28 kwietnia 2015

cdn(ł)


LORELLE WELSH
____________________________________________________________

NAUCZYCIELKA TRANSMUTACJI // OPIEKUN HUFFLEPUFFU
OPIEKUN KOŁA TRANSMUTACJI
____________________________________________________________

Od zawsze zdeterminowana, by osiągnąć swój życiowy cel postawiony jeszcze za czasów nauki w Hogwarcie. Chociaż wiedziała, iż jest to niemożliwe, głęboko wierzyła, że kiedyś będzie jej dane zastąpić swój autorytet - Minerwę McGonagall. Jednak z chwilą, kiedy to kobieta przeszła na emeryturę, dokładnie kiedy ona kończyła szkołę, zwątpiła. Może los, może przepadek dał Lorelle ten niezwykły dar zasiąść w jednym z gabinetów Hogwartu i móc nauczać to, co kocha.

W klasie transmutacji wymagająca i ułożona. Stara się zaciekawić ucznia swoją pasją. Zdarza jej się niekiedy zmienić postać lekcji na bardziej luźną, by dać trochę odpocząć od nawału informacji, których potrafi naopowiadać całkiem sporo. Sprawiedliwa i pomocna, nie ocenia po przynależności do domu. Zawsze znajdzie rozwiązanie czy alternatywę. Na biurku często sypia Bunny, jej fenek, którego osobiście udomowiła i tresowała. Uczniowie często twierdzą, że nauczycielka robi to specjalnie, by rozproszyć uczniów i móc wstawić im ujemne punkty za brak wiedzy.

Jako opiekunka przejęta wydarzeniami. Uczuciowa i wrażliwa, co niekiedy mocno uzewnętrznia. Czasami za bardzo przywiązuje się do ludzi. Sentymentalna i delikatna. Przygarnie, przytuli, ogarnie swą opieką, gdy trzeba. Swoich broni, jak lew, ponieważ pamięta, jak bardzo Puchoni są spychani na drugi plan. Niekiedy burzliwa i emocjonująca się, zazwyczaj w trakcie meczów quidditcha, za którymi tęskni, pamiętając swoją Błyskawicę i pierwszy złapany znicz.

POWIĄZANIA // CV



wracam z Waszą najukochańszą panią profesor
przyjmijcie ją dobrze, jest przemiłym stworzeniem :)
wizerunek: Emilia Clarke

27 kwietnia 2015

Wreszcie wolni...



 Jest to takie delikatne wprowadzenie w historię Galena, a raczej w pewną jej część. Zanim zaczniecie czytać, chciałabym was o coś prosić... Róbcie to spokojnie i powoli, wyobrażajcie sobie to wszystko i nie zapomnijcie o głębokim oddechu. Jeszcze jedno, do tekstu umieszczam nagrania i chciałabym, żebyście włączali je w kolejności. Wydaje mi się, że z tymi melodiami efekt jest jeszcze lepszy. Przepraszam też za długość, ale podejrzewam, że nie będzie to tak odczuwalne, wierzcie mi. Miłej lektury i gorąco zachęcam do komentowania, ponieważ chciałabym wiedzieć co myślicie.


Krzyk urwał się nagle i wszystko inne ucichło… 

Zupełnie tak, jakby ktoś użył zaklęcia Silencio. Noc i tak była cicha, ale w tamtym momencie miałem wrażenie, że wszystko umarło. Że umarł świat, a moje życie właśnie się kończyło. Ptaki i drzewa przestały nucić swoją wieczorową melodię, wiatr przestał wiać i nie czułem już tego przyjemnego chłodu na twarzy. Zamiast tego stałem w bezruchu kolejne ciężkie sekundy, czując jak coś lodowatego wspina się po moich plecach, a później ramionach. Oślizgłe macki tuliły moje ciało, wspinały się po rozgrzanej skórze wyżej i wyżej, aż w końcu chwyciły za serce, ściskając je nagle i boleśnie. Ostre jak brzytwy palce miażdżyły je bezlitośnie, cięły na drobne kawałeczki, a ja nie potrafiłem nic na to poradzić. Czułem się spętany. To uczucie było tym gorsze, że po prostu wiedziałem, że stało się coś strasznego. Musisz to zrozumieć, Karoline. Niczego tak nie pragnąłem w tamtym momencie jak odwrócić się i rozwiać wszelkie wątpliwości, ale ten przenikliwy chłód, to lodowate zimno trzymało mnie w miejscu i nie pozwalało poruszyć choćby palcem. Napięte do bólu mięśnie niemal wrzeszczały w niemej prośbie o ukojenie, ale nie potrafiłem się do niczego zmusić.
Wtedy pojawiły się głosy. Tysiące szeptów zaatakowało mój umysł ogłuszając mnie niemal zupełnie. Stałem z szeroko otwartymi oczami, gapiąc się w nicość, kiedy echa kolejnych słów taranowały sobie drogę do mojej podświadomości. Tyle bólu, tyle cierpienia, tyle złości – wszystko zlało się w jedno. Zabrakło mi tchu, kiedy zdałem sobie sprawę czyje szepty słyszę, czyj głos zawładnął moim ciałem i umysłem. Czułem się tak, jakby coś potężnego uderzyło w moją klatkę piersiową, wysysając z płuc ostatnią dawkę powietrza i po prostu zacząłem się dusić. 

Ponieważ to był Twój głos, Karoline… Twój głos powtarzający wciąż moje imię. 

I wtedy szepty zniknęły. Czułem jak poranione serce tłucze mi się w piersi, kiedy lodowate zimno uwalniało mnie powoli. Słyszałem je – słabe i bezbronne i to był jedyny dźwięk, który był w tamtym momencie w stanie do mnie dotrzeć. Tylko wolne, monotonne uderzenia, za które tak bardzo się w tamtym momencie nienawidziłem. Równy, mocny rytm. Nie rozumiałem jak można być tak spokojnym kiedy ogarnia cię nagle tyle emocji. Mimo to nie potrafiłem się zdobyć na to, żeby się obrócić aż do momentu, kiedy do mojego nosa dotarł słaby, słodki zapach. Unosił się w powietrzu i otulał mnie powoli, wreszcie docierając do ust. Metaliczny posmak uświadomił mi, że wiem co to za zapach. Znaliśmy go przecież doskonale, kochanie, nieodłączny aromat naszej pracy.
Wiedziałem co to, chociaż podświadomie nie chciałem dopuścić do siebie tej myśli. Ale ona bardzo chciała do mnie dotrzeć, obijała się w mojej głowie bezustannie, delikatnie kokieterując zmysły. 

I wreszcie do mnie dotarła… Słodka, gęsta, metaliczna… Krew.

Zamknąłem oczy i zacisnąłem dłonie, mocno wbijając w nie palce, żeby wreszcie poczuć coś konkretnego. Miałem dość ciszy, miałem dość chłodu i miałem dość strachu. Obróciłem się powoli i, musisz wiedzieć, to była najgorsza chwila mojego życia. Szło mi opornie, ponieważ stałem wystarczająco długo żeby moje buty ugrzęzły w ciemnym błocie. Były ciężkie, ale nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że mógłbym je zdjąć. To nie było istotne, liczyła się tylko chwila, której wspominanie dzisiaj sprawia mi tak ogromny ból…
Leżałaś tuż przede mną. Uświadomiłem sobie wtedy, że doskonale wiedziałam, od samego początku, że właśnie Ciebie zobaczę, kiedy się odwrócę i dlatego zajęło mi to tyle czasu, dlatego było to tak trudne i bolesne. Uświadomiłem sobie, że miałem rację – mój świat umierał, a wiatr, drzewa i ptaki ciszą składały mu hołd.
Byłaś tak spokojna, tak blada. Miałaś szeroko otwarte oczy, nadal utkwione we mnie. Taki sam zacięty wyraz twarzy jak zawsze, kiedy prosiłaś abym zapewniał, że nigdy Cię nie opuszczę. Granat burzy, w tamtym momencie tak ciemny, że niemal czarny… Taki, jaki kochałem najbardziej.
Coś ponownie ścisnęło mnie w środku. Poczułem się, jakbym właśnie dostał w twarz. Nie wiem, Karoline, czy kiedykolwiek doznałaś takiego uczucia, że masz ochotę wyć, ale z jakiegoś powodu żaden dźwięk nie wydostaje się z Twoich ust; że trzymasz w dłoniach cały swój świat, a on nagle zaczyna się rozsypywać i uciekać Ci przez palce, a Ty musisz patrzeć na to bezczynnie... Tak właśnie się czułem, coś rozrywało mnie od środka.
Omiotłem wzrokiem okolice, ale nie było nikogo ani niczego odpowiedzialnego za to, co się wydarzyło, lub zdolnego mi pomóc. Bezkresna ciemność, noc, migoczące wysoko gwiazdy, Ty – leżąca nieruchomo i ja. To wszystko z czego w tamtym momencie składało się moje życie. Nie liczyło się nic więcej. Przyjrzałem się Twojemu ciału uważniej, starannie omijając wzrokiem Twoją twarz. Byłaś cała we krwi, czerwień była wszędzie i nie mogłem nawet zlokalizować rany… Zrozum, kochanie, że patrzenie na Ciebie pierwszy raz bolało tak bardzo, że co chwila musiałem zamknąć oczy. Dopiero, kiedy spróbowałem odgarnąć z twarzy zbyt długie kłaki, które zawsze tak uwielbiałaś targać, zdałem sobie sprawę z tego, jak trzęsą mi się dłonie.
- Galen?
Zamarłem. To przecież nie mogła być prawda, leżałaś przede mną zupełnie nieruchoma, myślałem, że jesteś martwa. Gdyby tylko mógł, przepraszałbym Cię za to każdego dnia, Karoline. Za to, że zapomniałem jak silna jest Twoja wola walki, jak bardzo kochasz to życie. Ta myśl od tamtej pory sprawia, że co wieczór, patrząc w gwieździste niebo nie mogę oddychać. Świadomość, że oddałaś za mnie życie, które tak bardzo kochałaś – zabija mnie na nowo za każdym razem.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem Twój uśmiech. To było jak objawienie. Od razu padłem przy Tobie na kolana nie przejmując się tym, że pewnie je sobie poranię. To nie miało znaczenia, cholera, nic poza Tobą nigdy nie miało znaczenia. To Ty byłaś wszystkim, rozumiesz? Byłaś wszystkim i nie rozumiem dlaczego nie czułem tego tak intensywnie wcześniej. Wtedy było już za późno, dobrze o tym wiesz. Gdybym tylko wiedział, że mogę dać Ci jeszcze więcej zanim wszystko się zawaliło, uwierz mi, kochanie, zrobiłbym to.
Odszukałem Twoją dłoń po omacku i ścisnąłem ją mocno. Była lodowata, ale spodziewałem się tego - straciłaś zbyt dużo krwi. Mimo to potrafiłaś się jeszcze uśmiechać. Tylko Ty miałaś w sobie wystarczając dużo samozaparcia żeby mogło Ci się to udać… Cholera, oboje wiedzieliśmy, że umierasz, ale chciałaś być wystarczająco silna. Dla mnie, za nas oboje. Nawet nie wiesz jak ta świadomość się na mnie odbiła.
Spróbowałaś oddać  uścisk, ale byłaś zbyt słaba. To było jak cios prosto w okaleczone serce. Nawet nie wiesz ile mnie kosztowało oglądanie jak skała, na której codziennie się opierałam, mój fundament jestestwa rozsypywał się na moich oczach. Cholera, kochanie, nie mogłaś nawet zacisnąć palców na mojej dłoni! To Ty z nas dwojga byłaś silniejsza, to Ty zawsze zapewniałaś, że wszystko się ułoży. Nawet w obliczu śmierci nic nie było w stanie Tobą zachwiać, nawet ulatujące życie… Ja mogłem tylko patrzeć, czując jak rozpadam się na miliony kawałeczków, miliony myśli, miliony niewypowiedzianych słów. Obiecałem Cię chronić, chciałem żeby nasze role wreszcie się odwróciły, ale wszystko potoczyło się inaczej.
Poczułem Twoją dłoń na twarzy i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co próbowałaś zrobić. To zadanie też nie powinno należeć do Ciebie, Karoline, to ja powinienem był ocierać Twoje łzy, a nie Ty moje. To ja powinienem był troszczyć się o mój świat, a nie odwrotnie. Wiedziałem, że będę musiał nauczyć się żyć ze świadomością, że zawiodłem, a Ty nawet nie będziesz miała mi tego za złe.
- Nie – wyszeptałaś.
Twoje zimne palce przesunęły się po moim policzku i dotknęły ust. Po raz kolejny poczułem posmak krwi, ale nie przejąłem się tym. Jakbym mógł zwracać uwagę na coś takiego? Chwyciłem Twoją rękę, jakby miała mnie uratować i przytrzymałem ją przy ustach, opierając swoje czoło o Twoje. Wiedziałem, że jest za późno żebym mógł cokolwiek zrobić. Wiedziałem, że za późno żeby ktokolwiek mógł Cię uratować. Miałem wrażenie, że moje serce zwalnia, żeby dostosować się do Twojego, kiedy po raz kolejny ogarniało mnie przerażenie. Zaczynałem panikować, oboje wiedzieliśmy, że do tego dojdzie. Znałaś mnie przecież lepiej niż ktokolwiek.
- Nie tym razem – wykrztusiłem z siebie z wściekłością. Chwilę zajęło mi złapanie równego oddechu.
Uniosłem się, puszczając Twoją dłoń i wsunąłem ręce pod Twoje słabnące ciało. Wszędzie była krew i błoto, ale nie przejmowałem się tym. Łzy już dawno odebrały mi ostrość widzenia i sprawiły, że wszystko zlało się w jedną, wielką, ciemną plamę. Spróbowałem Cię podnieść, ale było zbyt ślisko. Moje mięśnie odmawiały posłuszeństwa i upadliśmy na ziemię. Jednak nie mogłem przestać. Przygarnąłem Cię do siebie i ukryłem twarz w Twoich mokrych włosach. Chciałem zrobić chociaż tyle i zabrać Cię w jakieś lepsze miejsce. Spróbowałem jeszcze raz. Tym razem udało mi się nawet zrobić krok do przodu, ale kolana ugięły się pode mną i ponownie ugrzęźliśmy w błocie.
- Przestań, Galen…
Musiałem odczekać chwilę, zanim zdałem sobie sprawę, że coś do mnie powiedziałaś. Byłaś tak słaba… Rozdzierałaś mi tym serce. Zastygłem posłusznie w miejscu i przyciągnąłem Cię do siebie ponownie. Byłaś lekka, o wiele lżejsza niż zapamiętałem. Nie chciałem myśleć, że to przez uciekającą krew. Wolałem wmawiać sobie, że po prostu zasypiasz. Płakałem nad Tobą jak dziecko i mogłem tylko przepraszać, że musisz oglądać mnie w takim stanie. Nie wiedziałem nawet kiedy zacząłem się kołysać. Tak samo, jak Ty robiłaś to zawsze żeby mnie uspokoić. Nie wiem tylko czy robiłem to żeby zapewnić spokój Tobie, czy sobie.
- Nie rób mi tego, Karoline – błagałem, a mój głos załamywał się niemal przy każdym słowie.
Otarłem twarz rękawem płaszcza i odszukałem Twoje oczy. Nie sądziłem nigdy, że cokolwiek może okiełznać burzę, ale nigdy też nie brałem pod uwagę śmierci. Byłaś zbyt ślina, zbyt odporna na zło tego świata, żebym mógł brać na to poprawkę. Chyba dlatego widok Twojego oddalającego się spojrzenia sprawiał, że miałem ochotę rwać sobie włosy z głowy. Zawyłem… To było po prostu za wiele, kochanie.
- Gaśniesz – wyrzuciłam z siebie, kiedy tylko byłem w stanie złapać oddech. – Nie możesz, jesteś moim światłem…
- To Ty jesteś moim światłem, Galen – oznajmiłaś tak spokojnie, jakbyśmy właśnie rozmawiali o pogodzie. Przez moment Twój głos przybrał na sile i wiedziałem, że to nie potrwa długo.
To była po prostu kolejna cisza przed burzą.
Zakrztusiłaś się, a ja przycisnąłem Cię do piersi, jakbyś miała spróbować mi uciec. Twoje ciało było tak wątłe, tak słabe, jakbym trzymał w ramionach szmacianą laleczkę.
- Nie! Nie, nie - błagałem, wznosząc oczy do ciemnego nieba.
Było tak samo niewzruszone jak Ty. Zupełnie jakby nic się nie działo.
- Nie odbieraj mi tego – prosiłem, odgarniając Ci włosy z czoła drżącą dłonią. – Nie masz prawa!
Pamiętam, że przez chwilę naprawdę chciałem Ci wyrzucać, że pewnie znów robisz to specjalnie, żeby dać mi nauczkę. Ta nadzieja zgasła jednak tak szybko jak się pojawiła. Wziąłem głęboki wdech i wtedy ciszę przerwał wrzask tak głośny, że z łatwością można by go pomylić z rykiem zranionego zwierzęcia. Symfonia bólu, pretensji, bezradności tak ślina, że mogłaby rozdzierać nawet najdzielniejsze i najtwardsze serca, która rozdzierała moje.
To był mój wrzask, Karoline, słyszałaś dokładnie. Żałosny krzyk mężczyzny, któremu właśnie odbierano życie, któremu właśnie odbierano wszechświat, któremu odbierano miłość.
- Poradzisz… Poradzisz sobie – wykrztusiłaś wreszcie, wykorzystując okazję, kiedy gardło miałem już tak zdarte, że wydobywał się z niego pusty dźwięk niewiele głośniejszy od szeptu. Ten pierwszy raz nie miałaś racji, ten pierwszy raz kłamałaś mi w żywe oczy i doskonale zdawałaś sobie sprawę z faktu, że o tym wiem.
- Kocham Cię, Galen.
- Nie, błagam, Karoline!
- Zawsze Cię kochałam – oznajmiłaś i znów się uśmiechnęłaś. – Nawet wtedy, kiedy byłeś dupkiem…
Zaśmiałem się, ale przypominało to bardziej szloch. Poczułem jak coś powoli rozlewa się w moich żyłach, zastępując strach. Twój głos znów był cichy, słaby. Wiedziałem, że to koniec, nawet jeśli uparcie próbowałaś oszukać nas oboje. To nie mogło się udać, to było po prostu niemożliwe.
- Kocham Cię – wyszeptałem, nachylając się nad Twoją twarzą.
Przycisnąłem wargi do Twoich zimnych, sinych ust. Tylko tyle mogłem zrobić, żadne słowa pożegnania nie wchodziły w grę. Oboje tego nie znosiliśmy… Wiedziałem, że byś tego nie chciała, że pewnie byś się o to złościła.
- Wybaczam Ci – usłyszałem tuż przy uchu i rozpłakałem się jak mały chłopiec.
Wiedziałaś, że właśnie tego potrzebowałem. Cholera jasna!, zawsze wiedziałaś. Każda najdrobniejsza komórka mojego ciała chciała odejść razem z Tobą. Pragnąłem tego w tamtym momencie jak niczego innego poza tym, żebyś żyła. Mogłem jedynie odebrać od Ciebie ostatni oddech i chyba właśnie to było katalizatorem wszystkiego.
Poczułem, że już Cię ze mną nie ma. Twoje bezwładnie opadając dłonie, odchylona głowa, nieruchoma klatka piersiowa… To już nie byłaś Ty. Po prostu to czułem. Odeszłaś i samotność spadła na mnie razem z pełną świadomością. Przez chwilę siedziałem w bezruchu, tuląc Cię do siebie, ale to nie było wystarczające. Nigdy nic nie miało być już wystarczające.


Gorąco, które w tamtym momencie ogarnęło moje ciało było niemal nieznośne. Strach, który dotąd krążył w moich żyłach wyparował i zastąpiło go coś innego, coś gęstszego, coś bardziej upajającego. Rozlewało się leniwie od czubków palców wplecionych w Twoje włosy, po ramiona, a kiedy dotarło do serca poczułem, że muszę Cię gdzieś zabrać. Tak jak wcześniej lodowate macki strachu, tak wtedy ogień zaczął trawić mnie od środka… Moje cierpienie przybierało rzeczywistą, materialną formę.
Wypełniło mnie coś gorszego niż złość, czy nienawiść. Żyły pulsowały, szum w mojej głowie stawał się coraz głośniejszy… Ślepa, ciągle rosnąca furia przejmowała nade mną kontrolę i, kochanie, cholernie podobało mi się to uczucie. Podniosłem się chwiejnie, ani na chwilę nie wypuszczając Cię z objęć. Wtedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebowałem mieć dowód na to, że istniałaś, że ktoś kiedykolwiek mógł mnie kochać.
Podniosłem wzrok. Mój oddech zamieniał się w jasną mgiełkę przy każdym głębszym, na pozór spokojnym wydechu. Byłaś moim światłem, moją burzą, moją siłą i tego nikt nie mógł mi odebrać. Przyjrzałem się twarzom, które nagle wyłoniły się z ciemności. Znajome twarze aurorów pełne napięcia, szoku, współczucia… Nie potrafiłem tego znieść. Musiałem coś zrobić. Zacząłem iść powoli przed siebie.
- Galen?
Wtedy nie było już Galena. W tamtym momencie z klatki w moim wnętrzu próbowało wydostawać się coś o wiele gorszego. Tyle bólu i rozpaczy nie mogło pomieścić się w jednym nędznym człowieku, to było po prostu nierealne. Cała ta sytuacja wydawała się nie mieć racji bytu. Zerknąłem na Twoją twarz i jedną dłonią sięgnąłem do Twoich, wciąż otwartych oczu. Spojrzałem w nie po raz ostatni. Ten granat burzy miał już nigdy więcej na mnie nie spoglądać, już nigdy więcej nie miałem się w nim zatopić... Delikatnie przymknąłem Twoje powieki, a wtedy na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.
Były zimne i syczały cicho w kontakcie z moją rozpaloną skórą. Wiedziałem, że bestia jest już blisko, że przemiana była nieunikniona i cieszyłem się. Cieszyłem się na tą myśl. Furia, która zaślepiała mój rozum, z której czerpałem siły była tak potężna, tak wszechogarniająca, że grzechem było się jej nie poddać. 

Kochanie, nawet niebo za Tobą płakało, rozumiesz?

Zacząłem biec, nie przejmując się krzykami i nawoływaniami reszty. Zjawili się za późno, żeby móc o czymkolwiek decydować. Gorąco rosło i rosło we mnie, a ja miałem wrażenie, że ktoś przypala mnie żywym ogniem, ale zamiast sprawiać mi ból, sprawiało, że czułem się wolny. Sprawiało, że żyłem. Biegłem ile sił w nogach, tuląc do skóry Twoje zimne ciało, rozgrzewając je. Czułem smoka, tuż pod skórą, czułem jego nienawiść, czułem jego gniew, ponieważ był mój, Karoline, ponieważ należał do mnie. Musiałaś poznać to uczucie. Obiecałem Ci kiedyś, że tak się stanie i miałem zamiar dotrzymać obietnicy. Ty jedyna mnie rozumiałaś, Ty jedyna byłaś w stanie zawładnąć tą bestią... Teraz miałaś poczuć jak to jest naprawdę mieć nad nią kontrolę. Chciałem Ci to pokazać zanim znikniesz zupełnie. Zamknąłem oczy i poddałem się temu.
Świat ponownie zamarł, zniknęły głosy, byłaś tylko Ty i ja.  Krzyk przerodził się w zwierzęcy ryk, kiedy Galen Varg rozpadał się na miliardy kawałeczków. Musisz zrozumieć, Karoline, że motywowało mnie coś o wiele silniejszego niż strach, coś o wiele silniejszego niż złość, czy nawet miłość. Gdyby nie Ty, dawno przestałbym już istnieć, prawdopodobnie spaliłbym się we własnej nienawiści. A teraz nie miało Cię być przy mnie już nigdy więcej... Kiedy ponownie otworzyłem oczy, wzbijaliśmy się już wysoko ponad chmury. Nie było nikogo, kto mógłby nas powstrzymać, byliśmy zupełnie wolni, połączeni… 

Pierwszy i ostatni raz razem, wysoko, ponad wszystko.


26 kwietnia 2015

See heaven's got a plan for you...

Freddie Weasley II
~ VII klasa, Gryffindor, 17.04, Ścigający ~
~ Klub pojedynków i transmutacji ~
TELL ME NOW DID I GET YOUR ATTENTION?
P R E S J A. 
W ciągu siedemnastu lat doskonale opanował sztukę maskowania prawdziwych pragnień i z dumą przyjął przypisaną mu rolę niedoskonale doskonałego Gryfona, zgodnie z oczekiwaniami rodzinki.
HOLD BACK THE RIVER, LET ME LOOK IN YOUR EYES
U R O K.
Typowy Weasley z czarującym uśmiechem. Bez rudych włosów. Ze słabością do Ślizgonów. Czarujący cwaniaczek. Znakomity tancerz. Pewny siebie podrywacz. Ideał dla zakochujących się w spojrzeniu czarownic. 
THINK I CAN FLY, THINK I CAN FLY WHEN I'M WITH U
 P R A G N I E N I A.
Z przyjemnością zatraca się w ognistej whisky. Słynie z tego, że zapraszają go wszędzie i zawsze. Bywa uległy, zawsze króluje na parkiecie, a w torbie przemyca arsenał różnokolorowych butelek. Taka księżniczka Gryffindoru.
ANXIOUS AND BARELY BREATHING
S T R A C H.
W pakiecie ze szczęściem do pakowania się w kłopoty otrzymał lęk przed sowami, paraliżujący strach o młodszą siostrzyczkę i obawy, że nigdy w życiu nie dokona niczego, czym zdoła się wyróżnić z tłumu Weasleyów. Bogina nie ujawnia nikomu, a patronusem nie lubi się chwalić.  Bo niby po co.
DON'T YOU WORRY, DON'T YOU WORRY CHILD
R O D Z I N A. 

 There was a time, I used to look into my father's eyes
In a happy home, I was a king I had a golden throne
Those days are gone, now the memories on the wall
I hear the sounds from the places where I was born.

Upon the hill, across the blue lake,
That's where I had my first heart break
I still remember how it all changed
My father said

Don't you worry
Don't you worry, child.
See heaven's got a plan for you.

STARA KARTA | POWIĄZANIA

* * *
Im dziwniej, tym ciekawiej.
Wolimy wymyślać, nie lubimy zaczynać.
Odpisujemy albo bardzo szybko, albo bardzo długo.
Bywa, że faworyzujemy.
GG: 46650538 Mail: abyss.of.imagination@gmail.com
Victor Norlander, Swedish House Mafia, Olly Murs, James Bay, Galantis, Our Last Night.
P.S. Pewna natrętna osóbka napisała takie fajne opowiadanie z udziałem pana powyżej. O tu.

22 kwietnia 2015

Konkurs wielkanocny: ogłoszenie wyników

Na początku chcemy pogratulować i podziękować całej trzynastce, która odważyła się wziąć udział w konkursie. GRATULUJEMY I DZIĘKUJEMY. Mamy nadzieję, że dzięki temu pisanie notek przestanie kojarzyć się z przykrym obowiązkiem czy narzuconym odgórnie przymusem, a zmotywuje obecnych uczestników jak i pozostałych autorów do kontynuowania i dobrowolnego publikowania swoich tekstów, do czego my jako administracja także gorąco zachęcamy. Każde z opowiadań miało w sobie to coś, co sprawiło, że poziom konkursu wzniósł się na bardzo wysoki poziom. Jedne notki wywoływały uśmiech, inne nastrój przygnębienia, kolejne skłaniały do refleksji, ale obok żadnej nie dało się obojętnie, dzięki czemu wybór tej jednej jedynej stał się naprawdę kłopotliwy i zajął sędziom dużo czasu, spędzonego na ponownej analizie i debacie. Mimo wcześniejszych ustaleń niemożliwością było wybranie tylko jednej notki, dlatego postanowiłyśmy nagrodzić dwójkę autorów, których prace zrobiły na nas największe wrażenie. Mamy zatem zaszczyt oznajmić, że miejsce pierwsze i drugie zajęli w kolejności:
• Adam Griffin i notka pt:  "Adama Griffina przypadki: część pierwsza" 
• Colin Turcotte i opowiadanie: "Somewhere over the rainbow" 
Obie autorki prosimy o kontakt e-mailowy.
Na podium ex aequo tuż za laureatami, stanęli również zdobywcy trzeciego miejsca: Nathan Calnin oraz Valancy Edgeworth, którzy w nagrodę otrzymują 100 punktów dla swojego Domu. Gratulujemy!

Jeszcze raz ogromne brawa dla autorek Amnesii, Anthony'ego, Bellamy'ego, Blanche, Doriana, Evana,  Luke, Olivera oraz Ondrii za ich niesamowite i zapadające w pamięć opowiadania, za które otrzymujecie po 50 punktów. Niech nikt nie czuje się przegrany: wszyscy byliście świetni i cieszymy się, że mamy w naszym gronie tak dobrze zapowiadających się pisarzy, jednak decyzja była naprawdę trudna. Oby w następnej edycji konkursu wzięło udział równie spore grono osób, jak i nie większe.
A tym czasem raz jeszcze zachęcamy wszystkich do pisania, a osoby, które jak dotąd nie miały okazji przeczytać któregoś z opowiadań, zapraszamy do wartej poświęcenia czasu lektury.
cały skład sędziowski.

21 kwietnia 2015

somewhere over the rainbow

  Ulewa przychodzi znienacka i, chociaż zwiastują ją coraz głośniejsze grzmoty, to nikt nie spodziewa się, że pojawi się z takim rozmachem. W jednej chwili niebo zasnuwają burzowe chmury i zaczyna padać rzęsisty deszcz, który zacinając uderza z głośnym ”kap” w szybę i parapet. Już kilka sekund potem, słychać donośne huki, a jasne błyskawice przecinają granatowe – prawie czarne – sklepienie.
  Odkąd pamięta ma lekki sen i wystarcza mu byle hałas by się obudzić. Nie dziwi się więc, kiedy tego poranka burza gwałtownie wyrywa go ze snu. Od razu jest przytomny i chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że powinien położyć się przynajmniej jeszcze na chwilę, to cichy głosik w jego głowie mówi mu coś zupełnie innego - to przecież kompletnie bez sensu, w końcu i tak już nie zaśnie. Nie ruszając się ze swojego łóżka, w ciszy przygląda się szalejącej za oknem burzy. Mruczek całym swoim ciężarem przyciska go do materaca. Wplątuje swoje palce w jego gęste futerko i przez chwilę czuje się naprawdę miło. Bijące od kota ciepło, poprawia mu humor. Zastanawia się kiedy ostatni raz był świadkiem takiej ulewy i zawieruchy, ale pamięć ponownie go zawodzi. Uparcie trzyma się tematu pogody, ale po pewnym czasie jego myśli same odpływają w całkiem innym kierunku i kiedy zdaje sobie z tego sprawę jest już za późno. Po chwili walki zrezygnowany pozwala by coś zupełnie innego - o wiele bardziej bolesnego - zajęło jego uwagę. Wpatruje się więc tępo w ścianę deszczu za oknem i powoli przestaje zwracać uwagę na rzeczywistość. Przed jego oczami przelatują wszystkie sceny z przeszłości, o których tak strasznie chce zapomnieć, a które, mimo upływu czasu, wciąż pamięta ze wszystkimi, nawet najdrobniejszymi, szczegółami. Wie, że nie powinien, że to nie ma nawet najmniejszego sensu, ale jakaś część niego lubuje się w rozdrapywaniu starych ran, wspominaniu tego co już było i rozpatrywaniu wszelkich możliwych scenariuszy. Spędził niezliczoną ilość godzin na gdybaniu i w głowie ma już stworzone kilka milionów scenariuszy - od tych najbardziej prawdopodobnych przez takie, które są naprawdę niepokojące do tych kompletnie zwariowanych i nierzeczywistych – i wciąż ma nadzieję, że uda mu się cofnąć w czasie, by rozegrać to wszystko w taki sposób jaki mu odpowiada. Chce by przynajmniej ten jeden, jedyny raz coś poszło po jego myśli.
  Dopiero kiedy chmury częściowo znikają, a słońce nieśmiało wyłania się zza horyzontu i oświetla pomieszczenie, chłopak zdaje sobie sprawę z upływu czasu. Wszystkie nadzieje na drzemkę albo na zrobienie czegoś pożytecznego znikają, kiedy kątem oka spogląda na zegarek. Widząc widniejącą na nim godzinę nie może powstrzymać jęku rozpaczy. Piąta trzydzieści siedem. Wiedząc, że i tak za chwilę będzie musiał wstawać, niechętnie wyplątuje się z pościeli i powoli wytacza się z łóżka. Bierze kota na ręce i kurczowo przyciska go do swojej klatki piersiowej, po czym na palcach przechodzi przez pogrążone we śnie dormitorium i staje pod zaparowanym oknem. Przeciera rękawem piżamy szybę, nastepnie prawie przyciskając do niej nos, przygląda się szkolnym błoniom, którym burza najwidoczniej zbytnio nie zaszkodziła - jedynie kałuże, kilka połamanych drzew i wzburzona tafla wody na jeziorze zdradzają, że przed chwilą wiało zbyt mocno by móc to opisać słowami, a przez okolicę przeszła prawdziwa ulewa. Chwilę potem zwraca wzrok ku niebu. Krople wody, które pozostały na szkle po deszczu, zniekształcają znajdujące się tam chmury, ale mimo wszystko bez problemów dostrzega znajdującą się na nieboskłonie tęcze. Ściska mocniej kota.
   Tęcza, tęcza, tęcza, tęcza.
  Zaciska mocno powieki, chcąc odgonić od siebie strach, który zawsze towarzyszy mu podczas takich spotkań. Gorączkowo podsuwa sobie coraz to nowsze tematy do rozmyślań, ale i tak wszystkie idee czy wątki sprowadzają się do jednego. Do tęczy. Kilka razy uderza w głową w ścianę, mając nadzieję, że to sprawi, że przestanie o niej myśleć, że wreszcie wybije ją sobie z głowy. Wtula twarz w grzbiet Mruczka. Chce wierzyć, że etap, kiedy tęcza wciąż go przeraża ma już daleko za sobą. Chce wierzyć, że teraz jest gdzieś wysoko nad tęczą, oddzielony od niej całą masą chmur. W miejscu, gdzie spełniają się marzenia. 
  Mimo wszystko, nie potrafi aż tak się oszukiwać. Choć marzy tylko o tym, by tęcza miała dla niego takie same znaczenie jak dla innych, to nie jest w stanie pobyć się skojarzeń i związanych z jej kolorami wspomnień. Próbuje i powtarza milion razy, czym powinna dla niego być, ale nie jest w stanie wybić sobie z głowy jej prawdziwego znaczenia.
Tęcza to łuk na niebie powstały w skutek załamania światła w kroplach deszczu, mówi sobie za każdym razem na jej widok, ale to nie odnosi najmniejszego skutku.
Tęcza to wspomnienia.
Tęcza oznacza połączenie nieba i ziemi, to znak przymierza Boga z ludźmi, pisze w specjalnie przeznaczonym do tego zeszycie. Wciąż łudzi się, że za setnym, tysięcznym, milionowym razem tęcza straci swoje znaczenie i będzie dla niego tylko symbolem religijnym.
Tęcza to ból po stracie i łzy na policzkach. 

Tęcza to symbol ruchu LGBT
, próbuje przekonać sam siebie i przez chwilę naprawdę w to wierzy. Łudzi się, że wreszcie udało mu się pojąć jej prawdziwe znaczenie – to, które powinno być dla niego najbliższe. Jednak kiedy zamyka oczy i jeszcze raz próbuje przypomnieć sobie o co chodzi, w głowie kołacze mu tylko jedna myśl.
  Dla Colina tęcza to smak wspomnień i zapach ludzi, których spotkał. To uśmiechy, wywracanie oczami i wzruszanie ramionami. To tort zamiast obiadu i nie mycie zębów przed snem. To pogrzeby, tęsknota i krew. 
  Z biegiem czasu, Colin dochodzi do wniosku, że nie lubi tęczy, a tęcza nie lubi Colina. W końcu, gdyby go lubiła, nie ignorowałaby go, za każdym razem, kiedy prosił by odeszła, prawda? Tęcza zostaje, a Colin tylko płacze i zastanawia się ile czasu potrzebuje, by o wszystkim zapomnieć i przestać dostrzegać kolory. Łzy zamazują mu pole widzenia, ale mimo to ją dostrzega bez nawet najmniejszego problemu. Stara się na nią nie patrzeć, ale sposób w jaki uśmiecha się do niego kpiąco i to, jak jej oczy błyszczą się niebezpiecznie, przyciąga jego spojrzenie. Mimowolnie obserwuje jak jej kolory stają się jeszcze bardziej żywe i wyraźne. Tęcza boli, ale pomaga mu pamiętać, więc w pewien sposób Colin lubi cierpienie, jakie ze sobą niesie. Nie może przestać o niej myśleć. Czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, granatowy, fioletowy. Zna ją już na pamięć i nawet kiedy zamknie oczy, doskonale widzi każdy jej szczegół i każde towarzyszące mu wspomnienie. Fioletowy, granatowy, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy, czerwony. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. W takich chwilach Colin naprawdę ma wrażenie, że powoli wariuje, że traci te resztki rozumu, które mu pozostały.
***
  Zielony to ciepły koc, który wciąga z szafy w zimne, listopadowe wieczory. Kiedy czuje się naprawdę źle otula się nim dokładnie, a ciepło bijące od zawartego w nim szczęśliwego wspomnienia, rozgrzewa i pozwala na chwilę pozbyć się dręczących - ukrytych gdzieś tam, z tyłu głowy - wyrzutów sumienia.
  Zielony to ciepły, kwietniowy wieczór sprzed dziesięciu laty. Chociaż z biegiem czasu, wszystko wydaje się być coraz bardziej rozmyte - jakby ukryte za grubą zasłoną z dymu wydobywającego się z otwartego grilla - to Colin nie żałuje czasu i wysiłku, który musi poświęcić, by utrzymać to wspomnienie świeżym. Wciąż na nowo odkurza ten dzień byle tylko nie zapomnieć, byle przez chwilę znowu tam być. Czasem ma wrażenie, że to jedna z niewielu rzeczy, która jest w stanie sprawić, że choć przez chwilę czuje się lepiej i to tylko uświadamia mu, że za nic w świecie nie może zapomnieć.
  Mimo starań wspomnienia robią się coraz bardziej zamazane i nieczytelne.
 Pamięta niewyraźne, jakby dochodzące z oddali nawoływania, skwierczące na rożnie steki i przytłumione wybuchy śmiechu. Z trudem przypomina sobie unoszący się w powietrzu zapach skoszonej trawy, duszącego dymu i pieczonego mięsa. Doskonale za to czuje obecność matki, która gładzi go głowie i ojca, który siedzi gdzieś w pobliżu pilnując piekącego się mięsa i od czasu do czasu wtrącając coś do rozmowy. Zachodzące słońce oślepia go i zamazuje mu widok na ogródek, ale kiedy mocno zmruży oczy dostrzega siostrę siedzącą na werandzie z książką w dłoni.
  To jeden z tych wolnych dni, które rodzice wreszcie mogą wyrwać się z pracy i wszyscy razem – po raz pierwszy od bardzo dawna są znowu rodziną. Mama, tata, Colin i Gwen. Przez prawie cały tydzień zalegają w domu - śpią do późnego popołudnia, wylegują się całe dnie w ogródku i od czasu do czasu chodzą na znajdującą się nieopodal miejską pływalnię. Colin lubi ich rutynę,
  Trochę wyraźniej pamięta poczucie bezpieczeństwa, rozpierające go szczęście i spokój, który go ogarnia, kiedy leży na ziemi koło swojej mamy z głową na jej ramieniu. Razem wpatrują się w przemykające po niebie obłoki, porównując ich kształty i wymyślając coraz to nowsze porównania i nazwy dla stworzeń, które swoim kształtem przypominają im chmury. Pamięta podekscytowanie jakie towarzyszy mu, kiedy tata zabiera mu na przejażdżkę samochodem i pozwala mu siedzieć na swoich kolanach i trzymać za kierownicę. Auto podskakuje na wszystkich  wybojach rozśmieszając ich tym do łez. Pamięta irytację, która rozlewa się po jego ciele, kiedy słucha wywodów Gwen w drodze do najbliższego sklepu po lody.
  Nie wie jak ten dzień się kończy ani jak zaczyna. Nawet kiedy wytęża pamięć, przypomina sobie niewiele. Pamięta tylko czas jaki spędza na rozmowach, kiedy leży przytulony do mamy, chwile wypełnione śmianiem się z tatą z różnych rzeczy, popołudnia podczas których przekomarza się ze starszą siostrą, która jak zawsze myśli, że wie wszystko lepiej i zieleń. To właśnie nią pamięta najdokładniej. Jest soczysta i swoim blaskiem aż bije po oczach, bez problemu przebijając się przez grube warstwy dymu i słabej pamięci.
  Zielony to szczęście w najczystszej postaci.
***
  Unosząca się w powietrzu głucha cisza dzwoni w uszach i powoli staje się być nie do zniesienia i Colin jest naprawdę wdzięczny, kiedy dziewczyna wreszcie ją przerywa. Do jego uszu dociera donośne „klap, klap, klap”, które z dość dużym wyprzedzeniem obwieszcza przybycie Gwen. Kilka chwil potem siostra wreszcie wyłania się zza zakrętu. Już z daleka dostrzega jej jaskrawo różowe klapki, które przy każdym kroku uderzają głośno o rozgrzany asfalt. Klap, klap, klap.
  Powietrze stoi w miejscu i nawet najdrobniejsze liście zamarły w bezruchu. Wiatr – pokonany przez upał – nie jest w stanie wykrzesać z siebie odrobiny siły i nawet nie próbuje rozwiać gorąca. Panujący w okolicy zaduch jest na lepki i wystarczająco ciężki by przygniatać ludzi do ziemi. Zostawia po sobie krople potu i chęć pozbycia się uczucia, które mu towarzyszy - najlepiej utopienia go pod prysznicem. Żar leje się z nieba, a popołudniowe, sierpniowe słońce wyjątkowo daje w kość - świeci zbyt intensywnie i mocno, by to mogło być bezpieczne. Wysokie temperatury sprawiają, że wszyscy posiadający zdrowy rozsądek schronili się w swoich domach – jedynie nieliczni odważyli się wyściubić czubek nosa z domów, a teraz płacą za to wysoką cenę, smażąc się żywcem na otwartej przestrzeni, na którym nie ma nawet grama cienia.
  Klap, klap… klap. Klap, klap… klap. Jej stopy wybijają rytm, kiedy w poskokach zbliża się w jego kierunku. Klap, klap… klap. Klap, klap… klap. Gruby złoty warkocz opadający na jej klatkę piersiową podskakuje przy każdym jej kroku. Klap, klap… klap. Klap, klap… klap. Musi przymrużyć oczy by zauważyć jakiekolwiek szczegóły jej twarzy – słońce znajduje się dokładnie za jej plecami i świeci mu prosto w oczy, skutecznie oślepiając. Kiedy wreszcie udaje mu się cokolwiek dostrzec, szeroki uśmiech na jej twarzy sprawia, że czuje jak coś gotuje się w num z irytacji. Wzdycha ciężko, posyłając jej badawcze spojrzenie. Jej umiejętność cieszenia się ze wszystkiego i niecodzienna pogoda ducha zawsze wprawia go w zaskoczenie i pewnego rodzaju zakłopotanie. Przymyka oczy. Klap, klap… klap. Klap, kla…
  - Cześć, braciszku – słyszy jej radosny głos. Krzywi się, kiedy dociera do niego jakiego określenia właśnie użyła. Ma już dwanaście lat, więc już dawno temu wyrósł z tych wszystkich zdrobnień i zasługuje na poważne traktowanie. Poza tym, Gwen obiecała przecież, że przestanie odnosić się do niego go jak do małego dziecka. – Wieść gminna niesie, że ponoć dostałeś list z Hogwartu. Czyżby to była prawda, mądralo?
  Szeroki i radosny uśmiech, który posyła jej w odpowiedzi musi zastąpić jej odpowiedź, bo nie zadaje już więcej pytań, tylko przytula go mocniej.
  - No nieźle, młody. – Kolejne nieodpowiednie słowo, które pada z jej ust sprawia, że znowu  marszczy i przybiera prawie srogą minę. – Niestety, mam złe wiadomości. Nie uwolnisz się ode mnie tak łatwo. Widziałam wolne miejsce w Twoim kufrze, więc…
  - Nigdzie Cię nie zabieram – przerywa jej, krzyżując ręce na piersi. – Wyjadłabyś mi całą czekoladę.
  Nieudolnie mruga do niej, marszcząc przy tym zabawnie twarz.
  - Ja?! – pyta urażona dziewczyna. W dramatyczny sposób przykłada dłoń do piersi, twarz rozciągając w groteskowym grymasie rozczarowania i głęboko urażonej niewinności. – To ty jesz wszystkie słodycze w tym domu, grubasie.
  - Nieprawda, spaślaku.
  - Właśnie, że tak, klusko.
  - Idź sobie, ślepa kartoflanko.
  - Różowa truskawka.
  - Ruda furia.
  - Ej. Nie jestem ruda.
  - Jesteś.
  - Nie.
  - Tak.
  - Nie.
  - Nie.
  - Tak.
  Chwila ciszy, podczas której próbuje zrozumieć co tak właściwie się stało.
  - Ej! Znowu oszukiwałaś - wykrzykuje, kiedy dociera do niego, że przegrał.
  - Cicho bądź, głuptaku.
  Milczą, przyglądając się sobie badawczo. Nagle dziewczyna wyznaje znienacka:
  - Kocham Cię. Wiesz o tym, prawda? – Uśmiecha się do niego. Nie czekając na jego odpowiedź, ściąga z dłoni pierścionek i kładzie go na jego dłoni, po czym zaciska wokół niego jego palce. - Zatrzymaj go – mówi, uśmiechając się do niego jeszcze szerzej niż do tej pory. – To na szczęście.
  W jej oczach błyszczy coś, czego nie może w żaden sposób zdefiniować. Przypatruje mu się jeszcze przez chwilę i wzrusza ramionami, kiedy widzi jego pytający wzrok.
  - Powiedz rodzicom, że zostanę na noc u Emily – prosi. – Do zobaczenia później. – Przytula się do niego, po czym odwraca się na pięcie i wbiega na jezdnię. Jej złociste włosy błyszczą się radośnie w słońcu, kiedy rozpędzony samochód zabiera ją ze sobą. Na asfalcie zostaje jej różowy klapek.
  Colin ściska mocniej jej pierścionek i zaciska gorączkowo powieki. Przed jego oczami pojawia się wspomnienie tęczówek Gwen i wie, że musi zapamiętać każdy szczegół.  Kiedy widzi swoją siostrę po raz ostatni, w jej brązowych oczach błyszczy najczystszy błękit, ale potrzebuje czasu by zrozumieć co oznacza.
  Niebieski jest jej pożegnaniem. 
***
  Wbiega po trzeszczących schodach do sypialni rodziców, w ręce ściskając opakowany w świąteczny papier prezent. Otwiera drzwi, gotowy by wskoczyć na ich łóżko, ale kiedy staje w progu jego podekscytowanie znika jak za dotknięciem magicznej różdżki. Pierwsze nadchodzi zdziwienie i szok. Mają szeroko otwarte oczy i wysoko uniesione brwi. Potem z głośnymi wrzaskami wbiega zaprzeczenie. Nadzieja posyła mu szeroki uśmiech, ale kiedy okazuje się, że to nie żart znika bez słowa – zostają po niej tylko płynące po policzkach łzy i smutek. Wściekłość i rozpacz pojawiają się jako ostatnie. Trzaskają głośno drzwiami, sieją spustoszenie w jego głowie i zmuszają do głośnego krzyku, upuszczenia pakunku i zwinięcia się w kłębek na ziemi koło rodziców. Do jego uszu dociera dźwięk deportacji. Ignoruje go, próbując usłyszeć jak biją ich serca.
  Od tamtego grudniowego poranka do dzisiaj mija wiele czasu i chłopak zdaje sobie sprawę z tego, że świat nie jest czarno biały, ale tamtej zimy właśnie do tych kolorów sprowadza się całe jego życie. Czerń i biel. Święta tracą swoją radosną i soczystą barwę, herbata przestaje pachnieć zielenią, a fiolet już się nie pojawia, kiedy czyta swoją ulubioną książkę. Czerń i biel zaczyna dominować, przytłaczając go swoim kontrastem, chłodem i wyrachowaniem. Gdzieś pomiędzy tymi odcieniami błyszczy się szkarłat, ale czasem wystarcza odwrócić głowę, by o nim zapomnieć. Czasem.
  Czarny druk zlewa się z jasnym papierem, litery wirują mu przed oczami, a każde przeczytane słowo wydaje mu się następnym wyrokiem śmierci. Suchy i rzeczowy artykuł w mugolskiej gazecie oraz krótkie zawiadomienie o śmierci w rubryce z nekrologami informują o zgonie rodziców.
  …samobójstwo…morderstwo…pechowa rodzina…osierocili syna…córka zginęła w sierpniu…
  Kolejne litery, słowa, zdania, akapity odbijają się echem w jego głowie. Wypełniają jego sny, widzi je podczas rozmów, stają mu w gardle, kiedy przełyka je razem z posiłkiem, a kiedy babcia próbuje odwrócić jego uwagę ona również pojawia się w jego snach. Kolejne martwe ciało.
  Mruczek wydaje się nie przejmować tym, co się stało. Jest dawnym sobą. Ciągle je wszystko co da się zjeść, wciąż zachowuje się naprawdę wrednie i ostentacyjnie go olewa, kiedy coś mu się nie spodoba. Nie chodzi jak koło niego na palcach jak inni. Nie. Bez wahania ładuje się na jego kolana, drapie, kiedy poświęca mu się za mało uwagi i mruczy cichutko, kiedy może do woli ocierać się o jego stopy. 
  Jakaś część niego do dzisiaj nie wierzy, ale wspomnienia mówią same za siebie. Nie żyją. Są tylko czernią i bielą. Jednie szkarłat przewija się gdzieś w tle. 
  Trzy barwy. Tylko trzy.
  Tyle, że rodzice nigdy nie byli dla niego tylko dwoma odcieniami. Zawsze lśnili jak tęcza – kolory barwy przeplatały się, błyszczały i kontrastowały ze sobą miło. Trochę granatu powagi i kapka pomarańczowego śmiechu, do tego jeszcze kilka gramów troskliwej czerwieni i czułej bieli. Oprócz tego jeszcze zielony uśmiech, żółte poczucie humoru i czerń powagi. Nigdy nie potrafił zawrzeć ich opisu w tylko dwóch słowach.
  Kiedy zamyka oczy widzi ich dziwnie ułożone ciała. Plamę krwi zlewającą się z czerwonym dywanem. Koło głowy matki leży otwarta książka. Na jej białych stronnicach, między czarnym drukiem lśni szkarłat.
  Szkarłat to oglądanie zachodu słońca ze świadomością, że to ostatni raz. Że słońce już nigdy nie wyłoni się zza horyzontu.
***
  Pomarańcz przychodzi w kwietniu, kiedy przygarbiony idzie korytarzem ze wzrokiem wbitym w ziemię. Jest prześmiewczy, złośliwy i zły. Kiedy Colin nie uśmiecha się, nie wydaje z siebie żadnego dźwięku i stara się nie istnieć, to właśnie on krzyczy głośno ściągając na siebie uwagę wszystkich. To właśnie on śmieje mu się prosto w twarz. To właśnie on chce być w centrum uwagi.
  Kiedy Colin ukradkiem wchodzi do Wielkiej Sali i zajmuje miejsce na końcu stołu Hufflepuffu on już tam jest, jakby na niego czekał. Nie zwraca na niego uwagi, chociaż jego żołądek skręca się z niepokoju. Garbi się i, byle tylko uniknąć jego spojrzenia, nieobecnym wzrokiem wpatruje się w błyszczące, wypełnione jedzeniem półmiski, czując jak ból głowy nasila się. Panujący w pomieszczeniu gwar przytłacza go i sprawia, że czuje się naprawdę nieswojo. Świadomość, że pomarańczowy gdzieś tam jest i tylko czeka by go upokorzyć, nie działa na niego zbyt dobrze. Dodatkowo ma wrażenie, że skupia na sobie pogardliwe spojrzenia wszystkich uczniów i nauczycieli, przez co ma ochotę wstać od stołu i nie oglądając się na nikogo wybiec z pomieszczenia. Nie robi tego. Wie, że to beznadziejny pomysł, szczególnie teraz, kiedy wszyscy siedzą na swoich miejscach i nikt nie chodzi po Wielkiej Sali – jeszcze bardziej zwróciłby na siebie niepotrzebną uwagę. Ucieczka nie jest rozwiązaniem, ludzie dalej będą o nim mówić, więc zamiast tego nakłada sobie porcję lasagne.
  Widok i zapach jedzenia – nie wiedzieć czemu – przyprawia go o mdłości i jedynie z poczucia obowiązku w końcu zmusza się do podniesienia widelca i wzięcia do buzi jednego kęsa posiłku. Przeżuwa, przeżuwa i przeżuwa, a z każdym ruchem jego szczęki, pożywienie zwiększa swoją objętość. Czuje jak w gardle rośnie mu ogromna gula i kiedy w końcu przełyka, jedzenie utyka mu w gardle. Mijają minuty, które wydają mu się wlec w godziny, dnie i miesiące, zanim udaje mu się zjeść do końca swoją porcję. Sięga po sok dyniowy, ale nim udaje mu się nalać napój do szklanki ktoś wytrąca mu go z ręki. Dzban upada na ziemię i z głośnym trzaskiem tłucze się, wysyłając okruchy na wszystkie strony. Jest pewien, że jeśli do tej pory nie wszyscy się w niego wpatrywali, to teraz każdy skupia na nim swoje spojrzenie.
  - Niezdara – słyszy pogardliwy głos tuż za sobą. Kiedyś zareagowałby, ale wie, że już nie warto. Teraz udaje tylko, że nie słyszy. Jeszcze bardziej się garbi i ponownie wbija wzrok w swój talerz.
  - Posprzątaj to, idioto.
  Drżącymi dłońmi sięga po swoją różdżkę i rzuca ciche ”Repero”, ale nic się nie dzieje. Próbuje jeszcze raz i jeszcze i jeszcze, ale jedyną rzeczą jaką udaje mu się osiągnąć jest potłuczenie resztek naczynia na jeszcze mniejsze kawałki.
  Do jego uszu dociera śmiech sprawców całego zmieszania i chichoty uczniów przy sąsiednich stołach. Czuje jak jego uszy płoną, a na twarzy pojawiają się wielkie rumieńce.
  - Ale debil. – Zaciska mocno powieki, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy i stara się wyłączyć całkowicie. Nie chce słuchać tego, co za chwilę wypowie pomarańczowy. Zna na pamięć całą tą tyradę, słyszał ją już milion razy.
  …sierota…debil…rodzice samobójcy, nie mogli z nim wytrzymać…siostra wolała rzucić się pod samochód niż z nim zostać…głupi…bezwartościowy…tępy….morderca…
  Uparcie wpatruje się w powiększającą się kałużę soku dyniowego.
  Pomarańczowy to upokorzenie i odrzucenie, ale pomarańczowy to czekanie na zemstę.
***
  Mruczek znika bez śladu, a żółty uśmiecha się z zadowoleniem. Nareszcie dopiął swego.
  Colin nie ma zielonego pojęcia jak to się mogło stać. Jak mógł nie zauważyć jego zniknięcia, jak mógł nie wyczuć jego nieobecności. Czuje przecież ciepło kota koło siebie, jego długie futro łaskocze go w nogi. Słyszy jego nieustanne prychanie, a od czasu do czasu w zasięgu jego wzroku, tuż przed jego oczami przemyka przecież mruczkowy ogon. Jakim cudem nie zauważa więc, kiedy jego jedyny przyjaciel, a zarazem ulubiony grzejnik odsłania mu nogi, tym samym przestając chronić go przed zimnem dostającym się do szkoły przez uchylone okno i, co gorsza, zostawia go na pastwę innych, groźnie wyglądających uczniów.
  Z mocno bijącym sercem podrywa się z parapetu, wzrokiem szukając kota – jedynego stworzenia, które wytrzymało jego towarzystwo. Wie, że nie może go stracić, bo kompletnie wtedy zwariuje. Doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśli jedyne żywe połączenie z tamtym, lepszym życiem nagle zniknie, straci wszelkie namacalne dowody na to, że kiedyś był kimś innym i miał prawdziwe życie.
  Korytarz, pomijając uśmiechającego się złośliwie żółtego, kilku znudzonych uczniów i kilkanaście jeszcze bardziej znudzonych portretów, jest pusty. Ani śladu kota. Nie namyślając się długo biegnie w pierwszym lepszym kierunku łudząc się, że Mruczek będzie czekał za zakrętem. To tylko takie jego przekomarzanie się, prawda? Często przecież tak robi, próbuje się pocieszyć. Ale kiedy przebiega całe piętro poszukując kocura, nie jest już tak dobrej myśli i powoli nachodzą go coraz bardziej pesymistyczne pomysły. Został porwany, ktoś zrzucił go ze schodów, po czym zakopał ciało na błoniach – w jego umyśle powstaje coraz więcej nieprawdopodobnych scenariuszy i każdy kolejny jest jeszcze bardziej zwariowany od poprzedniego. Mimo to, wciąż przyspiesza krok, nawołując przy tym coraz głośniej. Mruczek przecież musi gdzieś tam być. Jeśli nie za tym zakrętem, to za następnym.
  Z całej siły nie chce dopuścić do siebie pewnej myśli, która prawie od początku próbuje zawładnąć jego umysłem, ale w końcu poddaje się. Myśl, że kot mógł zostać ich kolejną ofiarą przyprawia go o solidne dreszcze niepokoju i skutecznie sprawia, że zaczyna jeszcze bardziej panikować.
  Czuje jak traci oddech na myśl o stracie Mruczka, który jest ostatnim prezentem od rodziców i siostry, ostatnimi życzeniami jakie złożyli mu na urodziny, ostatnią pamiątką po nich. I kiedy myśli, że to już koniec i że definitywnie został sam, a powstrzymywane od dłuższego czasu łzy wreszcie wypływają z jego oczu i zostawiają mokre ślady na jego policzkach, do jego uszu docierają ciche miauknięcia. Początkowo wydaje mu się, że się przesłyszał i dopiero kiedy dźwięki przybierają na sile zdaje sobie sprawę, że istnieje tylko jedna istota, która brzmi tak zarozumiale i arogancko, a jednocześnie tak uroczo. Szybko rusza w kierunku, z którego dobiegają odgłosy.
  Na najbliższym parapecie siedzi Mruczek, przyglądając mu się z wyższością. Macha powoli ogonem, po czym podnosi się do pozycji stojącej i przeciąga się leniwie.
  Na jego widok, czuje jak kamień spada mu z serca. Podbiega do niego i, nie przejmując się jego oburzonymi okrzykami i ostrymi pazurkami, które drapią go wściekle po dłoniach i twarzy, przyciska kurczowo grubego kocura do klatki piersiowej. Przyciska swoją twarz do jego łebka i – nie przejmując się zbytnio tym, że czekało go jeszcze kilka lekcji – na oślep rusza w kierunku pokoju wspólnego Huffepuffu. Tam będą bezpieczni.
  Żółty przygląda mu się z daleka. Nie uśmiecha już się tak złośliwie jak na początku, ale udało mu się osiągnąć to, co chciał. Żółty już zawsze będzie dla Colina samotnością.
***
  F i o l e t o w y
                                                                                           to 
                                 p   
                                       u
                                             s
                                                   t
                                                        ka.
 ***
  Granat jest niekończącym się koszmarem, który trwa nawet po przebudzeniu i kilku filiżankach kawy. To jak wieczne spadanie w dół i przyglądanie się zbliżającej się ziemi, która w kulminacyjnym momencie zawsze  odsuwa się na kolejne sto, dwieście, trzysta, pięćset, milion metrów i wszystko zaczyna się od początku. I od początku. I od początku.
  Czasem naprawdę cieszy się, że jeszcze go nie dopadli i  jeszcze kilka chwil dzieli go od śmierci. Że minie trochę czasu, zanim zderzy się z ziemią. Może jeszcze przez jakiś czas poznawać samego siebie, wymyślać scenariusze dotyczące tego co go spotka, kiedy znowu zobaczy się z rodzicami. Może czasem nawet znajduje chwilkę na bycie po prostu szczęśliwym i cieszenie się ze zwykłych rzeczy.
  Kiedy indziej jest naprawdę źle. Myśli rozbiegają się na wszystkie kierunki, futro Mruczka nie jest tak miłe jak zazwyczaj i, co gorsza, nie uspokaja, a on nie może ułożyć żadnego sensowego powodu dla którego miałby wstać ze swojego łóżka i wyściubić nos poza dormitorium.
  Inni myślą, że wiedzą od niego lepiej, że śmierć siostry to był tylko nieszczęśliwy wypadek, że rodzice byli po prostu zmęczeni i za bardzo tęsknili za Gwen, ale on wie lepiej. On przecież słyszał coś, o czym inni nie widzieli. Słyszał jak kierowca samochodu przycisnął pedał gazu, kiedy jego siostra wybiegła na ulicę, słyszał jak ktoś aportuje się z sypialni rodziców, kiedy znalazł ich ciała. Bo słyszał to, prawda? To nie była przecież tylko wyobraźnia.
  Choć czasem walczy i wierzy, że nie musi ginąć. Może się przecież gdzieś ukryć i poczekać aż zabójcy jego rodziny o nim zapomną i nie będą na niego polować. Że może nie jest kompletnym śmieciem i że  może jeszcze być szczęśliwy.
  Na końcu zawsze jednak dopada go świadomość, że nie ma sensu uciekać od śmierci. Że jego też i tak kiedyś zamordują i tylko odwleka niechybny moment swojego zgonu. W końcu jeśli zabili jego matkę, ojca i siostrę, nie zawahają się przed zabiciem również jego. Bo czym tak właściwe się od nich różni. Jest przecież jak ten chwast, który zasługuje tylko i wyłącznie na wyrwanie.
  Granatowy to wiszący nad nim wyrok śmierci.
***
  - Wszystko w porządku, Colin? – Ciche pytanie współlokatora wyrywa go nagle z zamyślenia. Podskakuje ze strachu do góry, nie jest w stanie powstrzymać szybko bijącego serca, ale mimo wszystko jest wdzięczny koledze. Odwraca się w jego stronę, zostawiając tęczę za sobą. Nie chce już o niej myśleć, nie chce już na nią patrzeć. Mruga powiekami, przyglądając się chłopakowi. Nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje i potrzebuje chwili, by wrócić do rzeczywistości. Burza, wczesna pobudka, tęcza. Kolejne kilka sekund zajmuje mu zrozumienie pytania.
  - Tak, wszystko okej – odpowiada z lekkim opóźnieniem, po czym posyła chłopakowi coś na kształt uśmiechu. Musi pamiętać o zachowywaniu pozorów. – Po prostu się zamyśliłem się. – Wzrusza obojętnie ramionami, po czym odkłada kota, którego do tej pory cały czas trzymał w ramionach na ziemię. Mruczek patrzy na niego z niezadowoleniem, ale nic sobie z tego nie robi. Jest już przyzwyczajony do humorków zwierzaka.
  Swoje kroki kieruje w stronę łóżka, by wygrzebać spod niego w miarę czyste ubranie. Przechodząc koło stojącego na środku pomieszczenia stołu, przez przypadek strąca pusty kubek na ziemię. Naczynie rozpada się na malutkie części, a niewprawne ”Reparo”, które rzuca na przedmiot po chwili tępego wpatrywania się w jego resztki nie pomaga - drobinki porcelany przez chwilę podrygują w powietrzu, po czym z powrotem lądują na ziemi. Bez słowa idzie po szufelkę, którą, przyzwyczajony już do takich sytuacji, przezornie trzyma w swoim kufrze. Kiedy wraca na miejsce zbrodni przez nieuwagę stawia stopę na resztkach kubka, a ostre okruszki wbijają mu się w gołą nogę.
  Tęcza uśmiecha się złośliwie zza szyby.

***

Przepraszam za wszystkie błędy, przecinki nie na swoim miejscu i dziwne sformułowanie niektórych rzeczy. Ogólnie przepraszam za cały ten zamęt i bałagan w powyższym tekście. Na swoje usprawiedliwienie nie mam właściwie nic, proszę więc tylko o jedno - nie bijcie za mocno.
cudowną, kochaną, idelaną administrację przepraszam również za zwłokę. 
konkurs wielkanocny, liczba słów: 5023