Hogwart, przełom września i października 2022
Prorok Codzienny w tym tygodniu wyjątkowo nie mijał się z prawdą. Obserwowanie, jak dzień w dzień niebo spowija czerń wzbudzało niepokój oraz budziło wspomnienia, których Amelia Baxter wolałaby się pozbyć. Nie miała pojęcia, co bardziej ją przerażało ─ nadchodząca wojna, czy to, co mogły zwiastować pioruny uderzające raz po raz w ziemię.
Rozważała napisanie do ojca z prośbą, aby nie angażował się w jakiekolwiek strajki czy sprzeczki na ulicy, wiedziała, jak wiele był w stanie zrobić dla pozyskania materiałów do książki. Nie miała jednak pojęcia, o czym w ogóle pisał w nowej powieści, nie pozwalał czytać jej nikomu aż do dnia ukończenia, więc po cichu liczyła na to, że uczestnictwo w zamieszkach nie okazałoby się dla niego zastrzykiem weny twórczej... Jeszcze pamiętała incydent sprzed lat, kiedy spędził trzy dni w areszcie Wizengamotu za próbę włamania do kiosku, bo potrzebował "prawdziwych emocji związanych z popełnianiem przestępstwa", kiedy powstawała pierwsza z jego książek.
Pisanie okazało się zbędne, ponieważ tydzień później dostała list z informacją, że jej ojciec został poważnie zraniony podczas zamieszek na Pokątnej i teraz przebywa w świętym Mungu. Pierwsze dwie minuty po zakończeniu czytania minęły niemalże w zwolnionym tempie, kiedy przez jej myśli przewinęły się dziesiątki różnych scenariuszy, z których żaden nie wykluczał najgorszego. Później pojawiła się złość, właściwie wściekłość, wywołana gniewem na nieodpowiedzialność taty. Czy naprawdę musiał szukać inspiracji akurat w taki sposób? Oczywiście, że mógł po prostu znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, jednakże nadal nie rozumiała, co zmusiło go do opuszczenia mieszkania, skoro praktycznie od trzech miesięcy nie wyściubiał nosa poza drzwi, a jedynym źródłem powietrza było dla niego uchylone okno.
Już następnego dnia stanęła przed witryną, która dla mugoli wydawała się jedynie "tym wiecznie zamkniętym sklepem", a towarzyszył jej praktykant nauczający zielarstwa w najmłodszych klasach. Dyrektor nie chciał pozwolić, aby podróżowała po Anglii samotnie, zwłaszcza teraz, dlatego wskazał tego młodzieńca ─ chłopak nie miał więcej jak dwadzieścia kilka lat, pozostałości trądziku i prawdopodobnie wolałby teraz przesadzać mandragory bez nauszników, niż być z nią tutaj ─ jako odpowiedzialnego opiekuna. Baxter nie była do końca pewna, czy ten człowiek nadawał się do tej roli, ale postanowiła nie kwestionować decyzji dyrekcji. Zależało jej tylko i wyłącznie na tym, aby jak najszybciej opuścić Hogwart i móc zobaczyć się z tatą.
Przycisnęła nos oraz dłonie do szyby, która zaparowała od jej oddechu. Za nią widać było ogromne pomieszczenie, kilka nagich manekinów powykręcanych w dziwnych pozach i puste kubły po białej farbie, mające stwarzać pozory zakończonego bądź trwającego remontu. Kurz dawno osiadł, w kącie przy oknie Baxter dostrzegła misternie utkaną sieć, prawdopodobnie od dawna niezamieszkaną, gdyż pajęcze truchło leżało zwinięte na brudnej podłodze, wywołując skrzywienie na twarzy Krukonki. Wreszcie odwróciła wzrok od trupa, wzięła głęboki oddech i zwróciła się do postaci stojącej po drugiej stronie:
─ Nazywam się Amelia Baxter, przyszłam odwiedzić Jeremiaha Baxtera ─ wyrecytowała znaną dobrze formułkę, starając się nie dopuścić do siebie powracających galopem wspomnień z poprzedniej wizyty w tym miejscu.
Wtedy to nie ona prosiła wpuszczenie do środka, a jej ojciec, młodszy dziesięć lat, nie tak zaaferowany książką, a poważnie wystraszony losem żony leżącej na tym samym oddziale, na którym prawdopodobnie jego teraz trzymali. Ściskał mocno rękę siedmioletniej wówczas córki, nie zdając sobie z tego sprawy, dopóki mała Amelia nie upomniała go przemądrzałym, dziecięcym głosem, uskarżając się na ból. Przeprosił ją słabym głosem, wypowiedział to samo zdanie, zamieniając jedynie nazwiska odwiedzającego oraz pacjenta, po czym oboje przekroczyli barierę oddzielającą mugolski świat od magicznego.
Manekin oczy miał puste i przerażające, dlatego gdy zwrócił swoją brzydką twarz w jej stronę, kiwając sztywno głową, po plecach dziewczyny przeszły ciarki. Już, już miała wkroczyć do szpitala, kiedy przypomniała sobie o swoim młodym towarzyszu. Nagle jego obecność bardzo ją poirytowała, był jak kula u nogi i biła od niego wyraźna niechęć do położenia, w którym się znalazł. Prawdopodobnie on również nie wyobrażał sobie nadchodzących godzin, być może spędzonych wspólnie z kimś, kogo uważał za dziecko, do tego pośród chorych oraz błagających o uzdrowienie.
─ Może poczekam na zewnątrz? ─ spytał w momencie, w którym ona miała zaproponować to samo. Pokiwała głową i nie wdając się w niepotrzebne dyskusje, przeszła do szpitala.
W porównaniu z gwarem panującym w holu Munga, mugolska ulica wydawała się nadzwyczaj spokojna. Ogromne pomieszczenie wypełniały jęki cierpiących, o natężeniu zależnym od wielkości bólu ─ im ktoś czuł się gorzej, tym ciszej czekał na swoją kolej, pozwalając kontynuować przedstawienie umierającym w agonii. Amelia dostrzegła czarodzieja, którego jedno ramię od łokcia do dłoni wyglądało jak szczypce homara, a jakaś młoda czarownica nie mogła przestać śpiewać arii Celestyny Warbeck, doprowadzając tym do szału siedzącego obok niej mężczyznę z gigantycznymi uszami. Po odczekaniu swojego w kolejce, Amelia przedstawiła powód wizyty, pozwalając gburowatej recepcjonistce łaskawie wskazać piętro, na które powinna się teraz udać.
Dojście na czwarte piętro, na oddział urazów pozaklęciowych, zajęło jej chwilę, ponieważ obawy nieco ją spowolniły. Dobrze pamiętała tę drogę, postaci dawnych uzdrowicieli łypiące na nią z obrazów, ale też pomyślała sobie, że być może w przyszłości i jej portret tu zawieszą. To dodało jej otuchy, kiedy pchnęła przeszklone drzwi i zaglądała kolejno do kilku sal, by wreszcie natrafić na tę odpowiednią.
Poznała ojca tylko dlatego, że miał na sobie piżamę, którą dała mu na gwiazdkę przed dwoma laty ─ oczy i głowę miał obandażowane. Po nierównym oddechu odgadła, że nie śpi, dlatego usiadła na skraju łóżka, uprzednio kiwając głową uzdrowicielowi notującemu coś przy łóżku obok. Jerry poruszył się niespokojnie, zdziwiony nagłą obecnością kogoś.
─ Amelia?
Nie zgadywał. Była po prostu jedyną osobą, która mogłaby go odwiedzić ─ na teściów liczyć nie mógł, nienawidzili go od chwili, w którym przedstawiono go jako narzeczonego ich ukochanej córki, a starzy przyjaciele prawdopodobnie mieli ciekawsze rzeczy do roboty, niż przychodzenie z wizytą do kogoś, kto, w przeciwieństwie do nich, nie skończył jako obrzydliwie bogaty ważniak z ministerstwa.
─ Tak ─ odparła zduszonym głosem, czując potworny uścisk w gardle. Mężczyzna wyciągnął nieco dłoń, niezdarnie dotykając nadgarstka córki, dopiero za drugim podejściem chwytając jej rękę. Ścisnął ją tak mocno jak wtedy, gdy dziesięć lat temu stali przed wejściem do szpitala.
Długo siedzieli w milczeniu, nie mogąc nawet na siebie spojrzeć, ponieważ bandaż ciasno owijał oczy jej ojca, nie pozwalając na choćby najmniejszy prześwit. Dziewczyna cieszyła się na tę chwilę bez słów, to pozwoliło jej się uspokoić i otrzeć oczy bez skrępowania.
─ Powiesz mi, co się stało? ─ spytała w końcu, starając się, aby w jej głosie nie pojawiła się pretensja. Nie chciała wprawiać go w jeszcze gorszy nastrój swoimi wyrzutami, chociaż podejrzewała, że nie czuł jakiejkolwiek winy, chyba że nagle obudziło się w nim głęboko skrywane poczucie odpowiedzialności. Chęć uraczenia go kazaniem przytłoczyły rozpacz i litość, uczucia tłumione od wielu lat, teraz powracające ze zdwojoną siłą.
Jerry westchnął jak ktoś, kto nie miał zamiaru się tłumaczyć, ale jednocześnie wiedział, że nie ma wyboru. Zacisnął usta w wąską kreskę, robiąc to w identyczny sposób, jak Amelia. Albo raczej ona odziedziczyła ten odruch po nim.
─ Poszedłem na Pokątną załatwić jedną sprawę, a gdy wracałem zaczął się niezły kocioł, dostałem zaklęciem prosto w twarz, bo jakiś facet się uchylił i tyle. ─ Wzruszył lekceważąco ramionami. Sposób, w jaki zagryzł policzek od środka był dowodem na to, że Jerry kłamie jak z nut, ponieważ robił to zawsze, gdy mijał się z prawdą.
To sprawiło, że irytacja Amelii wreszcie dała o sobie znać.
─ Oto tłumaczenie pisarza, który umie rozpisać się na trzy strony o wyglądzie poranka ─ odparła drwiąco. ─ Jesteś pewien, że tylko to masz mi do powiedzenia? Nie zrobiłeś niczego w imię weny, nie napadłeś na nikogo, aby móc potem opisać to w powieści? ─ uniosła brwi, czując się tak, jakby nie mówiła do swojego ojca, ale do nieposłusznego pierwszoklasisty, który schował coś w kieszeni i nie chciał jej tego pokazać.
─ Będziesz mi wypominać głupstwo, które popełniłem mając trzydzieści lat, którego tak naprawdę nie powinnaś pamiętać, gdyby nie fakt, że ukochana babcia Aldridge wypomina mi je przy każdej możliwej okazji? ─ spytał urażonym tonem. ─ Skarbie, naprawdę..
Prychnęła, co miało być ostrzeżeniem. Doskonale wiedział, że nazywanie jej w ten sposób, gdy jest zła, może zdenerwować ją jeszcze bardziej. Dotąd nie podnosiła głosu tylko przez wzgląd na leżącego obok pacjenta, a jako przyszła uzdrowicielka musiała przecież mieć na uwadze tak istotne szczegóły, jak zachowanie spokoju na sali chorych.
─ No dobrze ─ mruknął naburmuszony, widząc, że skarbowanie jej nie udobruchało. ─ Byłem w Proroku, aby przekonać ich do publikowania kawałków "Czuwania", bo uznałem, że to podniosłoby sprzedaż chociaż odrobinę i bym wreszcie na tym zarobił... Ale naczelny zażądał mnóstwa pieniędzy w zamian, trochę się z nim pokłóciłem, a później wygonił mnie, gdy zaczął się ten cyrk na ulicy. No i... byłem tak wściekły, że idąc wpadłem na jakiegoś faceta, który uznał, że go zaczepiam, poszarpaliśmy się trochę aż ktoś nas rozdzielił i sądziłem, że to koniec, ale wtedy dostałem zaklęciem prosto w twarz i obudziłem się dopiero tu ─ uśmiechnął się zażenowany. ─ Jaka kara mnie czeka, pani prefekt naczelna?
─ Co to było za zaklęcie? ─ Zignorowała jego żart, mało w tej chwili zabawny.
Była jednocześnie wzburzona i przestraszona. Przecież mógł dostać Zaklęciem Niewybaczalnym! Nie wierzyła, jak w wieku trzydziestu siedmiu lat można być tak nieodpowiedzialnym, tak uparcie niewyciągającym wniosków ze wszystkich głupot, które przez te lata czynił. Czasem bała się, że śmierć żony trwale odbiła się na jego psychice i dlatego postępował w ten sposób...
─ Skąd mam wiedzieć? Lekarze coś tam burczą, że nie są do końca pewni, ciągle robią mi jakieś badania... Przez ten cholerny bandaż nic nie widzę, ale przynajmniej wiem, że stąd wyjdę.
Amelia poczuła, że oboje pomyśleli o tym samym. Rosemary również sądziła, że lada dzień opuści Munga i wróci do rodziny, a jednak stało się zupełnie inaczej. Dziewczyna pocieszała się tym, że jej ojciec wygląda bardzo dobrze, nie licząc tego bandaża, a mama od początku do końca bardzo się męczyła...
W tym czasie uzdrowiciel skończył badać drugiego pacjenta. Podszedł bezszelestnie do Amelii, tak, że drgnęła zaskoczona, gdy położył dłoń na jej ramieniu i poprosił, aby porozmawiali przed salą.
─ Zaraz wrócę ─ rzuciła krótko do ojca, po czym opuściła pomieszczenie wraz z medykiem. Na korytarzu pośpiesznie napisał coś na kartce przypiętej do podkładki, zmarszczył nos i podrapał się po łysej głowie.
─ Pani Baxter...
─ Panno. Jeremiah to mój ojciec ─ poprawiła go oschle, krzyżując ramiona na piersiach.
─ Ach, tak, przepraszam ─ odparł tonem, który wcale nie wskazywał, że jest mu w jakikolwiek sposób przykro czy wstyd, że uznał siedemnastolatkę za żonę kogoś, kto był niemal dwa razy od niej starszy. ─ Nie chciałem mówić tego pani ojcu od razu, ale sytuacja wygląda naprawdę źle. Tym zaklęciem, które sprowadziło pana Baxtera do nas, było Conjunctivitis, czy jest pani ono znane?
Poczuła, jak głos ugrzązł jej w gardle, więc tylko sztywno kiwnęła głową.
─ A zatem chyba nie muszę tłumaczyć, że u czarodzieja urok, który czasowo pozbawia wzroku smoki oraz olbrzymy, może skutkować dożywotnią ślepotą? ─ spytał retorycznie, nawet nie starając się o bycie delikatnym w przekazywaniu tak złych wieści. ─ Rzecz jasna, zrobimy co w naszej mocy, aby złagodzić wpływ zaklęcia na wzrok, ale proszę przygotować się na najgorsze. Sądzę, że pani ojciec musi zostać u nas jeszcze co najmniej dwa tygodnie, czy chce pani być na bieżąco informowana o postępach leczenia?
─ Oczywiście, sowy proszę wysyłać do Hogwartu ─ odpowiedziała cicho, po czym, kiedy uzdrowiciel skończył coś notować, wróciła na salę.
Nie siadała już przy łóżku ojca. Nie była w stanie patrzeć na niego ze świadomością, że może nie odzyskać wzroku, dlatego wymówiła się koniecznością szybkiego powrotu do szkoły i po kwadransie opuściła Munga, starając się zachować twarz przynajmniej tak długo, póki ten okropny stażysta jej towarzyszył. Czuła, że miałby używanie, gdyby się przy nim rozkleiła
─ Co tak długo? ─ spytał opryskliwie, wyciągając dłoń, która ma moc, by przywołać Błędnego Rycerza. Wściekle czerwony autobus niemal natychmiast zmaterializował się przed nimi, hamując tak gwałtownie, że przez okienka pojazdu Baxter dostrzegła, jak pasażerowie wpadają jeden na drugiego.
Amelia tylko zgromiła go wzrokiem i zaczęła szukać drobnych na swój bilet, w czasie gdy konduktor wypowiadał niezmienną od wielu lat formułkę powitalną. Dziewczyna podała mu jedenaście sykli i weszła do środka, zajmując miejsce za kierowcą, tuż przy oknie. Po stokroć wolała gapić się na londyńskie ulice, niż wdawać się w pogawędki z towarzyszącym jej młodzieńcem. Ten usiadł obok niej, ale od razu wziął do ręki Proroka Codziennego, więc sam też raczej nie miał ochoty z nią rozmawiać.
***
─ Zobacz.
Po tym krótkim przywitaniu, Odile rzuciła na stół najnowsze wydanie Proroka Codziennego. Pozostali Ślizgoni jedzący śniadanie już się zaczytywali w artykule na pierwszej stronie. Niektórzy zastygli z kęsem w połowie drogi do ust, inni wydawali się niewzruszeni, a jeszcze inni dyskutowali szeptem o tym, co przeczytali.
Byron obdarzył siostrę ostrym spojrzeniem, zabrał gazetę ze swojego ─ szczęśliwie wciąż pustego ─ talerza i zerknął na nagłówek.
Kolejni przestępcy na wolności! Ostatniej nocy miała miejsce masowa ucieczka z Azkabanu! Tym razem sytuacja jest jeszcze poważniejsza, niż na początku miesiąca. Tak jak poprzednim razem, uciekinierami są jedynie śmierciożercy, jednak ich grupa jest znacznie większa niż kilka tygodni temu. Ministerstwo Magii jeszcze nie zdążyło wydać oficjalnego oświadczenia, na chwilę obecną przesłano jedynie podstawowe wytyczne dla informacji publicznej, jednak naszym informatorom udało się dotrzeć do pewnych szczegółów. Prawdopodobnie, tak jak blisko dwadzieścia sześć lat temu, doszło do buntu dementorów. Strażnicy Azkabanu już drugi raz w historii czarodziejskiego świata opuścili swoje stanowiska, pozwalając najniebezpieczniejszym przestępcom na ucieczkę. Czy Minister Magii postąpił słusznie, pozwalając im powrócić na stanowiska po pierwszej zdradzie? Być może jest zbyt wcześnie na wydawanie jakichkolwiek werdyktów, ale nie zdziwią nas doniesienia o atakach dementorów, dlatego z wielką troską o naszych czytelników przestrzegamy: uważajcie na wszystko, co zechce was pocałować! Musimy też poinformować, że nie mamy wieści o obecnej sytuacji w Azkabanie, być może została już opanowana, ale pozostaje pytanie ─ ilu osadzonych zdążyło uciec, zanim Ministerstwo podjęło odpowiednie działania? Lista śmierciożerców (i być może nie tylko) nadal jest uzupełniana. Na chwilę obecną możemy podać takie nazwiska, jak:
Selwyn...
Przestał czytać, widząc nazwisko dziadka na szczycie długiej listy zbiegów. Nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo to nim wstrząsnęło, dlatego przez krótką chwilę udawał, że ze spokojem zapoznaje się z resztą artykułu. Jednocześnie dziwił się, dlaczego był w aż takim szoku, skoro dawno powinien był się domyślić, że coś się dzieje.
Nie wspominał o tym nikomu, ale dostał od dziadka kilka listów z Azkabanu. W każdym z nich mężczyzna wspominał, że czas zapłaty jest coraz bliżej i oczekuje od swojego wnuka bezwzględnego oddania dla Sprawy. Byron z początku sądził, że staruszek oszalał w więzieniu, bowiem nie istniały najmniejsze szanse na powrót koszmaru sprzed dwudziestu lat, a Selwyn senior najwyraźniej był o tym stuprocentowo przekonany.
─ I co o tym sądzisz? ─ Odile miała minę świadczącą o tym, że też nie chce pokazać tego, jak naprawdę przyjęła wieści.
─ W Hogwarcie nic nam nie grozi, przestań panikować.
Nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił.
***
Dwie godziny przed balem. Tam, gdzie zawsze.
Taką wiadomość otrzymał każdy, kto udzielał się w kółku pokerowym Ellen Ridley. Nie mogła przepuścić takiej okazji na zarobienie kilku galeonów ─ podekscytowani balem uczniowie na pewno nie będą skupieni, poza tym wielu z nich musiało mieć jeszcze w kieszeniach zastrzyk gotówki, przesłany przez rodziców z okazji nadchodzącego wydarzenia.
Ona sama niezbyt entuzjastycznie podchodziła do całej tej szopki ─ wydawała jej się wręcz absurdalna w obliczu tego, co działo się poza Hogwartem. Dziwnie się czuła, gdy, rozczesując włosy, myślała sobie o tym wszystkim, ale też wiedziała, że nie powinna podchodzić do całej sprawy ze zbytnim rozrzewnieniem. Edward Ridley na pewno nie byłby zadowolony, że jego jedynej córce wystarczy moment słabości, aby utracić pewność siebie.
─ Patrzcie, co mam! ─ Pewien siedemnastoletni Puchon wyciągnął spod marynarki butelkę soku dyniowego, kiedy już wszyscy zebrali się w opuszczonej klasie w lochach. Koledzy spojrzeli po nim z politowaniem. ─ Nie, ej, to Ognista whisky! Brat mi wysłał, nieźle, nie?
Trzy godziny później wszyscy, prócz Ellen, byli już odrobinę podpici. Ridley nie piła wcale, zwyczajnie nie lubiąc alkoholu, poza tym uważała za głupotę upijanie się, gdy przychodziło grać na pieniądze. Przez fakt, że pozostała szóstka graczy niezbyt dbała o to, jak gra i czy ich kart nie widać jak na tacy, Gryfonce udało się wygrać już dwanaście galeonów.
Nagle whisky w kubeczkach zakołysała się, a z sufitu posypał się kurz. Ellen uniosła wzrok w górę, nasłuchując. Pozostali też umilkli, patrząc to na nią, to na sklepienie.
─ Co jest, Ridley?
─ Cicho ─ syknęła, podnosząc się z krzesła. Tym razem drganiom stolika towarzyszyło dudnienie, ale... to nie był odgłos towarzyszący imprezie. ─ Zbierajmy się, zresztą i tak już jesteśmy spóźnieni.
─ Ale...
Uciszyła kolegę spojrzeniem i zgarnęła złote monety do małej torebki, z której następnie wyciągnęła różdżkę. Miała naprawdę złe przeczucie, dlatego jak najszybciej musiała dostać się do dormitorium. Naszła ją idiotyczna myśl, że dobrze, iż zdecydowała się nie kupować długiej sukni...
W akompaniamencie niezadowolonych pomrukiwań, cała grupa opuściła dawno nieużywaną część lochów. Im wyżej szli, tym niepokojące odgłosy bardziej narastały, aż wreszcie...
─ Na Merlina!
Sala Wejściowa była niemalże w ruinie ─ po podłodze toczyły się kawałki kamienia, uwalane krwią kolumny pokruszyły się od niecelnie wymierzonych zaklęć, a spod ogromnego płatu sufitu wystawała ludzka dłoń... Ridley przełknęła głośno ślinę i, nie czekając na resztę, pobiegła w stronę Wielkiej Sali, skąd dobiegały najgłośniejsze krzyki.
Bajkowa sceneria, przy której nauczyciele oraz uczniowie pracowali od dobrego tygodnia, przemieniła się w krajobraz rodem z horroru. Na stole z przekąskami leżał ślizgoński pałkarz, nad którym pochylała się jego siostra, pod ścianą dostrzegła inne ciała, jedno z nich należało do mężczyzny w czarnych szatach z wielkim M wyszytym na plecach... Kolejny wybuch wytrącił ją z zamyślenia, bez zastanowienia wybiegła z sali balowej i skierowała się na wyższe piętra.
Tam walka rozgorzała już na dobre. Zaklęcia nadlatywały ze wszystkich stron, uczniowie uchylali się przed urokami Mrocznych, których wydawało się przybywać z każdą chwilą.
Dlaczego stoisz jak słup, kretynko?, odezwał się głosik rozsądku, który zmusił ją do wymierzenia Drętwoty w plecy jednego z zakapturzonych czarodziejów. Ten padł na ziemię, ale to niestety zwróciło uwagę jego kolegi.
─ Ty mała... ─ warknął i ruszył w jej stronę. Ridley umknęła przed zaklęciem w ostatniej chwili i pognała w stronę Wieży Gryffindoru. Może to mało gryfońskie, ale jedyne, o czym myślała, to schować się w dormitorium i przeczekać atak. Nie chciała patrzeć na śmierć, nie chciała walczyć, bo i tak nie znała zaklęć mogących powstrzymać Mrocznych, nie chciała uczestniczyć w tym wszystkim, ponieważ jedyne, na czym się znała, to...
Olśniło ją.
Nie miała pojęcia, jakim cudem udało jej się w jednym kawałku powrócić do Wielkiej Sali, teraz już pustej i wyglądającej jak prawdziwe pobojowisko. Z ulgą dostrzegła, że ciało Mrocznego nadal leży pod ścianą. Gdy podeszła do niego i zobaczyła, że musiało zabić go ─ albo chwilowo unieruchomić ─ zaklęcie, nie było żadnej krwi ani innych obrzydlistw, ściągnęła z niego szatę i... założyła ją. Nie była o wiele za duża, ponieważ leżący na ziemi facet też nie należał do wysokich. Sama nie wiedziała, co podkusiło ją do udawania jednego z atakujących, ale na pewno miała dzięki temu większe szanse choćby na ukrycie się gdzieś.
Już, już, miała wybiec, gdy poczuła, że kaptur przesiąknięty jest nie tylko duszącą wonią gruzów, ale czymś jeszcze. Wciągnęła ten zapach, aby się upewnić, po czym padła na kolana i nie bez trudu przewróciła ciało Mrocznego na plecy.
Patrzyła na twarz swojego ojca. Był nieprzytomny, wiedziała to po zerknięciu na jego klatkę piersiową, która poruszała się nieznacznie. Zacisnęła zęby, dopiero teraz wiedząc, co oznaczało postscriptum jego ostatniego listu:
Musisz pamiętać, że czasem ważniejsze jest ratowanie własnej skóry niż całego świata. Niedługo się spotkamy, chociaż z początku możesz nie zdawać sobie z tego sprawy. Jeśli będziesz się bała, wykorzystaj wszystko, czego cię nauczyłem. Nawet najpodlejsze sztuczki. Wiem, że jesteś do tego zdolna, kochanie.
***
Konkurs: III wojna / Ilość słów: 3269
Nie wiem, czy ostatnia część wyszła tak, jak powinna, bo nigdy nie byłam dobra w opisywaniu akcji. Ale chyba nie jest tak tragicznie, najwyżej polecą hejty. :(
Co do dopisku na samym dole, wcale tragicznie nie wyszło, a akcja jest opisana tak jak powinna. To już kolejne opowiadanie, w której urywa się ona w jednym z najciekawszych momentów, tutaj głównie chodzi o akapit, który przypadł Ellen. Pomysł na zabranie Mrocznemu szaty sam w sobie jest bardzo ciekawy, a dzięki pociągnięciu tego dalej mógłby wyjść kawałek trudnej do przewidzenia historii, ale może innym razem, pozostawienie czytelnika z poczuciem niedosytu też nie jest najgorsze c: Amelii trafił się najbardziej rozbudowany fabularnie fragment i szkoda, że dla odmiany w krótkiej historii Byrona zaoszczędzono szczegółów, ale kreacja pana Jeremiaha wynagradza tą dysproporcję. Oby odzyskał wzrok i pisał dalej swoje powieści. Udało się wyłapać jeden błąd, mianowicie, Wtedy to nie ona prosiła wpuszczenie do środka, a jej ojciec, młodszy dziesięć lat, brakuje "o".
OdpowiedzUsuńCałość pozostawia dobre wrażenia, czyta się przyjemnie i szybko, a to najważniejsze.
Życzymy powodzenia w konkursie!
Część Byrona i Ellen miały być wprowadzaniem dla tego, co planuję na wątek grupowy, a jeśli nie wyjdzie, na pewno napiszę ciąg dalszy. Historia Amelii na początku miała być jedyną, ale uznałam, że po tylu krwiożerczych notkach nie mogę być gorsza. :D
UsuńBłąd zaraz poprawię, poza tym podwójne dzięki!
Przyznam szczerze, że długo zbierałam się do przeczytania, ale kiedy już zaczęłam to nawet nie zauważyłam, kiedy nastał koniec. Masz bardzo przyjemny styl pisania. Tekst naprawdę czytało się przyjemnie, lekko. No i przede wszystkim jest łatwy do zrozumienia, nie ma jakichś zagmatwanych zdań, nad którymi człowiek musiałby się zastanawiać, aby odszyfrować "co autor miał na myśli".
OdpowiedzUsuńNiby konkurencja i takie tam, ale trzymam bardzo mocno kciuki, właśnie za Ciebie! :)
Dom Baratheonów, co to za muzyka!
OdpowiedzUsuńNa usta mi się cisną same ochy i achy, ale nie mogę się rozpisać za bardzo, bo... Byłoby za dużo słodkości. Zresztą, wspominałam Ci już, że lubię Twój styl pisania, a opowiadaniem ani trochę się nie zawiodłam, więc żadnych hejtów ode mnie nie usłyszysz.
Powiem szczerze, uwielbiam Ellen. To jej części wyczekiwałam najbardziej, choć historia Amelii podobała mi się bardzo, szczególnie przedstawienie więzi pomiędzy córką a ojcem, tej oschłej, choć mocnej miłości. Co do Byrona... Było za krótko, bym mogła się wkręcić, aczkolwiek na pewno mnie zaciekawiłaś i czekam na wątek grupowy, w którym to, mam nadzieję, jego zagadkę wyjaśnisz!
Lubię Ridley, jej charakter, sposób myślenia, to, jak radzi sobie w kryzysowych sytuacjach, a przede wszystkim jej nieprzeciętną inteligencję. Poza tym czai się w niej jakaś tajemnica, przed którą masz ochotę znać każdy jej ruch (a przynajmniej, no, ja chcę).
Jedyny minus - za krótko. Tu się jednak nie wypowiem, bo mi wypominano dokładnie to samo, a to by było hipokryzja.
Trzymam kciuki, powodzenia i takie tam pierdupierdu :D
Aaa! Czekałam gdzieś na mordkę Seunghyuna i niestety się nie doczekałam! No wiesz co :/
Usuń[ Podkład zrobił mi życie. Wplotłaś go w tak idealnym momencie, że aż mi się serduszko cieszy.
OdpowiedzUsuńBardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu Twój styl pisania. Gdy zaczęłam czytać, nie byłam do końca pewna do czego dąży ta pierwsza scena. Nie podejrzewałam takiego zakończenia, a to jest ogromny plus przy tego typu pracach (muzyka zgrała mi się perf z tym dopiskiem od ojca, magia po prostu). Nie zorientowałam się, kiedy doszłam do końca opowiadania. Ta wstawka z Byronem może nie była bardzo konieczna i trochę wybiła z rytmu, ale jest to dobry przeskok między jedną postacią, a drugą, który dodatkowo dał Ci szansę na płynne przeskoczenie do balowych wydarzeń. Jeśli dodatkowo dało Ci to możliwość (nam, hehe c:) na ładne poprowadzenie wątku grupowego, to nie ma powodów do czepiania się. Jakieś straszne błędy nie rzuciły mi się w oczy, bardziej "coś ujęłabym inaczej w słowa lub zmieniła kolejność wyrazów" xD
W skrócie mówiąc jest to jedno z moich ulubionych opowiadań jak na razie :) Oby tak dalej, powodzenia w konkursie, trzymam za Ciebie kciuki!
Za konkurencję też można, a co <3 ]
Najbardziej przeszkadza mi to uporczywe wrażenie, że tekst nie jest spójny – wszystkie trzy fragmenty połączone są motywem wojennym, ale to chyba trochę za mało. Poza tym nie do końca wiem, do czego wszystko to zmierza, lubię otwarte zakończenia, ale tutaj raczej przegapiłam jakiekolwiek. :D Tzn. Ellen akurat takie dostała i to bardzo intrygujące, bo dające więcej niż jedną możliwość kontynuacji, ale tak ogólnie... Chyba po prostu brakuje mi łączliwości, poczucia, że zmierza to do czegoś konkretnego i trochę większej wyrazistości.
OdpowiedzUsuńTak poza tym bardzo mi się wszystko podobało, chętnie bym na ten temat obszerniej się rozpisała, ale obawiam się, że nie jestem najlepsza w komentowaniu. :D Chociaż niekoniecznie przepadam za motywem, w którym dziecko matkuje rodzicowi, a który chyba pojawia się w związku z Amelią i jej ojcem, to bardzo podoba mi się ich relacja, no i Jeramiah sam w sobie jest ciekawą postacią. I cieszy mnie to, że to Baxterowie dostali najwięcej czasu antenowego, a nie Ellen i Byron. Nie dlatego że uważam te dwie postacie za gorsze czy coś takiego, ale dlatego że oni mają powody, by być mocno zaangażowani w tę wojnę. Amelia mniejsze, pewnie ona i jej ojciec bardziej niż żołnierzami itd. są "zwykłymi ludźmi", no a wojna dotyka wszystkich. A mnie brakuje opisów cywilów w obliczu wojny, nie tylko o walczących należy wspominać. ;)
Błędów jako takich raczej nie było. Pierwszy fragment był dość długi i zawierał prawie same opisy, co było dla mnie odrobinę nużące. Jak wspomniano wyżej - dziwne jest to matkowanie rodzicowi, a właściwie to, że on na to pozwalał... ale w końcu to pisarz, takim ludziom się więcej wybacza :) Nie rozumiem tutaj fragmentu odparł tonem, który wcale nie wskazywał, że jest mu w jakikolwiek sposób przykro czy wstyd, że uznał siedemnastolatkę za żonę kogoś, kto był niemal dwa razy od niej starszy... to nie jest aż tak bardzo nienormalne, mimo wszystko :D Pary ze sporą różnicą wieku to dość częste zjawisko.
OdpowiedzUsuńW części z tekstem z gazety ruszył mnie fragment "uważajcie na wszystko, co zechce was pocałować!" Taki komediowy akcent, aż mi wypełzł na twarz uśmiech :D
Akcja z udawaniem Mrocznego jest dość dziwna, ale zakończenie na plus, choć nie do końca je rozumiem.
Poszczególne fragmenty (chyba) nie mają ze sobą wiele wspólnego, ale i tak miło i w miarę lekko się to wszystko czytało. Bardzo fajnie przedstawiłaś te wszystkie miejsca, łatwo jest je sobie wyobrazić.
Powodzenia w konkursie!
Thomas Spencer
Manekin oczy miał puste i przerażające ♥ ta lekka inwersja mnie zauroczyła, musiałam przeczytać zdanie kilka razy bo z początku nie brzmiało najlepiej, ale po chwili podłapałam, dlaczego niektórzy właśnie kuszą się o zamienienie szyku zdania. W tekście sama masz kilka takich ładnych przesunięć słów, ale bardzo mi się podoba - celowe to było, czy naturalnie wyszło? To taki mały drobiazg, który wpadł mi w oczy. I tak, zgadzam się, że poszczególne fragmenty nie były za bardzo spójne, ale dla nie nie był to wielki problem. Trafiasz do moich faworytów, za których będę trzymać kciuki, ponieważ końcówka naprawdę mnie ZASKOCZYŁA. Koncept naprawdę świetny, nie przerysowany ale i bardzo oryginalny :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia, Marcus Rothesay