13 lipca 2016

Małe pożegnanie i... Powitanie?


Welcome back! Jak obiecałam, wracam, ale nową kartę zamierzam wrzucić dopiero po opublikowaniu dwóch notek, które tworzyłam w przeciągu ostatniego tygodnia  daję słowo, nigdy w życiu w tak krótkim czasie tak intensywnie nad niczym nie pracowałam! Opowiadaniami chciałam zamknąć niektóre rozdziały, zostawić sobie otwartą furkę, a nawet jedną otworzyć... Sami zobaczycie!
Jeżeli czytaliście moje poprzednie noty, macie ułatwioną sprawę, a jeśli Wam się nie udało, serdecznie zapraszam do PANELU AUTORA (którego, swoją drogą, przydałoby się edytować...), tam znajdziecie wszystkie potrzebne linki. Polecam przynajmniej zerknąć do kart postaci, będziecie mieć ułatwioną sprawę. 
No dobra, już nie przedłużam, i tak mózg odmawia mi posłuszeństwa - czytajcie, mordki!
PS. W notce jest zalinkowana niespodziewanka, którą za kilka dni zobaczycie na blogu.


ABIGAIL 
14 kwietnia 2023r., godzina 23:47

Henry Trowler, mężczyzna około czterdziestki, niezbyt urodziwy, acz w jakiś sposób interesujący, odstawił z lekkim trzaskiem szklankę na stolik w Trzech Miotłach i uśmiechnął się z zadowoleniem. Właśnie przez dobre pięć minut spierał się Ralphem, z barmanem, o wynik finałowego meczu Quidditcha pomiędzy Hiszpanią a Anglią, ale na szczęście jeden z klientów był na tej rozgrywce i rozwiał ich wątpliwości. Normalnie nie zdarzało się, by pan Trowler przyjmował zakłady, ale w tym wypadku było inaczej — nie zakładał się o rzeczy, których nie był pewien.
— A mógłbym przysiąc, że wygraliśmy dokładnie piętnastoma punktami, no dałbym sobie rękę uciąć — zaklął barman, odsuwając się odrobinę na prawą stronę. Henry uśmiechnął się szeroko, ukazując rządek śnieżnobiałych zębów, po czym zarechotał.
— Dałby pan naprawdę?
Ralph spojrzał na mężczyznę z lekką odrazą.
— Nawet obie.
— Doskonale — wymruczał brunet, po czym szybko podniósł się z miejsca. — Przyjdę około pierwszej nocy po swoją zapłatę. Jak mniemam, ręce ucinamy aż do ramienia — kolejny raz się roześmiał — a jeśli się nie uda, zabiorę całość?
— Bardzo proszę — wyburczał barman. Na wszelki wypadek, by nie musieć kolejny raz odzywać się do przedziwnego mężczyzny, zanurkował pod blat, aby wyciągnąć stamtąd czyste kufle. Gdy się podniósł, Trowlera już nie było, toteż odetchnął głęboko z lekkim zadowoleniem. Nie mógł powiedzieć dlaczego tak się dzieje, ale czuł się przy tym człowieku jakoś nieswojo, jakby był zagrożony, choć tak naprawdę nie miał ku temu powodu.
Henry natomiast kroczył już spokojnie główną ulicą Hogsmeade do domu. Rozgrywkę pamiętał bardzo dobrze, głównie za sprawą ciemnowłosej dziewczyny, która postanowiła uczcić wygraną w dość osobliwy sposób – w za dużej, czerwonej czapie usadowiła się na stole, wykrzykując raz po raz "dwadzieścia pięć punktów, Gordon, czyli wisisz mi pięć sykli". Nie zainteresowałby się nią potem ani trochę, gdyby półtorej godziny później nie był świadkiem, jak przemienia się w ogromną, czarną panterę i ucieka zacienioną ścieżką prowadzącą do Zakazanego Lasu.
Na ganku nie paliło się światło, co ani trochę go nie zaskoczyło. Zanim otworzył drzwi frontowe, rozejrzał się jeszcze na boki, by na koniec machnąć lekko różdżką.
— Cave Inimicum — wyszeptał i ruszył do środka.
— Była? — chrapliwy, męski głos powitał go od progu. Po plecach Trowlera przeszedł dreszcz, lecz tym razem nie wzdrygnął się ze strachu. Minął już rok, a dalej nie był w stanie przyzwyczaić się do swojego towarzysza.
— Tak, na moment, około dwudziestej.
— To po co tyle tam siedziałeś?
Henry wzruszył ramionami.
— Z nudów?
Jak na sędziwy wiek, mężczyzna przy oknie wykazał się niezwykłą szybkością. Doskoczył do Henry'ego, by w sekundzie zacisnąć kościste palce na jego szyi.
— Z nudów? — sapnął. — Nie mamy czasu na robienie czegokolwiek z nudów. Kręcisz się wokół niej jak pies i marnujesz czas. Zostały dwa miesiące. Chcę to skończyć do przyszłego tygodnia.

***

— To kompletna głupota — wyburczał wściekle Henry, wycierając dłonie w kuchenny ręcznik. Szmatka wyrzucona zaraz potem w powietrze wylądowała na podłodze, lecz długo tam nie zagrzała miejsca, bo zrezygnowany mężczyzna zaraz się po nią schylił. Jego współlokator nie tolerował nieporządku. W gruncie rzeczy jego współlokator nie tolerował niczego.
Pan Trowler był kiedyś szanowanym uzdrowicielem, pracował w szpitalu św. Munga i wiódł spokojne, nudne życie, które bardzo sobie cenił. Mieszkał w małej kamienicy w centrum Londynu, miał psa, kota, rybki, a nawet papugę. Dwa razy w tygodniu przemiła pani z pierwszego piętra przychodziła, by uporządkować stertę papierów na jego biurku, pościerać kurze i powyrzucać resztki jedzenia z lodówki, zachomikowane przez Henrego podczas jej nieobecności.
Trowler dbał o wiele rzeczy, ale nigdy nie wpadł na to, by zadbać o siebie. I prawdopodobnie właśnie dlatego rok temu, w pewną majową niedzielę, pomógł mężczyźnie, który od tego czasu nieustannie go irytował.
Około piętnastej, jak każdego tygodnia, wybrał się do uroczej kawiarenki z zapasem gazet pod pachą. Kiwnął głową kelnerce na powitanie, a ta od razu zabrała się do przygotowania mu standardowej, niedzielnej zagryzki: ogromnego ciastka z kremem, tęczową posypką, czekoladą i całą dobrocią cukierniczego światka. Henry już uśmiechnął się na myśl o kilkugodzinnym odpoczynku, odwrócił się w kierunku swojego ulubionego stolika i... Wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem.
Na jego ulubionym krześle ktoś siedział. I nie był to byle kto.
Gdyby Trowler poświęcił choć chwilkę na rozejrzenie się po kawiarni, dostrzegłby zapewne inne zdziwione spojrzenia posyłane w kierunku jegomościa, który zajmował JEGO krzesło. I JEGO stolik. JEGO miejsce.
Mężczyzna w podeszłym wieku był odziany w ciemnoczerwoną szatę wyszywaną suto srebrną nicią, duży, spiczasty kapelusz, równie czerwony, a także sportowe klapki. Obowiązkowo czerwone. Na oko wyglądał, jakby miał przynajmniej sto pięćdziesiąt lat. Pił kawę z porcelanowej filiżanki, unosząc mały palec, i czytał gazetę. A przynajmniej robił to jeszcze chwilkę temu, bo teraz wpatrywał się w Henrego z uśmiechem na ustach.
Trowler nie lubił kłopotów. Z pewnością, gdyby nie zapatrzył się tak głęboko, zignorowałby w końcu fakt, że ktoś zajął jego stolik i poszukałby sobie innego miejsca, ale teraz nie było dla niego ratunku — musiał jakoś zareagować. Uniósł lekko kąciki ust w niemrawym uśmiechu i kiwnął głową.
— Henry — powiedział nieznajomy wesołym głosem. — Chodź, czekam na ciebie od godziny.
To wydało się mu co najmniej dziwne.
— Jest pan pewien, że mnie sobie z kimś innym nie pomylił?
— Henry Trowler, racja? Pracujesz w Mungu, zgadza się?
— T-tak, zgadza się.
— W takim razie nie pomyliłem. Proszę siadać — nieznajomy zerknął na talerzyk z ciastkami i machnął pomarszczoną dłonią w zapraszającym geście — i się częstować.
Każda inna osoba na miejscu Henrego zrobiłaby pewnie to samo — usiadła, a to ze względu na zaskoczenie, jakie w nim wywołało to swoiste spotkanie. Nawet nie pomyślał o tym, skąd ten przedziwny człowiek może go kojarzyć, ani o tym, że wszyscy klienci ewidentnie się na nich gapili. Oczywiście zapomniał też, że zamawiał ciastko, i nawet gdy kelnerka podstawiła mu je przed nosem, nie zauważył go. Wciąż wpatrywał się w swojego nowego towarzysza.
— Nazywam się Edmund. — Starszy pan zdawał się w ogóle nie przejmować faktem, że Henry kompletnie nie miał pojęcia, co się dzieje. — Dzielimy znajomego, ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że muszę poprosić cię o pomoc.
— Mnie?
— Tak, tak, ciebie. Słyszałem, że szukasz współlokatora.
— Nie szukam współlokat...
— Wspaniale! Właśnie znalazłeś jednego, niepowtarzalnego! Wstawaj! Muszę przenieść rzeczy. Tyle tego się nazbierało przez te wszystkie lata, wyobrażasz sobie? Poza tym nie powinieneś jeść ciastek. Jesteś gruby jak prosiaczek.
Edmund posiadał wyjątkowy dar okręcania sobie ludzi wokół palca. Henry natomiast był wyjątkowo podatny na okręcanie się wokół czyichś palców. Zanim zorientował się, co się naprawdę stało, pomagał starszemu mężczyźnie w przeniesieniu wszystkich pudeł do jego mieszkania, kupował dla niego nowe łóżko, a nawet wyrzucał wszystkie pielęgnowane przez lata kwiaty, bo, jak się okazało, Edmund był uczulony na rośliny... Uczulony estetycznie, cokolwiek to znaczyło.
Henry’ego przez całe życie prowadziły czyjeś ręce. Wychował się z babcią, która nauczyła go, że cokolwiek się nie stanie, ktoś zadba, by wszystko wróciło do dawnego biegu. Zawsze zajmowali się nim inni ludzie, i było to dla niego naturalne. Ktokolwiek nie znajdował się w jego pobliżu, od razu przechodził w matczyny tryb — Trowler zachowywał się jak małe dziecko, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie umiał odmawiać, więc tego nie robił.
I tak oto poznał Edmunda, który został jego współlokatorem.
Edmund miał dużo pieniędzy, ale nie przepadał za ich wydawaniem. Miał kotkę, Salamandrę, która uwielbiała sypiać na najbardziej podatnej na zbieranie się na niej futra kanapie. Kładł się nad ranem i wstawał o zmroku. Czasem znikał na kilka dni i wracał w doskonałym humorze. Gotował wspaniałe burrito, nosił szaty w każdym kolorze tęczy, miał manię na punkcie porządku i wciąż miał wrażenie, że ktoś go śledzi.
Żyło im się ze sobą całkiem dobrze. Łączyła ich miłość do mugolskiej piłki nożnej (Edmund uważał, że to bardzo śmieszne, jak dużo "ci biedny chłopcy muszą się nabiegać"). Problemem nie był nawet fakt, iż Edmund okazał się... Wampirem. Problemem okazały się jego zachcianki.
W ciągu roku przeprowadzali się osiem razy. Jak Henry słyszał, albo okolica była za brzydka, albo za głośna, albo dom za nowoczesny, albo woda ze zbyt dużą ilością kamienia. W końcu wylądowali w Hogsmeade. Trowler nie narzekał za bardzo, bo wciąż mógł się teleportować do Londynu, ale powoli zaczynał go irytować fakt, że nie umiał starszemu panu za nic odmówić. Nie sądził, że to z powodu tego, iż Edmund był wampirem, ale kto tak naprawdę mógł wiedzieć, jaki wpływ to miało na jego decyzję… Szalę goryczy przechyliła wiadomość o tym, iż Henry musi znaleźć Edmundowi dziewczynę.
— Co proszę?
— To nie jest to, o czym myślisz, gruby łajdaku! — Starzec pokręcił długim paluchem, cmokając z niedowierzaniem. Kapelusz zjechał mu na bok głowy, przez co wyglądał przekomicznie. — Jestem stary. Bardzo stary. Starszy od twojego pradziadka. Potrzebuję spadkobiercy majątku.
— Spadkobiercy majątku? Nie masz rodziny?
— Henry. — Edmund pomrugał kilka razy. — Mieszkam z Tobą od roku. Czy widziałeś, żebym kiedykolwiek się z kimś kontaktował?
— Nie, ale...
— Czy słyszałeś, żebym kiedykolwiek wspominał o swojej rodzinie?
— Nie, ale...
— Znajdź mi spadkobierczynię — wysyczał, posyłając groźne spojrzenie. Poprawił kapelusz, odwrócił się zamaszyście i wyszedł, trzaskając drzwiami frontowymi. Zaraz jednak wrócił się, by zabrać z szafki w przedpokoju okulary przeciwsłoneczne. — Mówię serio — dodał, tym samym złowieszczym tonem, po czym naprawdę wyszedł.
Henry prawdopodobnie nigdy nie używał określenia "diwa", ale teraz nie znajdował innego przymiotnika, którym mógłby przedstawić komukolwiek swojego współlokatora.
I tak właśnie wylądował w tej dziwnej sytuacji. Edmund wymarzył sobie, że poświęci wszystkie swoje pieniądze zupełnie obcej osobie, absolwentce Hogwartu, i zapewni jej wspaniałą przyszłość. Jedynym wymaganiem w stosunku do przyszłej właścicielki majątku było to, że nie może się go bać — a on musi ją polubić. Trowlerowi wydawało się to równie absurdalne, jak wyobrażenie o rozmowie z jakąkolwiek uczennicą Hogwartu.
Henry nie rozmawiał z kobietami w ogóle. Nie bez powodu był starym kawalerem.




MEI
25 grudnia 2022r, godzina 19:48

Drzwi nieprzyjemnie skrzypnęły, gdy tylko dziewczyna przekroczyła próg domu. Długowłosy owczarek niemiecki, szczeniak, podniósł się ze swojego miejsca pod schodami, by zaraz podbiec do jej nóg i zacząć zlizywać z ciemnego płaszcza resztki śniegu. Świąteczna atmosfera, o której Mei myślała przez całą drogę do Londynu, nie zastała jej tego dnia, a na wspomnienie przechwałek dziewczyn z Hufflepuffu o wielkości tegorocznej choinki zrobiło jej się jakoś dziwnie. Spodziewała się czegoś innego, a rozczarowanie nie było jednym z jej ulubionych uczuć.
— Jestem w domu — mruknęła cicho, odstawiając kufer pod ścianę. Wiedziała, że mamy nie było w mieszkaniu, bo wzięła popołudniową zmianę, by w późniejszych dniach móc spędzić z nią trochę czasu. Tata przecież i tak nie mógł jej usłyszeć.
Drogę na górę pokonała w kilka sekund, przeskakując po kilka stopni na raz i czując się w tym momencie, jakby znowu miała dziesięć lat. Bawiła się wtedy ze swoją babcią w chowanego, jak to zawsze robiły podczas świąt, gdy przyjeżdżała do ich domu na przedmieścia Gloucester. Kiedy tylko wylądowała na piętrze, rozejrzała się w poszukiwaniu starej, najdogodniejszej kryjówki — za trzydrzwiową szafą z dużym lustrem. Dziwnym trafem, choć po schowaniu się za nią dalej wystawały jej stamtąd pięty, babcia nigdy na początku nie orientowała się, gdzie mała Mei się znajduje. Nawet jeśli był to już czwarty raz z rzędu, gdy grały w tę grę.
Brunetka zajrzała do gabinetu ojca i stanęła w miejscu, by zaraz oprzeć się o framugę drzwi; z jej twarzy nie można było odczytać żadnego wyrazu. Założyła ręce na piersi, ciemnymi oczami wodząc po pomieszczeniu, a na jej czole znów pojawiła się ciemna zmarszczka, tak zapomniana, że gdyby Wang teraz przejrzała się w lustrze, na pewno by siebie nie poznała.
W pokoju panowała niemal kompletna ciemność, a za jedyne źródło światła uchodziła mała lampka bankierka stojąca na mahoniowym biurku, którą jej mama wylicytowała na sprzedaży rupieci u sąsiada kilkanaście lat temu. W oknie wisiała przedziwna, chińska, papierowa roleta, teraz niemal czarna, zniszczona przez dym papierosowy i słabą filtrację powietrza. Wszędzie, gdzie tylko się dało je umieścić, leżały książki i małe stosiki papieru — na komodzie i w komodzie, na półkach, w szafkach, na podłodze, na tym przeklętym biurku, a w końcu i na kolanach śpiącego Ardena Wanga. Czarny tusz rozmazany w jego kąciku ust tworzył dość upiorny obraz, ciemna ciecz zaschła mu na brodzie, formując przeciwną smugę. Mei skojarzyło się to z pianą toczącą się z ust wściekłego psa.
Na początku miała ochotę zostawić ojca samego, wyjść z pokoju i po cichu przejść do swojej sypialni, a potem wziąć ciepły prysznic, zakopać się pod kołdrę, by przeczekać na powrót mamy w ramionach słodkiego snu. Potem jednak coś w nią tchnęło, toteż chwyciła do połowy opróżnioną butelkę, po czym chlusnęła wodą ojcu w twarz, na co ten zareagował głośnym chrapnięciem i zerwaniem się z miejsca z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
— Mei — wychrypiał, przecierając oczy, gdy tylko zdziwienie minęło, a potem osunął się z powrotem na krzesło. — Musiałem przegapić moment, w którym wróciłaś.
I nic więcej. Żadnego "przepraszam, że czekałaś półtorej godziny na dworcu i wydałaś ponad połowę kieszonkowego na powrót do domu" albo chociaż drobnego "nie zmarzłaś", "jak tam w szkole" czy "co Ty, do cholery, wyprawiasz".
— Przyjechałam jakieś pięć minut temu.
— Ach, tak, najpewniej tak zrobiłaś — powiedział, wyciągając z maszyny do pisania plik zapełnionych już kartek, a potem ułożył je z czcią na wolnym miejscu biurka. — Chodź, pokażę ci, co ostatnio napisałem. Nie uwierzysz, jak ci coś powiem. Tym razem naprawdę czuję, że to będzie powieść mojego życia, to na nią tyle czekałem.
— Najpewniej tak zrobiłeś. — Wymienili lekkie uśmiechy. Dziewczyna przebyła te kilka kroków, które dzieliły ją od ojca, by usiąść mu w końcu na kolanach, a potem sięgnęła po kartki. Dopiero tutaj, w tym pokoju, który tak ją zawsze odstręczał, mogła poczuć się jak w domu. Zapach tytoniu, kawy z niezliczonej ilości kubków i wody kolońskiej przywołał wspomnienia.
Nie lubiła Ardena, a jednocześnie kochała go mocniej niż matkę. Denerwował ją i irytował, nierzadko do tego stopnia, że nie miała ochoty go nigdy więcej oglądać, a mimo to wciąż podczas podróży do domu zastanawiała się, czym jej tata ją w tym roku zaskoczy. I nigdy nie zaskakiwał, ale nie przestawała robić sobie nadziei. Dalej marzył o wielkiej karierze pisarza, mimo że jedyna książka, jaką w ogóle wydał, ukazała się jeszcze przed narodzinami Mei. Do tej pory jednak za pieniądze z jej promocji urządzali coroczną rodzinną wigilijną kolację, bo okazała się międzynarodowym sukcesem. Dziewczyna nigdy jej nie przeczytała. Nie lubiła rozczarowań.
— Kupiliście psa — mruknęła kwaśno, przeglądając zapisane kartki.
— To miał być twój prezent na święta.
Nie można było powiedzieć, że Mei nie przepadała za zwierzętami. Ot, były jej zupełnie obojętne, odkąd dowiedziała się, iż ojciec ma uczulenie na większość domowych pupilów i że nigdy na jakiekolwiek zwierzaka nie będzie sobie mogła pozwolić. Sowy wypożyczała, a jeśli miała ochotę na pogłaskanie jakiegoś miękkiego futerka, po prostu wracała do Pokoju Wspólnego, bo tam aż się roiło od wszelakiej maści sierściuchów. Nigdy nie pomyślała o tym, żeby zaadoptować kota albo szczura, które w Hogwarcie były dozwolone, bo co jeśli zapomni o tym, by je nakarmić, zafrasowana własnymi sprawami?
— Dzięki. — W zamku nie mogłaby trzymać psa. Bezużyteczne prezenty można oddać albo sprzedać, jednak opchnięcie owczarka byłoby po prostu śmieszne.
— Zostaw te kartki już. Chodź, ubierzemy choinkę.
Mei spojrzała na ojca, a jej kąciki ust delikatnie drgnęły w górę, gdy podnosiła się z jego kolan i przechodziła do przedpokoju. Raz na jakiś czas Arden wpadał na pomysł, który przez każdego innego rodzica byłby postrzegany jak coś naturalnego, normalnego, zwykłą zabawę z dziećmi, na którą tak naprawdę nie mają najmniejszej ochoty. Dziewczyna uwielbiała te momenty. Wtedy lepili bałwana, piekli ciasteczka, przechodzili przez płot do sąsiadki, by poprzestawiać jej skrzaty ogrodowe — biedna staruszka do tej pory patrzyła na nie z małym podejrzeniem — albo robili kino domowe z mamą i kryli się w zamku z poduszek, oglądając "Iron Mana".
Znoszenie bombek, łańcuchów i światełek ze strychu zabrało im sporo czasu, prawdopodobnie dlatego, że matka Mei postanowiła zrobić tej wiosny kompletny remont całego mieszkania, co wiązało się z przemieszczeniem wszystkich rupieci na zupełnie inne miejsca. W gruncie rzeczy jedynym pokojem, który został oszczędzony, był gabinet jej ojca — inne pomieszczenia wręcz raziły czystością, bielą, ale były jednocześnie ciepłe, takie matczyne. Wang często zastanawiała się, jak to się stało, że jej rodzice się ze sobą związali, ale nawet nie zdawała sobie sprawy, iż znała odpowiedź. Byli zupełnie inni, jeśli chodziło o przyzwyczajenia i charakter, natomiast przedstawiali te same wartości. Tak jak kontrast tych pokoi; ciemne, jasne, czyste, nieuporządkowane, ale wszystkie identycznie przytulne.

***

— Jestem w domu! — usłyszeli z korytarza, gdy tylko Cho otworzyła drzwi frontowe. Zawiało, przez co drzewko niebezpiecznie zadygotało, ale na szczęście okazało się, iż to tylko fałszywy alarm, więc oboje z powrotem ruszyli do pudełek po kolejne bombki.
— My też! W salonie! — odkrzyknęła.
Choinka w domu Wangów nie wyglądała ładnie. Wsadzona do doniczki, bo wyrwana z korzeniami, sięgała Mei zaledwie do brody, a dziewczyna była i tak dość niska. Chwiała się na boki, jakby usilnie próbowała zatańczyć w rytm piosenki gwizdanej przez Ardena, wprawiając w ruch nieskończoną ilość bombek. Nosiła na sobie strój tak ciężki, że gdy stała w miejscu, zdawała się przechylać w przód pod naporem ozdób. Mei przypominała ona maiko z opowieści ojca, japońską gejszę tuż po debiucie, która mimo niewielkiej wagi, musiała mieć na sobie kimono ważące czasem nawet dwadzieścia kilogramów. I tak jak kobieta sztuki przepasana kilkunastometrowym obi, tak ich mała choineczka obrzucona była mocą kolorowych łańcuchów.
— Przywiozłam nasze prezenty. Zabrałam je ze sobą do pracy — mama mamrotała, szamocząc się z płaszczem, jeszcze stojąc w przedpokoju — bo wiedziałam, że jeśli zostawię je w domu, znów będziecie podglądać.
Główną zaletą kupowania sobie prezentów kilka miesięcy wcześniej było to, iż szepnięcie na ucho o nietrafionej niespodziance nie uchodziło za nic złego.
Kiedy ostatnia ozdoba została umieszczona na drzewku, Cho właśnie wchodziła do salonu. Przystanęła w drzwiach, opierając się biodrem o ścianę i mierząc uważnym spojrzeniem czarnych oczu kolorową choinkę, a potem dopiero zwróciła uwagę na męża i córkę.
— Jest okropna — wymamrotała z szerokim uśmiechem. — Ale wy jesteście jeszcze bardziej okropni. Nie powinniście w ogóle dostawać prezentów na święta.
Mei roześmiała się głośno, po czym wyskoczyła z miejsca, by potem wtulić się w mamę i móc chłonąć zapach jej perfum, który tak bardzo kochała. Arden powoli wstał z kanapy i ruszył w kierunku kuchni, po drodze całując w czoło żonę, jak i córkę. Cho mamrotała dziewczynie do ucha, że chyba nigdy nie tęskniła za nią tak mocno, jak w ciągu ostatniego miesiąca. Mei wyczuła w jej głosie dziwny smutek.




JIHOON 
9 lipca 2023r.

Wycinek z sobotniego wydania Proroka Codziennego:

Ministerstwo Magii przykrością informuje, że wraz z dniem 8 lipca 2023r. pożegnaliśmy dyrektora Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, pana Ahn Jiwoonga. Uroczystości pogrzebowe odbędą się 29 lipca 2023r. w Kościele Niepokalanego Serca Maryi przy Brompton Road, SW7 2RP, o godzinie jedenastej. 




ALEXANDER 
22 grudnia 2017r., godzina 16:26

Mało brakowało, a drobny chłopak wywinąłby koziołka, gdy wbiegał do kuchni pełnej ludzi. Poślizgnął się na dywaniku w przedpokoju, zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków i wyskoczył do góry, nawet nie mając czasu na krótki, ostrzegawczy okrzyk. Całe szczęście, wylądował w ramionach swojego wujka, aurora, notabene zawsze przygotowanego do działania w niebezpiecznych sytuacjach — nawet, gdy oznaczały one łapanie małych chłopców w locie.
— Gdzie lecisz? — zarechotał, odstawiając Alexandra z powrotem na ziemię. Ten wyszczerzył się do niego porozumiewawczo, ukazując drobne braki w dziecięcym uzębieniu.
Urodziny Alexandra wypadały w grudniu, w okolicy Bożego Narodzenia. Cała rodzina wtedy zbierała się w ich ogromnym domu, by świętować przez cały tydzień, a nieczęsto rozjeżdżała się dopiero po Sylwetrze i Nowym Roku. Chłopak uwielbiał ten czas, bo krewnych miał naprawdę wielu, więc nie brakowało mu kompanów do zabawy. Dorastając z trzema braćmi i dwiema siostrami, przyzwyczajony był do przebywania z dużą ilością ludzi wokół.
— Alex, idziesz?! — krzyknął David Stratford, kuzyn chłopaka, machając do niego ręką.
Mały brunet już miał ruszyć przez zapełnioną kuchnie, gdy nagle zatrzymał się. Oparł dłoń o blat, spoglądając niewidzącym wzrokiem w kierunku Dave'a.
Coś mu się śniło. Coś z całą pewnością mu się śniło. Widział siebie, biegnącego przez zaspę, z sankami w rękach. Dostrzegł też swoich kuzynów, braci i najmłodszą siostrę, która paplała w najlepsze o tym, że już za cztery lata pójdzie do "Gongwartu", by "czaro-marować" jak jej rodzeństwo. Usłyszał też jej przerażony krzyk i głośny wybuch płaczu, gdy zbiegała czym prędzej z górki.
Na dole leżał on, ciężko kwicząc, nie mogąc się ruszyć. Zsunął się z zaspy, przeturlał przez chwilę, a potem wylądował na prawej nodze, mocno ją wykręcając. Zanosił się płaczem i prosił, by ktoś zawołał jego mamę. David pobiegł z powrotem do domu, kompletnie przerażony, by wszcząć alarm.
— Alex, no śpisz czy idziesz z nami?!
Chłopczyk potrząsnął głową. Dalej znajdował się w kuchni, opierał o blat i patrzył na swojego kuzyna. Zasypianie w ciągu dnia wydało mu się odrobinę dziwne, ale w końcu stwierdził, że to pewnie nic takiego. Obiecał sobie jednak, że opowie o tym wieczorem mamie, gdy będzie go układać do snu.
— Idziemy! — krzyknął, ruszając po płaszcz.
Tego wieczoru złamał nogę w dwóch miejscach.



ABIGAIL 
7 kwietnia 2023r

Minęły już dwa miesiące, odkąd Edmund poprosił Henry'ego o znalezienie mu spadkobierczyni majątku. Dwa miesiące, podczas których dzień w dzień Trowler wysłuchiwał narzekań na to, jakim jest beznadziejnym przyjacielem i że zdecydowanie nie można mu powierzyć tak ważnych spraw — mimo wszystko, wciąż oczekiwał, że Henry zrobi to za niego. Na pytanie, dlaczego nie może szukać dziedziczki sam, dostał wyjątkowo dosadną odpowiedź — minutę ciszy, kamiennego spojrzenia i wysyczane "naprawdę teraz odwracasz to wszystko przeciwko mnie?".
Nie miał wyjścia. Musiał to w końcu zrobić.
Problem w tym, że oprócz odezwania się do kogokolwiek (co już przekraczało granicę absurdu), musiał jeszcze wykonać pierwszą część zadania, a mianowicie znaleźć kandydatkę. A absolwentek Hogwartu było wiele i niestety spora ich część nierzadko przebywała w Hogsmeade.
Jego uwagę przykuło mnóstwo dziewczyn. Okazywały się, oczywiście według Edmunda, za głupie, za głośne, za ciche, za grube ("I tak jesteś grubszy, wiesz o tym... Umrzesz przez to kiedyś... Upiekłem dziś ciasto z czekoladą, jest w kredensie, ale zjedz je w nocy, bo nie mogę na to patrzeć."), za wysokie, za niskie, a w ogromnej większości... Nieciekawe.
W końcu znalazł idealną kandydatkę. Miał wolne w pracy, Edmunda nie było, siedział zatem do późna w barze, pijąc piwo i zajadając krakersy. Anglia wygrała z Hiszpanią mecz Quidditcha, pub był więc przepełniony świętującymi mieszkańcami oraz częścią uczniów. Zebrał się około pierwszej, w doskonałym humorze, zupełnie zapominając o obowiązku rozglądania się za odpowiednią spadkobierczynią.
I właśnie wtedy dostrzegł niską brunetkę, która czmychnęła na zacienioną ścieżkę prowadzącą do zamku. Cechą wyjątkową niskiej brunetki czmychającej na zacienioną ścieżkę prowadzącą do zamku okazało się to, iż w trakcie przeskoczenia z głównej ulicy zmieniła się w ogromną, czarną panterę. A to oczywiście zainteresowało Henry'ego.




MEI 
13 lipca 2023r., godzina 6:40

Chmury zbierały się już od kilku godzin, ale dopiero teraz małe kropelki zaczęły spadać z nieba, tworząc miły dla ucha szum, gdy znikały w wysokiej trawie. Mei przymknęła oczy, pozwalając, by woda spływała jej po twarzy, i odetchnęła cicho. Nie spała całą noc.
Była na małej wsi, w domu rodzinnym swojego ojca. Wymknęła się około dwunastej i pokonała niewielką odległość dzielącą ją od plaży, a potem przysiadła na jej skraju, na trawie. Bardzo długo myślała.
Arden, jej ojciec, zmarł tydzień temu. Dzisiaj miał odbyć się jego pogrzeb.
Pan Wang był marzycielem i tę cechę przekazał niemal w stu procentach swojej jedynej córce — oboje budowali zamki z lodu, rządzili krajami, śpiewali w operze czy wygrywali na loterii lub znajdowali seryjnego mordercę, oczywiście we własnej głowie. Oboje mieli problemy z okazywaniem uczuć, dusząc w sobie każdą emocję, trochę ze strachu, trochę z egoizmu. Wszystko, co przeżywali wewnętrznie, w większości przelewali na papier, a dzielili się tym jedynie ze specjalnymi osobami, jeżeli w ogóle.
Jej ojciec miał plany. Niezliczone ilości planów w postaci zapisanych białych kartek, które przewalały się w jego gabinecie z szafki do szafki, ze stosika do stosika w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Mei nie było smutno z powodu tego, że jej ojciec nie żyje. W stosunkach z innymi cechowała ją chłodna kalkulacja — jeśli Arden umarł, nawet swoim największym żalem nie mogłaby go wskrzesić. Czuła natomiast wielką gorycz na myśl o jego marzeniach, które, o ile nic by z tym nie zrobiła, miały zostać zakopane już za kilka godzin na małym, wiejskim cmentarzu.
Sięgnęła ręką do torby, by wyjąć z niej książkę ojca, przed której przeczytaniem broniła się przez te wszystkie lata, a którą skończyła właśnie o dwunastej.
Książka była dobra, bardzo dobra.




JIHOON 
10 lipca 2023r. 

Wycinek z niedzielnego wydania Proroka Codziennego:
Jak podaje nasz informator, sprawę morderstwa Ahn Jiwoonga poprowadzi koreański detektyw, Choi Minjae. Rodzina odmawia jakichkolwiek informacji na ten temat. Więcej o tym na str. 6. 



ABIGAIL 
28 kwietnia 2023r, godzina 20:57

Zbliżały się egzaminy i niestety nie zwykłe, sprawdzające umiejętności magiczne zebrane w trakcie jednego roku, tylko owutemy, z całych siedmiu lat nauki, ostatnie testy, jakie Abigail zostały. Lawrence wybrała sześć przedmiotów i pluła sobie przez to w brodę podczas ostatnich kilku tygodni, bo większość wolnego czasu przeznaczała na naukę w bibliotece. Normalnie wybrałaby na to miejsce pod wielkim drzewem na błoniach, jednak teraz wolała unikać wychodzenia na zewnątrz. To zupełnie do niej nie pasowało, ale od kilkunastu dni coraz bardziej obawiała się przebywania na dworze, w szczególności samej oraz po zmroku. Od czasu do czasu pozwalała sobie na krótkie spotkania z profesorem Karkarowem w Zakazanym Lesie, ale tylko pod warunkiem wspólnego powrotu do zamku.
Ktoś ją śledził. Czuła na plecach czyjeś spojrzenie, czuła obecność, jednak nawet w formie pantery nie mogła zlokalizować swojego prześladowcy. W końcu uznała, że na pewno świruje przez natłok nauki, ale dla pewności obiecała sobie, że w najbliższych tygodniach nie będzie spacerować w samotności.
Abigail była jednak mistrzem nieprzestrzegania zasad, nawet własnych. Już po kilku dniach wzruszyła ramionami, zupełnie zapominając o dawnym strachu, i wyślizgnęła się tajemnym przejściem z zamku, by chociaż przez moment nacieszyć się ciepłem nocy w swojej zwierzęcej formie.
Na początku nie poczuła różnicy, lecz gdy tylko wkroczyła na drogę prowadzącą do Hogsmeade, znów powróciło to dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Zatrzymała się i powarkując cicho, rozejrzała się wokół. Nikogo nie dostrzegła, natomiast usłyszała cichy szelest tuż za sobą. Odwróciła się szybko w tamtym kierunku.
Z odległości kilku metrów przypatrywał jej się starszy mężczyzna. Abigail nie zawahała się nawet na chwilę — ruszyła biegiem w jego kierunku i powaliła go na ziemię, kłapiąc z wściekłości pyskiem.




ALEXANDER
4 listopad 2022r, godzina 11:39

Stratford przekręcił klucz w drzwiach. Wszedł do domu tylnym wejściem, by potem przejść korytarzem dla służby na górę, do swojego pokoju. Nie spodziewał się, że w środku ktoś go zastanie, dlatego stanął w progu, zaskoczony, a potem z twardą miną założył ręce na piersi.
— Proszę, wyjdź — powiedział do matki. Siedziała na łóżku, skubiąc rąbek narzuty i patrząc na niego tymi dużymi, zielonymi oczami, które przez tyle lat zazwyczaj wyrażały najszczerszą troskę oraz łagodność. Teraz świeciły się od świeżych łez.
— Alex, posłuchaj mnie — zaczęła, wstając. Chłopak wystawił przed siebie ręce w obronnym geście.
— Nie chcę tego słuchać, rozumiesz mnie? Przyjechałem po rzeczy. Zaraz wychodzę.
Alexander machnął różdżką, a spod szafy wysunęła się ogromna walizka, w której zaraz zaczęły lądować poskładane w locie ubrania. Przeszedł potem przez pokój, by pozbierać najpotrzebniejsze rzeczy, zupełnie przy tym ignorując matkę, ale gdy odwracał się do wyjścia, coś go tknęło. Rzucił kufer na ziemię i spojrzał na starszą kobietę.
— Tysiące ludzi, mamo. Tysiące ludzi zginęło przez głupotę takich… Takich jak wy, jak nasza rodzina. Wspieraliście morderców, wiesz o tym? — powiedział. Chciało mu się płakać, lecz nie mógł sobie pozwolić na rozklejenie właśnie w tym momencie. — Ja to widziałem, byłem tam. Część moich przyjaciół nie żyje, dociera to do ciebie?
Wściekłość, która go ogarnęła, zdławiła momentalnie wyrzuty sumienia z powodu płaczu matki. Wspomnienia trzeciej bitwy przeleciały mu przed oczami jak żywe, przez co na moment spuścił głowę, zbyt roztrzęsiony, by móc cokolwiek powiedzieć.
— Nie chcę mieć z wami nic wspólnego — odezwał się w końcu. — Cieszcie się, że nie wylądowaliście w Azkabanie.




 ABIGAIL 
28 kwietnia 2023r, godzina 21:04

— Nie zabijaj mnie! Nie zabijaj! Expeliar-ała, moja ręka! Posłuchaj mnie!
Abigail dyszała z wściekłości, wciąż pod postacią pantery, stojąc nad mężczyzną i przypierając go do zimnego podłoża. Od kilku minut pastwiła się nad nim, patrząc z satysfakcją na przerażenie odbijające się w jego oczach. Gdyby myślała trzeźwo, pewnie przeraziłaby się swoim zachowaniem, ale teraz jej to nie obchodziło — wylewała swój własny strach i frustracje, które nazbierały się w ostatnich dniach.
— Chcę ci coś zaproponować! Boże, nie śliń mnie... Jestem uzdrowicielem! Ze szpitala świętego Munga! Chciałbym Ci zaproponować współpracę, nie zamierzam Ci nic zrobić, tylko proszę, zejdź ze mnie!
Odpowiedzią Lawrence dalej była cisza. Mężczyzna sięgnął bardzo powoli po swoją różdżkę — pantera ponownie warknęła, lecz się nie poruszyła — i wyrzucił ją na kilka metrów w bok, by potem ułożyć dłonie z powrotem na ziemi.
— To był zły pomysł… Posłuchaj, jest mi bardzo niewygodnie. Mogłabyś ze mnie zejść?
Brak odpowiedzi. Mężczyzna westchnął.
— Nazywam się Henry Trowler. Jak mówiłem, jestem uzdrowiciem. Mieszkam z pewnym facetem, który chce ci zaproponować... Kasę. Szuka sobie spadkobiercy i poszukuje kogoś, kto sprosta jego dziwnym wymaganiom. Jesteś zainteresowana?
Gdyby pantery mogły wpatrywać się w kogoś z niedowierzaniem, najpewniej tak wyglądałaby w tym momencie Abi. Cofnęła się nawet kilka kroków i z roztargnienia zmieniła z powrotem w swoją człowieczą postać, co działo się w chwilach, gdy traciła kontrolę, a co swoją drogą nie zdarzyło się jej się już przez długi czas.
— Co? — wymamrotała zupełnie bezradnie. Usiadła na zimnej trawie.
— Edmund, facet, z którym mieszkam, szuka sobie spadkobiercy. Wymyślił sobie, że...
— Jesteś pijany?
— Nie jestem. Czekaj, nie, od początku. Spotkałem go rok temu w...
— Okej, twój czas minął. Nie mam ochoty na dalszą konwersację. A jeśli jeszcze raz poczuję, że znajdujesz się obok mnie, naprawdę wydrapię ci oczy.
— Proszę! Posłuchaj mnie! Wytłumaczę ci wszystko, jeśli tylko pozwolisz mi, żebym...
— Nie będę pozwa...
— SKOŃCZYĆ CHOĆ JEDNO PIEPRZONE ZDANIE!
Dawno nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek podniósł głos na Abigail — zapomniała już, jakie to nieprzyjemne. Zanim jednak pozwoliła, by kolejny raz opanowała ją wściekłość, poczuła delikatne wyrzuty sumienia z powodu swojego wcześniejszego zachowania. Przez krótki moment zapomniała nawet o tym, że to właśnie przez Henry'ego przez ostatnie kilka dni odchodziła od zmysłów.
— Spotkaj się z nami. Jutro wieczorem, w Trzech Miotłach, przy wszystkich ludziach. Możesz zabrać kogo chcesz, wszystko ci wyjaśnię.
Cisza.
— Proszę. On nie da mi spokoju.
— Kto?
— Edmund.
Lawrence powoli zaczynała zauważać komizm tej sytuacji.
— Obowiązują stroje wieczorowe — wymamrotała i podniosła się z miejsca. Ruszyła biegiem tą samą ścieżką, którą poruszała się wcześniej, by za kilka sekund zniknąć w ciemności lasu, zostawiając Henry'ego.
Mężczyzna powoli wstał, otrzepując płaszcz. Rozejrzał się wokół, zorientowawszy się, że właśnie znajduje się zupełnie sam na środku Zakazanego Lasu, bez różdżki, opluty przez panterę, a w dodatku znieważony tym samym przez jakąś pyskatą siedemnastolatkę.
— Pf, stroje wieczorowe!
To było łatwiejsze, niż sobie wyobrażał, niemniej jednak, jak stwierdził, rozmowa z panterą rzeczywiście okazała się o wiele bardziej komfortowa, aniżeli rozmowa z dziewczyną.




SEUNGHYUN
4 styczeń 2023r., godzina 15:30
Szef grupy policyjnej, Kyo Woojung, sięgnął dłonią do twarzy, by zdjąć okulary. Przeciągnął się na skórzanym krześle, ziewając głośno, po czym przymknął oczy, zdecydowany uciąć sobie piętnastominutową drzemkę. Od ponad ośmiu lat przeznaczał codzienną przerwę obiadową na krótki odpoczynek w trakcie pracy, zresztą jak i większość jego współpracowników.
— Panie Kyo, można? — Do gabinetu wsunął się mężczyzna. Pan Kim był młody, nowy w wydziale i nadzwyczaj entuzjastyczny, a co najważniejsze doprowadzał Woojunga do szału.
— Nie widzisz, że jestem zajęty? — mruknął, nie otwierając oczu.
— To ważne. Sprawa Lee Seunghyuna, tego znalezionego miesiąc temu w podziemnym parkingu w londyńskim...
— Pamiętam.
Pan Kyo już nie wykładał się na fotelu. Przez moment spoglądał na biurko, mrużąc oczy, jakby próbował sobie coś przypomnieć, a potem sięgnął po telefon. Zaraz jednak odłożył słuchawkę i zwrócił się z powrotem w kierunku młodego mężczyzny. Wyglądał na zdezorientowanego.
— Ale zaraz, zabójca Lee Seunghyuna został znaleziony.
— Tak, zgadza się. — Pan Kim zrobił kilka kroków i ułożył plik kartek na biurku. — Chodzi o to, że przed kilkoma dniami zmarł jego ojciec, Lee Siwon. Został pochowany w ich grobowcu rodzinnym.
— I co z tego? — Starszy mężczyzna zaczynał się niecierpliwić.
— Grabarze przez przypadek przewalili drugą trumnę. Jak się okazuje, nie było w niej zwłok Seughyuna. Znaleźliśmy w niej tylko to.
Pan Kim położył na biurku foliową torebkę. Woojung sięgnął po nią, marszcząc brwi, a potem nasunął na nos okulary, by z bliska przyjrzeć się temu osobliwemu dowodowi.
Była nim złota obrączka.




ALEXANDER 
29 marca 2043r, godzina 20:49

— Masz coś przeciwko, żebyśmy na Wielkanoc pojechali do Janet? Strasznie marudzi, że u nas nie ma gdzie zaparkować, a Rob mówił coś ostatnio o tym, że mają jakieś problemy z samochodem...
— Bardzo mi to wszystko jedno — powiedział Alex, przysuwając się z uśmiechem do żony, a potem musnął wargami jej policzek, oczywiście delikatnie, by nie zrzucać na siebie pełnych obrzydzenia jęków ich syna. Max ostatnimi czasy wykazywał głośną pogardę dla publicznego okazywania uczuć, co w jego mniemaniu oznaczało jakimkolwiek zbliżenie ludzi różnej płci, chociażby to był jedynie uścisk dłoni.
— Ucz się od taty, żeby być takim ugodowym. — Jane roześmiała się, dalej zajęta myciem naczyń. Chłopiec oczywiście jęknął z niesmakiem, po czym szybko wstał od stołu i wyleciał z kuchni.
— W piłkę idę pokopać! — krzyknął jeszcze na odchodne, nim zatrzasnęły się za nim drzwi frontowe.
Pani Stratford westchnęła, odkładając gąbkę. Sięgnęła po ścierkę, by wytrzeć ręce, a potem odwróciła się w kierunku męża z pobłażliwym uśmiechem na ustach.
— Straszny z niego urwis, Alex. Pani Anderson mówi, że powoli nie daje sobie z nim w klasie rady.
— Pani Anderson to pięćdziesięcioletnia prukwa, której obrót wokół własnej osi zajmuje więcej niż Wenus. Nie dziwię się, że nie daje sobie z nim rady — mruknął mężczyzna. Oberwało mu się mokrą ścierką w akompaniamencie śmiechu żony.
Jane Lockwood była uroczą, krótko ściętą brunetką, którą Alexander poznał, gdy był na drugim roku Oxfordu. Nie zwrócił początkowo na nią szczególnej uwagi — ot, zwykła dziewczyna, których na korytarzach uczelni widział wiele. Problem z Jane zaczął się, gdy kiedyś przez przypadek usłyszał komentarz jakieś ich wspólnej znajomej na temat tego, że panna Lockwood za nim nie przepada. Trzy lata starał się, by się z nim umówiła, a gdy już do tego doprowadził, upewnił się, by skraść jej serce. Gdzieś po drodze, a może nawet i na samym początku, ona skradła jego.
— Mówię poważnie, Alex. Trzeba coś z tym faktem zrobić.
— Wiem, wiem. Spróbuję z nim porozmawiać, ale... — urwał nagle.
Kobieta spojrzała na męża z lekkim zawahaniem w oczach. Złapała go za rękę i pomogła w przejściu do stołu, spodziewając się, iż nadchodzi jeden z jego dziwnych ataków — przed laty przeprowadzili serię badań w szpitalu, ale nikt nie potrafili określić, co tak naprawdę mu dolega. Niemniej jednak jego ataki nie były groźne.
Alex znów podróżował w przyszłości. Śnił, jak to nazywał już od lat.
Widział swojego syna, który otoczony znajomymi wybił kamieniem okno piwnicy swojej szkoły, po czym wślizgnął się do środka pomieszczenia. Zobaczył również, jak chłopiec malował klejem krzesło swojej nauczycielki, ale też minę tej samej kobiety, najpewniej pani Anderson, która następnego dnia zdarła lnianą spódniczkę z nóg, wstając od biurka. Tuż po chwili jedyne, co dostrzegał, to zafrasowana twarz swojej żony.
— Wszystko w porządku? — powiedziała, marszcząc brwi. Dotknęła powoli jego policzka.
— Tak, tak. Wiesz co... — Na ustach Alexa pojawił się krzywy uśmiech. — Porozmawiam z Maxem jak najszybciej, jak się tylko da.




ABIGAIL
29 kwietnia 2023r, godzina 18:27

— Więc twierdzisz, że szukacie spadkobierczyni?
— On szuka, nie ja.
Sobotni wieczór w Trzech Miotłach wyglądał dokładnie tak, jak zawsze — tłumy ludzi, dużo śmiechu, podniesione głosy, rozlane piwa, brzęk szkła i dobra zabawa (w zależności od stolika w większym lub mniejszym natężeniu). Lawrence siedziała w rogu pomieszczenia na przeciwko jednych z najdziwniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek w życiu spotkała.
Jak się okazało, obietnica ubrania strojów wieczorowych została potraktowana przez obu mężczyzn z należytą powagą. I jeśli jeszcze Henry w jednym ze swych mugolskich garniturów wydał się Abi dziwny na tyle, na ile dziwny mógł być mugol w magicznym świecie, tak szata wyjściowa Edmunda przerosła jej wszelkie oczekiwania — długi płaszcz z ciężkiego, wzorzystego brokatu, przepasany w talii grubym pasem nasuwał dziewczynie na myśl gejsze z Japonii. Nawet jak na czarodzieja, jego ubranie było dość osobliwe. Na stopach miał zwykłe, sportowe klapki z czarnej gumy, a na głowie spiczasty kapelusz, niebieski, jak i reszta jego stroju.
Lawrence, oczywiście, przyszła po prostu w spodniach i bluzie, ale nałożyła na głowę czapkę z uszkami kota, którą dostała od brata na zeszłoroczną Gwiazdkę.
Henry upił łyka piwa. Edmund zerkał na Abigail z zaciekawieniem; nie odezwał się jeszcze ani słowem.
— Dlaczego? — zapytała.
— Bo jestem bardzo starym wampirem i nie chciałbym, by starania mojego życia poszły na marne.
Dziewczyna spojrzała na Edmunda. Nie wyglądał odpychająco, wręcz przeciwnie. Owszem, był stary i pomarszczony, a jego skóra miała nieprzyjemny, ziemisty odcień, jednak w jego oczach paliły się ogniki zwracające uwagę na ogromne pokłady poczucia humoru, a lekko uniesione kąciki ust powodowały u Abi chęć do uśmiechu.
— Jesz... Ludzi?
— Już nie.
Po plecach Abigail przeszedł dreszcz zaciekawienia. Mimowolnie nachyliła się odrobinę nad stolikiem, dalej wpatrując się w Edmunda, doszukując się w jego spojrzeniu oznak kłamstwa. Nie znalazła ich.
— Dlaczego ja?
— Jeszcze nie wiem, czy to będziesz ty.
Lawrence pokręciła powoli głową.
— Nie rozumiem.
— To będzie długa noc — wtrącił się Henry. I Abigail, i Edmund posłali mu mordercze spojrzenie, by potem momentalnie spojrzeć się na siebie. Dziewczyna nie mogła już powstrzymać uśmiechu. To była jedna z najdziwniejszych przygód, w których brała udział.
Złapał ją szybko, zarzucił wędkę.

***

— Abi, żartujesz?! Spotkałaś się z wampirem?! Bo chce, żebyś była jego spadkobierczynią?! Czy Ty w ciągu dnia znajdujesz choć chwilę, którą poświęcasz na to, żeby pomyśleć?!
— Danny. Bądź. Cicho. Tak, spotkałam się z wampirem i tak, dlatego, że chce, żebym była jego spadkobierczynią.
Właśnie szli z Danielem, jej najlepszym przyjacielem, z biblioteki do Wieży Astronomicznej, w której ostatnio spędzali sporo czasu, ucząc się razem do egzaminów. Chłopak przystanął, kręcąc głową z niedowierzaniem, przez co Lawrence musiała się wracać i pociągnąć go za rękaw szaty.
— Czego on od ciebie chce?
— Niczego, po prostu rozmawiać.
— Jesteś szalona. Jeśli umrzesz, zjedzona przez stuletniego wampira, to uświadamiam cię, że nie ponoszę za to najmniejszej odpowiedzialności, jasne?
Abigail roześmiała się, zerkając na bruneta.
— Jasne, Danny. Tylko uważaj, bo może ja zjem ciebie...
Tym razem oboje się zatrzymali, a niemrawy uśmiech zszedł z twarzy chłopaka, zastąpiony wyrazem przerażenia. Abigail kolejny raz się roześmiała, tym razem jeszcze głośniej, po czym znów pociągnęła go za rękaw.
— Spokojnie, tylko żartuję.
— Nie żartujesz, wiem to.
— No... I może masz rację.



MEI 
28 maja 2043r, godzina 7:29

— Phoebe, spóźnisz się do szkoły! — Krzyk kobiety zawisł w powietrzu. Na reakcje jednak nie miała co liczyć, bo z pokoju na górze dobiegała przytłumiona, popowa muzyka. Ciche tupanie, które roznosiło się hukiem po suficie, mogło wnioskować, że trzynastolatka jest w trakcie swojej porannej sesji tańca.
— Zamorduje twoją siostrę kiedyś, słowo daję — wymruczała, podając małemu chłopczykowi, siedzącemu na dziecinnym, wysokim krzesełku, jeszcze jedną łyżkę papki marchewkowej.
— Mamo, co mam z tym zrobić? — Kolejny brzdąc, w wieku lat ośmiu, wpadł z dworu do kuchni razem z psem rasy Golden Retriever, dzierżąc w rękach ubłoconą, wyjściową koszulę. Brunetka zacisnęła usta w wąską linię. Wolała nie pytać o szczegóły.
— Zanieś to do pralni i na Merlina, ubierz się i wyjdź do szkoły. Nie, czekaj! Nie sam. Czekaj na swoją siostrę. A w ogóle to idź po nią na górę, bo oboje się spóźni-nie! Nie w tych brudnych butach!

***

Nie wszystko w moim życiu ułożyło się tak, jak sobie to zaplanowałam, pomyślała, zerkając przez okno na dwójkę swoich dzieci, które paplając ile wlezie, pakowały się do autobusu. Ale lubię je.
Kobieta nie mogła oddać się niestety dłuższym rozmyślaniom. Bobasowi, który dalej siedział w krzesełku dla dzieci, bardzo nie podobało się spędzanie tyle czasu w jednym miejscu. A gotowana marchewka dalej nie została zjedzona.
Życie Mei nie przedstawiało się różowo. Najpierw straciła ojca, a kilka lat później i matkę, w nieszczęśliwym wypadku z winy obcego kierowcy. Wyszła za mąż, mając dwadzieścia cztery lata i dalej marząc o międzynarodowej karierze pisarki; wielkimi, iskrzącymi oczami patrząc w przyszłość, która malowała się w jej głowie tysiącami barw.
Teraz kończyła trzydzieści osiem lat, była po rozwodzie, miała trójkę dzieci i dobrze płatną pracę. W głowie jednak dalej pozostała tą samą Mei, która wieczorami oddawała się przyjemnym podróżom w najciemniejsze zakamarki własnej wyobraźni, a następnego dnia rano spisywała na papier owe wycieczki.
— Mama! — wykrzyknął chłopiec, machając łyżeczką z jedzeniem i tym samym obryzgując pomarańczową papką wszystko to, co znajdowało się w jego pobliżu.
— Tak, mama, a kto inny? — jęknęła ze zrezygnowaniem, sięgając po ścierkę. Zabrała maluchowi talerzyk, by nie narobił większych szkód, a bynajmniej nie w przeciągu tych kilku sekund, które musiała przeznaczyć na sprzątanie.
Przerwała na moment ścieranie marchewki ze ściany i uśmiechnęła się krótko. Wyciągnęła rękę na górną półkę po książkę oprawioną w czarną skórę, by potem przejechać powoli palcem po nadrukowanych, złotych literach.
"Zbiór prac Ardena Wanga" rzeczywiście okazał się międzynarodowym bestsellerem.




ALEXANDER 
22 grudnia 2066r, godzina 14:02

Starszy pan odstawił z trzaskiem kubek zielonej herbaty na stoliczek. Siedział w fotelu przy oknie z widokiem na ogród, w salonie, czytając książkę polecaną przez znajomego z Hogwartu, "Zbiór opowiadań Ardena Wanga". Z tego, co zrozumiał, książka była wydana przez córkę autora, jakąś Mei, której jednak nie mógł sobie przypomnieć ze szkoły.
Nagle rozdzwonił mu się telefon. Minęła chwila, zanim wyciągnął aparat z kieszeni.
— Halo? — wymamrotał.
— Tato, tu Max. Będziemy z Sylvią u Ciebie jutro rano, żeby przygotować wszystko na przyjęcie. Zabierzemy dzieciaki, nie mogą się już doczekać. Sylvia stara im się wytłumaczyć, że dmuchanie balonów w domu jest bezsensowne, ale... Wytłumacz im coś.
Alexander zachichotał.
— Dobrze, dobrze. Powiedz Sylvii, że upiekłem ciasto dyniowe, jej ulubione.
— Powiem na pewno. Dobra, tato, kończę, bo Jane próbuje zjeść własnego brata i jeśli-cholera! Okej, widzimy się jutro. Wszystkiego najlepszego tato, pa! — Max rozłączył połączenie.
Na ustach starszego pana pojawił się smutny uśmiech, gdy odłożył telefon na stolik. Pisząc to, mnie też się robi smutno.
— Znowu zaczynasz, prawda? — mówi Alex, spoglądając w górę na własną autorkę. Uśmiecham się, trochę przejęta, a serce bije mi jak szalone.
Musiałam to dodać.
— Dodawaj, co chcesz. — Podnosi się z fotela i rusza do kuchni. Grzeje wodę na kolejną herbatę, mimo iż wie, że na pewno nie zdąży jej dopić. — Wiesz co, na początku nie sądziłem, że tak zgrabnie ułożysz mi życie. Spodziewałem się nagłego zwrotu akcji, gdzie trup ściele się gęsto, a tu, w tym wątku, mamy tylko jedne zwłoki.
Przepraszam, Alex.
— Nie masz za co przepraszać. — Śmieje się i pokazuje ręką na fotografie ułożone w ramkach na parapecie w kuchni. — Dałaś mi piękne życie, dobrą żonę i krnąbrne, ale kochające dziecko. Spokojny żywot, z dala od magii. Tego chciałem.
Wiem.
— Jeśli mogę cię o coś prosić, Ada — mówi jeszcze, przechodząc z kubkiem z powrotem do salonu. Siada na fotelu, sięga po książkę i układa ją sobie z powrotem na kolanach. — Niech ktoś inny przyjedzie jutro pierwszy. Może sąsiadka, ale na pewno nie Max.
Myślę długo, zastanawiam się, przestaję pisać. Wzruszam się. Zmieniam w końcu koncepcję opowiadania, a Alex uśmiecha się szeroko, patrząc na mnie z rozbawieniem. Mimo zmarszczek i twarzy starego człowieka, którego chciałam tu opisać, wciąż widzę przed sobą postać młodzieńca. Młodzieńca, który wie, że dzisiejszego dnia nie zaśnie wiecznym snem.
Będziesz mieć swoją imprezę urodzinową, Alex.
— Wiem, wiem, już wiem. — Opiera się zawadiacko o fotel i układa głowę na splecionych dłoniach. Powoli gubię gdzieś uczucie żalu. — Powiedz, naprawdę nie możesz beze mnie żyć, co?
Nie denerwuj mnie, bo zaraz doświadczysz ataku serca.
— Idź już pisać ten ostatni wątek, skarbie. — Mruga do mnie okiem. — Nie sądziłem, że jesteś taka miękka.
Boże, nie będę za Tobą tęsknić.



ABIGAIL 
16 maja 2013r, godzina 11:07

Dwie Puchonki, Martha i Felice, najlepsze przyjaciółki od niemal lat siedmiu, szły pod rękę w kierunku Herbaciarni Pani Puddifoot, trajkocząc w najlepsze. W pewnym momencie minęły Daniela O'Briana, znajomego z klasy, który maszerował wściekle ulicą z rękami w kieszeniach i głową skrytą za kapturem szaty. Nawet nie odpowiedział im na "cześć".
— Dziwna sprawa z tą Abi, nie? Danny to chyba mocno przeżywa — mruknęła Felice, odgarniając z twarzy kosmyki czarnych włosów. Zawsze wydawało jej się, że Daniel jest przeuroczy, ale on nigdy nie zwracał na nią uwagi, wiecznie będąc zafrasowanym Lawrence.
— Dziwna? Ona nie rzuciła po prostu szkoły?
— Nie tylko! Co ty, nie wiesz? — Felice przewróciła oczami. — Podobno pewnego dnia wyszła z zamku i nie wróciła. Zostawiła tylko krótkie wiadomości kilku osobom, ale nikt nie wie, gdzie ona jest! Jej rodzina jest załamana. Widzisz, jak wygląda Danny. Coś jest na rzeczy, czuję to.
Martha wzruszyła ramionami, po czym roześmiała się.
— Jesteś furiatką. Myślę, że ciastko z kremem uleczy twoją detektywistyczną duszę.
— Myślę, że masz całkowitą rację. Ej, w ogóle... Nie uważasz, że ten Danny jest całkiem słodki?
ciąg dalszy nastąpi… może
jak mi się będzie chciało
Wasza jedyna i niepowtarzalnie głupia — coup d'état

10 komentarzy:

  1. Jestem absolutnie zachwycona. Tekst jest długi, ale kiedy czytałam, w ogóle tego nie odczułam, bo zostałam totalnie wciągnięta w świat twoich bohaterów. Co prawda znam ich wszystkich tylko "z widzenia", że tak powiem, ale czytając o nich, czułam się, jakbym właściwie czytała o starych znajomych. Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to chyba nie ma się do czego przyczepić, żadnych błędów, wszystko tak, jak powinno być.
    Nie umiem stwierdzić, który wątek zainteresował mnie najbardziej. Uśmiech na mojej twarzy z pewnością sprawiła przygoda, która przytrafiła się Abigail, ale tak naprawdę tylko jej mogło przydarzyć się coś takiego. Przez cały ten czas współczułam Henry'emu - nie dość, że wampir uwalił się mu na głowę, to jeszcze kazał mu szukać spadkobierczyni, a potem został zaatakowany przez pumę. Czy w następnej notce możesz wspomnieć czy wszystko u niego w porządku? Naprawdę polubiłam tą postać. :c
    Tak szybko, jak zdążyłam polubić postać Ardena (znowu to robię, skupiam się na postaciach pobocznych, przepraszam), tak szybko zdążył umrzeć i przyznam, że mi się serce przekroiło na pół, gdy to do mnie dotarło, bo wydawał mi się ciepłym człowiekiem, tym bardziej, że marzyciele zawsze mają specjalne miejsce w moim sercu. Bardzo żałuję, że jego talent nie został odkryty za jego życia, ale lepsze to niż gdyby jego dzieła w ogóle nie miały ujrzeć światła dziennego. Żałuję też trochę samej Mei, a raczej tego, jak później potoczyły się jej losy. Nie dość, że straciła ojca, to jeszcze później matkę, a kilkanaście lat potem została rozwódką. Powiem ci szczerze, że ze wszystkich twoich postaci, za Mei chyba przepadałam najmniej, ale po tym opowiadaniu, kiedy było mi dane poznać ją o wiele lepiej, zupełnie zmieniłam o niej zdanie.
    Alexander czytający "Zbiór opowiadań Ardena Wanga" był kolejnym powodem, dla którego się uśmiechnęłam podczas czytania. Jednak w tym samym akapicie zrobiłaś coś, co spodobało mi się jeszcze bardziej i o ile dobrze zrozumiałam ten fragment, to naprawdę chwalę cię za ten pomysł. Pod sam koniec, przy ostatniej wypowiedzi Alexa, zrobiło mu się po prostu smutno.
    Jednak muszę powiedzieć, że najbardziej nie mogę doczekać się tego, co przygotowałaś z Ahnem w roli głównej. Znalazłam niespodziankę i jestem tak ciekawa (gra kryminalna, o matko kochana!), że jeżeli w najbliższym czasie nie opublikujesz tej notki, to może być ze mną naprawdę źle. Ja właściwie żyję dla tego typu opowiadań.
    Podsumowując, jestem pod wrażeniem. Piszesz naprawdę świetnie. Należą ci się ogromne brawa i mam nadzieję, że już niedługo wrócisz do nas z jakąś kartą postaci! c:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze, dziękuję bardzo za tak miłe słowa. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że ja się uśmiechałam przez cały czas, gdy czytałam ten komentarz!
      Co do Henry'ego - na pewno ta postać jeszcze się gdzieś w przyszłych opowiadaniach pojawi, zatem mogę szepnąć jedynie na ucho, iż wszystko z nim w jak najlepszym porządku. A przynajmniej... Żyje, o.
      Jeśli chodzi o Ardena, było mi równie smutno, gdy przyszło do części, gdy musiałam go uśmiercić. Cóż, niestety. Tak samo ciężko, co pewnie zauważyłaś, było mi rozstać się z Alexandrem. Lubię tych moich chłopaków, co tu dużo ukrywać!
      Gra kryminalna gotowa, zapraszam do czytania!
      I jeszcze raz dziękuję za tyle pochlebstw pod moim adresem - aż mnie to motywuje do dalszej pisaniny. Od opowiadań jednak muszę solidnie odpocząć, przynajmniej w najbliższym czasie.
      Podsumowując, dziękuję x milion :*

      Usuń
  2. Naprawdę nie wiem, dlaczego i co sprawiło, że wygrałaś dziś z Georgem Martinem i jego Tyrionem, którego zamierzałam poczytać przy porannej kawie, ale wygrałaś. Początkowo się przeraziłam, jak zobaczyłam tak długi tekst i mimo że z reguły czytam większość notek, które pojawiają się na głównej, tylko jestem zbyt leniwa, żeby każdą komentować, tę planowałam sobie odpuścić, przynajmniej zostawić na później (choć doskonale wiem, że później już by mi się nie chciało wracać). Coś mnie jednak tknęło, zaczęłam czytać, kawa mi się skończyła, o ciastku już dawno zapomniałam, ale głodna nie jestem, bo się dalej karmiłam Twoimi literkami i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyła się pożywka dla mojej prywatnej weny i motywacji do wzięcia się wreszcie za ten post, który już od tak dawna planuję. Dzięki, coup!
    Pióro masz lekkie, przynajmniej na moje oko, bo nie zmęczyłam się przy czytaniu ani trochę, a nawet, przyznaję, z chęcią poczytałabym więcej. Co prawda było parę potknięć, literówek głównie (jeśli mnie przeczucie nie myli, maczała w tym palce autokorekta, więc można wybaczyć), ale w większości nie utrudniały rozumienia tekstu i zapominało się o nich już w chwili pierwszego kontaktu. Jedna tylko poraziła moje oczy, ale to ten rodzaj błędów, który doprowadza mnie do szału samoistnie, bez względu na okoliczności, tak jak „w każdym bądź razie” czy „włanczać”, brr; mianowicie ― w ostatnim fragmencie od Mei napisałaś „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”. Ja bardzo chętnie daje sobie ucinać kończyny, więc mimo że i tu pewności nie mam, rękę bym oddała (pewnie właśnie ją tracę), bo „bynajmniej” występuje jako zaprzeczenie, a w zdaniu „Zabrała maluchowi talerzyk, by nie narobił większych szkód, a bynajmniej nie w przeciągu tych kilku sekund, które musiała przeznaczyć na sprzątanie.” chyba tego zaprzeczenia nie ma. Uwaga o czasie na sprzątanie jest raczej podkreśleniem poprzedniej części zdania niż jej zanegowaniem, więc sama wstawiłabym tu „przynajmniej”, ale mogę się mylić. Po prostu dla mnie to brzmiałoby lepiej. :) Po drugie mam problem z imieniem Uzdrowiciela, bo raz piszesz o nim Henry, raz Henryk i trochę skaczesz między tymi formami. Treść na tym nie traci, ale i tak wydaje mi się, że warto by ten zapis ujednolicić. Bywam marudna, tak, ale poza tymi dwiema drobnostkami nie mam się do czego przyczepić, tekst jest ładny i co ważne przejrzysty, estetyczny ― ładnie się patrzy i jeszcze fajniej czyta!
    O ile dobrze kojarzę, z żadną z Twoich postaci nigdy wcześniej nie miałam okazji się zapoznać i teraz trochę żałuję. Każda jest inna, ale wszystkie w tym poście ― nie wyłączając nawet osobliwego wampira ― wzbudziły moją sympatię, mimo że część uosabia pewne cechy, za którymi nie przepadam. Taki Henry na przykład, chodząca kupa mięsa, która bezrefleksyjnie daje się przestawiać z kąta w kąt, a jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że człowiek go lubi. Ja w każdym razie na pewno. I Alex. Przez nagłą zmianę narracji początkowo nieco się zamotałam i ostatecznie nie jestem pewna, czy dobrze to przyswoiłam, ale i tak mi się ta machlojka spodobała. Koniec też miała ładny, ale smutny. Paskudną rzecz mi zrobiłaś, bo jak się domyślam, te fragmenty wybiegające wprzód mają znaczyć tyle, że na bloga chłopak już nie wróci, a szkoda, bo bardzo chciałabym go poznać. Jego rodzice mieli zadatki na zostanie przyjaciółmi Lloydów, a stąd już niedużo by dzieliło jego i Milliesant, może nawet jakoś by się dogadali! Najbardziej jednak w całym poście ujęły mnie fragmenty Ahna. Jak nic o nim nie wiedziałam, tak nie wiem (zajrzę kiedyś do KP, na pewno), ale gdy przeczytałam pierwszy wycinek Proroka aż zatrzymałam się na moment w miejscu i przeczytałam raz jeszcze. Zabieg niby prosty, a mimo to uderzył mnie najmocniej. I strasznie mnie ciekawi, gdzie tak nagle zniknęła Abigail. A raczej co się tam z nią stało.
    Jakbym miała podsumować jednym zdaniem: lubię to! A w razie chęci wiedz, że porwę Cię kiedyś na wątek, choćbym miałam potem nocami płakać, że i tak nie mam czasu odpisać. ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zacznijmy od tego, że jestem pod wielkim wrażeniem, iż wygrałam tamtego dnia z Tyrionem - obie nie wiemy, dlaczego i co sprawiło, że tak się stało, ale niech tak będzie!
      Starałam się wszystkie błędy, o których wspomniałaś, poprawić, ale przyznam się, że po wielokrotnym przeczytaniu tego opowiadania słowa zlewają mi się w całość i niemal znam je już na pamięć. Trudno mi przez to skupić się na tekście.
      Kwestię "bynajmniej" pozostawiam tak, jak jest, bo... Przyznam szczerze, że to słowo pasuje mi w tym wyrażeniu na równi z "przynajmniej", w każdym wariancie zyskując inny wydźwięk. Ja sobie jednak nic ucinać nie dam, bo mogę się mylić! :D
      Po wątek na pewno przyjdę, gdy już uda mi się stworzyć kartę postaci!
      Dziękuję za tak szczegółowy komentarz i... Jejku! Mam nadzieję, że smaczek od Ciebie będzie pojawiał się też pod kolejnymi moimi opowiadaniami na Kronikach!
      Dzięki :*

      Usuń
  3. Tak szybko? A miało być takie długie!
    Mnie osobiście możesz faszerować swymi opowiadaniami do bólu, bo uwielbiam je czytać, a teraz miałam okazje skrobnąć po kawałku z każdej postaci i nawet, jeśli to tylko mała kropelka na tle wielkiego oceanu, to czuję się wyśmienicie. Ale ciąg dalszy nastąpi… może jak mi się będzie chciało - musi Ci się chcieć, więc choćbyś miała ciąg dalszy pisać tylko dla moich oczu, to wiedz, że zostaniesz zmuszona.
    Dla dobrego przyswojenia czytałam niektóre fragmenty kilkakrotnie i z jednej strony jest mi smutno, że co niektórych posłałaś do piachu, ale z drugiej, bez takiego biegu wydarzeń być może nie powstałoby opowiadanie. Niemniej jednak, najwięcej uśmiechu sprezentowały mi fragmenty z Abigail, jako że panna Lawrence jest mi bliska, a jej charakter momentami mnie bawi (kto inny mógłby oślinić Henry'ego), ale zaintrygował mnie również brak zwłok Seunghyuna i gra kryminalna w kwestii Ahna. Zatem, dalej niecierpliwie czekam na resztę wydarzeń i na karty, coby Cię porwać do wątkowania po tejże dość długiej przerwie. Pisz, kochana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chcieć mi się na pewno będzie kiedyś chciało, więc na brak notek z mojego konta nie będziesz narzekać! Muszę przecież życie moich wszystkich ludków doprowadzić do końca, a tak się składa, że rozdziały Abigail i Seunghyuna jeszcze nie są zamknięte (Ahna zamknęłam dzisiaj, o jezusie, moja pierwsza postać). Zostaniesz nafaszerowana do bólu!
      Dziękuję pięknie :*

      Usuń
  4. Długo nie wiedziałam, jak skomentować tę notkę. W sumie dalej nie wiem, bo pojawiło się w niej tyle wątków, że ojejku. Polubiłam postać Henryka, chociaż to taka kompletna ciapa. Nie umiem się utożsamić z Abigail, bo kompletnie się ode mnie różni, a jednak strasznie ciekawi mnie, gdzie ją wcięło!
    Mei... Nigdy jakoś nie zwróciłam na nią szczególnej uwagi, gdy była na blogu, jednak teraz mi jej okropnie żal. Być może dlatego, że sama nie chciałabym skończyć, jak ona? Polubiłam postać jej ojca i było mi przykro, gdy umarł, chociaż cieszę się, że jego książka została bestsellerem.
    Najbardziej chyba podobał mi się wątek Alexa. Szczególnie końcówka, konwersacja z autorką. Sama nie wiem, co mam powiedzieć. Wbiło mnie w krzesło, nigdy bym nie pomyślała, że ktoś zdecyduje się w opowiadaniu na taki krok.
    Co do Ahna, to się nie będę wypowiadać, zobaczę, jak się sprawa potoczy :D

    W każdym razie dziękuję za umilenie popołudnia i czekam z niecierpliwością na drugą część opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za taką dobrą ocenę! Kolejna część pewnie kiedyś się pojawi, ale na razie odsuwam to naprawdę do momentu, w którym mi się będzie chciało... Zapas weny został powiem w przeciągu ostatnich tygodni mocno nienadszarpnięty :D

      Usuń
  5. Parę razy się uśmiechnęłam, parę razy również wzruszyłam. Nie wiem czy to kwestia tego, że jestem już trochę dinozaurem i mnie również zdarza się cofnąć myślami do momentów, kiedy miałam "naście", ale najbardziej wzruszyły mnie momenty, w których opisałaś przyszłość. I cieszy mnie niezmiernie, że nie jest różowa, ale i nie maluje się w zupełnie czarnych barwach. Choć chcielibyśmy zaplanować zupełnie wszystko w naszym życiu, najczęściej bywa tak, że wszystko i tak staje na głowie. Arthur Schnitzler mówił, że zawsze można zrobić coś, by nawet samotność była błogosławiona. I jak tak teraz o tym myślę, to bardzo pasuje mi do sytuacji Mei, która znalazła względy spokój w tej latającej wszędzie marchewce <3 Dobra, biorę się w garść, bo aż mi się tutaj ciepluchno na sercu zrobiło, a nie można się tak rozbułczać i rozklejać.
    Jeżeli chodzi o jakieś niedociągnięcia, to uśmiechnęłam się tylko w jednym momencie: Ciche tupanie, które roznosiło się hukiem po suficie, mogło wnioskować, że trzynastolatka jest w trakcie swojej porannej sesji tańca. Uśmiechnęłam się, bo próbowałam sobie wyobrazić jak tupanie może coś wywnioskować ;) Ale to tylko drobna, urocza zawiłość językowa.
    Uśmiechnęłam się również, czytając rozmowę z Alexem. Myślę, że to bardzo piękne być tak mocno zżytym z prowadzoną przez siebie postacią. U mnie jeszcze trochę do takiej więzi, ale z dziewczynami pracujemy nad tym. Dziękuję Ci za tą notkę, była naprawdę warta uwagi wszystkich czytelników naszego bloga - polecam, Mads.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama czuję jakieś ciepło na sercu, gdy spoglądam na to, jak dalej potoczyło się życie Mei - może to właśnie przez to, że była w stanie odnaleźć szczęście nawet w tym marchewkowym chaosie :D
      Dziękuje Ci za ten ciepły komentarz, piszę między innymi dla takich opinii :*

      Usuń