13 kwietnia 2015

a song about love

nie obrażę się, jeżeli zrezygnujecie z podkładu muzycznego. w pełni rozumiem, że trzykrotna zmiana piosenki może wymęczyć człowieka.

1

Pierwszy raz zobaczył ją w połowie stycznia, miała na sobie czerwoną sukienkę i grała smutny utwór, którego nigdy przedtem nie słyszał. Jej blade palce z niebywałą precyzją przemykały po klawiszach, a on słuchał, ze świstem wypuszczając powietrze. Zamówił szklankę brandy i sączył trunek powoli, wciąż zasłuchany w nierzeczywiście piękną melodię, wciąż zapatrzony w jasnowłosego anioła.
Wszyscy dookoła niego zdawali się nie zauważać powagi sytuacji, byli bowiem zbyt zajęci własnymi sprawami, znacznie ważniejszymi od kontemplacji czyjegoś talentu. Wiekowy staruszek naprzeciwko z zapałem pertraktował o wyzysku i niesprawiedliwości, a jego towarzysz przytakiwał, trochę nietrzeźwy, trzęsącymi dłońmi odpalając papierosa za papierosem. Tuż na lewo siedziała młoda para, on próbował zagarnąć ją w swoje objęcia, ona z kolei umykała, cicho chichocząc. Zewsząd dobiegał go gwar rozmów, tu ktoś śmiał się donośnie, tam szeptali do siebie mężczyźni odziani w czarne szaty. Nie rozróżniał jednak poszczególnych słów, nie umiał połączyć w całość zbitki naprędce wypowiedzianych głosek. Kończył dzisiaj dziewiętnaście lat i właśnie się zakochał.

***
Drzwi zaskrzypiały, kiedy błękitnooki chłopak wszedł do pomieszczenia, niosąc ze sobą podmuchy wiatru i mrożące krew w żyłach grzmoty. Dochodziła dziewiąta, a burza trwała już od trzech godzin, nieznośna i nikomu niepotrzebna. Mieszkańcy małych, angielskich miasteczek zdążyli przyzwyczaić się do ciągłego deszczu, nie zdziwił ich więc widok przemoczonego młodzieńca, bez parasola ani jakiejkolwiek innej ochronnej powłoki.
Mokrymi śladami, które pozostawił, zajął się barman, a potem ponownie schował się za ladą, bezwstydnie flirtując z kelnerką. Gorący romans został przerwany, kiedy przybysz rozsiadł się wygodnie na stołku obok szczebioczącego towarzystwa i począł przysłuchiwać się intymnej wymianie zdań. Rozbawienie zdradzał jedynie uniesieniem brwi i twardo wbijał wzrok w ścianę, czekając na swoją kolej.
- Ma się rozumieć, że to co zawsze, panie Way? – mruknął barman, odprowadzając wzrokiem odchodzącą w pośpiechu dziewczynę. Jej skąpy strój rekompensował zapewne połowie zgromadzonych niepowodzenia w pracy i kłótnie z upartymi żonami.
- Pewnie, Billy.
Przy barze zawrzało, rozległ się stukot szklanek i nim minęła minuta, na blacie pojawił się alkohol, zachęcająco mieniąc się w jaskrawym świetle żarówek. Pan Way skinął głową, chwycił za przezroczyste naczynie i opróżnił je duszkiem, po czym oblizał wargi i dał znać, że oczekuje następnej kolejki.
- Jest pan pewien? – twarz mężczyzny przybrała troskliwy wyraz. – Nigdy nie pija pan więcej niż jedną szklaneczkę.
- Dziś jest wielki dzień – odparł chłopak, rzucając dyskretne spojrzenie w stronę miejsca, z którego dobiegały czyste dźwięki fortepianu.
- Wielki dzień?
- Tak, Billy, wielki dzień. Dzisiaj idę wyznać komuś miłość.

***
Pamiętał  krwistą szminkę, która zostawiła wyraźne ślady na jego białej koszuli. Pamiętał o mentolowych papierosach, które z gracją trzymała w ustach, a później strzepywała nad popielniczką. Pamiętał o tym, jak wspaniale prezentowała się w blasku świec, kiedy mówił, że nigdy nie spotkał nikogo, dla kogo chciałoby mu się żyć, dopóki nie dostrzegł jej pewnego wieczoru. Pamiętał delikatne wygięcie pełnych warg, gdy zakończył swoją skromną przemowę, a ona w tym samym czasie sięgała po kieliszek wina. Pamiętał wiele nieistotnych szczegółów, swoją własną nieśmiałość i jej perlisty śmiech, a przede wszystkim, w jaki sposób szeptała, że niektóre sonaty grała tylko i wyłącznie dla niego.

***
Szczęście przybyło do nich niepodziewanie, ale zostało przywitane jak stary przyjaciel, za którym tęskni się i wypłakuje oczy. Wyważyło drzwi ich wspólnego bytu i zadomowiło się na dobre pośród niewypowiedzianych słów i niewyśnionych marzeń. Przez kilka naprawdę długich tygodni byli szczęśliwi, łudząc się, że życie może być piękne.

***
2

Marzec spowił Anglię ciasnym kokonem szarości. Słońce świeciło przytłumionym światłem, a deszcze były coraz częstsze, niejednokrotnie powodując powodzie. Ludzie niechętnie wychodzili ze swoich przytulnych domostw, woląc ciepło kominka od spacerów po zabłoconym chodniku.
Wszystkie zasłony były zaciągnięte, wszystkie drzwi zamknięte na klucz. Nikomu nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek mógłby dobrowolnie moknąć na zewnątrz, na dodatek w pełni świadomie rezygnując z puchowych kapci. On jednak, z pobladłą twarzą, nieubłaganie parł przed siebie, z godnością przyjmując nadciągające burzowe chmury. Buty miał całkowicie mokre, ciemne loki w nieładzie, a poniżej dolnej linii rzęs fioletowe sińce, jakby dręczony koszmarami nie spał od wielu nocy.
Jego wędrówka wydawała się nie mieć końca, co rusz zmieniał jej kierunek, a następnie zawracał i ponownie przemierzał te same zakręty. Wyglądało na to, że na kogoś czeka i kiedy na horyzoncie zamajaczyła drobna postać, podejrzenia okazały się słuszne. Spotkali się w połowie drogi, niepewni i drżący, a potem skryli  przed deszczem w jednej ze starych kamienic.
- Co teraz będzie? –   dziewczęcy głos przebił się przez grube fundamenty ciszy, rozbrzmiewając echem na rozległej klatce schodowej.
Odpowiedziało jej milczenie.
- Przecież wiesz, że sama nie dam sobie rady!
Milczenie stawało się coraz bardziej nieznośne.
- Powiedz mi, co mam robić. Dokąd pójść. Do kogo się zwrócić. No dalej! Powiedz to! Powiedz, że przez to przejdziemy!
On jednakże wolał milczeć, chociaż oczy piekły go nieznośnie, a gdzieś w okolicy klatki piersiowej boleśnie kłuło.
Niegdyś, kiedy życie było znacznie prostsze, nocami snuł plany na temat ich wspólnej przyszłości, zszywając w całość złudne nadzieje. Po raz pierwszy czuł, jak unosi się nad krawędziami rzeczywistości i balansuje ponad tym, co pewne i ugruntowane. Śmiał się w twarz nieszczęśliwym zrządzeniom losu, bo każdy dzień u jej boku zakrawał na mino chwil, dla których należało żyć z ekstatycznym uśmiechem na twarzy.
Ale teraz tkwili pod dwóch stronach istnienia, niewystarczająco blisko, aby zburzyć powstały między nimi mur. Coś poszło nie tak, coś prześlizgnęło się przez palce i zanim dłoń zacisnęła się w pięść, uleciało w przestrzeń. Na własność mieli jedynie rozpaczliwą miłość, a miłość nie wystarczała, nie była w stanie naprawić tego, co już dawno spisano na straty.
- Powiedz coś, proszę – szept rozbił się w powietrzu, tnąc, raniąc, atakując. – Nie rób mi tego, słyszysz? Proszę, nie zostawiaj mnie.
- To koniec, Claire – odpowiedział wreszcie, udając, że nie widzi łez naznaczających jej policzki krętą ścieżką.
I odszedł. Bo odejść znaczyło zapomnieć, a zapomnieć znaczyło ukoić ból, ból tak dotkliwy, że chciało się krzyczeć, ból tak gorejący, że łamał serce wpół.

***
W życiu niczego nie można przewidzieć, niczego nie można być pewnym. Są zdarzenia, które bolą do samego końca, są i takie, o których  zapomina się, a potem po prostu idzie dalej, nigdy nie odwracając się za siebie. Momentami kusi, aby zatrzymać się w miejscu i spojrzeć w niebo, wylać całą frustrację w kierunku płynących po niebieskiej połaci chmur, byleby tylko zdjąć ze zgarbionych barków odrobinę cierpienia. Czasem z kolei kusi, by przypomnieć sobie fakturę czyichś warg, ale wspomnienia wrzucone w czeluści pamięci nie napływają, jest tylko pustka i coś na kształt smutku, latem przynoszącego przenikliwy chłód. Wiosną smagającego chłodnym wiatrem, a jesienią dławiącym od nadmiaru zimnych kropli.

***
Grudzień przyszedł niespiesznie, powolnymi gestami tulił do siebie ogołocone z liści drzewa i z mozolnym trudem próbował okryć bielą rozmokniętą ziemię. W powietrzu czuło się zapach świąt, w domach słyszano radosne okrzyki, a podwórka przystrajano tysiącami migoczących lampek. Dostojni ojcowie z równie szlachetnymi małżonkami z uwagą rozglądali się po sklepach, nie zapominając o pociechach nagminnie naprzykrzających się sprzedawcom. Przywoływali je do porządku, jakby trochę od niechcenia, upojeni rodzinnym szczęściem i aromatem wonnych świeczek.
Mugole i czarodzieje zlewali się w jedno, zacierały się pomiędzy nimi drobne różnice, kiedy w grę wchodziła walka o choinkę lepszej jakości. Wciąż rozgrzewali dłonie w swoich ulubionych barach, pijąc brandy albo Ognistą Whisky i drapali się po plecach różdżką lub prosili o przysługę podpitych towarzyszy. Mieli swoje miejsca, do których uczęszczali i swoje powody do niezadowolenia, gdy okazywało się, że na marne przyszli posłuchać pewnej wirtuozki fortepianu.
A ona, chociaż tęskniła za dotykiem chłodnych klawiszy, kryła się w cieniu, próbując ukryć przed światem zaokrąglony brzuch. Było jej źle wszystkimi synonimami tego słowa, była sama i samotna, zagubiona i błąkająca się bez celu. Z całej siły starała się pokochać istotę, którą nosiła pod sercem, ale nie mogła kochać nikogo prócz niego, tego, który okazał się być niewart nawet złamanego grosza.
Miłość jej życia rozpłynęła się bez śladu, szukała go wszędzie, w każdym miejscu, do którego kiedykolwiek się udali. Ale to sprawiało, że częściej dławił ją szloch, więc zaprzestała szukać i modliła się o śmierć, o koniec tej pozornie niekończącej się udręki, która doprowadziła ją do zguby. O swoje nieszczęścia obwiniała własne dziecko, organizm z nieukształtowanymi płucami i kciukiem nieświadomie włożonym do ust. Brzydziła się tego, co utkała w pogoni za pożądaniem i  wolała szukać wymówek, niż przyznać się do tego, że pewien chłopak z magnetycznym spojrzeniem odszedł na zawsze, na zawsze, bezsprzecznie i niepodważalnie.
Dni mijały, dziewczyna z białymi włosami przemijała także, a obcy twór wewnątrz niej domagał się wyjścia na świat. Krzyczała przez trzynaście godzin, wywołując grymas na twarzy starszej położnej, ale dotrwała do samego końca, do momentu, w którym podano jej kwilącego niemowlaka. Ostrożnie zagarnęła go w drżące objęcia, a wtedy on otworzył oczy, spoglądając na nią błękitnymi tęczówkami, tymi tęczówkami, które znała, które kochała i za którymi tęskniła.  I w tej właśnie chwili, kiedy przyglądali się sobie, obydwoje ze łzami skapującymi po policzkach, zrozumiała, że życie ją przerosło.
Trzy dni później zmierzała w stronę szarego budynku, z dzieckiem w ramionach i listem w kieszeni. Dochodziła północ, płatki śniegu osadzały się na jej płaszczu, ale ona niestrudzenie parła przed siebie, chcąc mieć za sobą to, czego postanowiła dokonać. Nie czuła żalu ani niepewności, bez jakiejkolwiek zwłoki zostawiła własne dziecko pod drzwiami sierocińca, ostatni raz spoglądając na jasne kosmyki swego syna, swego maleńkiego chłopca, a wreszcie przyczynę straty tak druzgoczącej, że istnienie nie miało już najmniejszego sensu.
I tak jak niegdyś on, odeszła, ale odejście nie przyniosło zapomnienia, zapomnienie nie ukoiło bólu, bo ból nieustannie był obecny,  nadal łamiąc wpół.

 3

Luke przepychał się przez tłum na Ulicy Pokątnej, gubiąc się pośród nieznanych sobie zjawisk. Jego łokcie z dziecięcym zacięciem przemykały tuż obok cudzych żeber, muskając przechodzących czarodziejów niczym skrzydła motyla i w żaden sposób nie wspomagając w przedostaniu się do kolejnego punktu wycieczki. W dłoniach ciążyły mu podręczniki, a w kieszeni dźwięczały monety, kiedy tak lawirował przez zapełnioną po brzegi ulicę, otwierając szeroko oczy, ilekroć tylko zobaczył jakiś pasjonujący przedmiot, z którego istnienia przedtem nie zdawał sobie sprawy.
Chłodny wiatr raz za razem rozwiewał mu niezwykle jasną czuprynę, a jemu nie starczało rąk, aby poradzić sobie z niesfornymi kosmykami i jednocześnie nie upuścić trzymanego dobytku. Z ledwością rozejrzał się dookoła, a potem z gasnącym zapałem ponownie zabrał do robienia zakupów, byleby mieć za sobą ten wyczerpujący rajd po najróżniejszych sklepach.
Godzinę później, ciągnąc za sobą kufer przepełniony magicznymi bibelotami, wracał do czterech pustych ścian, które zwykł nazywać domem. A ów dom, wbrew usilnym próbom przekształcenia go w placówkę przyjemną dla oka, nie zmieniał się ani nie ewoluował i trudnił odbieraniem dzieciom resztek czegoś, co kiedyś mogło zostać nazwane nadzieją.
Przebierał nogami powoli, zaprzątnięty rozmyślaniami, które tak usilnie starano się z niego wyplenić. Kiedy ma się jedenaście lat, pewne rzeczy przestają przypominać bezkształtną masę. Pojawiają się pytania o sens w bezsensie, o przyczyny i skutki, o cel i bezcelowość. Chce się zagarnąć w objęcia cały świat, a szare ściany zamiast przynosić ciepło, kurczą się i obdzierają z godności. 
Był mały, kruchy i niekochany, a względem potęgi tych, którzy kolekcjonowali wyrzucone na bruk jednostki, całkiem bez znaczenia. Nieważny, więc niemający prawa do poglądów i opinii niezgodnych z przyjętymi normami.
Niechętnie szedł w stronę prostokątnego budynku, ciesząc się ostatnimi chwilami wolności. Mógł zaczerpnąć świeżego powietrza i oddać się w pełni radosnemu ćwierkaniu ptaków. Z ulgą zatracić się w magii mijających momentów, wiedząc, że nadchodzące godziny nie będą niczym więcej niż wpatrywaniem się w pokryty plamami sufit. Kiwał więc głową w takt tej życiodajnej muzyki, słysząc coraz głośniej i głośniej jej niesamowity wydźwięk. Niosła go ona przed siebie, manewrując nim zgodnie ze swoimi zachciankami i nim spostrzegł, wylądował w przedziwnym barze, z szyldem chylącym się ku ziemi i brudem zastygłym na posadzce.
Trzymając mocno kufer, dreptał po zabrudzonej powierzchni, omijając wzrokiem rozhulane towarzystwo rozchlapujące dookoła cuchnące substancje. Podłoga nieznacznie skrzypiała pod lukowym ciężarem, a smród w powietrzu gęstniał, jednak Luke ciągle słyszał muzykę, ona go prowadziła, ona wskazywała mu drogę. Przystanął dopiero wtedy, kiedy usłyszał brawa dochodzące zza zamkniętych drzwi, niepewny, co powinien zrobić. Po dłuższej chwili, z wahaniem chwycił za klamkę i przestąpił próg, o dziwo, sterylnie czystego pomieszczenia.
Znalazł sobie miejsce w odległym kącie, stawiając obok siebie bagaż, a samemu przysiadając pod ścianą. Jej chłodny dotyk otrzeźwił nieco zaburzone procesy myślowe chłopaka, zmuszając go do zastanowienia się nad tym, dlaczego skierował swoje kroki właśnie tutaj. Ale nim zdążył zagłębić się w motywy własnych działań, zapadła cisza i w powietrzu poczęła płynąć niesłychanie smutna melodia.
Rozejrzał się gwałtownie w poszukiwaniu twórcy tych kojących dźwięków, czując, jak rozpada się pod wpływem harmonijnych bodźców. Przez moment biegał wzrokiem po zasłuchanych twarzach, aż wreszcie dostrzegł kobietę siedzącą przy ogromnym fortepianie. Miała na sobie wyblakłą, czerwoną sukienkę, a jej włosy spływały na plecy białą falą. Przesuwała palcami po błyszczących klawiszach, dotykając ich z pasją, poświęceniem i miłością. Tworzyła muzykę tak piękną i równocześnie tak smętną, że Luke’owi kręciło się w głowie od nadmiaru artyzmu, którego był świadkiem.
Do sierocińca przybiegł zadyszany, ale szczęśliwy, ze spokojem przyjmując naganę i nie smucąc się z powodu nałożonych na niego kar. Co prawda, trochę burczało mu w brzuchu, kiedy kładł się bez kolacji, ale nie opuszczało go wrażenie, że dzisiejszego dnia wszystko się zmieniło, że nareszcie wydostał się spod przytłumionych świateł niepełnego życia.
 Zasnął kilka minut po północy, śniąc o fortepianie i grającym na nim aniele z krwistą szminką na ustach.  A w tle tej zadziwiającej scenerii rozbijały się dźwięki zasłyszanej przed paroma godzinami melodii.


konkurs wielkanocny, 2208

23 komentarze:

  1. [Ależ mi się smutno i przykro zrobiło! Naprawdę poruszający tekst, lekko napisany, choć prawi o trudnych kolejach życia. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że choć całość jest niezwykle smutna, to tekst mimo wszystko kończy się dobrze. Według mnie doskonale oddane uczucie dopełnienia życia, jakby właśnie Luke odnalazł to, czego brakło mu we wczesnym dzieciństwie. Bardzo przyjemne i wzruszające.]

    Amy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi z kolei naprawdę miło i pięknie dziękuję za tak budujące słowa.

      Usuń
  2. Trzykrotna zmiana piosenki wcale nie jest męcząca, szczególnie jeśli każda z nich jak tak dobrze dobrana, przede wszystkim numer drugi jest przecudowny i idealnie pasuje do klimatu tej części notki. Jest za co chwalić, bo styl masz urzekający, może momentami nieco powieściowy i patetyczny, ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Jestem pod wrażeniem zarówno Twojego warsztatu jak i doboru słownictwa, wszystko ze sobą bardzo ładnie współgra, a zdanie: Szczęście przybyło do nich niepodziewanie, ale zostało przywitane jak stary przyjaciel, za którym tęskni się i wypłakuje oczy. wygrywa wszystko, jako sentencja pasuje idealnie. Można by się przyczepić do małego chaosu, raz opis porodu Blanche, w którym brakuje samego Waya i jego emocji, a na pewno wydarzenie to opowiadane z jego perspektywy wyglądałby ciekawie, później znowu powrót do lat dzieciństwa. Mimo tego braku jednolitej ciągłości wielki plus, bo naprawdę wyszedł kawał tekstu na wysokim poziomie.
    Powodzenia!

    1/3 składu sędziowskiego

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czo? Ta historia nie jest o Blanche, w opowiadaniu zaznaczono to imieniem Claire.
      Nie ma co łączyć naszych opowiadań. Poza tym Blanche nie kocha Luke'a. Kocha Louise. Tak samo Luke nie kocha Blanche. Lukę kocha... Cóż, żadną z kobiet :)

      Usuń
    2. To nie o Blanche? Cóż, a Dyrekcja myślała, że zerwanie z Claire to był pretekst, aby wrócić do Foucault, chyba pora skończyć z czytywaniem cudzych wątków. W takim razie przepraszamy c:

      Usuń
    3. To opowiadanie jest o rodzicach Luke'a...

      Usuń
    4. Przyznam, że w tekście nie ma wyraźnie zaznaczone co i jak, bo wszystko jest gdzieś pomiędzy wierszami, ale tak jak napisała autorka Blanche, to opowiadanie o rodzicach Luke'a i tego się trzymajmy.

      Usuń
    5. Nie łatwo było to odgadnąć z treści notki, ale dobrze wiedzieć :)

      Usuń
  3. Och. Z każdym odpisem, który od Ciebie dostaję rozwodzę się w myślach nad tym, jak można pisać tak.. barwnie? Nie wiem, nie umiem tego nazwać, ale chyba tak mogę to określić. Uwielbiam, kiedy ludzie w taki sposób opisują uczucia, można się w nich zagłębić, popłynąć w nich wraz z postacią. Tej notce też tego nie zabrakło. Zmienianie podkładu jakoś niespecjalnie mi przeszkadzały, dwie piosenki genialnie się wpasowały, a Ed mnie trochę rozpraszał, nawet nie wiem dlaczego. Poza tym czytało się świetnie i ogólnie oceniam na ogrooooomnego plusa :3

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytałam Twoje opowiadanie w komunikacji miejskiej i na szczęście (lub nie, bo w sumie chciałabym więcej) skończyłam zanim dojechałam na mój przystanek, bo na sto procent bym go ominęła. Wprowadziłaś mnie w nastrój ogromnej melancholii, a Twój styl jest niepowtarzalny. Po prostu inny, widać, że to opowiadanie jest TWOJE. Kocham Cię za piękne sformułowania i metafory oraz lanie miodu na moją duszę, bo z każdą sekundą czytania było go coraz więcej.
    Jeśli chodzi o błędy, to wyłapałam jakiś tam interpunkcyjny, którego nawet nie pamiętam. Zakłuło mnie w oczy to "tylko i wyłącznie", ale oprócz tego cud, miód i orzeszki. Pisz więcej, bo jesteś do tego stworzona <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Tylko i wyłącznie" jako jeden z nielicznych pleonazmów jest dopuszczalny jako zabieg literacki, więc nie jest błędem i w oczy kuć nie powinno :)

      Usuń
    2. Hm... Na każdym kroku powtarzano mi, że "tylko i wyłącznie" jest błędem. Chyba muszę sobie zrobić mały research.

      Usuń
    3. Mnie też tak uczono w szkole, ale kiedyś natrafiłam na ciekawe artykuły pisane przez specjalistów i okazuję się, że uczymy się w szkole niezłych humbugów.

      http://iledzisiaj.pl/index.php/aby-jezyk-gietki-m/3392-tautologie-pleonazmy.html

      Usuń
  5. Kolejna historia opisana w tak piękny sposób, tak pięknymi słowami... Aż mam ochotę przeczytać drugi raz. Opowiadanie nie dłużyło mi się, oczywiście dzięki ciągłej akcji, której było naprawdę wiele. Miałam mały problem na początku ze zrozumieniem o kim napisałaś w pierwszych akapitach, jednak w końcu zrozumiałam wszystko. Mam nadzieję, że będziemy mieć możliwość przeczytania więcej twoich opowiadań!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno postaram się podzielić czymś jeszcze z innymi autorami!

      Usuń
  6. W miarę lekko się czytało, pomijając niektóre nieco zbyt długie i przyciężkie zdania oraz fragmenty, które właściwie niewiele wnosiły i sprawiały, że trochę się gubiłam. Moim zdaniem za dużo jest tu barwnych metafor i epitetów, które wprowadziły jakąś taką sztuczną wzniosłość. Zdanie Było jej źle wszystkimi synonimami tego słowa jest - jak na mój gust - trochę kulawe.
    Generalnie jest OK, chociaż szkoda, że tak mało dialogów ;> i akcji. Opowiadanie fajne, ciekawe, ale jakoś mnie nie porwało (choć może wcale nie miało).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, co mogłabym odpisać na zarzucenie mi zbyt wielkiej ilości barwnych metafor i epitetów, na których opiera się mój styl pisania, więc dzięki za opinię, miła odskocznia od poprawiających mi nastrój komentarzy.

      Usuń
  7. Twój styl pisania zdecydowanie jest barwny. Piękny i jednocześnie trudny, samo opowiadanie czytało się przyjemnie, jednak miałam wrażenie, że na siłę starasz się takim językiem operować. Brakowało mi pewnej płynności w tym wszystkich, chociaż wiem, że Ty tak po prostu piszesz. Plus za to, że masz wyszlifowany własny styl. Kiedy przebrnęło się przez fasadę epitetów i metafor, można odnaleźć fabułę notki. I przyznam, że jestem nieco zawiedziona. Przeglądam czasem komentarze innych, zdarzyło mi się i twoje śledzić i wiem, że ten motyw często się przewija w rozważaniach Luke'a. Dla mnie nic nowego to nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem zdarza mi się użyć motywu Luke'a jako opuszczonej jednostki, ale nie przesadzajmy, nie wtrącam go na tyle często, aby dało się z tego utkać szesnaście lat jego życia. Bo skoro dla ciebie to nic nowego, a w mojej notce są zawarte same nowe rzeczy, które nigdy dotąd nie ujrzały światła dziennego, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pozazdrościć tej twojej niesamowitej zdolności dedukcji.

      Usuń
  8. Okay przybywam tutaj z sentymentu do Luke'a i bardzo bym chciała wyrazić cały zachwyt w jaki wpędziła mnie ta notka, jednak czegoś takiego nie da się przekazać w słowach.
    Jejku, nie wierzę, że pierwsze, co tu napiszę, to to, że czerwona suknia przywiodła mi na myśl czerwony szlafrok z pewnej mocno pokręconej książki.
    A teraz już całkowicie na serio. Nie mam pojęcia co dokładnie sprawia, że wczuwam się w notkę i przewracam się z boku na bok walcząc z emocjami, chociaż wydawałoby się, że to nie mój klimat, ale właśnie zrobiłaś coś podobnego do tego, tylko nie mogłam się turlać, bo lapek na kolanach. Także no, chwyciłaś mnie za serducho i po prostu się zakochałam. Świetny pomysł na opowiadanie, piękne rozwinięcie, a w dodatku wszystko jest takie opisowe, chyba miałam coś wspomnieć o porównaniach, chociaż już nie jestem pewna, ale wszystko jest takie piękne, że mój mózg został przeciążony. I czuć tu Twój styl, który przy każdym odpisie mnie zagina i czuję się jak totalna literacka niezdara.
    Matko, dzisiaj w taki zachwyt wpędziły mnie jedynie ananasy w cieście, gratuluję.
    Mam bardzo wielką słabość do pianina, a ta wspomniana tu "smutna melodia" przypomniała mi o pewnym coverze właśnie na pianinie, teraz będzie mi to w głowie leciało do końca dnia. No i świetnie się to wkomponowało.
    Jestem pełna podziwu dla płynności tego tekstu, ani na chwilę się nie zgubiłam, nie musiałam do niczego wracać, żeby zrozumieć, o co chodzi. To też na plus.
    Wszystkie opisane sytuacje wywoływały u mnie jakiś mały uśmiech, albo chęć płaczu (bo jakbym się rozkleiła, to nie mogłabym czytać dalej, ta determinacja). Jeny no, nie wiem, co mówić. Ja tu się rozpływam i rozpływam.
    Zakończenie świetne, trochę, jakby historia zatoczyła koło i ta nutka, że Luke nie wie, że patrzy na matkę.
    Lecę czytać dalej, zanim zupełnie się rozpuszczę!
    Powodzenia w konkursie, chociaż na moje wcale go nie potrzebujesz! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, naprawdę ogromnie się cieszę, że dostrzegłaś pełnię tej historii i w niczym się nie pogubiłaś. Nie spodziewałam się, że mój tekst obudzi w kimkolwiek jakieś bardziej złożone odczucia, ale kiedy tak się stało, cóż, najchętniej skakałabym z radości. Co więcej, dziękuję za te przepiękne komplementy, człowiekowi od razu robi się milej i ma ochotę brnąć dalej w swoją pisarską przygodę!

      Usuń