Nadeszła ta wielka chwila, gdy i ja przybywam z opowiadaniem *werble*. Zbetowałam sobie sama, bo nie mam fajnych znajomości ;-; Ogólnie nie wiem, czy się spodoba, ale jednak mam nadzieję, że tak, bo na rzecz tego opowiadania poświęciłam swoje jutrzejsze zaliczenie z polskiego. Cytat pochodzi z piosenki Gabrielle Aplin pt. "Home".
+16 (chyba)
PS Pozdrawiam autorkę Lysse <3
Człowiek jest niczym więcej niż zbiorem pojedynczych komórek ściśle współpracujących ze sobą.
Są niczym koła zębate w zegarze, który raz stworzony, został pozostawiony
samemu sobie. Dlatego jeśli któraś z części psuje się i przeszkadza reszcie,
należy ją naprawić. Są jednak przypadki, gdy mechanizm nie jest w stanie się
uleczyć — należy wtedy wezwać zegarmistrza. Problem w tym, że niekiedy zdarza
się i tak, że nawet on nie może pomóc. Wtedy można sprzęt wyrzucić lub
ewentualnie zostawić go sobie z sentymentu. Jestem jak ten niesprawny zegarek.
Moja szybka jest zbita, a wskazówki poruszają się nie w rytmie, ograniczane
przez jeden niedziałający trybik. Każdego dnia moje serce bije około stu ośmiu
tysięcy razy, uporczywie starając się zachować mnie przy życiu i kontynuować
marną egzystencję uszkodzonego narzędzia. Czasem czuję się, jakbym był bezsensowną
stratą miejsca, skreśloną już przez los częścią systemu. Jakbym był poza
kręgiem wyznaczającym ciąg czasu i wydarzeń. Stoję na jednej z dryfujących na
ogromnym oceanie kier. Znajduję się na niej sam, coraz bardziej oddalając się
od lądu. Jestem niczym ryba wyrzucona na brzeg, w panice szukająca wody, która
dałaby jej życiodajny tlen. Wytrzeszczająca swoje ogromne oczy w niemym
błaganiu o życie. Odbijająca się raz po raz od drewnianej powierzchni
niewielkiego molo, uderzając swoim ciałem o nienaturalne dla niej podłoże. Wyrzucona
ze swojego naturalnego środowiska, jeszcze nie jest świadoma tego, co ją czeka.
Zerkam na ojca zajętego nabijaniem kolejnego robaka na haczyk.
— Co z tą? —
pytam, wskazując na wijącą się pod jego stopami rybę.
Mężczyzna
odwraca się w moją stronę, przerywając czynność, i unosi jedną brew, jakbym
zadał najgłupsze pytanie na świecie. Po chwili otwiera usta w celu dania mi
odpowiedzi. Mówi powoli, niemalże jakby rozmawiał z człowiekiem
niedorozwiniętym i nie do końca rozumiejącym angielski.
— Zjemy ją. —
Gestykuluje przy tym, wskazując palcem na swoje usta. — Wrzuć ją do wiadra —
dodaje z lekkim uśmiechem.
Wstaję z małego
rozkładanego stołka. Kieruję niepewne kroki w stronę bezbronnego stworzenia.
Wygląda, jakby zaraz miało umrzeć, pogłębiając się w agonii i spoglądając
ostatni raz w stronę nieba rozpościerającego się nad naszymi głowami. Nie wiem,
jak ojciec może to robić i dlaczego to mnie zawsze wysyłają z nim. Nie lubię
wędkarstwa, głównie dlatego, że jest po prostu nudne. Drugim powodem jest
jednak to, że na moich oczach odbywa się łapanka poprzedzająca wywózkę prosto
na egzekucję. Łapię oślizgłe ciało zwierzęcia, które niemalże od razu zaczyna
się znowu poruszać, panicznie próbując wyrwać się z moich rąk. Bez namysłu wrzucam
rybę z powrotem do jeziora, napotykając zdziwione spojrzenie ojca. Następnie
chwytam wiaderko, w której trzy pozostałe zdobycze niespokojnie pływają w
kółko, ocierając się o metalowe ścianki sporego naczynia. Przechylam je nad
powierzchnią wody, oddając zwierzętom wolność. Zaskoczenie na twarzy mężczyzny
stojącego tuż obok mnie szybko przeistacza się w złość.
— Nathan! —
unosi głos, choć nie jestem w stanie tego usłyszeć. Po prostu widać to po jego
mimice.
Wzruszam
ramionami i odwracam się od niego, nie chcąc mieć do czynienia z jego ubolewaniem
nad jakże wspaniałym okazami ryb, które mogliśmy przecież zjeść na kolację. Mam
dość. Idę w stronę domu letniskowego (przypominającego bardziej willę)
położonego niedaleko jeziora. Dach budynku wyłania się nieśmiało zza wysokich
drzew, zaburzając krajobraz praktycznie wyjęty z mugolskiego podręcznika do
przyrody, który kiedyś wpadł mi w ręce w jednej z londyńskich bibliotek. Czasami
jest mi nawet żal ojca. Jego syn żyje w zupełnie innym świecie niż on. W
świecie, który zabrał mu słuch i zrobił z niego kalekę. Doskonale zdaję sobie
sprawę z tego, że nienawidzi magii i Hogwartu. Za każdym razem, gdy patrzę mu w
twarz, widzę zawód i współczucie przeplatane z żalem. Dlaczego coś tak
cudownego, jak magia, pozbawiło jego potomka głosów najbliższych, cichych dźwięków
pianina rozbrzmiewających w salonie oraz uśmiechu jego starszej siostry, gdy
widziała, że brat delektuje się jej muzyką? Nie przyznaje się do tego tylko ze
względu na mnie oraz mamę. Wiem, że nie chce nas stracić, a jednocześnie boi
się naszej niezwykłości. Strach zżera go na myśl o tym, że za pomocą
zaczarowanego patyka jesteśmy w stanie zabrać komuś fortunę, że możemy znikać i
pojawiać się w innym miejscu w ułamku sekundy… Że jednym ruchem nadgarstka
możemy pozbawiać takich, jak on, wszystkiego, co znają.
Coroczne
rodzinne wakacje to dziwny zwyczaj, który ciągnie się za nami, odkąd tylko
pamiętam. Zwykle z nikim nie dzielimy tego czasu, jednak w tym roku matka
zdecydowała, iż musimy to w końcu zmienić, szczególnie, że Abigail wyjechała na
ten czas do Francji na warsztaty muzyczne. Wiem o tym, że przyjaźni się z panią
Rookwood, jednak, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, iż to właśnie ona i
jej córka wybiorą się z nami. Czuję się obco w tym dziwnym towarzystwie. Mam
wrażenie, że na każdym kroku wszyscy wlepiają we mnie zimne spojrzenia
lodowatych oczu. Przeraża mnie to do tego stopnia, że gdy tylko wchodzę do domu,
od razu uciekam do swojego pokoju w celu uspokojenia niepokojąco
przyspieszonego oddechu. Wbiegam po schodach na górę, wyminąwszy mamę, która najwyraźniej
zaczynała coś mówić, wyłaniając się z zacisza kuchni. Widzę jednak jedynie
bezsensowny bełkot, ruchy warg nieniosące kompletnie żadnego przekazu. Robi mi
się duszno i już wiem, że moja podświadomość szykuje dla mnie kolejny atak
paniki. Czuję, jak serce zaczyna mi gwałtownie przyspieszać, obijając się o
żebra. Nienawidzę takich sytuacji. Nie znoszę, gdy otaczający mnie świat
zaczyna zlewać się w jedną wielką rozmazaną plamę, jakby chciał mi przekazać,
że nie pasuję do miejsca, w którym się znalazłem. Przyspieszam kroku, aby nikt
nie musiał mnie w takim stanie oglądać.
Zatrzaskuję za
sobą drzwi, niemalże krztusząc się powietrzem. Opieram plecy o zimne drewno, po
czym ześlizguję się po nim w dół, by w końcu usiąść na podłodze. Podkulam nogi
pod brodę, unosząc na wysokość oczu rozedrgane dłonie. Jestem zepsuty.
Pokaleczony obusiecznym mieczem w postaci magii.
— Spójrz na
siebie, jesteś żałosny — słyszę gdzieś nad głową.
Zakrywam uszy
dłońmi, jakby to miało mi pomóc. Doskonale zdaję sobie sprawę, że te już od
dawna są martwe, a wszystko, co uda mi się usłyszeć, wydobywa się z odmętów
mojego umysłu. Umysłu, który nie chce ze mną współpracować. Zaciskam powieki, nieudolnie
próbując uspokoić przyspieszony oddech. Moja klatka piersiowa unosi się w górę
i w dół w tempie karabinu maszynowego wypluwającego kolejne naboje. Nie umiem
tego opanować. Nie wiem, kiedy do oczu zaczynają mi się cisnąć słone łzy,
nieprzyjemnie piekące mnie pod skórą. Przełykam ślinę, dysząc ciężko. Gdzieś w
głębi serca zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem beznadziejny. Gdzieś w
środku mnie czai się świadomość, że rodzina jest zawiedziona tym Nathanem,
który stoi przed nimi i wpatruje się w ich twarze błagalnym spojrzeniem
niebieskich jak ocean oczu. Próbują dać mi nadzieję, nie zdając sobie sprawy,
że ja wiem. Wiem, że skreślili mnie już dawno. Jestem skazą. Nic niewartym
kawałkiem złomu nadającym się jedynie na wysypisko, gdzie wreszcie znajdzie się
wśród innych śmieci podobnego pokroju. Kulę się w sobie niczym małe dziecko
bojące się uderzenia. Boję się siebie samego. Boję się tego, kim jestem i nie ma
dla mnie żadnej drogi ucieczki. Zamknięty w więzieniu zbudowanego z mojego
własnego ciała, egzystuję i chwytam się każdej możliwej nadziei na przeżycie
kolejnych dni. Moje wargi drżą niebezpiecznie, oznajmiając rzeczywistości, że
znowu wygrała. Znowu udało jej się przygnieść mnie swoim ciężarem. Nie wiem,
ile czasu to trwa. Chcę krzyczeć, ale wiem, że to na nic się nie zda. Nie mam
ochoty widzieć przed sobą ani jednej ciekawskiej twarzy, ani jednej pary
przerażonych oczu. Jestem przerażony na myśl, że znowu mógłbym patrzeć na
rozżalenie na twarzy matki oraz na ruchy jej warg wypowiadających masę
niezrozumiałych słów. Po prostu czekam, drżąc na całym ciele, próbując opanować
zawroty głowy. Moje czoło pokryte jest zimnym potem, a po policzkach spływają
powoli łzy rozczarowania i strachu. Trwam w jednej pozycji, szamocząc się
gdzieś w centrum samego siebie, niemo błagając, by ktoś zabrał to ode mnie.
Znajduję się w labiryncie, z którego nie ma wyjścia.
Resztę dnia
spędzam samotnie. Zamykam pokój na klucz i bezczynnie leżę na łóżku, gapiąc się
w sufit, jakby wcześniej kompletnie nic się nie stało. Uspokajam się w tej
cudownej bierności, podczas której dryfuję gdzieś na pograniczu swoich własnych
myśli. Wiem, że matka pewnie kilka razy dobijała się do drzwi, jednak dopóki
tego nie słyszę, nie muszę czuć się winny, że jej nie odpowiadam. Wychodzę z
mojej małej jamy dopiero wtedy, gdy na zegarku widnieje godzina dziewiętnasta —
ot, kolejny rytuał mojej rodzicielki polegający na jedzeniu kolacji zawsze o
tej samej porze. Nieposłuszeństwo niedozwolone. Nie do końca rozumiem tę dziwną
manię na punkcie punktualności. Może każda czarodziejska rodzina ma tak sztywne
zasady? A może jednak nie, biorąc pod uwagę fakt, że nikt nie wydziedziczył
matki po tym, jak wyszła za mugola, jak to zwykle miało miejsce w innych czystokrwistych rodach… Chyba nigdy nie będzie mi dane się tego dowiedzieć.
Gdy schodzę na
dół, wszyscy siedzą przy stole. Czasem zapominam o tym, jak wielki jest ten
dom. Mieszczą się tu bez trudu dwie rodziny i zarówno ja, jak i córka pani
Rookwood, mamy swoje własne pokoje. Posada mamy w Ministerstwie Magii oraz fakt,
że ojciec prowadzi swoją własną, bardzo dobrze prosperującą firmę, sprzyja naszym
dobrom materialnym. Szkoda tylko, że jestem chyba jedyną osobą, która nie
odbiera tego jako formy szczęścia. Jasnowłosa kobieta patrzy na mnie ze
ściągniętymi brwiami i pokazuje głową, że mam się dłużej nie gapić jak idiota
oraz usiąść tak, jak inni. Wzdycham cicho, po czym ruszam ku stołowi i zajmuję
miejsce obok czarnowłosej Ślizgonki dobrze mi znanej z Hogwarckich korytarzy.
— Jak połów? —
pyta z charakterystycznym dla siebie uśmieszkiem, biorąc do ust kawałek
smażonego kurczaka (ojciec chyba zrezygnował, widząc, że jego praca poszła na
marne). — Słyszałam, że jesteś beznadziejnym wędkarzem.
— Ryby jakoś
nie brały — odpowiadam bez entuzjazmu, wzruszając ramionami i napotykając
wściekłe spojrzenie ojca siedzącego naprzeciwko mnie. — Ale przynajmniej
wyszedłem z pokoju, w przeciwieństwie do niektórych — dodaję półszeptem i
posyłam jej zaczepny uśmiech.
Zarówno pani Rookwood, jak i moja matka zaczynają typowe dla siebie rozmowy o strasznej
sytuacji w Hogwarcie oraz o demoralizacji współczesnej czarodziejskiej młodzieży.
Jedynie ojciec siedzi i milczy, ze znudzeniem zabierając się za swoją porcję.
Nawet mi go żal, jednak sam zdecydował się na wyjazd. Nikt mu przecież nie
kazał, prawda? Odwracam się z powrotem w
stronę Lysse, na której talerzu zostało jedynie trochę sałatki (to człowiek czy
odkurzacz?). Patrzy na mnie tym swoim złowieszczym spojrzeniem, wyszczerzając
zęby w uśmiechu. Przechodzi mnie lekki dreszcz, jednak nie jestem pewny, czym
jest on spowodowany — niemalże przeszywającym mnie na wskroś wzrokiem czy może
samą postacią siedzącej obok mnie dziewczyny. Wargi brunetki nagle zaczynają
się poruszać, wypowiadając (mogę się założyć o to, że bezgłośnie) kilka
magicznych słów działających na mój zmęczony umysł niczym balsam.
— Mam w pokoju
coś lepszego niż to wino. — Czuję się, jakby ktoś wyrył mi to zdanie na
wewnętrznej stronie czaszki.
Ognista jest
najlepszym przyjacielem dużej ilości uczniów w Hogwarcie i choć sam po nią zbyt
często nie sięgam, czasami stanowi dla mnie jedyny sposób na wyrwanie się z
okrutnej rzeczywistości. Zjadam swoją porcję najszybciej jak się da, nawet nie
skupiając się na smaku. Chwalę jedzenie i odsuwam krzesło od stołu, wstając i
ruszając w stronę schodów na górę, gdzie znajdują się dwie sypialnie i łazienka
należące tymczasowo do mnie i Ślizgonki. Dziewczyna idzie przede mną, nie
oglądając się za siebie. Jak zwykle mam wrażenie, że kombinuje coś, co wpędzi
nas oboje w kłopoty. Z drugiej strony — czy picie Ognistej Whiskey podczas
wakacyjnego pobytu z rodzicami świadczy o nas dobrze, z którejkolwiek strony by
na to nie spojrzeć?
Pokój Lysse
wygląda prawie identycznie, jak mój. Jedno łóżko, szafa, lustro oraz okno z
widokiem na jezioro niknące za koronami drzew. Ściany oczywiście w kolorze
ecru, na którego punkcie moja mama ma fioła i nie pozwoliła urządzić dwóch
sypialni na górze w żaden inny sposób. Wchodzę tuż za dziewczyną, zamykając za
nami drzwi. Zamykam je na klucz z przyzwyczajenia, nawet nie myśląc o
wykonywanej czynności. Niektóre rzeczy robimy tak często, że wchodzą nam po
prostu w krew. Brunetka siada na swoim łóżku, po czym z lekkim uśmiechem na
ustach wyjmuje z kieszeni jeansów niewielki kluczyk. Otwiera nim szufladę
szafki nocnej i wyjmuje z niej dwie butelki o dobrze mi znanym wyglądzie, kierując
twarz w moją stronę. Ogląda mnie od stóp do głów, po czym unosi jedną brew.
— Długo
zamierzasz tam tak stać, Calnin? — Dopiero po tych słowach przypominam sobie, że wciąż stoję przy drzwiach i gapię się na nią jak idiota.
Trzeźwieję w
jednym momencie, podchodząc do niej i siadając tuż obok.
— Pieniądze
oddasz mi potem — mówi i wciska mi butelkę do ręki.
Widzę, jak
kącik jej ust unosi się delikatnie ku górze. Dlaczego? Moja podświadomość zadaje sobie to pytanie, odkąd tylko
dziewczyna zaczęła ze mną rozmawiać i nie mówię tu o dzisiejszym dniu. Czemu
ktoś taki, jak Lysse Rookwood, chciałby zadawać się ze mną? Z Nathanem Calninem,
który w szkole kojarzony jest jedynie ze swojej głuchoty? Za każdym razem, gdy
z nią przebywam, mam wrażenie, że ona czerpie z tego jakąś dziwną przyjemność.
I choć cichy głosik podpowiada mi, że to tylko złudzenie spowodowane przez
chęć bliskości, to za każdym razem postanawiam zaufać temu odczuciu. Ślepo chwytam
się nadziei, że może jednak ktoś nie przebywa ze mną, bo jest mu mnie żal.
Nawet nie
zauważam, kiedy zawartość mojej butelki znika. Przełyk pali mnie nieprzyjemnie,
natomiast płyn znajdujący się teraz w moim żołądku rozgrzewa mnie od środka.
Niemalże czuję, jak na moich policzkach pojawiają się zdradzieckie rumieńce.
Nigdy nie miałem niesamowicie mocnej głowy — może dlatego, że jakoś nie bardzo
uśmiecha się praktykowanie pijaństwa przynajmniej raz w tygodniu, jak co
poniektórym. Lysse rozplątał się język i opowiada teraz o czymś kompletnie
niezrozumiałym dla mojego nieco zamroczonego alkoholem umysłu. Nie potrafię
wyczytać z ruchu jej warg ani jednego sensownego zdania, ale zdaję sobie
sprawę, że na nią Ognista również zaczyna działać. Śmieje się z czegoś, ale nie
mam pojęcia, z czego. Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to teraz interesuje.
Delektuję się błogością, w jaki wprowadza mnie czarodziejski napój alkoholowy,
oraz widokiem Lysse. Jej czarnych włosów i bladej cery w kilku miejscach
przyozdobionej uroczymi piegami. Jej szczupłymi rękoma oraz zgrabnymi dłońmi,
z których jedna trzyma półprzeźroczystą butelkę, a druga żywo gestykuluje. Jej
ustami poruszającymi się w tak szybko, że nie jestem w stanie rozróżnić słów…
Nawet nie wiem, kiedy pochylam się nad nią i całuję jej wargi ośmielony
procentami krążącymi teraz w moim krwiobiegu. Nie myślę trzeźwo, jednak gdzieś
z tyłu głowy pojawia się cichy głos rozsądku, mówiący mi, że zaraz dostanę w
twarz. Ignoruję go, obejmując dziewczynę w pasie. Nawet nie jestem w stanie
określić zdziwienia, które mnie ogarnia, gdy czuję, że Lysse nie stawia oporu i, po
krótkiej chwili zastanowienia, oddaje pocałunek. Nie myślę racjonalnie. Można
śmiało powiedzieć, że w ogóle nie myślę, łapczywiej sięgając jej warg.
Upuszczam pustą butelkę na podłogę. Czuję na swoim karku dłoń brunetki, jej
palce wplatające mi się we włosy. Uśmiecham się w duchu, odsuwając się od ust dziewczyny
i powoli zjeżdżając wargami ku jej szyi oraz odsłoniętym przez dekolt bluzki
obojczykom. Kątem oka widzę, że Śizgonka odstawia butelkę na szafkę nocną,
poddając się moim działaniom bez charakterystycznego dla siebie sprzeciwu. Moja
podświadomość uporczywie powtarzająca mi, że to nie jest dobry pomysł, w końcu
rezygnuje i wycisza się, oddając moje ciało pod panowanie rosnącego pożądania,
przyjemnych dreszczy przechodzących przez mój kręgosłup oraz zamroczonego alkoholem
umysłu. Nie rejestruję momentu, gdy moja koszulka ląduje gdzieś na podłodze razem
z ubraniami Lysse. Poddaję się chwili, chłonąc zapach jej skóry, ciesząc się
każdym głębszym wdechem, który ta czerpie pod ciężarem moich dłoni. Odrywam się
od świata.
***
Leniwie uchylam
powieki i od razu tego żałuję. Mam wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje od
pulsującego w skroniach bólu. Z moich ust wydobywa się ledwie słyszalny jęk,
gdy próbuję przyzwyczaić oczy do panującej wokół ciemności. Dopiero po chwili
zauważam, że nie jestem w swoim pokoju — świadczy o tym inny układ mebli
stojących w pomieszczeniu. Zerkam na bok i widzę leżącą obok mnie nagą brunetkę
trwającą w głębokim śnie. To, co się stało, dociera do mnie w ułamku sekundy,
przeszywając mój umysł na wskroś. Kurwa
mać — to jedyna myśl przebiegająca mi teraz przez głowę. Przestaję zwracać
uwagę na to, że mój żołądek fika koziołki i czuję się, jakby ktoś co dwie
sekundy walił w moje czoło młotkiem. Wstaję bez zastanowienia, po drodze
zbierając po omacku ubrania, które pospiesznie na siebie wciągam. Przedostaję
się na palcach do drzwi i przekręcam klucz w zamku. Wychodzę pospiesznie,
zaciskając zęby i oddychając głęboko przez nos. W całym domu panuje chłodna i
nieprzyjemna dla oka ciemność. W tym momencie zaczynam się cieszyć, że moja
głowa jest zbyt obciążona bólem, aby wytwarzać kolejne obrazy. Podświadomość
milczy, dając mi chwilę wytchnienia i nie przepełniając mnie niczym
niewyjaśnionym strachem. Jedyną moją obawą pozostaje Lysse, którą zostawiam w
jej sypialni, ruszając po schodach w stronę wyjścia z domu. Staram się nie
myśleć o tym, że za kilka godzin dziewczyna się obudzi i prawdopodobnie albo
się do mnie już nie odezwie, albo wręcz przeciwnie, wpadnie do mojego pokoju i
będzie się na mnie wydzierać dopóki nie straci głosu. Właściwie sam nie wiem,
co jest gorsze. Muszę się przewietrzyć.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że nawet gdybym poszedł do łóżka, i tak bym nie
zmrużył oka.
Chłodne
powietrze jest niczym lekarstwo na pulsujący ból raz po raz ogarniający moją
głowę. Wzdycham cicho i idę przed siebie, zagłębiając się coraz bardziej w las.
Mam wrażenie, że coś za mną podąża, jednak, pierwszy raz od dawna, nie boję się
tego. Przedzieram się przez chaszcze, nawet nie starając się odnaleźć wydeptanej
ścieżki. Jest na to po prostu za ciemno. Widok jeziora nocą rekompensuje
podrapane ręce i kostki. Księżyc odbija się w tafli wody, ukazując się w całej
swej krasie, delikatnie falując po jego powierzchni. Trochę jakby stworzył
sobie brata bliźniaka, aby strzegł właśnie tego miejsca. Unosi się delikatnie
kilkanaście metrów przede mną. Siadam na skraju drewnianego molo, chłonąc każdą
sekundę, w ciągu której mogę napawać się tym widokiem. Po raz pierwszy od dawna
noc daje mi wyzwolenie, a cisza — spokój. Ta sama cisza, którą tak bardzo
znienawidziłem, teraz próbuje pokazać mi swoją dobrą stronę. Ból w czaszce z
upływem czasu zaczyna się redukować. Wszystko układa się w logiczną całość.
Zardzewiałe wskazówki zegara leniwie przyspieszają, przez kilkadziesiąt minut
ciesząc się zabraną im wcześniej świetnością. Cichutki głosik mojej
podświadomości mówi mi, że to tylko chwilowe i że za chwilę zniknie, a zamiast
tego znów pojawią się męczące demony zamieszkujące mój zabałaganiony umysł.
Wiem, że znowu będą rozwierać swoje paszcze, chcąc połknąć wszystko, co dobre i
ponownie mnie złamać. Jednak jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz…
Konkurs wielkanocny, ilość słów: 3039
Tak lekko, choć nie o lekkich sprawach, tak genialnie. Huh, całe życie powtarzam, że jestem beznadziejnym komentatorem, i że nie powinnam tego robić, ale pf walić to. Nie odzywam się w kwestii interpunkcji, bo sama mam z nią straszny problem i nawet jeśli coś było źle, to dla mnie i tak było dobrze! Wyłapałam chyba jedną literówkę, która mnie poraziła po oczach, ale poza tym nie zwróciłam na nic innego uwagi. Poza tym, co ja mogę powiedzieć? Hmm, czytało się szybko, lekko no i pomimo okazałych rozmiarów nie czułam się znudzona i nie chciałam odkładać lektury na później. Dla mnie genialnie :3
OdpowiedzUsuńNo i chcę wątek z Nathanem, jak już ci się poluźni xD
Dla takiego opowiadania warto było poświęcić to zaliczenie z polskiego :) Pierwsza myśl: biedny Nathan, chociaż osobiście podziwiam za tę umiejętność czytania z ruchu warg. Historia wyszła naprawdę bardzo ciekawa, w tym wypadku również ogromny plus za narrację (całość przypomina taką
OdpowiedzUsuńwyrwaną kartkę z pamiętnika), lekki styl, długość (jak dotąd jest to najdłuższe opowiadanie, ale czyta się je niesamowicie szybko) i opis emocji Calnina, to co siedzi w jego głowie zostało bardzo fajnie wyszczególnione. Co do błędów to pojawiło się jedno powtórzenie: Wchodzę tuż za dziewczyną, zamykając za nami drzwi. Zamykam je na klucz... i zwrot Lysse nie oporuje chyba nie jest poprawny, ale wiadomo że chodzi o nie stawianie oporu.
Powodzenia!
1/3 składu sędziowskiego
Naprawdę dobre opowiadanie, pierwszy raz od długiego czasu nie poczułam się znudzona w trakcie czytania, a to duże osiągnięcie. Nie będę się rozwijać, zauważyłam kilka błędów interpunkcyjnych, na które jestem uczulona, ale da się na nie przymknąć oko, więc generalnie wszystko na plus.
OdpowiedzUsuńNa początku byłam święcie przekonana, że opowiadanie napisane jest z perspektywy Albusa, jako że nie miałam pojęcia o drugiej postaci, niemniej jednak szybciutko się zorientowałam i mimo, że nie bardzo jestem w temacie, wciągnęło mnie tak, że przebrnęłam przez nie niezwykle lekko. Bardzo zgrabnie ujęty moment, w którym upojenie alkoholowe zlewa się z fascynacją. Całość podobała mi się niezmiernie!
OdpowiedzUsuńAmy
Jesteś moją faworytką.
OdpowiedzUsuńTak skupiłam się nad treścią, tym co niosą za sobą słowa złożone w całe zdania, że nie zwracałam uwagi na błędy, jeśli jakiekolwiek tam były. Nie miałam okazji prowadzić wątku z twoimi postaciami i co za tym idzie, zapoznać się z twoim stylem, ale po przeczytaniu tej notki mogę jedynie żałować :( Tym razem nie będę narzekać na brak akcji, podobało mi się w całości. Chce więcej, trzy tysiące słów od Ciebie to zdecydowanie za mało.
Devon
Pozachwycam się i ja, bo notka jest warta każdej kropli miodu wylanej na nią. Musiałam najpierw zajrzeć w kartę postaci i jestem pod wrażeniem, że miałaś pomysł i siły by poprowadzić Nathana. Każdy zjedzony przecinek i drobne powtórzenie, to nic, tej notce wybacza się wszystko, ponieważ jest napisana style idealnym - nie jest prosty, ale też nie ma w nim patosu, ani też nie jest grandilokwentny, co często mi się zdarza. Skradłaś mi serce ♥
OdpowiedzUsuńCzytałam to dzisiaj wcześnie rano, nim jeszcze wywlokłam się z łóżka, by zjeść śniadanie i poczłapać do szkoły i strasznie się wciągnęłam, że te 3000 słów pochłonęłam szybciej niż kilkaset jakiejś nudnawej lektury szkolnej.
OdpowiedzUsuńNo i wiadomo, że mi się strasznie podoba, bo przecież chamstwem byłoby hejtować poniekąd własną postać, czyż nie? A tak naprawdę, to jestem pod wrażeniem.
Po drodze nawinęła mi się jakaś literówka, powtórzenie i kilka błędów interpunkcyjnych, ale już nawet zapomniałam gdzie, więc nie będę wymieniać. Brakuje mi tu trochę tej wredoty i bezmyślności w zachowaniu Lysse, ale to chyba ten alkohol tak na nią podziałał, że nie przyłożyła mu od razu w twarz.
Ciii, nic jej nie mów, ale jego urok osobisty mógł mieć w tym jakiś mały procencik zasługi. A teraz panna Rookwood zadziera swoją uroczą piegowatą twarzyczkę i strzela focha, a z nim rozliczy się później.
Przecież to nie przystoi!
Mówiłam już że Cię kocham? Nie? No bo tak jest, ucałuj ode mnie Nathana, no i od Lysse też, chociaż menda się nie przyzna.
całuski :*
P.S Oczywiście jesteś moją faworytką, bo jakże by inaczej.
zezłoszczona Lysse, czerwona od soczystego rumieńca
i jej autorka <3
3000? Czytało mi się na tyle dobrze, że nie zauważyłam nawet kiedy przeczytałam twoje opowiadanie. Naprawdę strasznie mi się spodobało! Nawet pokochałam w pewnym sensie Nathana... Taki biedaczek z niego, ale kochany biedaczek. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie mi pisać wątek z jego postacią!
OdpowiedzUsuńPisz więcej, częściej i tak samo cudownie, bo długo nie wytrzymam bez kontynuacji!
Ciekawy pomysł z zegarem. Atak paniki... skąd ja to znam :( Chyba trochę zbyt wiele razy użyłaś słowa podświadomość (jakoś mi się to rzuciło w oczy). Opisy trochę mnie męczyły, czasem prawie usypiały, choć z drugiej strony nastrój bardzo na plus :D Delektuję się błogością, w jaki wprowadza mnie czarodziejski napój alkoholowy - jaką. Więcej błędów nie zauważyłam.
OdpowiedzUsuńPierwszy akapit tak mnie urzekł, że pochłonęłam całość tak szybko, że nawet nie zorientowałam się, że to już koniec. Porównanie człowieka do zegara pięknie zrobione. Opisy piękne, a całość czyta się płynnie, za co masz ode mnie wielki plus. Atak paniki też świetnie przedstawiony. Całość napisana tak, że miałam wrażenie, że płynę od zdania do zdania. Styl masz lekki i przyjemny, a chociaż nie jestem wielką fanką narracji pierwszoosobowej, to tutaj świetnie się sprawdziła.
OdpowiedzUsuńNie mam do czego się przyczepić, o błędach się nie wypowiadam, bo sama żadnych nie wyłapałam, a sama pewnie popełniam gorsze, więc tym bardziej powinnam stulić pyszczek.