po pierwsze, fakt że nagle jej brzuch się uwypuklił – ot, leciutko, jakby zjadła z samego rana jajecznicę z pięciu jaj na boczku, ze szczypiorkiem i pieczarkami, zagryzaną kilkoma, grubo pokrojonymi kromkami chleba z zatrważająca warstwą domowej roboty masła, i musiała po prostu przeczekać proces trawienia, dysząc gdzieś z bezczelnego, acz cudownego, przeżarcia; nie było toteż możliwości, aby ktoś obcy dostrzegł w niej zmiany, szczególnie że przed nikim obcym nie paradowałaby nago – był dla niej kompletnie niepojęty, ale w taki przyjemny sposób. Jasne, jej zdębienie było wyjątkowo silne, ale wynikało raczej z pozytywnych uczuć oraz cudownej myśli, iż malec pod jej sercem jest duży i silny, co znaczy, że po raz kolejny udało im się stworzyć idealnego maluszka. Druga kwestia natomiast na moment po prostu odrzuciła ją od mebla, ale na szczęście dość szybko się opanowała i ponownie podeszła do tafli – tym razem ustawiając się bokiem i delikatnie dźgając wzgórek palcem, jakby się upewniając, czy to na pewno prawda: był drobny, był wspaniały i był lekko twardy: idealny. Zwyczajnie nie potrafiła oderwać od niego wzroku ani dłoni, jednak nie zignorowała ukochanego, który nagle zjawił się obok niej – uniosła na niego pełne zachwytu spojrzenie fiołkowych oczu, uśmiechając się nieprzytomnie, pełna rozmarzenia i z bezdennym oczarowaniem; takim, jakiego faktycznie długo nie można było u niej uświadczyć, szczególnie biorąc pod uwagę ostatni, wyjątkowo ciężki i nieprzyjemny tydzień, pełen milczenia oraz niepewności. Wszystkie dobre chwile przyjmowała więc znacznie bardziej intensywnie.
    — Jestem w ciąży – szepnęła tak, jakby dopiero w tamtej chwili to niej dotarło. Zaśmiała się perliście i ponownie zerknęła w swoje odbicie; jej mąż natomiast objął ją od tyłu, a ona wcisnęła swoje chude plecy w jego umięśniony brzuch. Była bezbrzeżnie szczęśliwa. – Ha!, olbrzymia! – Zaśmiała się radośnie, kiedy wilkołak obrócił jej przekleństwo we wspaniałą ripostę; chyba wszystko, co z nim związane zawsze już miało dla Very pozostawać całkowicie idealne. Uśmiechali się do swoich odbić, trochę jak skończeni szaleńcy, zapadając się w tej pięknej chwili na dobre i budując wokół siebie pełną radości bańkę, którą mieli zamiar utrzymać już na dobre. – O Boże, Connor… – jęknęła jednak chwilę później, bardzo teatralnie, aby nie miał wątpliwości, że chociaż drwi z jego komentarza na temat mierzenia, to w sumie zawsze podobało się jej to, jak mocno o nią dbał i jak silną więź pragnął budować z ich dziećmi, nawet jeśli te wciąż znajdowały się poza ich zasięgiem. – Ja spalę wszystkie centymetry, jakie mamy w domu i wyrzucę ten cholerny stetoskop, bo przecież ty mi żyć nie dasz, wielkoludzie! – Zachichotała uroczo, nie będąc jednak absolutnie złą i wcale nie mając w planach tego robić: ot, po prostu się z nim droczyła na swój własny, dziwny, ale pełen miłości, sposób. Nim się jednak obejrzała, były profesor ONMS z Hogwartu już wrócił z miarą krawiecką. – Jezus Maria – zaśmiała się raz jeszcze, ale pozwoliła mu czynić honory. – No, jest… zrobiłeś mi dziecko – odszepnęła mu wzruszona, układając dłonie w jego pasie. – Pfff… myślisz, że tak łatwo ciężarówki wybaczając wczesne pobudki? O nie, nie, mój drogi! Na to trzeba zapracować! – Zapowiedziała, z chytrym błyskiem w oczach. – Zrobisz mi śniadanie – wyjaśniła wesoło.

    wykorzystująca sytuację VERKA, która dopiero rozpoczyna mszczenie się :D

    OdpowiedzUsuń
  43. — Mój drogi – podjęła mentorskim tonem Vereena, chociaż jasnym było, iż zwyczajnie rozbawiona do granic możliwości; naprawdę, takie zachowanie, jakie prezentowała, wymagało nie lada talentów aktorskich i samozaparcia – to chyba logiczne, że kiedy zrywasz bladym świtem ciężarną, mała żonkę musisz jej jakoś to wynagrodzić, prawda? Czegoś równie okrutnego nieprzemyślanego – uśmiechnęła się zadziornie; chytrze, ale wciąż niepomiernie wręcz uroczo: jasnym było, iż w rzeczywistości jest całkowicie oczarowana jego podejściem i całkowicie zachwycona tym, co zrobił, tym właśnie, jak bardzo kochał ją i to maleństwo w jej łonie – nie można puścić płazem – uniosła nawet palec do góry, jakby dawała małemu chłopcu reprymendę, a nie dyskutowała ze swoim dwie dekady starszym małżonkiem, z którym dzieliła tak wiele lat wspólnego, całkiem, jakby nie patrzeć udanego, życia. – Nie, nie, nie – dodała szybko, kiedy zaczął się tłumaczyć; we wspaniały sposób podjął jej grę i udał wielce pokrzywdzonego i zatrwożonego myślą, iż żona wymyśli mu jakąś szaloną karę – żadnych wymówek: zachowałeś się skrajnie źle i ja ci tego nie wybaczę, dopóki nie zobaczę tutaj pysznego, pożywnego śniadania, dzięki któremu nie utyję – niewątpliwie kazała mu stworzyć niemożliwe i doskonale się z tym czuła. – No, raz-raz!
    Nie spodziewała się jednak, że wilkołak ma inny pomysł na życie i postanowi ją wziąć ze sobą na dół, do kuchni – był przy tym tak szybki, że Vera nawet nie zorientowała się, kiedy narzucił na jej szczupłe ramiona jedwabny szlafrok z motywem bzu i agrestu, który otrzymała od niego ot tak, bez najmniejszej okazji, i dokładnie w którym momencie pokonali odległość dzielącą ich z sypialni do odpowiedniego pomieszczenia. Była mu wdzięczna za zakrycie ich nagości i chronienie umysłu Roselyn Irisbeth przed ewentualnymi uszczerbkami, gdyby wpadła na swoich rodziców, stojących nad garami tak, jak ich pan Bóg stworzył – co prawda, ostatecznie okazało się, iż to były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu stał nad owymi garami, a ona siedziała wygodnie na krzesełku, ze szklanką soku w dłoni, drugą, wolną, gładząc się po brzuszku, jakby domagając się jego jeszcze większej widoczności. W związku z tym, nie bardzo skupiała się na tym, czy jej ukochany już niszczy jej małe królestwo rozkoszy podniebieniowej, czy jeszcze nie – oddała mu je w pełnię posiadania, samej odpływając do krainy marzeń. Nie wiedziała więc nawet, ile czasu minęło, ale była pewna, że dawno nie czuła tak wspaniałego zapachu, jak ten, który nagle rozniósł się wokół niej. Uśmiechnęła się błogo i wówczas postanowiła wrócić do rzeczywistości.
    — No, no, no… – wyszeptała oczarowana, kiedy jej oczy w końcu objęły wszystko to, co znajdowało się przed nią na stoliku kuchennym. – Wilczek się postarał – wyszczerzyła się zachwycona, zacierając dłonie i dosłownie nie mając pojęcia, od czego powinna była zacząć: wszystko wyglądało cudownie i sprawiało, że miała ochotę każdej rzeczy napchać sobie do buzi, niczym chomik. – Smacznego, skarbie – odpowiedziała jednak i posłała mu pełne miłości spojrzenie; chwilę tak trwali, po prostu mierząc się wzorkiem: on księżycowych tęczówek, ona fiołkowych, czyli dwóch kolorów tworzących jedną, nieopisanie piękną i niepowtarzalną barwę ich miłości. Następnie jednak w pełni skupiła się na posiłku, po raz kolejny będąc wspaniale zaskoczoną przez swojego małżonka, który nagle wstał i stwierdził, że nie jest w stanie funkcjonować w oddaleniu od niej. Parsknęła śmiechem. – Na Boga i Ojca, Connor – pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową, zerkając na niego z politowaniem, kiedy zaczął gładzić jej brzuszek. – Ty wiesz, że my mamy obowiązki, musimy pracować i w ogóle? – Zadarła jedną brew, kpiąc z niego okrutnie i dość brutalnie przypominając mu, że niestety nie czeka go wieczność w takiej pozycji; niezależnie jednak od wszystkiego, niezmiernie i niezmiennie uwielbiała ten jego stan upojenia dobrymi wieściami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, dyskusja na temat rozłąk na – o zgrozo! – połowy każdego dnia w tygodniu roboczym, wcale nie była łatwa i w pewnym momencie pół-wila nie mogła być już pewna, kiedy jej partner żartuje, a kiedy mówi na poważnie. Na szczęście, z pomocą przyszła ich córeczka, która skutecznie urwała ojcowskie utyskiwania – zwabiona wspaniałymi zapachami, postanowiła sprawdzić, co jej rodziciele robią w kuchni. Nie zawiodła się, bo dostała ulubione naleśniczki, a Greybackowie wówczas poczuli, że to właśnie był ten odpowiedni moment do rozmowy – nie wiedzieli, skąd im się to wzięło, ba!, nawet nie zamienili ze sobą słowa, tyko wymienili pełne pewności spojrzenia, na które weterynarz wziął pięciolatką na kolana, a jej mama ustawiła się tak, aby móc ją gładzić po policzku i włoskach oraz wyjaśnić, jakie zmiany czekają ich na Trenwith w nadchodzących tygodniach. Ku ich niemałej uldze – ale też lekkiemu zaskoczeniu, bo chociaż wiedzieli, że ich królewna to mądra, roztropna i uważna dziewczynka, to nie spodziewali, że aż tak bardzo – Rosie nie tylko zaakceptowała fakt, że nie będzie najmłodszym członkiem rodziny, ale ucieszyła się, że będzie starszą siostrą, przysięgając solennie, że dobrze się zajmie swoim rodzeństwem. Rzecz jasna, nie omieszkała zaznaczyć, że życzy sobie siostrzyczki – tego nie mogli jednak obiecać.
      Niemniej, niewątpliwie cała ta poranna dyskusja przeszła nadzwyczaj sprawnie i ich latorośl w pełni pojęła, że nie można domagać się od mamy wzięcia na ręce ani skakać po niej, czy rzucać się z jej impetem w ramiona, bo w przez najbliższe miesiące będzie miała podwójne zadanie: pomóc urosnąć maluszkowi pod jej sercem i zapewnić mu bezpieczeństwo. Jako więc że było tak dobrze, uznali, iż w takim wypadku reszcie rodziny przekażą wspaniałą informację w niedzielę – i tak na farmę przyjechać mieli państwo Rochefort, toteż wilkołak musiał wykonać telefon tylko do Hawthorne’ów. Zadecydowali, iż nie ma sensu, skoro wszystko układa się tak idealnie, dłużej trzymać czegokolwiek w tajemnicy – przecież powiększenie się rodziny było cudowną wiadomością, zwłaszcza, że Roselyn Irisbeth przyjęła ją również spokojnie i z radością; co prawda, nie poruszyli kwestii tego, jak będzie wyglądało ich życie, kiedy już maluszek się pojawi, ale uznali, że do takich rewelacji będą musieli ją przygotowywać stopniowo. Nie chcieli, aby czegoś się przestraszyła i coś demonizowała, ponieważ i tak stąpali po cienkim lodzie, a wspomnienia o poronieniu pielęgniarki mogły wrócić jeszcze do jej pociechy. Tymczasem jednak – nie tym się przejmowali, a przygotowaniami do odpowiedniej oprawy na nadchodzący, rodzinny posiłek.
      — Ugh… – niestety, nie można było powiedzieć, aby Vereena tego konkretnego dnia czuła się na siłach, aby robić cokolwiek. Generalnie, o poranku obudziła się pełna energii, wiary i nadziei, co utrzymywało się przez resztę przedpołudnia, dopóki nie przyjechała Josephine z morelkami, które tak uwielbiał Jacob: zapach tych owoców dosłownie doprowadzał panią domu do szaleństwa i wzbudzał w niej odruchy wymiotne, których nie bardzo mogła w żaden sposób kontrolować; udawało się jej to z wykorzystaniem zdecydowanie zbyt wielu pokładów siły, co odbijało się niestety na reszcie przygotowań. Miała zresztą wrażenie, że w całym domu śmierdzi tymi cholernymi morelkami. – Matko… przenajświętsza… – spała w związku z tym, pochylona nad zlewem kuchennym, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić: w zasadzie to panicznie bała się, że jeśli zamknie się w łazience w wiadomym celu, to całą niespodziankę szlag trafi, a nie po to, zerwała się z samego rana, aby upiec brownie i nie po to też wysłała męża po różowe i niebieski balony, którym domalował wąsy; te miały zostać przyniesione przy deserze. – Zaraza – jęknęła i rozpaczliwie chwyciła szklankę z wodą. – Błagam cię, Connor, nie komentuj – rzuciła jeszcze słabo, od razu poznając jego zachwycający wręcz zapach, gdy wsunął się do pomieszczenia.

      wymęczona przez poranne mdłości, ale wciąż szczęśliwa, VERA THORNE

      Usuń
  44. Pierwszy trymestr ciąży dla Vereeny nigdy nie był łatwy, co w równym stopniu ją wykańczało, jak zwyczajnie, nieopisanie wręcz denerwowało, wkurzało i irytowało, niczym natrętna mucha latająca wokół jej srebrnej głowy. Pierwszy fakt wynikał zwyczajnie ze zmian zachodzących w jej organizmie – z tego, że jej piersi robiły się wrażliwsze i podatniejsze na pieszczoty Connora; z tego, że biodra stawały się nieco bardziej zaokrąglone, przez co niestety nie mieściła się we wszystkie swoje ulubione ubrania; z tego, że o prostu jej organizm reagował na małego, słodkiego intruza wymiotami, zawrotami głowy oraz zdecydowanie zbyt wysoce posuniętym nadwęchem, przez który każdy zapach odczuwała intensywniej, co ostatecznie prowadziło do bardzo nieprzyjemnych sytuacji – takich jak ta w kuchni, kiedy niedobrze jej było od moreli. Drugi natomiast – ściśle był z nim powiązany. Pół-wila bowiem potrafiła znieść doprawdy wiele – od szydzenia z niej, poprzez gapienie się na nią, aż na torturach słownych i fizycznych skończywszy – ale bezsilność było najgorszym uczuciem, jakiego kiedykolwiek doświadczała. W momencie zaś, w którym musiała większość czasu spędzać z twarzą zawieszoną nad toaletą, popijać ziółka, albo po prostu leżeć na kanapie z nogami w górze i zimnym okładzie na czole – czuła się niepotrzebna, ba!, niczym kula u nogi. Oczywiście, było to idiotyczne, bo przecież była siłaczką – matką, która miała wydać na świat nowe życie, kimś, kto przecież sam w sobie nosił nieopisaną moc i energię. Niestety – dla pielęgniarki nie miało to znaczenia i ona nawet w gorączce wariowała, bo nie jest w stanie czegoś zrobić i musi odpoczywać. Fakt zaś, że całe życie śmiała się z pseudo-cierpiących kobiet w stanie błogosławionym – tylko podbijał jej niechęć do siebie.
    — Mmm… wybacz – mruknęła jednak ze skruchą po tym, jak warknęła na męża, który chciał dobrze: on zawsze chciał dobrze; był kochany, oddany i uczynny, a ona znowu się na nim niepotrzebnie i niesłusznie wyżywała. Świadomość tego zaś tylko mocniej ją dobiła; głębiej pochyliła się na zlewem, zaburczała, zajęczała i odetchnęła ciężko: niestety nie na tyle głęboko, aby powstrzymać zawroty głowy i mdłości, będącej bardziej irytującymi, niźli naprawdę szkodliwymi, przynajmniej jeszcze teraz, bo utrzymywanie się ich zbyt długo także przecież zdrowe nie było. Odetchnęła ciężko i miała ochotę załkać ze szczęścia: gdyby nie on, najpewniej umarłaby. – Jesteś najlepszy – wyszeptała, kiedy związał jej włosy w warkocz; bardzo chciała wówczas na niego spojrzeć, ale nie miała sił się poruszyć chociażby o milimetr. – Ciągle o mnie myślisz – wystawiła do niego dłoń, dając mu znać, że chce podejść do okna; majowe powietrze nie ukoiło jej nerwów ani ciała zbyt mocno: wciąż było jej paskudnie niedobrze. – Nic, Connor, nic – zapewniła jednak, całkiem poważnie, bowiem juz naprawdę nie miał, czego robić: po prostu jak długo zapach moreli miał się unosić na Trenwith, tak długo miała obijać się o muszlę klozetową. – Kocham cię – tak dziękowała mu za wszystko; schowała twarz w jego torsie. Wdychała jego zachwycający zapach dłuższą chwilę, próbując się ze wszystkich sił opanować. – Bawią się, czy nie – podjęła nagle – muszę skończyć przygotowywać obiad… nie mogę nic dać po sobie poznać, aż do deseru – zaśmiała się wyjątkowo niemrawo i powolutku odsunęła się od niego. Nie postąpiła jednak dwóch kroków, a już leciała na ziemię; dobrze, że jej ukochany był obok. – Jezus Maria – wtuliła się w niego, poszukując bezpieczeństwa. – Dziękuję – sapnęła żałośnie słabo, przymykając oczy.

    wyjątkowo mocno słaba i bardzo z tego faktu niezadowolona VERA, która wie, że musi się wziąć w garść, ale jakoś nie może…

    OdpowiedzUsuń
  45. Vereena poczuła się tak beznadziejnie słaba, jak od dawna się nie czuła – chyba ostatni raz, taki marazm ogarnął ją wówczas, kiedy była przed operacją wycięcia oponiaka z jej srebrnej głowy przed niemalże czterema laty. Wiedziała oczywiście, że nie powinna była tak pojmować całej tej sytuacji, bowiem – ponownie, tak wówczas, w dwa tysiące dwudziestym piątym – nie miała tak naprawdę żadnego wpływu na swój stan zdrowia i pewnie nawet gdyby nie te cholerne morele, to nie byłoby jej zupełnie nic. Nawet przecież rano nie miało żadnych nudności, czy zawrotów głowy – owszem, piekły ją piersi, trochę była ociężała, ale równie dobrze, ta druga niedogodność, mogła wynikać tylko z ilości wspaniałych emocji, jakich doświadczała: z potwierdzenia przypuszczeń po jej odmiennym stanie przez doktor Seymour, z radości, jaka wynikła z doskonałego przyjęcia tych wieści przez słodką i uroczą Roselyn Irisbeth i ogóle – z faktu, że po prostu cieszyła się, iż z Connorem ponownie powołali na ten świat idealną istotkę. Generalnie więc było cudownie, ale jej nadwęch po prostu doprowadzał ją do szaleństwa, chociaż istniała – całkiem bardzo prawdopodobna – możliwość, iż pół-wila zwyczajnie sama siebie nakręcała. Czasem lubiła tak myśleć oraz oceniać, bo wówczas miała pozorne poczucie, iż posiada większą kontrolę nad samą sobą i nad tym, co się z nią dzieje – straszliwa świadomość zaś, iż nie ma na siebie wpływu była przerażająca; bezsilność ją wykańczała. Pewnie też więc, gdyby nie obecność wilkołaka – już dawno by się poddała i całkowicie załamała. Walczyła natomiast dla niego – i oczywiście dla ich córeczki oraz reszty bliskich w dalszej kolejności, ale jednakowoż to on był jej wspaniałym i nieocenionym motorem napędowym, któremu nie wiedziała, jak może dziękować za każdą cudowną rzecz, jaką dla niej robił – i próbowała się cały czas uśmiechać oraz patrzeć pozytywnie na każde wydarzenie; chociaż w tamtej chwili miała ochotę puścić z dymem każdą plantację moreli. Co ważniejsze jednak – udowadniał to po raz kolejny, że niezależnie od wszystkiego jest obok niej. Nie dała jednak rady mu podziękować za jego wielką miłość, oddanie i troskę, którą wobec niej okazywał – była na to zbyt słaba.
    — U-uważam… uważam… Jezu… – wybąkała wtulona w męża po swoim bardzo niebezpiecznym zachwianiu się. – Uważam, kochanie, naprawdę – dodała, po tym jak odchrząknęła ciężko; chciała mu za wszelką cenę pokazać, iż dba o siebie i naprawdę nie robi niczego, co jest głupie i nieodpowiedzialne. Przymknęła powieki, podziękowała mu i zaczęła głęboko, miarowo oddychać. – Connor… kiedy… k-kiedy ja się nie forsuję. – Zapewniła, spinając się lekko i marszcząc brwi. – Nie robię niczego ponad to, co robiłam chociażby w zeszłym tygodniu i przysięgam ci, gdyby nie te morele latałabym po sufitach – wyszczerzyła się radośnie, chociaż była blada, co wyglądało ostatecznie dość groteskowo. Powolutku uniosła głowę i spojrzała w jego zachwycające oczy. – Nie denerwuje się obiadem ani… powiedzeniem o naszym słodkim sekreciku – ułożyła jego wielką łapę na swoim brzuszku. – Serio – przekonywała i była całkowicie szczera. – Jestem… jestem całkowicie spokojna i szczęśliwa, i… i, o cholera, Connora, wiesz, jak ja cię kocham? – Przycisnęła się mocno do jego torsu. – W sumie jednak nie masz głupiego pomysłu z tymi morelami… może faktycznie zrobimy to przy obiedzie… pewnie na pewno masz rację… jak zwykle masz rację – uszczypnęła go w pośladek, trochę z niego kpiąc. Odetchnęła w końcu ciężko. – Chcę coś uściślić – zaczęła ni z tego z tego, ni z owego wyjątkowo poważnie – nigdy, ale to nigdy – podkreśliła mocno, niemalże groźnie – nie myśl, że noszenie twojego dziecka pod moim sercem jest dla mnie męczące. Nigdy, Connor. Czy to jasne? – Głos miała pewny siebie i ostry; nieznoszący sprzeciwu. – A teraz – uśmiechnęła się uroczo – pomóż mi usiąść i sprawdź, czy nie przyfajczyłam sera w sosie – wyszczerzyła się, padając ciężko na krzesełko.

    chociaż naprawdę wyjątkowo mocno wymęczona, to szczęśliwa i kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  46. — Dobrze, że wiesz, ale ja i tak będę ci powtarzała, długo, namiętnie, aż do znudzenia; aż w końcu powiesz, że mam się zamknąć na dobre – wyszczerzyła się Vereena, która chociaż bardzo mocno osłabiona i naprawdę zmęczona oraz skrajnie, niezdrowo blada, nie mogła sobie odmówić kilku minut droczenia się z Connorem i zapewniania go o swojej bezdennej miłości, która niewątpliwie mogła przenosić góry i pomagała jej się podnieść nawet po najcięższym upadku; nierzadko za pomocą jego wielkich, silnych ramion. – No, no, tylko się przyznawaj, ze to lubisz, bo cię takimi wyznaniami zakatuję… na śmierć! – Zachichotała słodko, siedząc już wygodnie na krzesełku i gładząc się po brzuszku, jakby ten był duży, a malec w jej łonie już się poruszał; ot, taki zwykły, matczyny odruch, dzięki któremu już na tak wczesnym etapie ciąży nawiązywała więź ze swoim dzieckiem. – Każdy z nas popełnia błędy, każdy, a twoim największym jest ten, że w ogóle pomyślałeś, że mogę się męczyć, dając ci kolejną kruszynę – przypomniała mu wesoło, a następnie pogoniła do sosu. – Brawo żołnierzu! – Pochwaliła go nawet kpiarsko, kiedy chwycił za łyżkę. – Cooo?! – Poderwała się gwałtownie i równie szybko pacnęła z powrotem na siedzenie, dopiero po chwili orientując się, że żartował. – Ha-ha – zirytowała się. – Śmieszne – burknęła.
    Dopiero jego – acz niewątpliwie wspaniały – serowy pocałunek nieco ją udobruchał, ale i tak spoglądała na niego jeszcze chwilę spod byka, pilnując tym razem, aby nie wyjadał z garnka polewy do polędwiczek w boczku – nie było to znowu takie łatwe, bo skutecznie zasłaniał jej widok swoim wielkim, seksownym cielskiem, a ona przecież była uziemiona; dla męża i z rozsądku. Dlatego też, kiedy poprosił ją, aby się nie ruszała – zresztą nie bardzo miała na to siły – zgodziła się z nim i chociaż zalewała ją krew z bezsilności i poczucia beznadziei, to nie kiwnęła nawet palcem, kiedy on pozbywał się z Trenwith wykańczającego dla niej zapachu moreli, co bardzo doceniała, bo niestety: z minuty na minutę było coraz gorzej. Kwestia była jednak mocno skomplikowana: musiał kryć się z magią przed panem Rochefortem – wówczas uznała, że czas najwyższy wyznać mu prawdę.
    — Wiem, kochanie, że miałam siedzieć, ale kto ugotowałby makaron? – Zapytała retorycznie: oczywiście, nie wytrzymała długo bez pilnowania w jednej pozycji i mając w głowie tę irytującą myśl, że skoro już nie pomaga, to niedługo zacznie przeszkadzać, jakkolwiek to było idiotyczne; zresztą, wlanie wody do garnka, zagotowanie jej, posolenie i wrzucenie składników z paczki nie było przecież zdobyciem Korony Świata. – Nie złościsz się, bardzo dobrze – wyszczerzyła się triumfalnie, widząc jego cudowny uśmiech. – Chodź do mnie – poprosiła czule, a kiedy to zrobił, zachichotała jak podlotek na jego muśnięcie ją w czoło. – Jesteś najlepszy, wiesz? – Zagaiła czule, gdy wspomniał o zapachu, naprawdę bardzo wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił. Ponownie ułożyła dłonie w jego pasie, czując się tak znacznie stabilniej i zwyczajnie bezpieczniej. – Tak, jest znacznie, znacznie lepiej – przyznała szczerze i poważnie, a dla efektu zaciągnęła się głęboko powietrzem i wypuściła je ze świstem, uśmiechając się wesoło i tym samym pokazując, że już zdecydowanie nigdzie nie wyczuwa żadnych moreli. – Dzięki – przyciągnęła go do siebie, aby musnąć jego idealnie wykrojone wargi, a następnie zamyśliła się, zabawnie marszcząc nosek. – Zróbmy to… po obiedzie… wiesz, jaka jest babcia, jak jej powiemy teraz, to nic nie zje, a ja nagotowałam jedzenia, jak dla pułku wojska – wybuchła perlistym śmiechem. – Ej, Connor – zagaiła nagle, zaniepokojona – ale wiesz… wiesz, że twoje szczęście też się liczy, nie? Bardziej niż moje – uściśliła; och tak, zdecydowanie byli siebie warci. – Jeśli więc masz inny pomysł, to mi powiedz, proszę – tym razem to ona chwyciła jego przystojną twarz w swoje drobne dłonie. – Chociaż chorwacki zespół pieśni i tańca brzmi zacnie, mój drogi – dodała radośnie.

    tak naprawdę bardzo mocno zniecierpliwiona VERA, która gra pełną powagi i rozwagi, lol

    OdpowiedzUsuń
  47. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Connor był skończonym wariatem – wielkim, kochanym i wspaniałym wariatem, bez którego Vereena nie potrafiła żyć i nie wyobrażała sobie, aby w ogóle mogło istnieć bez niego jakieś życie: pewnie, zakrawało to o skrajne uzależnienie, ale czy mogło być coś złego w uzależnieniu od miłości?; czy mogło być coś złego w szaleńczej miłości dwóch osób, które pokonywały wspólnymi siłami wszelkie przeciwności losu i nie poddawały się bez względu na wszystko?; czy mogło być coś złego w miłości tak wielkiej, że mogła dosłownie przenosić góry, rozwiewała wszystkie burzowe chmury i sprawiała, że zwyczajnie świat stawał się piękniejszy? Nie, nie mogło być – ten rodzaj uzależnienia był bowiem najlepszy na świecie, pomimo tego, iż najpewniej niezrozumiały przez znakomitą część społeczeństwa; w zasadzie i dobrze, bo też chyba Greybackowie nie chcieli się dzielić tajemnicami swojej alkowy i woleli być postrzegani, jako wariaci, niźli tłumaczyć to, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami ich pięknej farmy Trenwith i ileż jest tam radości również z powodu słodkiej Roselyn Irisbeth, jak i ich zwierząt. Obydwoje więc, tak w rzeczywistości, byli wariatami, o czym właśnie świadczyło chociażby to, co wyrabiali w swojej kuchni – jakie inne małżeństwo, w obliczu takich kłopotów ciężarnej pani domu, byłoby tak spokojne, zgodne i zgrane?; jakie małżeństwo wciąż w takich momentach odnajdywałoby radość i spokój, dzięki swym objęciom?; jakie małżeństwo wprost przyznawałoby się do tego, że szczęście jednego zaczyna się tam, gdzie zaczyna się szczęście drugiego? Żadne – oprócz n i c h . W związku z tym, niczym zaskakującym nie był to, że tak świetnie się dogadali w kwestii planowanej niespodzianki.
    — Dziękuję – szepnęła tylko jeszcze oczarowana pół-wila i wespół z ukochanym zaczęła znosić potrawy do jadalni, w której już nie pachniało morelami, co owocowało, jak na ironię!, jej znacznie lepszym samopoczuciem. Dzięki też temu, wyjątkowo szybko uwinęli się z nakrywaniem stołu. – Rosie, a co mówiłam o miejscach, hm? – Zagaiła córeczkę, która przebiegła pod jej pachą i zatrzymała się nagle zawstydzona, przyznając, że najpierw dorośli wybierając krzesła; oczywiście, jej mama się nie złościła, ale wolała jej przypominać o pewnych zasadach, które ostatecznie zostały respektowane, ba!, zostały nawet odpowiednio celebrowane, kiedy wilkołak podsunął jej krzesło. Już wtedy dosłownie buzowała z ekscytacji na myśl o tym, co się wydarzy, co było bardzo trudne do okiełznania, zwłaszcza że Zjawa wskoczyła bezczelnie na jej kolana i przytuliła się mocno do brzuszka. Dobrze, że jej jedzenie skutecznie odwróciło uwagę od niej samej. – Odezwał się pan szczuplutki – zbeształa małżonka wesoło i żartobliwie, a następnie rzuciła mu niby-mordercze spojrzenie. – Serio? Zachowujesz się, jakby nam w domu nie przelewało – wbiła palec między jego żebra – i jakbym nigdy ci nie robiła takich pyszności – szturchnęła go jeszcze stopą w łydkę, co jednak miało także podtekst seksualny; mógł to poznać po jej fiołkowym, płomiennym spojrzeniu. Patrzyli na siebie chwilę z oddaniem i czułością, od razu wiedząc, do czego to wszystko zmierza. Zawoalowana uwaga byłego profesora ONMS z Hogwartu tylko to potwierdziła. – Tak… tak jest najlepiej – chwyciła jego wielką dłoń, mocno ścisnęła, nieco ponaglająco, ale i pokrzepiająco. – Powinniśmy kolekcjonować takich pięknych, szczęśliwych chwil w takim gronie, jak najwięcej – przytaknęła ochoczo. – No, ale co będziemy się wzruszać! – Zaśmiała się, niby to dla rozładowania atmosfery, ale tak naprawdę miała w tym swój cel, który przedstawiła mu w kuchni, kiedy częściowo znosili brytfanny i talerze. – Idź po te balony – poprosiła go wesoła i zniecierpliwiona. – No idź, bo ani ja, ani Rosie dłużej nie wytrzymamy, kochanie – wyznała całkowicie poważnie i szczerze, ale uśmiechała się rozmarzona, bo przecież mieli przekazać cudowne wieści, którymi bardzo chcieli się dzielić z bliskimi.

    podekscytowana, jak małe dziecko w święta, mające ochotę skakać, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  48. Ekscytacja drobnej Vereeny sięgnęła zenitu i wówczas też zenitu sięgnęło jej zdenerwowanie – nagle bowiem uprzytomniła sobie, że przecież nigdy wcześniej tego nie robiła: nigdy nie przekazywała informacji o swoim odmiennym stanie takiemu gremium, ba!, przy pierwszej, w której nosiła pod sercem malutkiego Lieva Erika i przy drugiej, kiedy to w jej łonie rosła słodka Roselyn Irisbeth, początkowo powiedziała wszystko tylko babci. Jednej, jedynej osobie. Kiedy trzeci raz okazało się, iż jest w błogosławionym stanie – jakoś tak wyszło, że z Connorem to powiedzieli: ot wyrwało się im i tak już zostało. W związku z tym tak naprawę nie miała najmniejszej wprawy w mówieniu o czymkolwiek – chyba że to były testy przed potężną kapitułą profesorów-Uzdrowicieli ze Szpitala Świętego Munga – przed zgromadzeniami ludzkimi i w zasadzie nie można było się jej dziwić, że zjada ją stres: zwłaszcza, że do przekazania miała informacje tak dla niej ważne, tak piękne i w swojej cudowności tak potężne, że niemożliwe do opisania słowami.
    — No już, już! – Podkreśliła w związku z tym wesoło, spoglądając na swojego ukochanego, jak na ósmy cud świata, którym przecież niewątpliwie był; jak zawsze, na moment zaparło jej dech w piersiach. Zdecydowane był zbyt idealny i czasem miała ochotę płakać nad tym ze szczęścia: nad tym, jak przystojny był, nad tym, jak dobry był, nad tym, jak kochany był, nad tym, jak oddany był i nad, jak bardzo mogli na sobie polegać. – Nie denerwuj mnie, wilczku – znowu szturchnęła go żartobliwie w bok, po czym zaśmiała się perliście – tylko leć, niech cię niesie wiatr, a ja postaram się nie roznieść kuchni w drobny mak w tym czasie – puściła mu perskie oczko. – Tak, Connor, wmawiaj sobie dalej, że nie poradzilibyśmy sobie bez ciebie – pokazała mu język: jasnym było, że żartuje, bo przecież nie poradziłaby sobie bez niego i takie były fakty. Oczywiście, nie odmówiła sobie, aby na odchodne pocałować go czule w usta, a następnie klepnąć w pośladek, aby się pospieszył. W czasie zaś, w którym on zajmował się balonami, ona próbowała względnie chociaż ogarnąć pozostałości po obiedzie, co także do prostych czynności nie należało: dłonie jej drżały z olbrzymiej ekscytacji, toteż kiedy jej mąż wrócił, aż podskoczyła z wrażenia. – Och… och tak, tak… gotowa, o Jezu!, jak bardzo jestem gotowa! – Przylgnęła do niego mocno na chwilę, ładując sobie akumulatory ciepłem i zapachem oraz siłą mężczyzny. – Chodźmy – chwyciła go mocno za wolną rękę i wespół wsunęli się do jadalnie, w którym ich rozleniwiona rodzina oczekiwała na deser; Felix wariował ze szczęścia na wiadomość, iż czeka go brownie Very. Niewątpliwie jednak odeszło to w niepamięć, kiedy goście zobaczyli Greybacków z naręczem balonów. – Malutka… – szybko upomniała jednak córeczkę, wespół z ukochanym, co i tak ostatecznie nie wypaliło do końca, jak chcieli. Rosie jednak była tak urocza, że jej rodzice wybuchli radosnym śmiechem. Dopiero więc później pan domu potwierdził wiadomość, a pół-wila przytaknęła: – W siódmym tygodniu – uściśliła wesoło i wtedy miała wrażenie, że zaczęło się istne szaleństwo: jej babcia płakała, jej mąż wraz z nią, obydwoje ją tulili, Josephine spoglądała na nią w milczeniu z lekką zazdrością, pan przedszkolanka ściskał, gratulując przyjaciela, a najmłodsi skakali wesoło; pewnie Jacob Ivan nie do końca pojmował, co się dzieje, ale kuzynka skutecznie nakręcała go w wesołość. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję – nieco kpiarsko się pokłoniła, udając, że właśnie wykonała skomplikowany występ baletmistrzyni na scenie – ale to nie tylko moja zasługa – wykaraskała się z ramion państwa Rochefort i wróciła do męża, aby to przy jego boku się skryć i opanować się; serce waliło jej młotem w piersi, ale tylko ze szczęścia. – Oj, babciu, no serio dowiedzieliśmy się w piąte… mieliśmy jakieś przypuszczenia… – zapewniała szczerze – nie, nie dziadku, nic mi nie jest… – uspakajała starszego pana – na Boga, Felly, jakbyś nie wiedział, skąd się biorąc dzieci – zarumieniła się na uwagę Hawthorne’a o jurności wilkołaka.

    oszołomiona, acz zakochana VERA

    OdpowiedzUsuń
  49. — Ojej, dajcie mi żyć! – Śmiała się do rozpuku Vereena, która nie potrafiła opanować jednocześnie łez wzruszenia oraz mocnego tulenia się do Connora, który zdawał się być równie mocno poruszony, co ona; ewidentnie jednak obydwoje byli niesamowicie szczęśliwi, tak jak znakomita część ich bliskich, którzy przekrzykiwali się w gratulacjach, ale i pytaniach oraz namowach o opowiedzenie im wszystkiego. Co prawda, ostatnie pytanie było mocno nie na miejscu, ale niewątpliwie Felix wcale nie chciał go zadać w taki sposób: ot, w całej tej euforii, wyrwało się mu niepotrzebnie, acz niewątpliwie zabawnie. Nikt z nich, w związku z tym, nie ganił go ani się nie obrażał, tylko ciągnęli dowcip. – Słuchajcie, żeby sprawa była jasna, naprawdę czuję dobrze, nie licząc… hm… no, jakbyście mogli unikać moreli w moim towarzystwie, bo wtedy nie jest ze mną najlepiej – wyszczerzyła się radośnie, pełna wiosennego słońca w sobie i wolną dłonią pogładziła zachwyconą Roselyn Irisbeth po ciemnych włoskach, która postanowiła wszem i wobec ogłosić, a tym samym podkreślić swoje wymagania dotyczące nowego członka rodziny, iż oczekuje siostrzyczki. – Oj, maleńka, jakbyśmy tylko mogli – zachichotała, troszkę przytłoczona ostatecznie ilością euforii, jaka zalewała ich jasny salon na farmie Trenwith. – Hej… a może deser, hm?
    Rzecz jasna, jej sugestia spotkała się z donośnym potwierdzeniem – nikt nie protestował, bowiem w końcu chodziło o j e j brownie. Zdecydowanie więc – ten wieczór nie mógł wypaść lepiej. Później bowiem było głośno, gwarno, radośnie, o tego stopnia, że po wszystkim Greybacków aż bolała głowa oraz usta i języki od odpowiadania na setki różnych pytań i zagwozdek. Zaczęli rzecz jasna od uspokojenia pani Rochefort – starsza pani potrzebowała kilkunastu zapewnień swej wnuczki, że nic jej nie jest, że poranne mdłości nie są znowu aż tak uciążliwe i że lekarka orzekła, iż nie ma najmniejszych kłopotów; jasnym było, że kobieta referowała niejako w podtekście do poronienia, ale to okazało się nie mieć najmniejszych dewastujących skutków w organizmie pół-wili, co przecież było bardzo istotne – następnie przeszli do jej małżonka – ten natomiast nie mógł zdecydować, czy powinien gratulować, czy tylko się dopytywać, toteż pozwolili mu na obie rzeczy, mimo że kilka razy musieli powtórzyć dane zdanie – a na koniec postanowili okiełznać pana Hawthorne’a, który był tak zachwycony kolejnym maluchem w rodzinie, że już zaczął gadać do brzuszka swojej przyjaciółki – besztania wilkołaka na nic się, w związku z tym, zdawały, ale jak długo właściciel przedszkola był nieszkodliwy, tak długo pozwalali mu na wszystko.
    Było tak przynajmniej, dopóki nie wróciły zawoalowane pytania o ich pożycie małżeńskie – jednak i to zbyli śmiechem. Sprzątając zaś, kiedy zostali sami – wymieniali się pełnymi miłości spojrzeniami i nawet chłodne, wycofane zachowanie Josephine, która nie mogła znieść, że jej nie było dane powiększyć rodziny, czego jeszcze nie wiedzieli, nie mogło im popsuć w żaden sposób humorów. Zwłaszcza, że przy zmywaniu naczyń Vereena donośnie śmiała się z Connora, który wygładzał kompulsywnie zdjęcie USG na stoliku kuchennym, aby dopiero, kiedy miał pewność, że nie jest wymięte – a przeszło przecież przez wiele palców tego wieczoru – przypiąć je magnesem do lodówki, a później została bezczelnie przeniesiona do sypialni i tamże we wspaniały sposób zbałamucona, co zresztą rozpoczęło wspaniały okres w ich życiach, w którym każdego dnia celebrowali fakt, że ten wielki były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu umieścił w łonie malutkiej pół-wili nowe życie – co prawda, wyjątkowo szybko rosnące, jak się okazało w ciągu najbliższych tygodni. Nie niepokoiło ich to jednak – jakżeby mogło, skoro oto mieli wspaniały znak, że ta niewinna kruszyna pod sercem pielęgniarki jest zdrowa oraz silna. Każdy dzień więc cieszył ich niepomiernie – czerpali z niego dosłownie całymi garściami.
    Niczym więc dziwnym nie było, iż maj – oraz związany z tym festyn „May Day Celebrations” –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – odbył się w doskonałej atmosferze. Oczywiście, jak co roku, poszli na niego całą rodziną, w większości uśmiechnięci i zwyczajnie szczęśliwi – problem pojawił się dopiero wówczas, kiedy Jo zaczęła być wobec Very dziwnie oschła i nieprzyjemna. Oczywiście, pani Greyback nie zostawiła tego bez komentarza – parę dni później kupiła czekoladki i pojechała do przyjaciółki, chcąc wiedzieć, co się dzieje. Wówczas wyszło na jaw, dlaczego zastępczyni burmistrza Boscastle jest w takim złym stanie: zwyczajnie zazdrościła młodszej pani werwy i faktu, iż mogła powiększyć rodzinę, a ona miała takie olbrzymie problemy z Felixem; zazdrościła jej energii w ciąży oraz tego, jak wyglądała; zazdrościła jej, ale nie była zła, czy podła – ot zwyczajnie smutna i rozmowa zdecydowanie jej pomogła. W związku z tym reszta piątego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego dziewiątego minęła im równie cudownie: bez kłótni, bez niesnasek, bez niepotrzebnych wymian zdań – no chyba że tych płomiennych, dotyczących odnawiania Muzeum Magii i Czarodziejstwa, czy rewitalizacji chatki górnika nieopodal Wheal Hope, która cieszyła się jeszcze większym zainteresowaniem, niźli w poprzednich latach. Czerwiec więc powitał ich upałami i pierwszymi rezerwacjami – a więc zastrzykiem gotówki, który pół-wila, jak przystało na zakochaną matkę, już wyliczała ile i na co wyda pieniądze. Zresztą – okazało się, że i swoją garderobę musiała dość szybko wymienić: brzuszka przyrastało jej w zastraszającym tempie, ale obydwoje z wilkołakiem byli jednakowoż tym faktem całkowicie oczarowani: w końcu chodziło o ich wspaniałe, kochane dziecko; rzecz jasna, chodziło głównie o garderobę pana domu, bo to w jego koszulach w ciąży chodziła. Oczywiście, to czasem dawało się jej we znaki, ale dzięki nieocenionemu wsparciu swojego partnera: i tym się nie przejmowała mocno – jak długo miała jego i Roselyn Irisbeth, tak długo miała siły. Żyli więc nieco z dnia na dzień, gdzieś w międzyczasie świętując zdanie egzaminów przez Danielle. Było niewątpliwie przepięknie – i Vereena nie sądziła, że zostanie to zakłócone w ciepłe popołudnie, dziewiątego czerwca.
      — Ojoj, no to kogo tutaj niesie maluszku, hm? – Zagaiła do kruszyny pod swoim sercem, kierując się do drzwi; mimowolnie gładziła się po już mocno pokaźnym, zwłaszcza jak na czternasty tydzień ciąży, brzuszku. Właśnie była w trakcie sprzątania po obiedzie, podczas gdy jej małżonek szlifował swoje zdolności malarskie na piętrze, uwieczniając na portrecie ich królewnę. – Tak późno… – zerknęła na zegar; faktycznie o tej porze nikt ich raczej nie odwiedzał, bo przecież wszyscy ich bliscy mieli swoje życia i jeśli już odwiedzali Trenwith, to raczej właśnie w porze posiłku lub kawy, a owe te kwestie Greybackowie już zamknęli chwilę temu. – Tak? – Uśmiechnęła się jednak szeroko otwierając drzwi i w ogóle nie poznając kobiety, która stała na tarasiku. – Ja? – Spytała zaskoczona do granic możliwości. – To ja? – Zmarszczyła brwi skonfundowana. – Z-znaczy… t-tak… ja to ja… – wybąkała i z każdą upływająca sekundą była coraz bardziej zagubiona. – P-pani… ojej, jak pada, niech pani wejdzie! – Jasne, to było skrajnie głupie i niebezpiecznie, że wciągała do domu obcego człowieka, bo przecież to mógł być każdy; coś jednak w gościu wydawało się jej dziwnie znajome i ciepłe. – Chce pani herbaty? – Zagaiła od razu, w pierwszej chwili nie orientując się, co przybysz mówi. Kiedy jednak w końcu do niej dotarło, cofnęła się o krok. – Przepraszam? P-pani… przepraszam, musi mi pani wybaczyć… co?! – Jeszcze raz się wycofała, tym razem przerażona. – S-sy… s-s-s… s-syna? – Wydusiła z siebie w końcu, nie potrafiąc reagować na komplement, co chyba w zaistniałej sytuacji nie było niczym dziwnym: w końcu wypowiedź owej kobiety była całkowicie oderwana od rzeczywistości. – O czym ty mówisz? – Przeszła więc do ataku, jak każda matka i żona, próbując bronić bliskich.

      chociaż na początku nieuważna, ostatecznie gotowa do walki VERA THORNE, która przybrała z miłości pozycję ofensywną

      Usuń
  50. Niczym zaskakującym nie było, iż Vereena nagle zmieniła wobec obcej kobiety swoje podejście – jakby bowiem nie patrzeć, oto ktoś kompletnie nieznany nachodził ja w sobotnie popołudnie, w strugach ciepłego, lipcowego deszczu i mówił do niej całkowicie niezrozumiałe rzeczy – rzeczy, które tak po prawdzie nieco ją przerażały, zwłaszcza, że jak już wcześniej zauważyła poł-wila: starsza pani miała w sobie coś dziwnie znajomego i ciepłego, a jednocześnie trochę szalonego oraz dzikiego. Nie potrafiła jej ocenić – bardziej, niż innych, bo z tym zawsze miała problem w swej beznadziejnej naiwności, niewinności łatwowierności, które nierzadko prowadziły do ranienia jej, bo zbyt szybko ufała każdemu wokół – i to wyjątkowo ją płoszyło; na co pewnie wpływ miało również to, iż na piętrze był Connor, który bawił się z ich słodką Roselyn Irisbeth, a pod sercem pani domu rósł niewinny maluszek, którego musiała chronić za wszelką cenę, niezależnie od wszystkiego. Małżeńska i rodzicielska miłość nie pozwalała jej więc być tak do końca przyjazną dla intruza, szczególnie gdy w ogóle nie nadążała nad tokiem jego myślenia. Ostatecznie więc chyba nie do końca chciała, aby pani weszła do jej domu na Trenwith, ale ta widocznie się tym nie przejmowała – w ciągu chwili wsunęła się do korytarza, ale nim to nastąpiło, chwilę mierzyły się uważnymi spojrzeniami. Ciężarna pielęgniarka naprawdę nie wiedziała co myśleć, ale mogłaby przysiąść, że gdzieś już widziała podobne rysy – chyba troszkę ostrzejsze, jakby męskie, ale na pewno twarz, w którą patrzyła, nie była do końca obca. Skonfundowanie dwudziestosiedmiolatki sięgnęło w związku z tym zenitu – mrugała gwałtownie powiekami, potrząsała srebrną głową, próbując się jakkolwiek opanować. Z miernym skutkiem.
    — T-tak… tak… to dom… co? – Nie wiedziała już co mówić ani jak się zachowywać, mając coraz większy mętlik w umyśle. – Tak, to dom Connora Greybacka – przyznała, leciutko drżąc i rozglądając się niespokojnie. Niemniej, nie potrafiła jednocześnie powiedzieć kobiecie ot tak, że ma sobie wyjść; nie miała jednak pojęcia, co za siła ją od tego powstrzymuje i dlaczego tak właściwie pozwala obcej osobie panoszyć się po jej korytarzyku. – Eee… a-ale… ale co p-pani… – zatrzasnęła drzwi, z trudem chwytając oddech, bowiem sytuacja robiła się coraz bardziej absurdalna, szczególnie kiedy starsza pani zaczęła dotykać rodzinnych zdjęć jej bliskich. – Przepraszam, ale czy może mi pani wyjaśnić… – ponownie urwała, czy raczej zostało jej przerwane: intruz mówił chaotycznie, jakoś tak jakby zza ściany, co tylko intensyfikowało efekt niezrozumienia. – Chwil? Szans? Zobaczyć? – Powtórzyła, mając wrażenie, że zaraz przewróci się od ilości emocji: wszystko było tak idiotyczne i niemożliwe, że Verę aż skręcało ze złości, że nie może pojąć, co się wokół niej wydarza. – S-s… s-sy… s-syn… syn?! – Wrzasnęła w końcu. – No proszę mi wybaczyć, ale chyba coś się pani pomyliło – uśmiechnęła się pobłażliwie z politowaniem, zbliżając się do kobiety i kiedy mogła obejrzeć jej buzię w dobrym świetle zamarła. Już wiedziała, skąd znała te rysy: to były rysy jej męża. Zapowietrzyła się z wrażenia i cofnęła o krok. Uchyliła z wrażenia usta, dysząc ciężko. – Lucille Greyback – skwitowała w końcu; nigdy nie widziała swojej teściowej na własne oczy, ba!, nawet na zdjęciu: znała ją ledwie z opowieści swojego ukochanego, ale ni miała wątpliwości, że oto stała przed nią. – Powinna pani wyjść, w tej chwili – nakazała, pamiętając, jak matka traktowała Connora. – Teraz – warknęła ostrzegawczo, słysząc poruszenie na piętrze: najpewniej skończyło się malowanie małej Rosie i nastało sprzątanie. – Ostrzegam: wyjdź i nie wracaj, bo nie ręczę za siebie – groziła całkowicie poważnie; jej fiołkowe tęczówki płonęły determinacją: jasnym było, że rodzinę miała zamiar chronić za cenę swego życia. – Cholera… – sapnęła, słysząc tupot małych stópek na schodach: jej córeczka zbiegała radośnie, trzymając w łapkach piękne dzieło ojca.

    wściekła i zaskoczona, acz gotowa do ataku, VERA

    OdpowiedzUsuń
  51. — Niech pani stąd idzie – warczała przez zaciśnięte szczęki Vereena, ale na niewiele się to zdawało: stara Greybackówna stała w miejscu, nie odchodząc ani o cal od zdjęć zawieszonych na przedpokojowej ścianie. – Niech pani stąd wyjdzie! – Dosłownie histeryzowała, nie potrafią chwycić oddechu z wrażenia, bowiem odgłos stópek Roselyn Irisbeth był coraz bliżej. – Nie, ona nie jest pani! – Gdyby nie gardło zduszone przez strach, najpewniej ryknęłaby rozpaczliwie, ale w zaistniałej sytuacji, powiedziawszy to, po prostu się żałośnie zapowietrzyła. W tamtej chwili nie potrafiła nawet dostrzec, iż jej teściowa szczerze żałuje wszystkich popełnionych przez siebie grzechów i naprawdę nie wygląda na kogoś, kto jest gotów kogokolwiek skrzywdzić; to ewidentnie nie było celem jej wizyty na Trenwith. Niemniej jednak, pół-wila, zbyt przejęta tym, co się działo i objęta przerażeniem o swych bliskich, kompletnie tego nie dostrzegała. – Rosie, maleńka moja, a mogłabyś… – urwała załamana, bo było zdecydowanie za późno na cokolwiek: pięciolatka już zdążyła pojawić się na dole, w towarzystwie niedołączonego Pigleta, który zjeżył się lekko na widok intruza; serce jej matki zaś stanęło w piersi – Jezus Maria – jęknęła, opierając się dłonią o piękny kredensik, który swego czasu otrzymała od Connora, który właśnie stał u szczytu schodów.
    Sytuacja była niewątpliwie patowa. Patowa do tego stopnia, że ciężarna pielęgniarka nie potrafiła nawet odpowiednio pochwalić swojej księżniczki za piękne zachowanie, ba!, złapała się nawet na tym, że wolałaby, aby mała zdecydowanie była mniej miła, kochana i grzeczna wobec swej – cholera jasna, jak to absurdalnie brzmiało! – babci. Czuła się więc tym bardziej okropnie, bowiem pod żadnym pozorem nie powinna była ignorować swojego własnego dziecka – zdecydowanie zbyt spostrzegawczego, zważywszy na fakt, że szybko spostrzegła podobieństwo przez obcą panią, a swoim tatusiem – ale trzeba było też pojąć, iż Vera naprawdę nie miała pojęcia co robić, toteż kompletnie zagubiona stała w hallu białego domku i miała wrażenie, że zaraz zwariuje. Co gorsza, mąż, który zagadywał ją z piętra, wcale nie ułatwiał jej sytuacji – nie wiedziała, czy uda się jej go obronić…
    — Jezus Maria… – powtórzyła więc bezradnie. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, ledwo powstrzymując się od wybuchu płaczem, jednocześnie przyciągając do siebie Roselyn Irisbeth i przytulając ją mocno, jakby w obawie, że zaraz coś jej się stanie. Trzęsła się niczym osika stojąca samotnie na klifie, smagana przez lodowaty wiatr, a wyglądała jak siedem nieszczęść, nagle poszarzała; zupełnie jakby blask jej błogosławionego stanu gdzieś wsiąkł, wyssany przez Lucille. – Niech pani sobie idzie – szepnęła rozpaczliwie. – Niech pani stąd wyjdzie i nie wraca… na Boga i Ojca, niech pani go już nie krzywdzi! – Zawyła i wówczas też po jej papierowych policzkach popłynęły strugi łez. Ostatecznie jednak, czas umykał jej przez palce, żaden pomysł nie wydawał się dobry, a ona nie mogła dłużej ignorować swojego ukochanego. – N-nie… nie skarbie… nie! Nic się nie dzieje! – Krzyknęła w końcu, chociaż oczywiście jak zawsze kłamstwa wychodziły jej niezmiernie słabo, dlatego też nie było niczym dziwnym, że to wyczuł, nie uwierzył jej i ostatecznie bardzo szybko zszedł na dół. – Connor… proszę… – próbowała mu jeszcze przemówić do rozsądku, namówić, aby zawrócił. Powietrze zgęstniało, zdawało się ją dusić; dosłownie czuła też iskry sypiące się ich napiętych ciał. – To twoja matka… – wydusiła jednak ostatecznie.

    VERA THORNE

    OdpowiedzUsuń
  52. Nie, absolutnie n i c nie było w porządku i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – wystarczyło raz spojrzeć na poszarzałą, rozdygotaną i niemogącą się skupić Vereenę, aby mieć pewność, że w rzeczywistości jest bardzo źle. Tak źle, że w zasadzie miała ochotę uciekać z własnego przedpokoju z płaczem i żałosnym wrzaskiem, czując, jak wyjątkowo silnie zawiodła Connora – uznawała bowiem, że skoro pozwoliła Lucille w ogóle wejść do ich domu, czego pewnie nie uczyniłaby, gdyby od początku wiedziała, z kim ma do czynienia, to tym samym pokazała, że tak naprawdę nie można na niej polegać: przysięgała przecież swojemu ukochanemu, że będzie go bronić za wszelką cenę i nie udało się jej to. Przez nią musiał się skonfrontować ze swoją matką, a to nie było ani trochę zdrowe, biorąc pod uwagę ich relacje – to, że przecież nigdy nie broniła swojego jedynego, wspaniałego syna przed okrutnym Fenrirem, co czyniło ją równie mocno winną szram, traum i bólu oraz strachu, jakie młodszy z wilkołaków na sobie i w sobie nosił, co jego ojca. Dlatego też ciężarną pielęgniarkę zalewała czysta nienawiść do samej siebie, bo oto okazywało się, że wpuściła do ich żyć wroga. Cudem, w związku z tym, udało się jej opanować na tyle, aby potwierdzić słowa partnera, skierowane do Roselyn Irisbeth – był geniuszem, skoro nawet w takiej sytuacji, pod pretekstem odpowiedniego wychowywania córki, uratował ją przed konfrontacją z babcią-wariatką.
    — Kochana dziewczynka – udało się jej jednak posłać małej słodki, pokrzepiający uśmiech, którym dawała do zrozumienia, iż jest z niej niesamowicie dumna; nie chciała chociaż jej zawieść. Jednak kiedy zniknęła, anielska twarz ciężarnej pielęgniarki ponownie przyjęła bardzo ostry wyraz, który świadczył o tym, jak bardzo mocno była niezadowolona z zaistniałej sytuacji. Nie odezwała się jednak przez następną, dłuższą chwilę. Słuchała uważnie tego, co mówił były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu oraz jego matka, przyglądała się także ich zachowaniom i podejściu do różnych spraw oraz chłonęła ich skomplikowaną relację, orientując się co gorsza, że doskonale rozumie i jego, i ją. Ostatecznie, rzecz jasna, wybrała swojego wspaniałego partnera, bez którego nie mogła istnieć i kiedy przeklął donośnie, doskoczyła do niego, chwytając go za wielką dłoń. – Connor… Connor, kochanie… – próbowała mu przemówić do rozsądku i jakoś wdrożyć się w wymianę zdań obojga Greybacków, ale nie miała na to szans, bowiem w tamtej chwili przerwała jej Lucille. Oto z jednej strony miała swojego ukochanego, swoje słońce i gwiazdy, każdy oddech i bicie serca, całe swe życie, które nie zasługiwało na nic złego, szczególnie od kogoś, kto z zasady powinien go chronić przed wszystkim złym. Z drugiej natomiast: patrzyła na pełną skruchy, acz mocno zagubioną i chyba nie do końca potrafiącą rozmawiać matkę, która szczerze wyglądała, jak ktoś, co tęsknił za swym dzieckiem. Obie zaś te postawy niesamowicie mocno ją poruszały i nagle zapragnęła je pogodzić, niezależnie od tego, jak bardzo byłoby to szalone. – Kochanie, a-ale… ale nic się nie dzieje… – wyszeptała, jednak w swej, całkowicie uzasadnionej, złości, weterynarz zdawał się jej nie słyszeć. Nim się więc obejrzała, odszedł od niej, chcąc ją chronić, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, i postanowił pozbyć się swej rodzicielki. – Connor, nie chciałeś tego powiedzieć! – Dopiero w chwili, w której powiedział o śmierci kobiety, postanowiła wkroczyć na poważnie do akcji. – To nie jest mężczyzna, za którego wyszłam za mąż – skwitowała, patrząc na niego ze smutkiem i lekkim żalem, ale chwyciła go za rękę ponownie, aby miał świadomość, iż bez względu na wszystko, ona jest obok niego i poprze każdą jego decyzje, nieważna, jaka by ona nie była. – Skarbie – pocałowała go, dla załagodzenia obyczajów, w potężne ramie – spokojnie. Pada deszcz… i… pani da nam chwilę, dobrze? Chyba jeśli już, powinna pani grać na naszych zasadach – upomniała oschle, Lucille. – Może jednak… może spróbujemy, hm? – Zasugerowała łagodnie mężowi.

    VERA

    OdpowiedzUsuń
  53. Nie spodziewała się tego, naprawdę. Była już pewna, że wszystko jest w porządku kiedy poczuła niespodziewany ból a jej brzuch stał się wyjątkowo napięty. Panika znów ogarnęła jej ciało, ale naprawdę nie chciała się jej poddać. Próbowała myśleć trzeźwo i nie dać ponieść się emocjom choć było to wyjątkowo trudne. Zacisnęła jednak mocno swoje powieki, a palcami przesunęła wzdłuż miękkiej pościeli zaciskając na niej swoje smukłe dłonie. Nigdy nie była opalona jednak teraz jej skóra była przeraźliwie blada; dodatkowo oblał ją zimny pot co nie było dobrym sygnałem. Zaczęła się zastanawiać ile dni pozostało do porodu, czy to aby nie już i czy nic złego nie dzieje się z jej dzieckiem. Wciąż pozostawała pełna wątpliwości czy uda jej się dobrze zaopiekować ich małym Williamem. Ledwo co radziła sobie z ciążą, a co będzie kiedy jej pociecha przyjdzie na świat? Odetchnęła głęboko a lazurowymi tęczówkami złapała jego spojrzenie na krótką chwilę; trwało to zaledwie ułamek sekundy. Policzek wtuliła w poduszkę a jego słowa ledwo co do niej docierały, pomimo tego że mówił podniesionym głosem. Czuła się znacznie gorzej niż wcześniej a fakt że nie znała powodu złego samopoczucia bardziej ją irytował. Kątem oka zerknęła na tarcze zegara i zastanawiała się jak długo znajdowała się w tym stanie i dlaczego lekarz jeszcze nie przybył.
    — Wszystko w porządku — mruknęła pod nosem. Tak jak wcześniej histeryzowała, płakała i narzekała na ból; tak teraz temu zaprzeczała. Jej zmienność była zaskakująca i sama nie znała powodów dla których w obecnej chwili zatajała to co czuła. Zaczęła odczuwać zmęczenie a przed jej oczami pojawiły się mroczki. — Nie jest źle — dodała szybko. Zupełnie jakby bardziej chciała przekonać samą siebie a nie swojego męża. — Naprawdę.. — wymamrotała półprzytomnym głosem. Jej powieki powoli się zamknęły a Chloe straciła przytomność z pewnością przyprawiając pana Greybacka o dodatkowe zmartwienie. Nie panowała jednak nad swoim ciałem i wszystko działo się nagle, niespodziewanie. Nawet jeśli z ich dzieckiem było wszystko w porządku to dwudziestosiedmioletnia kelnerka nie była w zbyt dobrym stanie. Nim jednak Connor zdążył zareagować do drzwi rozległo się głośne, stanowcze pukanie.

    przepraszam za jakość, długość i szybkość tego odpisu <3

    OdpowiedzUsuń
  54. Sytuacja była niewątpliwie patowa i Vereena niestety zorientowała się o tym zdecydowanie zbyt późno, nawinie próbując jakoś przekonać Connora do tego, aby był mądrzejszy od swych rodziców i spojrzał na świat – i Lucille także – tak jak ona, jego żona: okiem znacznie bardziej przychylniejszym i zwyczajnie empatycznym, mimo że niekiedy skrajnie wręcz naiwnym. Wiedziała rzecz jasna przy tym – bo chociaż była łatwowierna, to zdecydowanie nie była głupia ani też okrutna, bo taką stałaby się, gdyby do czegokolwiek przymuszała ukochanego wbrew jego woli i postanowieniom; nie znaczyło to, że nie mogła przedstawiać swojego punktu widzenia i wyrażać własnej opinii, prawda? – że nie może oczekiwać nagłego pogodzenia tak strasznie rozbitej i skrzywdzonej – szczególnie dotkliwie i boleśnie na skórze oraz w sercu najmłodszego jej członka – rodziny. Zwyczajnie jednak nie chciała, aby jej mężczyzna – jej kochanek, jej partner, jej przyjaciel i ojciec jej dzieci – mówił takie okropne rzeczy, bo to nie był on: nie mogła mu pozwolić na pogrążenie się w nienawiści i żalu; na zawładnięcie przez demony przeszłości i mroczne wspomnienia. Wówczas bowiem okazała się być złą żoną – ot tak, po prostu – a na dodatek, pozwoliłaby mu siebie samego skrzywdzić, czego zdecydowanie by nie zniosła. Cieszyła się więc niepomiernie, kiedy udało się jej względnie opanować wilkołaka, który nieco spuścił z tonu – przynajmniej na krótką chwilę – i dostrzegł swoje błędy. Wówczas posłała mu naprawdę ciepły i czuły uśmiech, mając nadzieję, że jeśli nie w tamtej chwili, to w niedalekiej przyszłości, uda im się rozwiązać kwestię jego matki; którą równie mocno potępiała, co jej współczuła: z jednej strony odrzuciła idealnego syna, z drugiej ewidentnie za nim tęskniła i widziała swe błędy.
    — Jesteś najlepszy – szepnęła, skupiając się jednak jedynie na tym, z którym dzieliła swoje życie, wszystkie radości oraz każdy smutek; na tym, na którym zawsze mogła polegać, bez względu na wszystko. – Mój dzielny, kochany, wilczek – dodała wesoło, nie przejmując się, że nie są sami i pogładziła go czule po zarośniętym policzku, wspiąwszy się na palce. – Proszę, nie teraz – upomniała jednak dość nieprzyjemnie Lucille, jasno wytyczając granice: nie miała prawa głosu, nie miała prawa do niczego, dopóki były profesor ONMS z Hogwartu nie miał jej przyznać jakichkolwiek praw. – Powiedziałam – tym razem już warczała, wyskakując pomiędzy matkę, a syna, gotowa tego drugiego bronić swoją piersią, pomimo tego, że była w ciąży. – Niech pani to szanuje – w jej głosie pobrzmiewały ostrzegawcze nutki, a ton był nieznoszący sprzeciwu; zmienił się jednak szybko, kiedy spostrzegła, co działo się z weterynarzem: – Connor – sapnęła. – Connor, skarbie – odwróciła się plecami do seniorki rodu Greybacków, chwytając jego przystojną twarz w swoje drobne dłonie; wyglądał fatalnie. – Co się dzieje, najmilszy? – Naciskała łagodnie. – Hej… hej, kochanie, nie musisz za nic – podkreśliła z emfazą – przepraszać, bo to nie ty – nacisnęła wymownie – zrobiłeś cokolwiek złego. Nie ty – dodała i przesunęła palce na jego tors; serce szalało mu w piersi, podobnie jak jej: z bólu, bo nie mogła znieść jego łez. – Dobrze, dobrze, Connor, skarbie, zrobię wszystko, jak sobie życzysz, wszystko, okej? – Posłała mu pokrzepiający uśmiech. – Zajmę się wszystkim, a ty teraz pójdziesz do Rosie, do salonu, umowa? – Namawiała spokojnie, nie będąc ani trochę zawiedzioną. – Jesteś najdzielniejszy – nie kłamała; fakt bowiem, że otwierał się przed nią, świadczył właśnie o jego sile, a nie słabości. – Wrócę do ciebie niedługo – zapewniła i popchnęła go delikatnie w kierunku wyznaczonego pomieszczenia, a kiedy zniknął, zwróciła się do żony Fenrira: – Czego pani chce? I nie, nie ma niczego, czego mi panie nie powie. Mówi mi pani wszystko to, co powiedziałaby, Connorowi i ja – dała nacisk – zdecyduje, czy on z panią porozmawia, czy nie, bo to ja go znam, nie pani i ja przy nim byłam, jestem i będę, nie pani – skwitowała ostro.

    gotowa do obrony swoich bliskich, wojownicza VERKA

    OdpowiedzUsuń
  55. — Zmieniliśmy siebie nawzajem. – Uściśliła dość ostro i, jak na siebie, wyjątkowo wyniośle Vereena, wciąż spoglądając na Lucille z niechęcią oraz obawą, a także budując między nimi wyraźny dystans, aby kobieta ani przez moment nie myślała, że w rzeczywistości ma jakiekolwiek prawa, czy cokolwiek pójdzie jej płazem. W rzeczywistości bowiem jeden fałszywy ruch, czy źle dobrane słowo ze strony kobiety, a pół-wila rozniosłaby ją w drobny mak; oczywiście, nieco przerażała ją gotowość do chwycenia za różdżkę i użycia jej po raz kolejny w formie obrony, bo przecież ostatnim razem skończyło się to tragicznie, toteż tak naprawdę chyba tylko obawa przed nagonką ze strony Ministerstwa Magii, powstrzymywała ją od zrobienia tego samego matce Connora, co zrobiła Geraldine Nott przed pięcioma laty. Odetchnęła ciężko, aby odgonić od siebie wspomnienia i skupić się na tym, co działo się w chwili obecne. – Oczywiście, że go kocham – sarknęła rozsierdzona, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie; dla efektu jeszcze skrzyżowała ręce na piersiach, prychając niczym rozjuszona kotka i spoglądając na intruza, jeśli już tkwiła przy porównaniach zwierzęcych, spod byka. – O nie, nie, nie, proszę mi wybaczyć – wpadła jednak nagle w słowo swojej teściowej, przyjmując pozycję ciała jeszcze bardziej niedostępną i ofensywną ora spoglądając na nią, jak na wariatkę. – Chciała pani miłości dla swojego syna? Naprawdę? – Kpiła, była okrutna i miała tego żałować: w tamtej jednak chwili miotała się między porozumienie między matkami, a miłość do swojego męża. – I robiła to pani, hm… gotując mu piekło w domu, tak? – Zironizowała i tym samym zaznaczyła, że lepiej jej nie oszukiwać, bowiem i tak wie dosłownie wszystko o życiu swojego partnera: każdy najmniejszy szczegół, podobnie jak i on o niej. Ostatecznie jednak nie mogła nie zamilknąć i nie dać się wypowiedzieć żonie Fenrira: cholera, była żałośnie łatwowierna i naiwna, a na dodatek tak empatyczna i altruistyczna, że opowieść matki jej partnera poruszyła jej najwrażliwszymi strunami; strunami kobiety, strunami rodzicielki, strunami dobrego człowieka. Westchnęła ciężko, nieco wiotczejąc; dawała znak, iż nie jest wcale tak wrogo nastawiona, jakby mogło się wydawać. Długo jednak milczała i patrzyła babci swych dzieci głęboko w oczy. – Jeśli to, co powiedziałaś jest chociaż w jednej milionowej procenta kłamstwem, ja cię zamorduje, Lucille – zapowiedziała, absolutnie nie żartując. Ponownie zapadła między nimi cisza, dopóki Vera nie miała pewności, iż nieproszony gość na Trenwith zrozumiał, że nie ma żartów. – Szkoda, że przyszłaś do niego dopiero wtedy, kiedy poczułaś, że jesteś sama; szkoda, że nie przyszłaś do niego, kiedy to on był sam – podsumowała w końcu – i pewnie: lepiej późno, niż później, ale… ale wiedz, że to cię będzie prześladować i nawet jeśli Connor ci wybaczy, to ja tego nie zapomnę, rozumiesz? Będę twoim sumieniem każdego dnia, bo to jest mój mąż i ja prędzej umrę, niż pozwolę go zranić, rozumiesz? Rozumiesz tę – nacisnęła – miłość? – Zmarszczyła lekko czoło, po czym westchnęła przeciągle, krzywiąc się leciutko i gładząc po brzuszku: malec w jej łonie zdawał się ją czasem nieco zbyt mocno rozsadzać, a że po raz pierwszy doświadczył tyle stresu i napięcia, niczym dziwnym nie było, że dawał się we znaki. Pielęgniarka udała jednak, że zupełnie nic się nie dzieje. – Nie mogę ci nic obiecać, okej? – Powiedziała ostatecznie. – To będzie decyzja Connora i jeśli będzie podtrzymywał, że nie chce cię w twoim życiu, ja zrobię wszystko, aby go przed tobą chronić – zapewniła. – Niemniej… powiem mu to, co powiedziałaś… ale do niczego nie będę go namawiała, bo chociaż czasem jest idiotą – uśmiechnęła się czule, z zachwytem i oddaniem – to zazwyczaj wie, co dla niego dobre. Musiał się tego nauczyć, bo nikt nigdy mu nie pomógł – zerknęła wymownie na seniorkę rodu Greyback. – Dlatego… zostaw mi jakieś namiary i na razie zniknij.– Zamknęła temat.

    zdeterminowana, bardzo kochająca, acz w sumie łaskawa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  56. — Dobrze… to dobrze – szepnęła Vereena, usłyszawszy przysięgę Lucille, której nie była pewna, czy chce, może i powinna ufać, ale wiedziała, iż musi podjąć tę katorżniczą próbę; na moment przymknęła powieki i odetchnęła ciężko: była już zmęczona i nie można było się jej dziwić. Nie chodziło jednak o wykończenie fizyczne, chociaż owszem, ciąża dawała się jej we znaki, ale o to wypompowanie na tle psychicznym: naprawdę wiele pracy kosztowało ją opanowanie się na tyle, aby wysłuchać teściowej, a wcześniej uspokoić Connora, co jednak nie było końcem, bo czekała ją jeszcze rozmowa z mężem, która na pewno nie miała być łatwa. – Przykro mi, ale nie wiem, czego zechce – skwitowała więc dość oschle, pragnąc, aby ta dyskusja dobiegła końca; bała się trochę, że jeszcze chwila rozmowy z inną, cierpiącą matką, a stanie za bardzo po jej stronie, a po stronie tego małego chłopca, którego skrzywdziła, a który wciąż tkwił w jej dorosłym synu. Podziękowania teściowej skutecznie jednak ostudziły jej bojowy nastrój. – Wie pani… ja też mam szczęście, że na niego trafiłam – uśmiechnęła się czule, a następnie spojrzała na nią kompletnie zaskoczona, gdy już odebrała kartkę z namiarami. – T-to… co? Jakie samo? – Uśmiechnęła się głupawo, niewiele pojmując, chociaż jednocześnie spojrzenie seniorki Greybacków było wymowne.
    Tak po prawdzie, ciężarna pielęgniarka doskonale pojmowała, o co chodziło kobiecie, ale jakoś chyba nie chciała przyjąć tego do wiadomości – tak bardzo nie chciała być stawiana z nią na równi na żadnej dosłownie płaszczyźnie, iż odrzucała do siebie świadomość, że przecież Lucy była zwykłą kobietą, która musiała nosić dziecko wilkołaka, na dodatek nie mając najpewniej wsparcia ze strony męża. Niemniej jednak, pół-wila wolała to wyprzeć ze swego – niewątpliwie mocno zmęczonego – umysłu i skupić się na rzeczach dla niej ważniejszych; oczywiście, jej dziecko było wyjątkowo istotne, ale nie czuła, aby było zagrożone, toteż w tamtej chwili priorytetem był jego ojciec. Zresztą, i tak nie otrzymała od intruza odpowiedzi, bowiem ten zniknął na deszczu zalewającym Boscastle – wówczas Vera z czystym sumieniem, acz lekko przerażona tym, co zastanie, skierowała się salonu.
    — Och – wyrwało się jej jednak z piersi, kiedy to były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu odezwał się jako pierwszy, kiedy wkroczyła do sąsiedniego do korytarza pomieszczenia. – Och, Connor – westchnęła i szybko do niego podeszła, kiedy się do niej odwrócił; Roselyn Irisbeth w rogu próbowała ułożyć idealną popołudniową herbatkę dla Pigleta, ich kur oraz rodziców, bo na Zjawę nie liczyła: ta była zbyt dużą indywidualistką. Dobrze więc, ze mieli chociaż odrobinę prywatności. – Kochanie… – jego ból i zagubienie raniły ją dogłębnie, dlatego stanęła przy nim i przytuliła jego bladą, smutną twarz do swojego brzuszka; wiedziała, że takie rzeczy go uspokajają. Objęła go dodatkowo i wplotła palce w jego miękkie, długie włosy. Chwilę tak trwali, uspakajając oddechy i zgrywając rytmy serc. – Nie wiem, skarbie, nie wiem, dlaczego teraz, ale – nagle chwyciła jego przystojną twarz w swoje dłonie i spojrzała mu głęboko w oczy – ale wróciła. Wiem, że to mierne pocieszenie i… i powinna to zrobić dawno temu, jednak nie wydaje mi się, aby chciała cię zranić. Zresztą – uśmiechnęła się czule – powiedziałam jej, że to twoja decyzja i jeśli cię skrzywdzi, ja ją zabiję – zapewniła poważnie. – To ty – nacisnęła – masz pełnię władzy nad sytuacją, a ja jestem obok, aby cię wspierać. – Dodała z oddaniem.

    łagodna i kochająca VERA, która bardzo chce pomóc

    OdpowiedzUsuń
  57. Drżenie ukochanego sprawiało, iż w Vereenie zagotowała się wściekłość. Jakkolwiek bowiem potrafiła zrozumieć tęsknotę i wyrzuty sumienia Lucille – na którą, o dziwo, potrafiła patrzeć, jak matka na matkę; zdecydowanie pewnego dnia jej dobroć, empatia i doszukiwanie się dobrych cech we wszystkich, nawet najgorszych ludziach, miało jej przynieść jakąś tragedię: miało się stać opłakane w skutkach – tak gdy tylko widziała, jakie spustoszenie owe kobieta wprowadziła w życie – zmęczony, pełen piekących blizn po paskudnych wspomnieniach, umysł i poharatane serce, które wciąż, dzielnie, z oddaniem i uśmiechem na ustach, łatała – Connor, natychmiast miała ochot chwycić za różdżkę, skierować się pod zapisany na karteczce, którą miała schowaną w kieszeni kremowej sukienki w granatowe groszki, adres i zrobić wszystko, aby słuch o jej teściowej – co brzmiało skrajnie wręcz absurdalni – kompletnie zaginął; aby stała się czymś mniej, niż kurz na wietrze. Pół-wila bowiem naprawdę pojmowała wiele – rozumiała, że seniorka rodu Greybacków była zastraszana przez Fenrira, że najpewniej nie mała tak naprawdę szans, aby pomóc swojemu biednemu synkowi i że faktycznie nie odnalazła rodzicielskiego powołania bo gdyby tak było, nie przejmowałaby się swoją skórą, a chroniła własne dziecko, nawet kosztem życia; nie każdy musiał być odważnym, oddanym i dzielnym pseudo-bohaterem, prawda? – ale w momencie kiedy czuła – i wiedziała, że będzie musiała z tym mierzyć długi czas – jak demony przeszłości wylewają się z jej mężczyzny – kogoś, bez kogo nie istniała: nie oddychała, nie cieszyła się, nie dawałaby sobie rady na tym podłym świecie – to jej pojmowanie okoliczności zachowania żony Fenrira się kończyło. Zwyczajnie się wściekała na nią.
    — Nie masz mi za co dziękować, wiesz? – Potrafiła się opanować, pomimo olbrzymiego mętliku w głowie i sercu, jedynie dla swojego cudownego weterynarza, zapewniając go szczerze, że wcale nie ma powodów, aby jej wdzięcznym: w końcu to sobie przysięgali. – Lubię, jak tak mówisz – szepnęła nagle czule, gdy nazwał ją „małą, waleczną dziewczynką”, musnęła go w czoło i pozwoliła się pociągnąć na jego kolana. – Och, cóż za beznadziejne przypadki… ty też jesteś moim najlepszym… wszystkim – zapewniła i szturchnęła nosem jego nos, uśmiechając się szeroko, aby następnie zamilknąć i wysłuchać go uważnie. – Connor – podjęła czule i łagodnie – rozumiem, że jej nie ufasz – przytaknęła poważnie – i nikt nigdy cię nie zmusi, abyś jej zaufał, nawet, jeśli – nacisnęła – rzeczywiście się zmieniła. Wyrządziła ci zbyt wiele krzywd i to jest całkowicie zrozumiałe podejście – zapewniała i wcale nie mówiła tego, bo chciał to usłyszeć: tak uważała. – Kochanie, jeśli jej nie chcesz, ja spalę adres, który mi dała i przysięgam ci: nigdy więcej o niej nie usłyszysz, dobrze? Jeśli to jest twoja decyzja, ja jestem tutaj, aby cię w niej całkowicie wspierać, dobrze? – Uśmiechnęła się z oddaniem, nie przypuszczając, że nagle jego ton wypowiedzi się zmieni. Westchnęła. – No… trochę byłeś – przyznała, gdy zapytał, czy był zbyt ostry dla Lucille. – Nie dziwię ci się jednak – dodała szybko, nie kłamiąc. – Wiem… wiem, Connor, wiem… wiem, co do za rodzaj złości… och, zapewniam cię, że wiem i… i kiedy pierwszy raz po tylu latach zobaczyłam Roberta… – wzdrygnęła się, wspominając tamte czasy. – Zachowałeś się i tak wspaniale, wiesz? – Stwierdziła w końcu. – Bo to nie ja cię opanowałam. Gdybyś nie chciał się opanować, nigdy byś tego nie zrobił. – Mówiła z pełnym przekonaniem. – Jesteś najsilniejszy na świecie, wilczku – skwitowała, całując go w policzek i na chwilę kryjąc się w jego gęstej, ostrej brodzie. – Chcesz się położyć? Zrobię ci herbatę, zajmę się Rosie… a ty sobie wszystko przemyślisz, hm? – Zasugerowała łagodnie. – No chyba, że masz ochotę zająć się praniem, to nie będę narzekała – dodała radośnie, nieco dla rozładowania atmosfery. Wiedziała jednak, że na gorąco nie dojdą do żadnego porozumienia.

    pełna cierpliwości, miłości i lojalności, VERA

    OdpowiedzUsuń
  58. — Wmawiasz sobie – burknęła niezadowolona Vereena, która absolutnie nie wierzyła w to, że Connora faktycznie był blisko przemiany: mógł mówić jej, że się wściekł, że naprawdę chciał skrzywdzić Lucille, do czego miałby pełne prawo, biorąc pod uwagę co zrobiła, a raczej czego nie zrobiła jako matka, która powinna bronić swoje dziecko, ale była pewna, że ostatecznie miał w sobie zbyt wiele dobra. Dla niej to nie ulegało wątpliwościom, bowiem gdyby nie ten zalążek światła i rozpaczliwego poszukiwania spokoju i bezpieczeństwa, jakie w sobie nosił: ona nigdy nie zmieniłaby go; bez jego chęci, tkwiłby nadal w mroku i smutku. – Kochanie, ja tam byłam tylko po to, aby ci ułatwić cały proces – zapewniła więc z przekonaniem. – Poradziłbyś sobie beze mnie, bo obydwoje wiemy, że nie jesteś i nigdy nie byłeś, ba!, nigdy się nawet nie zbliżyłeś do tego, aby być swoim ojcem. Nie jesteś skonstruowany do krzywdzenia: ty naprawiasz, ty leczysz, ty jesteś… jesteś wspaniały, okej? – Zapewniała, szczerze tak uważając; jej wielka miłość emanowała z jej drobnego ciałka. Patrzyła mu intensywnie, głęboko w oczy. – Jestem twoją żoną – dodała nagle, jakby nieco w oderwaniu od tematu – i wcale nie lubię cię podnosić – przyznała – zdecydowanie wolę cię łapać, zanim upadniesz – wyjaśniła z oddaniem i czułością mogącą przenosić góry.
    Na koniec zaś po prostu połączyła ich usta w czułym pocałunku – który wyrażał potęgę jej miłości – i uśmiechnąwszy się słodko, chwyciła go za wielką rękę – mój Boże!, jakże on był silny; jak ona czuła się przy nim dobrze – i wspólnie skierowali się do kuchni po tym, jak wilkołak musnął czule jej okrągły brzuszek. Zaparzywszy sobie herbatę natomiast, rozstali się na moment – wówczas nawet go nie ganiła za to, że znowu w chwili stresu pali, ale nie omieszkała mu przypomnieć, że musi w końcu iść do okulisty; zbyt dużo tarł oczy. Następnie były profesor ONMS z Hogwartu zajął się Roselyn Irisbeth – co znowu takie łatwe nie było, bo dziewczynka postanowiła zasypać tatę milionem pytań dotyczącym krótkiej, acz niewątpliwie intensywnej, wizyty obcej pani na Trenwith i opanowała ją dopiero krótka bajeczka, do której na poczekaniu wilkołak szkicował scenki rodzajowe, którymi jego królewna, jako najwierniejsza fanka, była kompletnie oczarowana. W tym czasie natomiast pół-wila próbowała się uporać z potężną ilością brudów do prania – o dziwo, segregowanie ubrań nieco ją wyciszało i sprawiało, że mogła oczyścić swój umysł. Oczywiście, duży wpływ na jej spokój miało również to, że kiedy zerknęła do męża – ten względnie spokojnie spał. Kolejną wolną chwilę wykorzystała na szybki prysznic i pocałowanie córki na dobranoc.
    — Kiedyś doprowadzisz mnie do zawału takim nagłym odzywaniem się z zaświatów, wiesz? – Mruknęła, z trudem odzyskując rezon, kiedy już drugi raz tego dnia postanowił przemówić do niej wtedy, kiedy w ogóle się tego nie spodziewała, wsuwając się do danego pomieszczenia. Odetchnęła jednak ciężko i obeszła łóżku, siadając na jego skraju. Chwyciła jego rękę w swoje długie palce i ucałowała jego kłykcie. – Rozumiem – przyznała szczerze – i pewnie też bym nie umiała, chociaż… chociaż może bym próbowała, jeśli mogę powiedzieć – uśmiechnęła się czule. – Niemniej: nigdy bym nie zapomniała i nikt nie wymaga tego do ciebie, wiesz? – Dała się wciągnąć w pielesze; ułożyła się na nim wygodnie, traktując go w formie materaca, a jego tors jako poduszkę. – Tak, czasem warto dawać szansy – wyszeptała poważnie, nieco referując do ich sytuacji. – Oczywiście, że możesz jej sceptyczny! Connor, kochanie – uniosła się lekko, skrzywiła lekko; nie było jej zbyt łatwo z tak sporym już nadbagażem. – Powinieneś być sceptyczny i uważny, ale nie paranoiczny – podkreśliła – a wybaczenie… hm, cóż… może kiedyś samo przyjdzie – pocałowała go czule w usta i ponownie padła na jego pierś. – Jesteś naprawdę mądrym wilczkiem – wyszeptała zachwycona. – Dobrze, że jednak ciebie wybrałam – zaśmiała się radośnie, bardzo dumna.

    kompletnie oczarowana podejściem swojego ukochanego, szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  59. — No proszę cię… – sarknęła, niby to oburzona Vereena, w głębi serca niepomiernie szczęśliwa, że powoli wracają do normalności i zadowolona z faktu, iż najście Lucille ostatecznie nie odbiło się na Connorze w jakiś mocno negatywny sposób; co prawda, pewnie był tak było, gdyby był sam, bez nikogo, na kim mógłby się podeprzeć, ale to już nie była w finalnym rozrachunku takie istotne: ważne było to, że pomimo wszelkich burz, potrafili się doskonale dogadać, niezależnie od wszystkiego – spójrz na mnie – uniosła się lekko, jakby chcąc się odpowiednio zaprezentować – i powiedz, że nie miałam innych adoratorów – skwitowała próżnie, ale jasnym było, że żartuje: wcale bowiem nie była w sobie zakochana. – Powiedz, że nie mogłam przebierać w ofertach – teatralnie odrzuciła na plecy srebrne loki, szczerząc się jak głupia. Następnie zachichotała i pocałowała go w szyję, wypuszczając powietrze w jego skórę, co dało dość zabawny, acz niekoniecznie zawsze miło się kojarzący dźwięk; zachowywała się trochę jak mała dziewczynka. Następnie kciukiem, czule, musnęła bliznę na jego lewą brew, gdzie miał bliznę. – Wiesz… ostatecznie to ty wygrałeś, także ja nie wiem, skąd to twoje oburzenie – przewróciła ostentacyjnie oczami i pchnęła go z powrotem na poduszki, układając głowę tak, aby móc słuchać w spokoju bicia jego serca. – Było, co prawda, kilku lepszych, w paru konkurencjach, ale ostatecznie pokonałeś przecinków paroma punktami za całokształt – zażartowała, ale później zamilkła na dłuższą chwilę, dając mu szansę wypowiedzenia się. – Też za tobą szaleję, kochanie – wyszeptała, bawiąc się włoskami na jego torsie. – Skarbie – podjęła – wiesz, że bez ciebie nie byłoby mnie? Nie byłabym sobą i nigdy bym ci nie zdołała pomóc? To sobie dziękuj.
    Nie żartowała – szczerze uważała, że tak było: że to on ją uformował i zdefiniował, jako dobrą osobę, oddaną żonę, wierną przyjaciółkę i odpowiedzialną matkę; zrobił z niej kogoś, kim zawsze marzyła być i to naprawdę tylko sobie mógł być wdzięczny, że była przy nim w takiej postaci, w jakiej była też tamtego dnia, kiedy na Trenwith pojawiła się jego, pożal się Boże, matka. Oczywiście, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu uważał zgoła inaczej i tym sposobem doszło do płomiennej wymiany zdań między małżonkami, dzięki której odrzucili od siebie świadomość, iż po okolicy kręci się seniorka rodu Greybacków – zwieńczeniem zaś ich przekomarzań było pełne czułości zbliżenie; w opinii pół-wili nieco zbyt delikatne i subtelne, ale wiedziała, że nie ma co namawiać męża na zamianę zachowania, pomimo tego, że męczył się, musząc trzymać na wodzy swe rządze: jasnym jednym było, iż robił to tylko dla niej, aby była bezpieczna i aby nie zaszkodzić maleństwu w jej łonie, które i tak dawało się jej we znaki. Pogodziła się, że na ostry seks musi poczekać aż do okresu popołogowego, albo po prostu pewnego dnia wykorzystać jego nieuwagę – o ile będzie w stanie i na siłach, co również bywało kwestią sporną. Niemniej jednak – ostatecznie nie mogli uznać tego dnia za nieudany lub stracony.
    Owszem, czekało ich jeszcze dość sporo dyskusji na temat podejścia wobec Lucille i tego, co ostatecznie zrobią, ale Vera dała swojemu ukochanemu wolność wyboru: to on miał zadecydować, kiedy i jak oraz czy w ogóle podejmą temat żony Fenrira, a kiedy w końcu to zrobił – ona na początku znowu długo słuchała, aby po krótkich przemyśleniach zasugerować, aby podjął próbę nawiązania kontaktu z kobietą, ale na jakimś neutralnym gruncie, wśród ludzi i tylko wówczas, gdy będzie tego pewien. Dopiero więc koło wtorku otrzymała oficjalne potwierdzenie, czego jej wspaniały partner pragnął – chociaż miała wrażenie, że robił to trochę dla niej: kierując się tym, że i ona przed laty dała mu drugą szansę, którą przecież wykorzystał i nie zmarnował jej, a jedynie pokazał, iż postąpiła wyjątkowo słusznie. Wtedy też przeprowadziła z nim kolejną, bardzo poważną dyskusję, w której doszli do wniosku, iż najlepszym rozwiązaniem będzie zabranie żony Fenrira do „Osin’s Fishes” w Boscastle –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – okolica może troszkę, kiedy wiatr wiał nie z tej strony, co trzeba, śmierdziała rybą, ale molo, gdzie na lato właściciel wystawiał białe stoliki i krzesła, było całkiem przyjemne. Za idealny termin dobrali najbliższą sobotę – szesnastego czerwca – uznając, że lepiej dobrze się do wszystkiego przygotować i być pewnym swego w rozmowie.
      Oczywiście, duży wpływ na taki odstęp czasowy – oprócz całkowicie logicznej chęci, aby wilkołak pogodził się z całkowicie nową sytuacją – było również zaznaczenie, iż tak naprawdę seniorka rodu Greyback nie ma żadnej taryfy ulgowej ani także najmniejszych praw do czegokolwiek i to oni w pełni, od początku do końca, ustalają zasady, jakie będą panowały w relacji, której powstanie wciąż pozostawało dość mocno wątpliwe. Niemniej, ostatecznie ciężarna pielęgniarka w czwartek, czternastego dnia szóstego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego dziewiątego, udała się pod napisany na kartce adres, gdzie zatrzymała się teściowa i oschle oraz szybko przekazała jej wszystkie wieści oraz informacje – nie czekała na jej reakcje, tylko po prostu zniknęła, bojąc się, że jeśli chwilę pobędzie w jej towarzystwie, to naprowadzi ją na jakiś trop związany z weterynarzem i jego podejściem do pewnych kwestii i spraw. Sprawą starszej pani już było, czy pojawi się wyznaczonego dnia o wyznaczonej porze w wyznaczonym miejscu i z jakim nastawieniem przyjdzie – jasnym było że ani jej syn, ani jej synowa nie mieli spoglądać jeszcze długo przychylnie na jej osobę, co nie było absolutnie dziwne, wziąwszy pod uwagę te wszystkie straszne czyny, jakich się dopuściła w przeszłości. Uznali, że skoro chciała je naprawić – naprawdę musiała to pokazać.
      — Spokojnie, wszytko będzie dobrze – zapewniała łagodnie Vereena swojego ukochanego, w tę nieszczęsną, acz bardzo słoneczną sobotę, kiedy przygotowywali się do wyjścia; Roselyn Irisbeth już dreptała przy aucie, zachwycona tym, że pójdzie z mamą na huśtawki na plaży, które wisiały nad Atlantykiem, chociaż jednocześnie zawiedziona informacją, że tata dopiero później do nich dołączy. – Kochanie – zmusiła Connora, aby w końcu spojrzał jej w oczy; dotychczas walczył z małymi guziczkami koszuli samotrzeć – weź ręce – nakazała spokojnie i sama się zabrała za walkę z tymi maleństwami – i przestań się przejmować, proszę – jako że nie sięgała wyżej, złożyła pocałunek na jego rozchełstanym jeszcze torsie. – Ty dyktujesz warunki, ty rządzisz, ty zaczynasz i ty kończysz. Tylko ty. Kiedy tylko chcesz – przekonywała go, jak wielokrotnie w ciągu ostatniego tygodnia. – Dasz radę, mój cudowny, silny wilczku – chwyciła jego wielką dłoń, ucałowała jego palce, a następnie przytknęła ją do swojego brzuszka. – Bardzo cię kochamy – dodała raz jeszcze, ale nie był to pusty frazes. – Chodźmy już, bo nas Rosie zaraz zje ze złości – zadecydowała w końcu, śmiejąc się lekko i tym samym próbując jakoś rozładować atmosferę. – Chodź, wielkoludzie – ciągnęła go nieco, jednocześnie biorąc torebkę, zamykając drzwi i otwierając samochód; wiedziała, że lepiej będzie, jeśli to ona poprowadzi, bowiem weterynarz był zbyt dużej rozsypce, o czym chociażby świadczyło jego kamienne milczenie, pomimo usilnych prób jego kobiet, aby się rozweselił. Co gorsza jednak: kiedy byli na miejscu nagle przylgnął do pielęgniarki i zachowywał się tak, jakby nie chciał puścić. – Connor, spóźnisz się – upomniała go łagodnie, cały czas jednak gładząc go po plecach; musiało to wyglądać prześmiesznie, kiedy ten niemalże dwumetrowy, wytatuowany facet, pochylał się nad nią i przyciskał się do jej ciałka, niczym mały, zagubiony chłopiec. – Hej… hej, będzie dobrze, ok? Będzie dobrze! – Uśmiechnęła się, zmuszając go, aby spojrzał jej w oczy. – Będziesz nas widział z tarasu, będziemy na huśtawkach i jak tylko machniesz ręką, przyjdziemy do ciebie i… i nie pal za dużo, okej? – Poprosiła, ale wiedziała, że na to niespecjalnie może liczyć.

      pełna wiary i nadziei oraz dobrych myśli i miłości VERA (Greyback) THORNE

      Usuń
  60. Całkowicie rozumiała, że nie miała być łatwo – w zasadzie ani jemu, ani jej, ani też nawet ich córeczce oraz seniorce rodu Greyback, chociaż to akurat było dla niej najmniejszym zmartwieniem z wielu, powszechnienie znanych, powodów. Vereena wolała się więc zdecydowanie skupić na rozdygotanym Connorze, który ewidentnie sobie nie radził z zaistniałą sytuacją i wyglądał trochę tak, jak ktoś, kto ma zaraz zejść na zawał – jego bladość kompletnie ją rozstrajała, ale wiedziała, że nie może tego pokazać: dla jego własnego dobra, jak dla dobra Roselyn Irisbeth, która ponownie niecierpliwiła się, kiedy jej mama zaparkowała przy „Osin’s Fishes”; nie mogła się doczekać huśtania nad Oceanem, bo chociaż kochała wszystkie bujawki, które zrobił jej tata, to te w Boscastle były magiczne, właśnie dlatego, że stópkami mogła dotykać wody. Pół-wila, w związku z tym, tkwiła w takim nieprzyjemnym ucisku – z jednej strony robiła wszystko, aby wesprzeć swojego wilkołaka, którego czekało spotkanie z Lucille, jego dziecięcym koszmarem, które musiał niestety odbyć sam, bo tylko tak mieli pewność, że jego matka nie będzie zgrywała świętoszki, a z drugiej musiała robić wszystko, aby nie pokazać, że jest równie przerażona, co on. A była. I to bardzo. Chodziło w końcu o zdrowie psychiczne jej ukochanego mężczyzny, także niczym zaskakującym nie był fakt, że bardzo się przejmowała i sama miała w sercu kilka wątpliwości, podważające słuszność jej pierwotnego pomysłu – skutecznie jednak je kryła. Tylko bowiem pokonanie przeszłości mogło pomóc byłemu profesorowi ONMS z Hogwartu ruszyć tak naprawdę do przodu – bez zbędnego bagażu, który przyniosła ze sobą żoną Fenrira przed tygodniem. Musiał to albo definitywnie zakończyć, albo podjąć próby naprawcze.
    — Hej, kochany mój – przemawiała więc do niego cicho i łagodnie, nie puszczając, bo nie chciała aby chociażby przez ułamek sekundy czuł się w jakikolwiek sposób odrzucony. – Co mówiliśmy w domu, hm? – Zagaiła i zmusiła go do powtórzenia na głos mantry: – Ty dyktujesz warunki. Ty zaczynasz. Ty kończysz. Ty rządzisz. Ty. – Pogładziła go po zarośniętym policzku. – Potrafisz iść tam sam i nie, nie mogę pójść z tobą, bo to zaburzy wasza rozmowę: będę się wtrącała, ty będziesz poszukiwał u mnie pomocy, ona może grać po to, abym patrzyła na nią przychylniej lub być skrępowaną. Chcemy przecież szczerości, prawda? – Tłumaczyła spokojnie, mimo że łamała sobie tą odmową serce. – Spójrz na mnie – z trudem zmusiła go, aby skupił na niej rozbiegane spojrzenie. – Jeśli kłamie i sprawi ci ból, ja ją zabiję. – Powiedziała to tak poważnie i szczerze, że pewnie gdyby jej teściowa to usłyszała, już by nie żyła. – Rosie, a możesz iść na chwilę do Osina Juniora? – Rzuciła do córki. – Chodź – pociągnęła męża na moment do ławeczki stojącej na parkingu. Nakazała mu usiąść, a następnie usiadła na jego kolanach, całując go w czoło. – Nie zrobi nam krzywdy, bo przecież nas obronisz, rycerzu – zapewniła i nie kpiła; naprawdę tak uważała – i nie… nie Connor, ja cię nie kocham – szepnęła. – Tego, co do ciebie czuję nie można nazwać miłością, wiesz? – Dodała szybko. – To jest… to jest tez więcej niż magia i tak, mogę powiedzieć, że cię kocham, ale to będzie za mało – wyznała, tuląc jego głowę do swoich piersi. – Nie można ciebie nie chcieć, wilczku – rzuciła jeszcze, naprawdę tak myśląc; nigdy nie mówiła mu czegoś, co nawet leciutko zahaczało o prawdę lub pusty frazes, na który nie zasługiwał. – Ktokolwiek, kiedykolwiek ciebie nie chciał popełnił błąd i myślę, że twoja matka jest tutaj, aby go naprawić. Jest tutaj, aby być matką, którą nie była, dlatego warto spróbować, bo nawet jeśli to wszystko okaże się kłamstwem, to będziesz miał pewność, że taka podła baba nie jest warta twojego zachodu… siedzenia w tej twojej pięknej głowie – uśmiechnęła się czule. – Nie śpiesz się – dodała jeszcze, pozwalając się mocno ściskać. – Nawet jak się chwilę spóźnisz, to nic się nie stanie – zapewniła, dając mu czas dla siebie.

    wierząca w swojego męża i pełna dumy, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  61. — Nie, kochanie, nie wiem zawsze – podkreśliła wymownie Vereena – co powiedzieć i jak powiedzieć… tak po prawdzie, przez większość czasu nie mam o tym najmniejszego pojęcia, ale… ale kiedy pozwalam mówić mojej miłości do ciebie: jest łatwiej – zapewniła poważnie, wciąż tuląc i gładząc subtelnie po plecach Connora, który jeszcze moment nie chciał i nie mógł się uspokoić. Pozwalała mu, w związku z tym, na wszystko, czego tylko potrzebował, aby tylko mógł zebrać swoje siły przed tak trudnym, co nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, spotkaniu z matką. – Obok jestem, zawsze, to prawda – przytaknęła jednak ochoczo, drapiąc go długimi paznokciami po karku, tam gdzie najbardziej lubił. – Jesteś moim mężem, moim szczęściem i moim życiem: jak więc mogłabym wytrzymać z dala od ciebie, hm? – Musnęła go w skroń, ustawiając się tak, aby zgodnie z jego niewerbalnym życzeniem patrzeć my głęboko w oczy. – Zawsze – nacisnęła – będziemy przy tobie, okej? Nigdy – ponownie położyła nacisk – nie poddawaj tego pod wątpliwość, dobrze? – Poprosiła go czule, samej nie będąc pewną, czy tak do końca chce go wypuszczać z objęć. – Zachowujesz się, jak typowy szczeniaczek! – Zachichotała nagle, dla rozładowania atmosfery, kiedy przycisnął się do jej piersi. – Też cię kochamy. Mocno – odszepnęła.
    Moment jeszcze tak trwali – wtuleni w siebie na ławeczce parkingowej „Osin’s Fishes” – zanim pół-wila przypomniała mu, że chociaż Lucille nie aż tak istotna, aby się ani trochę nie spóźnić na spotkanie, to lepiej ruszyć po ich słodką Roselyn Irisbeth, która najpewniej zagadywała na śmierć wnuka założyciela restauracji w Boscastle, bardzo głęboko do siebie biorąc polecenie mamy. Na szczęście, kiedy rozstawali się z ukochanym, wcale nie czuła, że coś jest nie tak, albo że wilkołak jest słaby, czy sobie nie poradzi – po prawdzie miała nawet wrażenie, że pierwszy raz od tygodnia, widzi go tak silnego i gotowego do działania. Duma rozpierała ją z każdej strony – duma z niego, że sobie radzi i z siebie, że udało się jej pokonać swój strach. No, może nie do końca, bo kiedy się pożegnali – ich córka była tym faktem niepocieszona – cały czas uważnie zerkała z huśtawek na molo, gdzie siedział jej ukochany z żoną Fenrira, jednocześnie próbując nie dać pięciolatce poznać, że cokolwiek jest nie tak. Może nawet przy tym wszystkim lekko się forsowała, sama się bujając i nosząc ich królewnę, ale nie żałowała – uśmiech dziewczynki był wart wszystkiego i, chociaż to było dość egoistyczne, pozwalał jej przetrwać czas oczekiwania na znak od męża. Kiedy więc ten się pojawił na horyzoncie – obie jego kobiety szczerzyły się wesoło.
    — Ooo, tatuś się stęsknił – zaśmiała się nawet Vera, trzymając Rosie za rączkę i kierując się z nią do restauracji. Nie spodziewała się tylko, ze Connora nagle wyskoczy jak oparzony ku nim i porwie ją w swoje wielkie, silne objęcia, ewidentnie nie mając ochoty jej puszczać; trzymał ją tak kurczowo, że realnie się przeraziła. – Kochanie? – Zagaiła, siląc się na łagodny ton; objęła go, pogładziła po plecach. – Ojej, wielkoludzie, nie utrzymam cię! – Próbowała się zaśmiać, ale jego stan skutecznie mroził jej krew w żyłach. – Co ona ci zrobiła? – Zapytała nagle bojowo. – Co ona ci zrobiła, skarbie? – Powtórzyła jeszcze ostrzej, s kiedy wyjaśnił, co ostatecznie sprowadziło się do tego, że rozmawiali, a on nie potrafi uwierzyć Lucille w jej zapewnienia. – Chodź… pójdziemy tam i zobaczymy, jak to będzie – przytaknęła mu jednak, kiedy wyznał, że poprosił je, aby sprawdzić podejście swojej, pożal się Boże, matki. – Daj rękę – ścisnęła jego wielką dłoń i skierowała się do odpowiedniego stolika, gdzie pomógł jej usiąść. – Dzień dobry – mruknęła oschle, w przeciwieństwie do rozradowanej córeczki. – Malutka – zwróciła się wówczas do niej – zamówisz nam frytki z ziołami? – Musnęła ją w czółko, rozsiadając się. – Więc, jak to wszystko wygląda? – Spytała, gdy zostali sami dorośli. Powiodła uważnymi spojrzeniami po ukochanym i swej teściowej.

    przejęta, zmęczona VERA

    OdpowiedzUsuń
  62. Może i Vereena zachowywała się mało odpowiednio – może była zbyt oschła, może była zbyt nieprzyjemna, może faktycznie powinna była spojrzeć na Lucille nieco bardziej przychylnie, zważywszy na fakt, iż Connor zapewniał ją, iż kobieta nie zrobiła niczego złego, a on po prostu potrzebował rozpaczliwie ciepła swojej żony, bo buzowało w nim zbyt wiele, zbyt skrajnych emocji, z którymi sobie w żaden sposób nie radził. Niemniej jednak, wolała być ostrożna. Zbyt wiele razy dotychczas przez swoją ślepą wiarę w dobroć innych ludzi – którzy wcale dobrzy nie byli z natury; chyba źli też nie, ale za to nie dałaby sobie ręki uciąć, patrząc na kilka beznadziejnych przypadków, na które trafiła na swojej drodze – została zraniona i o ile, gdyby chodziło tylko o nią, to raczej nie byłoby z tym problemu, tak w momencie, kiedy w grę wchodziło dobro jej męża oraz ich słodkiej oraz uroczej – w tamtej chwili grzecznie zamawiającej frytki – Roselyn Irisbeth, sprawa malowała się zgoła inaczej. Wolała dmuchać na zimne, jeśli to w ostatecznym rozrachunku robiło z niej kogoś, kto jest niemiły – naprawdę gotowa była na wszystko, aby chronić swoich bliskich i nawet fakt, iż jej teściowa okazywała się być na razie niegroźna, nie potrafił zmienić jej podejścia. Ciągle przecież, w jej srebrnej głowie, brzmiały głośno wszystkie te historie, w których krzywdziła swojego syna obojętnością, ignorancją i ciszą, która zabijała czasem bardziej, niż cokolwiek innego – szczególnie jeśli małe dziecko błagało o pomoc, o schronienie w matczynych ramionach i jej ciepły głos, który koił ból i bronił przed ojcem-sadystą. Zdecydowanie więc lepiej było zachować zdrowy dystans i obserwować jej zachowania oraz podejście do sprawy, która wymagała wiele delikatności i subtelności.
    — Nie gryzę – ponagliła pół-wila starszą panią; nie była miła, a patrzyła na nią ostro, lustrująco i pewnie gdyby jej wzrok mógł zabijać, seniorka rodu Greyback już padłaby martwa. Usiadła jeszcze wygodniej, podkładając sobie jedną dłoń pod plecy, które po kilkugodzinnych zabawach z pięcioletnią córeczką i od noszenia jej oraz tego słodkiego nadbagażu w postaci maluszka pod jej sercem, wyjątkowo mocno ją bolały. – Szansę… – powtórzyła zaś głucho, spoglądając na wilkołaka z lekkim niedowierzaniem; trochę nie nadążała za tym wszystkim: z jednej strony panicznie bał się spotkania z rodzicielką, z drugiej chciał ją poznać ze swoimi bliskim, a z trzeciej ponownie wpadał w jej objęcia, niczym mały, zagubiony w gęstej mgle chłopiec. Verze trochę się to nie mieściło w umyśle, ale ostatecznie odetchnęła głęboko i wysłuchała ukochanego oraz kobiety, nic nie komentując przez całe ich tyrady. – Mieliśmy jej powiedzieć o babci, która zostawiła swojego jedynego potomka dla… no właśnie: dla czego? Dla kogo? Dla Fenrira? – Pytała okrutnie, kiedy z ust Lucille padło pytanie o Rosie. – Mieliśmy jej powiedzieć o babci, która i tak nigdy by się nią nie zainteresowała, bo nie wie o jej istnieniu i to nie z naszej winy, ale ze swojej własnej: z powodu własnych wyborów przed laty? To jakaś kpina, prawda? Kpisz. – Skwitowała i pewnie gdyby nie to, że jej ukochanemu naprawdę na tym wszystkim zależało, brnęłaby w ten okrutny ton i wycofanie dalej. Odetchnęła jednak ciężko i podjęła znacznie ciszej i łagodniej: – Nie, nie ma pani prawa o to prosić – zaczęła – i… to, co pani zrobiła Connorowi jest chyba jeszcze ponad moje siły, ale jeśli on – chwyciła go za wielką dłoń – uważa, że warto dać pani szansę, to ja nie będę wchodziła nikomu w drogę. Nie będę rzucała kłód, nie będę przeszkadzała, ale też nie będę pomagała. Musi pani wiedzieć, że ja – podkreśliła wymownie, nieco nieprzyjemnie – kocham swoje dzieci – zakończyła, wzdychając ciężko i rozdzierająco, ale chociaż chciała dodać coś jeszcze, obok pojawiła się jej księżniczka. – Zamówione? Super! – Przybiła jej piątkę i gdy chciała ją wziąć na kolana, zauważyła, że to jednak, ze względu na jej zmęczenie i ciąże, nie będzie łatwe. – A może pójdziesz do tatusia, hm?

    nieufna, ostrożna i mocno wycofana VERA, którą odmienny stan wykańcza

    OdpowiedzUsuń
  63. Absolutnie to nie było tak, że nagle Vereena nie popierała tego wszystkiego, co zrobił Connor w związku z przerażoną niewątpliwie i spłoszoną, Lucille – jaką okropną hipokrytką, jaką paskudną żoną i jaką beznadziejną przyjaciółką by była, gdyby karała go całkowicie niesłusznie za swój własny pomysł: za propozycję, którą sama rzuciła, a która dotyczyła jego rozmowy na spokojnie z zaginioną matką. Ona zwyczajnie była ostrożna – tak naprawdę, nawet bardziej, niźli w ogóle powinna, bo jej teściowa nie przypominała nikogo, kto mógłby sprawić fizyczne zagrożenie jej bliskim; pozory oczywiście mogły mylić, ale niewątpliwym był fakt, iż starsza pani miała zdolności, aby ranić psychicznie, co przecież niekiedy gorsze było od cielesnych tortur. Ponadto, na ciężarną pielęgniarka oddziaływał także jej odmienny stan: hormony buzowały w jej drobnym ciele i sprawiały, że zupełnie sobie nie dawała rady z ilością emocji, jakie sama odczuwała – wrodzoną chęcią do ufania wszystkim, a wyuczoną powściągliwością wobec poznawanych ludzi, szczególnie tych, o których słyszała mało przyjemne historie i tych, którzy w przeszłości ranili istoty, które kochała do szaleństwa – i jakie odbierała od innych, a była to przecież radość i spokój Roselyn Irisbeth, która w ogóle niczego złego nie podejrzewała, napięcie i skupienie wilkołaka, który stawał na rzęsach po to aby być – dla niej!; co napawało ją dumą – lepszym człowiekiem oraz zdenerwowanie i zawstydzenie seniorki rodu Greybacków, która albo rzeczywiście wszystko chciała naprawić, albo była wyborną wręcz aktorką. Pół-wila chciałaby wierzyć w tę pierwszą opcję, ale sama obawiała się lekko przed przedwczesnym zawierzeniem na słowo komuś, kto dopuszczał się doprawdy paskudnych, okrutnych czynów.
    — Ooo, dużo keczupu, dużo ziół i sok z pomarańczek… Boże, Rosie, tylko nie popija tych frytek sokiem, co? – Na szczęście, jak zawsze obok kręciło się jej malutkie, prywatne słoneczko, które skutecznie odganiało wszelki mrok i sprawiało, że Verze było zwyczajnie łatwiej dojść do wszystkim do ładu; szczególnie, że musiała się upewnić, że jej skarb nie będzie miał poważnych kłopotów żołądkowych po takiej mieszance wybuchowej ferii smaków. Niestety, jakkolwiek chciała ją przy sobie zatrzymać, tak bardzo jej to nie wyszło, bowiem w tamtej chwili i malec w jej łonie postanowił się odezwać: miała wrażenie, że wrzaśnie z bólu kręgosłupa i z tego paskudnego uczucia rozpychania jej brzucha od środka. Co gorsza, chcąc to ukryć, tylko zaalarmowała bliskich. – Nic, królewno, nic się nie dzieje… po prostu mamusia się trochę zmęczyła – opadła ciężko na krzesło, masując się pięścią w odcinku lędźwiowym i próbując także rozluźnić napięcie w podbrzuszu, aby nikogo nie martwić; z miernym skutkiem. – Kochanie, wszystko dobrze – skłamała lekko mężowi, ale wzorkiem dała mu o tym znać: wymowne spojrzenie rzucone na ich latorośl jasno mówiło, że c o ś się stało, ale to nie był ani czas, ani miejsce na takie rozmowy. Widocznie jednak, nie wyszło jej to do końca tak jak chciała; w zasadzie weterynarz spokojnie mógł to uznać za zwykły, matczyny strach, że jej pociecha dowie się zbyt wiele, a nie za nakaz urwania dyskusji. – Nie, nie trzeba do domu… och, ojej… – wyprostowała się. – Trochę się przeforsowałam, okej? Biegałam, skakałam, nosiłam Rose i no… moja wina. Przejdzie mi, tylko trochę po oddycham – szczerze w to wierzyła, nagle tężejąc. Przeniosła fiołkowe tęczówki z rodziny na Lucille, której jeszcze w takich kategoriach nie pojmowała. Ta wgapiała się w nią intensywnie. – Wiem, jak to wygląda, ale zazwyczaj jest lepiej. – Burknęła, mając niesłuszne wrażenie, iż jest oceniana; nie lubiła, jak ludzie tak się na nią patrzyli. Zacisnęła usta w wąską linię i nabrała głośno powietrza w płuca. – Dziecko jest zdrowe, ja też – wyrwało się jej; spąsowiała z zażenowania, ale tym razem z ratunkiem od dalszego pogrążania się, przyszedł Osin Junior z sokiem z pomarańczy dla całej ferajny.

    zawstydzona, ale to z miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  64. — Okej – powtórzyła niepewnie Vereena, uciekając wzrokiem przed oczami Connora, który lustrował ją i na pewno wiedział wszystko, co się z nią działo. Jednocześnie nie mogła nic więcej dodać, bo zdecydowanie zbyt wiele się na raz wydarzyło i w ostatecznym rozrachunku sprawiało, że poczuła się jak skończona idiotka, która sobie z niczym nie daje rady. Oczywiście, najpewniej przesadzała, ale w kwestii swojej ciąży była dość przewrażliwiona: nie w taki chory sposób, przez który ciągle miała leżeć i nic nie robić, ale zwyczajnie pragnęła na każdym kroku udowodniać, że jest silna i nic jej nie przeszkadza, a odmiennym stan to sama przyjemność; w zasadzie tak było przez większość czasu, chociaż czasem faktycznie zdarzały się różne nieprzyjemności, które nieco podkopywały jej samopoczucie. Odetchnęła ciężko i wbiła zawstydzona spojrzenie w szklankę z sokiem, nie przypuszczając, że jednak Lucille postanowi drążyć temat. Trochę niesłusznie, bo ewidentnie jej synowa nie chciała go kontynuować. Zazgrzytała zębami, ale nawet nie zerknęła na nią, wściekając się, chociaż sama w rzeczywistości nie miała pojęcia, na co. – Nie potrzebuję niczyich ocen ani rad, ani tym bardziej krótkotrwałych, krótkowzrocznych obserwacji obcej osoby – skwitowała ostro, chłodno, trochę jak nie ona, na dodatek kłamiąc jak z nut.
    Niestety bowiem, akceptacja innych była dla niej naprawdę istotna, o czym świadczyły chociaż wszystkie kwestie związane z Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – nie dała tego po sobie poznać, trzymając teściową na bardzo duży i nieprzyjemny dystans. Nie wiedzieć czemu, ale w tym jednym, konkretnym wypadku, nie potrafiła wybaczyć ani zapomnieć – cholera!, nawet gdyby to był ten nieszczęsny, paskudny auror, Fitz-Oesterlen, proszący o darowanie grzechów, najpewniej poszłoby im łatwiej. W tym jednak wypadku chodziło o kogoś, kto nie krzywdził jej per se, ale jej ukochanego – to natomiast było grzechem, którego nie potrafiła na żaden sposób odpuścić, a dodatkowo jeszcze się niepotrzebnie nakręcała. Wcale więc nie wypadała odpowiednio i dojrzale, co absolutnie się jej nie podobało – przeklęła cichutko pod nosem, tym razem zła na samą siebie.
    — Hm? Co? – Pogrążona więc w swoich myślach, zapatrzona w bawiącą się pomarańczami, fikuśnymi słomkami i kolorową parasolką, Roselyn Irisbeth, w ogóle nie pojęła, co powiedział do niej mąż. Dopiero kiedy potworzył, dotarło do niej, co się dzieje. Westchnęła ciężko, wtedy także orientując się, że jego matki nie ma obok. Zamrugała powiekami nieco oszołomiona. – Connor, kochanie – chwyciła go za rękę – nie tłumacz się. Postąpiłeś słusznie i na pewno wszystko skończy się dobrze – wyszeptała, chociaż wcale nie brzmiała pewnie. – Robisz bardzo dobrze, bo jesteś mądrym wilczkiem – uśmiechnęła się czule i uniosła jego rękę, całując obrączkę, którą nosił. – Rozpracowałeś to świetnie – dodała szczerze, znacznie poważniej – i to ja przepraszam… po prostu… patrzę na nią tak, jak ty na Roberta – wyjaśniła, na szczęście mając w rękawie ten słuszny, mocny argument. – Na pewno jednak, kiedy się zmieni, kiedy pokaże, co jest warta i jej zaufasz: ja będę pierwsza w kolejce, aby przyjąć ją do naszego domu – uśmiechnęła się czule i westchnęła ciężko, marszcząc gwałtownie brwi. – N-nie… nie chcesz więcej z nią porozmawiać? – Zapytała nieco zszokowana, gdy ukochany zasugerował powrót do domu. – A-ale… ale naprawdę, kochanie, zostań, pogadaj, serio – próbowała ratować sytuację, bo wiedziała, ze to przez nią. – Nie przejmuj się mną, proszę – poprosiła, ale zdawała sobie sprawę, że to tylko go rozsierdzi. – Connor, nic mi nie jest – władowała mu się na kolana nagle. – To, że mały, albo mała, daje mi się we znaki, nic nie znaczy, okej? Tak bywa i ja się dzisiaj przeforsowałam, więc nie zmieniaj planów i nie zostawiaj rzeczy niedokończonych z mojego powodu, bo ja też cię kocham, wielkoludzie, i nie chcę, abyś się dla mnie poświęcał – zapewniła czule.

    bardzo poważna i szczera w swoich zapewnieniach VERA, która mocno kocha i wierzy w szczęśliwe zakończenie mimo wszystko

    OdpowiedzUsuń
  65. — Nigdy nie zapominam o tym, jak bardzo mocno mnie kochasz… nigdy – wyszeptała Vereena, niemalże urażona jego sugestią; w końcu miała wrażenie, że pokazuje mu na każdym kroku, że i ona za nim szaleje i nie może bez niego żyć oraz że fakt ich miłości, oddania i troski działał w obie, piękne strony. Spojrzała w związku z tym, dla efektu, najgłębiej w jego cudowne, księżycowe tęczówki, jak tylko mogła. – Wiem to wszystko, Connor, ale to nie znaczy, że będę histeryzować tak jak ty, kochany, za każdym razem, gdy coś ze mną nie tak – odparła spokojnie i musnęła go w skroń; naprawdę był całym światem: jej początkiem, jej końcem, każdym jej tchnieniem, słońcem i gwiazdami. Co jednak ważniejsze, wiedziała także, że i ona jest tym dla niego, toteż jednocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że wcale nie powinna go ganić za to, że tak mocno się nią przejmuje, bowiem sama przecież nie była lepsza pod żadnym względem. Ostatecznie więc po prostu westchnęła i schowała twarz w zagłębieniu jego szyi. – Czasem mnie przeraża to, jak bardzo jesteśmy od siebie uzależnieni – wyznała, ale w jej głosie nie było ani żalu, ani smutku, tylko bezdenne wręcz zapewnienie o tym, jak go kocha. To natomiast, co ich łączyło, objawiało się nawet w takich drobnych gestach, słowach i zachowaniach, jak sugestia jedzenia; zdecydowanie miłość to był ten moment, kiedy cieszysz się, że druga osoba je. – Zachowałam się okropnie – szepnęła nagle, dziabiąc jedną frytkę. – Powinnam była… powinnam – westchnęła przeciągle – dać na wstrzymanie i… – urwała, bo właśnie obiekt jej wyznania w postaci Lucille, pojawił się tuż obok ich stolika. – J-ja… n-nie, nie musi p-pani… – chciała ją zatrzymać, uznając, że to ona była tą, która spłoszyła starszą panią. – Proszę – dodała jeszcze ciszej, niepewnie.
    Jej prośby jednak zniknęły w monologu seniorki rodu Greyback, która widocznie swoją decyzję już podjęła – chciała odejść. Pół-wila słusznie sądziła, że wpływ na to miało dosłownie wszystko, czego kobieta doświadczyła z ich strony: od wycofania jej syna, poprzez wyraźne granice, jakie wyznaczyła jej synowa, aż na tym, że chyba podsłuchała ich rozmowę, która wcale nie malowała jej w pozytywnych barwach i nie nastrajała odpowiednio. Już wtedy ciężarna pielęgniarka wiedziała, że musi czym prędzej zmienić swoje podejście i naprawić to, co – w swej nieco przerysowanej i zbyt dla siebie surowej – opinii zawaliła: nie żałowała, że zbudowała dystans, bo to, co zrobiła ta kobieta swojemu jedynemu, wspaniałemu dziecku było czymś zwyczajnie okropnym i trudnym do wybaczenia, ale jednocześnie małżonka byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu doszła do wniosku, iż mogła to zrobić w bardziej elegancki i subtelniejszy sposób, a nie tak zwyczajnie okrutny. Niemniej jednak, czasu nie mogła cofnąć, a jedyne, co było wówczas możliwe, to przyjęcie z pokorą tego, co się działo i podjęcie próby przepracowania całej sytuacji – w domowym zaciszu już, bo przecież nic tak nie podnosiło na duchu, jak rodzinna atmosfera i ciepło białego domu na farmie Trenwith, pachnącego chlebem, miłością oraz oddaniem.
    Ostatecznie więc i Vera pożegnała się z Lucille, odprowadzając ją smutnym, pełnym wyrzutu wobec siebie, spojrzeniem wielkich, fiołkowych oczu, po czym mocniej przylgnęła do Connora – jeszcze wcześniej chwaląc Roselyn Irisbeth za piękne zachowanie wobec innych – i zjadła przyniesiona przez Osina Juniora frytki w ziołach; zdecydowanie najlepsze, jakie jadła. Jednocześnie wzięła do serca sugestię teściowej o spotkaniu i wspólnym obiedzie – o tym, że coś takiego faktycznie mogłoby pokazać, że ona się stara, a oni nie są zamknięci, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do polepszenia stosunków i ocieplenia wizerunków. Zanim jednak do tego doszło, skupili się na sobie, odpoczywając i ciesząc się sobą – nie poruszali dość długi czas tego tematu, jakoś tak nie mając ku temu większej sposobności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W końcu już następnego dnia czekał ich obiad z Rochefortami i Hawthorne’ami, dopiero po którym postanowili zastanowić się nad słowami byłej żony Fenrira – młoda pani Greyback coraz częściej myślała właśnie w takich kategoriach, niejako odcinając te dwie persony od siebie; tak jak już dawno odcięła swego ukochanego od paskudnego ojca. Ostatecznie więc ustalili, iż pierwszy weekend lipca – w końcu w drugim obchodzili swoją rocznicę ślubu, co było tylko ich dniem – będzie dobrym czasem na ponownie spotkanie i podjęcie prób zreperowania dawno pokruszonej w drobny mak relacji. Ponownie jednak, nie mogli od razu się oddać temu w pełni, bo czekało ich kilka istotnych spraw do załatwienia: rozliczenia czerwcowe za klinikę weterynaryjną, podsumowanie miesiąca w Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle oraz, niestety, nienajlepsze samopoczucie pół-wili właśnie, które nikogo z jej bliskich nie nastrajało w ogóle pozytywnie.
      Niestety, nawet zaplanowana wizyta u ginekologa im nie pomogła się uspokoić – a przynajmniej wilkołakowi, bowiem jego partnerka próbowała wszystko bagatelizować, zgrywając super dzielną, super twardą i super nieprzejmującą się sobą, co chyba tylko doprowadzało go do istnego szaleństwa. Pani Seymour zapewniła ich jednak, że i z matką – pomimo tego, że jest słaba, czym ją oczywiście zdenerwowała, bo czegoś takiego pielęgniarka nie chciała przyjąć pod żadnym pozorem do wiadomości – i z dzieckiem – które miało już piętnaście tygodni, a jego serce było głośne – wszystko jest w najlepszym porządku – niestety, pomimo prób, malec ustawił się tak, że nie mogli sprawdzić jego płci. Oni jednak podejrzewali – ale nie mówili tego długo na głos – z czego wynika tak skrajne osłabienie ciężarnej; chociaż najpewniej lekarka również to podejrzewała, patrząc na tego wielkoluda, który umieścił w ciele swojej drobniutkiej ukochanej wcale nie tak małą kruszynę. Co gorsza, z dnia na dzień wydawało się być coraz gorzej. Zawroty głowy zmieniały się w omdlenia, bóle brzucha w wielogodzinne wymioty, a zmęczenie w zwyczajnie leżenie w bezruchu, podczas trawiącej gorączki – nie mogła jeść, pić ani robić czegokolwiek więcej. Przez to wszystko zaś kompletnie zapomniała o umówionym już dawno spotkaniu z teściową.
      — Wiem, że jesteś – jęczała w tę lipcową sobotę Vereena, skulona w pieleszach ich wielkiego łóżka; to był ten moment, kiedy już dosłownie na nic nie miała najmniejszych sił i wyglądała właśnie jak człowiek na skraju życia i śmierci. Blada, wychudzona i zmarnowana, a efektu beznadziei dodawał tylko spory brzuszek, który obejmowała w pozycji embrionalnej. – Przytul mnie… zimno… – sapała żałośnie słabo, nawet wtedy kiedy już ją mocno objął i zapewnił ciepło kołdrą i samym sobą. – Co z Rosie? – Wycharczała, ukrywając białą twarz w poduszce; jak zawsze na pierwszym miejscu stawiała dobro swojej córeczki. – Connor… co z nią? – Musiała usłyszeć szczere, wyczerpujące zapewnienie i dopiero kiedy dał jej to, odetchnęła ciężko z ulgą. – Hej… wielkoludzie, nic się nie dzieje – skłamała, uśmiechając się, co było bardziej grymasem bólu, niż szczęścia; rwała ją każda część jej ciała. – Dziękuję – dodała, zanim znowu zamknęła ołowiane powieki; była mu wdzięczna za bycie obok, za wspieranie jej słowem i czynem oraz za każdą miksturę i obiad, jaki dla niej zrobił, pragnąc jej pomóc. – Wszystko jest dobrze, kochanie… po prostu zostań przy mnie, dobrze? – Dosłownie błagała, wiedząc, że jej gardło i żołądek i rak odmówią jej jakiekolwiek posłuszeństwa. – Boże, Connor – jęknęła, ze stęknięciem i cierpieniem przerzucając się na plecy, aby spojrzeć w jego oczy. – To nie twoja wina, błagam, nie mów tak… nie mów – dosłownie łkała. – Nic nie zjebałeś, zrobiłeś mi tylko silnego syna, jak mówisz – pogładziła się po napiętym brzuszku, na którym o poranku dostrzegła pierwsze, nieładne siniaki, świadczące o sile ich dziecka. – Syn… hm… – zamyśliła się nieco rozmarzona, na moment zapominając o tym, że wyglądem i zachowaniem przypomina kogoś, kto umiera.

      bardzo słaba, ale udająca, że jest dobrze, VERA THORNE

      Usuń
  66. [Bożetymój, to, co widzę w tytule przyprawia mnie o szybsze bicie serduszka, a przychodzę z taką niefajną wieścią, iż postanowiłam zrezygnować z Mary – po urlopie i takiej długaśnej przerwie jakoś nie potrafię się w nią na nowo wczuć. Niemniej, jeśli masz chęć stworzyć ze mną jeszcze jakiś wątek, wpadnę tutaj za jakiś czas z nową postacią, do której serdecznie zapraszam. C: W razie czego pirat ma moje gadu.
    I przepraszam, że tak znienacka. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.]

    Mary Johnson

    OdpowiedzUsuń
  67. Tak po prawdzie, to Vereeny absolutnie nie obchodziło to, jakiej płci będzie jej dziecko. Naprawdę – było to dla niej zupełnie obojętne, bowiem, i wcale to nie była przesada ani pusty frazes, zależało jej tylko na jednym: aby było zdrowe i silne; co prawda, może nie tak silne, jak ten maluszek, który rósł sobie od piętnastu tygodni pod jej sercem, zostawiając jednocześnie pierwsze siniaki na jej skórze i napiętym, zdecydowanie za dużym, jak na ten etap rozwoju płodu, brzuchu, kiedy się przekręcał. Niemniej jednak, nie miała zamiaru z tego powodu narzekać i w ogóle nigdy nie przyszło jej do głowy, aby o ten stan rzeczy oskarżać Connora, który umieścił ten cudowny skarb w jej łonie – nie była to przecież wina ani jej wielkiego, mocarnego męża oraz jego genów i nasienia, którym ją znaczył wielokrotnie, ani tym bardziej potomka, którego wspólnymi siłami, dzięki swej miłości, powołali na świat. Ich obowiązkiem, w związku z tym, była opieka nad nim, bez względu na wszystko – nawet wtedy, kiedy wykańczał swoją matkę, która to natomiast uznawała, że fakt, iż nie jest dobrze, a w zasadzie jest bardzo źle, o czym jednak głośno nie mówiła, można zrzucić tylko na karb jej chudych ramion. Na to, że jest drobna, na to, że jest słaba, na to, że cukrzyca zasiała spustoszenie w jej niewielkim, słabym ciałku – to ona, w swej opinii, była tak beznadziejna, że tylko ją właśnie można było typować na winną całej tej sytuacji, w której leżała targana przez torsje wymiotne i gorączkowe, dosłownie przezroczysta w swej bladości i tak słaba, że niemogąca ani jeść, ani niczego, nawet swoich słynnych ziółek, pić. Udawała, dlatego też, tylko mocniej się forsując, bo powstrzymywanie się przed – chociażby – zwróceniem czegokolwiek, tylko mocniej ją wyczerpywało i ostatecznie zdawało się przykuć do łóżka.
    — Zazdrosny mówisz? – Pomimo jednak wszystkiego, próbowała się śmiać i żartować: robić to dla swojego ukochanego, który stawał na głowie, byleby tylko jej pomóc i dla ich słodkiej Roselyn Irisbeth, która nie mogła się przecież dowiedzieć, że z Verą jest niedobrze; już przecież po spotkaniu z Lucille, o której kompletnie zapomnieli, dziewczyna była przerażona bladością mamy i dopytywała, czy „dzidzia na pewno zostanie”, wspominając ten straszliwy czas, kiedy jej rodzicielka poroniła. – Daj spokój, przecież wiesz, że jesteś moim ulubionym modelem… że tak bowiem… hm… zdecydowanie dojrzałym – nacisnęła wymownie, acz radośnie – ale ulubionym – oddała jego czuły pocałunek, cały czas sunąc dłońmi po napiętej skórze, skrytej pod luźną koszulą nocną. – Jesteś moim jedynym, kochanie – dodała jeszcze, aby nie miał co do tego wątpliwości i zamilkła na moment, nadal rozmarzona, nie myśląc o trudach, czy konsekwencjach. Po prostu poddała się tej cudownej chwili, dzieląc ją ze swoim cudownym partnerem. – Oj, Connor – mruknęła, kiedy nadal marudził, że niby spycha go na dalszy plan. – Zniosę i dziesięciu takich, jak ty – przekręciła lekko głowę, aby móc patrzeć w jego zachwycające tęczówki. – Och… ach tak, no tak… zapomniałam, że jak to będzie syn podobny do ciebie, to koniec świata: z Trenwith nie zostanie kurz na wietrze – zaśmiała się nawet, aby następnie jęknąć żałośnie i przewrócić się znowu na bok; tym razem tak, aby wcisnąć twarz w silne ramię byłego profesora ONMS z Hogwartu. Skuliła się gwałtownie, z trudem chwytając oddech: rwało ją w kręgosłupie, bolało w podbrzuszu, ściskało żołądek i do tego miała paskudne zawroty głowy. – O Jezu, Jezu, Jezu… – wybąkała i kurczowo do niego przylgnęła, ściskając w palcach kołdrę z całego tego cierpienia. – Zimno mi – poskarżyła się, toteż wilkołak musiał również zmienić pozycję, wsunąć rękę pod nią i mocno ją przycisnąć do swojego torsu; dobrze, że wcześniej zgodnie z jej prośbą zdjął koszulkę, toteż mogła spokojnie wtapiać się dosłownie w jego szeroki tors o zapachu cedrowego lasu po deszczu, świeżo przekopanej ziemi na wiosnę i intensywnego imbiru. – Przepraszam – załkała, trzęsąc się w gorączce, która rosiła jej czoło potem.

    będąca w tak beznadziejnym stanie VERA, że zapomniała o teściowej

    OdpowiedzUsuń
  68. Autentycznie, drobna Vereena była w takim stanie, że w tamtym konkretnym momencie gotowa była przepraszać nawet za to, że w ogóle żyje – czuła się bowiem skrajnie beznadziejnie słaba i winna temu, co się wokół działo: winna temu, że nie jest tak silna, jak Connor, przez co nie jest w stanie nosić pod sercem jego dziecka; wizja syna była coraz bardziej prawdopodobna, biorąc pod uwagę, że przy Roselyn Irisbeth aż takich problemów i na tak wczesnym etapie ciąży, po prostu nie miała. Niemniej jednak, zaskoczeniem napawała ją świadomość, że przy Lievie Eriku oraz Toddlerze tak nie było – jej pierwszy chłopiec rósł spokojnie, niczym normalne dziecko, a trzecie ojciec bez problemu uspokajał; szkoda, że nie potrafił go zatrzymać w jej łonie. Rzecz jasna, absolutnie nie uznawała, że mógł to zrobić i zwyczajnie przegapił odpowiedni moment – po prostu czasem tylko nachodziła ją taka myśl, którą szybko musiała odrzucić, aby skupić się na swoim tu i teraz: na tym maluszku, który dawał się jej tak we znaki, że w zasadzie nie mogła już nic dosłownie robić. Niestety, niezależnie od tego, jak mocno stawała na głowie – ostatecznie i tak nie kończyło się to dla niej wynikiem dodatnim, a co gorsza: cały czas w głowie huczało jej, że taki stan może przepowiadać poronienie. Tego natomiast nie przetrwałaby – dlatego już góry przepraszała.
    — Za wszystko… – wyszeptała więc cichutko, chrapliwie, z niemałym trudem chwytając oddech; wsłuchiwała się jednak mocno w jego cudowny głos, chłonąc go możliwie najmocniej, bo ten głęboki tembr pozwalał się jej opanować. Przynajmniej względnie. – Ten maluch też nie zrobił niczego złego – dodała nagle, marszcząc brwi i zerkając nieśmiało na swojego męża, którego słowa odczytała, jako obwinianie siebie i ich potomka. Nie podobało się jej to ani trochę, ale nie dała rady wyartykułować swoich problemów, bo skutecznie rozproszył ją dotykiem i kolejnymi słowami. Chwilę milczała, aby ostatecznie tylko zapytać wyjątkowo słabiutko i niemrawo: – A co jeśli nie będzie sposobu? – Przylgnęła do niego jeszcze mocniej, jeszcze bardziej kurczowo. – C-co… co j-jeśli nie ma? – Przełknęła głośno ślinę i ponownie się rozpłakała, nie potrafią uwierzyć, że będzie dobrze: to było zwyczajnie ponad jej wyobrażenie i biorąc pod uwagę jej żałosny stan zdrowia, wcale nie można było się jej dziwić. – Co jeśli nie będzie? Co jeśli skrzywdzę nasze dziecko? Co… co jeśli naprawdę to będzie… Boże, nie mogę… – załkała, dławiąc się własnym szlochem: trzęsła się w jego wielkich, szerokich objęciach, niczym osika, katując się strasznymi wizjami przyszłości. – Nie mogę go stracić… nie mogę… – dukała dalej, coraz bardziej przerażona i rozdygotana.
    W związku z tym, także nie słyszała dzwonka do drzwi, czego nie można było powiedzieć o ich słodkiej córeczce, która – korzystając z okazji – paradowała po domu w piżamie. Rzecz jasna ani trochę nie podobało się jej to, że rodziców nie ma przy niej, a tata tylko rano przyszedł namówić ją na umycie zębów i zrobił jej śniadanie, jednocześnie prosząc, aby była cichutko, bo mama źle się czuje. Pięciolatka natychmiast pognała do przedpokoju i stanęła jak wryta, z rączką zamrożoną przy zamku i Pigletem radośnie podskakującym wokół niej – psiak dopiero po chwili wyczuł, że to nie był nikt znany: ani Rochefortowie, ani Hawthorne’owie, ani nawet Danielle, czy listonosz, którego lubił gonić od czasu do czasu po ogrodzie farmy Trenwith, co ostatecznie kończyło się tym, ze Greybackowie kupili mu już dwie nowe torby na listy. Dziewczynka cofnęła się pół kroku.
    — Taaa-tooo! – Wykrzyknęła więc z dołu, ale zduszonym głosikiem: niby chciała go podnieść, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie nakaz wilkołaka. Zerknęła na swojego czworonożnego przyjaciela lekko zaniepokojona, bo ten lekko zgiął przednie łapy, pochylił pysk i uważnie strzygł uszami, jednocześnie wąchając drzwi frontowe. – Mmm… – wyburczała pod nosem, raz ściskając dłonie w piąstki, raz mocno rozczapierzając palce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zerknęła niepewnie na piętro i ostatecznie postanowiła otworzyć osobie pukającej, aby na jej widok pokręcić z niedowierzaniem ciemną główką. – Dz-dzień dobry – wybąkała lekko oszołomiona widząc panią Lucille trzeci raz w życiu. – Rodzice są u góry – dodała szybko; ci później mieli dostać zawału – a ja nie powinnam otwierać, ale… chce pani wejść? – Kręciła bosą stópką w miejscu, nieśmiało i niepewnie, do końca nie wiedząc, jak się zachować.
      — Connor – sapnęła zaś w tamtej chwili Vereena, spinając się gwałtownie i zapominając o wszystkim, podniosła się gwałtownie do pozycji siedzącej. – Connor, Rosie coś wołała… ktoś dzwonił… o cholera – jej przerażony wzrok padł na kalendarz wiszący nad komodą i z wrażenia się zapowietrzyła. Długo milczała, robiąc się jeszcze bardziej bladą, niż była. – Jezus Maria, twoja mama miała przyjść dzisiaj na obiad – wydukała ostatecznie, głucho, jak ktoś, kto mówił zza światów. – Jezu… Jezu! – Pobudzona adrenaliną, wyskoczyła gwałtownie z łóżka. – Rusz się i idź na dół! – Wykrzyknęła, spanikowana tym, że tak bardzo zaniedbali swoją księżniczkę. – Connor, do cholery, błagam cię, idź! – Nakazała mu, grzebiąc w komodzie, aby znaleźć cokolwiek do ubrania. Na szczęście, widocznie nie chcąc jej bardziej denerwować, mąż postanowił sprawdzić co dzieje się na dole, dzięki czemu Vera mogła spróbować skierować wszystkie swoje myśli na to, aby się ogarnąć, co jednak proste nie było. Zwłaszcza, że kiedy tylko wzięła kilka głębokich wdechów i opanowała bicie serca, jej organizm postanowił się jej brutalnie sprzeciwić. – Matko… – sapnęła żałośnie i padła na ziemię, wijąc się z bólu; gorączka gwałtownie jej podskoczyła i rwało ją dosłownie wszystko: najbardziej kręgosłup w odcinku lędźwiowym oraz brzuch. – Kruszynko… – jęknęła słabo.

      dosłownie powalano z nóg VERA, która jest w bardzo mocno beznadziejnym stanie

      Usuń
  69. Zdecydowanie nie było dobrze i nie ulegało to najmniejszym wątpliwościom, nawet dla Vereeny, która ostatecznie wylądowała na ziemi, a która przecież dotychczas robiła dosłownie wszystko, byleby tylko zbagatelizować swój fatalny stan zdrowia. W tamtej jednak chwili nie było z czym dyskutować – dziecko w jej łonie wykańczało ją do tego stopnia, że ostatecznie zwaliło ją z nóg, sprawiając, że obiła się, padając na podłogę; nie miała nawet, w całym swoim zaskoczeniu, możliwości zamortyzowania całego wydarzenia, przez co tylko mocniej się poharatała, zwłaszcza, że w przypływie wielkiej, matczynej miłości i rodzicielskiego instynktu, objęła tylko okrągły brzuszek. Ostatecznie więc leżała przy komodzie, tak oszołomiona bólem – nie tylko już wynikającym z jej odmiennego stanu, ale także tym, jaki sprawiło jej zderzenie drobnego i bardzo słabego ciałka z podłogą i zastanawiała się, co dalej. Nie była jednak w stanie, w tym wszystkim, wydusić z siebie chociażby słowa – raz tylko zwróciła się czule do maluszka pod swoim sercem, aby później zamilknąć na dobre, mimo że w jej piersi i gardle zbierał się żałosny krzyk rozpaczy. Niestety nie była do tego zdolna i pozostawało jej jedynie marzyć o tym, że Connor wyczuje, że coś jest nie tak; może nie dzięki więzi z ich potomkiem, bo tej nie miał takiej jak ze słodką Roselyn Irisbeth, o którą strach i stres tylko potęgował odczuwanie dyskomfortu, ale jednak jako ktoś „nadprzyrodzony” powinien wyczuwać stanu swojej latorośli. Chyba. Na szczęście, nawet jeśli malec nie dał mu przekazu, on i tak zjawił – możliwe, że kierowany miłością do niej, co mocno podniosło ją na duchu. Wciąż leżała w pozycji embrionalnej, z trudem chwytając oddech i mając wrażenie, że jej gorączka sięga czterdziestu dwóch stopni – świadczyć o tym mogło wirowanie sypialni na Trenwith i fakt, że głos swojego ukochanego dochodził do niej jakby z oddali. W uszach jej szumiało natomiast, a srebrna głowa ćmiła ją niemiłosiernie.
    — S-skarbie… – udało się jednak, wkładając to resztkę swych wątłych sił, odezwać się do małżonka. – Kochanie… – z jej piersi wyrwało się westchnienie ulgi, bo chociaż nie widziała go najlepiej, to czuła doskonale jego zapach i ciepło bijące z wielkiego, silnego ciała, które otulały ją szczelnie; podobnie jak chwilę później jego potężne ramiona. Była w nich trochę niczym szmaciana lalka, wciskając się w jego nagi, szeroki tors. Jęknęła przeciągle, ciężko i rozdzierająco. – Co z Rosie? – Wybąkała i ponownie nie chciała słyszeć o niczym innym, niż o swojej córeczce: były profesor ONMS z Hogwartu już to wiedział, dlatego dobrze, że nie sprzeciwiał się, nie marnując czasu, tylko wyjaśnił, co się stało na dole. – D-dobrze… mądry wilczek, zawsze wiesz, co zrobić… – próbowała się uśmiechnąć, chwaląc go pełna dumy za pomysł odesłania ich królewny do Hawthorne’ów. Nagle jednak okazało się, iż jej partner pominął jeden bardzo ważny szczegół: Lucille już była na ich farmie i oto stała w progu ich alkowy. – C-co… nie! Connor! – Próbowała opanować mężczyznę, od razu czując, jak bardzo mocno się spina; jego mięśnie stały się bardziej niż żelazne. – P-przepraszam p-panią… – wybąkała, ale jej głos utonął we wrzasku weterynarza, którego, o dziwo, spacyfikowała własna matka. – W-w jakim s-tanie… wszystko dobrze – próbowała się uśmiechnąć, czując się paskudnie z tym, że zapomniała o wizycie teściowej; nieważne, że ta była pożal się Boże. – N-nic mi – urwała, wrzasnęła, napięła się jak struna, co dobre ani dla niej, ani dla dziecka nie było. Później zaś, kiedy się opanowała, również się wahała, ale ostatecznie, patrząc kobiecie głęboko w oczy, wskazała miejsce, gdzie najmocniej bolało, kiwając jednocześnie głową na znak, że starsza pani może jej dotykać. Nie wiedzieć czemu, ale w tym konkretnym wypadku jej zaufała: w końcu noszenie pod sercem takiego wielkoluda, jak jej mąż, też nie mogło być łatwe, toteż seniorka rodu Greybacków musiała wiedzieć, z czym to się, przysłowiowo, „je”. – Tutaj… i tutaj… o Boże, muszę przyznać, że wszędzie – zaśmiała się nerwowo.

    spanikowana VERA

    OdpowiedzUsuń
  70. Oczywiście, gdzieś w głębinach swojego zmęczonego umysłu, Vereena doskonale zdawała sobie sprawę z tego, iż to, co robią, jest istnym szaleństwem. W końcu wpuścili z Connorem – którego jednak absolutnie nie oskarżała o nic złego, bo skoro wyjaśnił, że Roselyn Irisbeth nic nie jest, a gość jej nie zagroził i na najpewniej w niedługim czasie zostanie zabrana przez Hawthorne’ów, to nie ma, to znaczyło, że zadbał dosłownie o wszystko i przynajmniej w niedługim czasie miała przestać się martwić o to, czy jej córeczka zobaczy ją w tak beznadziejnym stanie, czy nie, co przecież mogłoby być dla pięciolatki kolejną traumą, a tych miał zdecydowanie zbyt wiele w swoim krótkim życiu – do domu kogoś, kto swego czasu był równie paskudny – bo szczerze uważała, że bezczynność, obojętność i wycofanie w chwili cierpienia własnego dziecka, jest nawet chyba gorsza niż fizyczne, czy słowne katowanie – co Fenrir. Powinni byli bardziej uważać, pomimo tego, iż Lucille zdawała się nie mieć już nic wspólnego ze swoim mężem oraz z kobieta, którą była – podłą, lodowatą babą, namalowaną przez opowieści swego syna, które same w sobie sprawiały mu taki ból, iż jego żona nierzadko miała problemy z opanowaniem go. Niemniej jednak, sytuacja była dość mocno podbramkowa – patowa, w zasadzie. Sami już przecież nie mieli pojęcia, co robić, aby jakkolwiek wzmocnić pół-wilę, niezależnie od tego, jak bardzo wilkołak stawał na głowie i jak mocno próbował jej ulżyć – każda rzecz spełzała na niczym. Co gorsza, z dnia na dzień – ba!, z minuty na minutę – to ona obwiniała się o to wszystko coraz bardziej, stawiając siebie w pozycji żałośnie słabej i nienadającej się na matkę i żonę: w pozycji kogoś, kto absolutnie nie zasługuje pod żadnym pozorem na miano kobiety.
    — Noszę nie pierwszy raz, ale pierwszy raz jest tak źle – wyszeptała, coraz bardziej podłamana w związku ze swoimi myślami, Vera, która ostatecznie została przeniesiona przez ukochanego na łóżko, gdzie została oddana w pomarszczone, acz delikatne, dłonie swojej teściowej, która była w tamtym momencie jej ostatnią deską ratunku. – Ojej… tu boli – wysapała, kiedy Lucy nacisnęła jej podbrzusze; w zasadzie nie było miejsca na jej posiniaczonym, napiętym brzuchu, które by nie bolało, podobnie zresztą, jak plecy, już na całym w zasadzie odcinku. Jęknęła, stęknęła, mocno ścisnęła w dłoniach kołdrę, naprawdę już ledwo sobie dając radę. – N-nie… z małą było… z-znaczy raz w miesiącu, w czasie pełni bywało nienajlepiej, ale naprawdę… nie było tak. – Niemalże załkała, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji dla swojego ciała, niemniej niewątpliwie głos matki jej partnera i jej opowieści, nieco ją uspakajały; nie podobało się jej też, że były profesor ONMS z Hogwartu trzyma się na dystans: zdecydowanie wolała go blisko siebie. Dobrze więc, że ostatecznie znalazł się faktycznie obok, kiedy tylko wyjaśniła, gdzie można znaleźć zapas jej ziół; nawet nie zastanawiała się nad tym, skąd seniorka rodu Greyback mogła wiedzieć takie rzeczy o niej. Jedyne bowiem, na czym mogła się skupić, to jej potomek. – Nie zostawiaj mnie – załkała zaś, kiedy zostali sami, a ona mogła się skryć w jego szerokich, silnych ramionach, których rozpaczliwie potrzebowała. – Nie zostawiaj mnie nigdy więcej, błagam – dosłownie załkała, aby chwilę później zwymiotować do podłożonej jej pod twarz w ostatniej chwili miski. – Potrzebuję cię, Connor – wyznała chrapliwie, kiedy już chyba zwróciła swój własny żołądek i ponownie padła na jego tors, lekka i bezwładna, niczym szmaciana lalka. – Twoja mama może nam pomóc – dodała nagle, z trudem chwytając oddech. – Mi pomóc – poprawiła się z niemałym wstydem, czując się okropnie przez swoje słabości i beznadziejny organizm, który odmawiał jej posłuszeństwa. – Naszemu dziecku – pogładziła się po brzuszku i ponownie zajęczała. – Musimy spróbować jej zaufać… tylko ona nam została… – dodała żałośnie cicho, spoglądając na niego z nadzieją w przekrwionych, fiołkowych oczach.

    marząca o poprawie swojego zdrowia, wykończona i przerażona VERA

    OdpowiedzUsuń
  71. Naprawdę miała tego wszystkiego dość. Dość tak bardzo, że miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Dość tak bardzo, że miała ochotę ze sobą skończyć. Dość tak bardzo, że miała ochotę cofnąć czas i nigdy nie zajść w ciążę – oczywiście, za tę ostatnią myśl Vereena tylko bardziej się nienawidziła i tak oto tworzyła istne perpetuum mobile: uznawała za swoją winę słabość własnego ciała, aby następnie gładko przejść z tego do tych paskudnych wizji, co ostatecznie wzbudzało w niej jeszcze większą odrazę wobec samej siebie, co tylko nakręcało jej negatywne podejście i wściekłość na organizm, który szwankował. W głównej więc mierze jej beznadziejny stan psychiczny – o czym świadczyły łzy, histeria i nieradzenie sobie z bólem, a przecież zawsze była w tym mistrzynią: zaciskała szczęki i parła do przodu, nawet w czasie ciężkiego porodu nie krzycząc i nie rozpaczając, tylko wykonując powierzone sobie zadanie, niezależnie od tego, jak mocno cierpiała – wynikał właśnie z tego. Oczywiście, malec w jej łonie dawał jej się we znaki i to także nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, ale na pewno, gdyby była chociaż nieco silniejsza mentalnie, pokonanie tego fatalnego okresu – musiała wierzyć, ze to tylko „okres”, a nie „stan permanentny”, bo inaczej niechybnie postradałaby resztę zmysłów – byłoby znacznie prostsze. Niestety, wszystko potęgował strach o dziecko w jej łonie, jak i Roselyn Irisbeth, która przecież była wciąż sama – esemes od Felixa, mówiący, że jedzie, jej nie uspokoił. W zaistniałej sytuacji nie pozostawało jej zaś nic innego, jak po prostu poddawać się zabiegom Connora – który na szczęście już mocno ją obejmował – i Lucille – której nie do końca ufała, ale chyba nie miała już innego wyjścia. Skończyły im się wszystkie opcje i nie zanosiło się na samoistną poprawę jej stanu.
    — Dobrze… dobrze, niech się nie powtarza – wyszeptała jednak z niemałą ulga, gdy w końcu wilkołak zamknął ją w swoich wielkich, silnych ramionach, które jak zawsze, nieważne, co się wokół działo, zapewniały jej spokój i bezpieczeństwo, których rozpaczliwie potrzebowała, szczególnie w tak ciężkich i mrocznych dla niej chwilach. Żałowała tylko przy tym, że sama nie może mu dać tego samego: że ponownie od niego bierze, bierze i bierze, nie dając nic w zamian, bo też nie miała co do tego możliwości ani sił, czy sposobności. W takich właśnie momentach żałowała, że jest tylko słabą półmetrową pół-wilą i nie może nawet odwdzięczyć się w należyty sposób ukochanemu mężczyźnie, który i tak nie pozwalał się nad tym roztkliwiać i umartwiać, całkiem skutecznie odwracając jej uwagę od złego i skupiając jej myśli na tym, jak wielka i wspaniała była ich miłość. – Tak kochanie, nam… tylko nam… nam na zawsze – powtórzyła słabiutko, ale z lekką ulga, cieszą się, że niezależnie od tego, co wokół się działo, ich uczucie zawsze miało to pokonać. Miała przynajmniej taką nadzieję i jej się kurczowo chwyciła, podobnie jak jego, kiedy tylko obmył jej twarz i dekolt, dbając o nią troskliwie. Trwali więc wtuleni w siebie mocno, czerpiąc siły, mimo że to pielęgniarka ponownie czerpała więcej, niźli przekazywała i wciąż drżała. Niemniej, w takiej pozycji zastała ich Lucille właśnie. – Tydzień… gdzieś tydzień, z-znaczy… znaczy od początku jest inaczej, niż przy Rosie – podjęła się szybko wyjaśnień dziewczyna. – J-ja wiem, że każdą ciąża jest inna, ale mam na myśli, że no… no że po prostu było ciężej – przyznała ze wstydem. – Od początku – powtórzyła – a od tygodnia jest… jest jak jest – wybąkała, zażenowana tym, jak beznadziejna była. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, aby się opanować i nie mówić więcej: to bowiem tylko pogarszało jej stan. Ostatecznie więc mocniej wcisnęła chude plecy w szeroki tors partnera i jego idealnie wyrzeźbiony brzuch. – A może się powtarzać? – Wyłapała jednak, przerażona i odrzuciła dłoń teściowej. – Niech mi pani powie… szczerze… jak bardzo źle być może… gorzej, niż jest? Jak? – Naciskała, musząc znać prawdę. – Cz-czy… czy coś się stanie dziecku? – Nie chciała pić, bez poznania prawdy.

    wcale niebędąca pewną VERA, która się boi

    OdpowiedzUsuń
  72. Perspektywa nawrotu takich – delikatnie rzecz ujmując – dolegliwości, napawała Vereenę panicznym wręcz strachem, który napędzał jej poczucie winy i przeświadczenie o byciu skrajne słabą, a tym samym jej psychiczna stabilność zostawała coraz bardziej podburzana; w zasadzie już zostały z niej śmieszne resztki, które kompletnie nie dawały sobie rady z zaistniałą sytuacją. Naprawdę nie wyobrażała sobie, że mogłoby się powtórzyć coś równie strasznego – to, że ponownie miała się dosłownie zwijać z bólu z powodu swojego maluszka, którego naprawdę kochała, ale chyba takie rzeczy stawały się ponad jej siły, zwłaszcza, że miała również Roselyn Irisbeth, którą przez ostatnie dni okrutnie wręcz zaniedbała; przynajmniej tak czuła. Przy czym, rzecz jasna, Connor miał mieć – znając jego i świat – zgoła inne zdanie, ale ona wiedziała swoje: wiedziała, że za parę miesięcy pojawi się kolejny malec i wówczas ich córeczka ponownie zejdzie, pomimo ich najbardziej usilnych starań, na dalszy plan, bo noworodek absorbuje dużo czasu oraz uwagi. Marzyło się jej więc wyciskanie z tego czasu, jaki miały tylko dla siebie, soków tak mocno, jak z cytryny – do ostatniej kropli. Niestety, nie było jej to ani trochę dane, co w ogóle nie było przyjemne, szczególnie że odbierano jej pragnienia w tak brutalny sposób – przykuwając ją do łóżka i sprawiając, że musiała kłamać przed swoją księżniczką, czego nienawidziła. Dlatego też, kiedy Lucille – której nie oskarżała o bycie Kasandrą: nie mogłaby, bo otrzymywała od niej pomoc – jej powiedziała, że jest olbrzymia możliwość, że nie będzie z nią dobrze przez cały okres ciąży, albo że przynajmniej takie napady będą cykliczne – pozwoliła przejąć swym najgorszym demonom kontrolę nad sobą, wpadając w histerię, nawet przed odpowiedzią.
    — Boże święty, to… t-to będzie tak cały czas… o Boże… – szeptała ze strachem, kręcąc srebrną głową bez ustanku. – Nie poradzę sobie, nie ma opcji – skwitowała nagle, całkowicie co do tego przekonana. Zaśmiała się nerwowo, krótko i nieco przerażająco, kręcąc przecząco srebrną głową, święcie przekonana o tym, że zwyczajnie nie da sobie rady na późniejszym etapie rozwoju dziecka. – Nie dam rady – powtórzyła wciągając gwałtownie powietrze w płuca i trzęsąc się jeszcze bardziej, tym razem jednak głównie z paniki nad tym, co ją czeka. O dziwo jednak, słowa jej męża skutecznie doprowadziły ją do pionu: pojęła bowiem wówczas, ile od niej zależy i że naprawdę m u s i być twarda dla niego i dla ich dzieci. Przełknęła, w związku z tym, ślinę, odetchnęła i powiedziała twardo, z przekonaniem: – Jestem silna – patrzyła głęboko w oczy teściowej, niemalże wyzywająco i oczekiwała od niej prawdy. Następnie zamilkła i uważnie wysłuchała kobiety od początku do końca. – No tak, z tymi chłopakami same problemy – próbowała się zaśmiać, zażartować, ale wyszło jej raczej koślawo. Odchrząknęła. – Nie jestem panią – podjęła, ale nie było w jej głosie złości, czy ironii, a podziw – i na pewno nie jestem aż tak – podkreśliła – silna, jak pani, więc… więc proszę mi powiedzieć, co jeśli wzmocnienie organizmu się nie powiedzie? – Dopytywała, chcąc wiedzieć wszystko, znacznie jednak spokojniejsza, usłyszawszy, że jej maluchowi nic nie zagraża. Moment milczała. – Potrzebuję pani – przyznała w końcu, poważnie – i wiem, że tylko pani może mi pomóc… błagam, niech pani nie skrzywdzi mojej kruszyny, dobrze? N-niech… niech pani nie skrzywdzi Connora – prosiła żałośnie, wiedząc, że jeśli Lucille planuje zranienie jej lub latorośli pod jej sercem, to ani ona, ani jej partner się po tym nie pozbierają. Oczy starszej pani zdawały się ją jednak zapewniać, że nie ma złych intencji, toteż ostatecznie pielęgniarka wypiła przygotowaną miksturę, tym samym dając matce wilkołaka olbrzymi kredyt zaufania i ucinając tę dyskusję. – Smakuje jak gówno – jęknęła, krzywiąc się. – Nie, żebym próbowała – dodała, ponownie starając się dowcipkować, ponownie z miernym skutkiem. Odetchnęła z trudem. – Paskudztwo… – zwiotczała.

    nadal osłabiona, acz pełna nadziei VERA, której musi się pogorszyć, żeby było lepiej

    OdpowiedzUsuń
  73. Płyn faktycznie był paskudny i smakował jak najgorsza rzecz, jaką piła w życiu – Vereena mogłaby przysiąść, że nawet fasolka Bertiego Botta o smaku wymiocin, czy smarków trolla, na które kiedyś trafiła, nie były tak niesmaczne jak mikstura, którą otrzymała od Lucille. Niemniej jednak, skoro ta miała pomóc – absolutnie miała zamiaru narzekać, ba!, gotowa była pić ją hektolitrami, byleby zapewnić sobie ulgę, a swojemu maluszkowi bezpieczeństwo. Co prawda, pewnie przy tym nieco przesadzała z kredytem zaufania wobec swojej teściowej – i coś czuła, że Connorowi może się to nie do końca spodobać, bo chociaż owszem, nie mieli już żadnych możliwości, bo ze wszystkich zostali brutalnie obdarci, to jednak ta kobieta kiedyś dopuściła się paskudnych czynów, za które jeszcze nie odpokutowała, toteż zawierzanie jej w tak istotnej kwestii, jak zdrowie matki i malucha pod jej sercem, było istnym szaleństwem – ale naprawdę była skrajnie zdesperowana, aby w jakikolwiek sposób sobie pomóc; aby nie czuć już tego strasznego bólu i nie zadręczać się poczuciem, że jest beznadziejną osobą i kobietą, która nie nadaje się na rodzicielkę. Ponadto, spojrzenie starszej pani oraz jej zapewnienia – pewnie nieco naiwnie – przekonywały ją od tego, aby skorzystać z jej wsparcia; zwłaszcza, że zapewniała, iż znała to z autopsji.
    — No cóż, teraz to już za późno – skwitowała jeszcze tylko, siląc się po raz olejny na żarty, gdy wlała w siebie okropny płyn, odnosząc się do obietnicy seniorki rodu Greyback dotyczącej jej dobrych intencji; robiła to głównie na ukochanego, wyczuwając, jak bardzo mocno był napięty, co oznaczało, że stresował się niepomiernie. – Znowu wykorzystujesz przeciwko mnie moje własne słowa, wilczku… oj, nieładnie – uśmiechnęła się czule do męża, wtulając się w niego mocno i gwałtownie słabnąć; jej powieki stały się ołowiane, a ciało zwiotczało do tego stopnia, że przypominała jeszcze bardziej szmacianą lalkę. – T-trochę… trochę mi słabo, wiesz? – Wybąkała, wdychając jego zapach, który ją uspokajał i rozleniwiał, sprawiając, że jej blada twarz stawała się bez wyrazu: zmęczenie doprowadzało do tego, że faktycznie wyglądała niczym manekin, który sam nie może się ruszyć. W zasadzie też się tak właśnie czuła, aż do chwili, kiedy przez jej ciało przeszedł okropny, agonalny wręcz prąd, gorszy, niż cokolwiek wcześniej. Wrzasnęła. – C-co… co… n-nie moge… nie mogę oddychać! – Ryknęła, łapczywie chwytając powietrze. Patrzyła na Lucy z żalem i niedowierzaniem oraz wielką złością. – Boli! – Wrzasnęła, spinając się, wyprężając z cierpienia i jeszcze bardziej blednąc. – Pomocy! – Zawodziła żałośnie, chociaż bardzo głośno.
    Na ten krótki moment – bowiem jej agonalne zwijanie się, podnoszenie głosu i błaganie o pomoc nie trwało długo – kompletnie zapomniała, że nie są sami na Trenwith, a na dole przerażano Roselyn Irisbeth tuli się do Pigleta, który próbował ją pocieszyć, w oczekiwaniu na przyjazd Hawthorne’ów. Co gorsza, urwała gdzieś w połowie swojego zdania – czy raczej mamrotania gorączkowego, w którym agonia odbierała jej zdolności do racjonalnego myślenia – i zwyczajnie omdlała w ramionach byłego profesora ONMS z Hogwartu, tulona do niego mocno. Nie miała więc pojęcia, co działo się przez następne godziny: ani o rozmowach teściowej ze swoim synem, ani o tym, ze ostatecznie jej córeczka próbowała wejść na górę i w ostatniej chwili powstrzymał ją ojciec, który musiał się nią zaopiekować, a następnie z bólem serca oddać pod opiekę Felixowi – wówczas Josephine na moment poszła do przyjaciółki, ale nie mogąc z nią nawiązać najmniejszego kontaktu, po prostu obiecała, że zajmie się jej księżniczką i poprosiła, aby ciężarna pielęgniarka szybko wróciła do zdrowia. Nie miała toteż pojęcia, że nad farmą zawisły czarne, burzowe chmury, które zniknąć miały dopiero wtedy, kiedy mikstura byłej żony Fenrira miała zacząć działać. Jak jednak długo to miało trwać – tego nikt, nawet głównodowodząca, nie wiedział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Mmm… – wymruczała dopiero o poranku w niedzielę, obudzona, o dziwo, nie przez ból, ale lipcowe promienie słońca wpadające przez źle zasłoniętą, jakby w pośpiechu kotarę, wiszącą smętnie i zerwaną z dwóch karniszowych żabek. Zanim jednak dotarła do tego etapu, zorientowała się, że jest jej tak zwyczajnie i po ludzku dobrze: wygodnie, nie za ciepło, nie za zimno. Ot, dobrze, co było dużym zaskoczeniem biorąc pod uwagę jej ostatni stan. – Mmm – wymamrotała więc raz jeszcze, ale tym razem zadowolona, przeciągając się i nagle natrafiając na coś wielkiego i ciepłego, coś o zapachu cedrowego lasu, ziemi i imbiru; coś trochę włochatego i niewątpliwie silnego oraz kochanego. Jej mężczyznę. Uśmiechnęła się szeroko. – Mmm… – tym razem była pełna aprobaty i pewnie byłaby nadal, gdyby nie otworzyła sklejonych, zmęczonych oczu. Wówczas bowiem jej rozmarzony uśmiech zszedł z jej ust. – Och, Connor – jęknęła przeciągle, z troską i strachem, ale i miłością oraz zachwytem: wiedziała, że malujące się na jego przystojnej, bladej twarzy wyczerpanie świadczy o tym, że się nią zajmował, zapominając o sobie i najpewniej wbrew sobie nawet, po prostu padł. – Mój kochany, dzielny wilczek – wyszeptała i pocałowała go w czoło, nakrywając go kołdrą, którą ją wcześniej owinął, samemu nie tylko zasypiając w ubraniach, ale i na brzegu łóżka, aby dać jej jak najwięcej wolnego miejsca. – Mój wspaniały rycerz – dodała wzruszona i przytknęła ucho do jego piersi, z przemiłym zaskoczeniem odkrywając, że nie ma problemu z przemieszczaniem i chociaż czuła lekki dyskomfort w plecach i podbrzuszu, to było to dosłownie nic w porównaniu z agonalnym tygodniem, jakiego doświadczyła. – Dziękuję – nie kryła oczarowania, gładząc się przy tym po brzuszku.

      w zasadzie to chyba nie ma słów, aby opisać to, jak VERA GREYBACK zd. THORNE (co by nikt nie miał wątpliwości, lol) jest po prostu szczęśliwa, dumna i spokojna oraz jak bardzo kocha i jest wdzięczna swojemu mężowi ♥

      Usuń
  74. Była zachwycona. Tak normalnie, bezdennie i po ludzku Vereena była zachwycona, mimo że generalnie – i z logicznego punktu widzenia – nie miała do tego najmniejszych praw, czy podstaw. W końcu ostatnie dni zwijała się w dosłownie agonalnym bólu, znajdując się niemalże na skraju śmierci przez fakt, że nosiła pod sercem duże, silne dziecko, mające geny i wilkołaka i wilii – cóż z tego, że tylko w jednej czwartej, jak i tak sama ta mieszanka była wybuchowa, szczególnie jak się okazywało, jeśli rozchodziło się o potomka płci męskiej, do czego jeszcze nie do końca jej umysł i serce się przyzwyczaiły; nie miało to jednak zająć jej dużo czasu. Niemniej jednak, rzeczywiście to, co działo się ostatnio w jej życiu raczej absolutnie nie nastrajało pozytywnie, ale już natomiast to, co zobaczyła o poranku, w tę lipcową niedzielę – robiło to zdecydowanie. Connor bowiem, chociaż skrajnie wyczerpany oraz smutny i przerażony, to dostrzegała w nim olbrzymią miłość i oddanie, a co za tym szło: wielką troskę, którą musiał ją otoczyć, bo przecież w innym razie jej zdrowie absolutnie nie polepszyłoby się, chociaż niewątpliwie w tym swój udział miała również Lucille, o której jednak nie umiała myśleć w tamtej chwili. Zdecydowanie wolała się skupić na swoim ukochanym – Roselyn Irisbeth, jakkolwiek okrutnie to brzmiało, także nie przejmowała się zbyt mocno, ale w tym wypadku działał na nią syndrom całkowitej pewności, iż jest w dobrych rękach: w ciepłym, przyjaznym domu Hawthorne’ów – do którego przylgnęła całą sobą, rozkoszując się jego ciepłem oraz zapachem.
    — Ooo, mój kochany nie śpi – wyszeptała radośnie, ale jednocześnie z dużym smutkiem: cieszyła się, że będzie mogła słuchać jego głosu, ale jednocześnie bardzo się martwiła o to, że zwyczajnie się nie wyspał, co było bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego przekrwione, księżycowe oczy. Westchnęła ciężko: nienawidziła, kiedy odczuwał jakikolwiek, najmniejszy nawet dyskomfort. – Mój kochany, silny, najlepszy, wilczek – sprostowała wesoło i pocałowała go w szyję; nieważne, ze się powtarzała: chciała, aby wbił sobie do tej pięknej głowy, że bez niego nigdy nie poradziłaby sobie i że jest jej największą opoką, najlepszym przyjacielem, najwspanialszym skarbem, który znalazła, bo jakby nie patrzeć, Rosie była skarbem niejako nabytym, chociaż równie wspaniałym, ale na swój własny sposób. Co prawda, nie przypuszczała, iż jego reakcja będzie aż tak silna i tak niespodziewana: sądziła raczej, że po prosu się zaśmieje, przytuli ją i pocałuje w czubek głowy, a później chwilę sobie poleżą, pojadą po ich córeczkę i seniorkę rodu Greybacków, aby odwdzięczyć się jej za wszystko, co zrobiła, a tym samym spędzą spokojną niedzielę. Były profesor ONMS z Hogwartu miał jednak widocznie zgoła inne plany. – A-ale… ale za co ty mnie przepraszasz… – zmarszczyła brwi, wpatrując się w niego całkowicie oszołomiona. – W-wcześniej? Co? J-jak… dzieje? Co się dzieje? – Mówiła nieco bez ładu i składu, nie nadążając za jego słowotokiem, który wyrażał jego skrajną panikę. – Hej.. hej, hej, hej, Connor – uniosła się, składając pocałunek na jego idealnie wykrojonych wargach, aby go uciszyć. – Ale wszystko jest dobrze, wiesz? – Wykaraskała się z jego silnych objęć i uklękła obok, aby miał lepszy dostęp do jej brzuszka. Uśmiechała się szeroko. – Czuję się… czuję… ja… jest relatywnie znakomicie – zaśmiała się i podciągnęła koszulę nocną, aby zerknąć na swój słodki nadbagaż: siniaki nadal jarzyły się fioletem na jej jasnej skórze, ale nie bolało. – Nie wiem, za co mnie przepraszasz – podjęła – ale, hm… chyba nie za to, że uratowałeś mi życie, co? – Zagaiła radośnie, przykładając jego dłoń w okolice wypukłego pępka. Chwilę milczeli. – Twoja mam zdaje się czynić cuda – stwierdziła w końcu, nie kryjąc ulgi, a następnie pogładziła go po policzku. – Jesteś wyczerpany – stwierdziła poważnie, smutno i z olbrzymią troską. – Nie powinieneś się tak przemęczać – dorzuciła, chyba zapominając, iż „przyganiał kocioł garnkowi” w tej sytuacji. – To ja dzisiaj się więc tobą zajmę!

    podjarana VERKA

    OdpowiedzUsuń
  75. — No ciebie to chyba Bóg opuścił – skwitowała całkowicie zaskoczona i oszołomiona słowami ukochanego, a w szczególności jego zapewnieniem, że nie powinien był zasnąć, Vereena, spoglądając na niego, jakby kompletnie postradał zmysły; jakby w jego umyśle nastąpiło krytyczne przegrzanie, które nakazywało mu wygadywać takie niesamowicie skrajne idiotyzmy, niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Co prawda, to był właśnie j e j Connor, więc po pierwszej chwili szoku po prostu westchnęła i pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową: nie było niczego dziwnego w jego trosce ani również w tym, że na początku skupił się na własnych wyrzutach sumieniach, a nie na tym, że z jego małżonką, dzięki niemu właśnie, jest już znacznie lepiej. – Ano, jest dobrze – przytaknęła ostatecznie wesoło, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Ojej, przestań! – Sarknęła, kiedy ponownie włączył u siebie tryb nadopiekuńczego męża i ojca, za który równie mocno go kochała, co denerwowała się na niego, bo niekiedy irytował ją swoim podejściem; nie wszczynała jednak za to awantur, wiedząc, że to z czystej miłości. – Wszystko jest dobrze, naprawdę – zapewniła, kładąc drobną dłoń na jego wielkiej, którą gładził jej napiętą, lekko posiniaczoną skórę na brzuszku. – Jest idealnie, dzięki tobie – przyznała czule i ciepło.
    Nie miała pojęcia, co prawda, jak sytuacja ma się z ich maluszkiem, bowiem przecież nie mieli na podorędziu urządzenia do robienia USG ciężarnych i jedyne, na co mogła się zdać, to swój instynkt macierzyński – ten jednak na szczęście podpowiadał jej same dobre rzeczy: mówił, że wszystko naprawdę skończy się dobrze. Dlatego też pół-wila już w tamtej chwili zaczęła planować, co mogłaby zrobić i jak zapełnić swój dzień różnymi obowiązkami – przy czym oczywiście jej priorytetem był jej wspaniały wilkołak, który naprawdę nie prezentował się najlepiej przez skrajne wyczerpanie, jakiego w ostatnich dniach doświadczył, próbując jej ulżyć. Uważała więc, że niejako jej obowiązkiem – ale jednocześnie czystą przyjemności, jak zawsze, gdy coś dla niego robiła – jest odwdzięczenie się mu za każdą rzecz, jaką dla niej uczynił i każdą minutę walki oraz stresu, jaką poświecił.
    — Jak nie dzisiaj, jak dzisiaj?! – Oburzyła się, w związku z tym, niepomiernie, kiedy jej ukochany stwierdził, że powinna odpoczywać i najlepiej chyba w ogóle nie ruszać się z łóżka. – To ja ci tę kawę zrobię i… i jajeczniczkę! Na maśle, z solą, jak lubisz! – Próbowała go przekupić śniadaniem, które zawsze, tradycyjnie jedli w niedziele; żałowała tylko, ze obok nie było Roselyn Irisbeth, która miała pozwolenie na to wskakiwanie do nich w ten konkretny dzień tygodnia, do łóżka z samego rana. – Connor – oplotła swoje chude ręce wokół jego wielkiego, umięśnionego ramienia i przylgnęła do niego, całując jednocześnie jego karmelową skórę. Posłała mu uroczy uśmiech. – Twoja żona może wstać, umyć się i zrobić ci śniadanie, na które zasługujesz, wiesz? – Zagaiła, przesuwając dłoń na jego szeroką pierś, czule go gładząc. – Cholera… a miałam zamiar dzisiaj wykosić ten trawnik, porąbać drewno i zbudować drugi składzik… – wybąkała ironicznie, po czym zaśmiała się perliście. – Skarbie, ja chcę tylko – nacisnęła wymownie, aby nie miał wątpliwości, że mówi całkowicie poważnie – wziąć prysznic z moim mężczyzną, coś zjeść i przywieźć do domu naszą córeczkę – wymieniała, nie tracąc nadziei, że go przekona do swoich planów. – Dobrze mieć ciebie, bo inaczej nie byłoby tego uśmiechu – zapowiedziała nie przez przesady, z oddaniem i ciepłem.

    naprawdę dobrze się czująca, pełna energii VERA, która jednocześnie pewnie trochę ma zamiar się forsować, także niech wilczek uważa, jo?

    OdpowiedzUsuń
  76. — Zasługujesz na więcej, niż śniadanie, ale widocznie dzisiaj mogę zadowolić się tym, prawda? – Uściśliła wesoło Vereena, mimo że jej ton był nieznoszący sprzeciwu: jasnym bowiem było, że już podjęła decyzję i ma zamiar stanąć na głowie, byleby tylko w jakikolwiek, nawet w tak drobny sposób, odwdzięczyć się Connorowi za te wszystkie dni opieki nad nią, troski i pilnowania, aby było jej dobrze, czego owocem ostatecznie było jej doskonałe samopoczucie; jasne, nie tak dobre, jak przed ciążą i najpewniej nie miałaby możliwości poczucia się lepiej, gdyby nie Lucielle, ale niewątpliwie jej mąż był najważniejszym czynnikiem jej stanu zdrowia: przecież był powodem, dla którego walczyła, niezależnie od poniesionych porażek. Nie dodała jednak nic więcej, bo nie dała zwyczajnie rady: wybuchła długą, radosną salwą, perlistego śmiechu, dostrzegając jego głupkowaty, pełen zaskoczenia, wyraz nagle pobladłej twarzy, gdy wspomniała o rąbaniu drewna i budowie składziku. – Jesteś uroczy, wilczku – skwitowała tylko i pocałowała go w policzek, długo trzymając usta w jego gęstej brodzie, po czym to ona została zszokowana. – A-ale… ale jaki szantaż? – Była święcie i szczerze oburzona jego sugestią, bo ani myślała używać tak podłych podstępów w tak intymnej i kruchej chwili szczęścia, jaką w końcu zdobyli. – Po prostu chciałam się wykąpać z ukochanym mężczyzną, ale spoko, poszukam innego – dodała perfidnie, następnie uważnie wysłuchując jego wyjaśnień dotyczących Roselyn Irisbeth, która była pod naprawdę doskonałą opieką. – Dobrze, że o tym pomyślałeś – dodała z oddaniem i zachwytem, splatając ich palce i uśmiechając się szeroko, cudownie. – Kocham cię bardziej – powiedziała z dumą, donośnie, ale i z czystym oczarowaniem: ich miłość była wspaniała.
    Tym samym, okazało się, że dyskusja dotycząca tego, co pół-wilii wolno robić, a czego nie wolno, została przerwana – przynajmniej na najbliższy czas. Owszem, były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu nie zrezygnował absolutnie z tego, aby chodzić za nią niczym cień, troszczyć się i niekiedy przesadzając, ale zdecydowanie wolała taką formę zajmowania się nią, niż przykucie jej do łóżka i nakazanie jej zabijającej, nużącej bezsilności, przez którą wariowała; tak jakby całe życie się leniła i tylko od czasu do czasu robiła cokolwiek dla innych, a nie właśnie owym innym poświęcała swoje istnienie. Niemniej, ostatecznie – na szczęście!, bo chyba w innym razie ciężarna pielęgniarka zrobiłaby sobie, albo ukochanemu krzywdę – została zabrana pod prysznic, gdzie dzielnie znosiła pełną czułości, chociaż niekiedy irytującą, asekurację swojego partnera, który ani na moment nie ściągnął z niej dłoni, gdy ich ciała oblewała woda; potrzebowała tego, aby nieco zmyć z siebie trudy ostatniego, paskudnie ciężkiego tygodnia. Następnie zaś – bo rzecz jasna, kiedy dawało się jej palec, ona ciągnęła za całą rękę – zeszli do kuchni, gdzie mogła przygotować tradycyjną, niedzielną jajecznicę i kawę dla weterynarza, co znacząco poprawiło jej, już dobry, humor. Mimo wszystko więc, ten dzień zapowiadał się niemalże idealnie.
    Niemalże, bowiem obok nie było ich słodkiej córeczki, ale skoro ta miała mieć wesoły dzień, to nie mogli jej przecież tego odebrać – nawet jej matka, w związku z tym, powstrzymała się od tęsknych westchnień i zadowolona zasiadła w salonie z małżonkiem, celem obejrzenia filmu, którego seans, o dziwo, przerwała im seniorka rodu Greyback, która, jeszcze bardzie o dziwo, wcale nie wzbudziło w swej synowej odruchu niechęci, ba!, Vera dosłownie rzuciła się jej w ramiona; zaraz po tym, kiedy odstawiła na bok pieczeń i miksturę na wzmocnienie. W przeciwieństwie do syna starszej pani, zachowywała się ta, jakby kobieta od dawna była w rodzinie, toteż za wszystko, co zrobiła, podziękowała jej wylewnie i w tamtej chwili, kiedy jedli przygotowany przez nią obiad, pani na Trenwith doszła do wniosku, że oto nadszedł czas, aby wyjaśnić skomplikowaną sytuację rodzinną Rosie:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może było to za szybko, może było to szalone, może i ona była zbyt naiwna, ale naprawdę nie było niczego w byłej żonie Fenrira, co świadczyłoby o jej kłamstwach, grze, czy chęci zranienia jej – gdyby chciała ich skrzywdzić, mogła to zrobić poprzedniego dnia. W finalnym rozrachunku, udało się jej chyba nawet przekonać do swojego punktu widzenia Connora, który zdawał się postawić kolejne istotne kroki w naprawianiu relacji z matką, której ewidentnie na tym zależało. Dzięki natomiast temu, wieczorem, kiedy w końcu mogła wziąć swoją królewną w objęcia – oczywiście nie podjęła żadnej decyzji bez udziału jej ojca, który jednak wolał jeszcze na trochę pozostawić kwestię jej babci z boku, co całkowicie rozumiała – i móc ją tulić – co przecież ostatnimi czasy było ponad jej siły – dosłownie tryskała energią i radością: była niczym naczynko szczęścia, z którego się wylewało i którym wszystkich obdarowywała.
      W tamtej chwili pół-wila mogła z ręką na sercu przyznać, że gdyby nie pojawienie się jej teściowej, to na pewno nie poradziliby sobie – ona niewątpliwie wówczas poddałaby się niechybnie, zwyczajnie nie dając sobie rady z bólem i niedogodnościami ciążowymi, które co prawda nie zniknęły tak do końca, ale na pewno bardzo zelżały. Było jednak na tyle dobrze, że wraz z wilkołakiem mogli wrócić do swoich prac, Hawthorne’owie mogli jednak wyruszyć na swój wymarzony urlop do Włoch, a Rochefortowie mogli żyć w błogiej nieświadomości tego, co zdarzyło się w czerwcu u Greybacków – jakoś udało się im wykręcić z tego odwołanego, niedzielnego obiadu – którzy w byli już przekonani niemalże w stu procentach, że ich rodzina powiększy się o chłopca. Jednocześnie dali się porwać wirowi obowiązków i nim się obejrzeli nastał lipiec. Pielęgniarka się jeszcze bardziej zaokrągliła, a jej bliscy coraz mocniej za nią szaleli, a ona chociaż wciąż nieco osłabiona, również tryskała euforią: a to wszystko właśnie dzięki nim. Dlatego też nawet nie denerwowała się mocno, kiedy po krótkim odpoczynku od poprzedniej pobudki zgotowanej przez jej dziewczynkę, pan domu postanowił je postawić je na nogi w mało subtelny, acz niewątpliwie wspaniały, sposób, składający się na wesoły, donośny krzyk i pięknie pachnące śniadanie do łóżka.
      — Tatuś chyba zwariował, hm? – Zagaiła w związku z tym radosna Vereena, przeciągając się rozkosznie. Ziewnęła przeciągle i nakryła siebie oraz Roselyn Irisbeth kołdrą, kiedy Connor bez najmniejszego zażenowania odsłonił żaluzje ich sypialni. – Nie daje nam żyć, co malutka? – Zagaiła, a córeczka mocniej się w nią wtuliła, wcale nie chcąc jej puszczać; w zasadzie jej mama miała to samo. – Przepięknie niewyspane – skwitowała jednak ostatecznie, wygrzebując się z pieleszy, a ich ziewająca królewna ochoczo to potwierdziła, ale ostatecznie usiadła, zaciekawiona tym, co też jej rodziciel tym razem wymyślił; lubiła, kiedy robił szalone rzeczy i się wygłupiał. – O Jezu, co ty zrobiłeś, że tak nas dzisiaj kochasz, hm? Puściłeś z dymem kuchnie? – Zaśmiała się, szczypiąc go w nagi bok i kradnąc jeszcze jednej pocałunek; ona natomiast uwielbiała, kiedy tak się zachowywał i nie nosił ubrań, ponad te, które wymagane były przy pięciolatce. – No nie wiem… Connor, ale to wygląda, jakby zdechło… – zaśmiała się z niego okrutnie, szturchając widelcem tost z serem i szynką, które jednak ostatecznie ugryzła z apetytem. – Niewątpliwie rozwaliłeś mi kuchnie, bo to jest zbyt smaczne – puściła mu perskie oczko, popijając wszystko sokiem pomarańczowym, aby moment później nieomal się nim zakrztusić. – Napięty grafik? Co? – Wybąkała z pełną buzią. – Masz rację, przepraszam – powiedziała ze skruchą, gdy dziewczynka obok zwróciła jej uwagę na ten fakt. – Po prostu twój tatuś coś ukrywa i… hej!, gdzie idziesz? – Chciała go powstrzymać, ale on jak gdyby nigdy nic pognał po kawę na dół. Kiedy natomiast wrócił, Rosie kończyła pałaszować, ale jej rodzicielka wciąż spoglądała na męża podejrzliwie. – A-ale… czekaj, hej, mała: zęby – przypomniała jej jeszcze, nie dając rady zapanować nad tym, co wokół się działo.

      Usuń
    2. Siedziała trochę ogłupiała z kanapką w dłoni.– Niespodzianka niespodzianką, ale czy ja tez ma ubrać seksowne geterki w panterkę? – Zakpiła i dziabnęła spory kęs, nie mogąc sobie odmówić tej przyjemności. Wpatrywała się jednak w niego bardzo intensywnie, bardzo wymownie i bardzo wyczekująco, swoimi dużymi, fiołkowymi i pełnymi miłości tęczówkami. – Słuchaj… jak nie chcesz mówić, to nie mów – skwitowała ostatecznie, wykorzystując jego słabość: samą siebie i wiedząc przy tym, że bardzo chce jej powiedzieć, ale to ona powinna go zmotywować i poprosić. Tym razem jednak nie miała najmniejszego zamiaru. – Ja sobie zjem, ubiorę się, pojedziemy… a szkoda, bo czujemy się – zerknęła na swój brzuszek – bardzo dobrze i… i jakby ci się nie spieszyło, to prysznic na dole jest duży… – zerknęła w sufit, udając słodkie i urocze niewiniątko, które n i c złego nie miało na myśli.

      sugerująca „brzydkie rzeczy”, ładna VERA GREYBACK, która wie, gdzie nadepnąć, aby bolało, ale robi to z miłości ♥

      Usuń
  77. Pewnie, była perfidna; pewnie, była okrutna; pewnie, balansowała na cienkiej linii pomiędzy podnieceniem męża, a doprowadzeniem go do skrajnej furii. Jednocześnie, urocza w tym wszystkim Vereena doskonale wiedziała, że ostatecznie nie tylko ona będzie zadowolona, ale także Connor, którego księżycowe tęczówki zapłonęły już przecież na wzmiankę o tym, że mogłaby ubrać seksowne getry w panterkę – co, rzecz jasna, wcale takie seksowne nie było, biorąc pod uwagę archetyp dziewcząt, które owe getry w panterkę nosiły na co dzień, do białych kozaczków zazwyczaj. Niewątpliwie też, bawiła się przy tym wprost znakomicie, bo też świetnie zdawała sobie sprawę z faktu, że w założeniach swojego partnera, powinna była podjąć zgoła inne kroki – powinna była go obsypywać pocałunkami, prosić i namawiać, aby zdradził jej niespodziankę, którą przyszykował, a ona zamiast tego, zwyczajnie sobie z nim pogrywała, zmuszając go do podjęcia radykalnych kroków w kwestii ich zbliżenia, jak i ostatecznego wyznania jej swych planów, mimo wszystko. Znała go przecież na wylot i chociaż zazwyczaj tego nie wykorzystywała, to tamtego sobotniego, lipcowego poranka wyczuła, iż może to zrobić – w końcu obydwoje byli w doskonałych humorach, czuli się świetnie i kochali się ponad wszystko. Z dumą więc patrzyła, jak ten wielkolud całkowicie traci dla niej ciemną głowę, mimo że dopiero co się obudziła i zjadła tosty, które jej przygotował – mimo że nie była pomalowana, jej włosy nie były ułożone i miała na sobie koronkowej bielizny ani kusej piżamki, a flanelową koszulę nocną, tak bardzo wygodną, szczególnie w ciąży, kiedy już musiała w jakimś ubraniu spać. Uwielbiała ten moment szoku na jego przystojnej twarzy, który powoli zmieniał się w rozmarzanie…
    — Ależ ja nic nie robię! – Wciąż jednak zgrywała niewiniątko, które ma czyste rączki i absolutnie nie prowokuje swojego mężczyzny do robienia szalonych rzeczy, których generalnie nie wypadało im robić, nie tylko z punktu widzenia społeczeństwa i jego zaściankowych ocen, ale i rozsądku: jakby nie patrzeć, nie tak dawno Vera przeszła przez prawdziwe piekło w związku ze swoją ciążą, która czyniła ją coraz bardziej okrąglutką. – Jak możesz mnie o cokolwiek w ogóle oskarżać? – Zaśmiała się radośnie, dostrzegając, że właśnie w tamtej chwili powoli osiąga swój zamierzony efekt i jej ukochany powoli odrzuca od siebie wszelkie zasady logicznego postępowania, na rzecz kilkunastu minut przyjemności w jej objęciach; lub za jej plecami: w zależności od ich aktualnego widzimisię. – No dobrze, dobrze, weź, nudziarzu, już nic nie mówię – sarknęła zaś, gdy zaczął jej marudzić, że posłała ich córkę ubierać, przygotował się i spakował, toteż kwestią czasu było wyruszenie w „nieznane”, w które chciał zabrać swoje panie. Na szczęście, jego niezadowolenie i jojczenie trwało lewie krótką chwilkę. – Oho! – Zapiszczała radośnie, kiedy porwał ją na ręce, również nie przejmując się ewentualnym bałaganem; w zasadzie nie przejmowała się niczym, więc dobrze, że wilkołak pomyślał, w przeciwieństwie do niej, o wszystkim, a w tym o zajęciu ich królewny i zabarykadowaniu się w łazience na parterze. – Z tobą jestem w nastroju na każdą rzecz, w każdej chwili, w każdym miejscu – wyznała, siedząc wygodnie na blacie przy umywalce i podwijając koszulę nocną, aby mógł podziwiać jej nogi i uda. – Nie potrzebuję gierek ani jedzenia – dodała jeszcze – najem się tobą – zapowiedziała i porwała go do władczego, szalonego pocałunku, po tym zachichotała perfidnie, kokieteryjnie i bardzo pociągająca, spoglądając na niego zadziornie. – I tu, i tam – skwitowała, zagryzając dolną wargę, dziękując w duchu opatrzności, że miał na sobie łatwe do zdjęcia dresy, dzięki czemu szybko mogła pochwycić jego męskość w swoją chłodną dłoń i przygotować go do „zabawy”. – Dobra, bez cackania się – rzuciła nagle i odtrąciła jego dłoń, którą on adorował jej kobiecość i przyciągnąwszy go mocno za biodra, połączyła ich gwałtownie. – Ja pierdole…

    niepotrafiąca jakoś tak subtelniej wyrażać swoich uczuć (i doznań), z wiadomych powodów, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  78. — Ohohoho, wilczkowi wyostrzył się dowcip, ha? – Zakpiła radośnie Vereena, już dysząc ciężko, kiedy jego potężna męskość ocierała się o wrażliwe ścianki jej kobiecości, odbierające jeszcze intensywniej wszystkie bodźce nie tylko z powodu dość długiej abstynencji w zaspakajaniu swoich rząd seksualnych, ale także przez swój odmienny stan, burzący jej hormony i sprawiający, że wszystko było m o c n i e j s z e ; szczególnie ruchy Connora i jego penis, który zdawał się w czasie niesienia jej olbrzymiej przyjemności, jednocześnie ją rozrywać. Było jednak wspaniale. – Uważaj na język, bo go wykorzystam do niecnych celów, skoro jest tai perwersyjny – zapowiedziała i splótłszy dłonie na jego karku, gestem zmusiła go do pochylenia się, aby mógł ją całować aż do utraty tchu; wówczas też uniosła uda i oplotła go, krzyżując łydki na jego pośladkach. Kąt, pod którym się w nią wówczas wbijał doprowadzał ich do szaleństwa. Cudownego szaleństwa. – Kocham cię – sapnęła, pomiędzy pieszczotami jego idealnie wykrojonych warg, a jego umięśnionych brzuch obijał się o jej okrągły. Nie przeszkadzało im to jednak, ba!, chciała więcej: – Szybciej… szybciej, mówię – wyspała żałośnie, pragnąc jeszcze więcej, mimo że wiedziała, jakie mogą być konsekwencje ich spontanicznego, wariackiego zbliżenia w łazience.
    Na szczęście posłuchał – przesunął ją na skraj blatu przy umywalce, co sprawiło, że byli jeszcze bliżej siebie; penetrował ją tak głęboko, że jedynym co mogła robić były urywane krzyki; miała nadzieję, chociaż oczywiście logiczne, racjonalne myślenie i owa świadomość miały przyjść już po osiągnięciu spełnienia, że Roselyn Irisbeth nic nie słyszała, zbyt zajęta pakowaniem plecaczka. Oprócz bowiem tego rodzaju wyrażania swojej aprobaty – och, bardzo wielkiej – mogła jeszcze tylko zostawiać ukochanemu głębokiego szramy na ramionach i plecach, które najpewniej miały go cały dzień piec. Nawet się nie zorientowała, kiedy zerwał koszulę z jej piersi i zajął się nimi – robił to tak wprawnie, a one nabrzmiałe i wrażliwe, reagowały gwałtownie, co tylko podjudzało ją do coraz donośniejszych reakcji: wrzeszczała jednak bez ładu i składu, bo imię męża okazało się za trudne do wypowiedzenia.
    — Ooo… och… ach! – Sapała żałośnie, nie wiedząc, czy ma ochotę otworzyć usta, oddychać, czy po prostu całować byłego profesora ONMS z Hogwartu, ale jej ciało postanowiło zdecydować za nią i w ciągu sekundy znalazła się w prawdziwym niebie: tam, gdzie tylko mogły zaprowadzić ją ruchy bioder jej mężczyzny; tam, gdzie obydwoje przeżywali erotyczną, acz jednocześnie wypełnioną miłością, ekstazę. – Ty mi jesteś – odparła po bardzo długiej chwili milczenia, czule i z oddaniem, uniosła za podbródek jego przystojną twarz i spojrzała na niego uważnie. Uśmiechała się ciepło i z zachwytem, a jej wciąż schowane za mgłą rozkoszy, fiołkowe tęczówki, patrzyły na niego maślanym wzrokiem, który świadczył o tym, jak dobrze jej było. – Kocham cię – musnęła go w usta, czerwone od pocałunków – dlatego tak… ty mi jesteś. Ty i… twój przyjaciel – zachichotała, wymownie zerkając pomiędzy ich: wciąż byli połączeni. – Rosie, nie, nie! – Krzyknęła spanikowana, że ich córeczka zeszła na dół, zaniepokojona nieobecnością rodziców i pytała, czy jeszcze długo. – Jeszcze chwila, mamusia potrzebuje pomocy, może… może jednak pójdziesz sprawdzić, co u Danielle? – Zasugerowała, wiedząc, że to chwilę jej zajmie; na szczęście w soboty to właśnie dziewczyna pełniła dyżury w klinice weterynaryjnej na Trenwith, toteż jeszcze na moment mieli ją zająć. – Connor – podjęła, kiedy dziewczynka radośnie pognała ubrać adidaski i trzasnęły za nią drzwi. – Mamy kwadrans – przesunęła dłonie na jego potężne, silne ramiona – więc idziemy pod prysznic, tam weźmiesz mnie od tyłu i umyjesz. Masz piętnaście minut, rozumiesz? – Patrzyła mu głęboko w oczy, dosłownie mu wydając rozkazy. – Chyba że nie chcesz – zakpiła, poruszając okrutnie swoim ciałem.

    no ja naprawdę nie mogę nad nią zapanować, sorson… ale nie, nie sorson, bo się jej, kurde, nie dziwię, bo jakbym miała takiego męża…

    OdpowiedzUsuń
  79. — Pfff! Pewnie, że jestem! – Prychnęła radośnie Verena, udając oburzoną, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, kiedy Connor stwierdził, że jest cudowna; widocznie więc byli siebie bardzo warci, biorąc pod uwagę, że i ona uważała, że był wspaniały: dosłownie najlepszy. – Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – dodała wesoło i przesunęła dłonie z jego ramion, na kark, dzięki czemu po raz kolejny mogła połączyć ich usta w pocałunku: ponownie władczym i wskazującym na to, że tego dnia to ona całkowicie przejmuje kontrolę nad sytuacją i kolejnymi wydarzeniami. Oczywiście, nie do końca udało się jej zachować pozę wyniosłej i zdeterminowanej femme fatale, bowiem jej ukochany skutecznie ją rozbawił komentarzem o dzieciach; zaśmiała się perliście, bawiąc się jego włosami. – Myślę, że sobie poradzimy… przez pierwszy rok nie ma się o co martwić, a później… hm… zawsze mówiłam, że warto zrobić tę komódkę pod schodami – zabawnie poruszyła brwiami, oczywiście referując do legendy o Harrym Potterze i o zamykaniu dzieci z dala od dorosłych. Na szczęście, szybko skierowała jego myśli na odpowiednie tory, które zamykały się w ledwie kwadransie na zapewnienie sobie kolejnej dawki przyjemności. – No to skoro tak, mój parobku: to do dzieła! – Zakomunikowała ponaglająco, acz żartobliwie.
    Nie minęła w związku z tym chwila, a on chwycił ją bez trudu – pomimo sporego brzuszka pomiędzy nimi, który nosiła – i przeniósł pod prysznic, gdzie szybko puścił ciepłą wodę, która przyjemnie zalała ich ciała. Było cudownie, a miało być jeszcze lepiej, o czym świadczyła kolejna pieszczota ich warg, której dali się pochłonąć, a która w prostej linii doprowadziła ich do zdarcia z siebie reszty ubrań i ustawiania się tak, aby było im jak najwygodniej dokonać aktu seksualnego – wiedziała, że będzie ostro i mocno, ale przypuszczała, że tak bardzo. Rzecz jasna, nie dziwiła się, że poszło im tak prędko – ich podniecenie mogłoby puścić z dymem całe Trenwith – i po kilku słowach, on wbił się w nią mocno i głęboko, cały czas jednak pilnując aby nic się jej nie stało: kochała to skrajne połączenie jego gorącej namiętności, jaki i czułej troskliwości, którą ją zawsze otaczał.
    — N-nie… nie przestawaj… – wybąkała więc, gdy nagle zwolnił, przesunęła dłoń po kafelkach, celem odnalezienia jego, a kiedy to zrobiła, to ścisnęła ją silnie, wymownie i błagalnie: potrzebowała go poczuć jak najgłębiej. – Connor, kurwa, ja nie żartuje, albo zaraz we mnie dojdziesz, albo zrobię ci zakaz wstępu do łóżka przez miesiąc! – Zapowiedziała, mocniej wypinając ku niemu pośladki, co wyeksponowało tatuaż wilka, jaki zrobiła na jego urodziny, i wolną ręką uderzyła z frustracji o ściankę prysznica, kiedy w zabójczo wolnym tempie wsunął się w nią, a następnie wysunął. – O Boże… – wyjęczała, gdy nagle musnął jej łechtaczkę; skrzyżowała nogi, wiedząc, że zawsze ją utrzyma, co dało im jeszcze intensywniejsze doznania. – Boże, Connor… Connor, proszę… – pochyliła głowę do przodu, z trudem chwytając oddech, ale on był nieugięty: naprawdę wykorzystywał każdą sekundę z piętnastu minut, jakie im dała, co zaowocowało tak gwałtownym spełnieniem, że rzeczywiście, gdyby nie trzymał ramienia owiniętego wokół niej, niechybnie by się przewróciła. Najpierw wrzasnęła i stężała, później sapnęła z rozkoszą i zwiotczała, a na koniec zamruczała z zadowoleniem i wtuliła plecy w jego tors. – Chciałeś mnie zabić – skwitowała, wsuwając dłoń pomiędzy swoje uda i następnie smakując jej soków i jego nasienia. Poczuła, że natychmiast na to zareagował. – Teraz zapomnij, za to co zrobiłeś – odwróciła się do niego przodem i chociaż jego męskość, ponownie twarda, celowała w nią wymownie, ona była niewzruszona. – Sio mi stąd! Muszę się umyć! – Zachichotała, udając, że wcale nie widzi, co z nim zrobiła. – Opanuj się lepiej, bo masz mnie i nasza córeczkę gdzieś zabrać, więc powinieneś się prezentować odpowiednio – dodała jeszcze, karcąco.

    naprawdę bardzo okrutna, ale kochająca wciąż VERA, która w sumie już chce wycieczkę!

    OdpowiedzUsuń
  80. Definitywnie drobna Vereena w tamtej chwili przesadziła i to przesadziła do tego stopnia, że Connor ewidentnie miał prawo się na nią obrazić – w końcu po raz kolejny tego dnia, w bardzo niesprzyjających okolicznościach doprowadziła go do szaleństwa. Jakby bowiem nie patrzeć, w niedługim czasie mieli się zbierać – musieli się umyć, musieli się przebrać i musieli przygotować coś na drogę do jedzenia; co prawda nadal nie wiedziała, co też wymyślił jej ukochany, ale ufała mu na tyle, aby uznać, że tym razem da mu szansę popisania się i zrobienia jej najprawdziwszej z prawdziwych niespodzianek, bo przecież jasne było, jak bardzo mu na tym zależało. Ona natomiast nie tylko była mu to mocno winna – zwłaszcza, że straszliwie wykorzystała przeciwko niemu jego największą słabość: ją samą i jej zdolności do podniecenia go drobnymi gestami; chociaż za „drobny gest” nie można było, rzecz jasna, uznać tego, że perfidnie, patrząc mu wyzywająco w oczy posmakowała swoich soków i jego nasienia… – ale zwyczajnie tego pragnęła: dlatego że kochała oglądać zachwyt i dumę na jego przystojnej twarzy, kiedy udało się mu ją zaskoczyć, ale także z pobudek czysto egoistycznych – lubiła także, kiedy ją zaskakiwał, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nigdy nie zrobiłby niczego wbrew niej ani czegoś nieodpowiedniego, toteż transakcja była wiązana.
    — Och, tak? Tak mam na imię… – nie omieszkała od tego wszystkiego nieco z niego zakpić i ponownie skorzystać z lekkiej przewagi, jaką nad nim miała; nie fizyczną, ale i w tej kwestii to ona zawsze górowała, za co bardzo go ceniła: mógł ją przecież złamać bez trudu jedną ręką, niczym trzcinę, a w rzeczywistości czcił ją niemalże na każdym kroku, adorował i traktował, jak prawdziwą księżniczkę, zawsze dbając o jej dobro, komfort i bezpieczeństwo. Chyba właśnie na tym polegała prawdziwa miłość i pół-wila często się nad takimi rzeczami zatrzymywała, nieco nawet zdumiona: zastanawiała się, jak to możliwe, że na tak podły świecie istnieje coś równie pięknego, jak oni, ich rodzina i pozostali bliscy, wypełniający każdy dzień, jaki chodzili po tym nędznym padole, czystą radością. Nie znaczyło to jednak absolutnie, że miała zamiar rezygnować z droczenia się z nim. – Ale co-co? – Zakpiła w związku z tym, uśmiechając się nieco okrutnie, ale jej fiołkowe oczy pozostawały pełne ciepła, ale i wyzwania: doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, iż jej wilczek dostanie szału, przez jej zachowanie i było jej z tą świadomością w zasadzie wspaniale. – Sza! – Uniosła nawet dłoń do góry, uciszając go. – Oj, ja wiem, ja wiem, ja ciebie też kocham, ale bądź już grzeczny, ha? – Pogładziła go po boku i biodrze.
    Następnie bezczelnie mu umknęła z objęć, celem chwycenia na żel do mycia i zajęcia się nim – oczywiście, to także było dla niego mocno podniecające i też świetnie zdawała sobie z tego sprawę, ale jakoś nie zająknęła się ani dłoń jej nie zadrżała chociażby przez sekundę, ale tym razem nie dlatego, ze chciała cierpliwość ukochanego jeszcze bardziej wystawiać na próbę, ale zwyczajnie nie umiała sobie odmówić sunięcia opuszkami palców po jego idealnym ciele. Mój Boże i wszystkie żywe oraz martwe świętości, pomyślała wówczas – on naprawdę i niepodważalnie był całkowicie i d e a l n y . Każdy wzgórek, każda dolinka, każda blizna i każdy tatuaż, każdy pieprzyk, każde znamię i cała karmelowa, ciepła skóra pachnąca cedrem, ziemią imbirem – wszystko to sprawiało, że miała ochotę płakać z zachwytu nad tym, co otrzymała od losu. Powstrzymała się jedynie cudem i to tylko dlatego, że dotarło do niej, iż w gabinecie weterynaryjnym ich słodka Roselyn Irisbeth najpewniej męczy pytaniami Danielle, a dzień nie robił się dłuższy – miała przed sobą perspektywę wielkiej niespodzianki, której nie mogła się doczekać. W związku z tym, szybko dokończyła to, co zaczęła, a następnie trzymając go za rękę zabrała go do kuchni, gdzie przygotowali kanapki i dzięki temu nie zmarnowali aż tak wiele czasu, jak mogło się wydawać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyruszyli więc z uśmiechami na ustach – ona nie pomna tego, że owy wypad mógłby nawet potrwać dwa dni, ale nawet jeśli: nie miało jej to zupełnie przeszkadzać, bo miała być z najwspanialszymi istotami na świecie. Nieważne, że jechali w nieznane – przynajmniej z perspektywy Very – ważne, że byli razem i to nie miało się przecież już nigdy, w co szczerze wierzyła, zmienić. Dlatego też nawet nie rozglądała się, w którą stronę zmierzają, trzymając dłoń na udzie byłego profesora ONMS z Hogwartu, czasem zagadując do ich córeczki i z nią śpiewając – również niejako celem rekompensaty tego, że ich poranek został tak gwałtownie na dość długo przerwany – lub pozwalając, aby wielka łapa jej małżonka wsunęła się pod jej koszulkę i gładziła napięty brzuszek, w którym niewątpliwie rozwijał się silny synek; oczywiście, w związku ze swym odmiennym stanem zapakowała zapas mikstury wzmacniającej od Lucille, której wciąż była niepomiernie wdzięczna za wszelką pomoc. Niemniej jednak, nim się zorientowała – pomimo tego, że jechali po drogach raczej mało uczęszczanych – nagle usłyszała, że oto są na miejscu – po zegarku poznała, iż jechali prawie półtorej godziny. Duży znak, na który zwróciła uwagę, powiedział jej, że oto są w Looe przy ujściu kanału La Manche – jednego z najpiękniejszych, kornwalijskich miast.
      — Och Boże… – sapnęła więc Vereena, przyciskając nos do szyby i dosłownie nie mając pojęcia, co powiedzieć, jak się zachować, co zrobić: była za bardzo oczarowana widokiem, jaki się przed nią rozpościerał. Słyszała o tym miejscu, ale nie sądziła, że było aż tak zachwycające i hipnotyzujące. Nie była jednak pewna, czy poczucie „trafienia do raju” wiązało się tylko z tym, czego doświadczała organoleptycznie, a nie z faktem, że obok byli jej bliscy. – Connor – dodała zduszonym, cichym głosem, który drżał z podniecenia i zachwytu. – Connor, j-ja… Connor… – odpięła się i przechyliła się ponad dźwignią skrzyni zmiany biegów; dobrze, że zatrzymał się na najbliższym parkingu. Pocałowała go długo, czule, namiętnie, ale i z jasnym oddaniem, którego nie można było jej odmówić. – Chcę wszystko! – Tchnęła wesoło wprost w jego idealnie wykrojone wargi. – Chcę powietrze, ziemię i wodę! Chcę skompletować je wszystkie! – Zapowiedziała i przez moment patrzyła głęboko w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Jesteś perfekcyjny – dodała i odwróciła się do Rosie. – Słyszałaś mała? Tata zrobił nam wspaniałą niespodziankę! – Pogładziła ją po kolanku i ponownie wróciła do wilkołaka. – Wariat – dodała i uszczypnęła go w bok. Chwilę milczała oczarowana. – Dobra, chodźmy już! – Nakazała i dosłownie zaklaskała z radości.

      całkowicie zachwycona, oczarowana i po uszy zakochana VERA (Thorne) GREYBACK, która nie umie wybrać, bowiem każda wersja jej wilczka jest idealna

      Usuń
  81. — Ja?! Zachłanna?! – Udała święcie oburzoną Vereena, szczypiąc Connora w udo, aby nie miał wątpliwości, że nie to nie była zachłanność, a zwyczajnie chęć wykorzystania każdej możliwe sekundy z nim i z ich słodką Roselyn Irisbeth, której należało się spędzenie dużej ilości czasu ze swoimi rodzicami; ostatnimi bowiem czasy, przez wzgląd na problemy jej matki, nie mieli ku temu sposobności, co wcale nie było przyjemne ani lekkie, czy to dla pani domu, jej małżonka, czy właśnie ich wspaniałej latorośli. – Zachłannością nazywasz to, że zwyczajnie kocham was tak bardzo, że gotowa byłabym zdobyć Mount Everest, bylebym miała was u boku? – Zadarła wymownie jedną, jasną brew, spoglądając z ukosa, ale wcale się nie bocząc, a jedynie drocząc, na tego wspaniałego wielkoluda, który rozjaśniał każdy jej dzień. Niemniej jednak, widocznie obydwoje mieli zamiar kontynuować tę gierkę: – Jeśli – podjęła, podkreślając z emfazą – mój mąż mnie kocha – poprawiła go – to mnie porozpieszcza – podeszła go z najbardziej możliwie perfidnej strony i wcale nie czuła się z tym źle. – Masz być naszym kochanym panem-od-niespodzianek – siedząca z tyłu dziewczynka zapiszczała z radości na owe przezwisko – i nadal traktować nas jak królewny – zapowiedziała i ponownie go pocałowała w policzek.
    Naprawdę była przeszczęśliwa – tak szczęśliwa, że dosłownie ją rozsadzało, co w połączeniu z energią, jaką zyskała i euforią związaną z tym, że posiada tak wspaniałego partnera, stanowiło mieszankę dość wybuchową, a nawet niebezpieczną, zważywszy na jej odmienny stan. Tym jednak nie miała się przejmować, tylko chłonąć to, że została zabrana do pięknego Looe. Naprawdę bowiem nie potrzebowała wielkich wyjazdów na Lazurowe Wybrzeże, do Egiptu, czy Bóg jeden raczył wiedzieć gdzie – liczyło się to, że miała przy sobie najważniejsze istoty w swoim życiu, przez co nawet krótki wypad na grzyby do lasu stawał się nieprawdopodobnie piękną przygodą, która ich cieszyła. Oto był kolejny dowód na prawdziwą miłość pomiędzy nimi – fakt, że rozjaśniali sobie nawet najbardziej prozaiczne czynności, do tego stopnia, że nie zamieniliby ich na żaden wypoczynek „all inclusive”.
    — Kochany wilczek – szepnęła więc oczarowana, gładząc go po udzie i nieco zapędzając się w górę; wiedziała jednak, gdzie się zatrzymać, aby nie podniecić go na tyle, aby nie mógł chodzić, ale jednak aby odczuwał pewien dyskomfort z faktu, że wynagrodzenie czeka na niego dopiero wieczorem. – Najukochańszy – dodała, dostrzegając, że faktycznie zadecydował i, zgodnie z tym, jak głosiły znaki, zbliżali się do safari. Vera jednak w ogóle nie przejmowała się, co będzie dalej: ufała mu tak bardzo, że mógł ją wziąć do KFC, a i tak byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie. Co jednak absolutnie nie znaczyło, że było w niej chociaż trochę cierpliwości: chciała chłonąć wszystko, co miała zobaczyć, bo skoro jej partner uznał, że jest ciekawe i warto tam zabrać swoje kobiety, to niewątpliwie tak było. – No co? – Powiedziały, w związku z tym, na raz z Rosie, zaskoczone, kiedy już wypięły się i gramoliły na parking z samochodu. – O panie, jaki zachłanny! – Zaśmiała się, ale dała córeczce pierwszeństwo, sama zaś wskoczyła na niego, wiedząc, że zawsze ją złapie, i oplótłszy go nogami w pasie, złożyła na jego ustach namiętny, pełen miłości pocałunek. – Dziękuję, ale teraz chodźmy – zachichotała, nie przejmując się, że ludzie dziwnie na nich patrzyli. W końcu czekał ich Maasai Park prosto z Afryki, całkowicie dziki Woodland Walk, przeznaczona dla milusińskich Children’s Farm oraz Savannah Tea Room, który akurat miła zwieńczyć ich zwiedzenie drugim śniadaniem. – O Mój Boże, Connor, ja chce adoptować surykatkę! – Wykrzyknęła nagle, podbiegając do banneru, który informował o tym, jak można wesprzeć Porfell Animal Land dzięki dotacjom na wybrane zwierzęta. – Zróbmy to koniecznie – zapowiedziała, zaciskając kciuki; niezmiennie wspierała ją pięciolatka.

    w zasadzie to już nie mam pomysłu, jak podpisywać, bo już się teraz rzyga tęczą z radości, lol : D

    OdpowiedzUsuń
  82. — Dwie – podkreśliła z emfazą Vereena, spoglądając na Connora z zaskoczeniem, że tego nie zaznaczył, skoro już wymieniał, ile zwierząt posiadają – czarne kury. Jak wrócimy do domu, powiem im, że o którejś zapomniałeś, o – zapowiedziała teatralnie poważnie, grożąc mu palcem; jasnym jednak było, iż żartowała. – No weeeź, nie bądź taki – dodała chwilę później, spoglądając na niego z olbrzymią nadzieją we fiołkowych oczach. – A-aligator to może nie – zwiesiła nos na kwintę, nieco przesadzając w swych reakcjach – ale może nie wiem… jakiegoś wilczka, hm? – Podeszła do niego i ułożyła dłonie po jego silnych bokach. – Proszę – uśmiechnęła się najsłodziej, jak umawiała; w ten sposób, przez który miękły kolana i kruszył się lód wokół najbardziej lodowatych serc. Nie była jednak do końca pewna, czy to ona go w końcu przekonała do swojego szalonego pomysłu, czy może od początku był do niego przekonany i tylko udawał: najważniejsze tylko, że efekt był taki, jak chciała. – Kocham cię! – Zapiszczała, rzucając mu się na szyję i obcałowując, aby następnie załatwić wstępnie formalności związane z adopcją surykatki i dać się później pociągnąć Roselyn Irisbeth do pluszaków. Uśmiech nie schodził jej z twarzy: stała się prawdziwym naczynkiem szczęścia. – My już tutaj mamy wszystko opanowane…
    Ewidentnie zbywała męża, wchodząc w konspirację z ich córeczką i pragnąc kupić kilka zabawek w kształcie tych słodkich zwierzaków – co prawda, nie chodziło o sam fakt posiadania go, ale o wsparcie dla tej wspaniałej inicjatywy, jaką był Porfell Animal Land, którego głównym celem w zasadzie nie było zapewnienie rozrywki mieszczuchom, ale właśnie pomoc zagrożonym gatunkom. Kupno zaś robionych ręcznie przez wolontariuszy pamiątek, wspierała cały interes, toteż na coś takiego pół-wila nie miała zamiaru żałować pieniędzy – przy tym zaś łączyła przyjemne z pożytecznym, bo i jej królewna miała być zadowolona z kolejnej wspaniałej kolekcji. Co jednak najlepsze, jej małżonek zdawał się całkowicie podzielać jej decyzje i wspierał ją w nich, mimo że od czasu do czasu – dla zasady i zabawy – kręcił nosem, co jednak skutecznie jego kobiety ukrócały: swoim dotykiem, prośbami i uśmiechem. Niewątpliwie więc wypad do Looe zaczął się wspaniale i najpewniej tak miał się skończyć, chociaż oczywiście nie spieszyło się im – zanim jednak przeszli do kolejnych atrakcji, musieli chwilę odpocząć na terenie parku, również dlatego, że ciężarną pielęgniarkę pobolewał kręgosłup; na szczęście, mogła liczyć na odrobinę mikstury wzmacniającej od Lucille oraz smaczne kanapki, co zdecydowanie postawiło ją na nogi.
    Dzięki zaś temu wszystkiemu, mogli spokojnie udać się do Monkey’s Sanctuary – gdzie Rosie udawała jedną z małpeczek i oczywiście otrzymała figurkę małego goryla – a później do Aquaparku – gdzie były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu dostał szału, kiedy okazało się, że jego małżonka zwracała na siebie uwagę w bikini, które jej spakował. Wywiązała się w związku z tym między nimi dość trudna wymiana zdań, która ostatecznie została zakończona przyznaniem się wilkołaka, że nieco przesadza i zakupem dla jego żony balonu, na którym dorysował wąsy – ona natomiast za każdym razem, kiedy na niego patrzyła, wybuchała perlistym śmiechem. Do Boscastle wrócili więc dopiero w niedzielę przed południem, aby tylko trochę się przygotować do tradycyjnego, niedzielnego obiadu, który spędzali z Rochefortami – niestety, Hawthorne’owie pojawili się tylko na moment na wizji, kiedy Josephine zadzwoniła z wycieczki z Włoch. Vera mogła dlatego też wieczorem, kiedy przygotowywała się przed poniedziałkową pracą, z ręką na sercu przyznać, że oto przeżyła jeden z najpiękniejszych weekendów w swoim życiu – miała nadzieję, że Rosie i jej wspaniały, szalony i pełen miłości ojciec, podzielają jej zdanie w tej kwestii. Liczyła również, że jeszcze kiedyś go powtórzą – brakowało jej spontaniczności w życiu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przydało się to szczególnie mocno, bowiem o to rozpoczął się kolejny, ciężki tydzień, pełen pacjentów w przychodni doktora Cartera – brak wyobraźni niektórych wczasowiczów dosłownie powalał i Vereena nierzadko musiała zostawać po godzinach – oraz w leczniczy weterynaryjnej Connora – niestety czas wakacyjny oznaczał również wiele porzuconych zwierzaków, którymi należało się zając i znaleźć im dom, najlepiej nie tymczasowy, ale taki na stałe. Do tegodo chodziła kwestia zajmowania się Roselyn Irisbeth, co musieli robić ponownie w systemie rotacyjnym – dobrze, że mieli Danielle i mogli na nią liczyć, podobnie jak na panią Thornton-Rochefort, która wraz z partnerem równie chętnie zabierała prawnuczkę do siebie; był to jednak czas, w którym Greybackowie najmocniej docenili Felixa, właśnie poprzez odczuwanie jego braku i zamknięcie przedszkola. Niemniej jednak, nie myśleli, aby narzekać, bo chociaż jeszcze musieli się zająć wynajmem starego domku górnika nieopodal kopalni Wheal Hope oraz kwestiami związanymi z Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – byli szczęśliwi, zwłaszcza, że już tydzień po wycieczce do Looe, kiedy wrócili ich przyjaciele, zorganizowali posiłek na cześć piątej rocznicy ich ślubu; oczywiście celebrację przeciągnęli na całą noc pełną namiętności, czułości i ekstazy.
      To niewątpliwie zaś ich naładowało i pozwoliło w końcu porozmawiać o Lucille z ich córeczką – nie tylko dlatego, że w końcu wypadało zaprosić i starszą panią na Trenwith, bo tak naprawdę, jeszcze nie udało im się tak do końca podziękować za wszystko, co dla nich zrobiła, a było tego doprawdy wiele, ale również z powodu poczucia obowiązku do mówienia prawdy. Co prawda, niekoniecznie wszystkie problemy ciężarnej pielęgniarki zniknęły i bywały gorsze dni, ale zdecydowanie gdyby nie jej teściowa – już dawno byłoby po niej. Na szczęście, cała sprawa dotycząca posiadania babci okazała się być wcale nie tak trudna do wyjaśnienia dla pięciolatki, bo ta – po raz kolejny zresztą – udowodniła, ze jest mądrzejsza i bardziej empatyczna niż niejedna, dorosła osoba. Rodzicie dziewczynki odetchnęli więc z niewątpliwą ulgą, bo oto mogli spokojnie wziąć seniorkę rodu Greyback do siebie i pozwolić, aby powoli i pod ich bacznym okiem – woleli, mimo wszystko, zachować wszystkie środki ostrożności, żeby nie zostać w żaden sposób zranionymi – wdrażała się w ich rodzinę i pojmowała zasady oraz przywileje, płynące z tego, że mogła być wśród nich. Wszystko więc zdecydowanie zmierzało ku lepszemu, nawet w momencie, kiedy teściowa Very została przedstawiona reszcie ferajny, która zajmowała w ich sercach bardzo ważne miejsca.
      W zasadzie więc nie wiedzieli, kiedy umknął im lipiec i zaczął się sierpień, przynoszący – o dziwo – jeszcze większe upały, ale i nawałnice, w postaci burz z piorunami i grzmotami, które nierzadko zabierały całemu miasteczku na kilak godzin dostawy prądu; w tych wypadkach pomocna okazywała się magia, dzięki której mogli zabezpieczać świecie i przy nich spędzać ciepłe – i często romantyczne – wieczory. Te natomiast były bardzo przydatne, bo wraz ze zmianą pogody, u pół-wili znowu zaczęło dziać się nie najlepiej – a w zasadzie: źle. Nie chodziło jednak tym razem tylko o fizyczność – chociaż rosnący w jej łonie w zastraszającym tempie i wypychający jej brzuszek malec również dawał się jej we znaki; wtedy jednak miała wilkołaka, który adorował jej napiętą skórę – ale również o dziwny stan psychiczny, który ją wykańczał: chodziła smutna, przybita i wiecznie niewyspana przez koszmary, jakie ją męczyły niemalże każdej nocy i przez które budziła się z krzykiem; nie wiedziała jednak, że to wcale nie były złe sny sensu stricte, a tak naprawdę ponownie obudziły się w niej zdolności profetyczne, które dawały jej znak, że nad Trenwith w niedługim czasie zawisną czarne, straszne chmury. Chyba nikt jednak nie spodziewał się, że będą tak czarne i ta straszne oraz że tak dotkliwie dobiją się one na wszystkich Greybackach.

      Usuń
    2. Przybrały one bowiem postać dwóch rodzin: Saurasowiei Nottowie postanowili połączyć swoje siły celem zniszczenia rodziny – w ich opinii – odpowiedzialnej za zniszczenie ich bliskich. Jedni uznawali, że Vereena całkowicie zrujnowała ich syna, nie tylko w tak zwany, szeroko rozumianym, towarzystwie, odrzucając jego zaręczyny, ale także na płaszczyźnie moralnej – podobno Uxbal nie podniósł się nadal po tych wydarzeniach i spędzał wieczory w pubach na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, wmawiając wszystkim, że odebrano mu dziecko – jak i zawodowej – nie wrócił już do Świętego Munga. Drudzy natomiast usłyszawszy o problemach pierwszych – zgłosili się do nich, pomni tego, że ostatnim razem, gdy widzieli Geraldine, ta – zgodnie z ich namowami – kierowała się do Boscastle, a konkretniej: do Connora. Przypadków więc było w ich – niewątpliwie słusznym, niestety – rozumowaniu zbyt wiele, toteż postanowili w związku z tym interweniować; samotrzeć, uznając, że Ministerstwo Magii im w tym nie pomoże, bo także musieliby robić wszystko zgodnie z prawem. To zaś kompletnie im nie odpowiadało – mieli swoje własne, niecne plany, a zaatakować postanowili zaatakować w sobotę rano, jedenastego sierpnia, akurat wtedy, kiedy, na szczęście, słodka pięciolatka spędzała weekend z Hawthorne’ami u rodziny Felixa; rodzicie puścili ją nie tylko dlatego, że ufali, iż małej nic nie będzie, ale sami potrzebowali odrobiny oddechu i pewnie gdyby nie to, że znowu z pół-wilą było naprawdę źle, to skupiliby się na adaptowaniu wolnego pokoju, robiącego dotychczas za graciarnię, na potrzeby ich maluszka. Niestety, nie było im to dane i tym razem nie była to kwestia ciąży, którą opanowywali miksturami od Lucille, a tego, co siedziało w głowie dziewczyny.
      — K-kochanie… kochanie… – kilka godzin przez zaplanowany „nalotem” Saurasów i Nottów, dwudziestosiedmioletnia pielęgniarka obudziła się zlana potem po kolejnym koszmarze, którego nie pamiętała: wiedziała tylko, że cierpiała i cierpiał jej mąż oraz że nic nie mogli z tym faktem zrobić; że działo się coś strasznego, nad czym nim nie potrafili zapanować i byli chyba przez kogoś torturowani. – Connor… – z trudem, przez fakt swojego słodkiego nadbagażu, przekręciła się na bok i kurczowo przylgnęła do jego silnego boku, jakby w obawie, że zaraz jej mara senna stanie się straszną rzeczywistością; zresztą nie lubiła, kiedy przez sen zmieniał pozycję i nagle nie obejmował jej mocno swoim wielkim ramieniem. – Jesteś – sapnęła z niemałą ulgą, przez moment obawiając się, że wszystko to, co widziała, było prawdą, mimo że nie umiała tego zdefiniować; och, jakże szkoda, że tak naprawdę przepowiadała niejako ich przyszłość. – Mój kochany – dodała, przymykając powieki; serce waliło jej jak szalone w piersi, boleśnie obijając się o żebra. Dobrze, że był nagi i mogła całą sobą czuć jego ciepła i kojący, cudowny zapach. Dopiero więc po chwili zorientowała się, że mogła go obudzić. Uniosła się jej ze strachem, ale było już za późno: patrzył na nią zasypanymi, księżycowymi tęczówkami. – Przepraszam – szepnęła ze skruchą.

      kompeltnie rozstrojona swoim kolejnym koszmarem, spanikowana i zwyczajnie nierozumiejąca, co się dzieje VERA (Greyback) THORNE, która już ma tego wszystkiego dość i nie wie, że jest trzecia nad ranem, co tylko ją dobije soon, sorson

      Usuń
  83. Gdyby tylko Vereenie udało się zapamiętać, co konkretnie wydarzyło się w jej śnie – gdyby udało się jej przypomnieć scenerię i wszystkie szczegóły oraz to, co dokładnie się wydarzyło, ich życie byłoby niewątpliwie prostsze i możliwe, że nawet wówczas zorientowała się, że to, co męczyło ją w nocy przez kilka ostatnich dni, nie było zwykłymi koszmarami nocnymi, a ewokacją jej zdolności profetycznych, które przepowiadały zbliżającej się niebezpieczeństwo. W zaistniałej jednak sytuacji – była całkowicie bezbronna i bezwolna wobec tego, co działo się w jej srebrnej głowie, toteż nie miała do końca możliwości, aby odpowiedzieć Connorowi na jego pytania i jakoś uspokoić jego strach, co tylko napędzało ją do samobiczowania się w myślach, bowiem ostatnim, czego chciała było to, aby czuł się w jakikolwiek sposób zagrożony, czy zagubiona, a co gorsza skrzywdzony: ewidentnie zaś, kiedy ona cierpiała, cierpiał i on, co nierzadko prowadziło do absurdalnej sytuacji, że sami siebie ranili, chcąc tego na wszelkie możliwe sposoby uniknąć. Cóż jednak mogła mu przekazać? – wiedziała, że w jej marze pachniało chlebem i domem, ale jednocześnie przez te dwa, znane zapachy, przebijał się trzeci, związany z paniką, upodleniem, a nawet śmiercią; wiedziała, że kojarzyła otoczenie: znała meble, znała dywan, na którym pojawiła się krew, której metaliczny odór również wdzierał się w jej nozdrza i znała gzyms kominka, o który uderzyła skronią; wiedziała, że nieobce były paskudne, zimne i przeszywające na wskroś głosy, które groziły i rzucały zaklęcia: te niewybaczalne, te od których wyła w agonii, ale nie dlatego, że na nią padały, ale na jej ukochanego. Och, jakże irytacja z powodu braku możliwości dookreślenia całej sytuacji – miejsca, rzeczy i osób – była wielka. Schodziła jednak ona na zdecydowanie dalszy plan, kiedy dochodziło do tego realne przejęcie tym, iż to nie jest pierwszy raz, gdy widzi takie rzeczy podczas tych godzin, które w teorii przeznaczone były na odpoczynek. Ponadto jej priorytetem – co wynikało z nieobecności Roselyn Irisbeth – było dobro jej partnera, na którego – zgodnie z poleceniem swego instynktu – skierowała pełnię uwagi, upewniając się, że jest obok i nic mu nie jest.
    — Boże, przepraszam, kochanie, nie chciałam cię obudzić… – wyszeptała więc ze szczerą skruchą i żalem do siebie za to, że się nie opanowała na tyle, aby nie rzucać się dosłownie na niego w środku nocy z powodu jakiegoś, jak jeszcze wtedy uważała, kretyńskiego snu, który przecież, co także niesłusznie wtedy sądziła, nie miał mieć żadnego odniesienia w rzeczywistości. – Bardzo nie chciała – dodała i pocałowała go w szyję, obejmując jeszcze mocniej jego wielkie, ciepłe cielsko, które swoim cudownym zapachem i bliskością niosło jej potężne ukojenie w ten dziwnie niespokojny czas, którego nie potrafiła w żaden sposób opanować: po prostu ten pojawił się nagle w jej życiu i nie chciał puścić. – Właśnie – przytaknęła, podchwytując jego słowa – najważniejsze, że jesteś i nic ci nie jest i… i że mnie nie zostawisz – dodała, przymykając powieki i wzdychając ciężko. Od razu wyczuła, że wilkołak nie odpuści. – To tylko sen. – Próbowała podejść do tematu oględnie, odpowiadając monosylabami i półsłówkami, ale nie mogła mu przecież odmówić: nie miała do tego prawa, skoro tak bardzo się o nią troszczył, co pokazywał chociażby tym, że natychmiast jego dłoń wystrzeliła na jej cudownie okrągły brzuszek. Ostatecznie, w związku z tym, nabrała głośno powietrza w płuca i uniosła się lekko, aby spojrzeć mu w oczy: nie chciała, aby myślał, że coś zataja, czy konfabuluje. – Śniło mi się, że ktoś nas torturuje – przyznała bez ogródek. – Nie wiem, gdzie, nie wiem, kto, ale wiem, że używali do tego Zaklęć Niewybaczalnych – uściśliła, zadrżała gwałtownie i nagle znowu przylgnęła kurczowo do jego szerokiego torsu, robiąc sobie z niego materac. – Kocham cię, Connor – wyjęczała, jakby rozdrapują przez tę opowieści jakieś straszliwe rany. – Nie puszczaj – dodała żałośnie.

    przerażona, chociaż niewiedząca, dlaczego, pełna miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  84. — Potrzebuję cię, wielkoludzie – wyszeptała Vereena, kiedy jeszcze mocniej została owinięta potężnymi ramionami Connora; powtarzała to, ale nie dlatego, że nie wystarczały jej jego zapewnienia, ale dlatego, że po prostu sobie nie radziła: była tak rozbita, że nie umiała przestać o tym mówić, o to prosić, przypominać, że jest całym jej światem i że ona sobie bez niego nigdy w życiu nie poradzi. Westchnęła ciężko, po tym nagle, gwałtownie stężała, słysząc jego kolejne słowa. Zadarła głowę i rozszerzonymi z przerażenia, fiołkowymi, zmęczonymi tęczówkami, wpatrywała się w jego przystojną twarz ze skrajną paniką, malującą się na jej bladych policzkach. – Wypluj to – powiedziała w końcu ostro, a kiedy nie pojął, uściśliła: – Wypluj to, że ktoś na nas czyha. Nikt – podkreśliła z emfazą – nie czyha. Przysięgnij mi to – jej dolna warga drżała, podobnie jak broda, co jasno wskazywało na to, że znajdowała się na skraju histerii. Później jednak zaśmiała się ni z tego, ni z owego nerwowo. Odsunęła się od niego lekko i nie krępując się swoją nagością, odetchnęła przeciągle. – Wariuję – skwitowała, faktycznie brzmiąc nieco jak szaleniec. – To będzie ciąża, hormony, wszystko – próbowała się tłumaczyć i bardzo chciała w to wierzyć; szkoda, że dawno nie była tak daleka od prawdy. – Daj spokój z zaklęciami, kochanie, połóżmy się, co? – Zasugerowała.
    Bardzo mocno próbowała zachować normalność, przynajmniej względną – tak rozpaczliwie, że wolała powiedzieć swojemu mężowi, że zaklęcia ochronne nie są potrzebne, bo przecież kobiety w stanie błogosławionym nierzadko tracą rozum, przerażone macierzyństwem i zbliżającym się porodem, co prowadzi do koszmarów sennych i nie ma się czym przejmować, niż drążyć tak delikatny i ważny temat, który może podczas ich dyskusji odkryłby swoją prawdziwą twarz. Tą zaś niewątpliwie były jej zdolności do przepowiadania przyszłości, które pojawiały się w najmniej oczekiwanych momentach, w mocno zawoalowany sposób, bez najmniejszych reguł, przy okazji. W zaistniałej jednak sytuacji, uznała zwyczajnie, że po prostu dopadł ja kryzys – te także miały to do siebie, że przychodziły znikąd i z niewiadomych powodów – związany z ciążą i należy to zignorować.
    — Śpij, skarbie – poprosiła więc i zsunęła z niego nieco, ale wciąż jedną nogę i jedno ramię przerzucone miała przez jego potężne ciało; jej brzuszek dotykał jej boku, toteż kiedy ich malec mocniej kopał i on to mógł wyczuć; wyczekiwali tego zresztą bardzo chętnie, weterynarz notabene ze stetoskopem żony, kiedy to niemalże dwa tygodnie temu pół-wila po raz pierwszy poczuła delikatne ruchy pod swoim sercem. Od tamtej pory więc niemalże nigdzie nie ruszała się bez tych wielkich łap swojego ukochanego na swojej napiętej skórze, co jednak absolutnie jej nie przeszkadzało. – Kocham cię – dodała jeszcze na dobranoc i musnęła go w lewą pierś, na moment zasłuchując się w biciu jego serca, a następnie zamknęła oczy i spróbowała zasnąć. Niestety wyszło jej to z doprawdy miernym skutkiem i po zmuszania się do nie ruszania się i wyczerpywaniu się jeszcze bardziej przy staraniach się odpocząć: poddała się. Wykaraskała się z objęć chrapiącego, byłego profesora ONMS z Hogwartu i narzuciwszy szlafroczek skierowała się do kuchni, męczona wciąż wizjami swojego snu. Siedząca na blacie, machającą jak mała dziewczynka nogami i śpiewającą maluszkowi w jej łonie, zastał ją Connor. Westchnęła ciężko, nie przestając się gładzić po swoim słodkim nadbagażu. – Powinieneś spać – upomniała go czule, ciepło; z troską.

    niezadowolona z tego, że nawet jej wilczek się nie wyśpi, mocno przejęta VERA, która nie pojęcia, co się dzieje i jak blisko prawdy się znajduje…

    OdpowiedzUsuń
  85. Niestety nic, bo ani zaklęcia ochronne – rzucone pomimo jej zapewnień, że nie trzeba; co w ostatecznym rozrachunku miało wyjść na dobre przynajmniej jej psychice – ani – co było kompletną abstrakcją – obecność ukochanego, nie były w stanie uspokoić Vereeny na tyle, aby zasnęła. Nie chodziło jednak o stres sam w sobie – bowiem Connor skutecznie go koił swoim ciepłem i zapachem – ale o to, że zwyczajnie bała się zamknąć oczy: nie chciała oglądać pod powiekami, we śnie, ponownie tego samego wciąż i na okrągło, co męczyło ją po nocach od kilku dni. Widok i uczucie tortur – bo to, że były to tortury nie ulegało najmniejszym wątpliwościom – był zdecydowanie ponad jej siły. Ostatecznie więc, zirytowana tym, że jej organizm pragnie odpocząć, a umysł na to mu nie pozwala – uciekła z łóżka, w obawie, że ponownie obudzi ukochanego. Szkoda, ze i tak to niestety zrobiła.
    — Nie kpij sobie ze mnie – poprosiła łagodnie, z lekkim jednak uśmieszkiem, bo wiedziała doskonale, że wilkołak nie miał nic złego na myśli; upiła łyk wody, oparła szklankę o uda i zamknęła wokół niej drżące dłonie: wpatrywała się w nią uważnie przez chwilę. – Rozpieściłam cię, co? – Zerknęła na niego, kiedy wspomniał o zimnym, pustym łóżku, zachwycona jego przywiązaniem i tyle, że czuli dosłownie to samo; nie mogli bez siebie żyć. Dlatego też cieszyła się, gdy się do niej zbliżył i obdarzył ją miłością oraz wspaniałym dotykiem na policzku i brzuszku. Odetchnęła ciężko. – Nie wiem, co się dzieje – przyznała szczerze. – Naprawdę: nie mam pojęcia – westchnęła rozdzierająco, patrząc głęboko w jego oczy. – T-tego… tego też nie wiem, naprawdę… nie wiem! – Niemalże załkała, opierając czoło o jego szeroką pierś: rzeczywiście, nie miała pojęcia, czy to były sny, czy coś innego.
    Pewna była zaś tego, że bardzo mocno się bała i dosłownie cały czas miała ciarki na swoich plecach – i słusznie zresztą. Oto przecież, za niespełna godzinę w ich drzwi załomotać mieli Saurasowie w pełnym, trójkowym składzie, wraz z Nottami – uzbrojeni w różdżki, najgorsze zaklęcia i nienawiść, która zmieniła ich serca w kamienie; chcieli wyciągnąć Greybacków z łóżek, zaskoczyć ich i zmaltretować. Nie chodziło im bowiem o zamordowanie ich, bo to mogli zrobić o każdej porze dnia i nocy – tak przynajmniej próżnie sądzili – ale o to, aby ich złamać: aby to małżeństwo przyznało się do zarzucanych im, nierzadko wyssanych z palca, czynów. Metody więc mieli iście ministerialne, mimo że sami ową instytucją gardzili – jednocześnie tam pracując i zarabiając spore górki galeonów. Jednak szczęśliwa rodzina na Trenwith n i e mogła się spodziewać takiego okrucieństwa, prawda?
    — Wolałabym, żeby to nie było to… to cholerne gówno… – wybąkała w końcu, rozsuwając nogi, aby się pomiędzy nimi ustawił, dzięki czemu byli jeszcze bliżej siebie; ułożyła drobne ręce po jego nagich, silnych bokach. Następnie zaś bardzo chciałaby skłamać, ale nie potrafiła: zbyt wiele dla niej znaczył. – W ogóle nie zasnęłam. Nie mogłam, bo… chyba się bałam, ze znowu mi się to przyśni. – Wyjaśniła cichutko, wiedząc, ze miał rację: że nie byli „papierowym małżeństwem”, ale „małżeństwem z prawdziwego zdarzenia”, toteż powinna była go obudzić, rozmawiać z nim i podzielić się wszelkimi swoimi obawami. – To głupie – zaśmiała się nagle nerwowo i odsunęła się leciutko, aby spojrzeć mu głęboko w oczy. – Prawda? – Uśmiechnęła się, błagalnie i ponaglająco. – Powiedz, że to głupie i nic nam nie grozi – zatrzęsła się na myśl, że mogłoby być zgoła inaczej, a jej sny miały być prawdą.

    rozdygotana, spanikowana i bardzo przejęta VERA, która niestety znajduje się bardzo blisko prawdy, ale woli odrzucać swój dar…

    OdpowiedzUsuń
  86. — Przepraszam – sapnęła załzawiona Vereena, starając się jednak ze wszystkich swoich sił w jakiś sposób uspokoić; robiła to jednak tylko dla Connora, który naprawdę przypominał kogoś głęboko załamanego i poruszonego, a tego przecież nie chciała. Za mocno go kochała. Przepraszała zaś za wszystko: za to, że znowu miała koszmary, za to, że go nie obudziła i za to, że znowu nakręcali swoje zamartwianie się, co natomiast nie było ani trochę przyjemne. Odetchnęła ostatecznie ciężko i głęboko. – Nic nam nie będzie – rozpaczliwie wręcz chwyciła się owej myśli, a następnie chwyciła miksturę wzmacniająca, na którą początkowo patrzyła spod byka, ale ostatecznie ją wypiła. – Za bardzo się o mnie martwisz – skwitowała z lekkim jednak uśmiechem i szybko ponownie go do siebie przyciągnęła, potrzebując jego bliskości bardziej, niż powietrza. – Kocham cię bardzo – dodała.
    W jej głosie było coś niepokojącego, ale ostatecznie przytuliła się do niego mocno i próbowała go przekonać, aby sobie odpuścił robienie śniadania – była w końcu czwarta w nocy, więc jeszcze mógł się położyć, bo to, że ona nie mogła spać, nie oznaczało, że on także musiał rezygnować z odpoczynku. Widocznie miał rację i tak właśnie malowała się ich miłość – za żadne skarby świata nie potrafili przejść obojętnie wobec nawet najmniejszego dyskomfortu ukochanej osoby, co było jednocześnie piękne, co przerażające. Oznaczało to bowiem, że kiedy jedno z nich się męczyło – męczyło się i drugie, a chociaż robiło to z uśmiechem na ustach: to martwiło tym to pierwsze. Niemniej jednak, pół-wila doskonale wiedziała, że nie ma co przekonywać swojego wilczka w takich sytuacjach, bo ten już podjął decyzję i postanowił ją zająć przyjemniejszymi kwestiami, niźli rozpamiętywanie jej koszmarów – w zasadzie chyba nie do końca słusznie postąpił, ponieważ może gdyby jeszcze raz się nad nimi pochylili, to doszliby do wniosku, że to jednak obudzone zdolności profetyczne, a nie buzujące w jej ciele hormony związane z ciążą. Nagle jednak okazało się, że za późno na jakiekolwiek dywagacje – on już bowiem przygotowywał dla niej pankejki – których wspólne tworzenie było pieknym dowodem ich oddania i silnej więzi – z owocami.
    — Jesteś skończonym wariatem – szepnęła, cały czas siedząc na blacie, podczas gdy on walczył z jajkami, maślanką, mąką i miodem, próbując jednocześnie nie zabrudzić całej kuchni; na ten jednej, krótki moment, kiedy się wspólnie przekomarzali nad wielką michą ciasta, zapomnieli o wszystkim: odrzucili dziwne poczucie, że zbliża się coś niedobrego i w tym wszystkim nawet nie spostrzegli, że nad Trenwith zawisła burza. – Zaraza – sapnęła jedynie, nagle spłoszona Vera, tuląc się do mężowskiego ramienia, kiedy grzmotnęło tak, że ziemia się zatrzęsła, zabłysło gwałtownie, a im w domu wysadziło korki. Powstrzymała go jednak od magii. – Dajże spokój, Connor, mamy lampy naftowe i jesteśmy dorosłymi ludźmi – chwyciła go za wielką łapę, gdy chciał iść po różdżkę. – Nie zostawiaj nas. – Porosiła jeszcze, niesamowicie dziwnie przejęta; jakby coś miało ich zaatakować.
    — Cholera – niestety, ciężarna pielęgniarka była bardzo bliska prawdy, bo oto właśnie, nieopodal ich farmy, w samym centrum burzy wylądowali Saurasowie i Nottowie, a wściekły szept Roldán poniósł się po kornwalijskich klifach. – Przestań jęczeć, Pía – zwrócił się do żony po hiszpańsku – nie idziesz na wybieg – zakpił z niej i przewrócił ostentacyjnie oczami. – Opanuj się, Uxbal – strofował syna, który nakarmiony przez rodziców wizjami odzyskania ukochanej i, jak wszyscy wokół mu wmawiali, jego dziecka, dosłownie ciskał się od nagłego przypływu energii. – Idziemy – zaordynował po angielsku, zerkając na drugą rodzinę, która chociaż zapoczątkowała całą akcję, trzymała się nieco z tyłu. Niecały kwadrans później, natrafili na magiczną barierę ochronną nad białym domem. – Kurwa mać! – Zawył wówczas młody Uzdrowiciel, w ostatniej chwili powstrzymany przez ojca od rzucenia czaru.

    na moment uspokojona VERA, która zaraz dostanie zawału i czyste zło za drzwiami

    OdpowiedzUsuń
  87. W zasadzie wszystko to, co miało nastąpić w ciągu następnych kilkunastu minut miało być jedną wielką abstrakcją i z perspektywy czasu nawet – Vereena nie miała nigdy spojrzeć na to wydarzenie, jako na coś realnego, a bardziej jako odbicie jej snu: obrazek za mgłą, ale ze znanymi postaciami, w znanym miejscu i ze znanym jej i Connorowi, niestety, bólem. Niewątpliwie bowiem atak – jak górnolotnie całą akcję zemsty nazywano – na Trenwith przez dwie rodziny czarodziejskie – chyba jednakowoż stereotyp, że czystokrwiści magowie naprawdę nie mają do końca poukładane w głowie, również przez związki kazirodcze, bliższe lub dalsze, celem utrzymania klarownej linii dynastycznej – nie był możliwy: zwyczajnie, takie rzeczy się przecież nie działy; a przynajmniej tak naiwnie myślała pewna drobna pół-wila, chociaż życie powinno już dawno ją nauczyć, iż wręcz przeciwnie: takie rzeczy jej bliskim i jej samej zdarzały się notorycznie, czego dowodów z przeszłości miała wiele. Niemniej jednak, pewnie nie była w stanie tego do końca przewidzieć, również dlatego, że jej największy skarb – wspaniała radość, czyli jej mąż, skutecznie odwracał jej uwagę od wszystkich nieprzyjemnych kwestii, przygotowując dla niej o piątej rano pankejki. Podnosił ją na duchu tym tak bardzo, że nawet ostatecznie burza nie mogła tego zniszczyć.
    — Nie potrzebujemy światła – odetchnęła ciężko i zaśmiała się lekko. – Wiesz, że jestem histeryczką i sobie nie daje rady w życiu, jak mi coś grzmi nad głową – wyjaśniła wesoło, wszystko obracając w żart, bo też faktycznie: strach od niej odszedł, gdy tylko mogła przylgnąć do ciepłego, wielkiego ciała wilkołaka. – Nie potrzebuję nawet lamp, jak długo mam ciebie – dodała i pogładziła go po zarośniętym policzku; błyskawica która przecięła niebo rozświetliła to, jak bardzo był przystojny – i twoje piękne oczy – rzuciła jeszcze i musnęła go w usta; faktycznie, jego księżycowe tęczówki jarzyły się w ciemności, niczym dwie latarnie morskie, wskazujące jej drogę do bezpiecznego celu: do portu bez wiatrów i problemów; do j e g o wielkich ramion. Nie przypuszczała że po raz kolejny, ich doskonały nastrój zostanie całkowicie zburzony; od razu wyczuła jednak spięcie wszystkich mężowskich mięśni i zerknęła na niego badawczo. Sama nie umiała dookreślić, co się dzieje, ale wystarczył jeden rzut okiem na byłego profesora ONMS z Hogwartu, aby była pewna, że zapowiada się coś strasznego. – Connor? – Również przełknęła głośno ślinę, skrajnie zestresowana. – Co?! – Dosłownie krzyknęła, gdy podzielił się z nią tym, o czym myślał. – Oszalałeś, nie pójdziesz nigdzie sam! – Zapowiedziała poważnie, gdy stwierdził, że „nic się nie dzieje, ale idzie sprawdzić, bo coś nie tak”, co samo w sobie brzmiało tak idiotycznie i strasznie, że żołądek podszedł jej do gardła. – Connor! – Zawyła, kiedy pocałowawszy ją, skierował się szybko do wyjścia; w samych spodniach dresowych na deszcz. Nie była jednak lepsza: wyskoczyła za nim, naciągnąwszy tylko oficerki. – Connor… koch… – urwała. – O kurwa – sapnęła przerażona i szybko schowała się na jego plecami, widząc, kto ich nawiedził.
    — Widzę, że nawet nie musieliśmy się fatygować – warknęła Pía, uśmiechając się paskudnie i wypychając syna na przód szeregu; robiła, jak wszyscy zresztą, dobra minę do złej gry, bo nie tego się spodziewali: liczyli, że wyciągną ich zaspanych z łóżka i zaczną swoją krucjatę. Nie byli przygotowani natomiast ani na zaklęcia ochronne, ani na to, że zetkną się z „komitetem powitalnym”. Roldán stojący obok żony i Uxbala próbował znaleźć wyjście z tej sytuacji, ale ostatecznie krzyknął: – Jesteśmy pokojowo nastawieni! – Liczył, że Greybackowie się na to nadbiorą. – Chcemy tylko spotkać się z naszą – podkreślił, aby nikt nie miał co do tego wątpliwości – wnuczką. Nie chcemy nic złego! – Kontynuował, ale ciężarna pielęgniarka już szeptała do swojego męża, aby przywołał jej różdżkę. – Verko, przecież Uxbal ma prawo do widywania się z własnym dzieckiem – fałsz się z niego wylewał.

    bojowo nastawiana VERA oraz ta paskudna „ekypa sebixów”, których zaraz rozgromią z wilczkiem

    OdpowiedzUsuń
  88. — Ostatnią rzeczą, jaką zrobię w swoim zasranym życiu, będzie zostawienie ciebie Greyback – warknęła ostro i tonem nieznoszącym sprzeciwu Vereena, spoglądając na Connora spod byka, urażona, że w ogóle mógł ją prosić o podobną bzdurę: o schowanie się bezpiecznie w domu, podczas gdy na ich farmę napierało pięć, ewidentnie nienastawionych pokojowo, osób, które naprawdę chciały ich skrzywdzić, o czym świadczyły ich pozycje bojowe. Cóż, pół-wila nie pozostała im dłużna. – Przywołaj moją różdżką – nakazawszy to ukochanemu, szybko pochwyciła swoją pięknie zdobioną na rękojeści, we florystyczne motywy, broń z czarnego bzu i włosem z ogona testrala, którą natychmiast wycelowała w intruzów nawiedzających Trenwith, gotowa do ataku w każdej chwili. Zazgrzytała zębami, ale chwyciła czule wilkołaka za wielką dłoń. – Ty też uważaj – obydwoje potrzebowali owych słów i zapewnień, bowiem inaczej niechybnie by zwariowali. Niestety, nie mieli szansy na ani odrobinę dłuższej rozmowy, bowiem nagle odezwał się Roldán, a jego była-potencjalna synowa prychnęła kpiarsko. – No… zajebiście pokojowo – zakpiła, ale na tyle cicho, aby nikt jej nie usłyszał. Nie chciała ich niepotrzebnie prowokować. – Córka, kurwa mać – dodała jeszcze ciszej, a z jej gardła dobył się wściekły gulgot: była na skraju.
    — Verka – tym razem odezwał się Uxbal, który naprawdę musiał być skończonym kretynem, aby prowokować ją jeszcze bardziej; cholera!, przecież z całej jej półtorametrowej postury biła wściekłość i gotowość do ataku, a on ją tylko podjudzał – przestań to… zamilcz psie! – Ryknął nagle na byłego profesora ONMS z Hogwartu i nim się obejrzał, sprawne i silne zaklęcie Expelliarmus odrzuciło go kilkanaście metrów w tył.
    — Ktokolwiek – nie przejmując się jękami byłego Uzdrowiciela, pani domu, do którego próbowali się wedrzeć Nottowie i Saurasowie, odezwała się lodowatym, groźnym tonem – spojrzy chociażby krzywo na mojego męża – niewątpliwym było, że gdyby nie atak tego hiszpańskiego kretyna na jej ukochanego, to najpewniej w ogóle nie użyłaby różdżki, pomna tego, co wydarzyło się z Gerdaline; chociaż więc czuła się winna jej śmierci, to absolutnie nie chciała dawać jej rodzicom podstaw do oskarżeń i ataku – a nie ręczę za siebie – zapowiedziała całkowicie poważnie, wychodząc nieco przez weterynarza, jakby chcąc go chronić; wszyscy zgromadzeni wciągnęli gwałtownie powietrze w płuca na widok jej ciążowego, okrąglutkiego brzucha. – Roselyn Irisbeth nie jest twoją córką – warknęła na wijącego się przesadnie chłopaka, a następnie skierowała swój wzrok na Elvirę. – Nie wiemy, gdzie ona jest – powiedziała twardo i każdy o zdrowych zmysłach uwierzyłby jej. – Niech więc pani jej szuka, skoro zaginęła – naprawdę, jej cierpliwość dobiegała granic, a co gorsza: atakujących również; chociaż ci raczej postradali zmysły. Nie zareagowała na idiotyczną zaczepkę dotyczącą czystości jej krwi, bo zupełnie jej to nie ruszało, co jednak tylko miało podjudzić resztę czarodziejów. – Każdy słyszał o biednej, porzuconej, jak Uxbal Geraldine…
    — „Incarcerous”! – Wykrzyknęła nagle Pía, a magiczne pęta skrępowały Vereenę; o dziwo, to na niej mocniej skupiła się uwaga Saurasów i Nottów, a przynajmniej ich żeńskiej części. – „Confundo”! – Dopiero wówczas do akcji włączył się Roldán, który powstrzymał Connora od reakcji. – Do środka z nimi, bo pada, psiakrew – rzucił rozkazująco i zaśmiał się okrutnie ze swojego pseudo-dowcipu, dotyczącego wilkołactwa Connora.

    przerażona i skrępowana VERA oraz rozwścieczeni idioci, którzy dopiero zabierają się do roboty…

    OdpowiedzUsuń
  89. [Dziękuję, dziękuję, dziękuję i dziękuję!!! :D]

    OdpowiedzUsuń
  90. W tamtej chwili Vereena już wiedziała, że nie powinna nigdy więcej ignorować swoich snów – jasne, jeśli chodziło o wszelkie przeczucia, to tak naprawdę nauczkę powinna mieć już po Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle, kiedy to otwierała je z Connorem i wcześniej miała nieodparte wrażenie, ze stanie się coś złego: wówczas jednak była to tylko manifestacja ksenofobicznych, zaściankowych dewotów, a nie atak na Trenwith, jaki zasadziły dwie, czystokrwiste rodziny, które w swej zemście i nienawiści były niepomierne wręcz potężne. To bowiem, co od kilku dni pojawiało się w jej srebrnej głowie podczas nocy, właśnie przybrało realne kształty – znane pomieszczenie się wyostrzyło, znane meble nabrało szczegółów, a znani oprawcy stali się wyraźni i jeszcze bardziej przerażający, niźli podczas jej sennych ewokacji. Oto był kolejny tragiczny absurd tej sytuacji – miała dokonać żywota w swoim własnym, pięknym salonie, przemoczona do suchej nitki przez sierpniową burzę, kotłująca się nad jej farmą, a co gorsza: miała też patrzeć na to, jak umiera miłość jej życia. Niestety, tym razem nie wierzyła, że wyjdą z tej sytuacji obronną ręką, bo pięciu silnych czarodziejów z wielkimi zdolnościami magicznymi, nieobawiających się używać Zaklęć Niewybaczalnych, nie pokonałby cały zastęp aurorów. Rzecz jasna, wcale to nie oznaczało, ze miała zamiar zaniechać walki, ba!, dla swojego męża gotowa była bić się do ostatniej kropli krwi – nawet gdyby miano jej złamać różdżkę, ona gotowa była stanąć w szranki na pięści, byleby tylko go uratować. Problem jednak leżał w tym, że z każdą sekundą ich szanse gwałtownie malały – leżeli w końcu skrępowani i poobijani na miękkim dywanie, podczas gdy ich oprawcy szykowali się do ostatecznych rozwiązań: tortur. Śmierć była luksusem.
    — Connor! – Nie spodziewała się jednak, że jej ukochany nagle okaże się być silniejszy, niźli jakiekolwiek zaklęcie i wyrwie się gwałtownie z okowów uroku, który został na niego rzucony przez Roldána. Nie była jednak pewna, czy postąpił słusznie tak do końca, bo o ile pewnie ona w ogóle sprowokowała atak, a przynajmniej tak uważała, chociaż chyba niezależnie od wszystkiego, i tak zostaliby zgnębieni, to kolejne próby oswobodzenia się mogły się skończyć tylko gorzej. – Connor, nie! – Spóźniła się. On już zdążył się nie tylko wstać o własnych siłach, przywołać różdżkę i rzucić zaklęcie, ale nawet stanąć w jej obronie. – Nie słuchajcie go! – Ryknęła z czystą paniką we fiołkowych oczach, przerażona, na co się wystawił; jasnym było, że na ich obojgu się to odbije, ale teraz wiedzieli, że jeśli chcieli skrzywdzić pół-wilę mocniej, musieli najpierw skrzywdzić wilkołaka. Tak po prawdzie jednak: ani Nottowie, ani Saurasowie nie byli pewni, kogo pragną maltretować bardziej i dotkliwiej. Zaczęli jednak od weterynarza: ten był bardziej niebezpieczny. Jego wycie zlało się z wrzaskiem bólu i rozpaczy jego żony. – Nie! Nie! Błagam, nie! – Nie mogła patrzeć, jak cierpi. – Zostawcie go! Nie! – Zdzierała sobie gardło, ale nikt nie zwracał na nią uwagi tak długo, aż działało zaklęcie Píi. – Zostaw go! – Oswobodziła się i szarpnęła za nogę Elviry.
    — Zamilcz, suko – skwitował Roldán i nie namyślając się wiele, kopnął z całej siły rękę Very, która aż przeturlała się z wrażenia. Nie trwało zaś długo, aż Uxbal, zauważywszy, iż pielęgniarka nie ma najmniejszych szans w starciu z nim: bez zażenowania więc chwycił ją za jasne pukle i podciągnął za nie do góry. – Patrz! – Nakazał, podczas gdy pani Nott znęcała się nad były profesorem ONMS z Hogwartu. – Patrz mówię, kurwo! – Podciągnął ją siłą bliżej i mocno chwycił na szczękę; nie była w stanie otworzyć powiek, spod których płynęły strumienie łez; trzęsła się niczym osika. – O, nie chcesz patrzeć?! To on popatrzy! – Zakomunikował; jako jedyny nie przejmował się jej odmiennym stanem, uważając, że dziewczyna nie zasługuje na dziecko. – „Crucio”! – Ryknął, a czerwona smuga światła uderzyła w panią Greyback. Zawyła rozdzierająco, wijąc się na dębowym parkiecie.

    bardzo mocno cierpiąca VERA i wciąż bardzo złe ludki

    OdpowiedzUsuń
  91. Jeśli chodzi o ból fizyczny – Vereena nigdy wcześniej nie odczuwała go w tak wielkim natężeniu, jak wtedy, kiedy Uxbal postanowił się nią zabawić. Owszem, cierpiała katusze, widząc, jak w agonalnych konwulsjach zwija się Connor, bo jego dyskomfort odczuwała tysiąc razy mocniej – wciąż jednak było to działanie psychiki, które chociaż niekiedy trudniejsze do pokonania, niźli bodźce fizyczne, nawet te najsilniejsze, nie było do końca czymś realnym, a więc nie doprowadzało tak do końca do utraty zmysłów. W przypadku jednak zaklęcia Cruciatiusa – odczuwanie było aż n a d t o realne. Przez moment próbowała sobie więc nawet przypomnieć, czy kiedykolwiek przeżywała coś, co mogłaby przyrównywać do tego, co doznawała w tamtej chwili: niestety, nic nie przychodziło jej do srebrnej, otumanionej mękami, jakie zrzucił na nią były narzeczony, co oznaczało, iż nie była w stanie zawiesić na czymś myśli i nadziei, że będzie lepiej; nie miała punktu odniesienia, który wsparłby ją jakoś w tej czarnej godzinie. To natomiast prowadziło w idealnie prostej linii do szaleństwa właśnie – do jej wrzasku, do jej rzucania się na parkiecie, do jej chęci błagania o litość, którą była śmierć, a nie zaprzestanie tortur na jej osobie. Właśnie to, robił ten straszliwy, niewybaczalny urok z ludźmi – właśnie to, stało się ze starymi Longbottomami i nie wątpiła, że jeśli przetrwa, to stanie się i z nią. Co gorsza, w tamtej mrocznej chwili nawet świadomość tego, że pod sercem nosi dziecko swojego ukochanego – nie mogła na niego spojrzeć, bo nawet powieki piekły ją nieopisanym wręcz żarem, który nie pozwalał jej zmusić swoich mięśni do działania – nie było w stanie przemówić jej do rozumu i zmobilizować do postawienia się swojemu katowi. Poddała się, co później miało mocno się na niej odbić.
    — I co? Podoba ci się, mała kurewko? – Pytał w tym czasie, zachwycony tym, co robi, wręcz ohydnie obśliniony myślą, ze ją krzywdzi, Uzdrowiciel, zbliżając różdżkę mocniej do jej drobnego ciałka, jakby w nadziei, że Cruciatus będzie jeszcze silniejszy. – No powiedz… powiedz ty podła szmato – nakazywał, dosłownie podniecając się jej wrzaskiem cierpienia i agonalnymi konwulsjami; nie był panią Nott, która umiała wyczuć, również dzięki niewątpliwej wprawie, zdobytej już przed laty, w którym momencie zacząć i skończyć, aby wymęczyć ofiarę, ale jej nie zabić. Na pewno te, jako kobieta i matka, miałaby pewne opory przez wykorzystywaniem takich środków na ciężarnej dziewczynie. Młody pan Sauras jednak ani nie miał wyczucia, ani oporów: patrzył bowiem na pół-wilę i widział kobietę, która jego skrzywdziła, bo jemu się przecież nie odmawia, zniszczyła na wszystkich płaszczyznach i odebrała dziecko; naiwnie wierzył w słowa swoich podłych rodziców. – Powiedz, dziwko! – Zaryczał, śmiejąc się tak, że nawet przez szum krwi w uszach, pielęgniarka to usłyszała i odniosła wrażenie, że to właśnie przez ten paskudny dźwięk zwymiotuje. – Mów! – Dorzucił jeszcze, dosłownie obok niej kucając z pogardliwym wyrazem twarzy i pewnie kontynuowałby to dalej, gdyby nie to, że coś wielkiego nagle się na niego przewaliło mocno.
    Wycie wilkołaka podniosło się po Trenwith i połączyło się z wrzaskiem przerażenia Píi, która kompletnie straciła rozum – w końcu chodziło o dobro jej dziecka, którego nie chciała dać skrzywdzić za żadne skarby – odrzuciła swoją różdżkę, jakby ta parzyła i spojrzała z przestrachem na męża. Roldán jednak nie wyglądał jak ktoś, kto ma zamiar się wycofać – uważał, że Greybackowie zbezcześcili ich honor i nawet jeśli zniszczenie ich miałoby pociągnąć ze sobą śmierć jego syna, to gotów był w taki sposób zmyć tę ujmę na dumie familii. Elvira zaś była jeszcze mocniej zdeterminowana, niż stary Sauras – ona chciała pomścić swoją córkę i chociaż połowiczna przemiana syna Fenrira nieco ją przeraziła, to nie zatrzymała się, gotowa do wszystkiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W związku z tym, tylko Tobias zdawał się zachowywać resztki rozsądku i wycofał się lekko, próbując przeanalizować sytuację i chcąc teleportować siebie z małżonką – zapomniał jedynie, że nad farmą ciążą zaklęcia ochronne, które mogą doprowadzić do tragedii w momencie, jeśli zrobi to w zbyt dużym pośpiechu. Vera natomiast leżała w kompletnym bezruchu, skulona na boku, z chudymi ramionami zarzuconymi na okrągły brzuszek, jakby chcąc bronić swoje dziecko – trzęsła się niczym osika i nie mogła chwycić pełnego oddechu. Była blada, niczym śmierć.
      — Puść go! – Zawyła wówczas zrozpaczona pani Sauras, podnosząc ręce do góry. – Puszczaj mojego synka, potworze! – Na niej kontrolowana zmiana u weterynarza z Boscastle wywołała olbrzymie wrażenie i nieomal serce wyskoczyło jej z piersi ze strachu. – Błagam, puść go, a się wycofamy! – Przysięgała, co nie spodobało się za bardzo jej partnerowi ani towarzyszącej im matce Gerladine. – Zamilcz, kobieto! – Zaryczał wściekły ojciec Uxbala, zbliżając się do byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który wbijał pazury w szyję chłopaczyny, naprawdę nie mając zamiaru się patyczkować i rozszarpać go na strzępy. – I tak wszyscy zginiecie! Zabiję najpierw twoją żonę i tego ohydnego bękarta w jej łonie, a później ciebie! – Przypominał prawdziwego szaleńca, który już dawno powinien był być odseparowany od reszty ludzkości na świecie.

      przerażona, pobolała i w ogóle bardzo fatalnym stanie VERA, która potrzebuję natychmiastowej pomocy swojego dzielnego, rycerskiego wilczka oraz wszystkie te monstra, które na szczęście niedługo same się powybijają

      Usuń
  92. Faktycznie, dusząca panika zalała ciało Píi, kiedy ta patrzyła, jak potężny – i przerażający, jak nigdy, co jednak nie wynikało z samego faktu, iż dokonał połowicznej przemiany, ale również i chyba przede wszystkim, dlatego że zacięcie i agresywnie bronił swojej rodziny; tych, których kochał – Connor szarpie ciałem jej syna, który literalnie, popuścił z przerażenia, jednocześnie piszcząc, niczym mała dziewczynka. To oczywiście tylko podjudziło przekonanie Roldána, iż ewentualna – chociaż mniej niż bardziej potencjalna w tamtym momencie, biorąc pod uwagę powagę zaistniałej sytuacji – śmierć jego dziecka wyjdzie wszystkim wokół na dobre, bo on sam w sobie był ujmą na honorze jego rodziny. Zasaddził się, w związku z tym, jeszcze bardziej na pana domu, który atakował. Niewątpliwie więc sytuacja była trudna i niezależnie od tego, czy wilkołak miał puścić Uzdrowiciela, czy też nie: miał się wraz z Vereeną – wciąż niemogącą się poruszyć ani oddychać odpowiednio; jej organizm trząsł się w agonalnych konwulsjach, nie tylko z powodu bólu, ale także dlatego, że nie wyczuwała ruchów dziecka – pożegnać z życiem.
    Reszta – zaczęła się wycofywać. Przynajmniej tak to wyglądało, kiedy były profesor ONMS z Hogwartu zawarczał tak, że nawet tym najbardziej zdeterminowanym od dokonania zbrodni, zjeżył się włos na głowie – chyba nawet sam głos Czarnego Pana nie był równie przerażający, co ten, jaki wówczas posiadał weterynarz. Ponadto, nieco ich zapał ostudziła aura bijąca z mężczyzny – on nie walczył dla idei walki, nie walczył kierowany nienawiścią i nie walczył po to, aby bronić samego siebie: on stawiał się dla wyższych celów, gotów był na wszystko, bo jego serce rozpierała miłość i zabijał, aby ratować ukochaną kobietę oraz maluszka pod jej sercem. Nagle uderzyło w nich, że może jednak było ziarno prawdy w historiach o Harrym Potterze, ale zawahanie trwało chwilkę – stary Sauras i pani Nott postanowili wziąć sprawy w swoje ręce: on dla zasady, ona nie radząc sobie z rozpaczą po utracie córki, którą większość swojego życia traktowała protekcjonalnie, odrzucając i nie biorąc pod uwagę jej potrzeb; podświadomie czuła się wszystkiemu winna i chociaż nie miała żadnych dowodów na to, iż to Greybackowie doprowadzili do śmierci Geraldine, uczepiła się tej myśli.
    — C-Co… Conn… Connor… – wyjęczała wówczas Vera, którą nagła cisza i spokój, z niewiadomych powodów przeraziły. On jednak nie mógł tego dosłyszeć, bowiem przemawiała zbyt cicho, a jego wciąż ogarniał szok: był to ten krótki moment pomiędzy zniknięciem oprawców z Trenwith, a jego rzuceniem się do niej, który w konsekwencji zaowocował skrajnym przerażeniem u jej małżonka, bo ten nie miał pojęcia, co się z nią dzieje; chyba i ona nie wiedziała. Była pewna tylko jednego: bolało, jak skurwysyn; bolało tak, że miała ochotę się drzeć, ale nie miała na to sił; bolało wszystko, każdy milimetr jej ciała. Dlatego kiedy w końcu weterynarz do niej doskoczył, ona już kompletnie opadła z energii: mogła sie jedynie trząść, niczym osika, blada i ledwie przytomna; przez to nawet nie wiedziała, co się właściwie wydarzyło; jedyne, czego była pewna, to niesamowity brak ramion swojego ukochanego, które oplotły ją, lekko uniosły i przycisnęły do jego nagiego torsu. Zapach cedru, ziemi i imbiru otulił ją szczelnie, wdarł się w jej nozdrza, a następnie naładował do działania. Najpierw jednak westchnęła tak, jakby właśnie wyzionęła ducha. – Śmierdzi psem – wybąkała jednak po nieznośnie długiej chwili milczenia i potrząsania jej drobnym organizmem. – N-nie… nie śpię… n-nic… chyba… boli… – zajęczała i nie odważyła się otworzyć oczu: za bardzo obawiała się zawrotów głowy oraz tego, co zastanie. – Wszystko boli – dodała, chowając twarz w jego silnej piersi; jego czuły, ciepły dotyk niósł jej jednak powolne ukojenie. Za ich plecami natomiast, spanikowany, upokorzony i zasikany Uxbal, próbował się czołgać do drzwi, co jednak szło mu miernie, nie jednak z powodu rany, ale z faktu, że był zwykłą, żałosną kreaturą, która odważna była tylko dzięki rodzicom.

    obolała i wciąż bojąca się VERKA

    OdpowiedzUsuń
  93. Zdecydowanie nie było łatwo, ani przyjemnie, ba!, spokojnie można było uznać, że sytuacja, jaka miała miejsce na Trenwith w ten sobotni, sierpniowy świt – burzowy, parny i duszny, przez który nie przebijało się wschodzące gdzieś w oddali słońce – była iście beznadziejna. Świadczyć o tym mógł chociażby niebywale ciężki stan Vereeny, która leżała w szerokich i silnych – oraz niezmiennie zapewniających jej poczucie bezpieczeństwa i cudownie pachnących – objęciach skrajnie spanikowanego Connora, którego nawet nie mogła uspokoić: była bowiem zbyt wyczerpana zaklęciem, jakie rzucił na nią – wciąż próbujący się jakoś przemieszczać – Uxbal, aby być w stanie jakkolwiek się odnieść, zapewnić, że jest i nigdzie się nie wybiera; że żyje i na pewno niedługo podejmie kolejną walkę, ale potrzebuje dosłownie chwili na to, żeby chociaż odrobinkę się zregenerować. W wykonaniu jej narzeczonego, Cruciatus był przecież wyjątkowo przeładowany nienawiścią – chociaż niewątpliwie nakręconą przez idiotyczne zapewnienia jego rodziców, którzy przekonywali go, że tylko zemsta na hogwarckiej pielęgniarce przyniesie mu ukojenie i zmyje ujmę na honorze, jaką było porzucenie go oraz w konsekwencji zniszczenie jego kariery; co prawda, to akurat było tylko jego winą, bo sam wolał pić, niż chodzić do Świętego Munga, z którego nie został ostatecznie zwolniony, bo przecież finalnie Greybackowie, chociaż mogli, nie złożyli zawiadomienia o tym, że próbował w Hogsmeade maltretować ciężarną: a szkoda, bo może wówczas uniknęliby sytuacji z farmy, kiedy to naszli ich głodni krwi Nottowie i Saurasowie, wzbudzając strach i zaskoczenie mieszkańców przybytku. To natomiast wszystko złożyło się wszystko na fakt, że osłabione, drobne i kruche ciało pół-wili zostało zwyczajnie zmaltretowane do granic możliwości – oczywiście, po czasie ból fizyczny, który odczuwała, promieniował jedynie z jej psychiki: z neuronów, zaatakowanych przez straszliwy urok, który całkowicie ją wyczerpał. Do tego stopnia, niestety, że kiedy nawet jej wspaniały – i dzielny oraz oddany – wilkołak, próbował ją przekonać do najmniejszego znaku, że faktycznie zostanie z nim na dłużej niż na zawsze: z żalem zauważyła, że nie stać ją na to w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Przepraszam – szepnęła jednak w końcu, cichutko, głosem zachrypniętym i bardzo niewyraźnym. – Prze-przepraszam… n-nie nie chciałam cię nastraszyć… – dodała nieco bardziej składnie, ale wciąż słabo. Wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, na moment odchyliła głowę, aby ułatwić sobie oddychanie, napięła się, a później znowu zwiotczała: każdy mięsień piekł ją i odmawiał posłuszeństwa. Dopiero po chwili zaś zorientowała się, że im mniej o tym myśli, a bardziej skupia się na tym, ze ma swojego męża obok i ten też zdaje się być w jednym kawałku, pomimo tego, iż matka Geraldine za wszelką cenę próbowała się na nim wyżyć, tym mniej cierpi. Dlatego też zrobiła dosłownie wszystko, aby spojrzeć na niego zamglonymi od cierpienia i oszołomienia, fiołkowymi tęczówkami i w pełni poświęcić się jego przystojnej, acz ewidentnie przerażonej, pobladłej i zmęczonej twarzy. Westchnęła rozdzierająco. – Przykro mi – rzuciła nagle, chociaż nie był to jasny przekaz: tak naprawdę było jej przykro, że cokolwiek złego ją dotknęło, że w ogóle w ich domu pojawili się te okropne człowieko-podobne istoty i że nie mogła na początku wykrzesać z siebie energii. – J-już… już dobrze… już mi lepiej, skarbie – nie była sama pewna, czy kłamie, czy, czy mówi prawdę, ale zdecydowanie wolała go już mocniej nie martwić, skoro i tak wyglądał jak ktoś na skraju zawału. Ich troska o siebie zdecydowanie bywała zabójcza i momentami niezdrowa. – Możesz mnie posadzić? – Poprosiła, nie chcąc go nadwyrężać jeszcze mocniej. – Proszę – dodała i kiedy oparł ją o ścianę, zachwiała się niebezpiecznie, przetarła piąstkami oczy i ponownie wciągnęła głośno powietrze w płuca. – Jak się czujesz? – Zwyczajowo, skupiła się na nim, nie na sobie, kładąc czule drobną dłoń na jego wielkiej, którą gładził jej okrągły brzuszek. – Connor, przestań. – Mruknęła na niego ostro. – Nic mi nie jest… co z tobą, do cholery – nakazała mu natychmiastową odpowiedź i pewnie wierciłaby mu dziurę w brzuchu dalej, gdyby nie to, że zobaczyła, jak za jego plecami, porusza się Uxbal. Pisnęła przerażona i gwałtownie się skuliła; wspomnienie bólu, który jej zadał Uzdrowiciel było tak namacalne, że zabrało jej dech. – Weź go! – Zawyła nagle.

      bardzo mocno spanikowana widokiem tego dupka, VERA, która jednocześnie jest pełna ulgi, że wilczek zdaje się być cały, ale wciąż martwi się o ich maluszka oraz pirat, czyli ja, która szaleje z dzieleniem, bo i tak byłyby dwa komy, więc stwierdziłam, że będzie ładnie, o ♥

      Usuń
  94. — Nie, nie jesteś ważny – przytaknęła ochoczo, ale nadal bardzo słabo, Vereena, patrząc głęboko w oczy Connorowi w taki sposób, że nie było wątpliwości, iż wszystko, co mówi, mówi poważnie – jesteś najważniejszy – dokończyła, podkreślając swoją wypowiedź mocno i nie mając zamiaru pozwolić mu myśleć inaczej, bo naprawdę: dla niej był priorytetem. Mógł sobie myśleć, mówić i robić, co chciał, to dla nie miało dla niej znaczenia i nie miała przy tym zamiaru pozwalać mu na wypychanie jej przed szereg. Problem więc leżał w tym, że ona dla niego była centrum wszechświata i on dla niej, toteż nie zawsze potrafili znaleźć się w połowie drogi, dogadać i pogodzić swoje pragnienia i założenia, właśnie w chwilach, kiedy zdrowie lub życie ich obojga w jednym momencie było w najmniejszym stopniu zagrożone. – Powiedz mi, kochany, prawdę – poprosiła jednak znacznie łagodniej, co jednak nie trwało długo, bowiem jego upór doprowadzał ją do szewskiej pasji i nim się obejrzała, znowu musiała korzystać z ostrego tonu, mając nadzieję, że go przekona. Najpewniej, zrobiłaby to, gdyby nie to, że leżący za plecami jej ukochanego Uxbal, postanowił o sobie przypomnieć, doprowadzając ją do histerii. – Zabierz go… zabierz! Zrobi! On zrobi! On mnie zabije! – Krzyczała, trzęsąc się i rzucając w jego ciepłych objęciach.
    To było zwyczajnie straszne – tak straszne, że naprawdę dosłownie mroziło krew w żyłach, kiedy się na to patrzyło: oto półtorametrowa, ciężarna dziewczyna dostawała tak silnego ataku paniki, jak nigdy wcześniej, tylko dlatego, że zobaczyła twarz innego mężczyzny. Owszem, owy mężczyzna sprawił jej w przeszłości wiele przykrości, a w ciągu ostatniej godziny psychicznie wykończył ją tak, że postarzała się o wiele dekad – sprawił, że za każdym razem, gdy miała słyszeć to cholerne „Crucio!”, miała dosłownie umierać, wić się z bólu, który powodowały wspomnienia i kompletnie nie dawać sobie z tym rady. Można było to, rzecz jasna, zrozumieć jeszcze wtedy, ale niestety – spustoszenie, jakie zadziałało się w jej umyśle oraz sercu było zbyt wielkie, aby mogła sobie z nim łatwo poradzić. Ponownie, jak po śmierci Geraldine, magia miała się na długi czas stać się dla niej przekleństwem.
    — Błagam! – Rozpaczliwie pochwyciła przystojną twarz męża w trzęsące się, zimne dłonie i niczym szaleniec spojrzała mu głęboko w oczy. – Zabierz go – sapnęła, z trudem chwytając ze strachu oddech; to był właśnie ten rodzaj przerażenia, który paraliżował i nie pozwalał zachowywać się racjonalnie: ani uciekać, ani się opanować. Nie chciała więc wcale, aby wilkołak ją puszczał, a jednocześnie wiedziała, że jeśli chce zaznać spokoju, to musi mu na to pozwolić. Zrobiła więc to, nadal cichutko łkając i przyglądając się całej sytuacji, ale nie ściągając jednej dłoni z brzucha, a drugiej z twarzy: chciała chronić swojego maluszka, jak i samą siebie. Nie spodziewała się tylko, że wszystko potoczy się w kierunku skrajnej agresji byłego profesora ONMS z Hogwartu: sądziła raczej, że ten chwyci Uzdrowiciela i wywali go na zbity pysk z kilkoma przekleństwami, za próg ich białego domu. Zamiast tego jednak, chwycił Saurasa i zaczął go prowokować oraz obijać o ściany, co gorsza, Hiszpan wcale nie miał instynktu samozachowawczego i zamiast błagać o wybaczenie oraz litość, postanowił skwitować, że „i tak wróci i zamorduje wszystkich Greybacków, a szczególnie tę kurwę-pół-wilę”. Wtedy nagle dostała przypływu energii, dostrzegając długie pazury swojego partnera. – Connor, stop! Nie! – Krzyknęła i wspierając się o meble, wstała i powoli do niego podeszła, cały czas przekonując łagodnie: – On nie jest tego wart, naprawdę… zobacz, został sam, jego rodzice zniknęli, nie wie gdzie są… bez nich jest niczym, zobacz, jest niczym – złamała różdżkę byłego narzeczonego, odrzucając jej dwie części z obrzydzeniem. – Widzisz? Nic nie zdziała – uśmiechnęła się nawet. – Connor – tym razem czule musnęła jego ramię – nie warto dla takiego śmiecia – zapewniała szczerze.

    mająca gdzieś tego dupełusza VERA, której chodzi tylko o dobro wilczka

    OdpowiedzUsuń
  95. To, co robiła Vereena, wcale nie wynikało z dobroci jej serca, czy chęcią ratowania świata - nie było w niej ani odrobiny altruizmu i empatii, jakimi powinna się cechować dobra i odpowiedzialna pielęgniarka, zawsze wspierająca tych, którzy tej pomocy łakną, poszukują, albo potrzebują, nawet wówczas, kiedy ją odrzucali. W rzeczywistości bowiem, gdyby miała taką możliwość – sama zamordowałaby Uxbala, patrząc mu głęboko w oczy i każąc mu cierpieć tak mocno, jak cierpiała ona; chociaż pewnie to nie było możliwe, bo ten mężczyzna nie miał żadnych uczuć i nigdy nie miał ich chyba posiadać; na pewno zaś nigdy nie miał mieć tego, co ona: prawdziwej miłości, a co za tym szło, także świadomości, jak łatwo ją, wraz ze szczęściem, utracić. Konkretnie natomiast chodziło jej o maluszka w jej łonie, którego naraził na szwank, wyżywając się na niej za pomocą Zaklęcia Cruciatiusa, co faktycznie było rzeczą niewybaczalną – podobnie, jak w ogóle zadzieranie z jej rodziną. Jej prośby, w związku z tym, wynikały tylko z obawy o Connora – o jego dobre, wielkie serce i psychikę, już i tak mocno wystawioną na szwank za młodu, kiedy musiał znosić tortury Fenrira oraz obojętność Lucille, na szczęście ostatnimi czasy, w przeciwieństwie do męża, który nigdy się nie zmienił i ciągle żądał więcej krwi, próbującej odkupić swoje winy. Niemniej jednak, pomimo tego, że miał prawie dwa metry wzrostu, dzielnie znosił fizyczne rany, o czym świadczyły setki blizn na jego karmelowej skórze i nosił na sobie pełno tatuaży – był kruchy. Doskonale, w związku z tym, wiedziała, że gdyby w tamtej chwili dopuścił się morderstwa, to owy czyn przyniósłby mu ledwie krótkotrwałą ulgę, po której przyszłyby wyrzuty sumienia, nienawiść do siebie oraz niesłuszne wmawianie sobie, że jest potworem.
    — Nie, kochanie, nie położy na mnie swoich parszywych łap, bo mam ciebie – zapewniała więc i przekonywała łagodnie dalej i miała zamiar to robić tak długo, aż miał się wycofać i odpuścić. Nie bała się jednak go ani trochę, ufając mu i wiedząc, że jej nigdy nie wyrządzi najmniejszej krzywdy, dlatego chociaż wydawał się być dwa razy większy i silniejszy, niż na co dzień, a jego mięśnie były napięte tak, że przypominały żelazo, czule dotknęła jego potężnego ramienia i pogładziła go delikatnie. – Myślisz, że go bronie? – Prychnęła. – Skarbie, ja bronię ciebie – wyjaśniła ciepło, marząc jedynie, aby się wycofał, bo to, co chciał zrobić, nie wróżyło niczego dobrego. – Martwię się tylko o ciebie i robię to dla ciebie, bo on nie jest wart, abyś brudził swoje piękne dłonie jego parszywą krwią – mówiła całkowicie poważnie i szczerza, aby ostatecznie móc sobie pogratulować i odetchnąć z olbrzymią ulgą, kiedy nagle wilkołak zaczął wyrzucać Uzdrowiciela z ich białego domu na Trenwith. Szkoda tylko, że młody Sauras zdawał się niczego nie doceniać: miotał się pomiędzy paniczny strach, że faktycznie jego flaki mogłyby zalać dębowy parkiet, a buńczucznością, zbudowaną na kłamstwach i kłamstewkach rodziców, a szczególnie matki, wmawiającej mu, że jest najlepszy na świecie. W końcu jednak pół-wila, po skowycie byłego narzeczonego i kilku przekleństwach męża, mogła westchnąć, napełniając płuca powietrzem, po raz pierwszy od kilkudziesięciu minut; ponownie zagrzmiało i błysnęło, a ona nagle opadła z sił, ciężko wspierając się na najbliższej komódce, przy której zastał ją weterynarz. – Nic mi nie jest – wybąkała, prostując się z trudem; wciąż w opiekuńczym geście gładząc się po napiętym brzuszku. W zasadzie nie było mięśnia w jej ciele, który nie był dziwnie ściśnięty i sztywny, a tym samym takiego: który by jej nie bolał. To samo tyczyło się także jej nerwów, jakby piekących, co jednak nie było już wynikiem samej tortury urokiem czarnomagicznym, ale stresem i strachem. – Jestem… och, ojej – jęknęła nagle, widząc, że ma rozciętą skroń. – Muszę cię opatrzyć – kciukiem musnęła czule jego rankę, uśmiechając się blado, acz słodko. Potrzebowała się nim zająć i skierować swoje myśli najdalej od wydarzeń tego ranka.

    udająca, że wszystko jest w najlepszym porządku, mocno przejęta VERA

    OdpowiedzUsuń
  96. Cóż, najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż z Vereeną wcale nie było najlepiej i wydarzenia tej sierpniowej, burzowej soboty, jeszcze trochę miały się na niej odbijać – jednocześnie było na tyle tragicznie, aby należało od razu panikować i wszczynać alarm; akurat z tym się pogodziła, wiedząc, że miłość i troska Connora nie pozwolą mu przejść obojętnie nawet wobec jej najmniejszego nawet dyskomfortu, co zresztą działało w obie strony. Tym sposobem więc, obydwoje martwili się o siebie niepomiernie – czasem jednak, ona potrzebowała tego, aby pomartwić się o niego i na przykład zapomnieć o tym, jak sama cierpiała. Skupienie się bowiem na mężu zawsze było dla niej niebywale pomocne, bo dzięki temu odrzucała od siebie – jak w zaistniałej sytuacji – wspomnienia związane z atakiem na Trenwith, który doprowadził do jej załamania na wszystkich, możliwych płaszczyznach. Dlatego tak mocno przekonywała go, że koniecznie musi się zająć ranką na jego skroni – ot, draśnięciem, z którego popłynęło parę kropelek krwi i chociaż dla niej nie miało znaczenia to, czy to był uszczerbek duży czy mały, bo zawsze bolało ją tak samo, gdy coś złego dobijało się na jej wilkołaku, to z perspektywy rozsądnej pielęgniarki: nie było się czym martwić. Z perspektywy żony – był to koniec świata, którym musiała się zaopiekować.
    — Mnie nic nie jest, to ty jesteś poturbowany, kochanie – przekonywała więc dalej, a jej ulga była wręcz niemożliwa do opisania, kiedy w końcu odpuścił i zgodził się, aby go opatrzyła odpowiednio. – Zawsze mam rację, wielkoludzie – szepnęła, z ciepłym uśmiechem i dała się doprowadzić do sofy, gdzie on klęknął przed nią, w jej dłonie trafiła w apteczka, w której natychmiast zaczęła grzebać, w poszukiwaniu środków dezynfekujących i opatrunków; tym razem całkowicie postawiła na mugolskie sposoby, zdecydowanie mając dość magii, jak na jeden dzień, bo ta znowu miała jej kojarzyć się tylko z agonią. – Pomiziam, pomiziam, żebyś wiedział, ze… och – urwała. – Mam tylko plasterki Rosie – zaśmiała się, po raz pierwszy od dawna, tak serdecznie i wesoło się zaśmiała, wyjmując różowy kawałek papierka, na którym narysowane były księżniczki z bajek Walta Disney’a. – Może być? – Spojrzała na niego z nadzieją, a kiedy się zgodził, ochoczo przemyła jego rozcięcie i zakleiła je z radosnym uśmiechem, na koniec jeszcze całując jego już zabezpieczona rankę i dopiero wówczas decydując się odnieść do jego słów: – A… a nie chciałbyś się po prostu ze mną położyć i mnie mocno przytulić? – Wydukała nieśmiało, nie do końca pewną, czy robi to wszystko dla niej, czy dla siebie. – Proszę – dodała głucho, patrząc mu głęboko w oczy.
    Na szczęście, i tym razem jej uległ; w razie dyskusji nie wytrzymywałaby ani psychicznie ani fizycznie – cholera, naprawdę nie wiedziała, jak odwdzięczy się mu za jego dobroć i cierpliwość, którą ją otaczał; jak pokaże, że jest mu wdzięczna za każda rzecz, którą wcielał w życie tylko dla niej, po to, aby się uśmiechała i czuła się bezpieczna oraz szczęśliwa; jak dokona tego, co on i swoimi gestami odpracuje każdą sekundę, którą poświęcił celem opiekowania się nią. Był prawdziwym aniołem – jej własnym rycerzem-stróżem, największym skarbem i prawdziwym cudem, bez którego nigdy nie poradziłaby sobie. Udowodnił to zresztą po raz kolejny, kiedy chwycił ją na ręce i przeniósł na piętro do ich sypialni, gdzie faktycznie – wtulił się mocno w jej plecy i objął ja szczelnie, nakrywając kołdrą; znowu byli nadzy, ale tym razem napięci i zdenerwowani, zestresowani tym, przez co przeszli. Nic niestety nie niosło im ukojenia. Rozmowa nie była dobrym pomysłem, toteż oboje milczeli, a dotyk – był dziwnie obcy, co jednak nie było niczyją winą, nie licząc Elviry Nott i Uxbala Saurasa, którzy na małżeństwie Greybacków zastosowali Zaklęcie Cruciatiusa, które nieco namieszało w ich nerwach i sposobie odczuwania. Po prostu musiał minąć jakiś czas – w przypadku pół-wili nieco dłuższy – aby ich organizmy wróciły do pełnej normy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Śpisz? – Zapytała nagle, po kilku godzinach, tkwienia w jednej pozycji. – Dobrze, nie chciałam cię obudzić – westchnęła ciężko i przewróciła się na plecy; nie brzmiał tak, jakby dopiero go wyrwała ze snu. – Och… – sapnęła i położyła drobną dłoń na jego wielkiej, którą gładził jej napięta skórę; nawet na sekundę nie zsunął dłoni z jej brzuszka. – Nie mogę zasnąć – wyznała, ponownie wzdychając ciężko i ponownie zapadła między nimi cisza, którą przerwało nagłe stukanie w okno. Uniosła srebrną głowę. – Salvador? – Nie mogła uwierzyć, że nawet nie spostrzegła nieobecności swojej sówki; cóż, Buga i Worma oraz Pigleta również nigdzie nie było, co najpewniej było wynikiem strachu przed burzą i aurą, którą rozsiewali intruzi na Trenwith. – Co do… nie, nie, wstanę… – powstrzymała szybko ukochanego. – Connor… nie uderzyłam się w głowę, a ty owszem, więc… leż, okej? Rana nie jest głęboka, ale w parze z tym… no, nieważne – wygramoliła się z pieleszy, mimo że to nie było łatwe i bez skrępowania, nic na siebie nie narzucając, wpuściła swojego małego listonosza do pokoju, który okazał się przytargać dla niej wydanie specjalne „Proroka Codziennego”. – O… – przysiadła z zaskoczeniem na skraju łóżka; zaraz za nią usadowił się weterynarz, ponownie ją obejmując i zerkając przez jej ramię, gdy rozkładała gazetę. Na pierwszej stronie w oczy bił czerwony napis: RODZINNE PORACHUNKI, ATAK CZYŚCICIELI, CZY POWRÓT CZARNEGO PANA?!, pod którym widniały dwa zdjęcia, przedstawiające Nottów i Saurasów. – Zaraza… – sapnęła kompletnie oszołomiona, wczytując się dokładniej. – Wymordowali się – wydukała, bo tak faktycznie brzmiała reszta artykułu, mówiąca o tym, że dwa czystokrwiste, jeden hiszpańskich, drugi angielski, rody, najprawdopodobniej spotkały się na Cmentarz w Little Hangleton, dawnym miejscu narad Śmierciożerców, i pozbawiły siebie wzajemne życia. Na kolejnych stronach dokładnie opisano ustalony poprzez ekspertyzę tok wydarzeń, podczas którego użyto Zaklęć Niewybaczalnych, i nie wykluczano, iż to mogło być małe kolegium dotyczące spraw Czarnego Pana, które zakończyło się awanturą; świadkowie podobno słyszeli jakieś straszne hałasy i wrzaski oraz wyzwiska. – Nie do wiary – dukała zaś oszołomiona, ciężarna pielęgniarka, nie odrywając wzroku od literek. Dalej w wydaniu pisma znajdowały się powiązane publikacje, spekulacje i oceny ekspertów, auorów i zwykłych ludzi, a także oświadczenie Ministra Magii, zapewniającego, że to „niewątpliwie był czysty przypadek i nie ma żadnych, najmniejszych przesłanek, aby myśleć inaczej”. Na koniec zaś znajdowała się mała adnotacja, która pewnie wpadła redaktorom przy ostatniej fazie druku, mówiąca o tym, że jedyny syn Píi i Roldána Saurasów, Uxbal, były Uzdrowiciel w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, najpewniej popełnił samobójstwo; powód nie był znany, a jedynie przyczyna: powiesił się na pasku od spodni w rodzinnym domu, gdzie znaleźli do detektywi badający okoliczności śmierci jego rodziców. Sprawa miała być zbadana, również pod katem ewentualnego morderstwa i powiązana najpewniej z zaginięciem jedynej córki Elviry i Tobiasa Nottów, Geraldine, byłej pani Sekretarz Komisji Eksperymentalnych Zaklęć, której zaginięcia jednak nikt prawnie nie zgłosił: wydawało się, iż kobieta rozpłynęła się w powietrzu. – Boże święty – wydukała zaś Vera, składając nieporadnie papier i oddychając ciężko. – T-to… to absurd… – dodała roztrzęsiona.

      chyba niewiedząca, co ma o tym wszystkim myśleć VERA (Greyback) THORNE, która kompletnie się zagubiła i za wiele rzeczy się wydarzyło w ciągu zbyt krótkiego czasu…

      Usuń
  97. W ogóle nie poczuła ulgi, ba!, miała wrażenie, że zrobiło się z nią jeszcze gorzej, kiedy przeczytała artykuł z pierwszej strony specjalnego wydania „Proroka Codziennego” i przejrzała resztę gazety, z soboty, jedenastego sierpnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku. Jeśli bowiem cokolwiek było pewne w Vereenie, to był to fakt, iż nigdy nikomu, na poważnie tak do końca nie życzyła źle – jasne, mówiła czas słowa, których nie powinna, zachowywała się w sposób mocno nieodpowiedni i niekiedy zwyczajnie, jak każdy człowiek, nad sobą nie panowała, ale w ostatecznym rozrachunku: według niej każdy zasługiwał na kolejną szansę, na zaufanie i na szczęście; o czym chociażby świadczyło to, że podjęła się mozolnej próby odbudowywania relacji z Connorem, która finalnie przecież wyszła im na dobre; rozświetlali każdy swój dzień. Problem pojawiał się dopiero wtedy, kiedy dany delikwent marnował kolejne i kolejne, i kolejne możliwości – wówczas przestawała patrzeć na niego przychylnie i wtedy zazwyczaj się odcinała. Tak naprawdę jednak – nigdy nie chciała, aby Nottowie, czy Surasowie umarli; tak samo jak nie chciała zabić Geraldine i już na pewno nie pragnęła tak żałosnej śmierci Uxbala, bowiem jakby nie patrzeć: to on ją nauczył wielu rzeczy podczas stażu w Szpitalu Świętego Munga i niewątpliwie, sama sobie była winna, że się nią za mocno zainteresował. Wszystko więc tak naprawdę zaczęło się od niej i jedyne, co mogła sobie wyrzucać, ze w tak okropny sposób odrzuciła od siebie hiszpańskiego Uzdrowiciela, bo jakby by nie był – zasługiwał na coś o wiele lepszego. Co gorsza, gdyby podjęła odpowiednie kroki wówczas, to po tylu latach nie odbiłoby się to na niej i na jej ukochanym, bo rodzice nie weszliby we współpracę z były poplecznikami Czarnego Pana – gdzie się więc nie obejrzała: wina leżała po jej stronie i myślenie o tym nie dało jej zasnąć. Owszem, olbrzymi wpływ na fakt braku wypoczynku miał także strach, że ich oprawcy zawrócą na Trenwith i dokonają swojego dzieła – nie była jednak, w przeciwieństwie do swojego rozsądnego męża, przygotować się do obrony i położyć blisko siebie różdżkę, zbyt przerażona magią; znowu – ale głównie chodziło o wyrzuty sumienia.
    — Boże – te wzrosły zaś jeszcze mocniej, kiedy zakończyła lekturę; sapnęła żałośnie i na moment przymknęła powieki, jakoś nie potrafiąc sobie poradzić z nawałem informacji: cóż, najmniejszym wątpliwościom nie ulegało, że ten poranek, burzowy, parny i zwyczajnie straszny i wydarzyło się podczas niego tak wiele tragicznych rzeczy, że niczym zaskakując w zasadzie nie było to, że pół-wila nie potrafiła przyswoić takiej ilości i tak okropnie brzmiących wiadomości. Milczała dłuższą chwilę, mieląc niespokojnie jedną kartkę „Proroka” i próbowała w jakiś sposób uspokoić oddech, co jednak przychodziło jej z dość dużym trudem. – O mój Boże – powtórzyła znacznie ciszej, znacznie wolniej i znacznie bardziej odlegle: jakby głosem z zaświatów. – Minister akurat mówi dobrze, jeśli chodzi o nas – zakpiła z sardonicznym uśmieszkiem. – W końcu, gdyby zaczęto za mocno grzebać przy tej sprawie, połączono by nas z Saurasami i Nottami, a Ministerstwo znowu doprałoby się nam do dupy i tym razem raczej byśmy im nie uciekli – powiedziała tak zimno, że w ogóle nie przypominała samej siebie. Nie była w stanie nawet spojrzeć na wilkołaka, zwyczajnie zbyt mocno przejęta; usta zaciskała w wąską linię tak mocno, że wagi jej pobielały. – Nie nazywaj go tak – wybąkała głucho, przerażona uwagą mężczyzny i Uxbalu. Wówczas na niego spojrzała i w jej fiołkowych oczach był żal i strach. – Nie mówisz poważnie – zadrżała i owinęła się nagle szlafroczkiem, nie zważając, ze był ubrudzony błotem i podarty. – Nie mówisz – wycofała się lekko, stawiając między nimi mur; pozwoliła mu jednak chwycić się za ręce, bo potrzebowała bliskości. – Nie, Connorze, to wszystko moja wina. Moja wina, bo nigdy nie powinnam była… dawać mu szansy – wracali do punkty wyjścia sprzed kilku lat.

    przez swoje zagubienie, źle oceniająca sytuację, acz wciąż kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  98. — Nie mówisz – przytaknęła cichutko, acz niepewnie, Vereena, spoglądając na zaskoczonego Connora spod byka i nie do końca pojmując jego święte oburzenie całą tą sytuacją. – Mój mąż przecież nigdy – podkreśliła z emfazą – nie życzy nikomu śmierci i nie cieszy się z czyjeś krzywdy… mój mąż jest dobrym i wspaniałym człowiekiem, który mnie broni, ale nie musi zabijać, kiedy coś idzie nie po jego myśli – wyjaśniła swój punkt widzenia, całkowicie poważna, a w podtekście referując, rzecz jasna, do jego strasznego ojca, który uważał przemoc za najlepsze rozwiązanie; który wyznawał zasadę, że nie ma takiego języka, którego nie da się rozwiązać za pomocą tortur; który wolał rozszarpywać na kawałki, niż dochodzić do porozumienia, nawet w najdrobniejszych kwestiach. Przerażało ją, że w ogóle jej skojarzenia powędrowały w tamtym, przerażającym kierunku. Zrobiło się jej autentycznie głupio. – Przepraszam – szepnęła więc ostatecznie, kompletnie zawstydzona swoim idiotycznym, szalonym tokiem rozumowania. – T-tylko… tylko proszę, nie powtarzaj tego, że zasłużyli na to wszystko, bo nie byłoby problemu, gdyby nie ja! – Dosłownie jednak zawyła sekundę później, nie mogą zrozumieć, jak jeszcze po tym wszystkim, po prawdzie, jaką mu już dawno temu wyjawiła, on może nie uważać jak ona. – Jestem temu winna – dodała.
    Cóż, niewątpliwie, to nie był dobry czas na tego typu dyskusje i roztrząsanie starych spraw, które zdawały się być już dawno temu przepracowane – tak też w zasadzie było i one już nie wracały: no chyba że właśnie w momencie wielkich wzburzeń, jakoś powiązanych z wydarzeniami z przeszłości; niestety, pół-wila nie nauczyła się do końca odgradzać to, co było, od tego, co trwało i być miało. Był to natomiast zdecydowanie czas, który powinni poświęcić wracaniu do normy – tej psychicznej, jak i fizycznej; na posileniu się i nabraniu się, a w konsekwencji na posprzątaniu bałaganu, jaki zostawili po sobie w ich domu Nottowie i Saurausowie. W końcu mieli oczekiwać Roselyn Irisbeth w okolicach przedkolacyjnych, a to, co działo się w salonie nie było łatwe do ogarnięcia. Zamiast jednak tego – dyskutowali o rzeczach, które tak naprawdę nie miały większego znaczenia, a tylko pogarszały ich stan: sprawiały, że obydwoje jeszcze mocniej się rozpadali, mimo że ich głównym założeniem było pocieszenie siebie i wsparcie na każdych płaszczyznach. Widocznie jednak, to był ten jeden, jedyny moment, gdy nie stanęli na wysokości zadania – co oczywiście później ciężarna pielęgniarka miała sobie wyrzucać. Do tego jednak czasu: pochłaniał ją mrok przeszłości, z którym się uporała i obecnie, jakby na siłę, go rozdrapywała.
    — Nikt też nie ma prawa nikomu życzyć śmierci ani uważać, że czyjaś śmierć wyszła na dobre – wybąkała, w związku z tym, chociaż nie była już tak pewna swoich ocen; nie biła z niej determinacja i przekonanie o słuszności swoich obserwacji. Jakby bowiem nie patrzeć, faktycznie te dwie rodziny, które ich zaatakowały, powybijały same siebie: do tego nie przyłożyli ręki. Gorzej jednak rysowała się kwestia tego, że przyłożyli rękę do innych sprawa: Uxbala właśnie i Geraldine, toteż chociaż jej rodzice nie mieli pewności, czy atakując Greybacków postępują słusznie i w zasadzie mogli zniszczyć pierwszą, lepszą z brzegu rodzinę, z którą jej córka miała kontakt, to niestety mieli rację. – Connor – ścisnęła jego dłonie w drżących palcach – sami sobie to zgotowaliśmy – skwitowała więc z pełnym przekonaniem. – Nie, nie bronię go – miała na myśli Uzdrowiciela – ale myślę, że może jakbym podjęła inne kroki, aby… urwać z nim kontakt i nie robiła tego tak, hm, pochopnie i nieprzemyślanie, to byłoby z nim lepiej… to nikt nie chciałby się mścić ani nic – naprawdę, nawinie i szczerze, uważała to, jednocześnie zgadzając, że młody Sauras chciałby ją zniewolić. Jęknęła i przymknęła na moment powieki. – Nie chciałam jego śmierci… nie chciałam śmierci Geraldine i Nottowie mieli rację… to moja wina! – Załkała nagle.

    jeszcze przez moment roztrzęsiona VERA, której wilczek przemawia powoli do rozumu

    OdpowiedzUsuń
  99. — Mogę się obwiniać o to, co się stało, bo to, cholera, moja wina – skwitowała ze smutkiem Vereena, ale nie spuszczała wzroku z pięknych, księżycowych tęczówek Connora, którymi wpatrywał się w nią intensywnie, jakby ty samym próbując podbić swoją argumentację i przekonać ją od jego toku rozumowania; niewątpliwie na swój sposób słusznego, ale mającego wiele dziur, który zmęczony umysł jego małżonki wychwytywał i zapewniał mrokiem, zamiast szczęściem, które rozpaczliwie było im potrzebne w te nieprzyjemne, ciężkie chwile, które im zgotowano. Wolała się katować, wydumanymi w większości, wyrzutami sumienia, a powinna była odrzucić wszystko, co złe i skupić się na swoim partnerze, na sobie i na ich maluszku, który dziwnie ucichł w jej łonie, czego jeszcze nie udało się dostrzec; co później także miała sobie wyrzucać, bo przecież nie powinna była poświęcać uwagi tym, którzy ją skrzywdzili, a tym, którzy nieśli jej radość. – Posłuchaj, gdybym potraktowała Uxbala inaczej, nie, daj mi powiedzieć – dodała szybko, widząc, jak się zasadza do przerwania jej – to w ogóle nie byłoby problemu. On nie miałaby jakieś chorej depresji, wieś gminna by się nie poniosła, a finalnie Saurasowie i Nottowie nie spotkaliby się – jasnym było, iż napad na Trenwith nie był kwestią przypadku. – Rozumiesz? – Naciskała.
    Naprawdę uważała, że jeśli wtedy, przed ponad pięcioma laty inaczej załatwiła kwestie młodego, hiszpańskiego Uzdrowiciela, to sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Oczywiście, nie mogła tego przewidzieć, jeśli chodziło o Geraldine – ale i tutaj miała szansę podejść do sprawy zgoła inaczej; mogła, na przykład i na początek, nie zabijać jej. Rzecz jasna, to był jedynie wypadek – o czym generalnie na co dzień wiedziała, dzięki nieocenionemu wręcz wsparciu swojego ukochanego i tylko w momentach dużego załamania, jak tamto, które przeżywała w sierpniowe popołudnie, jedenastego dnia miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego dziewiątego – a nie morderstwo z premedytacją, ale jednak: cierń, który zakwitł w jej na ogół dobrym sercu, przez to nie znikał i jątrzył ciągle jad wspomnień. To więc – jakąś pokrętną trasą – sprowadziło pół-wilę do obwiniania siebie za wszystko.
    — Gdybym inaczej załatwiła to wszystko wtedy… – nie ustępwała, w związku z tym, drążąc temat – wtedy w Hogsmeade, gdybym z nim porozmawiała, a nie stawiała przed faktem dokonanym, nie żebym chciała zmieniać, swoją decyzję! – Zastrzegła szybko, przerażona, że wilkołak mógłby tak pomyśleć. – Ch-chodzi… chodzi mi o to – westchnęła ciężko, rozdzierająco – że wtedy ja też źle do tego podeszłam. Może, ale tylko może! – zapewniła, aby nie miał wątpliwości, że jest jakąś chorą na umyśle idealistką – wtedy nie obraziłby się, nie poczułby się skrzywdzony i zraniony, a jego rodzice… nie nienawidziliby mnie. – Wyszeptała, przymykając powieki. Nagle rzuciła się mu na szyję, padając na ziemię. – Potrzebuję cię – jęknęła, wciskając się w niego kurczowo. Chwilę milczała zanim podjęła nieśmiało: – W ogóle nie rozumiem Nottów – przyznała. – Naprawdę… sądziłam, że gdy tylko ich córka – zadrżała; wspomnienie zaskoczenia na twarzy kobiety i późniejszego przyglądania się jak otchłań Jeziora Warleggana ją pochłania, nadal czasem ją dręczyły w snach, gdy wokół działy się niedobre rzeczy – zniknęła… oni tu przyjdą, nie wiem, czemu teraz… ale już się nie dowiem, co? – Zakpiła. – Wiem, że to nie nasza wina, że się zabili – przytaknęła w końcu – ale nie jesteśmy tak kompletnie bez winy. – Dodała smutno i cicho.

    naprawdę nadal rozstrojona VERKA, którą wszystkie te rewelacje i wydarzenia dość mocno przytłoczyły

    OdpowiedzUsuń
  100. Ciepło tego wielkiego, kochanego i pachnącego cedrowym lasem po deszczu, świeżo przekopaną ziemią na wiosnę i intensywnym, ziołowym imbirem, cielska, niosło Vereenie olbrzymie ukojenie, którego rozpaczliwie wręcz potrzebowała w tym mrocznych chwilach. Niezależnie bowiem od wszystkiego – od tego, jak sytuacja była zła, patowa i beznadziejna – Connor był czymś całkowicie stałym: był jej bezpieczną przystanią, do której mogła zawinąć nawet podczas najgorszych burz, które ją przewracały i podtapiały, a jego piękne, księżycowe oczy były niczym dwie latarnie wskazujące jej drogę do domu. Dlatego też, pomijając wszystkie ich niesnaski, czy gorące dyskusje, dotyczące chociażby spojrzenia na śmierć Nottów i Saurasów, które były u nich odmienne, po prosu padła w jego silne i szerokie ramiona, natychmiast odnajdując w nich spokój i bezpieczeństwo. Był jej wszystkim.
    — Wiesz… wolałabym wierzyć, że zwyczajnie ją kochali – wyszeptała jednak w odpowiedzi na sugestie męża dotyczącej rodziny Geraldine, która zaczęła się jawić pół-wili, jako jeszcze bardziej dysfunkcyjna; a sądziła, ze to ona pochodzi z patologicznej familii, co uważała, oczywiście, do momentu w którym dowiedziała się prawdy o morderstwie swojej macochy przed paroma latami, gdy w końcu zdecydowała się odwiedzić ojca w Bodmin. – Wolałabym… wolałabym, aby chcieli się na nas zemścić nie z powodu śmierci towarzyskiej, czy czegoś – zakpiła okrutnie, też uważając, że to był rzeczywisty powód ich ataku na Trenwith – a dlatego, że ich córka była dla nich wszystkim – wówczas była skłonna zrozumieć decyzję zrozpaczonych rodziców, nawet jeśli ci przez pięć lat milczeli w sprawie zaginięcia własnego dziecka. Westchnęła przeciągle. – To jest zbyt skomplikowane, wiesz?
    Chciała dodać coś jeszcze, ale były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu skutecznie jej przerwał i wprowadził ją w stan nieopisanie wielkiego wręcz zaskoczenia. Oto bowiem ni z tego, ni z owego przyznał jej rację, przyjmując do wiadomości, że faktycznie życzenie nikomu śmierci, czy odczuwanie ulgi z powodu tego, że ktoś nie żyje, nie jest dobre – ani zdrowe, szczególnie dla osoby tak oceniającej. Verze aż z wrażenia zakręciło się w srebrnej głowie, ale było to tak pozytywne, że nie powstrzymała nieco głupkowatego – i kompletnie niepasującego do sytuacji – uśmiechu, który wykwitł na jej bladych ustach. Następnie zaś po prostu ponownie przylgnęła do swojego wilkołaka, obejmując go mocno – duma jednak z niej biła, tak samo radość i zwyczajnie szczęście, które ponownie dzięki niemu osiągnęła: naprawdę był wspaniały.
    — Dziękuję – szepnęła jeszcze, a później zamilkła, ponownie pozwalając mu wypowiedzieć swoje zdanie. Odetchnęła ciężko, zanim podjęła się wyjaśnień: – Nie kpij ze mnie – zaczęła jednak dość żartobliwie, uśmiechając się czule, bo przecież faktycznie bywała skrajnie naiwna w swej wierze w dobro ludzi. Nie o tym jednak mieli rozmawiać. – Powiem ci szczerze… nie. Saurasów nie obchodziłyby moje słowa, a ostateczna decyzja: fakt, że rzuciłam ich syna, ale – podkreśliła szybko – gdybym załatwiła do sam na sam z Uxbalem, bez ich udziału i w sposób, hm, mniej nerwowy… na pewno oni odczytaliby całą sytuację inaczej, ba!, jestem pewna, że Uxbal sprzedałby im kłamstwo, ze to on mnie rzucił, bo miałam krzywe nogi – zaśmiała się krótko i westchnęła. – Nie mogliby mnie zmanipulować, Connor, bo to nie jego kochałam wtedy, czy wcześniej… nie jego kocham teraz – zerknęła na niego wymownie – i to nie jego córeczkę nosiłam wtedy pod sercem, no a teraz synka, nie mały? – Szturchnęła swój napięte brzuszek i nieco rozsunęła poły szlafroczka. – Mały? – Zaniepokoiła się, kiedy nie dostała żadnego „odzewu” ze swojego łona. – Halo, halo, mama mówi… – niby przemawiała łagodnie i spokojnie, ale już drżała z narastającej paniki; z trudem chwytała oddech. – Connor… – sapnęła zaś ostatecznie, całkowicie przerażona.

    mająca wrażenie, że po raz kolejny tego dnia jest na skraju zawału, VERA

    OdpowiedzUsuń
  101. Jeśli przez swoje dwudziestosiedmioletnie życie Vereena nauczyła się czegokolwiek, to tego, że nie należy oceniać, jak ktoś, kto ma złamane serce się zachowuje. Różne były bowiem podejścia do kwestii utracenia miłości swojego życia, czy też bycia przez nią porzuconym – każdy sposób zaś radzenia sobie z tym, miał na celu ugaszenie tego palącego bólu i zakopanie wyry w sercu, którą jątrzyła się pustką. Przez to więc jedni bezdennie się załamywali i popadali w marazm oraz wieczną histerię – jak ona; inni stawali się agresywni i niebezpieczni, a tym samym gotowymi do najgorszych przestępstw, nawet na samym sobie – jak Connor; byli też tacy, którzy sobie nie radząc z cierpieniem, kończyli swój żywot – jak Chloe, która pociągnęła ze sobą swojego niewinnego synka; ale zdarzały się również przypadki tożsame do tego, który prezentował Uxbal: ludzi, którzy obsesyjnie pragnęli wrócić do obiektów swych westchnień, dosłownie bez względu na wszystko, skłonni popełniać najbardziej paskudne i okrutne rzeczy – jak na przykład tortury owej osoby, którą niby-kochali – byleby tylko ta do nich wróciła. Nie była więc to już po czasie miłość, a zwykła obsesja i chociaż jasnym było, iż rodzice młodego Uzdrowiciela niewątpliwie maczali palce w podjudzaniu jego paranoi i demonów, to ten sam siebie również zwyczajnie pragnął być z kobietą, której pragnął – nie można było, rzecz jasna, mówić w tym wypadku o czystym, prawdziwym uczuciu, bowiem wówczas na pewno by jej nie zranił, ale raczej o wydumanych nadziejach, które ona mu wcześniej dała; wtedy, gdy najmocniej na świecie, potrzebowała rozpaczliwie wsparcia, czułości i ciepła, gdy zaczęła staż w Świętym Mungu. Dlatego też nie umiała go tak jednoznacznie oceniać – była współwinna jego zachowaniu.
    — Może by próbował, może nie… już się nie dowiemy – skwitowała jednak smutno wywód wilkołaka, nie bardzo już wiedząc, co powiedzieć: najmniejszym wątpliwościom jednak nie ulegał fakt, iż samobójstwo byłego kolegi z pracy, bo tylko tym dla niej zawsze był Sauras, mocno nią wstrząsnęła; jakby nie patrzeć, znała go przecież parę lat i jako mentor oraz nauczyciel sprawdził się naprawdę dobrze. Widocznie tylko bycie normalnym człowiekiem mu nie wyszło. Nie skomentowała tego jednak, bo też nie było najmniejszego sensu w dalszym roztkliwianiu się nad tym „co by było, gdyby”, a co mogło doprowadzić do kolejnego krachu w ich relacji i załamania pół-wilii, a tego zdecydowanie wolałaby uniknąć. Nie przypuszczała jedynie, że skupienie się na tym, co jak sądziła, miało przynieść jej ukojenie, bo na ich maluszku, okaże się być kolejną porcją stresu i paniki. Słusznej, notabene, bo przecież nie było wiadomym, jak ich dziecko Zareaguje nad Zaklęcie Cruciatiusa, co niestety do jego matki trafiło zbyt później: i tylko zintensyfikowało jej nerwowość i strach. – Pomóż mu – sapnęła więc ostatecznie, kiedy dała znać, w dość zawoalowany sposób, co się dzieje; tym razem jego wielkie dłonie, które zmusiły ją do patrzenia w jego piękne oczy, nie pomogły jej się uspokoić. Dosłownie się trzęsła, już wyrzucając sobie, że powtarza się to, co z Toddlerem, albo Lievem: była na skraju załamania nerwowego. – Umrę, jeśli je stracę – dodała poważnie, ale cicho: był to ten rodzaj trwogi, który nie pozwalał działać, ale też nie dawał szansy na okazywanie emocji; paraliżował, dusił, dławił i niszczył od środka. – Nie mogę się uspokoić! – Zawyła jednak gwałtownie, kiedy ją o to poprosił, chociaż oczywiście podjęła tę ciężką, mozolną próbę. – Oddychać… nie napinać się… Boże… – sapała ciężko, ale dzięki jego pomocy, unormowała i uregulowała wciąganie i wypuszczanie powietrza w płuc. – Connor… – jęknęła, nie wiedząc, co robi i nie łącząc tego z jego zdolnościami, a więc nadludzkim słuchem, który chwilę później przyniósł jej niewysłowioną ulgę. – Zaraza – jęknęła, mając wrażenie, że znowu się postarzała. – Ładnie to tak straszyć mamusię? – Skarciła chwilę później, niby-groźnie, swój brzuszek i uśmiechnęła się blado. –

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Umarłabym bez ciebie, wiesz? – Pogładziła po policzku męża. – Nie przestawaj! – Dodała szybko, uwielbiając, kiedy wystukiwał rytm serduszka ich kruszyny na jej napiętej skórze. – Dziękuję… dziękuję, ze jesteś, wielkoludzie – rzuciła nagle czule i padła na plecy na materac ich potężnego łóżka. – Boże – sapnęła; wszystko z niej powoli schodziło. – To… co mówiłeś o tej kąpieli? – Uniosła się na łokciu, przyglądając się mu uważnie; oczywiście, kwestia Nottów i Saurasów nie była w ich rozmowach zamknięta, ale w tamtej chwili do Very w pełni dotarło, ze na to będzie jeszcze czas i miejsce: że na razie lepiej skupić się na samych sobie i uspokoić zszargane nerwy oraz wrócić do używalności fizycznej, bo ta wciąż pozostawiała wiele do życzenia. – Wszystko dobrze – sapnęła, ni z tego, ni z owego, obiema dłońmi pieszcząc swój okrągły brzuszek. – Wspaniale… – jasnym było, że jest wyczerpana.

      nadal nieco rozstrojona, ale już i tak w znacznie lepszym stanie, VERA, która potrzebuje dużo miłości, czułości i miziania od wilczka, o

      Usuń
  102. Niewątpliwie miała najlepszego męża na świecie, na którego mogła zawsze, niezależnie od sytuacji w pełni liczyć – tak po prawdzie, po raz kolejny pokazał jej, ze nie ma słów ani gestów, jakie mogłaby wypowiedzieć i uczynić, żeby się mu odwdzięczyć za wszystko to, co dla niej robił. Vereenie więc pozostawało tylko kochanie Connora – kochanie go do utraty tchu, do utraty sił; kochanie go tak mocno, że swoją miłością mogła przesuwać góry; kochanie w taki sposób, że dzięki niej czuł się szczęśliwy, bezpieczny i spełniony. Nie było to wiele – przynajmniej z jej punktu widzenia – ale było to szczere: płynęło wprost z jej wielkiego, ciepłego serca i rozlewało się na całe Trenwith; niczym dziwnym nie było, w związku z tym, ze Hawthorne’owie i Rochefortowie tak chętnie odwiedzali ich farmę: ta bowiem nie tylko była piękna wizualnie i pachniała prawdziwym domem, ale także roztaczała wokół siebie aurę oniryczności, romantyczności, właśnie odbicia tego, co połączyło dawno temu państwo Greyback. Dzięki natomiast temu – po raz kolejny udało im się pokonać burzę, jaka nad nimi zawisła; przynajmniej tę metaforyczną, bowiem ta prawdziwa nadal szalała na oknem, przecinała niebo błyskawica i trzaskała grzmotami, które poruszały ziemią. To jednak już nie było ważne – liczyło się jedynie to, że znowu, wspólnymi siłami, wrócili do normy.
    — Trochę jesteśmy od siebie uzależnieni, co? – Zaśmiała się więc cicho, patrząc na wilkołaka czule; jasne, nieco ją przerażał fakt, jak bardzo mocno byli ze sobą związani, ale jednocześnie napawał olbrzymim optymizmem. To przecież właśnie z tego czerpała największą siłę oraz spokój, które pomagały jej uporać się ze światem i ze wszystkimi zagrożeniami, jakie na nią czyhały; stamtąd czerpała siłę do tego, aby walczyć i spełniać swoje marzenia. Ten wielkolud, który klęczał na przeciwko niej był jej w s z y s t k i m i nikt nie powinien mieć, co do tego najmniejszych wątpliwości. Notabene, popis owej więzi dali już moment później, gdy ona poprosiła o wspólną kąpiel, którą wcześniej sugerował, a on przygotował ją dosłownie w ciągu chwilki, a następnie przeniósł ją do pachnącej olejkami eterycznymi łazienki i usadowił wygodnie w wannie. – Jak dobrze… – westchnęła wówczas ciężarna pielęgniarka, wtulając chude plecy w jego umięśniony brzuch; dosłownie nikła w jego silnych, szerokich objęciach, całkowicie się relaksując; co trudne nie było, gdy czuła jego zapach i ciepło, którymi mogła się otulić, a jego wielkie dłonie gładziły jej brzuszek, w którym rozwijało się ich dziecko. Było cudownie i na pewno były profesor ONMS z Hogwartu dobrał odpowiedni moment, aby zagaić małżonkę o wspólny wyjazd, bo w tamtej chwili: zgodziłaby się dosłownie na wszystko. – Hmm… – zamruczała, otwierając dotychczas przymknięte powieki – Możemy wyjechać w piątek po południu, zaraz po mojej zmianie w przychodni – oczywiście, u niej nie było mowy o spontaniczności tak do końca – i wrócić w niedzielę wieczorem i myślę, że powinniśmy zobaczyć Glendurgan Garden… to tylko półtorej godziny drogi od nas, a po drodze i w okolicy jest dużo atrakcji… w ogóle możemy przejechać się północny wybrzeżem i odbić na północny zachód, właśnie do Ogrodów… – kontynuowała i pewnie mówiłaby dalej, już wszystko planując, gdyby nie to, że jej ukochany przerwał jej w połowie zdania. Zaśmiała się perliście. – Oj, oj, wilczku – pokręciła z niedowierzaniem srebrną głową i ułożyła drobne dłonie na jego wielkich, który zakryły jej napiętą skórę, gdy po puknięciu ją w okolice wypukłego pępka, ich synek się odezwał. – Nie, nic sobie nie wyobraziłeś, nasz chłopiec jest bardzo ruchliwy w bardzo nieodpowiednich momentach i bardzo lubi straszyć swoją słabą mamusię – zachichotała uroczo i ponownie rozwaliła się wygodnie na jego torsie. – Och, ojej, ale mógłbyś się, mały opanować – sapnęła chwilę później, gdy ta słodka kruszyna pod jej sercem, chyba postawiła sobie za cel popisywanie się swoją siłą i ruchliwością. – Oj, kruszyno no… spokojnie… – prosiła słabo.

    pewnie trochę ze zmęczenia, zbyt intensywnie odczuwająca, ale szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  103. Może i Vereena nie miała w sobie tyle spontaniczności, co miał Connor, ale ktoś w ich małżeństwie musiał być tym rozsądnym, prawda? Faktycznie, czasami zbyt mocno planowała i nie dawała w ogóle pola do popisu ich wyobraźni, czy przypadkowi – ale też nie można było się jej dziwić. Całe bowiem swoje życie w jakiś sposób uzależniona była od innych: napiętnowana pochodzeniem, genami swojej zagubionej – i jak się okazywało okrutnej – matki, czy też brakiem przynależności do któregoś ze światów – tego magicznego, czy tego mugolskiego – tak na dobre, od początku do końca. Dlatego też, kiedy dorosła, zdecydowanie wolała być panią swojego losu, co niekiedy prowadziło do skrajności, w których każdy wyjazd dokładnie rozpisywała na kartkach i trzymała się rozpaczliwie poszczególnych punktów. Na szczęście – jej ukochany akceptował to; przyjął ja przecież z całym dobrodziejstwem inwentarza, a więc, tak jak ona kochała jego, on kochał ją za jej zalety i aprobował jej wady, próbując wspólnymi siłami z nią się ich wyzbyć. W związku z tym, bez skrępowania kontynuowała swój wywód, aż do momentu, w którym malec w jej łonie postanowił dać o sobie znać – wówczas to jemu poświęcili pełnię swej uwagi i czułości, co jednak i tak nie przyniosła zamierzonych efektów. Chłopiec zdawał się rozrywać matkę.
    — Tak, wszystko miło, gdyby nie był taki silny – zaśmiała się nieco nerwowo, napinając się i wyginając w lekki łuk, bowiem faktycznie: ból był olbrzymi i chociaż cieszyła się mocno, że ta kruszyna pod jej sercem daje o sobie znać, to jednakowoż wolałaby, aby aż tak się nie rozpychał, szczególnie po tym, co oboje przeszli. – Mmm… sapnęła chwilę później, wkładając całą swoją energię, aby zachować radosny humor i zaciskając szczęki. – Och, ojej… – wyrwało się jej jednak słabo, po czym na dłuższą chwilę umilkła, po prostu oddychając głęboko i próbując się opanować. Oczywiście, jej małżonek miał duży wpływ na to, że ponownie się nie rozleciała psychicznie, a cierpienia jak na jedną, drobną pół-wilę, na jeden, burzowy poranek, było aż nadto. Niemniej, na szczęście jego wielkie, ciepłe i kochane dłonie nieco ją rozluźniały i sprawiały, że pomimo wszystkiego, było z nią znacznie lepiej, niźli mogli się spodziewać. – Słuchaj taty, junior – poprosiła tylko, stukając palcem brzuch w okolicach pępka i mając nadzieję, ze dziecko ich ostatecznie posłucha: gdyby jeszcze musiała się mierzyć z tym, co przeszła w sierpniu, niechybnie skończyłaby ze sobą na dobre. – Proszę, bądź grzecznym chłopcem, a nie takim, jak tatuś – dodała, próbując zażartować, co ostatecznie wyszło im na dobre. – Nie, skarbie, tylko mnie tul mocno – odparła więc.
    Oczywiście, nie od razu było dobrze, ale kilka czułostek od wilkołaka później i jego żona poczuła się znacznie lepiej. Nie można było, rzecz jasna mówić o powrocie do formy, ale na pewno była na tyle wzmocniona, szczególnie psychicznie – co było w tych mrocznych chwilach dla nich najistotniejsze, ba!, szczerze zaśmiali się nawet z uwag o tym, że ich syn wdał się w niegrzecznego, energicznego ojca – aby móc jakoś przejść przez resztę sierpniowej soboty, podczas której ciągle lało, grzmiało i błyskało; pierwszy raz spotkała się z taką całodniową nawałnicą, podczas której burmistrz Boscastle musiał wprowadzić drugi stopień zagrożenia powodziowego i zakazać wszystkich łajbom wypływania z portu. Latarnia morska Thorntonów świeciła jaśniej, niż kiedykolwiek. Vera natomiast starała się przepracować z byłym profesorem Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu całą sytuację – nie rozmawiali o niej jednak sensu stricte, a raczej poruszali tematy wokół i oscylowali po bezpiecznej osi, jednocześnie wynajdując sobie różne zadania, aby jakoś odciągnąć swoje myśli: te bowiem mogły być uspokojone dopiero wówczas, gdy skupiali się na przyziemnych sprawach, takich jak chociażby sprzątanie salonu. Ruch też sprawiał, że mięśnie pani domu pracowały, toteż nie była tak spięta – ucisk dlatego też był mniejszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, obydwoje byli tak skrajnie wycieńczeni – Zaklęcie Crucitiusa dawało się im we znaki – że po pozbyciu się bałaganu – jakoś nie mieli ochoty, aby używać magii, która ponownie kojarzyła się, szczególnie ciężarnej pielęgniarce, niezbyt dobrze i znowu miała zamiar ją „odwiesić na kołek” na jakiś czas; dla swojego własnego dobra – padli na kanapę przed kominkiem i przysnęli w swoich objęciach, mocno ze sobą spleceni, aby obudzić się bardzo późnym popołudniem: bez obiadu i chęci do robienia jego. Decyzja więc zapadła szybko – napisali do Lucille a ich liścik dostarczył Salvador; który wrócił całkowicie przemoknięty, ale dzięki temu zdobył minuty pod ciepłym ręcznikiem, przytulony do piersi swojej właścicielki. Jasne, wykorzystywanie teściowej w takich kwestiach nie było dobre, ale to był ten czas, kiedy nie miała zadawać pytań, a stawić się na miejscu, aby im pomóc – ku ich wielkiej radości: wywiązała się z tego znakomicie i niewątpliwie tylko dzięki niej Greybackowie nie umarli z głodu, co zdecydowanie dodało im sił. W związku z tym, kiedy po kilkunastu, kolejnych godzinach przespanych w nocy, w niedzielę rano naładowani byli energią – u pół-wilii na pewno też dobry wpływ miał eliksir wzmacniający. W związku z tym – w oczekiwaniu na Roselyn Irisbeth przygotowali obiad dla Hawthorne’ów i Rochefortów.
      Zrobili to specjalnie, aby pokazać, że absolutnie nic się nie stało – uznali, że takie rozwiązanie będzie zdecydowanie lepsze, niż tłumaczenia i wracanie do tych straszliwych wydarzeń, które zgotowali im Nottowie i Saurasowie. Oczywiście, na obiado-kolacji nie zabrakło także seniorki rodu Greyback – również nieświadomej tego, dlaczego jej syn i synowa byli w tak beznadziejnym stanie; wszystko zwalili na karb burzy i ruchliwości dziecka, które nie dało im spać, co nie do końca przecież było kłamstwem, prawda? – która coraz lepiej wpasowywała się w rodzinę i najpewniej w ogóle nikt nie pisnąłby słówka, gdyby nie to, że Felix również otrzymał wydanie „Proroka Codziennego”: i z soboty, gdy była mowa o wzajemnym wymordowaniu się dwóch czystokrwistych rodów czarodziejskich i samobójstwie Uxbala i z niedzieli, kiedy to kontynuowano temat. Pielęgniarka dlatego też nie miała żadnych złudzeń, o czym rozmawiał z jej mężem, kiedy zniknęli na długi czas w ogrodzie, niby paląc papierosy i cieszą się ze słonecznego dnia, który w końcu nastąpił. Były auror zaś trochę nastraszył przyjaciela, bo Ministerstwo Magii miało możliwość sprawdzenia kolejności teleportacji – gdyby zaś doszli do Trenwith, to mogłoby to być tragiczne w skutkach, zwłaszcza, że obok tych dwóch nazwisk, już kiedyś pojawiło się to ich.
      Nic jednak – pewnie aby nie denerwować jej – nie przekazał żonie, a ona to zaakceptowała; sama nie miała pewności, czy jej psychika była gotowa na kolejne rewelacje. Obiecała sobie, że dopyta się później, ale ostatecznie – wszystko jakoś, dziwnym cudem, zaczęło rozchodzić się po kościach. Najpierw ich córeczka namiętnie opowiadała o wspaniałej wycieczce z wujostwem, później włączyła się do tego Josephie, przy okazji w końcu pokazując zdjęcia z podróży do Włoch, na koniec pan Thomas zaczął snuć plany, co do wyjazdu do Nowego Orleanu z żoną, bowiem ta była wielką fanką jazzu – gdzie więc lepiej było posłuchać tego typu muzyki, jak nie w jej kolebce, miejscu stworzenia, samym, acz bagnistym, centrum? Po niedzieli natomiast nastał poniedziałek, a wraz z nim kolejny tydzień pracy, która skutecznie zajmowała im głowy, wraz z pilnowaniem Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle – do którego Vera jednak niezbyt chętnie zaglądała po tym, czego ostatnimi czasy doświadczyła – oraz wynajmem starej chatki górnika położonej na klifie nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope. Do tego zaś dochodził wyjazd, którego celem miało być, jak wspomniała wcześniej, Glendurgan Garden – to jednak, w jaki sposób mieli tam dotrzeć, było już kwestią przypadku i ich fantazji oraz zdrowej spontaniczności.

      Usuń
    2. — O dzień dobry! – Powitała więc wesoło Connora i Roseyn Irisbeth, którzy o czternastej zaparkowali przy przychodni doktora Cartera; poprzedniego dnia wszystko spakowali do „Ogórka” i umówili się, że Danielle wcześniej i na dłużej przejmie obowiązki w lecznicy weterynaryjnej. – Jak dzisiaj było w przedszkolu? – Oczywiście zaczęła od swojej księżniczki, która rzuciła się ku niej, chwyciła łapkami za sukienkę i pocałowała w okrągły brzuszek; eliksir wzmacniający Lucille był wybawieniem, podobnie jak to, że wrócił pan-przedszkolanka i nie musieli córki wozić do prababci, tylko Vereena odbierała ją po pracy. – A jak było wśród zwierzątek? – Złapawszy dziewczynkę za rączkę, która wyrzucała z siebie tysiące informacji na minutę, podeszła do ukochanego i pocałowała go czule. – Dzień dobry – powtórzyła z szerokim uśmiechem i zaśmiała się, gdy ten wielkolud padł na kolana, aby powitać się także z ich synkiem; oczywiście wzbudził wielką sensację, ale chyba już się z tym pogodziła: nie byli do końca normalną rodziną i niewątpliwie powodowali zainteresowanie wśród innych mieszkańców tego małego, kornwalijskiego miasteczka. – Gotowi na wielką przygodę? – Wyszczerzyła się. – Och! Odbiorę tylko drożdżówki od pani Farifax! – Rano zamówiła bułki z budyniem w lokalnej cukierni na podróż; obiad mieli zjeść gdzieś na trasie.

      bardzo mocno podekscytowana VERA (Thorne) GREYBACK, która nie może się doczekać ich prawie-spontanicznej wycieczki i niemalże całkowicie już zapomniała o ostatnich wydarzeniach i bólu, bo pali wszystkie wydania gazety magicznej, o ♥

      Usuń
  104. Niewątpliwie, cały ten pomysł wycieczki był dość mocno szalony, szczególnie jeśli brało się pod uwagę to, co przed tygodniem miało miejsce w rodzinie Greybacków: fakt, że ich farma została zaatakowana przez wrogów, a oni sami torturowani najgorszym, możliwym sposobem – patrzeniem, jak ich ukochana osoba jest męczona Zaklęciem Niewybaczalnym, którego celem było zadawanie przejmującego bólu, a w konsekwencji, utrata zmysłów. Dodatkowo: obydwoje mieli pełne ręce roboty – jak się okazało, nie każdy przejął się ogłoszeniem burmistrza Boscastle i pomimo burzy, niektórzy śmiałkowie-idioci postanowili wykorzystać wielkie fale Atlantyku i surfować, co oznaczało zmiany opatrunków lub ściąganie szwów kilkunastu turystom i parę kontroli złamań oraz obić; nawet u małych dzieci, co było kompletnie niepojęte – a Vereena jeszcze przy tym odczuwała dość spory dyskomfort związany z ciążą. Oczywiście, zioła, które przygotowała jej Lucille pomagały i nawet pogodziła się z ich smakiem, ale sama teściowa ją ostrzegała – jak każda substancja przeciwbólowa, a więc lekko narkotyczna, może ją uzależnić, a co gorsza: może uzależnić maluszka w jej łonie, toteż pół-wila kiedy tylko mogła, starała się zaciskać szczęki i walczyć z bólem samodzielnie, mimo że to wypompowywało z niej resztki energii. Niemniej jednak mogła liczyć na Connora – który również nie miał łatwego życia w swojej lecznicy weterynaryjnej – wspierającego ją na każdym kroku i to chyba – wraz z chęcią upewnienia się, że ani nim, ani ich słodkiej Roselyn Irisbeth nic nie jest; jakoś tak od wizyty Nottów i Saurasów bardzo się o nią obawiali – był główny argument, który przeważył na korzyść ich wycieczki. Na całkowitą spontaniczność – mimo próśb wilkołaka – nie mogła się zgodzić.
    — Dobrze, dobrze już lecę! – Fakt jednak, że częściowo zaplanowała ich wycieczkę, nie oddziaływał raczej na jej ogólny odbiór; przynajmniej taką miała nadzieję, bo sama cieszyła się, niczym małe dziecko na myśl o tym, że w końcu oderwą się chociaż trochę od problemów codzienności, które generowane były chyba czasem z powietrza. – O, a co to za mina, skarbie? – Zatrzymała się w pół kroku, powiewając fioletową sukienką w kwiaty. Chwyciła nieco skonfundowana brązowy paseczek torebki przerzuconej przez ramie i zmarszczyła jasne brwi, aby następnie wybuchnąć perlistym śmiechem. – Mój wielkolud martwi się o nas czasem za mocno – skwitowała, szczypiąc go w bok, a następnie, kręcąc srebrną głową, skierowała się do piekarni pani Fairfax po odbiór cudownie pachnącego zamówienia. – Powiem ci szczerze, że marzy mi się, abyś pewnego dnia spojrzał na mnie tak, jak na te bułeczki z budyniem – mogła już chwilę później, gdy władowała się do pickupa, skomentować łakomy wzrok ukochanego, wbijany w papierową torbę; oczywiście, nie mówiła poważnie, bowiem na nią patrzył w zgoła inny sposób, jeszcze gorętszej. – No, ruszajmy! – Dodała chwilę później, pozwalając się chwycić za rękę. Kolejną godzinę spędzili więc w równie doskonałych nastrojach, chociaż niewątpliwie mąż mocno ją zaskoczył, kiedy nagle zwolnił i zaczął ją zagadywać w taki sposób, który wzbudził w niej olbrzymie podejrzenia. – Szalonego? – Zerknęła na niego, mrużąc powieki. – Co – podkreśliła – masz na myśli przez „szalone”? – W powietrzu nakreśliła palcami obu dłoni cudzysłów, ale w zasadzie jasnym już było, że czegokolwiek by nie zaproponował: ona miała się i tak zgodzić na jego pomysł, szczególnie, że jej wzrok padł na tablicę informacją: Newquay coś jej mówiło, ale nie miała pojęcia, co; kompletnie wypadło jej z głowy, mimo że była pewna, iż ową nazwę słyszała ściśle związaną z samymi superlatywami. – Noo… czekam – uśmiechnęła się zadziornie, ale zamiast faktycznie poczekać na odpowiedź, zwróciła się do ich córeczki: – Co, Rosie, pomożemy tacie zaszaleć, czy nie bardzo? – Wyszczerzyła się do dziewczynki, która wyraziła aprobatę; „szalony” chyba było jej ulubionym określeniem.

    no wiadomo, że przekona VERKA, która kocha mocno i się cieszy

    OdpowiedzUsuń
  105. Była nieświadoma zarówno tego, że tak długo była nieprzytomna; zarówno jak tego że w tym czasie Uzdrowiciel zdążył jej zrobić szereg różnych badań i postawić diagnozę. Kiedy jej powieki powoli się otworzyły, najpierw nimi kilkukrotnie zamrugała a później oceniła otoczenie; przesuwała spokojnie i powoli wzrokiem po suficie, po ścianach na których znajdowało się zwierzęce poroże. W końcu; w progu pokoju ujrzała swojego męża, nie oderwała od niego wzroku swoich blado niebieskich tęczówek. Nie odpowiedziała na wypowiadane przez niego słowa, a kiedy wspomniał o Uzdrowicielu nie mogła powstrzymać wyrazu zaskoczenia, który przemknął przez jej twarz. Wypuściła ze świstem powietrze i chwyciła nieco drżącymi ze zdenerwowania dłońmi szklankę wypełnioną wodą. Wypiła niemalże całą jej zawartość, odstawiając naczynie na drewniany, niski stoliczek koło łóżka, które cichutko skrzypiało przy każdym gwałtownym ruchu charłaczki. Przełknęła głośno ślinę, świdrując go wzrokiem; na jej twarzy prócz zaskoczenia malowało się także zmartwienie, pewnego rodzaju troska. Odruchowo przyłożyła dłoń do swojego brzucha i stuknęła delikatnie palcem, czując jak William kopnął uśmiechnęła się mimowolnie, całkowicie szczerze i delikatnie.
    — Jak długo... — urwała, biorąc głębszy wdech i próbując dobrać słowa, oraz uspokoić zarówno drżenie głosu jak i swoich dłoni, które wciąż trzymała na okrągłym brzuszku. — Jak długo byłam nieprzytomna? Był tu Medyk? Czy on... wykonał jakieś badania? Z William`em wszystko w porządku? Jakie są wyniki? Dlaczego straciłam przytomność? Nie powinnam rodzić? Czy to.. jeszcze nie ta pora? — zasypała go ogromem pytań i nie wiadomo czy Connor zdołał zapamiętać je wszystkie. Milczała przez chwilę, dając mu szansę na odpowiedź. — Chciałabym.. chciałabym już zobaczyć naszego syna. I czuję się... lepiej, tak. — wyznała cicho, głaszcząc się delikatnie po brzuchu. Pragnęła trzymać już ich dziecko w swoich ramionach; ale również nie mogła zaprzeczyć temu że ciąża była dla niej wyjątkowo ciężkim okresem. Z każdym dniem była coraz słabsza i niecierpliwie oczekiwała rozwiązania. Prawda jednak była taka, że nie wiedziała co się stanie podczas porodu i ta myśl ją paraliżowała. Westchnęła cicho i wyciągnęła ku niemu dłoń.
    — Connor... — zaczęła cicho i niepewnie. — Jeśli, jeśli coś mi się stanie, jeśli... — urwała a jej głos zadrżał, znacznie bardziej niż wcześniej. Zebrała się jednak w duchu i uspokoiła zarówno zbyt mocne bicie serca jak i drżenie. — Jeśli będziesz musiał wybrać, wybierzesz jego. — powiedziała pewnym głosem; chyba nigdy nie była niczego tak pewna jak tego. Odczuwała jednak wyjątkowo silny instynkt macierzyński i kochała swoje dziecko ponad wszystko; ta mała istotka dawała jej nadzieję i ogrom szczęścia. — Rozumiesz? — szepnęła cicho. — Nie możesz postąpić inaczej. — powiedziała głośniej, patrząc przenikliwie w jego oczy.

    Chloe

    OdpowiedzUsuń
  106. — No cóż… zostałam przegłosowana – skwitowała, z udawanym, ciężkim westchnieniem Vereena, uśmiechając się to do podekscytowanego swoim pomysłem Connora, w którego wstąpiły nowe siły, które sprawiły, iż przypominał małego chłopca, a nie czterdziestosiedmioletniego, wielkiego mężczyznę, to na Roselyn Irisbeth, która czuła się doskonale w towarzystwie rodziców, którzy nie tylko się dogadywali z nią i między sobą, ale dosłownie tryskali szczęściem, potrafiąc się wciąż, pomimo upływu lat, przekomarzać i zaskakiwać na wielu płaszczyznach. – Zakładam – dodała jeszcze – że mały – tutaj czułe ułożyła obie dłonie na okrągłym brzuszku – zgodziłby się z tobą, bo w końcu to synek tatusia, nie? Wszystkie najgorsze cechy po nim odziedziczył – pokazała ukochanemu język i rozsiadła się wygodnie, z zachwytem przyglądając się, jak ten niemalże dwumetrowy, wytatuowany i pełen blizn, facet, dosłownie podskakuje jak dziecko, nie mogąc się doczekać, aż zabierze swoją rodzinę na wycieczkę-niespodziankę. Było w nim coś tak niepomiernie uroczego, że jej serce jakby lekko się podgrzało: emanowało cudownym ciepłem na całe jej drobne ciało. – To może zjemy drożdżówki, hm? – Zasugerowała więc, chcąc mu jakoś podziękować, za to, że w ogóle był; pokazywało to również jej maślane, czułe spojrzenie.
    Ostatecznie, nie miała żałować, że bułeczki z budyniem pani Fairfax zjedli przed obiadem – który odłożyli zresztą na później, wybierając restaurację, której na dachu rósł mech oraz mieniła się w słońcu trawa – bowiem czekało ich naprawdę dużo chodzenia – to bowiem, co wymyślił wilkołak opiewało nad całą masę atrakcji, które kompletnie oczarowały jego panie. Pół-wila natomiast szybko zorientowała się, dlaczego Newquay tak dobrze się jej kojarzyło – było po prostu piękne i pewnie od kogoś zasłyszała, że jest to jeden z tych skrawków Ziemi, który należy zobaczyć przed śmiercią. Wystarczył już wjazd do miasteczka, a już jej zaparło dech w piersiach i zgodnie z córeczką – przylgnęła nosem do szyby pomarańczowego pickupa, który targał za sobą seledynową przyczepę, wzbudzając sensację. Sami Greybackowie zresztą wzbudzali niemałe zainteresowanie, ale nie to się liczyło.
    — Masz fart, wilczku – szepnęła nagle Vera, wsuwając dłoń do tylnej kieszeni jego dżinsów; on obejmował ją silnym ramieniem – że masz taką dobrą i wyrozumiałą żonę, która postanowiła dać szansę… no i ma szczęście, ze nie było kolejek – zaśmiała się radośnie, podziwiając jednocześnie olbrzymie akwarium; widziała wiele cudów w swoim życiu, a jeden niewątpliwie szedł obok niej, drugi biegał od szyby do szyby z radosnym piskiem, a trzeci od czasu do czasu przeciągał się w jej łonie, ale to, co oglądała tam było wprost zdumiewające, na co pewnie wpływ miał odpowiedni dobór oświetlenia. Niemniej jednak: było wprost wspaniale. – No i ten… dzięki – nagle przystanęła, przyciągnęła go za kark, zmuszając do pochylenia się i pocałowała go czule. Była w tak wyśmienitym nastroju, że kiedy nakazał jej zamknięcie oczu, zrobiła to posłusznie, zakrywając powieki również Rosie, bo ta lubiła podglądać. – Bądź grzeczna, małpeczko, tatuś ma pewnie kolejną super… – urwała, kiedy w końcu dał im możliwość rozejrzenia się dookoła. – Ja cię pierniczę… – uchyliła z wrażenia usta i chyba kilka minut stała w bezruchu, wspierając się na nim, aby nie upaść z oszołomienia nad urodą i urokiem tego miejsca. – To jest wszędzie… – skwitowała, mało inteligentnie, mając na myśli rybki i inne żyjątka. – Zaraz zejdę – jęknęła zachwycona.


    sama oglądając zdjęcia padłam z wrażenia, więc sorry ziom, musisz ruszyć akcję dalej, bo my tutaj z VERĄ się totalnie zachwycamy i brak nam słów : D

    OdpowiedzUsuń
  107. — J-jesteś… Boże… – odwróciła się do niego, a na jej twarzy malował się nie tylko zachwyt, ale także nieopisane wręcz szczęście, a przede wszystkim: bezdenna miłość, która zdawała się tego dnia, o ile to było w ogóle możliwe, jeszcze bardziej urosnąć. – Jesteś niesamowity – szepnęła ostatecznie Vereena, spoglądając na Connora jak na swój cud; cholera, niewątpliwie nim był, a mimo to, za każdym razem, kiedy ją czymś tak wspaniałym zaskakiwał, ona dosłownie wariowała i odkrywała na nowo, jak bardzo jest dla niej ważny i jak mocno go kocha. Było w tym coś pięknego: w tym ciągłym pogłębianiu więzi między nimi. – Naprawdę wszystko potrafisz załatwić – podeszła do niego i przylgnęła do jego szerokiego torsu. – Dziękuję, wielkoludzie – dodała, całkowicie wzruszona i zachwycona, mając wrażenie, że dzięki niemu, trafiła do raju; nie pierwszy raz zresztą. – Kocham cię.
    Niewątpliwie powtarzali to sobie często i jeszcze częściej sobie to okazywali, ale wyznania ich uczuć za każdym razem były inne – tak samo, jak gesty, które wykonywali, aby podkreślić to, co się pomiędzy nimi zrodziło i z czego powstało parę idealnych istotek; Roselyn Irisbeth zaś była doskonałym dowodem na piękno ich relacji, a ten maluszek pod sercem pół-wilii pokazywał, iż ich uczucie jest niesłabnące, pomimo zmian wokół, w sobie i upływu lat. To, co działo się w Akwarium w Newquay było doskonałym obrazowaniem tego, co zbudowali – nie tylko między sobą, ale również swoim słodkim szkrabem, który postanowił wesołymi piskami powiadomić wszystkie zwierzątka i żyjątka wodne o tym, jak bardzo się cieszy. Faktycznie zaś – jej uśmiech i radość były najlepszą zapłatą dla jej rodziców; nie potrzebowali w zasadzie nic innego, aby osiągnąć pełnię szczęścia i radości.
    Okazało się jednak – że jednak mogą wszystkie te cudowne uczucia zancząco pogłębić. Oto ta słodka pięciolatka w ciągu chwilki zorganizowała wolną przewodniczkę, która zabrała ich na długi spacer po obiekcie, opowiadając o nim ciekawostki. Nie tylko te związane z mieszkańcami tej placówki – przypominającej w zasadzie zaginioną Atlantydę; chociaż dla panienki Greyback było to królestwo Syrenki-Arielki, którą na czas wycieczki postanowiła się mianować – ale także przytoczyła im historię założenia akwarium oraz różne perturbacje z nim związane. Ostatecznie natomiast – zabrała ich do karmienia delfinów, a także przedstawiła najznamienitsze okazy, jakimi się opiekowała: wielkiego rekina, jak i starego żółwia, którzy przywędrował do nich aż z Grecji. Vera musiała więc przyznać – bardziej chcąc, niż nie chcąc – że spontaniczne wypady naprawdę wychodzą im znakomicie.
    — A Arielka miała rekina? – Odparowała, w związku z tym, żartobliwie córeczce, która szczerze przejęła się tym pytaniem; zmarszczyła nosek i zastanowiła się intensywnie. – No właśnie: nie miała – przytaknęła, pozwalając, aby dziewczynka trzymając ją za rękę, mocno nią wymachiwała i skakała wokół; jak długo dobrze się czuła, pozwalała małej na wygłupy, mimo że czasem musiała to robić wbrew swojemu mężowi, który się o nią troszczył i dbał na każdym kroku. – A czy Arielka miała tego żółwika? – Obijała piłeczkę dalej, sama doskonale się przy tym bawiąc. – No właśnie: żółwika też nie miała – wzruszyła ramionami, trochę perfidnie wykorzystując wcześniejsze wymagania Rosie, aby odpowiednio ją nazywać i traktować, zgodnie z kanonem bajki Disney’a. Z rybkami to ją jednak zagięła. – Rybkę. Arielka miała rybkę. Jak znajdziesz identyczną, jak ta jej, to możemy pomyśleć, ale wolałabym, aby była pluszowa – próbowała wybrnąć z sytuacji, ale słysząc swojego ukochanego, nie mogła się powstrzymać od uszczypnięcia go w pośladek. – Jesteś wredny – pokazała mu język, a następnie popędziła małą do stoiska z pamiątkami. – Nie chcemy mieć w domu akwarium, co? – Zaśmiała się, siadając jednak z trudem na najbliższej ławce i gładząc się po brzuszku i plecach; chodzenie i ruchliwość ich synka dawało się jej we znaki.

    trochę zmęczona, lekko obolała i bezdennie szczęśliwa oraz zakochana, VERA

    OdpowiedzUsuń
  108. Absolutnie nie mogła być zła na swojego partnera za to, że się wtrącał w jej dyskusje z córeczką – nie tylko dlatego, ze sama niejednokrotnie to robiła, kopiąc pod nim dołki i doskonale się przy tym bawiąc, ale także dlatego, że wiedziała, iż wcale nie miał złych intencji. Po prostu żartował – jak ona w większości wypadków – z gadulstwa ich słodkiej latorośli oraz ich prób względnie zgrabnego wybrnięcia z sytuacji; a to przecież był dopiero początek i prawdziwe gradobicie z różnymi zagwozdkami miało się dopiero zacząć. Vereena doskonale o tym wiedziała i aż dreszcz przeszedł ją wzdłuż kręgosłupa, kiedy uświadomiła sobie, że za czas jakiś Roselyn Irisbeth zacznie dociekać – z wrodzonym sobie urokiem, toteż nie będą w stanie jej w żaden sposób zbyć – skąd na przykład biorą się dzieci, albo dlaczego z sypialni rodziców czasem dochodzą dziwne dźwięki; jasne, wraz z Connorem zazwyczaj dbali o zaklęcia wyciszające, ale przecież nie zawsze byli w stanie myśleć logicznie i rozsądnie, w momencie w którym władała nimi namiętność oraz pożądanie. W zasadzie więc doszła do wniosku, że woli marudzenie małej o kolejne zwierzątko – cóż, niewątpliwie i tak w pewnym momencie mieli jej ulec, sami przecież kochając wszelka florę i faunę, o czym świadczyła pękająca w szwach od ich nie-ludzkich przyjaciół i roślinności przeróżnej, farma Trenwith – niż tłumaczenia, jakim cudem – nie licząc zadawalającego ją dotychczas argumentu, iż „z miłości” – malec znalazł się w brzuchu pół-wilii. Ostatecznie jednak – pewnie podbudowana spacerem po Akwarium w Newquay – nie mogła się nie uśmiechać wesoło, kiedy jakimś cudem udało się jej przekonać swoją królewną, że lepiej będzie zabrać do domu pluszową rybkę, ba!, w myślach gratulowała sobie swoich reakcji i pomyślunku.
    — Słuchaj, weź mnie nie uruchamiaj – zaśmiała się, w związku z tym, radośnie, kiedy mąż postanowił dociekać, dlaczego mimo wszystko nie postawią akwarium w salonie, na przykład; rzuciła to jednak już po tym, jak Rosie zaczęła rozglądać się za pamiątkami, aby czym prędzej urwać temat związany z zakupem jakieś płaza, czy innego gada i ograniczyć się do zabawki. – Mam już w domu psa, kota, dwie kur, parę żuczków w ogrodzie i trzy wilczki, w tym jednego w sobie – dodała rozbawiona, ale nie mogła nie usiąść; wszytko w niej powoli już wysiadało, ale nie był to jeszcze taki dramat, aby musieć sięgnąć po zapasy mikstury wzmacniającej od Lucille: naprawdę bała się, że pewnego dnia nie wstanie bez łyku tych paskudnych ziółek, co było dość przerażająca wizją, której pragnęła za wszelką cenę uniknąć. Nie znaczyło to jednak, że była w stanie długo wytrzymać ból, rwanie i ucisk: może gdyby chodziło tylko o nią, to dałaby radę, ale kiedy w grę wchodziło dobro jej dziecka, to sprawa była inna; wolała odpoczywać, niż narażać na nieprzyjemności swój skarb, za który była odpowiedzialna. – Wszystko dobrze – próbowała jednak urwać temat, ale nie tylko zaalarmowała ukochanego, ale i ich córeczkę, która gwałtownie zawróciła. – Nic mi nie jest, Małpeczko – pogładziła dziewczynkę po ciemnych loczkach i policzku. – Dziękuję – odebrała do niej wodę – ale idź poszukaj jakiegoś sklepiku co? Tam jest mapa – wskazała na blibord jakieś piętnaście metrów od nich. – Idź, ale trzymaj się chodnika bliżej trawy, dobrze? – Namówiła ją ostatecznie i odetchnęła ciężko. – Connor, nie wprowadzaj paniki, nic mi nie jest – powiedziała następnie do swojego partnera. – Bolą mnie plecy, ale się nie dziw: patrz jaki mam wielki brzuch – dla efektu dźgnęła go palcem – i trochę mnie ciśnie, bo mały się podniecił, jak ja – puściła mu perskie oczko. – Także nie przejmuj się, proszę – spojrzała na niego, dość ostro, ale posłusznie upiła łyk płynu, bo może faktycznie za mało się nawadniała przez całą wycieczkę. – Nie martw się tak o mnie, błagam i nie… nie rezygnujmy z obiadu – zajęczała, wściekła na swoją słabość. – Widziałeś, jak Rosie się ucieszyła na tę restaurację – wskazała na budynek z trawiastym dachem. – Zaraz mi przejdzie… nie dramatyzuj, no…

    pragnąca normalności i naprawdę zawiedziona sama sobą, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  109. Powiedzenie, że ten wielkolud reagował na wyrost było olbrzymim niedopowiedzeniem, które Vereena chciała czym prędzej sprostować – Connor bowiem nie reagował na wyprost: on przesadzał; był nadopiekuńczy, a w tym niekiedy upierdliwy i irytujący, a chociaż wiedziała, że wszystko to wynika z jego olbrzymiej miłości do niej: to nie do końca umiała sobie z tym poradzić, kiedy dzień po dniu widziała narastający strach w jego pięknych, księżycowych tęczówkach. Nie była przecież ślepa, a on nie unikał jej, co sprowadzało się mniej więcej do tego, że oboje wariowali – on, bo dostrzegał, jak ona się pokłada ze zmęczenia spowodowanego ciążą; ona, bo dostrzegała, jak bardzo się stresuje tym, co się z nią działo – i ciągle się o siebie martwiły. U niej jednak dochodziła również kwestia złości na samą siebie – na słabości swojego ciała; na to, że coś, do czego kobiety były stworzone i przez co przechodziły od setek tysięcy lat, dla niej okazało się ponad wszelkie siły, jakie nosiła w swoim półtorametrowym organizmie. Ta natomiast niekiedy odbijała się na relacji z jej bliskim, czego, rzecz jasna, niepomiernie żałowała, bo ani jej mąż – zawsze gotów jej pomóc, ją wesprzeć, czy pocieszyć, niezależnie od sytuacji, a tym samym: wywołać uśmiech an jej ustach, czasem bladych i zaciśniętych od cierpienia w wąską linię – ani też Roselyn Irisbeth – wyczuwająca zmiany u matki i równie mocno przejmująca się jej stanem zdrowia, co było niepotrzebne pięcioletniemu, uroczemu szkrabowi, którego jedynym problemem winno być rozwiązane sznurowadło – nie zasługiwali na patrzenie na to, jak zapada się w sobie. Pewnie, zaraz usłyszałaby argument, że rodzina po to jest – ale tak, jak oni chcieli ją chronić przed złem, on a pragnęła ocalić ich, wiedząc, jak mocno to przeżywają.
    — Przestań się o mnie bać – prosiła więc, chociaż świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że w ogóle nie ma takiej możliwości: że on zawsze będzie się nią przejmował i nie odpuści kwestii chronienia jej i dbania o jej dobro. – Nie, nie, kochanie, absolutnie się nie dziwię, ale naprawdę: nie ma się czym martwić – przekonywała dalej, ale kolejne jego słowa kompletnie ją wybiły z rytmu. Mogła tylko siedzieć na ławeczce, z uchylonymi z wrażenia i przerażenia ustami i wpatrywać się w osłupieniu w swojego ukochanego, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę roztacza przed nią tak straszne wizje, które dosłownie łamały jej serce. Była tak zaskoczona i skrzywdzona oraz zwyczajnie przerażona, że nawet wtedy, kiedy dotknął dłonią jej policzka: nie była w stanie zareagować. Po prostu zamarła, aby nagle wyszeptać: – Nawet tak nie żartuj – jej głos był słaby, płaczliwy; ona sama wyglądała, jakby zaraz miała się rozszlochać, ba!, nawet zbladła i z trudem chwytała oddech. – Nigdy – dosłownie błagała: opanowanie przyszło jej z trudem. – Nie odpędzam cię, po prostu mówię, że to się zdarza, że się zmęczyłam, bo… bo jestem mała, noszę dziecko wielkiego faceta i spory nadbagaż, który obciąża mi plecy – wymieniała. – Nie ma w tym nic – nacisnęła – nadzwyczajnego. – Patrzyła intensywnie w jego cudowne tęczówki, licząc, że go przekona. Pokazał to zresztą już chwilę później. – Błagam cię, odpuść mi – przymknęła powieki, wyglądając na skrajnie wyczerpaną. – Błagam cię, nie dawaj mi już więcej poczucia, że faktycznie… że jestem beznadziejna, dobrze? – Prosiła go bezradnie i nagle po jej jasnych policzkach popłynęły łzy. – Chcę iść do tej pieprzonej restauracji – załkała cichutko, rozpaczliwie, naprawdę tego potrzebując. – Nie chcę być ciężarem ani kłopotem… nie mogę… mam tego dość – pociągnęła nosem i zerknęła, aby się upewnić, czy ich córeczka nic nie widzi. – Mam dość, że traktujesz mnie jak niepełnosprawną, a ja… ja chcę żyć, Connor. Ja chce chodzić do pracy, na spacery i to tej cholernej knajpy z trawą na dachu! – Dodała smutno. – Chcę żyć, jak… człowiek, a nie… chcę być normalna i silna – wyjaśniła i zamilkła na chwilę. – Nigdy więcej nie sugeruj, że z czegoś przeze mnie zrezygnujemy – nakazała.

    naprawdę załamana swoim stanem zdrowia VERA, która sobie z tym fantem nie radzi

    OdpowiedzUsuń
  110. Niewątpliwie, zdecydowanie Vereena przesadzała w swoim podejściu do całej sytuacji, zwłaszcza, mając u boku kogoś równie wspaniałego jak Connor, który wiedział, jak zazwyczaj silna i niepokonana była. Dobrze chociaż, że ich rozbieżne stanowiska dotyczyły głównie kwestii jej zdrowia – jeśli chodziło o jego dobro: była tak nieugięta, że on musiał w końcu jej zawsze ulegać. Jednak gdy w grę wchodziły bóle fizyczne u niej – wszystko bagatelizowała, doprowadzając tym samym siebie i swojego ukochanego do szału: ona nakręcała samą siebie na to, że jest beznadziejnie słaba, a tym samym nie nadaje się ani na matkę, ani na żonę; on natomiast mocno brał do siebie jej słowa, bo przecież robił wszystko, aby pokazać jej, ze jest zgoła inaczej. Kiedy więc ona samobiczowała się za to, że nie może długo chodzić – on miał wrażenie, że coś zaniedbał i ją zawiódł; a tak przecież nie było.
    — Wiem, wiem, że nigdy tak nie uważałeś – wyszeptała, w związku z tym, ze szczerą skruchą, niestety poniewczasie dostrzegając swoje paskudne zachowanie wobec ukochanego. Pociągnęła nosem i otarła wierzchem dłoni niepotrzebne łzy, które spływały po jej policzkach; cóż, widocznie naprawdę miała olbrzymie problemy ze sobą, skoro nie była w stanie w żaden sposób przyjąć do wiadomości faktu, iż niezależnie od wszystkiego, jest kochana i wspierana, a to, ze czasem źle się czuje, szczególnie w okresie ciąży, nosząc pod sercem dziecko prawdziwego wielkoluda, wcale nie czyni jej gorszą. – Och… och, skarbie, wiem – załkała jeszcze, wstrząśnięta przez nagły szok; nie użalała się jednak nad sobą, ale zwyczajnie nie mogła pojąć, dlaczego tak skrzywdziła jedyną na świecie osobę, która ją rozumiała i pomagała jej wstać. – A kiedy ty cierpisz – chwyciła nagle jego potężną dłoń i ucałowała jej palce, poświęcając szczególnie dużo uwagi srebrnej obrączce z odciskami jej linii papilarnych – ja również cierpię – wyszeptała, uśmiechając się przepraszającą. Wciągnęła z trudem, nieco rozpaczliwie, powietrze w płuca, aby się opanować. – Dziękuję – szepnęła ostatecznie, patrząc mu głęboko w oczy i mając nadzieję, że dostrzeże całą gamę wdzięczności w jej fiołkowych tęczówkach. – Kocham cię, wilczku – szepnęła więc jeszcze.
    Musiała mieć pewność, że na pewno nie jest na nią zły oraz pewność, że pojął, iż w całym jej krótkim – acz niewątpliwie intensywnym i kompletnie zbędnym – załamaniu, absolutnie nie chodziło o niego, bowiem był chodzącym ideałem. Chodziło tylko o nią – o to, ze sama ze sobą nie daje rady czasami, bo nieważne, jak mocno mogła na niego liczyć, jej organizm buntował się kiedy tak, że rzeczywiście odechciewało się jej żyć. Tym razem natomiast – nosząc pod sercem ich silnego synka; co jakoś już na stałe, pewnie przez Lucille, utkwiło im w sercach i umysłach – było wyjątkowo trudno. Niczym, dlatego też, dziwnym nie było, że samopoczucie pół-wilii było skrajne różne, ale i z tym przecież mieli sobie poradzić – była tego pewna, chociaż nie mogła mężowi obiecać, że nigdy więcej nie wpadnie w taki stan, gdy podczas wspaniałej, rodzinnej wycieczki, pełnej radości i uśmiechów, nagle wszystko zepsuje, bo tak właśnie to postrzegała, swoim brakiem siły. Nie kontynuowali jednak – na szczęście – tego tematu, tylko skupili się na tym, aby zjeść przepyszny obiad w owej wymarzonej restauracji, a następnie udać się na kemping w Newquay, gdzie ostatecznie zaparkowali „Ogórka”. Nie było jednak idealnie, ale się starała – udawała też, że nie widzi smutku u ukochanego, co nie znaczyło, że nie brała go sobie do serca i się nie przejmowała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Mmm… ależ pachnie – wymruczała więc o poranku, nieco niewyspana, bo również nie spała najlepiej, przejmując się wszystkim tym, co zrobiła oraz zastanawiając się, jakby chciała to wynagrodzić swojemu partnerowi. Jajecznica na maśle jednak pobudzała ją najmocniej na świecie. Uchyliła oko i z zaskoczeniem odkryła, że to właśnie jej ukochany gotuje. – Och – wyrwało się jej w zaskoczeniu i smutku, bo to ona pragnęła przygotować mu śniadanie w ramach rekompensaty za jej wybuch z poprzedniego dnia. Patrzyła więc na niego chwilę z oddaniem i miłością, nie odpowiadając: zamiast tego westchnęła i wykaraskała się z pieleszy. Nadal bez słowa podeszła do tego dwumetrowego siłacza i przylgnęła do jego pleców mocno. – Kocham cię – załkała ze wzruszenia; łzy szczęście płynęły jej ciurkiem po policzkach, kiedy całowała go wzdłuż kręgosłupa, nie pomijając żadnej jego blizny.

      kochająca i zachwycona VERA, która uświadomiła sobie, że pewnych rzeczy się nie robi i na pewno tego nie powtórzy oraz jej leniwa autorka, której nie chciało się dzielić i skracać, ale masz za to fajny długi podpis z serduszkami ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ (nie jest ich milion, bo nie zasługujesz, ale trzydzieści trzy – prawie jak imię jego czterdzieści i cztery; prawie jak Stachursky…)

      Usuń
  111. Były takie momenty, że Vereena czuła, iż nie jest godna czegokolwiek – dosłownie: niczego, a w szczególności kogoś równie wspaniałego, oddanego i ciepłego, jak Connor; jak ten wielkolud, który zawładnął jej sercem, wprawiając je w głośne, radosne bicie, umysłem, sprawiając, że jej myśli zawsze i wszędzie oscylowały wokół niego, i ciałem, sprawiając, że od samego jego zapachu robiło się jej gorąco, a w dole brzucha pojawiało się pulsowanie, które mogło ugasić jedynie zbliżenie z nim. Niewątpliwie, miała olbrzymie szczęście, że los skrzyżował ich ścieżki, a oni byli na tyle zdeterminowani, aby pomimo burz – walczyć o siebie bez ustanku, do ostatniej kropli krwi. Pewnie, sam nie był niewiniątkiem i uczynił jej wiele przykrości, ba!, skrzywdził ją tak, że przez trzy lata tkwiła w mrocznej klatce, która dzień po dniu zbliżała się ostrymi kolcami do niej, tworząc jeszcze bardziej klaustrofobiczną przestrzeń i zwyczajnie zmniejszając się, czego ostatecznym punktem miało być kompletne zmiażdżenie jej: jej śmierć. Ona jednak także nierzadko przesadzała w niektórych kwestiach i raniła go znacznie częściej – o ile on to zrobił raz, przez pewien odcinek czasu, ona robiła to całkiem regularnie, jeśli by nie rzec, iż regularnie. Jakby bowiem nie patrzeć – poprzedniego dnia, kiedy siedziała na ławeczce na bulwarze w Newquay, po zwiedzaniu lokalnego Akwarium, miała na to dowód. Zachowała się wówczas paskudnie, dając – niesłusznie całkowicie – do zrozumienia swojemu idealnemu mężczyźnie – i nie był to pusty frazes ani wydumany komplement: tak było – że zrobił cokolwiek źle. Problem leżał w tym, że to ona zawaliła – nie on; to ona wpadła w histerię, to ona nie potrafiła sobie ze sobą poradzić i to ona nie wstała wcześniej kolejnego dnia, aby przygotować mu śniadanie.
    — Bardzo, bardzo cię kocham – szeptała więc, całkowicie szczerze, tuląc się do niego i pokazując kilka rzeczy: po pierwsze skruchę za to, że go jakkolwiek zraniła; po drugie lekki żal za to, że kiedy w końcu zasnęła nad ranem, to nie była w stanie się odpowiednie wcześniej obudzić, aby przygotować mu niespodziankę śniadaniową; po trzecie zaś, dawała mu do zrozumienia, że jest naprawdę szczęśliwa, wdzięczna i spokojna, bo niepomiernie mocno kochana. – Mamy za co cię chwalić i kochać – dodała jeszcze i przesunęła dłonie na jego perfekcyjnie wyrzeźbiony brzuch, po czym zaśmiała się krótko. – O matko… ależ ty jesteś czasem głupi – skwitowała wesoło, mimo że przez łzy, kiedy dopytywał się o powód jej płaczu. Następnie pozwoliła mu odwrócić się do siebie, przez co jej spory, okrągły brzuszek znalazł się między nimi. – To dobrze się składa – skwitowała wówczas jego wyznanie miłości i uśmiechnęła się czule, zadzierając głowę do góry; czasem zastanawiała się, jak to jest, że jeszcze jej nie zabił, chociażby właśnie podczas ich pieleszowych igraszek, jeszcze jej nie zabił. Nie dane jej jednak było się nad tym zastanowić, bo w tej samej chwili pocałował ją czule; przymknęła powieki i westchnęła cichutko z zachwytem. – Niech się uczy, a może trafi na taki sam dobry okaz, jak ja – zachichotała równie słodko co Roselyn Irisbeth, układając dłonie po bokach ukochanego. – Teraz jest idealnie – odparła w związku z tym szczerze i wesoło, z radością przyjmując jego gesty: jak chociażby ten, którym scałowywał słone krople z jej jasnych policzków. Po wszystkim natomiast, odsunęła się od niego lekko, aby spojrzeć głęboko w jego czy. – A możemy iść w piżamkach? – Zaśmiała się, mrugając porozumiewawczo do córeczki, a kiedy dostały przyzwolenie, naciągnęły na siebie szlafroczki i ubrały wielkie, puchate kapcie; oczywiście, weterynarz musiał pomóc swojej okrąglutkiej żonie wyjść z „Ogórka”, asekurując ją. – O… o-o… wow… – bąkała zaś chwilę później Vera, przyglądając się nie tylko widokowi, jaki „załatwił” jej małżonek, ale także całej oprawie, jaką przygotował. – Postarałeś się, wilczku – szepnęła z uznaniem, na moment przyciskając się do jego boku i gładząc go czule dłonią w odcinku lędźwiowym.

    kompletnie oczarowana i już spokojna oraz w pełni szczęśliwa, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  112. — Mój kochany wariat – wyszeptała zachwycona Vereena, wciąż z zachwytem przyglądając się temu, jakie miejsce Connor wybrał do zjedzenia ich śniadania w Newquay i jak pięknie wszystko wokół zaaranżował. Niewątpliwie, miał gust, chociaż był wielki, był groźny, miał blizny i miał tatuaże, a na dodatek nosił się w specyficzny sposób, w wojskowych butach, skórzanych spodniach i koszulkach z nazwami heavy metalowych zespołów. Nie zmieniało to jednak faktu, że w środku był prawdziwym aniołem: że jego serce było olbrzymie, pełne ciepła i czułości, szczególnie dla jego dziewczynek, tej starszej, która uroczo się toczyła ze słodkim nadbagażem z przodu oraz tej młodszej, roztropnej i radosnej Roselyn Irisbeth, która podzielała matczyne oczarowanie niespodzianką przygotowaną przez głowę ich rodziny. – Jesteś wspaniały – dodała ze wzruszeniem, w związku z tym, naprawdę nie potrafią się opanować: uszczęśliwił ją tak, ze miała ochotę dosłownie skakać, od czego powstrzymał ją rozsądek oraz grawitacja, która jej ostatnimi czasy nie sprzyjała; cóż, mając taki spory nadbagaż, trudno było się jej dziwić, że miała trudności z zachowaniem równowagi. – Pomóż mi – dodała tylko, kiedy wilkołak namawiał swoje panie do zajęcia miejsc przy stole. – Hej… czekaj… – zatrzymała go nagle, kiedy kierował się do „Ogórka”.
    Przecież nie mogła go puścić bez czułego pocałunku, prawda? Niewątpliwie, to jeszcze mocniej rozweseliło atmosferę przy rozkładanym stoliku, wśród familii Greybacków, którzy mogli zjeść pyszną jajecznicę pana domu na świeżym powietrzu, mogąc podziwiać niesamowite widoki, których nie mieli na co dzień – z Trenwith nie widzieli dobrze klifów i fal, raczej słyszeli, jak Atlantyk rozbija się o skały i dostrzegali jedynie niebieską linię Oceanu w oddali – a jednocześnie siedzieć w piżamkach i ciepłych, puchatych kapciuszkach. Zdecydowanie więc mogli uznać, że ten prawie-spontaniczny wypad miał im wszystkim wyjść na dobre, a przecież to był dopiero początek ich podróży. Jak tylko bowiem posprzątali po śniadaniu, wyruszyli w niemalże godzinną podróż do Glendurgan Garden, które dosłownie powaliły ich na kolana, do tego stopnia, że pół-wila chodziła z rozdziawioną buzią i przypominała małego Koreańczyka, robiąc z co sekundowym natężeniem jakieś zdjęcia – wszystko było tak piękne, że w zasadzie nie mogła się zdecydować, co chciałaby uwiecznić. Oczywiście, najwięcej fotografii miał jej małżonek i ich córeczka, siedząca na jego silnych barkach – w takich chwilach nie przeszkadzało jej to, że ludzi się na nich gapili i oceniali, bowiem liczyła się tylko ich miłość. Owa miłość, która w sierpniową niedzielę, tydzień po ataku na ich farmę przez Nottów i Saurasów, przywiała ich aż do Cornish Seal Sanctuary, gdzie mogli podziwiać foczki – oczywiście, Rosie ponownie przekupiła swoich rodziców na kolejną maskotkę: z Newquay przywiozła do Boscastle rybkę przypominająca Florka, a z Gweek – małą foczkę. Niczym więc zaskakującym nie był fakt, że, kiedy spotkali się z Rochefortami i Hawthorne’ami na obiado-kolację, buzia małej się nie zamykała.
    Vera i jej ukochany byli jednak tym faktem zachwyceni – nieco mniej tym, że następnego dnia spotkali się z ostrymi spojrzeniami rodziców innych dzieci z przedszkola Felixa – i to zdecydowanie ładowało ich energią. Dlatego też w kolejne dni weszli z uśmiechami na ustach i spokojem – zdawało się nawet, że całkowicie opuścił ich strach związany z tym, co zrobiły im dwie czystokrwiste rodziny. W końcu nawet odważyli się przeczytać „Proroka Codziennego” i przedyskutować sprawę z panem-przedszkolanką – nie wciągali w sprawę Josephine, mającą i tak wystarczająco wiele na głowie – całą sprawę. Okazało się na szczęście, że Ministerstwo Magii nie wpadło na najmniejszą poszlakę prowadząca do nich i sprawa została oficjalnie, na łamach wszystkich gazet i na wielkiej konferencji zorganizowanej w gmachu urzędu, zamknięta przez ministra. Zdecydowanie więc w końcu mogli odetchnąć z ulgą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki temu zaś skupili się w pełni sowim pracom – oczywiście fakt, że ciężarna pielęgniarka wciąż chodziła do leczyć ludzi w przychodni doktora Cartera, absolutnie nie podobał się jej mężowi, ale na szczęście dotychczas temat udawało się jej zamykać bez awantur – oraz Muzeum Magii i Czarodziejstwa i pierwszym planom dotyczącym Samhain w roku dwa tysiące dwudziestym dziewiątym; pani Greyback śmiała się, że będzie robiła za pogańską boginkę płodności ze swoimi kształtami, które niezmiennie podniecały jej ukochanego. Zdecydowanie – wiodło im się wspaniale, nie tylko w kwestii obowiązków, czy finansów, ale także w zaciszu domu, i spokojnie, z dnia na dzień, czasem szybko, czasem powoli, czasem nudnawo, czasem szaleńczo, ale zawsze cudownie, bo mieli siebie obok. Na dłużej, niż na zawsze – na wieczność, jak sobie przecież przysięgali.
      Niczym więc dziwnym nie było, iż – jak zwykle zresztą – siódmego września wspólnie udali się do St Austell na umówione badania pół-wilii. Ta oczywiście była już naprawdę spora – co jednak nie przeszkadzało im w łóżkowych igraszkach – przez coraz bardziej przywiązywali się do myśli, iż jednak to będzie synek – również dlatego, że chociaż jej problemy zdrowotne pojawiały się względnie rzadko, ale były naprawdę silne, mimo że krótkie: tym samym wykańczały ją psychicznie i fizycznie, ale nie pozwoliła sobie na zrezygnowanie ani z posady, ani z obowiązków domowych, mimo że nawet Lucille, pojawiająca się coraz częściej na Trenwith, solennie ją do tego namawiała. Vereena uważała ponadto, że przez najbliższy czas szczególnie nie może sobie pozwolić na żadne słabości, bowiem przecież musieli się dodatkowo zajmować domem Rochefortów, którzy wylecieli na romantyczną podróż do Nowego Orlenu, gdzie jej babcia nauczyła się obsługiwać wideo-rozmowy i kusiła ich widokiem wielokulturowej stolicy jazzu, podczas transmisji na żywo. Niemniej jednak, wypadało sprawdzić, co u ich malucha słychać, toteż umówili się ze swoją wspaniałą doktor Seymour, która jednak nie mogła się – zgodnie ze słowami pielęgniarki – stawić na miejscu. Oczywiście, doskonale to rozumieli – pół-wila miała mieć tylko kontrolę, z której na pewno nic złego nie miało wyniknąć, natomiast lekarka potrzebna była w miejscu, w którym należało ratować życie matki i dziecka. Dlatego też małżeństwo oddało się w drżące ręce przejętej i przerażonej praktykancki, którą sami starali się wspólnymi siłami uspokoić – przemawiali do niej łagodnie, zachęcali do działania, a czasem nawet łagodnie podpowiadali jej, co i jak powinna zrobić, aby mieć dobry obraz. Ostatecznie chyba nie wyszło aż tak źle.
      — Czasy młodości, ha? – Zaśmiała się po wszystkim dwudziestosiedmiolatka, siedząc na plastykowym krzesełku, koło ukochanego i wtulając się mocno w jego silny bok. Zadarła, nieco ironicznie, jedną brew i zerknęła na mężczyznę z ukosa, uśmiechając się dość drwiąco. – To ty kiedyś byłeś młody? – Zachichotała, wkładając palec pomiędzy jego żebra, a jednoczesne gładząc się wolną ręką po naprawdę sporym brzuszku. Chwilę przekomarzali się, zanim ktoś nie zwrócił im uwagi, że to jednak przychodnia i należy zachować spokój; Vera sama się ukorzyła, dostrzegając mocno spięte małżeństwo nieopodal, gdzie kobieta była mniej więcej na tym samym etapie ciąży, co ona; byli cisi i jakby znajdowali się z dala od siebie. – Ech… – westchnęła i przylgnęła policzkiem do ręki swojego mężczyzny. – Czemu nigdy nie chwaliłeś się, że umiesz robić USG? – Zagaiła nagle. – Zawsze sądziłam, że ty to, hm… organoleptycznie – szukała odpowiedniego słowa – wszystko zawsze ogarniałeś, a teraz masz od tego Danielle – szczerze była zaskoczona jego zdolnościami, bo sądziła, iż sprzęty mugolskie są dla niego czarną magią. – Sam mogłeś mnie przepadać! – Wyjaśniła, dlaczego w ogóle poruszyła ten temat i wyszczerzyła się radośnie, niczym mała dziewczynka, dumna ze swojego psikusa. Niestety, nie dane było tego przedyskutować parze, bo przerwano im:

      Usuń
    2. — P-Państwo Greyback? – Zagaił całkiem młody mężczyzna, którego tabliczka na kitlu głosiła S. C. Vaughn; oto był ich rozgorączkowany i przerażony lekarz. – Proszę moment poczekać – poprosił, podszedł do drugiego małżeństwa, coś im powiedział, a ci wybuchli wesołym śmiechem, rozpłakali się ze szczęście i padli sobie w ramiona, odbierając zdjęcie USG; pół-wilii coś się w tym wszystkim nie spodobało, ale nic nie skomentowała, tylko w odpowiednim czasie wtoczyła się do lekarskiego gabinetu. – P-prosze… u-usiąść… – nerwowo przekładał papiery i teczki, nie czując się dobrze w zaistniałej sytuacji, bowiem oto po raz pierwszy w życiu miał przekazać naprawdę tragiczne wieści rodzicom, którzy w ogóle się tego nie spodziewali. – Mmm… n-no… no więc… – nie miał odwagi spojrzeć im w oczy, toteż wzrok wbijał w dokumentację. – P-pani…. Pani Vereena Greyback, dwadzieścia siedem lat, druga ciąża, dwudziesty czwarty tydzień ciąży – burczał, chociaż to dla nich nie było nic nadzwyczajnego. – Bardzo mi przykro – postanowił, że nie będzie owijał w bawełnę, tylko prosto z mostu postanowił wyjawić wszystko to, co wyszło podczas badania – państwa syn cierpi na szereg wad letalnych: chore serce, źle wykształcone płuca, problemy z układem limfatycznym i… – wymieniał, a ciężarna pielęgniarka mrugała powiekami, niedowierzając.

      naprawdę zaskoczona i kompletnie oszołomiona VERA (Thorne) GREYBACK, która jeszcze nie wie, że oto zdarzył się straszny przypadek i zbieg okoliczności…

      Usuń
  113. Cała ta sytuacja była jakąś chorą, skrajną abstrakcją, która nie powinna była się wydarzyć – była czymś, czego normalni ludzie unikając jak ognia i czymś, co przecież nie zdarza się wyjątkowo często: szczególnie w prywatnych placówkach medycznych, prowadzonych, jakby się zdawało, przez osoby rozsądne i odpowiedzialne. Jasne, bywały sytuacje podbramkowe – takie, jak ta, w której znaleźli się Greybackowie – ale nawet podczas trwania kryzysu, nikt nie miał prawa doprowadzić do wymieszania dokumentacji; doprowadzić od tego, że małżeństwo, dotychczas przekonane, że ich dziecko umiera i w zasadzie poród będzie jego ostatecznym końcem, usłyszało, że to była pomyłka najwidoczniej, albo złe ułożenie płodu, a ich syn jest zdrowy. Nikt nie miał też prawa doprowadzić do tego, aby małżeństwo, dotychczas przekonane, że ich dziecko jest duże, silne i zdrowe – o czym świadczyły niekiedy siniaki na brzuchu jego matki, które jakoś dawało się tłumaczyć delikatną skórą; czasem jednak, niektórzy patrzyli krzywo na jej małżonka, uznając, że jest agresorem i wprowadza przemoc domową na ciężarnej – usłyszało, że to był błąd, albo niemożność dokładnego sprawdzenia, poprzez ułożenie płodu, a ich umiera. Coś takiego było karygodne i niewybaczalne rodziców: jednych karmiono pustą nadzieją, drugich zabijano.
    — Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro – kontynuował wówczas doktor Vaughn, czując się okropnie, iż to on właśnie ma w obowiązku przekazywanie tych okropnych wieści i patrzenie, jak para się w sobie dosłownie zapada, nie mogąc przez dłuższą chwilę wydusić słowa: widział, jak ona blednie i w szoku nie jest w stanie nic powiedzieć i widział tez, jak on się napina i we wściekłości robi się jeszcze większy i groźniejszy. – Też jestem zaskoczony – kontynuował, przyglądając się poprzednim badaniom – bo doktor Seymour to wybitny specjalista… – zerkał na zdjęcia USG sprzed kilku tygodni i musiał przyznać, że też nie widział na nich nic niepokojącego, jakby miesiąc, czy półtora zaważył na życiu tego malucha, aż do tego stopnia. Zamilkł na chwilę i odetchnął ciężko, po czym podjął: – Oczywiście, skieruję panią na kolejne badania, aby się upewnić – dodał, jakoś dziwnie tknięty faktem, że takie wady letalne, o których mówił, można było wykryć już między dziesiątym, a dwunastym tygodniem ciąży, a nie w dwudziestym czwartym i to tak nagle – ale musicie państwo wiedzieć, że jako lekarz, dla pani zdrowia, będę sugerował wywołanie porodu, chociaż oczywiście może pani… może pani czekać do końca… – wybąkał ewidentnie spłoszony. – Przykro mi, jestem pewien – odparł mężowi pacjentki z przejęciem i szczerze.
    — To niemożliwe… – była to pierwsza rzecz, jaką Vereena powiedziała od dawna, chyba nawet nie czując na sobie kojącego dotyku Connora, za mocno skupiona na czerni i swoich demonach. – N-nie… niemożliwe… nie… – kręciła srebrną głową, spanikowana i przerażona myślą, że oto straci kolejne dziecko; że znowu jej organizm zawiódł; że znowu jest tak beznadziejna, że skrzywdziła swój skarb. – Nie – załkała, obejmując dłońmi, w opiekuńczym i wyrażającym chęć ochrony, geście, swój okrągły brzuszek, podczas gdy lekarz wyjaśniał jej ukochanemu różne wady na zdjęciu USG, czego nie mogła słuchać, bo by zwariowała. – Niech mi pan nie mówi, że jest panu przykro! – Nagle jednak wybuchła, uderzając piąstką w jego biurko. – Niech mi pan tego nie mówi. – Dodała przez zaciśnięte szczęki, pozwalając, aby łzy bólu i żalu popłynęły ciurkiem po jej jasnych policzkach. – Pan nie wie, co to znaczy… nie wie pan. – Dosłownie warczała, aby ostatecznie zacząć przypominać kogoś na skraju śmierci. – Można wykonać leczenie – powiedziała w końcu, oddychając ciężko i chcąc działać czym prędzej. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek, możecie zoperować mojego syna w moim brzuchu… – doktor jej przerwał: bezmózgowie nadal pozostawało zagadką nie do rozwiązania i wówczas pół-wila została zmiażdżona.

    całkowicie załamana, przerażona i zwyczajnie pragnąca umrzeć, VERA

    OdpowiedzUsuń
  114. — Musicie państwo zrozumieć – kontynuował jeszcze chwilę doktor Vaughn, starając się nie patrzeć zbyt długo na ewidentnie złamane i oszołomiona małżeństwo, które, co było całkiem logicznie, nie dawało sobie rady – że ja naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że dotknęła was straszna tragedia i zapewniam, że zrobię wszystko, aby wam pomóc te ciężkie – wyklepał formułkę której się uczył na studiach, aby później zamrzeć w bezruchu, kiedy jego pacjentka stwierdziła, że się nie podda i będzie leczyła swoje dziecko. Nie był przygotowany na taką determinację i wolę walki, dlatego też nie zastanawiając się wiele, wypalił o najgorszej wadzie, jaką ich synek posiadał, chociaż powinien to zrobić w sposób bardziej delikatny, o czym zresztą szybko się przekonał, kiedy widział, jak kobieta zapada się w sobie, a jej małżonek wybucha gwałtownie i zrywa się z miejsca. Lekarz przełknął głośno ślinę, nie bardzo wiedząc, co ma zrobić: był skrajnie przerażony i oszołomiony. – N-naprawdę… p-p-panie… panie Greyback… – jąkał się – jest m-mi niezmiernie… p-przykro, ale n-nic… proszę, niech pan zrozumie… te wyniki się nie mylą, państwa dziecko ma szereg wad letalnych, w tym właśnie bezmózgowie, z którym nikomu nie udało się przeżyć dłużej niż… – urwał, chwycony mocno za fartuch. – Nic się nie da zrobić! – Piszczał przerażony.
    — Kochanie… kochanie, proszę – w tym czasie Vereena, pomimo tego, że jej serce pękło na miliony kawałeczków i już wtedy wiedziała, że jeśli to wszystko okaże się być prawdą, ona niezależnie do wszystkiego ze sobą skończy, bo nie będzie w stanie pochować swojego trzeciego dziecka, próbowała jakoś opanować Connora, widząc, że i on się rozpada. Wyłączyła więc swoje emocje i uczucia, skupiając się w całości na nim, co pozwoliło jej utrzymać się względnie w ryzach; był to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę beznadzieję i mrok zaistniałej sytuacji. – Błagam cię… – dosłownie jęczała, chwytając go za wielka dłoń, kiedy jej poszukiwał, a ostatecznie przytulając go do siebie mocno, kiedy się rozpłakał: musiało to wyglądać przynajmniej groteskowo, bowiem oto półtora metrowa ciężarna, pocieszała swojego dwumetrowego męża po tym jak dowiedzieli, że ich potomek umrze jeszcze najpewniej w jej łonie. Niewątpliwie, cierpiała wraz z nim, szczególnie gdy swoim wrzaskiem, a więc tak naprawdę rozpaczliwym wołaniem o pomoc, błagał specjalistę o jakiś znak, że może jeszcze się ułoży, a każda jego próba była degradowana. Nie potrafiła tylko odpowiednio okazać rzeczy, które się w niej kotłowały, odcinając się od nich. – Cichutko… proszę… błagam się, skarbie… – szeptała zamiast tego, gładząc go po silnych plecach.
    — Cholera jasna – nawet nie zauważyli, kiedy do gabinetu zajmowanego normalnie przez doktor Seymour weszła korpulentna i niska pielęgniarka, w zabawnej czapeczce na głowie i okularach połówkach, w drucianej oprawie. Zamarła z jakimś plikiem dokumentów w progu, szybko orientując się w sytuacji, ale nie potrafią jej przerwać przez swój szok: nie sądziła, że pomyłka praktykantki, która włożyła zdjęcia USG dwóch kobiet do złych teczek, zwyczajnie je podmieniając, zajdzie aż tak daleko. Nie była pewna, co było gorsze: to, że niedługo państwu Barrington trzeba będzie odebrać radość i nadzieję, czy to, że Greybackowie właśnie rozpadali się na drobne kawałeczki. – Proszę się uspokoić, proszę – włączyła swój ton matki przełożonej i podeszła do nich. – Wyjdź – nakazała Vaughnowi, wiedząc, że to nie on powinien im przekazywać kolejne wieści. – Dzień dobry, nazywam się Sybil Reynolds – podjęła, gdy zostali we troje – pracuję w recepcji, trzydzieści lat byłam wykwalifikowaną położoną, ale reumatyzm odebrał mi pracę – przedstawiła się i podała im odpowiednie dokumenty. – Przepraszam, ale nastąpiła fatalna pomyłka: panna Murray, która badała panią i drugą pacjentkę, pomyliła wyniki i nastąpił tragiczny chaos – tłumaczyła z ciepłym uśmiechem. – Mają państwo dużego, silnego i zdrowego synka – wyjaśniła.

    przerażony i wyproszony lekarz, kompletnie spanikowana, smutna i skrzywdzona VERA oraz cudowna pielęgniarka z dobrymi wieściami

    OdpowiedzUsuń
  115. W tamtej chwili Vereena naprawdę czuła i miała wrażenie, że oto nastał koniec – kres dosłownie wszystkiego. Utrata tego malutkiego, niewinnego chłopca, którego tak mocno z Connorem wyczekiwali, miała być ostatecznym ciosem zadanym jej przez los – raną tak głęboką, że niemożliwą do zagojenia i taką, z którą zwyczajnie nie dało się żyć. Łatwiej więc jej było odciąć się od uczuć i emocji – przestać reagować na cokolwiek, niż dać się porwać żalowi. Wiedziała bowiem, że to i tak niczego dosłownie nie miało zmienić: że ostateczny wyrok zapadł i był nieodwołany, toteż ani jej łzy, ani złość, czy rozpacz nie miały już tego zmienić. Bolało ją tak bardzo, że nawet nie była w stanie oddychać – żadnej jednak z reakcji nie odbierała swojemu ukochanemu, który najwidoczniej potrzebował czegoś zgoła innego, niźli ona. Pozwalała mu, w związku z tym, reagować tak, aby było dla niego najlepiej i cały czas była obok – tuliła go, gładziła po plecach i szeptała jedynie, aby się opanował; nie mogła znieść jego cierpienia, ale także martwiła się, jak sobie poradzi później: wtedy, gdy ona już pożegna się z tym padołem. Pogodzenie z tą myśl, zaakceptowanie jej, a nawet chwycenie się jej kurczowo, w jakiś sposób uspokajało pół-wilę – wychodziła z założenia, iż skoro i tak wszystko jest ustalone i zniknie, to nie ma sensu dalej wstawać z kolan, z tyloma ranami. Wtedy jednak pojawiła się Sybil Reynolds, która mówiła coś o pomyłce: o dwóch pacjentkach, z czego jedna – pani Greyback – miała umówioną wizytę kontrolną, aby zobaczyć, że jej dzielny synek jest większy, niż ustawa przewiduje, zdrowy i silny, a druga – pani Barrington – przybyła do kliniki, aby ustalić termin cesarskiego cięcia po trzydziestym tygodniu ciąży, bowiem jej synek miał chore serce, niewykształcone płuca oraz bezmózgowie. W ferworze walki, praktykantka robiąca obu kobietom USG, chociaż je dobrze podpisała, włożyła do nieodpowiednich teczek, które przekazała doktorowi Vaughnowi, który nie znając przypadków: zawierzył dokumentacji. Tym samym wprowadził w błąd dwie matki i kiedy dwudziestosiedmioletnia pielęgniarka się w tym fakcie zorientowała – jęknęła przeciągle: Boże, jakże niepomiernie szkoda jej było tej drugiej podopiecznej pani Seymour.
    — Kochanie… – przez fakt, że wcześniej Vera odcięła się od emocji, mogła dość obojętnie zerknąć w swoje papiery, z historiami chorób i przebytych urazów oraz ciąż, a tym samym, przyjrzeć się trzem zdjęciom USG: temu, które wykonali niedługo po tym, jak się dowiedzieli, ze ich rodzina się powiększy, temu, które zrobili w piętnastym tygodniu ciąży, podczas kontroli oraz temu sprzed kilkunastu minut. Niewątpliwie to była o n a ; jakkolwiek idiotycznie to brzmiało: jako wykwalifikowana sanitariuszka umiała takie rzeczy rozpoznawać. Ponadto, umiała odczytać, ile jej dziecko miało milimetrów i ile ma oraz że niemożliwym było, a chwyciła badanie pani Barrington, aby nie zauważono tak poważnego ubytku przy poprzednich testach, a podpis na odwrocie wydruku tylko wszystko potwierdzał. Zaśmiała się nagle. – Skarbie, spokojnie – niestety, reagowała zbyt późno i wilkołak już krzyczał na Bogu ducha winną recepcjonistkę. Dopiero więc, kiedy padł ciężko na krzesło i chwycił jej dłoń, ona mogła unieść jego rękę do swoich ust i ucałować jego place. – Skarbie, zaszła pomyłka – powiedziała łagodnie i z przekonaniem, rozkładając swoją dokumentację na biurku. – Naprawdę masz wielkiego, zdrowego i silnego… ouch, to właśnie – zachichotała, gdy malec ją kopnął – synka – postukała palcem w czarno-białe zdjęcie. – Nic mu nie jest, wiesz? – Zagaiła i ni z tego ni z tego, rozpłakała się ze wzruszenia: tym razem to on musiał ją objąć i opanować w jakiś sposób. – Chryste… to było straszne… i ta biedna kobieta… – spojrzała na przełożoną pielęgniarek ze smutkiem; ta zapewniła, że zajmie się w odpowiedni sposób drugim małżeństwem i zostawiła Greybacków samych. – Och… och, Jezu, wszystko jest dobrze – załkała żałośnie, trochę jeszcze oszołomiona, trochę tryskająca szczęściem.

    mocno przejęta całą sytuacją VERA, która pragnie wrócić do domu

    OdpowiedzUsuń
  116. — T-tak… tak myślę… myślę, ze wszystko dobrze – wyszeptała Vereena, skupiając swój wzrok na zdjęciach USG, które rozłożyła na biurku i upewniając się po raz kolejny, iż każda rzecz się ze sobą zgadza i nie ma możliwości pomyłki. Na szczęście to, jak i kolejne sprawdzenie wszystkiego, potwierdziło słowa starszej pielęgniarka: młoda praktykantka pomyliła teczki i wywróciła o sto osiemdziesiąt stopni życia dwóch rodzin; co prawda, pół-wila nie czuła się zbyt dobrze z faktem, iż cieszy się, że u nich strach trwał tylko chwilę, ale nie dało się ukryć, iż jej ulga była olbrzymia, pomimo tego, że odbywała się kosztem innej kobiety. Trochę więc z tego, trochę ze szczęścia, a trochę ze strachu, który dopiero wówczas do niej dotarł: rozkleiła się, rozpaczliwie wręcz potrzebując Connora; jego ciepła, jego zapachu, jego dotyku i jego głębokiego głosu, którym do niej przemawiał. Nim się jednak zorientowała: on już klęczał przed nią i pocałunkami zasypywał okrągły brzuszek, który nosiła, a który w tamtej chwili schowany był pod dziewczęcą, kremową sukienką z koronkowymi rękawkami. – Na to wychodzi, że mamy syna – dodała, uśmiechając się przez łzy i nawet chwyciła czarno-biały wydruk i wskazała odpowiednie miejsce – a tutaj, proszę ciebie, jest na to dowód – miała na myśli męskie narządy płciowe. Wybuchła nagle radosnym śmiechem, ale słone krople nie chciały przestać płynąć i symbolizowały wszystkie emocje, jakich doświadczyła, a które skrupulatnie dotychczas ukrywała. – Nie, nic mu nie jest – dodała zachwycona, kiedy w końcu pomiędzy pocałunkami dał jej zaczerpnąć powietrza i coś dopowiedzieć. – Chryste… za dużo… – wyjąkała jeszcze, ale ostatecznie nakazała cichutko, ale niemalże błagalnie: – Chodźmy stąd, proszę – otarła z jego rzęs kilka łez, które uronił.
    Na szczęście bez zbędnych dyskusji posłuchał jej i natychmiast opuścili klinikę w St Austell – spojrzenie pani Barrington towarzyszyło ciężarnej sanitariuszce cały korytarz; czuła na swoich plecach wzrok pełen zazdrości, żalu i zwykłej złości, czemu nie mogła się dziwić. Słyszała też cichutko szloch dwojga rodziców, których świat się zawalił – rozumiała to i nawet miała ochotę podejść do nich i ich przeprosić oraz pocieszyć. Wilkołak jednak skutecznie – i słusznie, bo to mogłoby pogorszyć sytuację – powstrzymał i zabrał do pomarańczowego pickupa, gdzie niestety ona nie powstrzymała go – a jątrzenia ran nie potrzebowała – przez złożeniem skargi doktor Seymour. Ta szczerze ich przeprosiła, przysięgła, że wyciągnie konsekwencje, a na następny raz – chciała sama wszystko sprawdzić w ramach gratisowej, dodatkowej wizyty w trzydziestym tygodniu – zaprosiła ich do swojego małego gabinetu w jej domu. Tę kwestię mieli jeszcze przedyskutować, ale odłożyli ją chwilowo na później – chcieli skorzystać z faktu, iż Roselyn Irisbeth jest bezpieczna z Hawthorne’ami i przejść się, aby nieco ukoić nerwy. Wybrali się więc na okoliczną i malowniczą Porthpean Beach, którą przeszli się tuż przy ścianie malowniczego, zielonego klifu w akompaniamencie szumu fal, trzymając się za ręce i rozkoszując się ciepłym wiatrem.
    — Zastanawiam się – zagaiła nagle dziewczyna, kiedy przycupnęli na jednym z kamieni, chwytając ostatnie, wrześniowe słońce: siedziała pomiędzy jego nogami, częściowo na jego kurtce, częściowo nią owinięta, a on natomiast wielkimi dłońmi ciągle przesuwał po jej brzuszku, co dawało ich synkowi jasny sygnał do tego, aby trochę pokręcić się w jej łonie i dać im kolejny znak, iż wszystko jest dobrze – jak moglibyśmy go nazwać – skonkretyzowała swoje myśli, mrużąc leciutko oczy; wody Morza Celtyckiego mieniły się przepięknie. – Chciałabym… chciałabym, aby miał silne imię – kontynuowała, mocniej wciskając się w mężowski, idealnie wyrzeźbiony brzuch i zachwycając się jego ciepłem oraz zapachem; jej palce sunęły po jego silnych, pełnych blizn, przedramionach. – Chciałabym… och, Connor, jak się bałam… – rzuciła ni z tego, ni z owego, wracając do strasznej sytuacji z przychodni.

    wciąż sobie nie radząca z tym, co się stało, chociaż mocno kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  117. Było to dość dziwne, ale w momencie, w którym Vereena miała nie tylko pewność, że jej dziecku nic nie jest, ale także otrzymała naoczny dowód na to, że pod sercem nosi silnego chłopca – owszem, ta myśl ciągle w niej żyła, ale naoczne zobaczenie tego, zdecydowanie było wspaniałe – poczuła olbrzymią potrzebę załatwienia kilku ważnych – przynajmniej dla siebie kwestii. Nim jednak przeszła do rozmów bardziej skupionych na konkretnych zadaniach – chciała znać stanowisko Connora dotyczące imienia ich potomka. Ostatnim razem przecież wytypował znakomicie i zobaczywszy ich córeczkę – maleńką i kwilącą, tuloną do jego szerokiego torsu – od razu wiedzieli, że imiona, jakie dla niej wybrali – po dwóch silnych kobietach – są idealne. Miała nadzieję, że i w przypadku ich chłopca ich przewidywania się potwierdzą i jeśli ustalą, jak go nazwać – będą się tego do końca trzymać.
    — Myślałam o tobie – szepnęła w końcu, nieco zawstydzona, zagryzając dolną wargę, kiedy ostatecznie udało się jej poruszyć preferowany temat – ale to hm… lekko lamerskie, prawda? – Zaśmiała się nerwowo i szybko niestety została rozbita przez wspomnienia ostatnich godzin, które chociaż na razie względnie opanowane i tak miały w niej tkwić: jakby bowiem nie patrzeć na kilka strasznych chwil, cały jej świat całkowicie się rozpadł i zwalił na głowę, przytłaczając swoim ciężarem. Musiała więc z siebie to czym prędzej wyrzucić, inaczej niechybnie zwariowałaby. – To nie twoja wina i nie o tym chciałam mówić, a… ach, zresztą… – westchnęła ciężko, bo może faktycznie nie było sensu drążyć tematu. – Jest bardzo silny – przytaknęła, przesuwając dłonią po brzuchu od piersi do podbrzusza. Odetchnęła ciężko, głęboko. – Dobrze, że tak jest – dodała jeszcze i zamilkła.
    Chwilę patrzyła, jak Morze Celtyckie powoli, leniwymi falami zbiera ziarenka piasku z Porthpean Beach i zbierała na twarzy wrześniowe, powoli chylące się ku zachodowi słońce, zastanawiając się nad tym, dlaczego świat, w którym przyszło jej żyć – i wychowywać swoje idealne maleństwa – był tak okrutny i skomplikowany. Oczywiście – mimo że było to relatywnie dość okrutnie – cieszyła się, że to nie ich, a Barringotnów dopadła tragedia utraty dziecka, ale jednocześnie czuła się temu dziwnie winna; może, gdyby nie znała nazwiska cierpiącej pary, byłoby znacznie prościej, ale w zaistniałej sytuacji: nie tylko rozumiała ich ból bo sama go doświadczyła, ale także niejako postrzegała siebie za odpowiedzialną ich cierpienia. Nie umiała tego w żaden sposób wyjaśnić – po prostu tak się stało i nie chciało minąć, jakkolwiek się stała. Liczyła więc tylko, że czas w końcu pozwoli jej zapomnieć.
    — Och jej… – westchnęła ciężko ostatecznie, ale tej kwestii nie podjęła: rana była dla niej zbyt świeża. Zamiast tego, chwyciła męża za jedną dłoń i mocno ją ścisnęła, musząc poczuć, że jest blisko i zawsze może na niego liczyć. – Alexander Thomas – powiedziała nagle: nie wiedziała, skąd jej się to wzięło; zupełnie, jakby to wiatr przywiał do jej ucha owa dwa imiona. – Alexander, po pierwszym mężu babci i… i Thomas, po panu Rocheforcie – wyszeptała, święcie przekonana, że właśnie trafiła w dziesiątkę. – Alexander Thomas – powtórzyła, jeszcze bardziej pewna swego i nagle obróciła się w objęciach ukochanego. – Powiedz mi… ale szczerze… chciałbyś, aby urodził się w domu? – Patrzyła na niego z nadzieją, że się zgodzi, bo jakoś sobie nie wyobrażała tego, że miałaby zostać zawieziona do szpitala. – Może nie tak szalenie, jak Rosie, ale no – uśmiechnęła się czule.

    pełna miłości oraz nadziei, że wszystko będzie dobrze VERA, w którą wstąpiły nowe siły

    OdpowiedzUsuń
  118. Ulga drobnej Vereeny była dosłownie niewysłowiona, kiedy okazało się, że Connorowi odpowiada imiona, jakie wpadły jej do głowy, była nieopisana. Jasnym było, oczywiście, iż gdyby się nie zgodził – nadal szukaliby innych opcji oraz rozwiązań, ale w zaistniałej sytuacji: kamień zdecydowanie spadł jej z serce, bowiem nie tylko okazywało się, iż naprawdę świetnie się dogadywali i rozumieli na każdej możliwej płaszczyźnie, ale i po raz kolejny dawali dowód temu, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych do przepracowania. Ponadto – pół-wila raz jeszcze widziała, że są jedną osobą w dwóch ciałach i radość wilkołaka z „Alexandra Thomasa” oraz jego szczery – była przecież jego żoną; jego najlepszą przyjaciółką i jego kochanką, toteż doskonale wiedziała, kiedy kłamie, a kiedy nie – zachwyt nad jej sugestią, o tym dobitnie świadczyła. Niczym więc dziwnym nie było, że kiedy w końcu odwróciła się ku niemu, wyszczerzyła się szeroko – niczym małe dziecko, które otrzymało wymarzonego cukierka i miała ochotę od razu rzucić się na jego szyję oraz wycałować go z każdej strony. Była jeszcze jednak jedna kwestia, którą bardzo chciała z nim przedyskutować, a która przecież miała być ostatecznie dla nich wyjątkowo istotna – w końcu chodziło o tej bardzo ważny, acz niesamowicie intymny moment, powitania ich synka, którego mogli już nie tylko dookreślać poprzez płeć, czyli jako per chłopca, ale już nawet imionami po dwóch silnych mężczyznach, na świecie. Ciężarnej pielęgniarce marzyło się więc, aby całe to wydarzenie odbyło się w warunkach domowych, które zdecydowanie sprzyjały spokojowi i skupieniu. Wierzyła, iż podzieli jej zdanie oraz entuzjazm z tym związany i narastający w miarę zbliżania się terminu wyznaczonego na koniec grudnia.
    — Nie! Na pewno nie będzie tak szalenie! – Obiecała w związku z tym solennie, jeszcze bardziej podekscytowana tym, co powiedział jej ukochany. – Z-znaczy… – nagle się zaczęła krygować. – Nie ja tutaj mogę cokolwiek obiecać: musisz się ze swoim dzieckiem dogadać – zachichotała słodko i oddała jego pocałunek, po czym ledwo powstrzymała się od wybuchu płaczu ze wzruszenia i zachwytu, kiedy skorzystał z właśnie ustalonych imion dla ich potomka; co prawda, po prostu zaakceptował jej decyzję, ale niewątpliwie trafnych, jak się okazywało. – Nasz maleńki Alex – westchnęła jeszcze i wówczas pozwoliła mu dokończyć myśl, która jeszcze mocniej ją rozweseliła. Dosłownie zapiszczała i wtedy faktycznie wtuliła się w niego mocno, muskając jego policzki, szczękę i wargi czule. Blask ich obrączek sprawił, że westchnęła oczarowana, przyciskając głowę do jego torsu i słuchając bicia jego serca. – Mam nadzieję, że eliksir nie będzie nam potrzebny… – wybąkała nagle, tężejąc; nie podobało się jej to, że miałaby cokolwiek brać na wzmocnienie podczas wydawania na świat swojego dziecka. – Ojej, a wiesz, że to mnie relaksuje – zaśmiała się jednak moment później, kiedy wspomniał o sprzątaniu domu i ponownie ciasno do niego przylgnęła. – Kocham cię – dodała i wówczas pojęła: – Hm, sądzę, że niespodzianka, to dobry pomysł – wyszczerzyła się, wspominając radość babci, kiedy ta niespodziewanie dowiedziała się o imionach swojej prawnuczki. Decyzja więc zapadła, a Greybackowie jeszcze chwilę siedzieli na plaży, aby ostatecznie, w promieniach zachodzącego, wrześniowego słońca, skierować się do pickupa. – Mamy dużo rzeczy do kupienia – zagaiła ni z tego, ni z owego Vera. – Wagę, pieluszki, ubranka… musimy przynieść kołyskę, wózek – wymieniała.

    już zabierająca się do działania, szczęśliwa i znacznie spokojniejsza, VERA, która cieszy się bardzo i kocha mocno

    OdpowiedzUsuń
  119. Zdecydowanie ten dzień, pomimo wszystkiego, przez co przeszli w klinice w St Austell można było zaliczyć do udanych. Nie tylko bowiem ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, a oni potwierdzili swoje przypuszczenia, że oto oczekują przybycia do ich rodziny silnego chłopca, ale także zaliczyli całkiem romantyczny spacer, a także odbyli przyjemna rozmowę, która doprowadziła ich do kilku jakże istotnych konkluzji – w końcu ustalili nie tylko, jak ich chłopiec będzie miał na imię, ale i to, że przyjdzie na świat w ich pięknym domu na farmie Trwnwith. Niczym więc dziwnym, że ostatecznie Vereena czuła się dosłownie idealnie – pomijając to, że przez plażę nieco się toczyła, uwieszona na silnym ramieniu Connora – doskonale przy tym wiedząc, że ciężko będzie dochować niespodzianki: jakby nie patrzeć wszyscy z jej bliskich byli gadułami, a też zdawała sobie sprawę z faktu, że kiedy pan Rochefort dowie się po kim jego prawnuk – w końcu należał do ich szalonej familii bez dwóch zdań na długo przed tym, jak został mężem pani Thornton – otrzyma imiona, będzie dosłownie przeszczęśliwi. Miała jednak świadomość, że zaskoczenie będzie jeszcze silniej oddziaływało na mężczyznę. Oznaczało to jednak, że nie mogli pisnąć słówka także Roselyn Irisbeth, bo chociaż parę razy udało się jej zachować w sekrecie kilka kwestii – takich, jak ulica Pokątna, czy chociażby ciąża jej mamy – ale jasnym było, iż nie zawsze los będzie im sprzyjał i pięciolatka jakoś się powstrzyma. Woleli więc nie kusić losu i nadal wysłuchiwać jej – całkowicie czasem szalonych i oderwanych od rzeczywistości – propozycji, jak wołać na jej małego braciszka – to akurat mieli potwierdzić, bo wszyscy już słyszeli, jak Greybackowie zwracają się do brzuszka pół-wilii, toteż nie było sensu udawać, że jest inaczej. O dziwo zaś – całkiem szybko i bez zbędnych niesnasek dogadywali się w owych kwestiach, nie generując kolejnych problemów, tylko ciesząc się z tego, co otrzymali, a było tego doprawdy wiele. Jednocześnie powoli kierowali się do samochodu, znacznie bardziej uspokojeni, chociaż wciąż z jedną istotną sprawa wartą przepracowania: z lekarką i jej przychodnią. No i oczywiście z listą zakupów, którą przygotowywała pielęgniarka.
    — No tak, tak, obejdzie się… – od początku jasnym było, że to, co powie Vera nie spodoba się jej ukochanemu – bez twojej pomocy – uśmiechnęła się dość okrutnie. – Poradzę sobie sama, oczywiście, żaden problem – kontynuowała w tonie obojętnym, dość teatralnym, z lekką nutką wyrzutu, nawet nie patrząc mu specjalnie w oczy, aby dodać sytuacji dramaturgii. – No dobrze – westchnęła finalnie – załatwię wszystko sama – pociągnęła dla efektu nosem, ale dała się przytulić, na koniec wybuchając perlistym śmiechem, gdy parodiował sprzedawcę. – Wiesz, co jest śmieszne? Ostatecznie to ty jesteś tym, który lata po wielkiej hali i bierze wszystko, co wpadnie mu w łapy – przypomniała radośnie. – Pamiętasz, jak było z Rosie? – Wyszczerzyła się, wracając do czasów, gdy niedługo po porodzie, gdy dopiero dowiedzieli się, że przypadła im do wychowania śliczna dziewczynka, musieli ruszyć po odpowiednie przedmioty i ubranka dla niej. – Wypełniłeś koszyk wszystkim – podkreśliła wesoło – co różowe – uszczypnęła go w bok i przyciągnęła do pocałunku, aby załagodzić efekt. – Nigdy cię nie wymienię, ale! – uniosła palec do góry – pamiętasz tę dodatkową komódkę, którą mamy na strychu? Trzeba ją przynieś – dalej planowała; w końcu musieli mieć dla małego miejsce. – No i… ale to możemy wystawić paproć na korytarz – próbowała zaaranżować przestrzeń – i w jej miejsce postawić kołyskę, tak jak ostatnio… – zamyśliła się, wchodząc do pickupa, w czym pomógł jej mąż; późnej ją zapiął bezpiecznie w pasy, muskając jej napiętą skórę – no i musimy chyba trochę zmienić, hm… ej, a co myślisz, żeby wyjąć… nie, nie, hm… O, wytargamy szafę? Wtedy zmieści się przewijak… po co nam w sumie przewijak? – Mruknęła; mieli przecież od tego łóżko.

    całkowicie podekscytowana, zachwycona i pełna miłości, VERA

    OdpowiedzUsuń
  120. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Vereena nieco się rozpędziła w swoich planach na przyszłość – w tym, jak należy urządzić ich sypialnię i jakie przygotowania poczynić oraz co konkretnie kupić, aby ani im, ani tym bardziej ich synkowi niczego zupełnie nie zabrakło. Oznaczało to natomiast od cholery biegania po sklepach – i to nie tylko tych przeznaczonych dla maluchów, bo na pewno w procesie całej aranżacji przestrzeni miało się okazać, że nagle brakuje im kolejnej półki, czy dywanika; ponadto, jak zawsze w takich sytuacjach, mieli trafić na jakieś uszczerbki w ich pięknym, biały domu: a to skrzypiący zawias, a to poluzowany parkiet, a to cokolwiek innego, co trzeba było natychmiast naprawić – oraz przenoszenia, władania i układania w różnych miejscach. Absolutnie jednak się tym nie zrażała, ba!, w rzeczywistości zdecydowanie to uwielbiała – kochała wyobrażać sobie, jak jej dziecko będzie wyglądało w danym ubranku, czy jak będzie się bawiło konkretną zabawką, a obecnie miała jeszcze większe pole manewru. Przy Roselyn Irisbeth bowiem zakupili tylko najbardziej potrzebne rzeczy w bardzo neutralnych kolorach, a teraz mogli zwyczajnie szaleć i wszystko dostosować do potrzeb chłopca: począwszy od barw konkretnych przedmiotów, czy strojów, a nawet ręczników i kocyków – chociaż oczywiście, najpewniej nie mieli zamiaru tak bardzo oszaleć, aby całą Trenwith zacząć utrzymywać w tonacji niebiesko-błękitnej – czy kosmetyków pielęgnacyjnych. Rzecz jasna, wiele rzeczy mogli użyć po swojej córeczce – wózek trzeba było trochę wyprać, zmienić w nim koła i tyle, chociaż i tak najpewniej Connor miał występować w roli nosidełka swojego dziecka. Mieli także kołyskę, jak i wanienkę oraz inne, przydatne fanty – ostatecznie więc nie było źle.
    — Hm… a jakby tak przestawić nasze łóżko, to może nie trzeba byłoby niczego wynosić… – nic jednak nie zmieniało faktu, że pół-wila dalej kontynuowała swój wywód dotyczący ewentualnych zmian, jakie powinni wprowadzić do ich pokoju, żeby lepiej się żyło: nie tylko ich potomkowi, ale im samym; zresztą, musieli to wszystko zaplanować tak, aby nic nie odbiło się na pięciolatce, która przecież z nimi żyła. Dobrze więc, że wilkołak w większości wypadków cały czas się z nią zgadzał, na znakomitą część jej pomysłów, a jeśli jakiś negował, to nie dal idei odmawiania, ale już miał w zanadrzu przygotowane lepsze, bardziej ergonomiczne, tańsze i rozsądniejsze rozwiązanie. Zdecydowanie był wspaniały, co jednak tylko mocniej pobudzało jego małżonkę do działania i zastanawiania się, co trzeba zrobić i zakupić. – Tak, przewijak nie jest potrzebny – skwitowała jednak ostatecznie. – Nie jestem tylko pewna, czy gdzieś mamy tę matkę… pamiętasz: taką w tygryski? – Zastanawiała się na głos; jasnym było, że na pewno nie oddala jej Josephine, bo zastępczyni burmistrza kupowała wszystko nowe, za niesamowite sumy pieniędzy i jeszcze późnej klinicznie każdy przedmiot odkażała: dobrze, że juz wyleczyła się z tej chorej obsesji. – Paproć. Cholera, Connor, to jest paproć. Ja nie oczekuję, że powiesz: „Verka, kochanie, tak wystawimy twojego długosza królewskiego, kwitnącego kwiatem perunowym na lato w cudownej, dębowej donicy obrośniętej złotowłosem strojnym”, ale, kurde, no p a p r o ć - podkreśliła z emfazą – to mógłbyś zapamiętać – zadrwiła z niego ostro, ale jednocześnie wesoło. Odetchnęła ciężko po swoim wykładzie i rozsiadła się wygodnie. – Pewnie, że damy! – Skwitowała radośnie jego słowa, po czym zapatrzyła się za okno. – Hm, nie, chyba nie… wracajmy dzisiaj do domu… ożesz kurwa mać, Connora – nagle stężała – a co z pokojem dla małego?! Nic nie mamy! – Krzyczała spanikowana: cóż, naprawdę pomieszczenie, w którym miał zamieszkać ich synek na razie było czterema ścianami z oknami i zasłonkami, wypełnionym po brzegi praniem, żelazkiem, wieszakami i prasowalnicą. – Co teraz? – Wyjęczała, wiedząc, że muszą w związku z tym dokupić jakąś szafę na ubrania i brudy.

    przerażona i roztrzęsiona ich nieodpowiedzialnością i zapominalstwem, jak uważa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  121. — Przysięgam ci wilczku, ja ci kiedyś przetracę ten twój piękny czerep tak bardzo, że sam siebie w lustrze nie poznasz – zagroziła radośnie Vereena, gładząc się czule po okrągłym brzuszku, kiedy Connor próbował się nauczyć, że ich piękna roślinka w sypialni o zapachu dzikiego, gęstego boru, nazywana jest powszechnie paprocią; naprawdę nie oczekiwała od niego pełnej, a tym bardziej, łacińskiej, nazwy. Wiedziała, rzecz jasna, że droczył się z nią perfidnie, ale nie mogła się powstrzymać od tej drobnej uwagi. – Twoje czułe słówka, niczego nie zmienią! Czy mógłbyś chociaż… nie wiem, nadać jej jakieś imię? Stefan? Valerian? Cokolwiek? Może tak będzie łatwiej? – Drwiła z niego, kładąc dłoń na jego wielkim udzie. – Też cię kocham – szepnęła jednak konspiracyjnym szeptem, uśmiechając się pięknie i słodko. – Hmm… czerwona walizka… tak!, tak, pewnie masz rację…
    Niewątpliwie był to jeden z tych cudownych momentów, przeżywany nie tylko na płaszczyźnie niemogących się doczekać narodzin swojego potomka rodziców, ale także jako doskonale dogadujące się małżeństwo, które nie miało najmniejszych problemów z podjęciem decyzji – czy raczej: do każdego takiego zadania podchodzili z uśmiechem, na ustach, doskonale wiedząc, że niezależnie od jego stopnia trudności, mieli sobie doskonale poradzić i stawić mu czoła, bowiem mieli siebie i kochali siebie ponad wszystko. Niczym więc zaskakującym nie było to, że pół-wila dosłownie tryskała dobrym humorem, co chwilę o czymś opowiadając, coś sugerując i proponując oraz rzucała wspaniałymi wizjami postawienia całej farmy na głowie. Przecież mogli to zrobić – nieważne, co by się stało wówczas, i tak mieli być weseli, ponieważ ukochana osoba była obok i wspierała ją bez względu na zawieruchy wokół. Pewnie więc, gdyby nie to, że ciężarna pielęgniarka lubiła myśleć o milionie rzeczy na raz, dalej kontynuowaliby rozmowę w radosnym tonie – problem w tym, że nagle uświadomiła sobie coś strasznego, co całkowicie zbiło ją z pantałyku. Co gorsza – nie miała pojęcia, jakim cudem udało się im coś tak ważnego dotychczas przeoczyć; było w tym coś całkowicie niezrozumiałego, bo przecież dbali kompulsywnie o takie sprawy.
    — Wszystko się stało! – Wykrzyknęła, w związku z tym, energicznie wymachując rękoma i nawet nie dostrzegając, iż wilkołak zatrzymał samochód, a następnie znowu ruszył. O dziwo jednak, jego spokojny i pełen opanowania, a nawet czuły ton, którym się do niej zwrócił, skutecznie ją opanował i sprawił, że zaczęła względnie miarowo oddychać. Zacisnęła usta w wąską linie i spojrzała na niego uważnie, układając dłonie zwinięte w piąstki na udach i co chwilę przekręcając to w jedną, to w drugą stronę srebrną głowę, niczym dziecko, które słuchało jakiejś fascynującej legendy. – Dzisiaj, mój drogi, wrócimy do domu, zajmiemy się Rosie – jak zawsze: nigdy nie zapominała o ich słodkiej córeczce; miała też oczywiście na myśli odebranie jej od Hawthorne’ów, kąpiel z bąbelkami, kakao i bajkę na dobranoc – i rozrysujemy sobie wszystko dokładnie, a jutro pojedziemy do Bodmin po pierwsze zakupy. – Zapowiedziała poważnie. – Nie, skarbie, nie mamy czasu – objęła dłońmi potężny brzuszek – bo nie wiadomo, jak długo będę na chodzie, więc… więc chyba lepiej wcześniej, niż później, prawda? – Skwitowała, ignorując wyprzedzenie: ufała mu bezgranicznie. – Och… no… no okej… okej, wiem – wycofała się, kiedy były profesor ONMS z Hogwartu słusznie zauważył, kiedy tak naprawdę pokój dla ich synka będzie potrzebny. – Tak, tak, masz całkowitą rację – westchnęła ciężko i spojrzała na niego z miłością oraz wdzięcznością: skutecznie ją hamował. – Mały będzie spał z nami… konkretnie pomiędzy nami – zaśmiała się i westchnęła. – Nie znaczy to jednak, że nie chcę wszystkiego dla niego przygotować – wyszczerzyła się wesoło. – Jesteś w stanie dla mnie to zrobić, prawda? – Zagaiła, przybierając jedną z tych swoich uroczych, wymuszających minek.

    perfidnie wykorzystująca miłość pewnego wilczka, pełna pół-wila, czyli VERA

    OdpowiedzUsuń
  122. — Naprawdę chociaż przez moment myślałeś, że nasz maluszek nie będzie spał obok nas? – Zaskoczenie drobnej Vereeny malowało się na jej jasnej twarzy, kiedy dość mocno otumaniona spoglądała na wielkiego, radosnego Connora, swobodnie prowadzącego samochód; naprawdę, nie wiedziała, w którym momencie mogła dać mu do zrozumienia, że cokolwiek się zmieniło: że nie powtórzą tego, co było z Roselyn Irisbeth. Owszem, wtedy to wynikało również z faktu, że mieszkali jeszcze w małej chatce górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, ale przecież już wtedy mieli tę piękna kołyskę, którą zrobił, a mimo to dziewczynka bardzo długo sypiała pomiędzy nimi na poduszkach, bez zbędnych ceregieli i wymysłów „nowoczesnych” rodziców, w postaci chociażby dostawek, czy becików. Tym razem też mieli zamiar tak zrobić i obyć się bez specjalnego wsparcia ze sklepów dla dzieci, gdzie wydaliby grube pieniądze. – Naprawdę myślisz, że odmówiłabym sobie waszego widoku: nagiego ciebie i leżącego na twoim torsie chłopczyka? – Kontynuowała więc, jeszcze bardziej rozmarzona. – Przecież wiesz, że do twarzy ci z maluszkami – zachichotała jeszcze i zapadła się wygodnie w pasażerskim fotelu, chichocząc cicho: – Gotuj się na śmierć, skarbie… – skwitowała jeszcze jego marudzenie dotyczące zakupów, jakie planowała.
    Jej odpowiedź brzmiała naprawdę groźnie – mimo że żartobliwa – szczególnie dla kogoś, kto dobrze ją znał; a taką osobą niewątpliwie był jej małżonek. Wiadomym bowiem było, iż pół-wila następnego dnia – we wrześniową sobotę – nie odpuści i przemierzy wszystkie możliwe sklepy, jakie znajdowały się w Bodmin, łącznie z potężną hurtownią mebli za miastem; jasnym przy tym było, że nic tak nie kupi, bo ceny były tam astronomiczne, szczególnie jeśli chodziło o łóżka, komódki i szafki stworzone z myślą o milusińskich, ale może znajdzie odpowiadający jej wymaganiom wzór, którego wykonanie później komuś zleci. Dlatego wilkołak powinien szykować się na prawdziwy poligon w jej wykonaniu – i chyba był na to gotowy: poznawała to po zawziętości w jego oczach, pomimo tego, ze się śmiał. Nic chyba jednak nie miało go przysposobić do tego, co ostatecznie wynikało z ich podróży i szaleństwa zakupowego, ale zanim to nastąpiło udali się jeszcze w piątek do Hawthorne’ów, aby odebrać ich skarb – i potwierdzić niedzielny obiad, pomimo ciągłej nieobecności Rochefortów, przebywających w Nowym Orleanie – i przekazali swoim bliskim same dobre informacje dotyczące stanu zdrowia matki i dziecka pod jej sercem; oczywiście, zdecydowali się zatrzymać kwestie problemów w klinice tylko dla siebie.
    Zgodnie zaś ze wcześniejszymi ustaleniami – w sobotę wyruszyli do pobliskiego, większego miasta, celem zobaczenia, co „na rynku” piszczy. Rosie była równie podekscytowana, co jej rodzicielka, tyle że w wypadku pięciolatki owo podniecenie szybko wyparowało, kiedy okazało się, że muszą chodzić po takich miejscach, gdzie nie bardzo jest co oglądać, przynajmniej do czasu, aż trafili do dużej hali, gdzie znajdował się istny raj dla dzieciaków i prawdziwa katorga – szczególnie finansowa – dla ich rodziców. Dobrze jednak, że dziewczynka była nauczona, iż nie znaczy nie i już, bezdyskusyjnie, bo inaczej na pewno poszliby z torbami – inna rzecz, że wówczas postanowili nie kupować żadnych zabawek dla Alexandra Thomasa, aby nie kusić losu i jego starszej siostry. Niemniej jednak, udało im się wiele zobaczyć, dzięki czemu, chociaż na Trenwith wrócili późnym wieczorem – przeprowadzili wyjątkowo owocną burzę mózgów, dzięki czemu, rozpisawszy sobie plany, padli niczym kawki, niemalże równie mocno, co ich księżniczka. Wspólnie doszli przy tym do winsoku, ze naprawdę nie ma co się spieszyć – że skoro już zaczęli aranżację pokoiku dla ich synka, to na pewno nic nie zrobią na wariackich papierach, dlatego nie było sensu w podejmowaniu pochopnych decyzji, bo tego mogły się okazać nieprzyjemne w skutkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tydzień po tygodniu więc realizowali kolejne punkty ze swojej długiej listy rzeczy do wykonania – mimo wszystko Vera uważała, że powinni zamknąć temat przygotowania odpowiedniego pokoju przed porodem, aby tuż przed nim, w trakcie jego oraz w połogu, czy później, w najważniejszych dniach, tygodniach i miesiącach rozwoju ich potomka, skupiać się tylko na sobie i na nim, a także ich bliskich. Nie potrzebne im było zadręczanie się tym, czy zdążą, czy mają wszystko i czy każda rzecz pójdzie, jak należy. Dlatego też, siedem dni po wizycie w przychodni w St Austell, wybrali się po wytypowane farby, a kolejnego dnia aż do w Plymouth, gdzie wciąż szukali rozwiązań idealnych. W międzyczasie nawet – co świadczyło o ich niewątpliwym zorganizowaniu oraz determinacji – udało się im przygotować obiad na powrót dziadków, którzy kilka godzin poświęcili na opowiadaniu o swoich wrażeniach z podróży po Luizjanie; cholera, pół-wila miała wrażenie, że odmłodnieli przynajmniej o ćwierć wieku. Ostatecznie jednak, po przedostatnim weekendzie września – kiedy wypadała pełnia – zdecydowali się na odpowiedni, prześliczny komplet mebelków, który na ich farmę miały trafić w trzecim tygodniu października i zacząć być sukcesywnie skręcany przez pana domu, pod czujny upierdliwym okiem jego żony.
      Po tym wydarzeniu – na moment poświecili się mniej przyjemnej kwestii. Musieli w końcu zdecydować, co zrobią z doktor Seymour – dotychczasowym ginekologiem ciężarnej pielęgniarki. Po kilku burzliwych wymianach zdań jednak uznali, iż jeśli faktycznie przyjmie ich w swoim prywatnych gabinecie, wówczas mogą kontynuować prowadzenie przez nią błogosławionego stanu srebrnowłosej dwudziestosiedmiolatki. W związku z tym, udał się im umówić na wizytę dziewiątego listopada w – jak się miało okazać – willi lekarki, w Carclaze. Znowu więc mogli dać się pochłonąć życiu wokół: począwszy właśnie od wyczekiwania dostawy na farmę, poprzez co niedzielne spotkania, aż na imprezach u Hawthorne’ów skończywszy; wciąż nie mogli wyjść z podziwu nad przemianą, jakiej dokonano u Jacoba Ivana, który stał się dosłownie aniołem. Ostatecznie nawet – ku jej wielkiemu zaskoczeniu – Josephine postanowiła nagle wziąć się za pieczenie – mimo że to Felix głównie się tym zajmował – i w środku tygodnia – co także było dziwne, biorąc pod uwagę, ze raczej w tym okresie się nie spotykali – zaprosić Greybacków na kawę. Cóż, zdecydowanie nie mogli odmówić, zwłaszcza, że przywiezione parę dni wcześniej meble mieli składać dopiero w nadchodzący weekend. Zaplanowali więc wszystko tak, aby się ze sobą zgrać – wszystko zdawało się być zapięte na ostatni guzik, wraz z dowodami i przewozami, drobnym upominkiem dla gospodarzy i naładowaniem się dobrą energią. Zaskoczenie pół-wilii, kiedy się dowiedziała, iż jej małżonek nie będzie mógł się stawić, było więc ogromne – co grosza, wyczuła, że chyba do końca nie był z nią szczery, a jego późniejsze, dziwne zachowanie, gdy w końcu przybył do Boscastle, zdawało się to potwierdzać. Czuła się przedziwnie źle.
      — O, och… okej… – wybąkała, w związku z tym, jeszcze bardziej oszołomiona, kiedy po naprawdę krępujących i wyjątkowo krótkich, jak na nich, wspólnych minutach, które spędzili u przyjaciół, zajechali w niespotykanym milczeniu na farmę; nie wydawało się na pierwszy rzut oka, że coś jest nie tak, bo Rosie ciągle ich zagadywała: ze sobą jednak nie rozmawiali. Wszystko to natomiast prowadziło do tego, ze w głowie jeszcze bardziej słodko toczącej się Vereeny o dużym, napiętym brzuszku, zaczęły kotłować się czarne, wyjątkowo mocno niepokorne i paskudne myśli, z którymi sobie w ogóle nie radziła, a które doprowadzały ją do szewskiej pasji. – A-ale… mam to tak rzucić? – Spytała zdumiona, bo przecież w pokoju małego nie było jeszcze żadnych mebli. Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi, toteż dodała skonfundowana: –

      Usuń
    2. – J-jasne… jasne, zaniosę… – wybąkała więc, jeszcze mocniej zbita z pantałyku, chwytając siateczkę, którą podobno dała im Danielle; naprawdę nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć, ba!, przecież nawet pocałunek, jaki Connor złożył na jej ustach był inny, niż zwykle i to ją wręcz skrajnie przerażało. Demony, które zalęgły się w jej głowie zapuszczały korzenie nawet w sercu, kiedy kierowała się na piętro, aby zanieść do odpowiedniego pomieszczenia prezencik, do którego nie zajrzała. Wszystko stawało się coraz dziwniejsze, bo przecież wilkołak robił wszystko, aby nie chodziła zbyt wiele po schodach, szczególnie na tak zaawansowanym etapie jej ciąży. Po chwili jednak wszystkie jej strachy, wątpliwości, czy żale zniknęły: wyparowały, niczym ręką odjął, gdy wkroczyła do małego królestwa ich nienawidzonego synka. Zapiszczała z wrażenia i cofnęła się o krok; dobrze, że były profesor był tuż za nią i ją chwycił mocno w objęcia. – O Boże… – sapnęła, upuszczając paczuszkę. Chwilę milczała oczarowana, aby ostatecznie rozszlochać się gwałtownie i żałośnie. Chwilę poświęcała się płaczowi: wzruszenia, złości, ale i zachwytu. – Jesteś tak beznadziejny w kłamaniu, że myślałam, że masz kochankę – wybąkała w końcu wstydliwe, uśmiechając się szeroko. – J-jesteś… jesteś wspaniały, wiesz? Boże… sam to zrobiłeś? S-sam? – Podeszła do komódki i dotknęła jej nabożną czcią.

      kompletnie, ale całkowicie pozytywnie!, zaskoczona i bezdennie zachwycona oraz bezbrzeżnie zakochana VERA (Thorne) GREYBACK, która nie może uwierzyć w swoją głupotę oraz wielkie szczęście

      Usuń
  123. — Wszystko się dzieje – wyszeptała w odpowiedzi na pytanie ukochanego, wciąż skrajnie oszołomiona i bezdennie zaskoczona Vereena, nie bardzo potrafiąc się opanować ani tym bardziej ubrać swoich myśli w słowa, które ułożyłyby się chociaż w lekko logiczne zdania. Zachwyt brał nad nią całkowitą górę i nie można było się jej dziwić, że jest tak nim pochłonięta, iż chyba nie do końca pojmowała, co się działo wokół. Cóż, niewątpliwie nie było to także niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę to, co Connor zrobił: jakiej magii dokonał i jak wspaniale wyglądał pokoik ich nienarodzonego synka, który mogła podziwiać. – Trzeba tylko kołyskę wstawić… – wyszeptała pod nosem, mrugając intensywnie powiekami, jakby pragnąc się upewnić, że to na pewno nie jest zwyczajnie piękny sen. – Płaczę ze szczęścia – kontynuowała cichutko, wyswabadzając się z jego objęć, żeby móc podziwiać zadbane, przygotowane pomieszczenie, które wyglądało lepiej niż się spodziewała; możliwe jednak, że był to wynik faktu, iż nie musiała nic robić i przyszła „na gotowe”, na dodatek stworzone dzięki ciężkiej pracy, silnych, ciepłych ramion jej ukochanego mężczyzny, który zdecydowanie przejął się swoją rolą i udowodnił, po raz kolejny zresztą, jak mocno zależy na ich dzieciach. – No… no co „aha”? – Mruknęła nagle naburmuszona.
    Jasne, tekst o kochance był przynajmniej nie na miejscu, ale w zasadzie – nie było wiele innych rzeczy, o których mogła pomyśleć, kiedy odwołał przyjazd do Hawthorne’ów. Zawsze przecież dokładnie jej mówił, co się dzieje i wydawał się być znacznie bardziej przejętym, gdy jakieś zwierzątko w jego klinice przezywało trudne chwile, ba!, niekiedy w takich sytuacjach odsyłał Danielle do telefonu, bo nie chciał, aby jego małżonka usłyszała strach w jego głosie. Ponadto, nie zdawał się tak wycofany i nigdy nie podawał tak małej ilości szczegółów – kiedy już dzwonił z informacją, że gdzieś się, na przykład, spóźni, to potrafił się niekiedy całkowicie rozgadać na temat swojego małego pacjenta: ile ma lat, skąd i od kogo jest, co się stało, jak wygląda. Jego enigmatyczność i dziwne wycofanie mogły, acz na pewno niesłusznie, naprowadziły pół-wilę na kretyńskie myślenie o jakimś romansie.
    — Och… więc to Mike jest tym szczęśliwcem? – Zakpiła ostatecznie radośnie, spoglądając na wilkołaka ciepło; znała dobrze Michaela. – Przepraszam, nie powinnam była myśleć o kochance – zapewniła ze szczerą skruchą i wysunęła do niego dłoń; chciała, aby był blisko. – Brawo, skarbie – pochwaliła go z oczarowaniem, wciąż chłonąc wszystko to, co zrobił w tajemnicy przed nią; podziwiała go za kunszt w planowaniu niespodzianek. – Josephine i Felix byli w to zamieszani, prawda? – Bardziej stwierdzała, niż pytała, śmiejąc się pod nosem. – Jest idealnie – spojrzała mu głęboko w oczy, po czym dziwnie się skrzywiła. – Och – sapnęła. – Małemu też się podoba – dodała, masując prawą stronę swojego potężnego brzuszka; tam, gdzie chłopiec ją kopnął silnie. – Nawet bardzo – jęknęła przez śmiech, gdy ewidentnie Alexander Thomas postanowił się przeciągnąć. – Oj, weź przestań drążyć ten temat… nie wiem czemu tak pomyślałam – burknęła, ale dała się przytulić. – No dobra… wiem – westchnęła ciężko. – Jestem wielka i ociężała – zaczęła wymieniać – i kostki mi napuchły, mogę chodzić tylko w czteroosobowych namiotach, a nie w żadnych seksownych strojach i… i no ten… nie kochaliśmy się od dwóch tygodni – wypomniała szeptem, rumieniąc się ze wstydu. Uciekła wzrokiem w podłogę, zażenowana. – I tak jakoś wyszło…

    taka sobie „o”, urocza VERKA, która jest zachwycona, zakochana i zażenowana, więc w sumie nie „o”, a „z” ♥

    OdpowiedzUsuń
  124. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, że Vereena nie mogła oderwać wzorku od tego, co Connor zrobił w pokoju ich jeszcze nienarodzonego Alexandra Thomasa – dającego wyraz swojej radości, czy też radości matki, która na niego intensywnie działała, poprzez kopniaki w jej łonie oraz przeciąganie się – i w zasadzie: absolutnie nie można było się jej dziwić, bowiem to, co zastała było przynajmniej perfekcyjne, a i tak uważała, że owo określenie jest zbyt subtelne na to, aby opisać pomieszczenie. Wszystko tam pasowało, było na swoim miejscu, komponowało się idealnie i chociaż tak naprawdę jej małżonek wykonał tę akcję zgodnie z planem, jaki wcześniej ustalili – w którym to przecież ona była głównym pseudo-architektem i „aranżatorem” – to niepomiernie ją oczarował, samym swoim pomysłem niespodzianki; zaangażowania w sytuację ich przyjaciół, tylko po to, aby pozytywnie i cudownie ją zaskoczyć, co świadczyło nie tylko o jego wielkim oddaniu wobec niej, ale także o potędze miłości do tej kruszyny, który ciągle przewracała się pod jej sercem. Dla niej liczył się gest, a nie cała reszta – tak naprawdę mogła zastać w pomieszczeniu kompletny rozgardiasz, ale widząc, że jej ukochany próbował, starał się i walczył: miała być mu wdzięczna, po czym chwycić za szmatę oraz zmiotkę i wszystko z nim posprzątać.
    — No pewnie, że mądry – przytaknęła w związku z tym wesoło, uświadamiając sobie, że na tym właśnie polega dojrzałość i moc szczerego uczucia, które ich związało w tej wspaniałej, małżeńskiej relacji, którą dzielili od tylu lat; nawet przecież wtedy, kiedy prawnie małżeństwem nie byli, to najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż pasują do siebie idealnie – po mamusi – dodała dlatego też jeszcze radośniej, drocząc się ze swoim partnerem w najlepsze, co natomiast było kolejnym dowodem na fakt, że są sobie całkowicie przeznaczeni na dobre i na złe, niezależnie od wszystkiego i zawsze potrafią się dogadać, nie tylko na pokaz, ale na każdej dosłownie płaszczyźnie, czyli nawet wówczas, kiedy siebie irytowali żartami. Vera aż westchnęła z wrażenia, zachwycona, a mimo to, zejście na temat wyimaginowanej, kompletnie niemożliwej kochanki, wzbudziło w niej nieprzyjemne, niepokorne myśli. – No właśnie: „och” – westchnęła więc ciężko, kwitując podsumowanie wilkołaka i jeszcze mocniej się zawstydziła; uznała, że podzielał jej opinię dotyczącą wyglądu oraz poruszania się i że to było głównym powodem, dla którego nie kochali się tak długo, a nie rzeczywistość, czyli od cholery mniejszych i większych spraw związanych z przychodnią doktora Cartera, Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle i przygotowaniami do Samhain, drobnym remontem chatki górnika nieopodal opuszczonej kopalni Wheal Hope, przygotowywaniem pokoiku dla ich synka oraz kliniką weterynaryjną. Niemniej, jej zaskoczenie było olbrzymie, kiedy nagle były profesor ONMS z Hogwartu obniżył głos i zaczął składać na jej ustach słodkie pocałunki. – Nie patrz tak na mnie – szepnęła zarumieniona, gdy spostrzegła, jaki rodzaj iskierek zapłonął w jego księżycowych tęczówkach. – Mój mąż chyba teraz… ojej… postradał rozum – sapnęła, gdy pieścił jej wargi nieco władczo, trochę czule i niesamowicie namiętnie, pobudzając wszystkie jej neurony – bo teraz właśnie mnie kusi, a na dole jest nasza córeczka… – uściśliła, ale jej dłonie już ułożyły się na jego silnych ramionach. – Connor, proszę cię… Rosie… – próbowała przemówić mu do rozsądku, podziwiając jego naprężone od ciężkiej pracy mięśnie i wzdychając pomiędzy pieszczotami; wiedziała, że jeśli chwilę dłużej Roselyn Irisbeth zostanie bez opieki, to wpadnie do nich, niczym burza, co mogłoby się skończyć tym, ze zastanie ich w mało odpowiedniej sytuacji. O dziwo jednak, to on był tym, który opanował się pierwszy. – Nie. Twój plan jest genialny. Idź już. – Niemalże do wypchnęła z pomieszczenia. – Też cię kocham, ale, cholera, Connora, błagam cię, chodź do mnie szybko, bo zwariuję – wyjęczała.

    biedna, mała i zakochana VERKA, którą wilczk podniecił tak mocno, że ledwo stoi, ej…

    OdpowiedzUsuń
  125. — Najgenialniejszy – przytaknęła ochoczo Vereena na pełne radości pytanie Connora, które jej zadał. Ona, na przykład, w ogóle nie miała problemu z tym, że mieli się ewentualnie kochać w pokoiku ich nienarodzonego Alexandra Thomasa, wyznając taki punkt widzenia, jaki ostatecznie, na szczęście, napadł jej ukochanego: w końcu w taki właśnie sposób spłodzili swojego synka i nie mieli się przecież czego wstydzić. Ponadto, mieli odpowiedni powód, aby w taki oto sposób świętować; zresztą, chyba wycofanie się w tamtej chwili w ogóle nie wchodziło w grę, bowiem pół-wila, bo dwóch tygodniach abstynencji, dosłownie drżała z podniecenia. – Jezus Maria, kochanie, jeśli jeszcze raz się upewnisz – wiedziała, że zrobił to po raz pierwszy, ale nie mogła się powstrzymać przed tą, pełną irytacji, uwagą – to naprawdę, skrzywdzę cię i nie: nie jest to zapowiedź jakieś szalonej gry erotycznej z tego okropnego zestawu, który dostaliśmy do Felixa w zeszłym roku – zadrżała teatralnie, referując do tego, co pan Hawthorne im ofiarował na czwartą rocznicę ślubu: sam tytuł gry, czyli „Sexy 50 twarzy zniewolenia na gorący wieczór dla par lub więcej”, nie sugerował dobrej zabawy. – Kurde, wilczku, ostrzegam cię! – Dodała jeszcze, śmiejąc się perliście, kiedy wyszedł i wrócił, aby ją podroczyć. – Ej, czekaj – zawołała go i dodała: – kocham cię.
    Uśmiech na jej jasnej twarzy i miłość malująca się we fiołkowych tęczówkach potwierdzały jej wyznanie – nie musiała go krzyczeć, nie musiała go ogłaszać całemu światu, nie musiała go też rozprzestrzeniać w mediach. Wystarczyło, że je powiedziała: cichutko, subtelnie, delikatnie, niczym uderzenie skrzydeł motyla, aby było tam milion razy więcej siły, niż w pięści zawodowego siłacza. Dlatego też wiedziała, że to wystarczy – że te magiczne słowa sprawią, iż jej mąż wróci do niej szybko, równie mocno stęskniony, co ona. Oczywiście, na chwilę opuściła pomieszczenie, aby ucałować Roselyn Irisbeth do snu, ale szybko d niego wróciła – wciąż, niczym w letargu, poruszając się pomiędzy mebelkami i dotykając ich z nabożną czcią. Nadal nie mogła się nadziwić, jakie cudowności przygotował – nic dziwnego, że w pierwszej chwili nie spostrzegła, że weterynarz znowu przy niej jest.
    — Och – sapnęła więc oszołomiona, natychmiast jednak, kiedy się zorientowała, kto obok niej stoi, spojrzała na niego maślanym wzrokiem, jak na swój cud świata. – Brawo, ładnie się uwinąłeś – pochwaliła go czule, a następnie rozkoszowała się brzmieniem swojego imienia na jego ustach, uśmiechając się w zachwycie. – Chodź do mnie – poprosiła, w związku z tym, wysuwając do niego dłoń. Nim się obejrzała: nie tylko był obok, ale i całował ją bez opamiętania, dopiero po chwili dając jej szansę na odezwanie się: – Rosie mocno śpi? – Upewniła się, a kiedy przytaknął i zapewnił, że tym razem zamknął drzwi, uśmiechnęła się chytrze. Nawet jeśli rzucił zaklęcie wyciszające lub użył magii w czasie dekorowania pokoju dziecięcego: nie chciała o tym wiedzieć, bowiem od dnia, kiedy Nottowie i Saurasowie napadali na Trenwith, unikała różdżki niczym ognia. – To dobrze – szepnęła i szybko ściągnęła z niego koszulkę. Przesunęła palcami od jego szyi, poprzez obojczyki, szeroki tors, do brzucha, zatrzymując się dopiero na linii jego spodni i klamrze od paska. – Mój mąż zaniedbał mnie ostatnio – podjęła jego grę – więc musisz mi przypomnieć, jak bardzo jestem piękna – wyjaśniła radośnie i cofnęła się pół kroku. – Jesteś idealny – szepnęła oczarowana, po prostu stojąc i go podziwiając; nie musieli się spieszyć, bo mieli całą wieczność dla siebie.

    podniecona do granic możliwości, pełna radości i namiętności jednocześnie, VERA, która długo nie wypuści swojego ukochanego z pokoju…

    OdpowiedzUsuń
  126. — Jesteś wspaniałym tatą – szepnęła w odpowiedzi na zapewnienie ukochanego, że ich słodka córeczka śpi jak kamień i wbiła w niego pełne oczarowania, fiołkowe spojrzenie. Oczywiście, o tym fakcie Vereena przekonana była od dawien dawna i pomimo dość groźnej aparycji Connora, która nie stawiała go w jednym rzędzie z innymi ojcami, prezentującymi dość „typowy”, acz niewątpliwie niekiedy skrajnie wręcz nudnawy, wizerunek, nie miała najmniejszych wątpliwości, iż ostatecznie będzie wspaniałym rodzicielem; dlatego też chyba tak bardo zazdrościła Chloe: w końcu to William miał mieć takiego cudownego mężczyznę, który miał się nim opiekować i przekazywać mu olbrzymią wiedzę, na co dzień. Jakkolwiek więc było to okrutne: cieszyła się, iż to Roselyn Irisbeth mogła być przez niego wychowywana. – Najlepszym – sprostowała, w związku ze swoimi rozmyślaniami, gładząc go po szerokim torsie; cholera, jakże ona go uwielbiała: ciepło jego karmelowej skóry, jej otumaniający zapach, jej fakturę, nawet te lekko posiwiałe włoski na jego piersi. Nie znaczyło to jednak, że chociaż atmosfera była czuła, to miała zamiar ją podtrzymać: pragnęła płomienia, namiętności i gwałtowności, z olbrzymią dozą wzajemnego szacunku. Pragnęła więc tego, co zwykle. – Oho, mój kochany też to lubi, prawda?
    Jej głos był cichutki, kokieteryjny i wyjątkowo mocno pobudzający – szczególnie w zestawieniu z jej zwinnymi paluszkami, które bawiły się skrajem jego spodni i paska, czasem zapuszczając się za gumkę od jego bokserek; Boże, jakże ona go kochała: jaki on był idealny pod każdym względem, bo chociaż jedyne, na czym w tamtej chwili była w stanie się skupić, to dla Very ogół jej męża, jego ciało, ale przede wszystkim jego umysł i jego serce, sprawiały, że szalała za nim do utraty zmysłów. Niczym więc dziwnym nie było, że nawet myśl o tym, jakim cudownym ojcem dla ich dzieci – wszystkich, bez wyjątku – był, podniecała ją do granic możliwości – tak jak jego fakt, że nosiła pod sercem jego potomka; syna, na dodatek. Tym bardziej niezaskakującym było, kiedy odsunęła się, aby lepiej podziwiać jego idealne wyrzeźbione ciało, ale i poczekać na swój przydział w czułościach.
    — Najgorszy – przytaknęła przy tym wesoło – dlatego wybrałam ciebie, wilczku – dodała, puszczając mu perskie oczko. – Mam nadzieję, że sprawisz się lepiej, niż ten leń, który ostatnie dwa tygodnie w ogóle się mną nie zajmował – wyjaśniła, dosłownie emanując wesołością i takim zwykłym, ludzkim szczęściem, które budziło się w niej zawsze, kiedy był obok. Następnie nie dodała nic więcej, pochłonięta ogniem jego pocałunku i silnych ramion, którymi ją owinął. – Oj – sapnęła zszokowana, nagle znajdując się na komódce. – Myślisz, że wytrzyma? – Szczerze się zaniepokoiła, mając na myśli nie tylko swoją wielkość i wagę, ale to, co planowali zrobić, a co subtelne być nie miało. Zanim jednak otrzymała odpowiedź na swoje pytanie, weterynarz postanowił ją bez trudu ją rozebrać, czego nie do końca pamiętała, za bardzo pochłonięta przyjemnością, jaką jej niósł swoimi wargami oraz dłońmi. W pewnej chwili więc po prostu siedziała przed nim w samej bieliźnie i pończochach. – Tylko twoja – zdołała jedynie przytaknąć, zarumieniona i leciutko zawstydzona. – Przestań – sapnęła, nie widząc w sobie nic idealnego, ale zamiast kontynuować ten temat, rozpięła stanik, aby ułatwić mi dostęp do jej jędrnych, acz nabrzmiałych i wrażliwych od pokarmu, piesi, i zeszła z mebla, wiedząc, że na stojąca prezentuje się lepiej. – Co? Podobam ci się taka okrągła? – Zaśmiała się, stając bokiem i gładząc dłońmi swój pokaźny brzuszek. – Przyznaj, wolisz, jak nie mam nadbagażu – prowokowała go, chociaż wiedziała, że jej stręczące i zapraszające go półkule, wyprowadzają go z równowagi; co gorsza: bezczelnie mu ich odmawiała w tamtym momencie, umykając przed nim tak długo, aż jej plecy zderzyły się ze ścianą. – No, no, no… prawdziwy z pana myśliwy, panie Greyback… mój świecie, mój mężu – wyszeptała czule.

    pełna miłości oraz oddania VERA, w której jednocześnie płonie namiętność

    OdpowiedzUsuń
  127. Zdecydowanie nie było na świecie odpowiednio wielkich, odpowiednio silnych i odpowiednio pięknych słów, których Vereena mogłaby użyć do opisania tego, co czuła do Connora i jak się dzięki niemu czuła – szczęście, radość i miłość zdawały się być wobec tego zwykłymi wydmuszkami; pustymi frazesami, które nawet w jednej milionowej nie oddawały tego, co tak naprawdę między nim i było. Była to bowiem więź tak potężna, że zdolna przenosić góry; więź tak urokliwa, że bledły przy niej największe cuda Matki Natury oraz te, które wyszły spod ręki człowieka; więź przepełniona po brzegi wesołością, czułością, oddaniem i lojalnością, a także zwykłą przyjaźnią, którą przecież położyli pod podwaliny swej relacji i dzień po dniu ja umacniali, dzięki czemu stali na twardym fundamencie – ten natomiast był podstawą małżeństwa. Ich zaś było niewątpliwie zachwycające, chociaż dla niektórych na pewno szalone i dziwne – oto dwumetrowy wilkołak, chociaż na szczęście mało osób wiedziało o jego futerkowym problemie, i półmetrowa pół-wila, o czym także zdawało sobie sprawę jedynie kilka najbliższych im osób, tworzyli związek wręcz idealny: oparty na wzajemnym szacunku, na całkowitej szczerości i pielęgnowany poprzez rozmowę. Dzięki temu udawało im się przepracować każdy temat – od istotnych kwestii związanych z wychowaniem słodkiej Roselyn Irisbeth, poprzez dobór farby do pokoju nienarodzonego Alexandra Thomasa, na sprawie ataku na farmę Trenwith przez przerażającą fuzję Nottów i Saurasów skończywszy – i nie marnowali tak cennych minut – które mogli poświęcić na inne przyjemności – na kłótnie. To natomiast ewidentnie wielu ludziom się nie podobało – perfekcjonizm nie był mile widziany, ale ich to nie obchodziło, jak długo mieli siebie.
    — Nigdzie się nie wybieram… nigdzie-nigdzie… – niczym więc dziwnym nie było, że swoje wspólne chwile potrafili celebrować na przeróżne sposoby: nawet te niezbyt poważne, żartobliwe, doprowadzając partnera swoim droczeniem się do czystej pasji, która jednak swe ujście miała znaleźć w niedalekiej przyszłości: w namiętnym, ognistym zbliżeniu, które mieli sobie zafundować; w pokoiku ich synka, która, o ironio, miał być wówczas z nimi w pewien sposób. Co prawda, Vera absolutnie nie tym się skupiała, a na tym, aby jeszcze mocniej rozgrzać swojego małżonka. – Piękna, tak? – Niby kpiła. – A jednak zamieniłeś mnie na Michaela! – Dowcipkowała w najlepsze. – Może nie jestem, aż tak piękna, hm? – Prowokowała go dalej, doskonale się przy tym bawiąc. – Wiem, jesteś myśliwym, wilczku, nie? – Wyszeptała zmysłowo, kiedy przyszpilił ją do ściany. – Jesteś… łowcą, który nie chodzi na łatwiznę – dodała i jej dłonie wylądowały na jego silnych ramionach. – Jesteś… prawdziwym samcem alfa, który nie ugina się przed nikim – ręce przesunęła na jego brzuch, w który wbiła paznokcie i odsunęła go od siebie. – Ale i tak robisz wszystko, co chcę – dodała wesoło i dopiero wówczas pozwoliła mu przejść do działania, z przyjemnością przyjmując każdą jego pieszczotę. – Lubię to, jak jesteś silny – szepnęła jedynie, kiedy przeniósł ją do fotela, gdzie do końca ją rozebrał. – Nie, Connor – powiedziała jednak ostro chwilę później – jakkolwiek lubię cię na kolanach – zaśmiała się – i jakkolwiek lubię twoje cudowne usta – przesunęła kciukiem po jego dolnej wardze – to… to najbardziej lubię, jak jesteś we mnie: jak poruszasz się, jak patrzysz mi w oczy, jak dochodzę dzięki twojemu nasieniu, które zrobiło mi ten słodki nadbagaż – wyszeptała niemalże ze wzruszeniem.

    doskonale wiedząca, czego chce, pragnie i potrzebuje, zdeterminowana VERA, która w rzeczywistości ledwo trzyma się od tego, co jej zrobił

    OdpowiedzUsuń
  128. Zdecydowanie nie było na świecie odpowiednio wielkich, odpowiednio silnych i odpowiednio pięknych słów, których Vereena mogłaby użyć do opisania tego, co czuła do Connora i jak się dzięki niemu czuła – szczęście, radość i miłość zdawały się być wobec tego zwykłymi wydmuszkami; pustymi frazesami, które nawet w jednej milionowej nie oddawały tego, co tak naprawdę między nim i było. Była to bowiem więź tak potężna, że zdolna przenosić góry; więź tak urokliwa, że bledły przy niej największe cuda Matki Natury oraz te, które wyszły spod ręki człowieka; więź przepełniona po brzegi wesołością, czułością, oddaniem i lojalnością, a także zwykłą przyjaźnią, którą przecież położyli pod podwaliny swej relacji i dzień po dniu ja umacniali, dzięki czemu stali na twardym fundamencie – ten natomiast był podstawą małżeństwa. Ich zaś było niewątpliwie zachwycające, chociaż dla niektórych na pewno szalone i dziwne – oto dwumetrowy wilkołak, chociaż na szczęście mało osób wiedziało o jego futerkowym problemie, i półmetrowa pół-wila, o czym także zdawało sobie sprawę jedynie kilka najbliższych im osób, tworzyli związek wręcz idealny: oparty na wzajemnym szacunku, na całkowitej szczerości i pielęgnowany poprzez rozmowę. Dzięki temu udawało im się przepracować każdy temat – od istotnych kwestii związanych z wychowaniem słodkiej Roselyn Irisbeth, poprzez dobór farby do pokoju nienarodzonego Alexandra Thomasa, na sprawie ataku na farmę Trenwith przez przerażającą fuzję Nottów i Saurasów skończywszy – i nie marnowali tak cennych minut – które mogli poświęcić na inne przyjemności – na kłótnie. To natomiast ewidentnie wielu ludziom się nie podobało – perfekcjonizm nie był mile widziany, ale ich to nie obchodziło, jak długo mieli siebie.
    — Nigdzie się nie wybieram… nigdzie-nigdzie… – niczym więc dziwnym nie było, że swoje wspólne chwile potrafili celebrować na przeróżne sposoby: nawet te niezbyt poważne, żartobliwe, doprowadzając partnera swoim droczeniem się do czystej pasji, która jednak swe ujście miała znaleźć w niedalekiej przyszłości: w namiętnym, ognistym zbliżeniu, które mieli sobie zafundować; w pokoiku ich synka, która, o ironio, miał być wówczas z nimi w pewien sposób. Co prawda, Vera absolutnie nie tym się skupiała, a na tym, aby jeszcze mocniej rozgrzać swojego małżonka. – Piękna, tak? – Niby kpiła. – A jednak zamieniłeś mnie na Michaela! – Dowcipkowała w najlepsze. – Może nie jestem, aż tak piękna, hm? – Prowokowała go dalej, doskonale się przy tym bawiąc. – Wiem, jesteś myśliwym, wilczku, nie? – Wyszeptała zmysłowo, kiedy przyszpilił ją do ściany. – Jesteś… łowcą, który nie chodzi na łatwiznę – dodała i jej dłonie wylądowały na jego silnych ramionach. – Jesteś… prawdziwym samcem alfa, który nie ugina się przed nikim – ręce przesunęła na jego brzuch, w który wbiła paznokcie i odsunęła go od siebie. – Ale i tak robisz wszystko, co chcę – dodała wesoło i dopiero wówczas pozwoliła mu przejść do działania, z przyjemnością przyjmując każdą jego pieszczotę. – Lubię to, jak jesteś silny – szepnęła jedynie, kiedy przeniósł ją do fotela, gdzie do końca ją rozebrał. – Nie, Connor – powiedziała jednak ostro chwilę później – jakkolwiek lubię cię na kolanach – zaśmiała się – i jakkolwiek lubię twoje cudowne usta – przesunęła kciukiem po jego dolnej wardze – to… to najbardziej lubię, jak jesteś we mnie: jak poruszasz się, jak patrzysz mi w oczy, jak dochodzę dzięki twojemu nasieniu, które zrobiło mi ten słodki nadbagaż – wyszeptała niemalże ze wzruszeniem.

    doskonale wiedząca, czego chce, pragnie i potrzebuje, zdeterminowana VERA, która w rzeczywistości ledwo trzyma się od tego, co jej zrobił

    OdpowiedzUsuń
  129. — Nie, nie kochanie – przytaknęła Vereena całkowicie poważnie, patrząc Connorowi głęboko w cudowne, księżycowe oczy: naprawdę bowiem był mistrzem w niesieniu jej przyjemności swoimi długimi, silnymi palcami, którymi penetrował jej wnętrze, i idealnie wykrojonymi wargami, którymi całował ją i spijał soki jej podniecenia. Niemniej, zdecydowanie wolała czuć go całego: czuć go w sobie i czuć to, jak zalewa ją swoim nasieniem, wykrzykując jej imię wniebogłosy. Uwielbiała patrzeć mu w oczy podczas spełnienia oraz to, jak mocno obijał się biodrami o jej własne i napinał mięśnie ramienia, na którym się opierał nieopodal jej ucha, a wolną dłonią ściskał namiętnie, chociaż dość mocno, jej pełne piersi. – Też lubię sprawiać ci bezinteresownie przyjemność – wyszeptała oczarowana i wzruszona jego wyznaniem – ale… ale lubię tez jak jesteśmy jednością, wiesz? Lubię… lubię, jak jesteśmy tak blisko, że bliżej się nie da – szeptała czule, ale jednocześnie bardzo zmysłowo, nad czym jednak nie do końca panowała; wychodziło to samo z siebie. – Dziękuję – dodała jeszcze, gładząc go po zarośniętym policzku i spoglądając na niego z oddaniem i czułością, która naprawdę mogłaby przenosić wszystkie góry. – Kocham cię, wielkoludzie… – uśmiechnęła się z rozanieleniem i maślanymi, fiołkowymi tęczówkami.
    Oczywiście, pół-wila zdawała sobie sprawę z tego, że w tamtej chwili wilkołak pragnął ponad wszystko zabrać ją na szczyt bez czerpania z tego korzyści jednocześnie i że ona nieco bezczelnie wykorzystała swoją przewagę w postaci ciąży – wiadomym było, że w takich sytuacjach kobiecie w stanie błogosławionym się nie odmawia; szczególnie tak zawziętej i upartej kobiecie, jaką była pani Greyback – ale naprawdę: potrzebowała go w zupełnie inny sposób; potrzebowała go wręcz rozpaczliwie, stęskniona za nim tak, że to aż bolało. Dlatego też z radością przyjęła fakt, że – oczywiście nie odmawiając sobie jeszcze większego rozgrzania jej – zaczął się powoli rozbierać, prężąc się przed nią w zachwycający sposób, który sprawiał, że piszczała i klaskała z radości za każdym razem, kiedy kolejna część jego garderoby upadła na ziemie. Był wspaniały, zabawny, dobry – był j e j ideałem.
    — Dalej, dalej! Zaraz ci rzucę paroma funtami! – Zachichotała wesoło, podnosząc się z lekkim trudem i dzięki jego nieopisanej pomocy; cały czas uśmiechała się szeroko, chłonąc szczęście tej chwili całą sobą. – Oho… więc jednak tak, hm… – zadarła jedną brew, kiedy pociągnął ich na dywan. – Wiesz… ustałabym przy ścianie – wyszczerzyła się, ale usiadła na nim okrakiem; referowała oczywiście do zbliżenia „od tyłu”. – Wykorzystać mówisz, och, no wiesz, z takimi rozkazami się nie polemizuje, prawda? – Przesunęła dłonią po jego męskości, którego natychmiast w siebie wsunęła. Jęknęła przeciągle, przymknęła powieki i odchyliła się lekko do tyłu; jej srebrne pukle musnęły jego kolana. – Wiem… ja to wszystko wiem, Connor i okrutnie wykorzystuje przeciwko tobie – zerknęła na niego z miłością; nie musiała nic mówić: jej oczy mówiły za nią; jej uśmiech mówił za nią; jej ciało również mówiło za nią, bowiem szybko ruchy jej bioder, pomimo słodkiego nadbagażu, stały się mocne i dogłębne. Dosłownie wariowała z przyjemności, a jej głośne jęki oraz powtarzanie z nabożną czcią imienia ukochanego tylko o tym świadczyły. – Kocham cię… Boże… Jezu Chryste, jak ja ciebie kocham! – Uniosła się i wbiła pazurki w jego tors, przyspieszając swoje ruchy tak, że ich ciała zrosił pot, a oni nie mogli pochwycić oddechu.

    bliska osiągnięcia cudownego raju, VERKA, która zdecydowanie nie powinna się tak nadwyrężać, ale kto zakochanej zabroni?

    OdpowiedzUsuń
  130. Powiedzenie, iż Vereenie było dobrze, było zdecydowanym niedopatrzeniem – jej było dosłownie, jak w raju, a to wszystko nie tylko dzięki twardej, potężnej męskości Connora, na którą opadała, dość sprawnie, pomimo okrągłego brzuszka, ale również dzięki temu, że to był o n . Oto właśnie miała kolejny dowód, że w ich relacji bardziej liczy się to, co czuli – ich psychika – a nie popęd seksualny – a więc fizyczne przyciąganie – bo ich rozkosz cielesna, wynikała z tego, co nosili w swoich sercach: z miłości, z oddania, z ufności, z szacunku i z czułości, która mieszała czasem z dominacją, namiętnością i gwałtownością, tworząc mieszankę iście wybuchową, ale bardzo satysfakcjonującą. Do tego stopnia, że kiedy zaczęli zbliżać się ku szczytowi, ona nie mogła się opanować – mimo że wiedziała, że następnego dnia najpewniej się nie uszy – przed zainicjowaniem bardziej szalonego tańca.
    — N-nie… nie mogłabym… och, Jezu Chryste, nigdy nie przestanę cię kochać! – Wykrzyknęła, całkowicie o tym fakcie przekonana i dumna z niego: dumna z tego, ze darzyli się tak wielkim, silnym i pięknym uczuciem; czasem spokojnym niczym turkusowe naturalne baseny w Parku Narodowym Jezior Plitwickich, a czasem gorące i chaotyczne, momentami nawet zbyt intensywne i przepełnione namiętnością, przypominające szybką podróż siecią Fiuu lub Świstoklikiem. To zaś czyniło ich relację bezdennie wręcz zachwycającą. – Nigdy nie przestanę cię kochać, Connor – dodała nieco spokojniej, dając sobie moment na chwycenie oddechu, po czym ponownie wróciła do poruszania biodrami, odczuwając jeszcze większą przyjemność z całego aktu. – J-jesteś… na Boga, jesteś moim wszystkim… moim mężem, początkiem i końcem… jesteś moim światem… och-jej! – Szeptała i sapała.
    Niewątpliwie, olbrzymi wpływ na to miał sam były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, który raz po raz mocniej ją pobudzał – jego szept, jego dotyk, jego zwinne palce pomiędzy jej udami, sprawiały, że szalała z euforii. Niczym więc dziwny nie było, że nie minęła de facto dłuższa chwila, a oni juz dosłownie nie mogli oddychać, zroszeni potem i czerwieni na twarzy, ściskając mięśnie, oczekując spełnienia, które kiedy przyszło – prawie ich zabiło. Swych ruchów Vera zaprzestała ledwie na chwilkę – przedłużała ten moment w nieskończoność, rozkoszując się i spijając jego smak z powietrza. Ostatecznie zaś opadła na szeroki tors swojego ukochanego, nieco bokiem, toteż musząc ich rozłączyć, a tym samym na jej udach zalśniło jego nasienie. Jękliwie szeptała jego imię, niczym mantrę – wyrażała tak swoją miłość oraz radość i wdzięczność za to, że b y ł .
    — Kręci się, co? – Zagaiła dopiero po dłuższej chwili, wciąż jednak drżąc gwałtownie; referowała rzecz jasna do ich synka, który przewracał się po jej sercem, wciąż od czasu do czasu, pomimo zażywania eliksiru wzmacniającego od teściowej, zostawiając jej ślady na jasnej skórze. – Ojejku-jej… – sapnęła i pocałowała mężczyznę w szyję. – Mówiłam, że to jest lepsze, niż cokolwiek innego, wilczku – skwitowała ich zbliżenie i przeciągnęła się lekko, śmiejąc się z jego kolejnych słów. – Możemy zacząć od ściany… gdzie mnie weźmiesz od tyłu, tak jak lubisz, a ja będę grzeczna i posłuszna – zapowiedziała zmysłowo do jego ucha, cieszą się, że taki stan rzeczy mu odpowiadał. – Daj mi tylko chwilkę, bo tak, jest w porządku, ba!, lepiej niż w porządku, ale… ale muszę odpocząć – zaśmiała się nerwowo, lekko zawstydzona. – A ty namów swoje dziecko, żeby mnie nie kopało, hm? – Dodała i na moment zamilkła; chwilę tak leżeli, rozkoszując się swoją bliskością i tym, co właśnie przeżyli, zanim ni z tego ni z owego, zgrabna i zwinna dłoń pół-wilii, nie przesunęła się z torsu swojego partnera przez jego brzuch, aż do męskości. – Boże, samo myślenie o tym, że noszę twojego synka tak podnieca? – Zaśmiała się oczarowana, gdy jak na zawołanie zrobił się twardy. – Teraz nawet bardziej lubisz moje duże piersi, nie? – Rzuciła prowokacyjne.

    okrutnie bawiąca się (ale z miłości!) wilczkiem VERA, która zrobi dla niego wszystko

    OdpowiedzUsuń
  131. — Hm… nie, nie sądzę, że jest zły – powiedziała po chwili zastanowienia Vereena, spoglądając na swój pokaźny brzuszek i układając dłoń obok wielkiej łapy Connora, zasłaniającej znakomitą część jej słodkiego nadbagażu, który gładził jej napiętą skórę, okazując miłość nie tylko jej, ale i ich nienarodzonemu Alexandrowi Thomasowi, który postanowił o sobie przypomnieć i trochę poprzeciągać się w matczynym łonie. – Myślę, że hm, jest pobudzony… czuje moje emocje: czuje, jak szczęśliwa jestem; czuje, jak dobrze jest ze mną; czuje moją ekstazę, która najpewniej wzmaga w nich ruchliwość, bo odczytuje ją jako siłę, bo, hej, przecież wiemy, ze ta kruszyna – puknęła się palcem w okolicach pępka – robi wszystko, aby mnie nie skrzywdzić… nie kręci się, kiedy nie trzeba, nie kopie w nieodpowiednich chwilach, a przecież tak mu tam ciasno, prawda? Tak bardzo ciasno mojemu małemu-wielkiemu skarbowi? – Przemawiała czule, jak kompletna wariatka; najpewniej właśnie tak oceniała ją znakomita część społeczeństwa w Boscastle, gdy spotkali ją w lokalnym warzywniaku, a ona z dłonią na swoim zaokrągleniu gadała jak najęta do dziecka pod swym serce. Lubiła to jednak robić i lubiła, kiedy robił to jej małżonek, przyzwyczajając ich potomka do ich głosów. – Zdecydowanie jest podobny do ciebie…
    Zaśmiała się nagle perliście. Oczywiście, było dużo racji w jej słowach – malec zdawał się być odbiciem swojego ojca, czego dowód otrzymywali właśnie teraz: mały Greyback uwielbiał nie dzielić się Vera równie mocno, co straszy z nich; wprost kochał mieć ją na wyłączność i być w centrum jej uwagi, nawet jeśli wspaniałomyślnie, i oczywiście, nie na poważnie, tłumaczyli mu, że to tylko dzięki takim rodzicielskim igraszkom powstał. Do nich zresztą po niedługiej chwili zaczęła zmierzać pół-wila, mimo że wilkołak wciąż próbował okiełznać Alexa – wyjątkowo mocno spodobało się jej to, w jaki sposób się zwracał do swej latorośli. Może i było to dość okrutne z jej strony – tak brać go z zaskoczenia – ale po pierwsze nie umiała mu się oprzeć, po drugie: nie umiała się oprzeć owej chęci chwilowego dręczenia go, a po trzecie zaś – doskonale wiedziała, że finał jej akcji będzie zadawalający.
    — Naprawdę… jesteście identyczni – szepnęła, celem rozproszenia „przeciwnika”, bawiąc się w najlepsze, kiedy znienacka pochwyciła w swoje długie, zwinne palce męskość ukochanego, która wspaniale pulsowała w jej lekkim, acz wymownym i namiętnym ścisku. – Myślę, że robisz się twardy nawet wtedy, kiedy widzisz krzaki bzu – wyszeptała zmysłowo, całkowicie o tym przekona – albo agrestu… – dodała, przesuwając kciukiem po główce jego penisa i rozkoszując się jękami, jakie wydawał jej ukochany. Zamruczała zadowolona. – No nie… lubiłeś je zawsze, ale przyznaj szczerze: teraz lubisz je najmocniej i w sumie… ostatnio bardzo je zaniedbałeś – zaśmiała się cichutko, prowokacyjnie, referując rzecz jasna do tego, jak namiętnie zasysał niekiedy jej sutki i że ostatnie dwa tygodnie nie mogła na to liczyć. – Mam nie przestawać? Pewien jesteś? – Zachichotała perfidnie. – Ja? Hm… no, no, no… ładnie, ładnie… – mruczała przesuwając rękę w górę i dół. – Powiem ci coś w sekrecie, wilczku: ty podniecasz mnie – nadgryzła płatek jego ucha. – Kochasz mnie – skitowała ze stuprocentowym przekonaniem i pomimo całkowitego zachwytu nad jego płomiennymi reakcjami, świadczących o tym , że ewidentnie potrzebował ledwie chwili, ona pocałowała go czule, wstała i podeszła do ściany, prężąc się i przygotowując na ostre zbliżenie. – No chodź, panie bezużyteczny – zakomunikowała dość ostro, wiedząc, że wcale taki bezużyteczny nie miał być, bo w jego wypadku regeneracja była szybka i nie musieli się przejmować typowo męskimi dolegliwościami. – Jak widzisz: dotrzymuję danego słowa, ale sama sobie nie poradzę – stanęła, niby to zagubiona, zawstydzona dziewczynka, podpierając się plecami o ścianę; patrzyła na niego kusząco.

    rozgrzana do granic możliwości VERA, która potrzebuje swojego wilczka

    OdpowiedzUsuń
  132. — Ja, okrutna? Nigdy w życiu! – Zaśmiała się Vereena, bawiąc się jednocześnie w najlepsze, kiedy to tak perfidnie prowokowała Connora, którego stercząca, pulsująca męskość, jasno wskazywało na to, że zdecydowanie znajdował się na skraju wytrzymałości; cóż, nie można było się mu dziwić, bowiem faktycznie jego żona wiedziała gdzie dotknąć i nacisnąć, aby dosłownie wył z rozkoszy, szczególnie kiedy pomagała sobie odważnymi, rozpościeranymi przed nim wizjami i kusiła go opowieściami o swoim ciele. – Och, ojej, kochanie, nic ci nie jest? – Zaniepokoiła się jednak nie na żarty, kiedy nagle opadł na ziemię, przy próbie podejścia do niej, ale nim zdążyła odpowiednio zareagować, on już rzucił się do niej niczym drapieżnik na upolowaną i zranioną łanię, wbijając się namiętnie w jej czerwone od pocałunków wargi, które pieścił tak długo, aż im obojgu zabrakło tchu. Następnie zaś, bez najmniejszego zażenowania, odwrócił ją plecami do siebie, cały czas jednak pamiętając o ich synku i ustawił ją w dogodnej dla siebie pozycji: z kusząco wypiętymi ku niemu pośladkami, które miał wziąć we władanie. – No, no… wilczek chyba zapomniał języka w gębie… – zaśmiała się perliście, ale nie oczekiwała odpowiedzi: wiedziała, że był w stanie zbyt wielkiego podniecenia, aby wydusić z siebie słowo. – Cieszy mnie – dodała więc tylko.
    Taka też była prawda – naprawdę lubiła to, kiedy jej ukochany zapominał, jak ma na imię, kim jest i gdzie jest, tylko dzięki jej zabiegom; tylko dzięki temu, że to ona potrafiła go w odpowiedni sposób rozgrzać i doprowadzić do istnego szaleństwa. Jednocześnie – dla niej owa świadomość była niepomiernie wręcz euforyczna i nakręcała ją sama w sobie bez dwóch zdań. Niesienie bowiem rozkoszy swojemu wybrakowi, było równie cudowne, co jego pieszczoty na niej i to chyba też na tym polegała prawdziwa miłość – na tym, że nawet w chwilach największej, gwałtownej namiętności, najważniejsze i niosące najwięcej satysfakcji, było oglądanie malującej się ekstazy na twarzy współmałżonka; na tym, że zawsze tę drugą osobę stawiało się wyżej niż siebie. Co prawda, gorzej, kiedy – tak jak w przypadku Greybacków – o sobie całkowicie się zapominało. Na szczęście, tak nie było tej nocy.
    — Och, czuję, jak mnie pragniesz… – wyszeptała w związku z tym bardzo zadowolona Vera, kiedy męskość byłego profesora ONMS z Hogwartu dotknęła jej jędrnej skóry. Zamruczała z zadowoleniem, wiedząc, że nie będzie delikatnie i subtelnie, a szaleńczo i dogłębnie; tak jak tego wówczas najmocniej potrzebowała. – Ohoho… faktycznie jesteś… hm, gotowy – zaśmiała się, słysząc jego niecenzuralne słowa i zaśmiewając się jednocześnie w najlepsze; nie znaczyło to jednak, że nie była gotowa na przyjęcie go: nie chciała, by już ją posiadł i zdominował, bo tak, w tamtej chwili tego chciała. – Nie przepraszaj… nie przepraszaj… bierz co twoje… och! – Krzyknęła, przymykając powieki, aby zintensyfikować doznania, kiedy w końcu się w nią wbił. Naprawdę był gwałtowny, obijał się o jej biodra, zostawiając jej siniaki, a ona, aby jeszcze mocniej wszystko odczuwał, ścisnęła uda: zrobiła się niewiarygodnie wręcz ciasna. On natomiast jedną ręką opierał się przy jej głowie o ścianę, a drugą to gładził ją po brzuszku, to ściskał jej jędrne piersi. Nic dziwnego więc, że krzyczała donośnie, ledwo chwytając oddech, wyginała się w łuk i uderzając otwartymi dłońmi o mur, nie potrafiąc znaleźć innego ujścia do okazania swej ekstazy. – Szybciej… szybciej, kurwa! – Ryknęła nagle, a kiedy przyspieszył: zapomniała, jak się oddycha. Była tylko przyjemność.

    będąca na skraju cudownego wybuchu i osiągnięcia szczytu, VERA, która zapomniała przez wilczka, że nie są sami w domu, lol

    OdpowiedzUsuń
  133. Oczywistym było, iż Vereena należała tylko – i wyłącznie! – do Connora na każdej płaszczyźnie swojego życia, bezdyskusyjnie i na dłużej niż na zawsze – była to nie tylko ich przysięga, którą sobie złożyli w dniu ślubu, ale niejako „styl życia”, który kultywowali tak naprawdę już od dnia, w którym zorientowali się, że łączy ich coś więcej, niż tylko koleżeńska relacja, zbudowana na płaszczyźnie weterynarz-córka latarnika, czyli coś bardziej opartego o szkielet tego, co posiada dużo straszy mentor i dużo młodsza pseudo-uczennica. Nie zmieniało to jednak faktu, że pół-wila lubiła podkreślać tę kwestię swojemu mężowi – lubiła mieć poczucie i dawać mu poczucie, że należy do niego; że na tym mrocznym padole, który przyniósł im wiele cierpienia, wciąż mają siebie bez względu na wszystko i należą do siebie, co przecież było najpiękniejszą rzeczą w galaktyce – bycie z kimś, dla kogoś, obok kogoś. W związku z tym, niczym zaskakującym nie było, że kiedy czasami się nad tym zastanawiała nie powstrzymywała łez wzruszenia i zachwytu nad tym, co otrzymała od losu – niekiedy okrutnego i przewrotnego, ale w wypadku skrzyżowania jej dróg ze ścieżkami dzikiego wilkołaka: kompletnie cudownego i przyjacielskiego oraz zdecydowanie wspaniałego. Co prawda, wydawało się, że oni zwyczajnie zdarzyli się, ale na pewno jakaś siła wyższa m u s i a ł a maczać w tym palce, bo coś równie pięknego nie brało się z powietrza; a może się brało i dlatego było równie oczarowujące?; może dlatego, że byli tak bardzo zwyczajni byli nadzwyczajni; może przez to, że potrafili doceniać swoją miłość i siebie szanować – patrzono na nich jak na idiotów, bo przecież szczęście i uśmiech nie były objawem normalności, szczególnie w małej, rybackiej mieścinie na końcu świata, prawda?
    — Tylko twoje – absolutnie niezaskakującym było dlatego też to, że Vera po raz kolejny podkreśliła owy cudowny fakt. Później natomiast nie mogła dodać nic więcej: była tylko przyjemność płynąca z penetracji jej wnętrza przez męża; była tylko rozkosz, jaką jej niósł swoimi palcami, którymi muskał jej wrażliwe, nabrzmiałe od pokarmu piersi, okrągły brzuszek, w którym nosiła jego syna i którymi stymulował jej pulsującą łechtaczkę, coraz szybciej doprowadzając ją do granicy; były tylko biodra byłego profesora ONMS z Hogwartu, uderzające miarowo o jej pośladki i jej zaciśnięte uda, które doprowadzały ich do szaleństwa. Na koniec zaś były tylko sapnięcia, jęki i rozpaczliwe chwytanie powietrza w płuca, aż wreszcie jej mięśnie zacisnęły się na jego potężnej męskości, co dało efekt wspólnego szczytowania. – O… ojej… och… oj… – wydukała oszołomiona doznaniami, trzęsąc się, kiedy jego nasienie ją zalewało. – Connor! – Krzyknęła, a potem znacznie ciszej, znacznie czulej i znacznie spokojniej dodała: – Och, Connor… – to, jak wypowiadała jego imię jasno świadczyło o jej olbrzymim oddaniu wobec niego. – Ojej – dodała, przełykając głośno ślinę, czerwona na twarzy i spocona, wtulona mocno w idealnie wyrzeźbiony brzuch swojego ukochanego. – M-muszę… muszę usiąść – wyszeptała z trudem, nie mogąc w żaden sposób się opanować od trzęsienia się; naprawdę nie była w stanie ustać, bo nogi miała jednocześnie, jak z waty, ale i zdawały się jej ołowiane. Dobrze więc, że mogła liczyć na swojego silnego partnera, który wysunął się z niej, co skwitowała głośnym jękiem, a następnie wziął ją na ręce i posadził w bujanym fotelu w rogu pokoiku Alexandra Thomasa. Westchnęła rozmarzona. – Dziękuję – wbiła w niego pełne wdzięczności, maślane spojrzenie. – Mój rycerzu – dodała.

    pełna miłości, spełniona i radosna VERA, która wie, że nie mogła trafić lepiej

    OdpowiedzUsuń
  134. Po raz kolejny w Vereenę uderzyło wyjątkowo silne przeświadczenie, iż naprawdę wspaniale było mieć kogoś równie cudownego, co Connor – kogoś, z kim można było dzielić smutki i radości; kogoś, z kim można było chodzić na spacer po klifach, jak i do teatru; kogoś, z kim równie wspaniale się rozmawiało na temat świeżo obejrzanego filmu, czy przeczytanej książki, co gotowało się i sprzątało ich piękny, wspólny dom na farmie Trenwith; kogoś, z kim seks był nieziemski, a chwile czułości prowadziły do wrót Edenu. Pokazał to zresztą po raz kolejny, kiedy to posłusznie przeniósł ją na wygodny fotel – musiała przyznać, że dobrze, iż przeforsowała jego zakup; mimo bowiem że nie widziała raczej potrzeby z niego korzystać do karmienia, bo od momentu, w którym Aleksander Thomas przenieść się musiał do swojego pokoiku, miał minąć rok od dnia jego narodzin, toteż proces pożywiania go mieli zamiar przeprowadzać w swojej sypialni, to niewątpliwie w takiej chwili był przydatny – i objął mocno, okazując swoje oddanie. Przykrycie kocykiem – niesamowicie przyjemnym w dotyku – tylko nadało owej chwili magii, ale tej prawdziwej: tej, której dosłownie rozpaczliwie potrzebowali, aby naładować się energią. Boże, jakże jej było dobrze, kiedy mogła wtulać swoje drobne – acz obecnie okrąglutkie – ciało w jego idealnie wyrzeźbione; jakże jej było dobrze, gdy mogła czuć na całej sobie jego powalający na kolana zapach; jakże jej było dobrze, gdy mogła po prostu b y ć obok swojego męża i rozkoszować się, że rzeczywiście są sobie przeznaczeni. Wyciągała więc z tego momentu jak tylko najwięcej mogła – dla takich minut warto było przecież żyć; warto było walczyć i pokonywać nawet największe przeciwności losu. Zdecydowanie – był jej wszystkim: całym światem.
    — Kocham cię – szepnęła w związku z tym szczerze wzruszona, chociaż nie do końca pasowało to do sytuacji, w której jeszcze parę minut wcześniej on brał ją mocno od tyłu, podczas gwałtownego, silnego zbliżenia przy ścianie. Nikt nigdy nie powiedział, że w małżeństwie Greybacków cokolwiek było normalnego od początku do końca: oni ze swoim uczucie wobec siebie na pewno nie byli normalni. Zupełnie to jej jednak nie przeszkadzało, dlatego też tylko przymknęła powieki i chłonęła ich wspólny moment. Zamruczała nawet z zadowoleniem. – Mój wielki wilczku – zachichotała, jakby się z nim droczyła, oddając pocałunek, jaki złożył na jej nabrzmiałych od pieszczot wargach. Następnie moment wyznawali sobie miłość, przekomarzając się, kto kogo kocha bardziej i jak zawsze nie dochodząc do porozumienia, tylko po prostu musząc w pewnym momencie przerwać zabawę. – Oj, Connor, kiedy ty się nauczysz, że nigdy nie przesadzasz? – Zaśmiała się zaś z niego parę minut później, spoglądając na niego pobłażliwie. – Kiedy się nauczysz, że każdy mój siniak, szrama czy zaczerwienienie, są dla mnie wspaniałym dowodem na to, że jestem twoja? – Pogładziła go czule po policzku. – Kiedy się nauczysz, że kocham cię ponad wszystko i czasem lubię, jak mnie zniewalasz, nawet jeśli następnego dnia nie mogę chodzić? – Zachichotała słodko. – Ale tylko na chwilę! – Dodała szybko, żartobliwie, po czym uważnie go wysłuchała. – Wiesz… też powinieneś mieć jakieś ostrzeżenia… czasem jak na ciebie patrzę… och, Connor! – Zbeształa go nagle. – Nie każ mi mówić takich rzeczy – burknęła zawstydzona i uroczo zarumieniona; opowiadanie o tym, jak mocno ją podnieca było ponad jej siły, bo walczenie z płomieniem, jaki narastał w jej podbrzuszu, natychmiast kiedy o tym myślała, również było niemożliwe do przetrwania. – Mhm? – Mruknęła więc, kiedy szepnął jej imię i już wiedziała, że jego pytanie będzie z serii tych, które doprowadzają ją do szalu jednocześnie z zachwytu i irytacji. – Ja pierniczę, ależ ty jesteś napalony, wielkoludzie – zaśmiała się w głos mimo wszystko. – Mój Boże, opanuj się, zboczuchu – bawiła się doskonale, słysząc, jak jej mąż żartuje – i lepiej weź mnie pod prysznic – zażądała uroczo.

    oczarowana swoim wilczkiem VERA, która cieszy się mocno

    OdpowiedzUsuń
  135. — No i co ja się z tobą mam wielkoludzie? – Westchnęła teatralnie Vereena w odpowiedzi na zapewnienie Connora, iż nigdy pewnie nie pogodzi się z jej zmęczeniem, czy sinikami po namiętnym zbliżeniu. Dla niej naprawdę to były wspaniałe dowody miłości, oddania, ich niesamowitej wręcz namiętności, co przecież było dowodem na nieopisanie silną więź między nimi, a nie na nic zdrożnego i naprawdę miała nadzieję, że pewnego dnia jej ukochany to dostrzeże i przestanie zwracać uwagę na tego typu drobiazgi, które przecież tylko dodawały pikanterii ich cudownej relacji. O ile więc ogólne troszczenie się o nią, szczególnie, kiedy była w stanie błogosławionym i nawet wejście pod prysznic było dla niej niebezpieczne, bo ze względu na swoją kruchość i pokaźny nadbagaż, łatwo traciła równowagę na śliskich kafelkach, tak zamartwianie się o nią, bo oto miała parę śladów po tym, jak ją wziął ostro od tyłu, było dla niej zdecydowaną przesadą. – Ojej, ależ ty jesteś czasem upierdliwy – skwitowała jednak ciepło i całkowicie żartobliwie; aby załagodzić efekt, pocałowała go czule w zarośnięty policzek. – Kocham cię, mimo wszystko, wiesz? – Zagaiła jeszcze, aby nie miał najmniejszych wątpliwości, że nieważne, jak bardzo będzie ją czasami irytował, ona to, do pewnego momentu, rzecz jasna, zniesie, bo jest jego, a on jej. Na zawsze.
    Oczywiście, jakkolwiek romantyczna ta chwila by nie była, to nie mogli sobie odmówić chwili droczenia się ze sobą i przekomarzania, co niestety odbiło się na honorze pół-wilii, która zdecydowanie umiała mówić o tym, jak wilkołak ją podnieca – ponad wszystko też wolała to okazywać; tak jak pokazywała swoją miłość, czy lojalność. Gesty był dla niej przecież ważniejsze niźli słowa, których czasem zupełnie nie potrzebowali, aby wyrazić to, co aktualnie czuli – tak doskonale się znali. W kwestii jednak rozmów na temat swojej seksualności nie chodziło do końca o pewność spowodowaną byciem z tą drugą osobą, czy o jakikolwiek wstyd – w ogóle nie czuła w swej nagości przy mężu zażenowania – a o zwyczajny brak umiejętności do opowiadania o takich kwestiach, który mógł prowadzić do upokarzających sytuacji. Dobrze więc, że ukochany znał ją na tyle dobrze, aby odpuścić.
    — Nie, nie uważam, że to źle – przyznała po teatralnym momencie zastanawiania się, aby potrzymać go chwilę w niepewności; tak naprawdę bardzo ją cieszyło, że wciąż go, niezmiennie podniecała, nawet będąc tak okrągłą. – Uważam, że to wspaniałe – dodała szeptem, wprost do jego ucha, którego płatek nadgryzła; drżała od samych wizji, jakie roztaczał nad nią, toteż dobrze się złożyło, że natychmiast jej posłuchał ze wspólną kąpielą, bowiem kolejny maraton zbliżeń mógłby się dla niej skończyć tragicznie: nie była w końcu aż tak wytrzymała. – Oj, Connor – zachichotała jeszcze perliście, gdy rzucił uwagą o kocu, który oczywiście przytrzymała, a następnie dała się znieść na parter. – O panie, a jak ty chcesz się ze mną umyć? – Zaśmiała się, gdy nakazał jej odkręcić wodę pod prysznicem, wciskając się z nią na rękach do kabiny i ani myśląc jej puszczać. – No doba… czekaj… trzymaj mnie mocno, jak zawsze – skradła mu krótki pocałunek i wykonała swoje zadanie, chociaż faktycznie na początek polała się lodowata woda, od której zapiszczała wesoło. – Mogę ci dzisiaj obciąć brodę? – Poprosiła nagle, kiedy ostatecznie namówiła go, aby na chwilę się rozłączyli z uścisku; akurat mydliła jego szeroki tors, a on jej ramionka, przy czym jej okrągły brzuszek przyciskał się do jego umięśnionego. – I trochę włosy, bo straszysz ludzi!

    będąca w doskonałym nastroju, zrelaksowana VERA, która potrzebuje dużo takich cudownych chwil

    OdpowiedzUsuń
  136. To, jak bardzo Vereena kochała Connora nie było możliwe do opisania żadnymi ludzkimi słowami i była to tak pewna rzecz, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie, a zachodzi na zachodzie – był to swego rodzaju constans, którego chwytała się rozpaczliwie za każdym razem, kiedy miała jakiś problem; był to jej – wraz z jego wielkimi, szerokimi i silnymi ramionami – bezpieczny port, do którego bez względu na wszystko mogła zawinąć i skryć się przed burzą. Fakt zaś, jak doskonale bawili się pod prysznicem, mydląc się i zwyczajnie będąc obok siebie – tylko to po raz kolejny udowadniał: potrafili być ze sobą namiętni; potrafili być ze sobą poważni; potrafili być ze sobą radości; potrafili być ze sobą niczym para dzieciaków. Bez siebie jednak absolutnie nie istnieli i dopiero kiedy pół-wila patrzyła w księżycowe tęczówki wilkołaka, czuła się ważna, kochana i zwyczajnie piękna.
    — Och, skarbie… – szepnęła więc zachwycona, mogąc go bezkarnie dotykać i pieścić podczas mydlenia; uwielbiała takie momenty bliskości, które sobie serwowali. – Oj, no nie rób ze mnie takiej despotki – pacnęła go lekko w przedramię, kiedy kpił, pytając czy w ogóle ma coś do powiedzenia w kwestii strzygnięcia go. – Pewnie, że możesz wyrazić swoje zdanie, ale najlepiej, aby brzmiało ono: „tak kochanie, już idę ostrzyc twoje ulubione nożyczki” – wyszczerzyła się wesoło. – O, tego to akurat nie musisz mówić, bo ja wiem doskonale, że jesteś mój i ja w zasadzie to tylko pro forma się pytam – pokazała mu język, aby nie miał wątpliwości, że żartuje. Następnie zaś przyjęła śmiertelnie poważną minę. – Noo… ostatnio słyszałam, że modne są finezyjne wzorki na brodzie i fryzura na trepanację czaszki, także… kto wie, może wypróbuję – wzruszyła niby-obojętnie ramionkami.
    Bawiła się oczywiści doskonale i nic, co mówiła, nie było tak do końca na poważnie – nic oprócz tego, że należał do niej, bo za tymi słowami kryło się przecież wyznanie, że ona należy do niego. Toteż nie było w tym nic nadzwyczajnego – gorzej jedynie miała się kwestia jej szalonych pomysłów dotyczących zmiany jego wizerunku, które mógł, dzięki jej niezłej grze aktorskiej, wziąć na początku na poważnie; niesamowite, że w takich chwilach świetnie wczuwała się w swoją rolę i nie dało się po niej poznać żadnego fortelu, a wtedy, kiedy naprawdę powinna udawać: czytano z niej, jak z otwartej księgi. Niemniej jednak, w ostatecznym rozrachunku swój wspólny prysznic mogli zaliczyć do wyjątkowo udanych – jak w zasadzie wszystko, co robili r a z e m ; co tylko umacniało więź, jaką każdego dnia budowali i odpowiednio cudownie pielęgnowali, niezależnie od trudności.
    — Oj, wilczku, wilczku… – zaśmiała się więc, kiedy finalnie doszedł do wniosku, że jest gotów dla niej eksperymentować na każdej płaszczyźnie. – Uważaj, bo ja to perfidnie wykorzystam – zapowiedziała, ale jasnym było, że nie mówi tego na poważnie. Oczywiście, jego sugestię wzięła jak najbardziej „na serio”. – Wiesz, że zrobię to tylko po to, aby móc cię oglądać w tych twoich super-seksownych okularkach i widzieć jak się skupiasz z ołówkiem w dłoni nad brulionem? – Powiedziała czule i przesunęła dłonie na jego kark; Boże, jakże ona go uwielbiała: to aż czasem bolało. – Dzisiaj, za to, co zrobiłeś, zapozuję dla ciebie za darmo, w jakiekolwiek pozie sobie wymarzysz – obiecała uroczyście i miała zamiar tego postanowienia się trzymać. – No, już, już, przestań, wielkoludzie, bo ci się rozpłynę – zganiła go słodko zarumieniona, kiedy dotykał jej ciała z nabożną czcią. Oddała jego pocałunek. – Zrobię dla ciebie wszystko – zapewniła – i sądzę, że bardziej fair będzie, jeśli najpierw mnie narysujesz – tak po prawdzie: uwielbiała to równie mocno, co on, bo było coś nieopisanie wspaniałego w jego ruchach i pełnemu oddaniu, jakie malowało się na jego przystojnej twarzy, kiedy szkicował – a ja dopiero później cię ostrzygę. Umowa? – Uśmiechnęła się szeroko, układając dłonie na jego pośladkach, które ścisnęła mocno, chichocząc wesoło.

    przekonana, że to będzie totalnie cudowny wieczór, VERA

    OdpowiedzUsuń
  137. — Oj, no dobra, masz mnie! – Zaśmiała się wesoło Vereena, w żartobliwym geście unosząc ręce do góry, jakby się poddawała, kiedy Connor podał swoje wyobrażenie o tym, dlaczego tak chętnie oddaje mu się do rysowania. – W takim wypadku… sugeruję nawet, żebyś użył farb, skoro juz mój sekret wyszedł na jaw – puściła mu perskie oczko, referując rzecz jasna do tego, ze szkice tworzył znacznie szybciej niż pełnoprawne obrazy, co oznaczało mniej czasu na prężenie się przed nim i bycia centrum jego wszechświata. Następnie jednak przeszła do ubijania targu, znacznie bardziej korzystnego dla niego, bo niestety: handlarzem był beznadziejnym. – A wykorzystasz? – Uniosła jedną brew, w nieco drwiącym geście, doskonale wiedząc, że nigdy by tego nie zrobił. Chociaż może się pomyliła, biorąc pod uwagę jego kolejne słowa, które, co prawda, bardzo się jej podobały, ale niewątpliwie były balansowaniem na cienkiej linii jej cierpliwości. – O matko – wybuchła perlistym śmiechem, kręcąc z niedowierzaniem srebrną głową. – Panie Boże, dlaczego mi odebrałeś rozum i wyszłam za tego faceta?! – Wniosła modły niby do góry, unosząc teatralnie wzrok. – O, ty grzeczny? – Prychnęła w związku z tym na jego, jakże poważne!, zapewnienie. – Dobre sobie! – Dodała, jawnie z niego kpiąc, ale bawiąc się przy tym znakomicie.
    Zresztą, kolejne minuty spędzone pod prysznicem tylko to potwierdzały – oczywiście, nie odpuścili sobie jeszcze chwili przekomarzania się ze sobą i roztaczania przeróżnych, nierzadko skrajnie gorących wizji, jakie mogły się ziścić, kiedy wilkołak zacznie malować lub rysować swoją kochaną, ciężarną pół-wilę w ich sypialni, ale finalnie udało im się jakoś dokończyć mycie. Po wytarciu się natomiast – skierowali się do ich małego sanktuarium; ona oczywiście na jego rękach, bo przecież nie mógł sobie odpuścić noszenia żony, pod której sercem rósł jego synek, prawda? Pielęgniarce jednak to absolutnie nie przeszkadzało – była może trochę rozpieszczona, ale naprawdę lubiła, gdy ją tak adrował kiedy opiekował się nią właśnie w taki sposób i kiedy czuła się najważniejszą, najpiękniejszą kobietą na całym świecie. Bez niego natomiast – rzeczywiście była kompletnym n i k i m .
    — Nawet nie mam zamiaru zmieniać twoich postanowień, kochanie – odparła więc poważnie, kiedy weterynarz zapowiedział, że jej nie wypuści z objęć; rozkoszowała się ta chwilę bliskości, a gdy znaleźli się na piętrze, rozłożyła się wygodnie na ich łóżku, szybko obejmując go za kark, gdy zawisł nad nią, aby pieścić jej wargi swoimi idealnie wykrojonymi ustami; płonęła przez niego. – Mmm… ja nie wiem… nie wiem… – wymruczała pomiędzy pocałunkami, przesuwając dłonie na jego silne ramiona, następnie pod pachami, na jego plecy, gdzie pazurkami zostawiała delikatne szramy na jego karmelowej skórze. – Nie mam pojęcia, czemu tak myślisz – szepnęła i przesunęła łydką po jego udzie – skoro musisz mnie malować – wykorzystując jego zaskoczenie, przewaliła go na plecy z radosnym śmiechem, a następnie szturchnęła stópką w bok. – No, ruszaj się, wilczku – wyszczerzyła się i chociaż nie było to łatwe, ostatecznie wygrała ten bój i namówiła go, aby rozłożył sztalugę, którą od niej otrzymał i wyjął farby. Następnie zaś ułożyła się we względnie wygodniej i całkiem kuszącej pozycji, w której wytrzymała ledwie godzinę: tyle, co zajęło jej mężowi narysowania konturów jej ciała. – O panie – sapnęła, udając znudzoną – długo jeszcze? – Ni z tego, ni z owego, bezczelnie rozsunęła nogi, pokazując mu swoją kobiecość. – O ja biedna… – sapnęła.

    bardzo niegrzeczna i nieładnie kusząca VERKA, która jednak mocno kocha i bawi się świetnie

    OdpowiedzUsuń
  138. Oczywistym było, że Vereena nie zachowywała się ani trochę odpowiednio i w ogóle nie reprezentowała sobą postawy dojrzałej dwudziestosiedmiolatki, matki pięcioletniej, słodkiej Roselyn Irisbeth, pielęgniarki, która chociażby z racji swojego zawodu powinna być rozważna i stonowana, a na dodatek ciężarnej kobiety – bo jak powszechnie wiadomo, w takich miejscach, jak Boscastle, kiedy było się „przy nadziei” to można było patroszyć ryby i orać pole, ale seks był surowo zabroniony. Nie wydawało się jednak, aby to w jakikolwiek sposób przeszkadzało Connorowi, ba!, przecież ostatecznie to on miał być wygranym w całej tej sytuacji i ponownie zaznać przyjemności w objęciach swojej kochający żony – no dobrze, ona również czerpała profity ze zbliżeń, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Ponadto, zwyczajnie lubiła go prowokować i sprawdzać granice jego wytrzymałości.
    — A biedactwo, biedactwo – przytaknęła, z związku z tym, smutnym głosikiem, udając wielce pokrzywdzoną i spoglądając z teatralnym smutkiem, wymieszanym z olbrzymim pożądaniem i bezdenną miłością, malującym się w jej fiołkowych tęczówkach. – Żebyś wiedział, że biedactwo! – Dodała, poznając po jego spojrzeniu, że bardzo ciężko mu się utrzymać w ryzach; jej zresztą tez, bo przecież malował ją nagi, jedynie z włosami spiętymi z tyłu w niechlujny kok i z okularami na nosie, zza których spoglądał na nią płomiennie. – Ooo… taki układ podoba mi się… bardzo – przyznała cichutko, głosem zmienionym od namiętności buzującej w jej podbrzuszu i już chciała do niego doskoczyć, kiedy jej zabronił; cóż, nie mogła go nie posłuchać, bowiem i tak wystawiła jego zdrowie psychiczne na szwank. – No wiedziałam, że chodzi tylko o twoją artystyczna wizję – skwitowała ze śmiechem jego kolejne słowa, aby następnie zapatrzyć się na niego z oczarowaniem; chociaż w „drugich oczach”, chociaż z plamami farby na torsie, chociaż już lekko zmęczony: bezdyskusyjnie, bezbrzeżnie ją zachwycał, podobnie mocno, jak jego działania. Oczarował ją swoim podejściem i udawaniem, że układa jej ciało odpowiednio do aktu, który chciał stworzyć. – Przyglądaj się, skarbie, tej sprawie, jak blisko chcesz…
    Jej szept był zduszony od podniecenia, ale to dopiero chwilę później nie mogła już wydusić z siebie chociażby pół słowa, bowiem nią całą zawładnęły jego idealnie wykrojone wargi oraz język – kiedy zaś dołożył do całej pieszczoty palce, Vera zapomniała kim jest, gdzie jest i jak się nazywa: liczyła tylko rozkosz, jaką jej niósł, a ta była niewysłowienie silna. Nie jednak dlatego, że długo t e g o nie robili, czy dlatego że były profesor ONMS z Hogwartu zastosował jakieś nowe techniki – nie, działo się tak, ponieważ zbudował wokół nich wspaniałą atmosferę, coś niesamowicie intymnego i pięknego; coś co jeszcze mocniej budowało napięcie. Niczym więc dziwnym nie było, że w zasadzie nie potrzebowała wiele czasu – że minęło kilkanaście minut, a ona dosłownie wiła się na łóżka, jęcząc i sapiąc donośnie, co wzmagała stymulacja jej ukochanego, który ściskał jej piersi.
    — Chodź do mnie – wydusiła słabiutko po kilku minutach drżenia i przyciągnęła wilkołaka do siebie, łącząc ich usta w namiętnym pocałunku. – Och… ojej… – wyburczała zaskoczona chwilę później, dostrzegając iż na jego palcach zostało trochę mleka. – Hm, chyba za mocno się bawiłeś, co? – Zaśmiała się, leciutko jednak zażenowana, po czym po prostu spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się szeroko. – Dziękuję – pogładziła go policzku, pociągnęła czule za brodę, a następnie zaśmiała się krótko, chytrze, dość perfidnie. – Siadaj – nakazała nagle ostro, brodą wskazując na brzeg łóżka. – Raz, raz – ponagliła go wesoło, a kiedy w końcu wykonał jej polecenie, ona najpierw zaszła go od tyłu, ugryzła w szyję, zachichotała i posłowała w czerwone miejsce, później zsuwając się na dywan. Klęknęła przed, pełna miłości oraz oddania. – Kocham cię – tak zapowiedziała, co chce z nim zrobić.

    lubiąca się odwdzięczać swojemu mężowi w najlepszy i w jego ulubiony sposób, VERA

    OdpowiedzUsuń
  139. — Tak, kochany? – Zapytała, udając niewiniątko Vereena, spoglądając na Connora spod gęstych firanek karbonowych rzęs, płomiennym wzrokiem fiołkowych tęczówek, pełnych miłości i oddania wobec niego. – Coś się stało? – Pytała dalej, klęcząc przed nim i chłodnymi dłońmi przesuwając po jego umięśnionych udach, z twarzą bardzo blisko ego twardej męskości, którą chciała się w najbliższym czasie zająć w taki sam wspaniały sposób, w jaki on zajął się jej kobiecością. Uśmiechała się przy tym słodko, acz kokieteryjnie, odrobinę chytrze i wymownie. – Tak? – Uniosła jedną brew, ale nie czekała na odpowiedź: dotknęła go w taki sposób, jaki najbardziej lubił. Chwilę przesuwała palcami po jego skrze, w górę i w dół, kciukiem muskając główkę jego penisa, zanim zaśmiała się krótko i mruknęła: – Ale o co mnie prosisz, najmilszy? – Jej głos był obniżony z podniecenia; naprawdę, płonęła od samej myśli, że dojdzie w jej ustach. – O to – pocałowała go w najwrażliwsze miejsce – czy o to – na moment go zassała – czy może… – zrobiła efektowną pauzę – o to? – Zabrała się do dzieła z radością i zapałem, zamykając wokół niego swojego wargi i pomagając sobie palcami. – Hej, ja tutaj rządzę – upomniała go tylko, kiedy zacisnął palce w jej włosach, po czym powróciła do swojej czynności, prowadząc go na sam szczyt.
    Nie potrzebował wiele czasu – w końcu już był mocno pobudzony jej spełnieniem, które jej przyniósł, toteż pół-wila nie miała wiele pracy. Niemniej jedna, bardzo to lubiła i próbowała przeciągnąć owy moment w cudowną nieskończoność, podczas której w ich sypialni rozbrzmiewały gardłowe jęki i warknięcia wilkołaka, który nie potrafił się w żaden sposób opanować – schlebiało jej, że to ona go doprowadziła do takiego stanu. Tym bardziej więc ucieszyło ją to, kiedy doszedł z jej imieniem na ustach i padł w bezruchu, dysząc ciężko, na materac – wówczas ona mogła się wdrapać obok niego i przytulić mocno; nie przejmowali się tym, że smakowali swoje soki. Chwilę, w związku z tym, tak trwali, próbując się opanować, a następnie – już werbalnie, bo byli za bardzo wykończeni na cokolwiek innego – dziękowali sobie za cudowne przeżycia tego środowego wieczoru, siedemnastego października i ochrzczenie pokoiku dziecięcego, przeznaczonego dla Alexandra Thomasa. Następnie zaś z trudem wstali, zerknęli, czy z ich słodką Roselyn Irisbeth wszystko dobrze – spała jak najbardziej zachwycający aniołek świata – i powrócili w swoje pielesze – ona wsparta na wieży poduszkach, on wtulony do jej brzuszka. W takiej pozycji zasnęli i w takiej się obudzili – zwyczajnie szczęśliwi i spokojni o przyszłość.
    Niewątpliwie, takie naładowanie energią było im bardzo potrzebne, zwłaszcza, że reszta dziesiątego miesiąca roku dwa tysiące dwudziestego dziewiątego nie należała do najłatwiejszych. Nie tylko bowiem jesień na dobre zawitała na kornwalijskich klifach – tworząc wokół szarą, mglistą i deszczową aurę, która zakończyła okres złotych liści i specyficznego, pięknego zapachu, wiążącego się z tą porą roku, co oznaczało pełno gnijących liści i dużo wypadków na drogach, a więc przesiadywanie w lecznicy weterynaryjnej oraz przychodni doktora Cartera – ale Greybackowie także za punkt honoru postanowili sobie, pomimo natłoku pracy oraz odmiennego stanu pielęgniarki, zorganizować jeszcze wspanialszą zabawę na Samhain w Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Boscastle; przebicie zaś tej, która była przed dwunastoma miesiącami, wcale nie było łatwe. Zakasali jednak rękawy, do pomocy zaangażowali Hawthorne’ów i Rochefortó, a nawet Lucille i społeczność, która już nie mogła się doczekać tego wspaniałego dnia – i zaczęli dosłownie wypruwać sobie żyły w ostatnim tygodniu przed „punktem zero”, dosłownie nie opuszczając placówki, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik, aby i tak zorientować się na dwie doby przed imprezą, że nie udało im się w całym tym ferworze wali, niczego uszyć ani zrobić dla siebie samych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście – mieli swoich bliskich, a ci ponownie stanęli na wysokości zadania i ostatecznie pół-wila wraz z wilkołakiem prezentowali się naprawdę cudownie. Ona – jak zresztą zapowiedziała – była boginką płodności z wiankiem z jarzębiny i liści w odcieniach złota i pomarańczy, na srebrnych włosach – przy czym oczywiście troszkę za mocno kusiła falującymi, jędrnymi i pełnymi piersiami pod rozchełstaną górą zwiewnej sukienki. On natomiast przybrał postać Dagdy z mitologii celtyckiej – boga-ojca, protektora plemienia, co było wyjątkowo wymowne, nie tylko wziąwszy pod uwagę, że był organizatorem całego zamieszania, ale że faktycznie w niedługim czasie miał po raz kolejny zostać rodzicielem. Ku ich więc wielkiemu zaskoczeniu – było jeszcze lepiej, niż ostatnio: wielkie ogniska paliły się wokół budynku, jedzenie przygotowane przez mieszkańców znikało w ciągu chwili, a ciemne i jasne piwo lało się strumieniami. Vera wraz z ukochanym zaś całość zwieńczyli namiętnym zbliżeniem już w swojej sypialni – ponownie trochę dzikim, ale jednocześnie takim, który nie mógł zaszkodzić ich nienarodzonemu Alexandrowi Thomasowi. Sprzątanie natomiast wszystkiego zajęło im później dwa dni, ale zdecydowanie było warto – takie wydarzenia bowiem podbudowywały i dodawały sił, a także sprawiały, ze chciało się robić c o ś więcej.
      Niemniej, nim się zorientowali, wielkimi krokami zaczął się zbliżać dziewiąty listopada, czyli ostatnie USG przed porodem, wypadające na piątek. Tym razem nie mieli pojechać do przychodni, a do prywatnego gabinetu doktor Seymour w jej domu w Carclaze w okolicach St Austell, gdzie było jeszcze bardziej przyjemnie, niż w klinice. Na miejscu okazało się – co dla nich nie było niczym dziwnym, ale jak zawsze cudownym – że z ich synkiem jest wszystko dobrze. Jedyne zastrzeżenie lekarka miała do matki, która ewidentnie się nadwyrężała – dobrze, że nie wiedziała, że takie zmęczenie i ból, to i tak było nic, w porównaniu z tym, co dziewczyna przeżywała bez eliksiru wzmacniającego od swej teściowej – dlatego też wiedząc, że sobie nie odpuści: wypisała jej zwolnienie. Miała całkowity zakaz pracy do rozwiązania – czego ostatecznie nie do końca przestrzegała, bowiem na urlop poszła dopiero w następną środę, załatwiwszy wszystkie sprawy, co absolutnie nie podobało się jej mężowi. Wtedy też jednak w końcu zdecydowali dokończyć zakupy związane z powitaniem na świecie ich potomka – dobrze, że jako pielęgniarka miała dostęp do sklepów medycznych, bo inaczej by sobie nie poradzili, a dzięki temu zdobyli odpowiednią wagę, specjalne klipsy i nożyce, bo chociaż przegryzanie pępowiny było całkiem urocze, to woleli tego nie powtarzać.
      W szafce ułożyli więc to, jak i dodatkowe koce i derki, mające zabezpieczyć ich łóżko, toteż w połowie jedenastego miesiąca roku byli zwarci i gotowi, a nawet dogadali się z ich ulubioną położoną, Clementine Johnson, że ta przyjedzie, kiedy akacja porodowa się rozpocznie – wydawało się im, co prawda, że mają jeszcze bardzo dużo czasu. Dlatego aż do początku grudnia czas im mijał leniwie – chociaż dużo z niego z poświęcali na awanturowanie się: ona chciała pracować, a się toczyła i bywały takie dni, że się ledwo ruszała, a on dostawał szału, kiedy wracał do domu, miał ciepły obiad na stole i rozwieszone pranie oraz wysprzątany każdy kąt. Kochali się jednak i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, a były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu okazywał to na każdym kroku: masując żonie plecy, stopy, nosząc ją i asekurując, gdy wchodziła po schodkach; potrafił godziny spędzić przy jej potężnym brzuszku, a ona czuła się paskudnie, bo widziała w jego oczach przerażenie. Ewidentnie czuł się winny temu, co się z nią dzieje – a to przecież nie była jego wina: przecież uszczęśliwiał ją tym, że uczynił ją znowu matką, nawet jeśli to oznaczało, że przez cały wtorek, jedenastego grudnia, czuła się fatalnie do tego stopnia, że nawet wymiotowała. Ucisk w podbrzuszu był niemożliwy do zniesienia.

      Usuń
    2. — Oj, Connor, dać żyć, nic się nie dzieje – mruczała jednak niezadowolona, kiedy ukochany skakał wokół niej przerażony i tym samym płoszył Roselyn Irisbeth, która tuliła się do jej krągłości, przemawiając do braciszka, aby nie robił mamie krzywdy; niestety, ten zdawał się nikogo nie słuchać. – Zaraz mi minie, zobaczysz – zapewniała, leżąc, oczywiście siłą przykuta, do salonowej sofy; niedaleko warował grzeczny Piglet, a uważna oraz oddana Zjawa patrzyła bystrymi oczami z komody, natomiast Worm i Bug spokojnie spali w szopce. Vereena zaś dostawała szału z powodu nadopiekuńczości małżonka. – Skarbie, wszystko jest dobrze, naprawdę – przekonywała i jego i ich córeczkę, której księżycowe oczka wpatrywały się w nią smutno. – Słuchajcie, dość – usiadła nagle gwałtownie. – Alex jest duży, a ja mała, trochę się rozpycha, ale to na pewno nic poważnego, już tak bywało przecież – faktycznie, miała rację, ale nigdy nie działo się to z takim natężeniem. – Dlatego teraz – podjęła donośnym tonem – dacie sobie na wstrzymanie, a ja – usiadła z olbrzymim trudem – pójdę zrobić herbatę z bzem, tak, dzisiaj była dostawa w „Sweet Dreams” – uściśliła, uznając, że nie ma co się wstydzić faktem wyjścia na zakupy – oraz pokroić placek z agrestem – pochwaliła się również nowym wypiekiem; wymownie zerknęła na wilkołaka, licząc, że go ucieszy.

      udająca, że wszystko jest w porządku, na siłę przekonywująca siebie oraz bliskich, VERA (Thorne) GREYBACK, która naprawdę chce dobrze i jej podejście wynika z miłości oraz wiary, że wszystko będzie dobrze, chociaż i tak będzie, bo hej, wilczków ciąg dalszy! ♥

      Usuń
  140. — No nic – upierała się, niczym najgorszy z możliwych osłów, Vereena, naprawdę chcąc w to wierzyć. Tak bardzo marzyła o tym, aby było z nią dobrze, że gotowa była oszukiwać nie tylko siebie, ale i Connora oraz ich przejętą, słodką Roselyn Irisbeth, która ewidentnie mocno się o nią martwiła, bowiem udzielił się jej humor przejętego ojca, skaczącego wokół swojej małżonki, która wcale tego nie chciała. Pragnęła być bowiem silna i dzielna, ale najwidoczniej nie miało być to jej dane: już do rozwiązania miała za to przeżywać częste katuszy i odczuwać paskudny dyskomfort związany ze swoim wspaniałym nadbagażem w postaci rosnącego w jej łonie Alexandra Thomasa. Wcale zaś się jej to nie podobało. – Nic mi nie jest, no serio, no – burczała, coraz mniej zadowolona z kierunku, w którym zmierzała ta rozmowa: ton jej ukochanego zmienił się i stawał się coraz bardziej ostry, a jednocześnie jeszcze bardziej przepełniony troską, która powoli zmieniała się w skrajną wręcz nadopiekuńczość. – Skabie, wiemy dobrze, że on się szybko nie uspokoi, a ja naprawdę sobie daję z tym radę – kontynuowała, próbując jednocześnie zachować względny chociaż spokój; z miernym skutkiem, bowiem jej fiołkowe spojrzenie ciskało gromy. – Ani mnie, ani tym bardziej jemu nic – podkreśliła z emfazą – nie jest – powtarzała, niczym zaklęta.
    Problem w tym, iż szybko okazało się, iż nawet we własnej córce nie mnie najmniejszego wsparcia, bogiem ta postanowiła zwrócić uwagę wilkołaka na coś, czego pół-wila wolała uniknąć. Oczywiście, było to idiotyczne, bo skoro zaopatrzała się w Boscastle, jasnym było, że musiała się tam dostać samochodem, ale jakoś liczyła, że owy fakt umknie jej mężowi – z miernym skutkiem. Nie chciała się przy tym, rzecz jasna, wściekać na swoją latorośl, ale nie potrafiła – cudem jednak powstrzymała się od kąśliwej uwagi i ostrego spojrzenia, bo to jednak nie była wina pięciolatki, ze jej tata przesadzał, kiedy chodziło o jej mamę. Niemniej jednak, Vera już wiedziała, że przegrała tę batalię – że zbierze słowne baty za kupienie herbaty bzowej oraz zakupy na placek agrestowy z weków, które trzymali w spiżarce. Nawet więc nie zdziwiła się ani nie protestowała, kiedy odprawił dziewczynkę.
    — O matko – mruknęła tylko pod nosem, kręcąc z niedowarzeniem głową. – Uważaj na siebie malutka – upomniała córeczkę, a następnie spojrzała wyczekująco na byłego profesora ONMS z Hogwartu. – No, wyduś to siebie – burknęła, krzyżując ręce na piersiach i ostentacyjnie przyjmując pozę obojętności; chciała ją utrzymać przez cały jego wywód, ale jakoś nie potrafiła: była niezdolna do ranienia go, nawet wtedy, kiedy ją okropnie denerwował. – Tak, zakupy, Connor – odszepnęła w końcu, czując jednak lekki wstyd i zażenowanie; coś dziwnego, co nie pozwalało jej się denerwować; może fatycznie były to wyrzuty sumienia związane. – To nie było nic strasznego ani ciężkiego! – Dodała, jakby jej słowa dosłownie wszystko wyjaśniały. Widocznie jednak tak nie było, bo jej ukochany wciąż miał kamienną, nieprzystępną minę, która jasno wskazywała na to, że nie był pocieszony z jej decyzji. – W aucie siedziałam – mruknęła nieśmiało – a w czasie pieczenia też wzięłam stołek – referowała oczywiście do barowego krzesła, które specjalnie dla niej zrobił. Chwilę milczała. – Nie chciałam czuć się bezużyteczna i nie chciałam o tym myśleć… myśleć o tym, jak źle się czuję – wyjawiła w końcu ze skruchą, ale całkowicie szczerze. – Ch-chciałam… chciałam – zająknęła się płaczliwie – robić wam przyjemność i… i zapomnieć o bólu…

    mocno przejęta całą sytuacją VERA, która naprawdę chciała dobrze, ale chyba jej nie wyszło, bo sprawia jej wiele cieprienia

    OdpowiedzUsuń
  141. Niewątpliwie sytuacja nie była ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna. Oto dwoje kochających ludzi znowu spotkało się na zakręci, gdzie każde z nich miało swoje własne oczekiwania i obydwoje jechali nieco pod prąd, wjeżdżając na pas osoby poruszającej się z naprzeciwka, co mogło prowadzić do tragicznej kraksy. Niemniej jednak – Vereena naprawdę nie chciała tego dnia źle i liczyła, że jej szczere, acz bardzo smutne zapewnienia, trochę uspokoją Connora i ten pojmie jej punkt widzenia: punkt widzenia ciężarnej, młodej dziewczyny, która nienawidzi bezsilności i nie chce traktować swojego błogosławionego stanu, jako choroby, bo przecież sama, jako całkiem nie najgorsza pielęgniarka, biorąc pod uwagę zachwyt jej osobą wyrażany przez pacjentów z Boscastle, zawsze tłumaczyła kobietom oczekującym dziecka, że nie powinny leżeć, bo im dalej w przysłowiowy las, tym jest gorzej. Patrzyła więc na swojego ukochanego z nadzieją, iż przestanie się na nią złościć – naprawdę nienawidziła go takiego: pełnego zawodu i strachu o nią, bo przecież nie o to chodziło, a o to, aby w spokoju oczekiwać przyjścia na świat Alexandra Thomasa, bawić się ze słodką Roselyn Irisbeth i zwyczajnie cieszyć się każdym dniem z osobna. Niestety, zamiast tego po raz kolejny prowadzili nieprzyjemną dyskusję dotyczącą jej szarżowania i przemęczania się.
    — Wiesz dobrze, że nie chciałam źle, prawda? – Spojrzała na niego ze smutkiem, ale i nadzieją w oczach. – Wiesz, że… że to wszystko dla was… dla nas – uśmiechnęła się nieśmiało, bo przecież uwielbiała oglądać ich radość na wieść, że coś im upiekła, coś dla nich zrobiła, coś dla nich zorganizowała. Wolała to zdecydowanie bardziej, niż niedowierzanie i przerażenie, że w ogóle się ruszyła. – Proszę – dosłownie jęknęła z żalem do siebie samej, bo może faktycznie powinna była to nieco inaczej rozegrać, ale ostatecznie przecież: nic złego się nie stało, pomimo czarnowidztwa jej ukochanego. Na szczęście, tym razem to on się wycofał i nim się obejrzała: już ją trzymał w swoich objęciach, w których ona się lekko rozkleiła; hormony w niej szalały tak silnie, jak nigdy. – Tak się czułam – przyznała nieco płaczliwie, kiedy zaczął mówić, ale objęła go silnie z miłością i oddaniem oraz wdzięcznością, że postanowił jednak na nią nie krzyczeć więcej. – Ja też przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale chciałam wam zrobić niespodziankę, a trasa do miasteczka nie jest długa ani niebezpieczna. Znam ją na pamięć przecież – przekonywała. Odsunęła się od niego lekko, aby spojrzeć w jego cudowne, księżycowe tęczówki. – Powinnam była ci powiedzieć, wiem – przyznała ostatecznie, ze szczerą skruchą. – Och nie! Nie, Connor, ale co ty mówisz… Connor, nie mów tak, proszę: ty tyranem?! – Dosłownie krzyknęła, niedowierzając w jego tok rozumowania. – Żartujesz, prawda? – Sapnęła oszołomiona jego podejściem. – To moja – podkreśliła z emfazą – wina; to ja nie powiedziałam ci nic, ale nie dlatego, że bałam się, że mnie nie puścisz, ale dlatego, że chciałam ci zrobić niespodziankę – powtórzyła z mocą, nie kłamiąc. – Nie ma w tym twojej winy, bo jesteś najlepszym, co mogło… – urwała, spojrzała zszokowana i lekko skrzywiona na swój okrągły, napięty brzuch i odetchnęła ciężko. Głośno wypuściła powietrze z płuc, zaciskając mocno palce na silnych ramionach wilkołaka. – Ojej… – wydukała, trochę nie bardzo ogarniając, co się dzieje wokół, po czym nagle zaśmiała się: trochę nerwowo i histerycznie, aby ostatecznie zatonąć w jego oczach. – Właśnie miałam pierwszy skurcz – powiedziała to tak, jakby rozprawiała o pogodzie.

    mocno zaskoczona, ale dziwnie spokojna oraz zwyczajnie szczęśliwa, VERA

    OdpowiedzUsuń
  142. Ulga, jaką poczuła Vereena dzięki spokojnej rozmowie z Connorem była wprost niemożliwa do opisania – dzięki niej bowiem wrócili na względne spokojne tory, utracone wcześniej przez niepotrzebne nieporozumienia i niedopowiedzenia, za które niestety to ona była całkowicie odpowiedzialna. Mogła przecież faktycznie wyznać mu wszystko – powiedzieć, że jedzie do Boscastle na drobne, absolutnie nieciężkie zakupy i że będzie jechała ostrożnieMogła także wyznać, że ma zamiar pichcić w kuchni coś więcej, niż to, co opiewało na odgrzanie obiadu, który przygotowała im Lucille – w końcu jej ukochany zaprzągł do pracy wszystkich: Hawthorne’ów, Rochefortów i nawet właśnie swoją matkę, byleby tylko odciążyć ciężarną pielęgniarkę od dodatkowych obowiązków. Pewnie, to nieco nakręciło ją na przeświadczenie, iż jest bezużyteczna i niepotrzebna, skoro to jej przyjaciółka, babcia oraz teściowa gotowały, a czasem nawet wpadały na Trenwith, żeby posprzątać, ale ostatecznie, cała ta sytuacja była jej winą; to był jej problem, że nie umiała sobie poradzić z własnymi emocjami i w swej ambicji, za wszelką cenę, pragnęła udowodnić coś, co było logiczne i powszechnienie znane. Ponadto, nikt przecież nie myślał o niej w takich kategoriach, w jakich ona oceniała siebie, toteż tym bardziej cały ten ambaras był całkowicie zbędny – pół-wila była jednak na tyle uparta, że nikt nie mógł jej przemówić do rozumu. A szkoda, bo może wówczas nie doszłoby do takiej kuriozalnej sytuacji.
    — Naprawdę na siebie uważam – rzuciła więc jeszcze tylko, kończąc owy ciężki temat; rzeczywiście też tak było: nie forsowała się, nie szalała i na pewno odpoczywała więc, niż w ciąży z Roselyn Irisbeth, co jednak nie wynikało z samego rozsądku, ale również z tego, iż Alexander Thomas był o wiele większy, niż jego starsza siostrzyczka, toteż jego matce nieco trudniej było się poruszać. Na pewno jednak nikt się nie spodziewał, że w ciągu następnych kilku sekund da o sobie tak wyraźnie znać i postanowi nieco się pospieszyć z przyjściem na świat. Niełatwo było Verze otrząsnąć się z szoku, jaki nastał, kiedy poczuła pierwszy skurcz. Powiedziawszy zaś to, chwilę jeszcze milczała, podczas gdy weterynarz przetrawiał tę informację, ale finalnie spojrzała mu głęboko w oczy. – Skurcz – powtórzyła z szerokim uśmiechem wówczas, bo oto wyjaśniało się całe jej nienajlepsze samopoczucie tego dnia, jak i kilku poprzednich: jej organizm przygotowywał się do wydania na świat dziecka, które było tak aktywne, bowiem przekręcało się najpewniej. – Och, oj, nie… nie wiem – zająknęła się na jego pytanie. – Nie wiem, czy prawdziwy, czy przepowiadający, ale niewątpliwie… miałam skurcz – zaśmiała się wesoło, bo to oznaczało, że niedługo przytuli swojego synka. – Och, Connor – szepnęła moment później w zachwycie, gdy padł przed nią na kolana i zaczął czule przemawiać do jej potężnego brzuszka. – Mój kochany – dodała oczarowana, wplatając palce w jego włosy. – Nie wiemy, czy to już, ale na pewno niedługo… na pewno wcześniej, niż sądziliśmy – o tym była przekonana; wątpiła, aby był to Braxton-Hicks, ale i tak nie mieli pojęcia, ile to potrwa. – C-co… j-jak… jak się czuję? – Spytała zaskoczona. – Eee… d-dobrze? Chyba… – nie bardzo wiedziała, jak zareagować, zwłaszcza, że tak naprawdę były profesor ONMS nie zachowywał się tak, jakby chciał uzyskać odpowiedź; po prostu atakował ją czułymi i troskliwymi pytaniami. – Kochanie – nagle pochwyciła jego przystojną twarz w swoje drobne dłonie – oddychaj, dobrze? – Poprosiła łagodnie. – Skupiamy się teraz, dobrze, ładnie… a teraz posłuchaj: nie wiemy, czy się zaczęło, a nawet jeśli, kiedy się skończy, także – urwała, bo w salonie rozniósł się krzyk ich córeczki, która radośnie oznajmiała, że braciszek się niedługo pojawi. – Co ja się z wami mam – zachichotała wciąż spokojna, dziewczyna. – Spokojnie, naprawdę, to było tak lekkie, że prawie nie poczułam – zapewniła szczerze i poważnie. – Wstawiłaś wodę na herbatę, malutka? – Upewniła się dziewczynki. – No to świetnie. Teraz idziemy do kuchni na słodkości – zapowiedziała przekonana. – Możemy, skarbie?

    V

    OdpowiedzUsuń
  143. W tamtej chwili Vereena jak nigdy dziękowała Bogu, że ma tak wspaniałą rodzinę – że udało się jej zbudować coś równie cudownego, jak to ciepło, pachnące słodkim bzem i cierpkim agrestem oraz cedrowym lasem po deszczu i intensywnym imbirem, które panowało w ich białym domu na przepięknej farmie Trenwith. Oczywiście, nie zmieniało to faktu, że Connor bywał irytujący w swojej trosce i przejęciu – niekiedy wówczas stawał się mocno, acz niewątpliwie uroczo, nieporadny – a Roselyn Irisbeth – jak to bywało w przypadku pięciolatek – czasami zbyt mocno przeżywała pewne sprawy, będąc za głośną; nowinę o narodzinach Alexandra Thomasa mama postanowiła jej wspaniałomyślnie darować, bo wiedziała, że dziewczynka bardzo wyczekiwała braciszka. Tak po prawdzie, była tak uroczo, że rodzice „darowali jej” większość rzeczy, z trudem trzymając ją w ryzach wychowawczych.
    — O tak, szczęście, jak mi tutaj jeden wilczek klęczy na ziemi i gada do brzucha, jak jakiś chory, a drugi skacze wokół tak, że dostaję oczopląsu, no pewnie: samo szczęście! – Kpiła więc w najlepsze, doskonale się bawiąc i ciesząc się, że wokół nie zapanowała panika, mimo tego, że w niedługim czasie miało się odbyć bardzo ważne i podniosłe wydarzenie, które na zawsze miało wywrócić ich życie we wspaniały sposób. Nie, nie było to przesadą, bo przecież nowy członek ich szalonej familii, wprowadzał do niej wiele zmian. – Oj, skarbie – śmiała się perliście moment wcześniej. – Nie, jeszcze nie, ale obiecuję, że jak poczuje się gorzej, dam ci znać i wówczas otrzymasz przywilej noszenia swojej wielkiej, grubej i ciężkiej żonki, która spróbuje ci wypchać na świat synka – wyszczerzyła się słodko i radośnie, po czym, kiedy wstał, uwiesiła się na jego wielkim ramieniu. – Na razie chodźmy jeść!
    Zapowiedź pół-wilii była pełna szczęścia i spokoju, co generalnie można byłoby uznać za dziwne – w końcu, jakby nie patrzeć, oto była bliska rozwiązania i pewnie większość kobiet w jej wypadku zaczęłaby niepotrzebnie panikować i się stresować, a ostatecznie zmusiłaby swojego partnera do zawiezienia do szpitala. Ona natomiast przechodziła cały ten proces z godnością i łagodnością, ale nie z ignoranctwem – jej opanowanie wynikało z doświadczenia w tej materii, jak i odpowiedniego wykształcenia pielęgniarskiego. Wiedziała więc, co powinna zrobić i kiedy, a także nie martwiła się, że położona nie zdąży na czas – w końcu Clementine mogła się teleportować w każdej chwili, a ponadto: zawsze obok był były profesor ONMS, który już raz sobie poradził z przyjęciem na świecie swojego potomka. Nie było się więc czego bać – przynajmniej w jej opinii. Spokojnie więc skonsumowała ze swoimi bliskim podwieczorek, ciesząc się iż sprawiła swoim łasuchom niespodziankę, uśmiechając się cały czas i uznając, że obejrzenie wspólnie filmu, to doskonały pomysł. Ten nie był co prawda ambitny, ale absorbujący – na tyle, że nie myślała o ucisku ani o mijających godzinach; jej ukochany zanotował czas ostatniego skurczu w zeszycie, gdzie wypisywał centymetry jej brzuszka, więc nie musieli się o nic martwić.
    — Ano możemy – ochoczo przytaknęła więc na kolejny seans, gładząc po ramieniu śpiąca słodko córeczkę po ramionku. – Może ją zaniesiesz na górę, hm? – Zasugerowała. – Nie budźmy jej, bo zaraz znowu sobie przypomni, że trzeba dzwonić do Jo i babci, bo Alex się rodzi – zaśmiała się cichutko i nagle zamarła, zacisnęła szczęki i odetchnęła ciężko. – Tak, to – przytaknęła trochę słabo, ale z uśmiechem. – Jakie to okrutne, że cieszysz się z mojej krzywdy – zażartowała wesoło, szczypiąc go w bok, kiedy wpisał odpowiednią godzinę pod ostatnią. – Ile? O matko… trzy godziny – sapnęła niedowierzając. – Dobra, to weź zanieś małą i może się położymy, co? Rosie rano jedzie do przedszkola, pewnie ty będziesz musiał ją odwieść i masz prace – wymieniała. – Wolałabym, abyś trochę odpoczął – wyszeptała czule, gładząc go wolną dłonią po udzie. – Prześpij się trochę, hm?

    jak zawsze skupiająca się na wszystkich, ale nie na sobie, kochająca i spokojna VERKA

    OdpowiedzUsuń
  144. Dla zaprawionej w boju w kwestii rodzenia dzieci Vereeny, naprawdę kwestia planowania całego porodu nie była najmniejszym problemem i w ogóle nie widziała w nim żadnych dziur, czy nieścisłości ani tym bardziej ignorowania sytuacji na wyrost, bo naprawdę nie widziała potrzeby, aby Connor spędzał całą noc – a przy tym nie spał – czuwając nad jej stanem zdrowia, bo nie tylko potrafiła sama doskonale go dookreślić, już przez ową, tożsamą sytuację przechodząc, ale i świetnie zdawała sobie sprawę z faktu, iż czeka ich jeszcze długa droga, zanim tak na dobre ich słodki Alexander Thomas postanowi przyjść na świat. Uznała więc, że spokojnie mają czas, aby zająć się Roselyn Irisbeth i odpocząć we własnym zakresie – skoro skurcze były tak słabe i nieregularne, o ile to w ogóle były skurcze porodowe, to mieli jeszcze naprawdę sporo godzin przed sobą, a ona była w stanie w takich okolicznościach zdrzemnąć się na moment, co zdecydowanie miało jej pomóc w przyszłości, chociażby z parciem. Liczyła, co prawda, że to nie będzie się ciągnęło w nieskończoność, ale była w tak bardzo przekonana o tym, że wszystko będzie dobrze, że nie widziała innej możliwości, niż jej ukochany odwożący ich córeczkę do przedszkola, a później pilnujący zwierząt w klinice weterynaryjnej, która przecież była na tyle blisko, że zawsze mogła jego zawołać; może minęłoby pięć minut od jej prośby do jego wpadnięcia do domu. Dlatego też podchodziła do całej sprawy ze stoickim spokojem, a nawet radością – naprawdę nie mogła się doczekać, aż wreszcie przytuli ich synka do piersi, nawet jeśli wszystko miało zająć im dwa, trzy, a nawet siedem dni. Patrzyła więc z szerokim uśmiechem na swojego partnera, trochę wyczekująco, czekając, aż zaczną się zbierać do snu i już myśląc, co mogłaby dobrego zrobić na śniadanie.
    — Hym, szkoda tylko, ze nie mamy świeżych bulek, bo truskawkowy dżem babci i herbata byłyby idealne na rano… – nie miała pojęcia, że powiedziała to na głos, tak bardzo skupiona na pozytywnym nastawieniu do życia, że kompletnie nad sobą nie panowała; a szkoda, bo może wówczas nie doprowadzałaby swojego męża do zawału, kolejnym mruknięciem pod nosem: – Może jeszcze w sumie zdążę upiec… hmm… – rozważała wszelkie możliwe sposoby, aby dopiero na krzyk wilkołaka zareagować. Spojrzała na niego oburzona, bo mógł obudzić ich latorośl, i zdumiona: nie wiedziała przecież, o co mu chodzi. – Noo… w sumie tak, tak myślę, bo nic się nie dzieje, a wiem, że masz paru małych, bardziej potrzebujących doglądania niż ja, pacjentów – odpowiedziała całkowicie poważnie, marszcząc zabawnie czoło i nosek, bo zupełnie nie pojmowała jego oburzenia. – Connor, przecież jeszcze nic – podkreśliła z emfazą – się nie dzieje… po co wszczynać niepotrzebny alarm, jak to może się okazać jakiś błąd w sztuce, ha? – Dźgnęła go czule palcem między żebra. – Ale Connor, mówię ci poważnie: nie ma co marnować tutaj czasu, ja sobie poleżę, pośpię, pochodzę sobie, a w razie czego zadzwonię, bo hej, nie wybierasz się do Londynu, tylko jakieś sto metrów od domu – przypomniała mu, ale zdawał się być całkowicie nieugięty. – No, a teraz jeszcze będziesz rozpieszczał Rosie – burknęła niezadowolona, krzyżując ręce na pełnych, nieco piekących piersiach. Odetchnęła w końcu ciężko. – Ja nie mówiłam o tym, że nie będzie cię podczas porodu, a… och… Chryste, poddaje się. – Sarknęła w końcu i zerknęła na niego urażona. – Ale spać pójdziemy – musiała chociaż w czymś postawić na swoim. – Zaniesiemy małą, wykapiemy i się pójdziemy – podkreśliła – oboje spać.

    totalnie niezadowolona z takiego właśnie obrotu spraw, VERA, która wciąż uważa, że jej wilczek przesadza z troską, o

    OdpowiedzUsuń
  145. Oczywiście, nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż Vereena bywała skończoną wariatką, która nierzadko zapominała o sobie i w ogóle siebie spychała na dalszy plan, zamartwiając się innymi, nawet w sytuacjach, które wymagały pełnego skupienia na jej osobie, a taką na pewno było zbliżający się – powolnymi, acz ciągle zbliżający się – poród Alexandra Thomasa, który wiercił się w jej brzuchu. Wiedziała także przy tym, że niekiedy swoim podejściem doprowadzała Connora do szaleństwa, bo ten uważał, że przesadzała – ale taka już była i w zasadzie miała świadomość, iż właśnie taką ją pokochał całym swoim sercem; że taka dla niego była najważniejsza: nieco szalona pół-wila, pielęgniarka, matka ich słodkiej Roselyn Irisbeth i namiętna żona. Kochał ją wraz z tym i pomimo tego wszystkiego, tak jak i ona kochała za jego zalety i pomimo jego wad – na tym polegało małżeństwo.
    — No przecież to może być błąd w sztuce! – Zaperzała się więc dalej, co absolutnie nie było niczym dziwnym. – Obydwoje o tym wiemy – wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej logiczna rzecz na świecie. Niestety, jej ukochany miał silniejsze argumenty w swoim rękawie, którym ostatecznie musiała ulec, bo kłócenie się z czymś, co było bardziej niż pewne, było zwyczajnie niemożliwe. – No nie chodzi mi dosłownie o marnowanie czasu i… no ja wiem, że mała nie będzie chciała… och, no dobra, już dobra, no! Przecież już powiedziałam, ze się poddaje – burknęła zażenowana tym, że tak skutecznie wytrącił jej wszelkie kontrataki z dłoni. – Wygrałeś – mruknęła jeszcze, ale przynajmniej kiedy zgodził się pójść do łóżka, nieco odetchnęła z ulgą. – Jeśli cię złapię na tym, ze czuwasz, to przysięgam, zrobię ci krzywdę – zapowiedziała całkowicie poważnie i ostro.
    Naprawdę miała zamiar się tego trzymać, nawet jeśli wilkołak miał zamiar całą noc zasypywać ją takimi cudownymi pocałunkami i troszczyć się o nią cały czas – zależało jej na tym, aby był silny i wypoczęty również ze względów czysto egoistycznych, co przecież bardzo rzadko się jej zdarzało. Chodziło natomiast o to, że potrzebowała go zwartego, gotowego i szybko reagującego, a nie rozkojarzonego, przybitego i zwyczajnie ospałego. Dobrze, że zdawał się więc rozumieć powagę sytuacji i najpierw przeniósł ich księżniczkę – pochylając ją lekko, aby matka mogła złożyć na jej czółku muśnięcie „na dobranoc” – do jej pokoju, a następnie zajął się swoją żonką, dla której w międzyczasie przygotował kąpiel; dobrze, że nie namawiał jej na noszenie po schodach, ale chyba widocznie wyczuł, że już limit jej uległości na najbliższe godziny całkowicie wyczerpał. Od tamtej pory – ona rządziła.
    — W sumie teraz to bez różnicy – odparła, lekko marszcząc czoło, w zasadzie oczarowana tym, co zrobił. – Wiesz… uważaliśmy wcześniej, żeby mały się nie pospieszył, a teraz… teraz, kiedy, jak uważasz – zakpiła z niego perfidnie, ale z uśmiechem – już do nas idzie, to chyba nie robi to większego zagrożenia, prawda? Ciepła woda może wszystko przyspieszyć dodatkowo – zapewniła łagodnie i z jego pomocą rozłożyła się w wannie. – Tak, teraz idealnie… – wyszeptała zachwycona i wtulona w jego silny tors, wzdychając głęboko, bo naprawdę było jej dobrze. Chwilę milczała. – Nie, kochanie, nie jestem zła – odparła spokojnie – po prostu uważam, że niepotrzebnie robisz z tego jakąś wielką aferę – wyjaśniła swój punkt widzenia, kładąc swoją drobną dłoń na jego wielkiej, którą gładził jej okrągły brzuszek. – Skoro jednak masz zamiar zostać, to cię wykorzystam – zaśmiała się teatralnie i złowieszczo, po prostu chłonąc tę wspólną chwilę, która jednak nie mogła trwać zbyt długo, aby obydwoje za mocno się nie pomarszczyli. Następnie więc, ponownie wspierając się na weterynarzu, opuściła kąpiel i oddała się w jego ręce owinięte ręcznikiem, po czym asekurowana, wsunęła się do łóżka. – Przestań się kręcić, tylko chodź tutaj do mnie moja – urwała na moment, skrzywiła się i odetchnęła ciężko. – Zanotuj skurcz i chodź do mnie.

    pełna spokoju, miłości i dobrych przeczuć, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  146. — No chyba nie ja – odparła wesoło Vereena, przyglądając się nieco głupkowatemu wyrazowi, przystojnej twarzy Connora, który chyba nie do końca w pierwszej chwili pojął, o co jej chodzi. Wymownie jednak uniosła brwi, przyglądając się mu uważnie, bowiem jasnym było, że trochę się za mocno kręcił: tu coś ustawiał, tam coś przestawiał, a jeszcze w innym kącie pokoju sprawdzał, czy wszystko jest na swoim miejscu i odpowiednio ułożone i przygotowane. – Wiem, że mam rację – również się zaśmiała perliście, aby dosłownie w tej samej chwili skrzywić się lekko i sapnąć: nie ogarnął nią jakiś przesadny ból, ale zawsze skurcze generowały pewien dyskomfort, niezależnie od natężenia i częstotliwości, nad którym, również z zaskoczenia we wczesnej fazie porodu, nie potrafiła zapanować, toteż wyrażała swoje niezadowolenie mimiką. – Dobrze, że jesteś – wyszeptała zaś moment później, kiedy po zanotowaniu godziny, mąż znalazł się tuż przy niej. Przybrali dość dziwną pozycję, w której on wsunęła jedno ramię pod jej ciałko, drugim ją objął, przekręcając ją leciutko, aby móc dłońmi gładzić jej napięty brzuszek. Westchnęła rozluźniona i zachwycona. – Mówiłeś, ale lubię ciebie słuchać – wyszeptała czule, wzruszona jego wyznaniami i oczarowana czułościami. Moment milczała, szukając odpowiednich słów: – Też cię kocham.
    Nie znalazła jednak dostatecznie silnych i pięknych określeń, aby móc wyrazić to, jak bardzo się cieszy z jego wyznań i jak mocno je podziela – w końcu i ona za nim szalała; i ona była mu wdzięczna, że zechciał z nią być; i ona cieszyła się, że dał jej tę rodzinę, umieszczając pod jej sercem owoce ich miłości. Niewątpliwie więc byli siebie całkowicie warci i okazywali to nie tylko werbalnie – ich palce nagle się ze sobą splotły, ich ciała niespodziewanie znalazły się jeszcze bliżej siebie, a ich serca znowu biły w jednym, cudownym rytmie, który świadczył o sile ich więzi. W zasadzie więc niczym zaskakującym nie były wyznania tego, co wobec siebie czuli oraz fakt, że potrzebowali siebie rozpaczliwie – szczególnie w tak ważnej dla ich familii godzinie: wtedy, kiedy byli coraz bliżej powitania na świecie malutkiego i słodkiego chłopca, którego wyczekiwali od dawna w swym domu.
    — Śpij kochanie – poprosiła jednak po chwili ciszy, w której po prostu rozkoszowali się b y c i e m obok siebie. – Potrzebuję cię silnego i wypoczętego – zapowiedziała z lekkim uśmiechem, samej przymykając powieki. – Obiecuję, jak cię przyłapię na czuwaniu, to cię skrzywdzę – dodała jeszcze, powtarzając wcześniejszą groźbę i poczekała, aż oddech wilkołaka się unormuje. Wówczas i ona podjęła mozolną próbę, bowiem buzowały w niej emocje, przy czym przeważała ekstaza na myśl, ze niedługo przytuli Alexandra Thomasa i przedstawi go słodkiej Roselyn Irisbeth, odpoczęcia chociaż przez paręnaście minut. Na szczęście, powiodła się i chociaż dwa razy w nocy obudziły ją skurcze, które jednak sama odnotowała w zeszycie, bo jej ukochany chrapał, to w ostatecznym rozrachunku całkiem się wyspała. – Dzień dobry, wielkoludzie – powitała go, w związku z tym, radośnie, gdy o poranku przekręcili się tak, że leżeli twarzami do siebie, a jej potężny nadbagaż wbijał się w jego umięśniony brzuch. – Jak tam? – Pogładziła go czule po policzku. – Hej, otwórz oczy, wilczku – zachichotała, kiedy mruknął niezadowolony i wtulił mocniej buzię w poduszkę. – Twój syn się rodzi, musisz być w gotowości – wyszczerzyła się, leciutko ciągnąć go za gęstą brodę. – No, dzień dobry – zakpiła nieco, gdy w końcu się rozbudził.

    kompletnie oczarowana i bardzo szczęśliwa oraz wciąż wyjątkowo spokojna, VERA, która nie może się doczekać pięknego finału tej sytuacji

    OdpowiedzUsuń
  147. Tak po prawdzie, to Vereena sądziła, że będzie miała z Connorem nieco trudniejszą przeprawę w kwestii namówienia go na odpoczynek, a tym bardziej – na zaśnięcie. W końcu wielokrotnie dotychczas – a znali się przecież dwanaście lat – podkreślał, że nienawidzi zamykać oczu, gdy dzieje się coś ważnego – a tym niewątpliwie były narodziny jego synka – bo mogą go ominąć ważne moment; tak w zasadzie, to chyba najchętniej w większości wypadków nie spałby, byleby tylko czuwać. Ulga dziewczyny była więc wielka, kiedy się okazało, iż jej ukochany tym razem postanowił sobie wziąć do serca wszelkie uwagi i groźby, a tym samym postanowił jednak nie wystawiać na próbę jej cierpliwości. Nie przypuszczała tylko, że objęcia Morfeusza pochłoną go tak mocno, toteż obudzenie go będzie graniczyło z cudem – normalnie oczywiście nie zrobiłaby tego, ale chciała już opuścić pielesze z powodu potrzeb fizjologicznych, chęci relaksującej kąpieli, bo jednak jej mięśnie były napięte niczym postronki, gotowe w każdej chwili przyjmować coraz częstsze i silniejsze skurcze, a ponadto: trawił ją najbardziej na świecie zwyczajny głód, który wolała zaspokoić czym prędzej; bywało przecież tak, że w trakcie trwania porodu, kobieta mogła jedynie przyjmować płyny przez słomkę, tak bardzo zajęta była całym procesem wydawania na świat potomka. Postanowiła więc, że nie ma co zwlekać, zwłaszcza, że były profesor Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu, nigdy by jej nie wybaczył, gdyby cokolwiek – w tak istotnych momentach – postanowiła cokolwiek robić sama. Nie zmieniało to jednak faktu, że szkoda jej było wyciągać go z krainy wypoczynku, zwłaszcza że spał tak słodko i twardo oraz wyglądał zwyczajnie uroczo i całkowicie niegroźnie, wtulony policzkiem w poduszkę.
    — Niby co nie jest fair? – Zaśmiała się słodko, kiedy ostatecznie otworzył oczy; Boże, jakże ona kochała ten księżycowy odcień, tę radość, która w nich błyszczała, gdy na nią spoglądał, ten niesamowity blask bezczelnego, małego chłopca, wymieszanego z ciężkim bagażem życiowym, zmęczonego mężczyzny, który kochał swoją żonę ponad wszystko. Potrafiła czasem się zapatrzeć w jego oczy tak długo, że traciła poczucie czasu i pewnie byłoby tak, gdyby nie zabawne marudzenie jej ukochanego, który w wyjątkowo mocno rozbrajający, śmieszący ją, a jednocześnie zachwycający, sposób wyrażał swoją dezaprobatę do tego, że postanowiła go postawić na nogi i domagał się kilku dodatkowych minut spania. – O nie, nie, nie, teraz nie ma leżenia, wstajemy, skarbie! – Zapowiedziała, udając że kompletnie nie przejmuje się tym, że jest zaspany. Ostatecznie jednak wiedziała, że musi wyciągnąć ciężką artylerię, aby postawić go na nogi i nie pomyliła się: na wiadomość o ich synku zareagował natychmiastowo. – Ej, ej, ej, a moja kołdra! – Zachichotała, gdy usiadł gwałtownie, odkrywając ją niemalże calutką. – Spokojnie, dopiero po ósmej… – oczywiście, w normalnych okolicznościach to byłaby tragedia. – Connor, nie chciałam cię nastraszyć, hej… kochanie… – przemawiała go niego łagodnie, szybko zmieniając ton oraz podejście, bowiem jej celem nie było nastraszanie go, ale na nic się to nie zdało: weterynarz już zaczął się nakręcać i przepraszać za to, że spał. – Wilczku – również usiadła z trudem, kładąc dłoń na jego policzku – ale to dobrze… mi chodziło o to, abyś nabrał sił, bo będę cię potrzebowała zwartego i gotowego do akcji – zapewniła spokojnie. – Trzymaj – podała mu telefon – i zadzwoń do Danielle, okej? – Uśmiechnęła się czule. – Oddychaj – musnęła go w usta i poprawiwszy poduszkę, oparła się o nią. – Myślę, że czujemy się głodni – podjęła, mając pewność, że mąż jest z nią. – Nic nam nie jest, oprócz tego, że jestem wielka – dźgnęła potężny brzuszek – i nie mogę się sama ruszać, a skurcze miałam w nocy dwa – opowiedziała na wszystkie jego pytania. – Wszystko zanotowałam i specjalnie cię nie budziłam, bo teraz musisz mnie wziąć na ręce i zanieść do łazienki – wystawiła do niego chude ramionka.

    chociaż leciutko obolała, to wiedząca, że to normalne, kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  148. Oczywiście, ciężarna Vereena nie miała najmniejszych wątpliwości, że kiedy jej ukochany zorientuje się, która jest godzina, wpadnie w lekką panikę oraz pozwoli, aby całkowicie niepotrzebne wyrzuty sumienia, zawładnęły nim całkowicie – doskonale go znała, a tym samym wiedziała, że dla niego fakt, że on spał, kiedy ona miała skurcze, był ponad jego siły i jakąś tragedią, z którą nie miał sobie radzić. Miała jednak nadzieję, że jej łagodne podejście oraz spokój wobec całej sytuacji, nieco go opanują – naprawdę, ostatnim, czego potrzebowała, to jego przesadna troska, a to, że miał się nią opiekować do tego stopnia, że nie mogłaby się ruszyć z łóżka, było całkiem prawdopodobne; w końcu nie pierwszy raz przechodzili przez taką sytuację. Wolała jednakowoż zdecydowanie, aby dał jej odrobinę swobody, ale jednocześnie – dzięki wypoczęciu – był gotów ją wspierać w czasie porodu.
    — To prawda, nie byłeś – przyznała więc z uśmiechem i radością; nie było w niej nuty kpiny, czy wyrzutu. Zamiast tego była olbrzymia radość i lekka ironia, kiedy przypomniała mu, że miał zadzwonić do Danielle; na szczęście wówczas już pojął, że jego klinika weterynaryjna stoi bez informacji, czy jej właściciel się w ogóle pojawi, a taka niepewność nie była sprzyjającymi warunkami do zajmowania się zwierzętami dla jego pracownicy. Następnie podjęła katorżniczą wręcz próbę odpowiedzenia na jego pytania, co wcale proste nie było, zważywszy na ich ilość. – Tylko – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, że nic się nie stało – dwa – splotła ich palce w czułym uścisku. – N-no… no w sumie mogło być więcej, ale spałam, jak zabita – wyszczerzyła się, uznając swoje słowa za doskonały żart. – Czekam więc na ciebie – dodała na wszelkie wypadek szybko i zapadła się w poduszkę.
    Rozłożyła się całkiem wygodnie – co nie było znowu takie proste, zważywszy na jej potężny nadbagaż – i ze zniecierpliwieniem oczekiwała powrotu ukochanego, który miał podobno przygotować dla niej kąpiel – pewnie nie pierwszą tego dnia; cóż, nikt się nie spierał, szczególnie jeśli to było zdanie rodzącej pielęgniarki, że w momencie wydawania na świat potomka, ciepła woda pomaga: łagodzi ból, ale i rozszerza naczynka oraz rozluźnia mięśnie, dzięki czemu tym łatwiej pracować w czasie parcia. Zajęło mu to, co prawda, nieco więcej minut, niż się spodziewała, ale szybko mu wybaczyło – okazało się, że zadzwonił do Danny, która podobno niesamowicie ucieszyła się na wieść, że niedługo pozna Alexandra Thomasa, którego imienia jeszcze nie znała, oraz zaoferowała opiekę nad Roselyn Irisbeth. Tego jednak nie potrzebowali – na razie, bo mała spokojnie spała, zmęczona emocjami.
    — Och, dzięki – zanurzyła się w ciepłej wodzie i zamruczała z zadowoleniem, przymykając powieki. – Nie, kochanie, nie ma sensu… idź po Rosie, zróbcie śniadanie i wróć do mnie za piętnaście minut, bo sama się nie wytoczę – zapowiedziała. – Hej – przyciągnęła go nagle do siebie i pocałowała czule – kocham cię i chciałabym mieć cię przy sobie, ale nie mogę być egoistką… no i umieramy z głodu – zachichotała. – Masz jeszcze chwilkę – dodała jednak wspaniałomyślnie, podczas gdy on gładził jej napięta skórę, ewidentnie uspakajając synka. Odetchnęła głęboko. – Idź już kochanie – poprosiła go czule, a następnie na nieco ponad kwadrans, została sama, nieco przysypiając wśród zapachów olejków eterycznych. – Już zaczęłam się robić pomarszczona niczym śliwka – zachichotała, gdy były profesor ONMS z Hogwartu, stanął w progu ich łazienki. – Dobrze, to teraz – urwała gwałtownie, wciągnęła głośno powietrze w płuca i zacisnęła dłoń na brzegu wanny. – Och, zanotuj… i napisz, że trwał już osiem sekund – posłała mu blady uśmiech. – Co mały – objęła swój brzuszek – jednak się spieszysz, hm? – Zagaiła do ich potomka, a następnie zerknęła jego ojcu głęboko w oczy. – Ile czasu minęło? – Z zaskoczeniem odkryli, że skurcze pojawiają się regularnie, zawsze o pół godziny krócej. – Fakycznie się spieszy – przyznała nieco tym oszołomiona.

    troszkę zszokowana, ale w zasadzie mocno szczęśliwa, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  149. Naprawdę, nie było w tamtej chwili niczego ani nikogo, co mogłoby wyprowadzić Vereenę z równowagi – była zwyczajnie zbyt szczęśliwa, aby się niepotrzebnie denerwować i nie mogła się po prostu doczekać narodzin swojego synka. Connor zresztą zdawał się podzielać jej entuzjazm i okazywał to jej na każdym kroku, sprawiając, że miała w sobie jeszcze więcej siły i woli walki – gotowa była na dosłownie wszystko dla swoich bliskich: dla tego wielkoluda, który nie potrafił odsunąć się od jej okrągłego brzuszka i dla ich słodkiej, wciąż jeszcze zaspanej Roselyn Irisbeth, która nie do końca sobie radziła z natłokiem emocji i w niedługim czasie miała nieco marudzić, że wszystko tak długo trwa, bo już chciałaby poznać swojego braciszka, oraz, rzecz jasna, dla maleńkiego Alexandra Thomasa, który nie miał się pojawić na świecie bez jej pomocy. Cała ta trójka – jak i oczywiście jej babcia wraz z panem Rochefortem, czy też Hawthorne’owie w liczbie czterech, bo i Daniel ostatecznie przekonał się do Greybacków; w zasadzie mocniej, niż do Felixa, czy decyzji Josephine o drugim małżeństwie; a nawet dla Danielle i jej narzeczonego Michaela, czy dla uśmiechu pani Fairfax z Boscastle, kiedy kupowała dodatkową babeczkę z budyniem – czyniła z niej prawdziwą, niepokonaną wojowniczkę, która zaciekle, acz nie po trupach, dążyła do swojego celu. Tak też miało być i tym razem: nawet gdyby miało się wydarzyć coś złego – ale była całkowicie dobrej myśli – to i tak nie miała zamiaru chociaż na sekundę się poddać; może i miała cierpieć, może i miała wyć z bólu, może i miała czuć, że jest na skraju załamania nerwowego, ale ostatecznie i tak miała się podnieść dla tych, których kochała najmocniej na świecie i pokonać wszelkie przeciwności losu z uśmiechem na ustach. Pokonać, jak lwica.
    — Oj no, bo nie lubię… wiesz, jak z takimi o – podniosła jednak wesoło dłonie do góry, aby pokazać pomarszczone opuszki palców – trudno wciera się krem? – Zapytała całkowicie poważnie. – Ty nie masz tego problemu, a ja nie mam chwytnych paluszków i wtedy źle się nawilżam, ot co – skwitowała mentorskim, acz teatralnym, co znaczyło, że nie do końca poważnym, tonem. – No, a teraz mi pomóż – powtórzyła, wystawiając ku niemu szczupłe ramionka, ale cały proces został im przerwany przez kolejny skurcz, który faktycznie oznaczał, że „godzina zero” zbliża się wielkimi krokami: usystematyzowanie napinania jej mięśni świadczyło właśnie o tym, że są bliżej, niż dalej poznania swojego synka i że jednak nie był to fałszywy alarm. – O Boże, znam ten twój uśmieszek – skwitowała, widząc, jak jej ukochany się szczerzy. – Zaraz dostaniesz wielkiego ataku radości, co? Będziesz się śmiał jak szaleniec, a na koniec mnie wycałujesz, niczym wariat, prawda? – Kpiła z niego w najlepsze, tak po prawdzie, to nie mogąc się doczekać owej sytuacji. Najpierw jednak z zachwytem wysłuchała jego słów, z dumą przyjmując wzmiankę o Lucille, a o sobie: z czystym zachwytem i bezdennym wzruszeniem oraz bezbrzeżnym oczarowaniem. – Dziękuję – szepnęła z wdzięcznością i wówczas dopiero pozwoliła się przenieść do łóżka. – Kochanie – jęknęła – przecież mogłam zejść na dół… to by mi nawet dobrze zrobiło, przecież wiesz… – mruknęła, trochę przytłoczona tym, że przyniósł na piętro śniadanie. – No i ten… chciałam upiec bułeczki – dodała niezadowolona – Pewnie, że może być! – Rzuciła szybko, aby nie miał co do tego wątpliwości. – Mówię tylko, że – znowu musiała urwać, bo Rosie wbiegła do ich sypialni, pytając, czy to już. – Nie, malutka, jeszcze trochę – zaśmiała się. – Niecierpliwa jest po tobie – zerknęła czule na męża i rozwarła ramiona, aby powitać córeczkę, która po kilku buziakach, przylgnęła do jej brzucha. – No i teraz mam dwie, słodkie pijaweczki – zachichotała, biorąc gryz tostu. – Mmm, pycha… och, zapomniałabym! – Nagle odłożyła kanapki. – To, że robicie sobie wolne dzisiaj, nie znaczy, że macie wolne, jasne? – Spojrzała na nich. – Porobimy dzisiaj zadanka z alfabetu i tabliczki mnożenia, malutka, okej?

    bardzo potrzebująca takich drobnostek VERA i pewnie mocno niezadowolona pięciolatka

    OdpowiedzUsuń
  150. — O matko, co ja się będę miała wtedy z wami! – Wykrzyczała teatralnie Vereena, ostentacyjnie wzbijając ręce w powietrze, jakby poszukując pomocy u samego Boga na myśl o tym, co faktycznie będzie się działo na Trenwith, kiedy to zamieszka w nich trzech takich wspaniałych Connorów: jednego wielkiego, silnego, pełnego blizn i tatuaży z zawadiackim, bezczelnym uśmieszkiem i błyskiem chłopięcości w księżycowych tęczówkach i dwie miniaturki, przy czym jedną tak słodką, w postaci Roselyn Irisbeth, że nie sposób jej było odmówić, a drugą na tyle maleńką, czyli Alexandra Thomasa, iż niemożliwością byłoby złoszczenie się na niego. Tak po prawdzie jednak: fakt ten kompletnie ją zachwycał i jej fiołkowe oczy zdradzały wzruszenie, oczarowanie i zwyczajne szczęście. – Tyle radości, to ja nie wiem, jak uniosę – dodała, aby i ich córeczka zrozumiała, że wcale nie marudzi.
    Następnie zaś na moment skupili się na jedzeniu, które wyjątkowo mocno ją cieszyło – była to jednak pewnie kwestia atmosfery, bo chociaż niewątpliwie wilkołak włożył całe swoje wielkie, cudowne serce do przygotowania posiłku, to nie był on niczym nadzwyczajnym. Niemniej jednak, pół-wila była tak głodna – co jednocześnie wróżyło i dobrze i źle: z jednej strony miało dodać jej sił i energii do tego, aby móc spokojnie wypchać na świat swojego słodkiego synka, a z drugiej mogło spowodować nieprzyjemne komplikacje, których jednak wolałaby uniknąć, toteż nie napychała się na siłę – że zjadłaby konia z kopytami i widać to było po tym, jak wylizywała swoje paluszki. Oczywiście, w tym wszystkim absolutnie nie zapomniała o tym, że wokół niej są jej bliscy, którym musi jakoś zorganizować czas, aż do tej wyczekiwanej przez nich „minuty zero”, w której najmłodszy członek ich szalonej familii pojawi się na świecie – rzecz jasna najpierw mieli skontaktować się z położną, już wcześniej umówioną, ale na razie pielęgniarka wolała pozostawić Clementine w niepewności, bo nie było sensu jej ściągać tak prędko: jakby nie patrzeć rodząca miała całkiem niezłą opieką w postaci siebie i wiedzy własnej zdobytej na etapie edukacji w Świętym Mungu, jak i swojego ukochanego, na którego zawsze mogła liczyć.
    — No a co to za wzdychanie, młoda panno, ha? – Jej także nie zdziwiła reakcja pięciolatki, która najpewniej liczyła na to, że cały dzień będzie mogła tylko dopingować mamusi i braciszkowi; Vera doskonale jednak wiedziała, że szybko dziewczynka znudziłaby się owym zadaniem i zaczęłaby marudzić, a nie chciała, aby chociaż przez moment była w złym nastroju: ten przecież na pewno odbiłby się na pani domu, co w konsekwencji utrudniłoby cały ciężki proces, który miała przejść, aby poznać swojego słodkiego chłopca. – Mamo, mamo, mamo – zadrwiła, przedrzeźniając Rosie z szerokim uśmiechem i pokazując, jak się zachowuje oraz że to nie przystoi prawdziwym księżniczkom. – Wujek na pewno nie będzie zadowolony, kiedy wrócisz do przedszkola i okaże się, że nie może ci stawiać samych słoneczek, bo zapomniałaś tabliczki mnożenia i literek, prawda? – Pogładziła ją czule pod bródką, łagodnie tłumacząc swój punkt widzenia, który, również dzięki chrząknięciu weterynarza, został ostatecznie przeforsowany. – No! – Pocałowała córeczkę w czoło i ponagliła ją, aby przyniosła zadanka oraz kolorowanki rozwojowe, które mieli robić w międzyczasie. – Och, no pewnie, że mam – wyszczerzyła się zaś chwilę później do byłego profesora ONMS. – Ty, mój drogi, pójdziesz do kliniki, sprawdzisz, czy na pewno – podkreśliła mocno, z emfazą – ciebie tam nikt nie potrzebuje, a następnie wrócisz i mnie potulisz – zapowiedziała poważnie. – No i dobrze rozpal w kominie i… o Boże, jakbym się napiła kawy – jęknęła nagle i zrobiła skwaszoną minkę, opuszkami placów przesuwając po swoim brzuszku; robiła to nieco machinalnie i nieświadomie. – Connor! – Krzyknęła nagle: – Trzeba wyprowadzić Pigleta i zajrzeć do Buga i Worma! I… i gdzie Zjawa? – Sapnęła.

    jak zawsze skupiająca się na wszystkim, ale nie na sobie, urocza i kochająca VERA

    OdpowiedzUsuń
  151. Zdecydowanie nie było możliwości, aby Vereena trafiła lepiej, niż na swojego ukochanego Connora, który sprawiał, że każdy – nawet najgorszy i największy problem – zdawał się być bułką z masłem, którą można było rozwiązać w ciągu chwili. Dlatego nawet taka kwestia, jak poród – a przecież ten Roselyn Irisbeth nie był łatwy, nie wspominając o tych dwóch, które zakończyły się śmiercią ich dzieci, o których zdecydowanie wolała w tamtym momencie nie myśleć – nie wydawała się wcale taka straszna. Oczywiście, pomimo przygotowania na ból i dyskomfort, ostatecznie pewnie i tak miała wyrażać swoje cierpienie, ale wiedziała, że może – że chociaż jej ukochany będzie przerażony jej agonią, to jej pozwoli na wszystko, co miało jej chociaż odrobinkę ulżyć. Nie to jednak zaprzątało jej głowę w tamtym momencie, a fakt, iż poczuła, że zaniedbali swoje wspaniałe i oddane zwierzątka.
    — No przepraszam, ale to naprawdę ważne! – Odparła wyjątkowo mocno przejęta tym, że pies, kot i dwie kury zostały zapomniane w ferworze walki. Rzecz jasna, biorąc pod uwagę okoliczności, to wcale nie było trudne, bo jednak ich właścicielka miała niedługo wydać na świat małego Alexandra Thomasa, a to zdecydowanie usprawiedliwiało fakt, że Piglet jeszcze nie został wypuszczony do zasypanego śniegiem ogrodu, Bug i Worm nie mieli podanego świeżego ziarna w swojej przegródce, a Zjawa pozostawała w cieniu, pozbawiona pieszczot, które należały się jej z tytułu samego istnienia. – Jest zupełnie, jak ty: pojawia się niespodziewanie, spóźniona i nikt nie może się na nią złościć – zaśmiała się jednak chwilę później, już spokojniejsza, dzięki zapewnieniom partnera, że zajmie się wszystkim, ciężarna. Referowała oczywiście do pojawienia się kotki. – Witamy, jaśnie panią – zakpiła wesoło.
    Następnie ponagliła nieco wilkołaka, aby się pospieszył ze wszystkimi obowiązkami, jakie na nie nałożyła – dodała tylko, że ufa Danielle, ale wie też doskonale, że dziewczyna jest zżyta ze swoim pracodawcą, że gotowa była kłamać, że jest idealnie, nawet gdyby wszystko się waliło i paliło, w chwili, w której na świat przychodziło dziecko właściciela klinika – bowiem chciała, aby czym prędzej do niej wrócił. Czas oczekiwania umiliła jej córeczka – miała wrażenie, że w jej dobrym nastroju maczał palce ojciec, z czego była dumna i zadowolona – która przyniosła jej książeczki; Vera lubiła ją uczyć i powoli wprowadzała liczenie do jej edukacji, stawiając zdecydowanie na rozwój dziewczynki, ale przez odpowiednio dobrane zabawy. Ta natomiast, chociaż na początku zawsze sceptyczna – ostatecznie wesoło rozwiązywała kolejne zadanka, za które dostawała urocze nagrody.
    — No, a jedna zapałeczka i druga zapałeczka, to w sumie ile zapałeczek? – W najlepsze więc obliczała kolejne drobne rzeczy, które górnolotnie nazywała „tabliczką mnożenia”, kiedy do sypialni wrócił ich wspaniały wielkolud. Przybrała wyczekującą, acz nieco wycofaną miną, z którą oczekiwała relacji z wykonania powierzonej mu listy. Nie komentowała wiele, ot: – Dobra psina – pogładziła Pigleta, gdy ten ułożył pysk przy jej brzuchu; jego mała właścicielka wykorzystując nieuwagę mamy, zabrała się za kolorowanki. – Zawsze wiedziałam, że można na nią liczyć – rzuciła, kiedy wspomniał o swojej pracownicy. – Ooo… ale słabiutka, prawda? – Upewniła się i pochwyciła w dłonie filiżankę, najpierw długo wąchając cudowne opary; nie mogła wypić tak mocnej, jakby chciała i potrzebowała ani w odpowiednich dla siebie ilościach. – Brawo! – Zachichotała, kiedy zameldował gotowość do dalszych czynów. – Na razie jednak możesz spocząć, szeregowy, nie mam dla ciebie nic nowego. – Ojojoj, ostrożnie – sekundę później ledwo uratowała pościel przed zalaniem, kiedy były profesor władował się do łóżka koło niej. – Od razu lepiej – skwitowała wesoło, gdy ją objął i kolejne niecałe dwie godziny spędzili w pieleszach, zabawiając swoją królewnę. – Connor – chwyciła go nagle rękę. Sapnęła słabo: – Kolejny.

    wiedząca, że naprawdę wielkimi krokami zbliżają się do tak cudownej chwili, jaka się w głowie nie mieści, VERA

    OdpowiedzUsuń
  152. Oczywiście, w całej tej sytuacji Vereena nie omieszkała wypomnieć Connorowi, że najpewniej maczał – dosłownie i w przenośni – palce w magii przygotowując jej kawę, bo żaden zbożowy specyfik nie był ani smaczny, ani tym bardziej nie pachniał tak dobrze, jak ciemny płyn, który trzymała w dłoniach. Niewątpliwe był słaby i miałki, ale przynajmniej dawał poczucie, że pije coś normalnego – coś, co lubi i za to nie potrafiła się na niego złościć, mimo że obiecali sobie, że nie będą w sprawunkach domowych używać czarów. Ponadto, jej ukochany ni to przytaknął, ni to zaprzeczył – w zasadzie nic nie odpowiedział na jej pytanie, tylko uśmiechnął się tajemniczo, a następnie wtulił się w nią mocno; możliwe jednak było to, że tak pragnęła kofeiny, że wszystko dla niej wydawałoby piękną woń i smakowałaby wyśmienicie. Zresztą – w tamtym momencie wszystko byłoby dla niej prawdziwym rarytasem, bo przecież miała obok siebie dwie ukochany osoby, przy czym jednak, urocza Roselyn Irisbeth, wspaniale nauczył się wykorzystywać nieuwagę rodziców do rezygnowania z nauki na rzecz przyjemniejszych rzeczy. Niemniej jednak – jak długo miała ich blisko, tak długo nic nie stawało na jej drodze tak naprawdę: tak długo była gotowa do każdej, nawet najbardziej katorżniczej walki, bo miała walczyć dla kogo i za kogoś. Niczym więc dziwnym nie było, że głośno wyrażała swoją aprobatę do takiego stanu rzeczy, uśmiechając się szeroko i chłonąć każdą sekundę z szalonym mężem i słodką córeczką, a także małym Alexandrem Thomasem, który miał do nich niedługo dołączyć swoim malutkim, kruchym ciałkiem. Niestety, musieli się pogodzić, że coraz częściej owe błogie momenty będą im przerywane jeszcze dość wiele razy – skurcze pół-wilii robiły się coraz silniejsze oraz częstsze i męczące.
    — Oooch… uf… – wybąkała po wszystkim dziewczyna, oddychając głęboko i nieco mocniej, niż dotychczas ścisnęła dłoń ukochanego, nie spodziewając się jedynie, że on w tym wszystkim wpadnie w nagłą panikę. Chwilę jej jednak zajęło unormowanie oddechu, ale nie z powodu bólu, ale z zaskoczenia: nie przypuszczała, że jej mięśnie ścisnął się do tego stopnia, tak szybko, biorąc pod uwagę początek całego procesu wydawania na świat dziecka. Nieco więc nadal zszokowana, zerknęła na wilkołaka. – Hej, kochanie, wszystko dobrze – dodała, ale ponownie nie kontynuowali tego tematu, bo weterynarz pochylił się nad nią, całując jej usta oraz napięty brzuszek, na którym pojawiło się lekkie zasinienie od ruchów chłopca. Troszkę się, w związku z tym, obawiała, jak zareaguję na ostatnią fazę porodu, skoro już wówczas był tak zestresowany i przerażony; mogła tylko liczyć, że, tak jak w przypadku ich córeczki, ogrom stresu i strachu zostanie obezwładniony przez chęć niesienia pomocy i świadomość rychłego poznania swej latorośli. – Oj, wielkoludzie, przecież to jeszcze nic… – nie odmówiła sobie drobnego sprostowania, gdy ten ją chwalił. – Przecież jeszcze nic nie zrobiłam… – dodała, zarumieniona, wciąż nie potrafiąc przyjmować komplementów; pogładziła ich królewną po ciemnych loczkach. – Dziękuję – rzuciła mimo wszystko czule i z wdzięcznością, bo jego słowa mocno podnosiły ją na duchu i dodawały woli oraz energii do dalszych starć ze swoimi słabościami. – Hm… do ogrodu, hm… w sumie… t-tak! Tak! Chcę iść na śnieżki! – Zakomunikowała wesoło, wykorzystując jego propozycje. – Malutka! Idziemy lepić bałwana! – Dosłownie zanuciła i na nic nie czekając, wykopała się z kołdry i zaczęła wstawać. – Zaraz do ciebie przyjdę, Rosie, pomogę ci się ubrać – obiecała wesoło.

    całkowicie szalona, bezdennie urocza i kompletnie oczarowana wizją śnieżek, VERA, która ewidentnie powinna zgłosić się na leczenie psychiatryczne XD

    OdpowiedzUsuń
  153. Najmniejszym wątpliwościom nie ulegał fakt, iż Vereena nieco przesadzała w swojej wizji tego, jak chciałaby przejść przez cały proces wydawania na świat dziecka – dobrze, że miała obok rozsądnego i troskliwego Connora, który musiał wykazać się chłodną kalkulacją, zapominając o pragnieniach swojej szalonej żony, naprawdę gotowej ubrać się w kożuch i pójść na wielką bitwę na śnieżki wraz z Roselyn Irisbeth. Co gorsza, ciężarna wydawała się przekonana o słuszności swojego pomysłu – oczywiście, nie była aż tak głupia, aby nie wiedzieć, jak bardzo zabawa mogłaby być dla niej i dla Alexandra Thomasa niebezpieczna, ale w tamtym momencie kierowała się idiotycznym impulsem, który powinien być szybko poskromiony, bo ona już dosłownie startowała do poczynienia odpowiednich przygotowań; zdecydowanie ,później miała dziękować swojemu mężowi za zatrzymanie jej.
    — Spokojnie, spokojne, jakoś dojdę do szafy – zanim to jednak nastąpiło, miała na niego lekceważąco machać ręką, uznając, że jego zaczepki związane są z chęcią pomocy jej. Dopiero kolejne jego słowa nieco wybiły z rytmu: stojąc przy komódce, z której wyciągała grube, wełniane skarpety, odwróciła się powoli i spojrzała na niego zaskoczona, w pierwszym odruchu z lekkim wyrzutem. – Och – sapnęła, gdy uświadomił jej, że rodzi i nie było to ani kpiarskie, ani wściekłe. – N-no… oj, no masz rację… – wybąkała, zachowując się tak, jakby na moment naprawdę zapomniała o tym niesamowicie istotnym fakcie. – W-w zasadzie… t-to masz rację… tak, masz rację – przełknęła głośno ślinę i zaśmiała się nerwowo. – Trochę się zagalopowałam – zerknęła na niego przepraszająco. – Masz rację, przepraszam – dodała znacznie pewniej i podeszła do niego. – Kocham cię – szepnęła.
    Chwilę stała między jego nogami, trzymając usta skryte w jego ciemnych włosach, zanim przycupnęła na łóżku i pozwoliła mu pomóc sobie w ubraniu skarpet. Trochę jej dziwnie było z myślą, że gotowa była zachować się tak nieodpowiedzialnie, ale nie wracała do tego tematu – wilkołak miał rację i faktycznie powinna jedynie spacerować. Co prawda, ostatecznie to on musiał trochę poszaleć z ich córeczką podczas gdy pół-wila oparła się o jeden z wielkich cedrów i od czasu do czasu zbierała z gałęzi biały śnieg i ciskała w nim w ukochanego, śmiejąc się jak mała dziewczynka. Na szczęście, nic złego się nie wydarzyło i wróciwszy do domu – zasiedli w salonie, przed rozpalonym kominkiem z parujących kakałem w dłoniach, które pani domu przygotowała, rozkoszując się swoją bliskością i wyczekując narodzin Alexandra Thomasa, który wciąż mocno i silnie się wiercił w matczynym łonie.
    — Możesz mi podać tę poduszkę? – Zagaiła więc nagle, już trochę zirytowana ruchliwością swojego synka, który nie dawał jej spokoju. – Dzięki – sapnęła, wciskając ją sobie za plecy, w okolicach odcinka lędźwiowego; nie tak dawno pojawił się u niej kolejny skurcz, znowu paręnaście minut wcześniej, niż poprzedni, ponownie znacznie gwałtowniejszy. – Słuchaj… wiem, co powiesz, kiedy to zaproponuję, ale spróbuje, bo wiesz dobrze, że mamy trochę czasu pomiędzy bólami – zaczęła, szybko się nakręcając i nie dając mu dojść słowa; mówiła cicho, żeby nie martwić Rosie, która bawiła się nieopodal – a nie mamy gotowego obiadu i nie, nie chcę szaleć, naprawdę – zapewniła poważnie – ale nie chcę też wykorzystywać babci, czy Lucille. Przynajmniej nie teraz – westchnęła. – Connor – podjęła szybko, łapiąc go za rękę – to potrwa długo, a nie możemy żerować na innych.

    mająca nadzieję, że wilczek zrozumie jej punkt widzenia, VERA, która nie robi tego na złość, tylko z miłości i gotowa jest na jego warunki

    OdpowiedzUsuń
  154. — Po prostu chodzi mi o to, że jeśli to jeszcze potrwa jeszcze dłużej, to pewnie jutro… och. – Urwała gwałtownie Vereena, która dotychczas mówiła niczym nakręcona katarynka. Spojrzała zaskoczona na Connora, dopiero wtedy orientując się, że on naprawdę jej nie odmówił. – S-serio? – Upewniła się, nie mogąc uwierzyć, że poszło tak łatwo. – J-ja… n-no okej… okej, będę robiła przerwy – obiecała, wciąż zszokowana faktem, że jej ukochany postanowił przystać na jej propozycje, a nie od razu ją przekreślać i robić wszystko, byleby ją uziemić; co prawda, wciąż obawiała się jego wizji tego, jak miałaby odpoczywać pomiędzy mieszaniem ryżu, na przykład, a krojeniem warzyw, ale miała nadzieję, że nie będzie to aż tak wyczerpujące dla jej psychiki. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie, musiał jej wypomnieć jej punkt widzenia. – I co? – Dosłownie na niego warknęła. – Mam teraz zadzwonić do wszystkich naszych bliskich, bo rodzę i oczekiwać, że ktoś mi zrobi mani-pedi, podczas gdy ktoś inny będzie gotował obiad dla mojego męża i córki? – Syczała na niego wściekle, sama siebie zaskakując. – Chryste, przepraszam – wycofała się, ze szczerą skruchą, zauważając, że nie zachowała się w ogóle odpowiednio. – Przepraszam, Jezu, nie wiem, co mnie napadło… – kontynuowała, całkowicie sobą oburzona, zanim westchnęła i podjęła: – Zaraz się okaże.
    Posłała mężczyźnie ciepły – ale wciąż przepraszający – słodki uśmiech i zastanowiła się chwilę. Tak po prawdzie, to nawet nie do końca była pewna, co mieli w lodówce, toteż ostatecznie obydwoje przeszli do kuchni – mimo że nie zgodziła się na wsparcie w postaci podciągania jej do pozycji stojącej, czy uwieszenia się na jego silnym ramieniu, wiedziała, że szedł za nią, gotów ją w każdej chwili złapać, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Oczywiście, najpierw poprosili Roselyn Irisbeth, aby grzecznie bawiła się w salonie ze Zjawą i Pigletem – czasem miała wrażenie, że zwierzęta rozumieją, co się do nich mówi, bo kiedy tylko poprosiła, aby kotka i pies mieli oko na jej królewnę, natychmiast się zbliżyli do dziewczynki – i dopiero wówczas z czystymi sumieniami zaginęli pomiędzy półkami z makaronami, mąkami i puszkami oraz lodówką pękającą w szwach od jedzenia.
    — Cholera, nic nie mamy – jak przystało oczywiście na p r a w d z i w ą kobietę, mając wszystko, pół-wila uznawała, że nie ma dosłownie nic; cóż, najpewniej wynikało to z braku podejmowania tak zwanych „męskich decyzji” w tak rozległym przekroju różnych produktów, spośród których należało coś wybrać. Chwilę kręciła się więc niespokojnie po pomieszczeniu, otwierając i zamykając kolejne drzwiczki oraz szuflady, aby nagle chwycić się pod biodra i spojrzeć na męża roziskrzonymi, radosnymi tęczówkami. – Pizza! – Krzyknęli na raz: zawsze przygotowywali ten konkretny posiłek, kiedy mieli zdecydowanie zbyt dużo wędlin o krótkim terminie ważności oraz warzyw i przeróżnych serów. – Zajmij się ciastem, a ja wezmę się za farsz! – Zapowiedziała wesoło: weterynarz miał znacznie silniejsze dłonie, a ona zdecydowanie lepiej znała się na ilościach odpowiednich przypraw. Cieszyła się zaś przy tym, jak małe dziecko, bowiem wiedziała, że na koniec i ich córeczka będzie miała swój udział w obiedzie, kiedy to będzie dekorowała całość finezyjnymi wzorkami z goudy i mozzarelli. – Coś czuję – zagaiła po kilkunastu minutach krojenia papryki – że wyjdzie z tego przekładaniec – wymownie zerknęła na ilość składników, jaka jej wychodziła. – Jesteś super, wiesz? – Szturchnęła go biodrem w bok. – Och, ty też, mały – sapnęła, gdy synek ją kopnął.

    bardzo szczęśliwa i już spokojniejsza VERA, która będzie bez spiny oczekiwała magicznego momentu powiększenia rodziny, a jej autorka nie czuje, że rymuje

    OdpowiedzUsuń
  155. — Nie, kochanie, to nie nasz syn, to ja – skwitowała wesoło Vereena słowa Connora, kiedy z przerażeniem zerknął na całą górę farszu, jaki przygotowywała do pizzy; było tego przynajmniej na trzy dania dla czteroosobowej rodziny, ale znając ich: mieli to wsunąć w ciągu jednego posiedzenia. Cóż, niewątpliwie mając w domu dwa wilczki, a trzeciego pod swoim sercem i jedną bardzo małą, ale za to bardzo łakomą pół-wilę, trudno było poczynić jakiekolwiek zapasy w lodówce na dłużej. Nie sądziła jednak, że jej ukochany tak nagle zmieni temat i ni z tego, ni z owego postanowi zagaić ją o jej ubrania. – Eee… hmm… – mruczała zaskoczona, patrząc uważnie na leginsy i jego czarną koszulę, w którą się przebrała zaraz po tym, kiedy wrócili ze śnieżek, dla zdecydowanej wygody; zresztą, naprawdę lubiła chodzić w jego ubraniach, szczególnie jeśli miał je na sobie przez chwilę: uwielbiała jego zapach i ciepło, które zdawały się wżerać w tkaniny otulały ją, dając poczucie bezpieczeństwa. – W-w zasadzie to… – urwała, bowiem w tej samej chwili padł przed nią na kolana i przyłożył ubrudzone dłonie do jej brzuszka. – Oj, wariacie – sapnęła zachwycona i wplotła palce w jego miękkie, ciemne włosy. – Też cię kochamy, ale na razie nic nie możemy określić w sumie – dodała, zastanawiając się, czy faktycznie gotowanie wszystko przyspieszy.
    Niemniej jednak, nie na tym się skupili w nadchodzących minutach, tylko na chwilach czułości – na tym, jak on obejmował ją mocno, wkradał się pod materiał jej stroju, aby muskać ustami i palcami jej napięty brzuszek, w którym Alexander Thomas radośnie, acz niewątpliwe dla swojej matki boleśnie, się przekręcał. Ciężarna pielęgniarka – a przy okazji rodząca, co jednak chyba zdawało się do końca do niej jeszcze w pełni dotrzeć, bo dyby tak było, chyba nie powinna szaleć po kuchni – natomiast była szczęśliwa i spokojna: szczerze wierzyła, że wszystko się ułoży i nawet jeśli będzie cierpiała, to przecież owym bólem okupione będzie poznanie swojego nienarodzonego dziecka: coś tak magicznego i cudownego, że nie dało się tego opisać słowami. Było to coś, co trzeba było przeżyć, aby zrozumieć – oni zaś mieli doświadczać tego zachwycającego momentu po raz kolejny.
    — Bardzo was kocham – wyrwało się jej w związku ze swymi przemyśleniami, co brzmiało dość dziwne, rzucone tak nagle, ale jednocześnie świadczyło o niespotykanej sile i szczerości owego wyznania. Następnie zaśmiała się krótko, wzruszona i dodała: – Zabierajmy się do pracy, bo w takim tempie i rano nie zjemy tej pizzy – musnęła go w czubek głowy, faktycznie podkasując rękawy, dzięki czemu w ciągu godziny mogli włożyć ich magicznego, wielkiego przekładańca do piekarnika i zawołać Roselyn Irisbeth, która udekorowała go na dziesięć minut przed wyjęciem finezyjnymi obrazkami z sera. Później zaś pan domu oficjalnie i uroczyście, a także w akompaniamencie oklasków swoich kobiet, wniósł potężną, okrągłą blachę do salonu, która jednak, mimo wszystko, miała się okazać ponad ich siły. – Ojej, zaraz pęknę – sapnęła po kilku pokaźnych kawałkach Vera. – I przesadziłam z ostrością, co malutka? – Zaśmiała się, widząc, jak Rosie wystawia języczek; pogładziła ją po policzku i podała serwetkę. – Przyniosę jeszcze wody z cytryną – dodała i wstała z lekkim trudem: nie przeszła jednak kilku kroków, kiedy ponownie zaatakował ją ból w podbrzuszu; znowu silniejszy i wcześniej, niż poprzedni. – Uła – jęknęła, opierając się na ukochanym, który natychmiast do niej dobiegł. – Robi się ciekawie – zaśmiała się nerwowo.

    troszkę zaskoczona nagłym i mocnym postępem VERA, która kiedy wyjdzie z szoku i cierpienia, będzie szczęśliwa

    OdpowiedzUsuń
  156. Cóż, na pewno Vereena powinna była być przygotowana na to, że za każdym razem, z każdym kolejnym skurczem pojawiającym się coraz częściej, będzie jej trudniej znieść ból, jaki promieniował z jej podbrzusza na całe ciało, skupiając się szczególnie na lędźwiach i powodując wielce nieprzyjemny ucisk w okolicach bioder – powinna być, ale i tak ten kolejny raz wziął ją z całkowitego zaskoczenia. Na tyle wielkiego, że gdyby nie znajdujący się w ciągu sekundy obok niej Connor, najpewniej przewróciłaby się z wrażania – tak po prawdzie jednak nie można było się jej absolutnie dziwić, bo chociaż wzmaganie pracy mięśni, które powodowało olbrzymi dyskomfort u rodzącej kobiety nie było niczym dziwnym, to zdecydowanie fakt, że wszystko działo się tak szybko: już owszem. Na swoje usprawiedliwienie miała też to, że z Roselyn Irisbeth sprawa posuwała się do przodu powoli.
    — Mmm… usz… – wysapała zaś, kiedy mąż mocno ją chwycił, powstrzymując ją przed wyłożenia się na ich dębowym parkiecie. – Wszystko dobrze, naprawdę, wszystko jest w porządku – wysapała, ale nikt, nawet ktoś, kto jej nie znał, nie nabrałby się na to kłamstewko: ledwo chwytała oddech i była mocno blada, a do tego dziwnie sztywna: bała się poruszyć przed następnym kilkadziesiąt, ciągnących się w nieskończoność, długich sekund. – Naprawdę, kochanie, wszystko dobrze – dodała jednak znacznie pewniej, uśmiechając się nawet lekko, ale posłusznie usiadła na krzesełku, które podsunęła jej córeczka. – Dziękuję, malutka – pogładziła ją po ciemnych włoskach. – Tak, przynieś proszę wodę, ja się tak toczę, że te dwa kroczki mnie zmęczyły – puściła mu perskie oczko, udając, że nic złego się nie wydarzyło. – Daj buzi – poprosiła, ale zamiast czułostki, szepnęła: – Później pogadamy.
    Nie chciała, aby ich królewna słuchała rozmów ze szczegółami dotyczących tych mniej przyjemnych sfer wydawania dziecka na świat – to mogło przecież pięciolatkę przerazić: wystarczyłoby, że zinterpretowałaby jakąś rzecz w sposób nieodpowiedni i już mieli murowaną tragedię, w której dziewczynka wpadłaby w histerię ze strachu o swoją mamusię. Pół-wila natomiast zdecydowanie wolała, aby oczekiwała narodzin Alexandra Thomasa w radości, spokoju i przekonaniu, iż jej rodzice mieli wszytko pod kontrolę – szkoda jedynie, że w takich chwilach, nawet jeśli trzymało się rękę na pulsie, nigdy nie można było mówić o stuprocentowej pewności. Niemniej jednak, przez jej prośbę obiad dokończyli – po tym, jak wilkołak doniósł chłodnej wody z cytryną – w spokoju i z uśmiechami na ustach, mimo że między małżonkami powstało swego rodzaju napięcie.
    — Ślicznie, kochanie, teraz możesz iść się pobawić na górę – owo iskrzenie można było załagodzić jedynie rozmową, do której potrzebowali intymności. Dlatego też, kiedy Rosie zgodnie z zasadami wyniosła naczynia do kuchni, została pocałowana w czółko dwukrotnie przez ojca i jego żonę, a następnie czmychnęła na piętro. Vera natomiast uśmiechnęła się do ukochanego i chwyciła jego dłoń przez stół. – Przesunął się w dół – powiedziała bez ogródek. – Naparł i… i po prostu zabolało… i pewnie będzie bolało bardziej – kontynuowała, wzruszając bezradnie ramionami. – Powiedziałam, że ciekawie, bo zrobił to gwałtownie i mocno, a na dodatek szybko: szybciej niże Rose – podzieliła się z nim swoimi przemyśleniami. – Tu boli – zaznaczyła ruchem dłoni miejsca w dole brzucha – ale to normalne, bo się przygotowuje do wyjścia – uśmiechnęła się pokrzepiająco i podjęła: – Jestem zaskoczona i trochę nie wiem, jak powinnam to wszystko odczytywać, bo sądziłam raczej na powtórkę z rozrywki – zaśmiała się nerwowo – a nie na coś kompletnie – nacisnęła, aby nie miał wątpliwości, iż daje sobie sprawę, że tak jak każda ciąża, tak i każdy poród jest inny – innego – wyznała. Westchnęła ciężko. – Dobrze, że chociaż się najadłam – zachichotała nagle uroczo i wówczas spostrzegła jego bladą twarz. – Hej, Connor, co jest?

    zaniepokojona swoim wilczkiem, VERA, która próbuje zachować pogodę ducha

    OdpowiedzUsuń
  157. W całej tej sytuacji nie chodziło o szczerość, czy też jej brak – chodziło o to, aby pięcioletnia dziewczynka nie usłyszała rzeczy, których nie powinna usłyszeć, a na pewno nie na tym etapie życia i nie w chwili, w której jej matka rodziła. Vereenie bowiem najmocniej na świecie zależało na tym, aby chronić Roselyn Irisbeth za wszelką cenę, ale oboje z Connorem, pomimo wielu zachowań świadczących, że są skrajnymi optymistami – przecież za nic w świecie, nieważne, jak beznadziejnie by nie było, oni nie poddawali się – byli realistami. Wiedzieli toteż, że nie zawsze im się to udaje i na pewno nadejdzie taki moment, że ich córeczka będzie sama musiała poznać ból istnienia – górnolotnie rzecz ujmując – na własnej skórze. Niemniej, na pewno nie był to odpowiedni czas – dwunasty grudnia dwa tysiące dwudziestego dziewiątego roku był momentem, w którym miała się cieszyć, bo niedługo miała przytulić Alexandra Thomasa, a nie wyrzucać mu po wszystkim – a najpewniej tak by było – że skrzywdził ich mamusię; miała się cieszyć z jego narodzin, a nie oskarżać braciszka o to, że jej rodzicielka tak mocno cierpiała. Dla ciężarnej pielęgniarki kwestia ta więc była jasna – trzeba było j e s z c z e ukryć przed małą nieprzyjemny aspekt wydawania na świat dziecka. Miała na szczęście niewątpliwe i olbrzymie oparcie w swoim ukochanym, który szybko pojął jej chęć dalszego działania – nie musiała nic mówić: wystarczyło, że spojrzała mu głęboko w oczy i wszystko zdawało się być jasne. Rzecz jasna, nie do końca udało się jej ukryć ulgę, kiedy wykonał jej niewerbalne polecenie ani też nie powstrzymywała słodkiego, pełnego wdzięczności uśmiechu, gdy ze spokojem – bez awantur i wypominania – podjął temat, jaki pojawił się podczas pałaszowania pizzy: jej niebywale silnego skurczu, którego podłoże próbowała w jakiś sposób wyjaśnić. Problem w tym, ze sama nawet nie do końca była pewna, czy jej przypuszczenia były chociaż odrobinę słuszne. Co gorsza – były profesor ONMS z Hogwartu wyglądał jak ktoś będący blisko zawału: blady i skrajnie przerażony, co wcale nie podobało się jego żonie. Tak naprawdę, to na nim skupiła po sowim wywodzie pełnię uwagi, zapominając nawet o tym, co się z nią działo – tylko on się dla niej liczył.
    — Och, skarbie, nie bój się – jęknęła zaś, słysząc jego odpowiedź. Uśmiechnęła się czule i pokrzepiająco, chociaż w zasadzie nie do końca pojmowała, co się z nim dzieje. – Oj, Connor – jęknęła zaś, kiedy uściślił swoje obawy; mocniej ścisnęła jego dłonie w swoich i chwilę milczała, próbując połączyć ich spojrzenia. – Jak da, to trudno – skonstatowała ostatecznie, naprawdę tak uważając i nie widząc w całej sytuacji niczego zdrożnego. – Och, kochanie – sapnęła, gdy on nadal trwał nieugięcie przy swoim. Wstała i władowała się mu na kolana. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – wyszeptała i pocałowała go czule w policzek. – Nic nam nie będzie i błagam, przestań się obwiniać o to, że nosze pod sercem twoje dziecko, bo to zaszczyt i radość dla mnie – wyjaśniła. – Wiem też, że też się cieszy, więc może, hm… na tym się skupmy? Co będzie, to będzie: nie mamy na to wpływu – wzruszyła całkiem obojętnie ramionami. – Kobiety cierpią od zawsze w czasie porodów i to wcale nie czyni twoich genów jakoś wyjątkowymi – spróbowała zażartować, aby rozluźnić atmosferę – co jednak nie zmienia faktu, że kocham je do szaleństwa – dodała, kiedy on całował jej dłoń. Następnie ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi. – Nic mi nie będzie, zobaczysz, a… a w najgorszym razie wezmę miksturę od Lucille – obiecała, wbrew sobie, ale wiedząc, że jej wilczek właśnie takiego zapewnienia potrzebuje: że taka przysięga nieco go uspokoi, a właśnie opanowanego i logicznie myślącego potrzebowała go ponad wszystko, wiedząc, że faktycznie jej stan będzie się pogarszał z każdą mijającą godziną, która zbliżała ich do przytulenia ich słoneczka. – Już dobrze, skarbie? – Zagaiła. – Teraz mnie możesz pocałować? I przytulić? I kochać? – Wymieniała, drocząc się z nim dla rozładowania atmosfery.

    występująca w roli słodkiego pocieszacza VERKA

    OdpowiedzUsuń
  158. — Rozumiem – przytaknęła spokojnie Vereena na słowa Connora, wcześniej naprawdę uważnie go słuchając i chłonąc dokładnie każdą informację, jaką postanowił jej przekazać, a także w konsekwencji starała się ją w jakiś sposób przetworzy, aby w pełni do niej dotarła. Niczego jednak nie oceniała, przynajmniej dopóki nie miała pewności, co chce powiedzieć. – Skarbie, ale dla mnie to nie są żadne komplikacje, wiesz? – Podjęła ostatecznie łagodnie, starając się spokojnie wyłożyć swój punkt widzenia. – Co z tego, że mnie zaboli, skoro dam ci syna – skwitowała poważnie. – Syna – nacisnęła po chwili – rozumiesz? – Wyszczerzyła się radośnie, gładząc go czule po karku i bawiąc się jego ciemnymi, miękkimi włosami, aby nagle się zaśmiać słodko i perliście. – Och, kochanie – pocałowała go z oddaniem w policzek, długo trzymając usta w jego gęstej, szorstkiej brodzie – nie chciałbyś tego przyjąć na siebie, zapewniam cię – odparła na jego cudowne, acz nierealne, zapewnienie. – Niemniej, dziękuję – była mu naprawdę wdzięczna, że tak się o nią martwił i w zasadzie wiedziała, że gdyby mógł: to on odczuwałby jej ból, mimo że pewnie, jako mężczyzna, nie poradziłaby sobie z nim. Ostatecznie jednak postanowiła ugiąć się w kwestii, mikstury wzmacniającej od Lucille. – To dobrze, bardzo się cieszę – zakończyła szczęśliwym szeptem.
    Był to natomiast spory wyczyn dla pół-wilii, bo dla niej wypicie eliksiru wiązało się z przyznaniem do tego, że jest beznadziejnie słaba – zwyczajnie coś tak głupiego ubzdurała sobie w głowie. Na szczęście jednak – opłacało się przełknąć swoją dumę, a powrót kolorów na przystojna twarz wilkołaka był na to najlepszym dowodem, a dla niej: najlepszą nagrodą. Zresztą, nawet jeśli musiałaby skorzystać z pomocy magicznym odwarów, to było watro za te wszystkie czułostki, którymi została – na własne życzenie, co prawda – obdarzona. Następnie zaś – w zdecydowanie w lepszym nastroju – przyglądała się, jak jej ukochany sprząta ze stołu, a później skierowała się z nim na piętro – dobrze, że widział, czego potrzebuje rodząca – do ich sypialni – po drodze zatrzymując się w progu pokoiku Roselyn Irisbeth; wówczas niemalże popłakała się ze wzruszenia, bo za parę godzin mieli poznać kolejny, idealny dowód ich miłości, równie wspaniały, co ich królewna. Tam natomiast z zaskoczeniem przyjęła prośbę męża, ale wykonała ją – nie ulegało wątpliwościom, że skakał wokół niej i obchodził się z nią, jak z jajkiem dla jej dobra. Zaufanie zaś raz jeszcze okazało się strzałem w dziesiątkę, bo już chwilę później masował jej, rzeczywiście lekko obolałe – czemu nie można było się dziwić, biorąc pod uwagę, jaki ruchliwy nadbagaż nosiła – stopy.
    — Chryste… jesteś cudowny… – wyjęczała, opierając się nieco za plecami o materac na wyprostowanych rękach. Odchyliła głowę do tyłu, jęknęła z zachwytem i przymrużyła oczy, aby jeszcze bardziej intensywniej odczuwać zabiegi byłego profesora ONMS z Hogwartu. Nie spodziewała się, że właśnie w tamtej chwili poruszy tak istotną kwestię, jak ich córeczka w momencie finalnego stadium wydawania na świat Alexandra Thomasa, toteż spojrzała na niego w pierwszej chwili zaskoczona, aby dopiero po kilku sekundach zorientować się w tym, o czym mówił. – Pewnie nie… pewnie będzie chciała być przy mnie – przyznała poważnie Vera, marszcząc jednak lekko brwi, bo to faktycznie mogło być lekko problematyczne. – Wiesz… jak odejdą wody możemy zawiadomić Clementine i wówczas ty byś posiedział z Rosie, czy coś… – wybąkała niepewnie, nie widząc w zasadzie dobrego rozwiązania dla tej sytuacji. – Nie sądzę, aby zaklęcie wyciszające ją powstrzymało od wchodzenia, ba!, nawet jakby przyjechała babcia, czy Hawthorne’owie z Jake’m – znała swoje dziecko i wiedziała, że jest podobne do ojca, czyli nie dałoby się jej odseparować w tak istotnej godzinie. – Może powinna być ze mną… może wtedy nie będę krzyczeć, albo się jakoś opanuję… przy niej dałam radę – wspominała – ale nie wiem. Naprawdę: nie wiem…

    strasznie zagubiona w swoich myślach VERA, która serio nie wie, co robić

    OdpowiedzUsuń
  159. Wszystko naprawdę byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że Vereena rzeczywiście nie miała pojęcia, co powinna była zrobić z Roselyn Irisbeth w momencie, kiedy przyjdzie do ostatecznej fazy porodu, gdy będzie musiała z całych swych sił przeć, aby wydać na świat Alexandra Thomasa. Z jednej bowiem strony Connor swoimi sugestiami obudził w niej strach, że dziewczynka za mocno przeżyje jej ewentualne krzyki – cóż, nawet wtedy, kiedy powitała córeczkę w rodzinie, zdarzyło się jej raz, czy dwa unieść głos i w ten właśnie sposób wyrazić swój ból związany z pokonywaniem dziecka kolejnych przeciwności, aby mogło finalnie zakwilić w objęciach swojego silnego ojca. Z drugiej natomiast doskonale zdawała sobie sprawę, że nawet cała horda ich bliskich, nie powstrzyma tej konkretnej pięciolatki od sprawdzania, co z jej mamą – były zbyt mocno związane, a zabronić pod groźbą kary, ostrym, apodyktycznym tonem nikt nie miał prawa, bo nie o to chodziło w tej magicznej chwili, w której k a ż d y miał być szczęśliwy. Sytuacja więc niewątpliwie była patowa, bo z – jakkolwiek idiotycznie to brzmiało – była także trzecia strona medalu, w której pół-wila szczerze wierzyła, że obecność swojego słoneczka nieco ją wesprze w walce z potencjalną – chociaż wciąż niepewną, bo przecież jeśli chodzi o jej stan wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie – agonią. Impas, w jakim się znalazła, był w związku z tym olbrzymi, bowiem po logicznym zastanowieniu się – żadna z opcji nie była do końca odpowiednia: ani pozbawienie męża szansy odebrania ich synka, ani wyproszenie ich królewny z pokoju, ani zatrzymanie jej przy sobie, bo raczej nie powinna być świadkiem takich rzeczy; przynajmniej nie w tym wieku i nie pojmując, że chociaż jej rodzicielka by cierpiała, to w słusznej sprawie.
    — Och, nie wiem… – powtórzyła, dlatego też, niemalże rozpaczliwie, Vera, wciągając gwałtownie powietrze w płuca i nadal szukając histerycznie oraz nerwowo odpowiedniego rozwiązania i wyjścia z tej sprawy. Zacisnęła usta w wąską linię, zagryzając od środka policzek i coraz bardziej się irytując na to, że żadne logiczne myśli nie przychodzą jej do głowy: że ciągle się miota między tym, czego chce jej dziecko, tym, czego sama chce, a tym, co powinna była zrobić. Westchnęła jękliwie i usiadła, zsuwając stopy z ud ukochanego; ukryła na moment twarz w dłoniach i nabrała głośno powietrza w płuca i postanowiła dokładnie wysłuchać, co weterynarz miał jej do powiedzenia. – Teraz zostawiła mnie samą, bo robi pewnie jakąś laurkę i pewnie, możemy spróbować, ale… ale kiedy usłyszałabym, że chce do mnie przyjść, a ktoś jej zabrania… Connor, to by mi nie pomogło, wiesz? Wpadłabym w histerię – przyznała szczerze, bo chociaż było to idiotyczne, to hormony w niej buzowały i wszystko mogło się przez to zdarzyć. – Nie chciałam też angażować innych do tego wszystkiego… nie chcę… chciałam, żeby to była nasza – podkreśliła z emfazą – chwila. Nawet, jeśli Rosie będzie obok, rozumiesz? – Spojrzała mu głęboko w oczy, z nadzieją. Nie mogła jednak nie przyznać mu racji, co do atmosfery wokół porodu i jej samopoczucia w tym istotnym momencie. – Okej – przytaknęła więc na koniec jego monologu, ale nie dane jej było dokończyć: to on miał jeszcze coś ważnego do powiedzenia; coś, co wywołało u niej piękny uśmiech, pełen zachwytu. – Dziękuję – szepnęła oczarowana, wiedząc, że bez niego by sobie nie poradziła. Odetchnęła głęboko, aby się opanować. – Myślisz, że kiedy – urwała: znowu przyszedł skurcz: silny, długi i ponownie szybszy niż poprzedni. Sapnęła i podjęła: – Zanotuj – poprosiła słabo, z trudem chwytając oddech, i kontynuowała: – Myślisz, że kiedy powinniśmy zadzwonić po dziadków, albo… albo nie wiem… nie chciałabym mieć tutaj całej watahy na głowie, wilczku, bo robie sobie swoją własną – uśmiechnęła się słodko, spoglądając na niego z czułością oraz oddaniem. Pogładziła go z miłością po policzku, patrząc mu głęboko w oczy. – Musisz za mnie decydować, bo ja dzisiaj nie umiem – dodała.

    nieco rozkojarzona, mocno przejęta i odrobinę cierpiąca VERA, która kocha wciąż

    OdpowiedzUsuń
  160. [Jejku, dziękuję! Bardzo miło czyta mi się takie komentarze, chociaż jak dla mnie, to ta karta jest mocno... Średnia. Chciałam przedstawić Lily trochę inaczej, ale słowa niespecjalnie mnie słuchały; niemniej, jestem dosyć zadowolona z ostatecznego efektu. :D
    A z tymi kotkami, czy to nie jest to samo? Słownik synonimów tak twierdzi. :D
    Na wątek jestem bardzo, bardzo chętna, ale pokusiłabym się jednak o jakieś minimalne powiązanie...]

    Lily Potter

    OdpowiedzUsuń
  161. — Wiesz, że ona to wykorzysta, jak ty – skwitowała z ciężkim westchnieniem Vereena, kiedy Connor ewidentnie próbował jakoś połączyć jej pragnienia z rozsądkiem; gdy starał się uszczęśliwić wszystkich wokół tak, aby ona nie musiała się martwić niczym, ponad wydanie na świat Alexandra Thomasa oraz starł się jednocześnie znaleźć rozwiązanie, które w żaden sposób nie skrzywdzi Roselyn Irisbeth, co w ostatecznym rozrachunku zdawało się niemożliwe, bo spełnienie tylko warunków było ponad wszelkie ludzie siły. Niestety jednak, miała dużo racji i ich królewna była zupełnie, jak jej ojciec, toteż brak jasnego zabronienia był dla niej jawnym zaproszeniem do zrobienia czegoś, w tym wypadku odwiedzin matki, o którą się martwiła, co mogło przypaść na mało odpowiedni moment. Ciężarna westchnęła ciężko: musieli jednak wybrać między mniejszym, a większym złem, mimo że w takich chwilach zdecydowanie wolała nie wybierać wcale. Niemniej, owym mniejszym złem było odcięcie się od pewnej słodkiej pięciolatki dla jej własnego dobra i to na nie należało postawić. – Dzięki – uśmiechnęła się jednak ciepło, gdy mąż obiecał, że zadba, aby nie było tłumów. – Trzeba powstrzymać babcię przed dzwonieniem do wszystkich – zauważyła rozsądnie – bo w innym razie zrobi nam się prawdziwa, miasteczkowa, zabawa w domu…
    Cóż, nieco przesadzała w ocenie pani Rochefort, ale znając ją od tylu lat w zasadzie mogła przypuszczać, że mogłaby obwieścić całemu Boscastle dobrą nowinę w postaci narodzin swojego prawnuka – co gorsza, mogła zadzwonić do Hawthorne’ów, a chociaż pół-wila naprawdę kochała Josephine, jak siostrę, a Felixa, jak brata, to nie miałaby siły na ich obecność na Trenwith, szczególnie z Jacobem Ivanem. Byłoby to zdecydowanie zbyt wiele osób, ponadto nie była pewna, jak zastępczyni burmistrza miasteczka zareagowała na poród swojej przyjaciółki – w końcu nie była do końca szczęśliwa z kolejnej ciąży, ubzdurawszy sobie wcześniej, że jest stara i nie będzie miała szansy na kolejnego potomka, czując się zresztą w stanie błogosławionym wprost beznadziejnie. Vera natomiast potrzebowała spokoju, a nie krzyków dzieci i napiętej atmosfery – po raz pierwszy więc w pełni myślała wyłącznie o sobie. Może przy tym nieco nie w porządku podchodziła do swoich bliskich, ale zdecydowanie wolała dmuchać na zimne i kierować się sugestiami dawanymi przez ukochanemu, a więc na oddaniu się w pełni powitaniu na świecie ich słodkiego chłopca, a nie uszczęśliwianiu wszystkich wokół. To był jej i ich latorośli czas – niczyj inny i uświadomiwszy to sobie w pełni, poczuła się znacznie lepiej oraz pewniej. Nie bała się.
    — Ojej, wyglądasz, jak ty byś miał skurcz – zaśmiała się, chociaż z niemałym trudem, kiedy zerknęła na ukochanego przed tym jeszcze, nim pobiegł zanotować odpowiednią godzinę w zeszycie. Kiedy natomiast wrócił, pogładziła go czule po policzku. Po prostu zachwycało ją to, jak bardzo są związani. – Dobrze, zadzwonimy do dziadków – przytaknęła zaś ostatecznie. – No tak, znowu masz rację – zachichotała, kiedy wyjaśnił, dlaczego najlepsi w owej sytuacji byliby Rochefortowie. – Masz rację – przerwała mu, widząc, oczarowana, jego wzruszenie i uniosła się lekko, aby pocałować go w usta z miłością. – Masz rację powtórzyła, przymykając powieki i rozkoszując się jego bliskością, ciepłem i zapachem. Następnie wróciła na swoje miejsce, rozpinając koszulę weterynarza, którą miała na sobie, aby miał łatwiejszy dostęp do jej brzuszka. – Hej, kochanie, Lucille jest twoją mamą, więc ją powiadomimy wraz z Hawthorne’ami, to w ogóle nie podlega dyskusji – zapewniła z szerokim uśmiechem. – Nie wiem, czy będę chciała z nią rozmawiać o porodzie – przyznała szczerze, z lekko ironicznym uśmieszkiem – ale o ujarzmieniu małego wilczka, bardzo chętnie – wyjaśniła radośnie. – Poradzę sobie, ale nie skreślam tej możliwości. Jednak zanim do tego przyjedziemy, może się przejdziemy? – Zasugerowała na poły żartobliwie.

    troszkę miotająca się, bo nie będąca pewną, czego chce, VERA

    OdpowiedzUsuń
  162. Nie było najmniejszych wątpliwości, że pomimo bólu, jaki dotychczas odczuwała i świadomości, iż owy ból tylko się powiększy, a ona zostanie pchnięta na skraj swej wytrzymałości, wydając na świat kolejne dziecko – duże, silne i bardzo ruchliwe – Vereena była zwyczajnie szczęśliwa: nawet jeśli bowiem miała cierpieć prawdziwe katusze, to wiedziała, że wszystko to było warte temu momentowi, w którym Connor wysunie swoje wielkie, ciepłe dłonie i powita na świecie ich malutkiego, kwilącego i na pewno niezbyt urokliwego, chociaż dla nich najpiękniejszego, pomimo tego, że nieczystego i czerwonego, Alexandra Thomasa. Owa chwila i późniejsze – na przykład ta, w której do ich sypialni wpadnie Roselyn Irisbeth, aby poznać swojego braciszka, czy Rochefortowie dowiedzą się, jakie ich prawnuk będzie nosił imiona – miały być najlepszą nagrodą za wszelkie trudności, jakie miały ją dotknąć. Dlatego też – i chyba głównie dzięki temu – nie traciła pogody ducha i nie poddawała się, żartując wesoło o swoich wilczkach: o swojej wspaniałej watasze, której była niejako samicą alfa; cóż, jej mąż może był i samcem, a w odpowiednich okolicznościach w ich alkowie, zdecydowanie bywał także alfą, ale na co dzień to ona przecież rządziła, jednoczenie zdając sobie sprawę, że nie jest w tym samotno, co zawsze podnosiło h na duchu i podbudowało, a to, że mogła się zgłosić do ukochanego z jakimś kłopotem, sprawiało że zawsze, ważne decyzje podejmowali wspólnie, po dokładnym przemyśleniu i w większości przypadków mieli przekonanie, iż zachowali się słusznie. Wszytko to natomiast sprowadzało się do jej całkiem dobrego humoru – zdecydowanie poprawionego dzięki wspaniałemu masażowi stóp, jaki otrzymała – dzięki któremu raz po raz ładowała się energią do walki.
    — Dziękuję – szepnęła więc nagle, po raz kolejny tego grudniowego dnia, uśmiechając się szeroko do byłego profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami z Hogwartu; była mu naprawdę wdzięczna za to, że w ogóle był obok i zawsze, bez względu na wszystko i wszystkich, wspierał ją całym sobą. Następnie zaś przeszła do kwestii związanej z teściową: zdecydowanie jednak wolała nie dyskutować z Lucille na temat porodu, bo to nie było coś nadającego na „small-talk”, a następnie zasugerowała spacer w żartobliwy sposób. – Ohohoho, trafiłam na doprawdy wytrawnego przewodnika! – Niemalże klasnęła w dłonie z zachwytu i radości, że weterynarz podjął jej grę i również dowcipkował. – O, mówi pan? Na zawsze? No nie wiem… nie wiem – śmiała się dalej i z trudem, ale dzięki jego pomocy, wstała z łóżka, powoli kierując się do kolejnych pomieszczeń. – Domyślam się, że aranżacja łazienki kosztowała grube miliony, prawda? – Bawiła się wręcz doskonale, dosłownie pokładając się od min i modulacji głosu, jakie obrał mężczyzna. Kiedy jednak znaleźli się w pokoiku ich chłopca, nieco się wzruszyła, szczególnie że była tak ciasno, czule obejmowana i gładzona po swoim słodkim nadbagażu. – Zdecydowanie dalej – przytaknęła, toteż następnie dowiedzieli ich córeczkę, która przyłączyła się do ojca, udając pomocnika przewodnika, i zwiedzieli znakomitą domu na farmie Trenwith i zatrzymując się na dłużej w korytarzu na parterze, gdy przechodzili z kuchni do salonu. – Cholera – sapnęła, pochyliła się, oparła obiema rękami o komódkę: zbladła gwałtownie, krzywiąc się nieładnie i napinając się niesamowicie mocno z wielkiego bólu. – Ach! – Sapnęła, ewidentnie strasząc swoich bliskich. – Chryste! – Wyrzuciła z siebie raz jeszcze i ukucnęła, aby jęknąć raz jeszcze przeciągle: coś w niej nieprzyjemnie pękło. Chwilę trwała w takiej pozycji, drżąc z wysiłku, aby nagle unieść rozpromienioną, chociaż dosłownie bladą i ewidentnie wyczerpaną, twarz na swoich bliskich. – Wody mi odeszły – uśmiechnęła się i wysunęła dłoń do Connora, aby ten pomógł jej wstać. – Uch… – westchnęła z ulgą, że nieprzyjemne uczucie minęło. – Wszystko dobrze? – Zagaiła ukochanego, do którego boku mocno się przytuliła, gładząc go po torsie.

    zdecydowanie już zmęczona, ale wciąż pełna dobrych przeczuć oraz miłości, VERKA

    OdpowiedzUsuń
  163. Nie minęła dłuższa chwila, a Vereena już sobie wyrzucała, że nie opanowała swoich reakcji i nie ukryła w jakiś sposób tego, co się z nią działo – że obudziła niepotrzebną panikę w swoim wspaniałym Connorze oraz ich słodkiej i niewinnej Roselyn Irisbeth, która nie zasługiwała, aby być świadkiem cierpienia swojej matki; żadne z nich nie zasługiwało na przyglądanie się, jak rodząca zwija się z bólu oraz szoku, że tak gwałtownie i dość nieprzyjemnie odchodzą jej wody. Czuła się więc paskudnie źle z faktem, że zamiast powstrzymać się i z godnością przejść przez tę część procesu wydawania na świat Alexandra Thomasa, ona zwyczajnie dała się ponieść zaskoczeniu oraz rwaniu, z którego niezadowolenie wyrażała w sposób dość głośny, podbijając to dodatkowo krzywieniem się i żałosnym sapaniem; co z tego, że naprawdę ciężko było jej chwycić oddech, skoro jej bliscy byli ważniejsi, niż cokolwiek innego – na pewno zaś ważniejsi niż ona. Problem w tym, że oni myśleli w ten sam sposób o niej i przekonała się o tym w tej samej chwili, w której z pozycji kucającej, uniosła wzrok na ukochanego, który ponownie przypominał kogoś na skraju zawału; co gorsza, gdzieś w kącie cichutko chlipała ich królewna, toteż obie te rzeczy złożyły się na olbrzymie wyrzuty sumienia ze strony pół-wili. Sytuacja była beznadziejna.
    — Och, ojej – sapnęła więc mocno przerażona tym, czego była świadkiem. Włożyła jednak masę swej siły w to, aby podejść do całej sprawy nieco spokojniej i z opanowaniem: aby rozładować atmosferę, a nie niepotrzebnie ją podgrzewać w nieprzyjemny sposób. Co prawda, właśnie w tamtej chwili dochodziły do niej żałosne krzyki męża, który pochylał się nad nią, kiedy jej ciało próbowało przyspieszyć rodzenie. – Przepraszam – szepnęła w związku z tym z niemałą skruchą. – Powinnam… powinnam była to wyczuć i powiedzieć – nie wiedziała, kogo błagała o wybaczenie bardziej. – Oj, maleńka – szepnęła ze smutkiem, kiedy pięciolatka wtuliła się mocno w jej bok, zanosząc się płaczem w ten sposób pokazując, jak bardzo się martwiła o matkę, mimo że ojciec wyjaśnił jej, że tak naprawdę nie stało się nic złego. – Przepraszam – pogładziła ją po ciemnych włoskach. – Wszystko – nacisnęła jednak po chwilo z emfazą, aby żadne z nich nie miało co do tego najmniejszych wątpliwości – jest dobrze – uśmiechnęła się czule i jeszcze mocniej przylgnęła do wielkiego ciała wilkołaka, jednocześnie nie zsuwając dłoni z ciemnych, gęstych pukli swojej dziewczynki. – Nic nam nie jest tylko… hm… – zerknęła wymownie na plamę na parkiecie przy komódce. – Rosie, przyniosłabyś mi szmatkę spod zlewu w łazience? – Poprosiła czule, a moment, kiedy została sama z mężem wykorzystała na pocieszenie go: – Hej, wielkoludzie, nie martw się – poprosiła. – Może teraz pójdzie szybciej, dlatego jeśli chcesz, możesz posłać po Clementine, ale nie sądzę, że to odpowiedni moment – zmarszczyła zabawnie brwi i odetchnęła głęboko. – W sumie to mam nadzieję, że się pospieszy – wyszczerzyła się, ale niestety nie bardzo była w stanie się poruszyć. – Będziesz czynić honory? – Poprosiła więc byłego profesora, aby to on sprzątnął jej bałagań. – Przepraszam – dodała cichutko, kiedy ich córka wróciła. – Wiem, że to nie jest fajne – burknęła niezadowolona, ale dała najpierw doprowadzić się do kanapy w salonie, który obrała punk docelowy. – Myślę… nie, nie trzeba – powiedziała w końcu. – Chodzi mi o dziadków i Clementine. Poczekajmy – uśmiechnęła się czule, padając na poduszki. – I, ej, postaramy się być grzeczni! – Obiecała żartobliwie.

    wewnętrznie trochę zirytowana czekaniem, ale kochająca, VERA

    OdpowiedzUsuń
  164. Naprawdę, czasem Vereena zastanawiała się, jak poradziła sobie te wszystkie lata na świecie przez Connora – bez jego ciepłego spojrzenia księżycowych tęczówek, dzięki któremu czuła się piękne; bez jego bezczelnego, chłopięcego, acz bardzo ciepłego, uśmieszku, którym ją obdarowywał i dzięki któremu czuła się ważna; bez dotyku jego wielkich i silnych, a przy tym delikatnych, dłoni, dzięki którym czuła bezpieczeństwo i spokój. Wydawało się jej bowiem, że wówczas, gdy jego nie było obok, ona nie żyła – autentycznie egzystowała w zawieszeniu między życiem i śmiercią, robiąc jedyne te podstawowe czynności, które pomogłyby jej utrzymać funkcje organizmu: piła, ale nie czuła się napojona; jadła, ale nie czuła się najedzona; wąchała sady owocowe, lasy po deszczu i łąki o poranku, ale nie potrafiła zachwycić się ich zapachem; patrzyła, ale nie widziała. Dzięki niemu zaś wszystko stawało się piękniejsze – każde odczucie intensywniejsze, a zmysł wyostrzony; dzięki niemu smakowała i umiała doceniać, a bez niego miała wrażenie, że nie istniała. Co prawda, uzależnienie od siebie działało w obie strony i bywało nieco przerażające – zwłaszcza, kiedy naprawdę potrafili poświęcić siebie względem ukochanej osoby, co jednocześnie ich krzywdziło, bo nie mogli znieść swojego cierpienia: w takich chwilach ich relacja i jej postrzeganie stawało się wyjątkowo skomplikowane i trudne do wyjaśnienia, ale niewątpliwie, niekiedy wzajemnie się nakręcali na różne głupoty, pragnąc za wszelką cenę siebie chronić – ale było i c h , a to ostatecznie zawsze definiowało tę więź jako, jako zwyczajnie wspaniałą i idealną, zwłaszcza, że dzięki niej na świecie pojawiła się Roselyn Irisbeth i niedługo miał do niej dołączyć Alexander Thomas; aktualnie zajęty kopaniem.
    — No, maleńki, spokój mi tam – mimo wszystko jednak, jego matka śmiała się i próbowała znaleźć radość w każdej sytuacji, aby zwyczajnie nie dać się zwariować ani przerazić: musiała być silna psychicznie i cieleśnie, żeby poradzić sobie z tym, co ją czekało: z zaszczytem dania syna swojemu ukochanemu. Dlatego bez zbędnych komentarzy usiadła wygodnie na kanapie w salonie i dała mężowi wykonywać za nią wszelkie czynności. Jednocześnie, pewnie całkiem słusznie, nie uwierzył jej, że z ich małym chłopcem nie zrobią żadnego strasznego numeru. – Kurde – mruknęła nagle pod nosem. – Podaj mi koc, co? – Zasugerowała i podsunęła go sobie pod pośladki, nie chcąc zamoczyć sofy; musiała się później przebrać. Dopiero później skomentowała jego słowa: – To w takim razie mówię za siebie i obiecuję, że postaram się – ostentacyjnie uniosła do góry skrzyżowane palce, śmiejąc się wesoło, aby nie miał wątpliwości, że żartuje – być grzeczną – zatrzymała go i musnęła w usta i pozwoliła mu się oddalić do posprzątania i przyniesienia jej wody oraz notatnika z notatkami dotyczącymi skurczów. Relaksowali się spokojnie i oddychali głęboko: rodząca, jej partner i ich królewna; wszyscy w jednym rytmie, narzucanym przez ciągle uśmiechającą się pół-wilę. Pytanie Rosie jednak wyrwało ją z zamyślenia; uprzedził ją jednak w odpowiedzi ojciec małej. – No, no, bo nam się dziecko rozpłynie z zachwytu, jaka to grzeczna była… kiedyś – puściła oczko do pięciolatki. – Czasem tylko, jak jeszcze byłam w ciąży, to co pełnię mi się za mocno wierciłaś – odrzuciła ciemny loczek z jej czółka – ale faktycznie: ostatecznie byłaś spokojniejsza, ale dziewczynki zawsze są spokojniejsze – dodała z przekonaniem. – Później, wzruszenie ścisnęło jej gardło na wspomnienie tamtych chwil, kiedy się urodziła. – Hm, to trwa długo, bo Alex musi się dobrze ułożyć i przesunąć … wiesz, to nie jest takie proste, jak jest tak dużym i ma się tak mało miejsca – objęła swój pokaźny brzuszek dłońmi. Następnie zaś skutecznie odwróciła uwagę córki od niewygodnych i trudnych pytań, bo do pokoju wpadły ich zwierzaki. – Connor – sapnęła, ściskając jego rękę po kilkunastu minutach. – Boże, jak szybko! – W jej głosie pobrzmiewało równie wiele strachu, co zachwytu.

    zszokowana, że cały proces tak sprawnie posuwa się do przodu, szczęśliwa VERA

    OdpowiedzUsuń
  165. [Samo w sobie owszem, ale z tym się dodanym do słówka całkiem zmienia znaczenie. :D
    Ja proponuję zacząć od tego, że Lily, jak i Luna, urwie się z Zamku nakarmić testrale, gdzie spotka się z profesorem Greybackiem. Mogliby wdać się w rozmowę o zwierzętach, o życiu, ona zwierzyłaby się, że zawsze chciała zajmować się magicznymi zwierzątkami, on mógłby się pozachwycać jej sówką, Lily zaczęłaby go traktować nie tylko jak zwykłego nauczyciela, ale kogoś, od kogo warto się uczyć... I przypadkiem ujawniłaby kiedyś przed nim swój dar.
    O, i jakby mogła odkryć jego problem, to przestałaby się czuć jak dziwadło. :D]

    Lily Potter

    OdpowiedzUsuń