Od zawsze zdeterminowana, by osiągnąć swój życiowy cel postawiony jeszcze za czasów nauki w Hogwarcie. Chociaż wiedziała, iż jest to niemożliwe, głęboko wierzyła, że kiedyś będzie jej dane zastąpić swój autorytet - Minerwę McGonagall. Jednak z chwilą, kiedy to kobieta przeszła na emeryturę, dokładnie kiedy ona kończyła szkołę, zwątpiła. Może los, może przepadek dał Lorelle ten niezwykły dar zasiąść w jednym z gabinetów Hogwartu i móc nauczać to, co kocha.
W klasie transmutacji wymagająca i ułożona. Stara się zaciekawić ucznia swoją pasją. Zdarza jej się niekiedy zmienić postać lekcji na bardziej luźną, by dać trochę odpocząć od nawału informacji, których potrafi naopowiadać całkiem sporo. Sprawiedliwa i pomocna, nie ocenia po przynależności do domu. Zawsze znajdzie rozwiązanie czy alternatywę. Na biurku często sypia Bunny, jej fenek, którego osobiście udomowiła i tresowała. Uczniowie często twierdzą, że nauczycielka robi to specjalnie, by rozproszyć uczniów i móc wstawić im ujemne punkty za brak wiedzy.
Jako opiekunka przejęta wydarzeniami. Uczuciowa i wrażliwa, co niekiedy mocno uzewnętrznia. Czasami za bardzo przywiązuje się do ludzi. Sentymentalna i delikatna. Przygarnie, przytuli, ogarnie swą opieką, gdy trzeba. Swoich broni, jak lew, ponieważ pamięta, jak bardzo Puchoni są spychani na drugi plan. Niekiedy burzliwa i emocjonująca się, zazwyczaj w trakcie meczów quidditcha, za którymi tęskni, pamiętając swoją Błyskawicę i pierwszy złapany znicz.
Jest to takie delikatne wprowadzenie w historię Galena, a raczej w pewną jej część. Zanim zaczniecie czytać, chciałabym was o coś prosić... Róbcie to spokojnie i powoli, wyobrażajcie sobie to wszystko i nie zapomnijcie o głębokim oddechu. Jeszcze jedno, do tekstu umieszczam nagrania i chciałabym, żebyście włączali je w kolejności. Wydaje mi się, że z tymi melodiami efekt jest jeszcze lepszy. Przepraszam też za długość, ale podejrzewam, że nie będzie to tak odczuwalne, wierzcie mi. Miłej lektury i gorąco zachęcam do komentowania, ponieważ chciałabym wiedzieć co myślicie.
Krzyk urwał się nagle i wszystko inne ucichło…
Zupełnie tak, jakby ktoś użył zaklęcia Silencio. Noc i tak była cicha, ale w tamtym momencie miałem
wrażenie, że wszystko umarło. Że umarł świat, a moje życie właśnie się
kończyło. Ptaki i drzewa przestały nucić swoją wieczorową melodię, wiatr
przestał wiać i nie czułem już tego przyjemnego chłodu na twarzy. Zamiast tego
stałem w bezruchu kolejne ciężkie sekundy, czując jak coś lodowatego wspina się
po moich plecach, a później ramionach. Oślizgłe macki tuliły moje ciało,
wspinały się po rozgrzanej skórze wyżej i wyżej, aż w końcu chwyciły za serce,
ściskając je nagle i boleśnie. Ostre jak brzytwy palce miażdżyły je
bezlitośnie, cięły na drobne kawałeczki, a ja nie potrafiłem nic na to
poradzić. Czułem się spętany. To uczucie było tym gorsze, że po prostu
wiedziałem, że stało się coś strasznego. Musisz to zrozumieć, Karoline. Niczego
tak nie pragnąłem w tamtym momencie jak odwrócić się i rozwiać wszelkie
wątpliwości, ale ten przenikliwy chłód, to lodowate zimno trzymało mnie w
miejscu i nie pozwalało poruszyć choćby palcem. Napięte do bólu mięśnie niemal
wrzeszczały w niemej prośbie o ukojenie, ale nie potrafiłem się do niczego
zmusić.
Wtedy pojawiły się głosy. Tysiące szeptów zaatakowało mój
umysł ogłuszając mnie niemal zupełnie. Stałem z szeroko otwartymi oczami,
gapiąc się w nicość, kiedy echa kolejnych słów taranowały sobie drogę do mojej
podświadomości. Tyle bólu, tyle cierpienia, tyle złości – wszystko zlało się w
jedno. Zabrakło mi tchu, kiedy zdałem sobie sprawę czyje szepty słyszę, czyj
głos zawładnął moim ciałem i umysłem. Czułem się tak, jakby coś potężnego
uderzyło w moją klatkę piersiową, wysysając z płuc ostatnią dawkę powietrza i po
prostu zacząłem się dusić.
Ponieważ to był Twój głos, Karoline… Twój głos powtarzający
wciąż moje imię.
I wtedy szepty zniknęły. Czułem jak poranione serce tłucze mi
się w piersi, kiedy lodowate zimno uwalniało mnie powoli. Słyszałem je – słabe
i bezbronne i to był jedyny dźwięk, który był w tamtym momencie w stanie do
mnie dotrzeć. Tylko wolne, monotonne uderzenia, za które tak bardzo się w
tamtym momencie nienawidziłem. Równy, mocny rytm. Nie rozumiałem jak można być
tak spokojnym kiedy ogarnia cię nagle tyle emocji. Mimo to nie potrafiłem się
zdobyć na to, żeby się obrócić aż do momentu, kiedy do mojego nosa dotarł
słaby, słodki zapach. Unosił się w powietrzu i otulał mnie powoli, wreszcie
docierając do ust. Metaliczny posmak uświadomił mi, że wiem co to za zapach.
Znaliśmy go przecież doskonale, kochanie, nieodłączny aromat naszej pracy.
Wiedziałem co to, chociaż podświadomie nie chciałem dopuścić
do siebie tej myśli. Ale ona bardzo chciała do mnie dotrzeć, obijała się w
mojej głowie bezustannie, delikatnie kokieterując zmysły.
I wreszcie do mnie dotarła… Słodka, gęsta,
metaliczna… Krew.
Zamknąłem oczy i zacisnąłem dłonie, mocno wbijając w nie
palce, żeby wreszcie poczuć coś konkretnego. Miałem dość ciszy, miałem dość
chłodu i miałem dość strachu. Obróciłem się powoli i, musisz wiedzieć, to była
najgorsza chwila mojego życia. Szło mi opornie, ponieważ stałem wystarczająco
długo żeby moje buty ugrzęzły w ciemnym błocie. Były ciężkie, ale nawet przez
myśl mi wtedy nie przeszło, że mógłbym je zdjąć. To nie było istotne, liczyła
się tylko chwila, której wspominanie dzisiaj sprawia mi tak ogromny ból…
Leżałaś tuż przede mną. Uświadomiłem sobie wtedy, że
doskonale wiedziałam, od samego początku, że właśnie Ciebie zobaczę, kiedy się
odwrócę i dlatego zajęło mi to tyle czasu, dlatego było to tak trudne i
bolesne. Uświadomiłem sobie, że miałem rację – mój świat umierał, a wiatr,
drzewa i ptaki ciszą składały mu hołd.
Byłaś tak spokojna, tak blada. Miałaś szeroko otwarte oczy,
nadal utkwione we mnie. Taki sam zacięty wyraz twarzy jak zawsze, kiedy
prosiłaś abym zapewniał, że nigdy Cię nie opuszczę. Granat burzy, w tamtym
momencie tak ciemny, że niemal czarny… Taki, jaki kochałem najbardziej.
Coś ponownie ścisnęło mnie w środku. Poczułem się, jakbym
właśnie dostał w twarz. Nie wiem, Karoline, czy kiedykolwiek doznałaś takiego
uczucia, że masz ochotę wyć, ale z jakiegoś powodu żaden dźwięk nie wydostaje
się z Twoich ust; że trzymasz w dłoniach cały swój świat, a on nagle zaczyna
się rozsypywać i uciekać Ci przez palce, a Ty musisz patrzeć na to
bezczynnie... Tak właśnie się czułem, coś rozrywało mnie od środka.
Omiotłem wzrokiem okolice, ale nie było nikogo ani niczego
odpowiedzialnego za to, co się wydarzyło, lub zdolnego mi pomóc. Bezkresna
ciemność, noc, migoczące wysoko gwiazdy, Ty – leżąca nieruchomo i ja. To
wszystko z czego w tamtym momencie składało się moje życie. Nie liczyło się nic
więcej. Przyjrzałem się Twojemu ciału uważniej, starannie omijając wzrokiem
Twoją twarz. Byłaś cała we krwi, czerwień była wszędzie i nie mogłem nawet
zlokalizować rany… Zrozum, kochanie, że patrzenie na Ciebie pierwszy raz bolało
tak bardzo, że co chwila musiałem zamknąć oczy. Dopiero, kiedy spróbowałem
odgarnąć z twarzy zbyt długie kłaki, które zawsze tak uwielbiałaś targać,
zdałem sobie sprawę z tego, jak trzęsą mi się dłonie.
- Galen?
Zamarłem. To przecież nie mogła być prawda, leżałaś przede
mną zupełnie nieruchoma, myślałem, że jesteś martwa. Gdyby tylko mógł,
przepraszałbym Cię za to każdego dnia, Karoline. Za to, że zapomniałem jak
silna jest Twoja wola walki, jak bardzo kochasz to życie. Ta myśl od tamtej
pory sprawia, że co wieczór, patrząc w gwieździste niebo nie mogę oddychać.
Świadomość, że oddałaś za mnie życie, które tak bardzo kochałaś – zabija mnie
na nowo za każdym razem.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem Twój uśmiech. To było jak
objawienie. Od razu padłem przy Tobie na kolana nie przejmując się tym, że
pewnie je sobie poranię. To nie miało znaczenia, cholera, nic poza Tobą nigdy
nie miało znaczenia. To Ty byłaś wszystkim, rozumiesz? Byłaś wszystkim i nie
rozumiem dlaczego nie czułem tego tak intensywnie wcześniej. Wtedy było już za
późno, dobrze o tym wiesz. Gdybym tylko wiedział, że mogę dać Ci jeszcze więcej
zanim wszystko się zawaliło, uwierz mi, kochanie, zrobiłbym to.
Odszukałem Twoją dłoń po omacku i ścisnąłem ją mocno. Była
lodowata, ale spodziewałem się tego - straciłaś zbyt dużo krwi. Mimo to
potrafiłaś się jeszcze uśmiechać. Tylko Ty miałaś w sobie wystarczając dużo samozaparcia
żeby mogło Ci się to udać… Cholera, oboje wiedzieliśmy, że umierasz, ale
chciałaś być wystarczająco silna. Dla mnie, za nas oboje. Nawet nie wiesz jak
ta świadomość się na mnie odbiła.
Spróbowałaś oddać uścisk,
ale byłaś zbyt słaba. To było jak cios prosto w okaleczone serce. Nawet nie
wiesz ile mnie kosztowało oglądanie jak skała, na której codziennie się
opierałam, mój fundament jestestwa rozsypywał się na moich oczach. Cholera,
kochanie, nie mogłaś nawet zacisnąć palców na mojej dłoni! To Ty z nas dwojga
byłaś silniejsza, to Ty zawsze zapewniałaś, że wszystko się ułoży. Nawet w obliczu
śmierci nic nie było w stanie Tobą zachwiać, nawet ulatujące życie… Ja mogłem
tylko patrzeć, czując jak rozpadam się na miliony kawałeczków, miliony myśli,
miliony niewypowiedzianych słów. Obiecałem Cię chronić, chciałem żeby nasze
role wreszcie się odwróciły, ale wszystko potoczyło się inaczej.
Poczułem Twoją dłoń na twarzy i dopiero wtedy zdałem sobie
sprawę z tego, co próbowałaś zrobić. To zadanie też nie powinno należeć do Ciebie,
Karoline, to ja powinienem był ocierać Twoje łzy, a nie Ty moje. To ja
powinienem był troszczyć się o mój świat, a nie odwrotnie. Wiedziałem, że będę
musiał nauczyć się żyć ze świadomością, że zawiodłem, a Ty nawet nie będziesz
miała mi tego za złe.
- Nie – wyszeptałaś.
Twoje zimne palce przesunęły się po moim policzku i dotknęły
ust. Po raz kolejny poczułem posmak krwi, ale nie przejąłem się tym. Jakbym
mógł zwracać uwagę na coś takiego? Chwyciłem Twoją rękę, jakby miała mnie
uratować i przytrzymałem ją przy ustach, opierając swoje czoło o Twoje.
Wiedziałem, że jest za późno żebym mógł cokolwiek zrobić. Wiedziałem, że za
późno żeby ktokolwiek mógł Cię uratować. Miałem wrażenie, że moje serce
zwalnia, żeby dostosować się do Twojego, kiedy po raz kolejny ogarniało mnie
przerażenie. Zaczynałem panikować, oboje wiedzieliśmy, że do tego dojdzie.
Znałaś mnie przecież lepiej niż ktokolwiek.
- Nie tym razem – wykrztusiłem z siebie z wściekłością.
Chwilę zajęło mi złapanie równego oddechu.
Uniosłem się, puszczając Twoją dłoń i wsunąłem ręce pod Twoje
słabnące ciało. Wszędzie była krew i błoto, ale nie przejmowałem się tym. Łzy
już dawno odebrały mi ostrość widzenia i sprawiły, że wszystko zlało się w
jedną, wielką, ciemną plamę. Spróbowałem Cię podnieść, ale było zbyt ślisko.
Moje mięśnie odmawiały posłuszeństwa i upadliśmy na ziemię. Jednak nie mogłem
przestać. Przygarnąłem Cię do siebie i ukryłem twarz w Twoich mokrych włosach. Chciałem
zrobić chociaż tyle i zabrać Cię w jakieś lepsze miejsce. Spróbowałem jeszcze
raz. Tym razem udało mi się nawet zrobić krok do przodu, ale kolana ugięły się
pode mną i ponownie ugrzęźliśmy w błocie.
- Przestań, Galen…
Musiałem odczekać chwilę, zanim zdałem sobie sprawę, że coś
do mnie powiedziałaś. Byłaś tak słaba… Rozdzierałaś mi tym serce. Zastygłem
posłusznie w miejscu i przyciągnąłem Cię do siebie ponownie. Byłaś lekka, o
wiele lżejsza niż zapamiętałem. Nie chciałem myśleć, że to przez uciekającą
krew. Wolałem wmawiać sobie, że po prostu zasypiasz. Płakałem nad Tobą jak
dziecko i mogłem tylko przepraszać, że musisz oglądać mnie w takim stanie. Nie
wiedziałem nawet kiedy zacząłem się kołysać. Tak samo, jak Ty robiłaś to zawsze
żeby mnie uspokoić. Nie wiem tylko czy robiłem to żeby zapewnić spokój Tobie,
czy sobie.
- Nie rób mi tego, Karoline – błagałem, a mój głos załamywał
się niemal przy każdym słowie.
Otarłem twarz rękawem płaszcza i odszukałem Twoje oczy. Nie
sądziłem nigdy, że cokolwiek może okiełznać burzę, ale nigdy też nie brałem pod
uwagę śmierci. Byłaś zbyt ślina, zbyt odporna na zło tego świata, żebym mógł
brać na to poprawkę. Chyba dlatego widok Twojego oddalającego się spojrzenia
sprawiał, że miałem ochotę rwać sobie włosy z głowy. Zawyłem… To było po prostu
za wiele, kochanie.
- Gaśniesz – wyrzuciłam z siebie, kiedy tylko byłem w stanie
złapać oddech. – Nie możesz, jesteś moim światłem…
- To Ty jesteś moim światłem, Galen – oznajmiłaś tak
spokojnie, jakbyśmy właśnie rozmawiali o pogodzie. Przez moment Twój głos
przybrał na sile i wiedziałem, że to nie potrwa długo.
To była po prostu kolejna cisza przed burzą.
Zakrztusiłaś się, a ja przycisnąłem Cię do piersi, jakbyś
miała spróbować mi uciec. Twoje ciało było tak wątłe, tak słabe, jakbym trzymał
w ramionach szmacianą laleczkę.
- Nie! Nie, nie - błagałem, wznosząc oczy do ciemnego nieba.
Było tak samo niewzruszone jak Ty. Zupełnie jakby nic się nie
działo.
- Nie odbieraj mi tego – prosiłem, odgarniając Ci włosy z
czoła drżącą dłonią. – Nie masz prawa!
Pamiętam, że przez chwilę naprawdę chciałem Ci wyrzucać, że
pewnie znów robisz to specjalnie, żeby dać mi nauczkę. Ta nadzieja zgasła
jednak tak szybko jak się pojawiła. Wziąłem głęboki wdech i wtedy ciszę
przerwał wrzask tak głośny, że z łatwością można by go pomylić z rykiem
zranionego zwierzęcia. Symfonia bólu, pretensji, bezradności tak ślina, że mogłaby
rozdzierać nawet najdzielniejsze i najtwardsze serca, która rozdzierała moje.
To był mój wrzask, Karoline, słyszałaś dokładnie. Żałosny
krzyk mężczyzny, któremu właśnie odbierano życie, któremu właśnie odbierano
wszechświat, któremu odbierano miłość.
- Poradzisz… Poradzisz sobie – wykrztusiłaś wreszcie,
wykorzystując okazję, kiedy gardło miałem już tak zdarte, że wydobywał się z
niego pusty dźwięk niewiele głośniejszy od szeptu. Ten pierwszy raz nie miałaś
racji, ten pierwszy raz kłamałaś mi w żywe oczy i doskonale zdawałaś sobie
sprawę z faktu, że o tym wiem.
- Kocham Cię, Galen.
- Nie, błagam, Karoline!
- Zawsze Cię kochałam – oznajmiłaś i znów się uśmiechnęłaś. –
Nawet wtedy, kiedy byłeś dupkiem…
Zaśmiałem się, ale przypominało to bardziej szloch. Poczułem
jak coś powoli rozlewa się w moich żyłach, zastępując strach. Twój głos znów
był cichy, słaby. Wiedziałem, że to koniec, nawet jeśli uparcie próbowałaś
oszukać nas oboje. To nie mogło się udać, to było po prostu niemożliwe.
- Kocham Cię – wyszeptałem, nachylając się nad Twoją twarzą.
Przycisnąłem wargi do Twoich zimnych, sinych ust. Tylko tyle
mogłem zrobić, żadne słowa pożegnania nie wchodziły w grę. Oboje tego nie
znosiliśmy… Wiedziałem, że byś tego nie chciała, że pewnie byś się o to
złościła.
- Wybaczam Ci – usłyszałem tuż przy uchu i rozpłakałem się
jak mały chłopiec.
Wiedziałaś, że właśnie tego potrzebowałem. Cholera jasna!,
zawsze wiedziałaś. Każda najdrobniejsza komórka mojego ciała chciała odejść
razem z Tobą. Pragnąłem tego w tamtym momencie jak niczego innego poza tym,
żebyś żyła. Mogłem jedynie odebrać od Ciebie ostatni oddech i chyba właśnie to
było katalizatorem wszystkiego.
Poczułem, że już Cię ze mną nie ma. Twoje bezwładnie opadając
dłonie, odchylona głowa, nieruchoma klatka piersiowa… To już nie byłaś Ty. Po
prostu to czułem. Odeszłaś i samotność spadła na mnie razem z pełną
świadomością. Przez chwilę siedziałem w bezruchu, tuląc Cię do siebie, ale to nie
było wystarczające. Nigdy nic nie miało być już wystarczające.
Gorąco, które w tamtym momencie ogarnęło moje ciało było
niemal nieznośne. Strach, który dotąd krążył w moich żyłach wyparował i
zastąpiło go coś innego, coś gęstszego, coś bardziej upajającego. Rozlewało się
leniwie od czubków palców wplecionych w Twoje włosy, po ramiona, a kiedy
dotarło do serca poczułem, że muszę Cię gdzieś zabrać. Tak jak wcześniej
lodowate macki strachu, tak wtedy ogień zaczął trawić mnie od środka… Moje
cierpienie przybierało rzeczywistą, materialną formę.
Wypełniło mnie coś gorszego niż złość, czy nienawiść. Żyły
pulsowały, szum w mojej głowie stawał się coraz głośniejszy… Ślepa, ciągle
rosnąca furia przejmowała nade mną kontrolę i, kochanie, cholernie podobało mi
się to uczucie. Podniosłem się chwiejnie, ani na chwilę nie wypuszczając Cię z
objęć. Wtedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebowałem mieć dowód na to, że istniałaś,
że ktoś kiedykolwiek mógł mnie kochać.
Podniosłem wzrok. Mój oddech zamieniał się w jasną mgiełkę przy
każdym głębszym, na pozór spokojnym wydechu. Byłaś moim światłem, moją burzą,
moją siłą i tego nikt nie mógł mi odebrać. Przyjrzałem się twarzom, które nagle
wyłoniły się z ciemności. Znajome twarze aurorów pełne napięcia, szoku, współczucia…
Nie potrafiłem tego znieść. Musiałem coś zrobić. Zacząłem iść powoli przed siebie.
- Galen?
Wtedy nie było już Galena. W tamtym momencie z klatki w moim
wnętrzu próbowało wydostawać się coś o wiele gorszego. Tyle bólu i rozpaczy nie
mogło pomieścić się w jednym nędznym człowieku, to było po prostu nierealne.
Cała ta sytuacja wydawała się nie mieć racji bytu. Zerknąłem na Twoją twarz i
jedną dłonią sięgnąłem do Twoich, wciąż otwartych oczu. Spojrzałem w nie po raz
ostatni. Ten granat burzy miał już nigdy więcej na mnie nie spoglądać, już
nigdy więcej nie miałem się w nim zatopić... Delikatnie przymknąłem Twoje
powieki, a wtedy na ziemię spadły pierwsze krople deszczu.
Były zimne i syczały cicho w kontakcie z moją rozpaloną
skórą. Wiedziałem, że bestia jest już blisko, że przemiana była nieunikniona i
cieszyłem się. Cieszyłem się na tą myśl. Furia, która zaślepiała mój rozum, z
której czerpałem siły była tak potężna, tak wszechogarniająca, że grzechem było
się jej nie poddać.
Kochanie, nawet niebo za Tobą płakało, rozumiesz?
Zacząłem biec, nie przejmując się krzykami i nawoływaniami reszty.
Zjawili się za późno, żeby móc o czymkolwiek decydować. Gorąco rosło i rosło we
mnie, a ja miałem wrażenie, że ktoś przypala mnie żywym ogniem, ale zamiast sprawiać
mi ból, sprawiało, że czułem się wolny. Sprawiało, że żyłem. Biegłem ile sił w
nogach, tuląc do skóry Twoje zimne ciało, rozgrzewając je. Czułem smoka, tuż
pod skórą, czułem jego nienawiść, czułem jego gniew, ponieważ był mój, Karoline,
ponieważ należał do mnie. Musiałaś poznać to uczucie. Obiecałem Ci kiedyś, że tak się
stanie i miałem zamiar dotrzymać obietnicy. Ty jedyna mnie rozumiałaś, Ty jedyna byłaś w stanie zawładnąć tą bestią... Teraz miałaś poczuć jak to jest naprawdę mieć nad nią kontrolę. Chciałem Ci to pokazać zanim znikniesz zupełnie. Zamknąłem oczy i poddałem się temu.
Świat ponownie zamarł, zniknęły głosy, byłaś tylko
Ty i ja. Krzyk przerodził się w zwierzęcy ryk, kiedy Galen Varg rozpadał się na
miliardy kawałeczków. Musisz zrozumieć, Karoline, że motywowało mnie coś o wiele silniejszego niż strach, coś o wiele silniejszego niż złość, czy nawet miłość. Gdyby nie Ty, dawno przestałbym już istnieć, prawdopodobnie spaliłbym się we własnej nienawiści. A teraz nie miało Cię być przy mnie już nigdy więcej... Kiedy ponownie otworzyłem oczy, wzbijaliśmy się już wysoko
ponad chmury. Nie było nikogo, kto mógłby nas powstrzymać, byliśmy zupełnie wolni,
połączeni…
Pierwszy i ostatni raz razem, wysoko, ponad wszystko.
W ciągu siedemnastu lat doskonale opanował sztukę maskowania prawdziwych pragnień i z dumą przyjął przypisaną mu rolę niedoskonale doskonałego Gryfona, zgodnie z oczekiwaniami rodzinki.
HOLD BACK THE RIVER, LET ME LOOK IN YOUR EYES
U R O K.
Typowy Weasley z czarującym uśmiechem. Bez rudych włosów. Ze słabością do Ślizgonów. Czarujący cwaniaczek. Znakomity tancerz. Pewny siebie podrywacz. Ideał dla zakochujących się w spojrzeniu czarownic.
THINK I CAN FLY, THINK I CAN FLY WHEN I'M WITH U
P R A G N I E N I A.
Z przyjemnością zatraca się w ognistej whisky. Słynie z tego, że zapraszają go wszędzie i zawsze. Bywa uległy, zawsze króluje na parkiecie, a w torbie przemyca arsenał różnokolorowych butelek. Taka księżniczka Gryffindoru.
ANXIOUS AND BARELY BREATHING
S T R A C H.
W pakiecie ze szczęściem do pakowania się w kłopoty otrzymał lęk przed sowami, paraliżujący strach o młodszą siostrzyczkę i obawy, że nigdy w życiu nie dokona niczego, czym zdoła się wyróżnić z tłumu Weasleyów. Bogina nie ujawnia nikomu, a patronusem nie lubi się chwalić. Bo niby po co.
DON'T YOU WORRY, DON'T YOU WORRY CHILD
R O D Z I N A.
There was a time, I used to look into my father's eyes
In a happy home, I was a king I had a golden throne
Those days are gone, now the memories on the wall
I hear the sounds from the places where I was born.
Victor Norlander, Swedish House Mafia, Olly Murs, James Bay, Galantis, Our Last Night. P.S. Pewna natrętna osóbka napisała takie fajne opowiadanie z udziałem pana powyżej. O tu.
Na początku chcemy pogratulować i podziękować całej trzynastce, która odważyła się wziąć udział w konkursie. GRATULUJEMY I DZIĘKUJEMY. Mamy nadzieję, że dzięki temu pisanie notek przestanie kojarzyć się z przykrym obowiązkiem czy narzuconym odgórnie przymusem, a zmotywuje obecnych uczestników jak i pozostałych autorów do kontynuowania i dobrowolnego publikowania swoich tekstów, do czego my jako administracja także gorąco zachęcamy. Każde z opowiadań miało w sobie to coś, co sprawiło, że poziom konkursu wzniósł się na bardzo wysoki poziom. Jedne notki wywoływały uśmiech, inne nastrój przygnębienia, kolejne skłaniały do refleksji, ale obok żadnej nie dało się obojętnie, dzięki czemu wybór tej jednej jedynej stał się naprawdę kłopotliwy i zajął sędziom dużo czasu, spędzonego na ponownej analizie i debacie. Mimo wcześniejszych ustaleń niemożliwością było wybranie tylko jednej notki, dlatego postanowiłyśmy nagrodzić dwójkę autorów, których prace zrobiły na nas największe wrażenie. Mamy zatem zaszczyt oznajmić, że miejsce pierwsze i drugie zajęli w kolejności:
Na podiumex aequo tuż za laureatami, stanęli również zdobywcy trzeciego miejsca: Nathan Calnin oraz Valancy Edgeworth, którzy w nagrodę otrzymują 100 punktów dla swojego Domu. Gratulujemy!
Jeszcze raz ogromne brawa dla autorek Amnesii, Anthony'ego, Bellamy'ego, Blanche, Doriana, Evana, Luke, OliveraorazOndriiza ich niesamowite i zapadające w pamięć opowiadania, za które otrzymujecie po 50 punktów. Niech nikt nie czuje się przegrany: wszyscy byliście świetni i cieszymy się, że mamy w naszym gronie tak dobrze zapowiadających się pisarzy, jednak decyzja była naprawdę trudna. Oby w następnej edycji konkursu wzięło udział równie spore grono osób, jak i nie większe.
A tym czasem raz jeszcze zachęcamy wszystkich do pisania, a osoby, które jak dotąd nie miały okazji przeczytać któregoś z opowiadań, zapraszamy do wartej poświęcenia czasu lektury.
Ulewa
przychodzi znienacka i, chociaż zwiastują ją coraz głośniejsze grzmoty, to nikt
nie spodziewa się, że pojawi się z takim rozmachem. W jednej chwili niebo
zasnuwają burzowe chmury i zaczyna padać rzęsisty deszcz, który zacinając
uderza z głośnym ”kap” w szybę i parapet. Już kilka sekund potem, słychać
donośne huki, a jasne błyskawice przecinają granatowe – prawie czarne – sklepienie.
Odkąd pamięta ma lekki sen i wystarcza mu byle hałas by się obudzić. Nie dziwi się
więc, kiedy tego poranka burza gwałtownie wyrywa go ze snu. Od razu jest
przytomny i chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że powinien położyć
się przynajmniej jeszcze na chwilę, to cichy głosik w jego głowie mówi mu coś
zupełnie innego - to przecież kompletnie bez sensu, w końcu i tak już nie
zaśnie. Nie ruszając się ze swojego łóżka, w ciszy przygląda się szalejącej za
oknem burzy. Mruczek całym swoim ciężarem przyciska go do materaca. Wplątuje swoje palce w jego gęste futerko i przez chwilę czuje się naprawdę miło. Bijące od kota ciepło, poprawia mu humor. Zastanawia się kiedy ostatni raz był świadkiem takiej ulewy i zawieruchy, ale pamięć ponownie go zawodzi. Uparcie trzyma się tematu pogody, ale po pewnym czasie jego myśli same odpływają w całkiem innym kierunku i kiedy zdaje sobie z tego sprawę jest już za późno. Po chwili walki zrezygnowany pozwala by coś zupełnie innego - o wiele bardziej bolesnego - zajęło jego uwagę. Wpatruje
się więc tępo w ścianę deszczu za oknem i powoli przestaje zwracać uwagę na
rzeczywistość. Przed jego oczami przelatują wszystkie sceny z przeszłości, o
których tak strasznie chce zapomnieć, a które, mimo upływu czasu, wciąż pamięta
ze wszystkimi, nawet najdrobniejszymi, szczegółami. Wie, że nie powinien, że to nie ma nawet najmniejszego
sensu, ale jakaś część niego lubuje się w rozdrapywaniu starych ran, wspominaniu
tego co już było i rozpatrywaniu wszelkich możliwych scenariuszy. Spędził
niezliczoną ilość godzin na gdybaniu i w głowie ma już stworzone kilka milionów
scenariuszy - od tych najbardziej prawdopodobnych przez takie, które są naprawdę niepokojące do tych kompletnie
zwariowanych i nierzeczywistych – i wciąż ma nadzieję, że uda mu się cofnąć w
czasie, by rozegrać to wszystko w taki sposób jaki mu odpowiada. Chce by przynajmniej ten jeden, jedyny raz coś poszło po jego myśli.
Dopiero
kiedy chmury częściowo znikają, a słońce nieśmiało wyłania się zza horyzontu i oświetla
pomieszczenie, chłopak zdaje sobie sprawę z upływu czasu. Wszystkie nadzieje na
drzemkę albo na zrobienie czegoś pożytecznego znikają, kiedy kątem oka spogląda
na zegarek. Widząc widniejącą na nim godzinę nie może powstrzymać jęku
rozpaczy. Piąta trzydzieści siedem. Wiedząc, że i tak za chwilę będzie musiał
wstawać, niechętnie wyplątuje się z pościeli i powoli wytacza się z łóżka. Bierze kota na ręce i kurczowo przyciska go do swojej klatki piersiowej, po
czym na palcach przechodzi przez pogrążone we śnie dormitorium i staje pod zaparowanym
oknem. Przeciera rękawem piżamy szybę, nastepnie prawie przyciskając do niej nos,
przygląda się szkolnym błoniom, którym burza najwidoczniej zbytnio nie zaszkodziła - jedynie
kałuże, kilka połamanych drzew i wzburzona tafla wody na jeziorze zdradzają, że przed chwilą wiało zbyt mocno by móc to opisać słowami, a przez okolicę przeszła prawdziwa ulewa. Chwilę potem zwraca wzrok ku niebu. Krople wody, które pozostały na szkle
po deszczu, zniekształcają znajdujące się tam chmury, ale mimo wszystko bez
problemów dostrzega znajdującą się na nieboskłonie tęcze. Ściska mocniej kota.
Tęcza,
tęcza, tęcza, tęcza.
Zaciska
mocno powieki, chcąc odgonić od siebie strach, który zawsze towarzyszy mu
podczas takich spotkań. Gorączkowo podsuwa sobie coraz to nowsze tematy do
rozmyślań, ale i tak wszystkie idee czy wątki sprowadzają się do jednego. Do
tęczy. Kilka razy uderza w głową w ścianę, mając nadzieję, że to sprawi, że
przestanie o niej myśleć, że wreszcie wybije ją sobie z głowy. Wtula twarz w grzbiet Mruczka. Chce wierzyć, że
etap, kiedy tęcza wciąż go przeraża ma już daleko za sobą. Chce wierzyć, że
teraz jest gdzieś wysoko nad tęczą, oddzielony od niej całą masą chmur. W
miejscu, gdzie spełniają się marzenia.
Mimo wszystko,
nie potrafi aż tak się oszukiwać. Choć marzy tylko o tym, by tęcza miała dla niego takie same
znaczenie jak dla innych, to nie jest w stanie pobyć się skojarzeń i związanych
z jej kolorami wspomnień. Próbuje i powtarza milion razy, czym powinna dla
niego być, ale nie jest w stanie wybić sobie z głowy jej prawdziwego znaczenia.
Tęcza to łuk na
niebie powstały w skutek załamania światła w kroplach deszczu, mówi sobie za
każdym razem na jej widok, ale to nie odnosi najmniejszego skutku. Tęcza to
wspomnienia. Tęcza oznacza połączenie nieba i ziemi, to znak przymierza Boga z ludźmi, pisze
w specjalnie przeznaczonym do tego zeszycie. Wciąż łudzi się, że za setnym,
tysięcznym, milionowym razem tęcza straci swoje znaczenie i będzie dla niego
tylko symbolem religijnym. Tęcza to ból po stracie i łzy na policzkach. Tęcza to symbol ruchu LGBT, próbuje przekonać sam siebie i przez chwilę
naprawdę w to wierzy. Łudzi się, że wreszcie udało mu się pojąć jej prawdziwe znaczenie – to, które powinno
być dla niego najbliższe. Jednak kiedy zamyka oczy i jeszcze raz próbuje
przypomnieć sobie o co chodzi, w głowie kołacze mu tylko jedna myśl.
Dla Colina tęcza
to smak wspomnień i zapach ludzi, których spotkał. To uśmiechy, wywracanie
oczami i wzruszanie ramionami. To tort zamiast obiadu i nie mycie zębów przed
snem. To pogrzeby, tęsknota i krew.
Z biegiem czasu,
Colin dochodzi do wniosku, że nie lubi tęczy, a tęcza nie lubi Colina. W końcu,
gdyby go lubiła, nie ignorowałaby go, za każdym razem, kiedy prosił by odeszła,
prawda? Tęcza zostaje, a Colin tylko płacze i zastanawia się ile czasu
potrzebuje, by o wszystkim zapomnieć i przestać dostrzegać kolory. Łzy zamazują
mu pole widzenia, ale mimo to ją dostrzega bez nawet najmniejszego problemu. Stara
się na nią nie patrzeć, ale sposób w jaki uśmiecha się do niego kpiąco i to,
jak jej oczy błyszczą się niebezpiecznie, przyciąga jego spojrzenie. Mimowolnie
obserwuje jak jej kolory stają się jeszcze bardziej żywe i wyraźne. Tęcza boli,
ale pomaga mu pamiętać, więc w pewien sposób Colin lubi cierpienie, jakie ze sobą
niesie. Nie może przestać o niej myśleć. Czerwony, pomarańczowy,
żółty, zielony, niebieski, granatowy, fioletowy. Zna ją już na pamięć
i nawet kiedy zamknie oczy, doskonale widzi każdy jej szczegół i każde towarzyszące mu wspomnienie. Fioletowy, granatowy, niebieski, zielony, żółty,
pomarańczowy, czerwony. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. W takich
chwilach Colin naprawdę ma wrażenie, że powoli wariuje, że traci te resztki rozumu,
które mu pozostały.
***
Zielony to
ciepły koc, który wciąga z szafy w zimne, listopadowe wieczory. Kiedy czuje się
naprawdę źle otula się nim dokładnie, a ciepło bijące od zawartego w nim
szczęśliwego wspomnienia, rozgrzewa i pozwala na chwilę pozbyć się dręczących -
ukrytych gdzieś tam, z tyłu głowy - wyrzutów sumienia.
Zielony to
ciepły, kwietniowy wieczór sprzed dziesięciu laty. Chociaż z biegiem czasu,
wszystko wydaje się być coraz bardziej rozmyte - jakby ukryte za grubą zasłoną
z dymu wydobywającego się z otwartego grilla - to Colin nie żałuje czasu i wysiłku,
który musi poświęcić, by utrzymać to wspomnienie świeżym. Wciąż na nowo odkurza
ten dzień byle tylko nie zapomnieć, byle przez chwilę znowu tam być. Czasem ma
wrażenie, że to jedna z niewielu rzeczy, która jest w stanie sprawić, że choć
przez chwilę czuje się lepiej i to tylko uświadamia mu, że za nic w świecie nie
może zapomnieć.
Mimo starań wspomnienia robią się coraz bardziej zamazane i nieczytelne. Pamięta
niewyraźne, jakby dochodzące z oddali nawoływania, skwierczące na rożnie steki
i przytłumione wybuchy śmiechu. Z trudem przypomina sobie unoszący się w
powietrzu zapach skoszonej trawy, duszącego dymu i pieczonego mięsa. Doskonale za to czuje obecność matki, która gładzi go głowie i ojca, który
siedzi gdzieś w pobliżu pilnując piekącego się mięsa i od czasu do czasu wtrącając
coś do rozmowy. Zachodzące słońce oślepia go i zamazuje mu widok na ogródek,
ale kiedy mocno zmruży oczy dostrzega siostrę siedzącą na werandzie z książką w
dłoni.
To jeden z tych
wolnych dni, które rodzice wreszcie mogą wyrwać się z pracy i wszyscy razem – po raz pierwszy od bardzo dawna są znowu rodziną. Mama,
tata, Colin i Gwen. Przez prawie cały tydzień zalegają w
domu - śpią do późnego popołudnia, wylegują się całe dnie w ogródku i od czasu
do czasu chodzą na znajdującą się nieopodal miejską pływalnię. Colin lubi ich rutynę,
Trochę wyraźniej pamięta poczucie
bezpieczeństwa, rozpierające go szczęście i spokój, który go ogarnia, kiedy leży
na ziemi koło swojej mamy z głową na jej ramieniu. Razem wpatrują się w
przemykające po niebie obłoki, porównując ich kształty i wymyślając coraz to
nowsze porównania i nazwy dla stworzeń, które swoim kształtem przypominają im chmury. Pamięta
podekscytowanie jakie towarzyszy mu, kiedy tata zabiera mu na przejażdżkę samochodem
i pozwala mu siedzieć na swoich kolanach i trzymać za kierownicę. Auto
podskakuje na wszystkich wybojach
rozśmieszając ich tym do łez. Pamięta irytację, która rozlewa się po jego ciele, kiedy słucha wywodów Gwen w drodze do najbliższego sklepu po lody.
Nie wie jak ten
dzień się kończy ani jak zaczyna. Nawet kiedy wytęża pamięć, przypomina sobie niewiele. Pamięta tylko czas jaki
spędza na rozmowach, kiedy leży przytulony do mamy, chwile wypełnione śmianiem się z tatą z
różnych rzeczy, popołudnia podczas których przekomarza się ze starszą siostrą, która jak zawsze myśli, że wie
wszystko lepiej i zieleń. To właśnie nią pamięta najdokładniej. Jest soczysta i swoim
blaskiem aż bije po oczach, bez problemu przebijając się przez grube warstwy
dymu i słabej pamięci.
Zielony to
szczęście w najczystszej postaci.
***
Unosząca się w
powietrzu głucha cisza dzwoni w uszach i powoli staje się być nie do zniesienia
i Colin jest naprawdę wdzięczny, kiedy dziewczyna wreszcie ją przerywa. Do jego
uszu dociera donośne „klap, klap, klap”, które z dość dużym wyprzedzeniem
obwieszcza przybycie Gwen. Kilka chwil potem siostra wreszcie wyłania się zza
zakrętu. Już z daleka dostrzega jej jaskrawo różowe klapki, które przy każdym
kroku uderzają głośno o rozgrzany asfalt. Klap, klap, klap.
Powietrze stoi w
miejscu i nawet najdrobniejsze liście zamarły w bezruchu. Wiatr – pokonany
przez upał – nie jest w stanie wykrzesać z siebie odrobiny siły i nawet nie
próbuje rozwiać gorąca. Panujący w okolicy zaduch jest na lepki i wystarczająco
ciężki by przygniatać ludzi do ziemi. Zostawia po sobie krople potu i chęć
pozbycia się uczucia, które mu towarzyszy - najlepiej utopienia go pod prysznicem. Żar leje się z nieba, a popołudniowe,
sierpniowe słońce wyjątkowo daje w kość - świeci zbyt intensywnie i mocno, by
to mogło być bezpieczne. Wysokie temperatury sprawiają, że wszyscy posiadający
zdrowy rozsądek schronili się w swoich domach – jedynie nieliczni odważyli się
wyściubić czubek nosa z domów, a teraz płacą za to wysoką cenę, smażąc się żywcem na otwartej przestrzeni, na którym nie ma nawet grama cienia.
Klap, klap…
klap. Klap, klap… klap. Jej stopy wybijają rytm, kiedy w poskokach zbliża się w
jego kierunku. Klap, klap… klap. Klap, klap… klap. Gruby złoty warkocz opadający
na jej klatkę piersiową podskakuje przy każdym jej kroku. Klap, klap… klap.
Klap, klap… klap. Musi przymrużyć oczy by zauważyć jakiekolwiek szczegóły jej
twarzy – słońce znajduje się dokładnie za jej plecami i świeci mu prosto w
oczy, skutecznie oślepiając. Kiedy wreszcie udaje mu się cokolwiek dostrzec, szeroki
uśmiech na jej twarzy sprawia, że czuje jak coś gotuje się w num z irytacji. Wzdycha ciężko, posyłając jej
badawcze spojrzenie. Jej umiejętność cieszenia się ze wszystkiego i
niecodzienna pogoda ducha zawsze wprawia go w zaskoczenie i pewnego rodzaju
zakłopotanie. Przymyka oczy. Klap, klap… klap. Klap, kla…
- Cześć,
braciszku – słyszy jej radosny głos. Krzywi się, kiedy dociera do niego jakiego
określenia właśnie użyła. Ma już dwanaście lat, więc już dawno temu wyrósł z tych wszystkich
zdrobnień i zasługuje na poważne traktowanie. Poza tym, Gwen obiecała przecież,
że przestanie odnosić się do niego go jak do małego dziecka. – Wieść gminna
niesie, że ponoć dostałeś list z Hogwartu. Czyżby to była prawda, mądralo?
Szeroki i
radosny uśmiech, który posyła jej w odpowiedzi musi zastąpić jej odpowiedź, bo nie zadaje już więcej pytań, tylko przytula go mocniej.
- No nieźle,
młody. – Kolejne nieodpowiednie słowo, które pada z jej ust sprawia, że znowu marszczy i przybiera prawie srogą minę. –
Niestety, mam złe wiadomości. Nie uwolnisz się ode mnie tak łatwo. Widziałam
wolne miejsce w Twoim kufrze, więc…
- Nigdzie Cię
nie zabieram – przerywa jej, krzyżując ręce na piersi. – Wyjadłabyś mi całą
czekoladę.
Nieudolnie mruga
do niej, marszcząc przy tym zabawnie twarz.
- Ja?! – pyta
urażona dziewczyna. W dramatyczny sposób przykłada dłoń do piersi, twarz
rozciągając w groteskowym grymasie rozczarowania i głęboko urażonej niewinności.
– To ty jesz wszystkie słodycze w tym domu, grubasie.
- Nieprawda,
spaślaku.
- Właśnie, że
tak, klusko.
- Idź sobie,
ślepa kartoflanko.
- Różowa
truskawka.
- Ruda furia.
- Ej. Nie jestem
ruda.
- Jesteś.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Nie.
- Tak. Chwila ciszy, podczas której próbuje zrozumieć co tak właściwie się stało.
- Ej! Znowu
oszukiwałaś - wykrzykuje, kiedy dociera do niego, że przegrał.
- Cicho bądź,
głuptaku.
Milczą, przyglądając się sobie badawczo. Nagle dziewczyna wyznaje znienacka:
- Kocham Cię.
Wiesz o tym, prawda? – Uśmiecha się do niego. Nie czekając na jego odpowiedź, ściąga z dłoni
pierścionek i kładzie go na jego dłoni,
po czym zaciska wokół niego jego palce. - Zatrzymaj go – mówi, uśmiechając się
do niego jeszcze szerzej niż do tej pory. – To na szczęście.
W jej oczach
błyszczy coś, czego nie może w żaden sposób zdefiniować. Przypatruje mu się
jeszcze przez chwilę i wzrusza ramionami, kiedy widzi jego pytający wzrok.
- Powiedz rodzicom,
że zostanę na noc u Emily – prosi. – Do zobaczenia później. – Przytula się do
niego, po czym odwraca się na pięcie i wbiega na jezdnię. Jej złociste włosy
błyszczą się radośnie w słońcu, kiedy rozpędzony samochód zabiera ją ze sobą. Na
asfalcie zostaje jej różowy klapek.
Colin ściska
mocniej jej pierścionek i zaciska gorączkowo powieki. Przed jego oczami pojawia
się wspomnienie tęczówek Gwen i wie, że musi zapamiętać każdy szczegół. Kiedy widzi swoją siostrę po raz ostatni, w
jej brązowych oczach błyszczy najczystszy błękit, ale potrzebuje czasu by
zrozumieć co oznacza.
Niebieski jest
jej pożegnaniem.
***
Wbiega po
trzeszczących schodach do sypialni rodziców, w ręce ściskając opakowany w
świąteczny papier prezent. Otwiera drzwi, gotowy by wskoczyć na ich łóżko, ale
kiedy staje w progu jego podekscytowanie znika jak za dotknięciem magicznej
różdżki. Pierwsze nadchodzi zdziwienie i szok. Mają szeroko otwarte oczy i wysoko
uniesione brwi. Potem z głośnymi wrzaskami wbiega zaprzeczenie. Nadzieja posyła
mu szeroki uśmiech, ale kiedy okazuje się, że to nie żart znika bez słowa –
zostają po niej tylko płynące po policzkach łzy i smutek. Wściekłość i rozpacz
pojawiają się jako ostatnie. Trzaskają głośno drzwiami, sieją spustoszenie w
jego głowie i zmuszają do głośnego krzyku, upuszczenia pakunku i zwinięcia się
w kłębek na ziemi koło rodziców. Do jego uszu dociera dźwięk deportacji.
Ignoruje go, próbując usłyszeć jak biją ich serca.
Od tamtego grudniowego
poranka do dzisiaj mija wiele czasu i chłopak zdaje sobie sprawę z tego, że
świat nie jest czarno biały, ale tamtej zimy właśnie do tych kolorów sprowadza
się całe jego życie. Czerń i biel. Święta tracą swoją radosną i soczystą barwę,
herbata przestaje pachnieć zielenią, a fiolet już się nie pojawia, kiedy czyta
swoją ulubioną książkę. Czerń i biel zaczyna dominować, przytłaczając go swoim
kontrastem, chłodem i wyrachowaniem. Gdzieś pomiędzy tymi odcieniami błyszczy
się szkarłat, ale czasem wystarcza odwrócić głowę, by o nim zapomnieć. Czasem.
Czarny druk zlewa
się z jasnym papierem, litery wirują mu przed oczami, a każde przeczytane słowo
wydaje mu się następnym wyrokiem śmierci. Suchy i rzeczowy artykuł w mugolskiej
gazecie oraz krótkie zawiadomienie o śmierci w rubryce z nekrologami informują
o zgonie rodziców.
…samobójstwo…morderstwo…pechowa
rodzina…osierocili syna…córka zginęła w sierpniu…
Kolejne litery,
słowa, zdania, akapity odbijają się echem w jego głowie. Wypełniają jego sny,
widzi je podczas rozmów, stają mu w gardle, kiedy przełyka je razem z
posiłkiem, a kiedy babcia próbuje odwrócić jego uwagę ona również pojawia się w
jego snach. Kolejne martwe ciało.
Mruczek wydaje
się nie przejmować tym, co się stało. Jest dawnym sobą. Ciągle je wszystko co
da się zjeść, wciąż zachowuje się naprawdę wrednie i ostentacyjnie go olewa,
kiedy coś mu się nie spodoba. Nie chodzi jak koło niego na palcach jak inni.
Nie. Bez wahania ładuje się na jego kolana, drapie, kiedy poświęca mu się za
mało uwagi i mruczy cichutko, kiedy może do woli ocierać się o jego stopy.
Jakaś część
niego do dzisiaj nie wierzy, ale wspomnienia mówią same za siebie. Nie żyją. Są
tylko czernią i bielą. Jednie szkarłat przewija się gdzieś w tle. Trzy barwy. Tylko trzy.
Tyle, że rodzice
nigdy nie byli dla niego tylko dwoma odcieniami. Zawsze lśnili jak tęcza – kolory barwy
przeplatały się, błyszczały i kontrastowały ze sobą miło. Trochę
granatu powagi i kapka pomarańczowego śmiechu, do tego jeszcze kilka gramów troskliwej
czerwieni i czułej bieli. Oprócz tego jeszcze zielony uśmiech, żółte poczucie
humoru i czerń powagi. Nigdy nie potrafił zawrzeć ich opisu w tylko dwóch
słowach.
Kiedy zamyka
oczy widzi ich dziwnie ułożone ciała. Plamę krwi zlewającą się z czerwonym
dywanem. Koło głowy matki leży otwarta książka. Na jej białych stronnicach,
między czarnym drukiem lśni szkarłat.
Szkarłat to
oglądanie zachodu słońca ze świadomością, że to ostatni raz. Że słońce już
nigdy nie wyłoni się zza horyzontu.
***
Pomarańcz
przychodzi w kwietniu, kiedy przygarbiony idzie korytarzem ze wzrokiem wbitym w
ziemię. Jest prześmiewczy, złośliwy i zły. Kiedy Colin nie uśmiecha się, nie wydaje
z siebie żadnego dźwięku i stara się nie istnieć, to właśnie on krzyczy głośno
ściągając na siebie uwagę wszystkich. To właśnie on śmieje mu się prosto w
twarz. To właśnie on chce być w centrum uwagi.
Kiedy
Colin ukradkiem wchodzi do Wielkiej Sali i zajmuje miejsce na końcu stołu
Hufflepuffu on już tam jest, jakby na niego czekał. Nie zwraca na niego uwagi, chociaż jego żołądek skręca się z niepokoju. Garbi się i, byle
tylko uniknąć jego spojrzenia, nieobecnym wzrokiem wpatruje się w błyszczące, wypełnione
jedzeniem półmiski, czując jak ból głowy nasila się. Panujący w pomieszczeniu
gwar przytłacza go i sprawia, że czuje się naprawdę nieswojo. Świadomość, że
pomarańczowy gdzieś tam jest i tylko czeka by go upokorzyć, nie działa na niego
zbyt dobrze. Dodatkowo ma wrażenie, że
skupia na sobie pogardliwe spojrzenia wszystkich uczniów i nauczycieli, przez
co ma ochotę wstać od stołu i nie oglądając się na nikogo wybiec z
pomieszczenia. Nie robi tego. Wie, że to beznadziejny pomysł, szczególnie teraz,
kiedy wszyscy siedzą na swoich miejscach i nikt nie chodzi po Wielkiej Sali – jeszcze
bardziej zwróciłby na siebie niepotrzebną uwagę. Ucieczka nie jest rozwiązaniem,
ludzie dalej będą o nim mówić, więc zamiast tego nakłada sobie porcję lasagne.
Widok i zapach jedzenia
– nie wiedzieć czemu – przyprawia go o mdłości i jedynie z poczucia obowiązku w
końcu zmusza się do podniesienia widelca i wzięcia do buzi jednego kęsa posiłku.
Przeżuwa, przeżuwa i przeżuwa, a z każdym ruchem jego szczęki, pożywienie
zwiększa swoją objętość. Czuje jak w gardle rośnie mu ogromna gula i kiedy w
końcu przełyka, jedzenie utyka mu w gardle. Mijają minuty, które wydają mu się
wlec w godziny, dnie i miesiące, zanim udaje mu się zjeść do końca swoją porcję.
Sięga po sok dyniowy, ale nim udaje mu się nalać napój do szklanki ktoś wytrąca
mu go z ręki. Dzban upada na ziemię i z głośnym trzaskiem tłucze się, wysyłając
okruchy na wszystkie strony. Jest pewien, że jeśli do tej pory nie wszyscy się
w niego wpatrywali, to teraz każdy skupia na nim swoje spojrzenie.
- Niezdara –
słyszy pogardliwy głos tuż za sobą. Kiedyś zareagowałby, ale wie, że już nie warto.
Teraz udaje tylko, że nie słyszy. Jeszcze bardziej się garbi i ponownie wbija wzrok w swój
talerz.
- Posprzątaj to,
idioto.
Drżącymi dłońmi
sięga po swoją różdżkę i rzuca ciche ”Repero”, ale nic się nie dzieje. Próbuje
jeszcze raz i jeszcze i jeszcze, ale jedyną rzeczą jaką udaje mu się osiągnąć
jest potłuczenie resztek naczynia na jeszcze mniejsze kawałki.
Do jego uszu dociera
śmiech sprawców całego zmieszania i chichoty uczniów przy sąsiednich stołach. Czuje jak jego
uszy płoną, a na twarzy pojawiają się wielkie rumieńce.
- Ale debil. –
Zaciska mocno powieki, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy i stara się
wyłączyć całkowicie. Nie chce słuchać tego, co za chwilę wypowie pomarańczowy. Zna na pamięć całą tą tyradę, słyszał ją już milion razy.
…sierota…debil…rodzice
samobójcy, nie mogli z nim wytrzymać…siostra wolała rzucić się pod samochód niż
z nim zostać…głupi…bezwartościowy…tępy….morderca…
Uparcie wpatruje
się w powiększającą się kałużę soku dyniowego.
Pomarańczowy to
upokorzenie i odrzucenie, ale pomarańczowy to czekanie na zemstę.
***
Mruczek znika
bez śladu, a żółty uśmiecha się z zadowoleniem. Nareszcie dopiął swego.
Colin nie ma zielonego
pojęcia jak to się mogło stać. Jak mógł nie zauważyć jego zniknięcia, jak mógł
nie wyczuć jego nieobecności. Czuje przecież ciepło kota koło siebie, jego długie futro łaskocze go w nogi. Słyszy jego nieustanne prychanie, a od
czasu do czasu w zasięgu jego wzroku, tuż przed jego oczami przemyka przecież
mruczkowy ogon. Jakim cudem nie zauważa więc, kiedy jego jedyny przyjaciel, a
zarazem ulubiony grzejnik odsłania mu nogi, tym samym przestając chronić go przed zimnem dostającym się do szkoły przez uchylone okno i, co gorsza, zostawia go na pastwę
innych, groźnie wyglądających uczniów.
Z mocno bijącym
sercem podrywa się z parapetu, wzrokiem szukając kota – jedynego stworzenia,
które wytrzymało jego towarzystwo. Wie, że nie może go stracić, bo kompletnie
wtedy zwariuje. Doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśli jedyne żywe połączenie z tamtym, lepszym życiem nagle
zniknie, straci wszelkie namacalne dowody na to, że kiedyś był kimś innym i miał prawdziwe życie.
Korytarz,
pomijając uśmiechającego się złośliwie żółtego, kilku znudzonych uczniów i
kilkanaście jeszcze bardziej znudzonych portretów, jest pusty. Ani śladu kota.
Nie namyślając się długo biegnie w pierwszym lepszym kierunku łudząc się, że
Mruczek będzie czekał za zakrętem. To tylko takie jego przekomarzanie się,
prawda? Często przecież tak robi, próbuje się pocieszyć. Ale kiedy przebiega
całe piętro poszukując kocura, nie jest już tak dobrej myśli i powoli nachodzą
go coraz bardziej pesymistyczne pomysły. Został porwany, ktoś zrzucił go ze
schodów, po czym zakopał ciało na błoniach – w jego umyśle powstaje coraz więcej
nieprawdopodobnych scenariuszy i każdy kolejny jest jeszcze bardziej zwariowany
od poprzedniego. Mimo to, wciąż przyspiesza krok, nawołując przy tym coraz głośniej.
Mruczek przecież musi gdzieś tam być. Jeśli nie za tym zakrętem, to za
następnym.
Z całej siły nie
chce dopuścić do siebie pewnej myśli, która prawie od początku próbuje
zawładnąć jego umysłem, ale w końcu poddaje się. Myśl, że kot mógł zostać ich kolejną ofiarą przyprawia go o solidne dreszcze niepokoju i skutecznie sprawia,
że zaczyna jeszcze bardziej panikować.
Czuje jak traci
oddech na myśl o stracie Mruczka, który jest ostatnim prezentem od rodziców i
siostry, ostatnimi życzeniami jakie złożyli mu na urodziny, ostatnią pamiątką
po nich. I kiedy myśli, że to już koniec i że definitywnie został sam, a
powstrzymywane od dłuższego czasu łzy wreszcie wypływają z jego oczu i
zostawiają mokre ślady na jego policzkach, do jego uszu docierają ciche
miauknięcia. Początkowo wydaje mu się, że się przesłyszał i dopiero kiedy
dźwięki przybierają na sile zdaje sobie sprawę, że istnieje tylko jedna istota, która brzmi tak zarozumiale i arogancko, a jednocześnie tak uroczo. Szybko rusza w
kierunku, z którego dobiegają odgłosy.
Na najbliższym parapecie siedzi Mruczek,
przyglądając mu się z wyższością. Macha powoli ogonem, po czym podnosi się do
pozycji stojącej i przeciąga się leniwie.
Na jego widok,
czuje jak kamień spada mu z serca. Podbiega do niego i, nie przejmując się jego
oburzonymi okrzykami i ostrymi pazurkami, które drapią go wściekle po
dłoniach i twarzy, przyciska kurczowo grubego kocura do klatki piersiowej. Przyciska swoją twarz do jego łebka i – nie przejmując się zbytnio tym, że czekało go jeszcze kilka lekcji – na oślep rusza w kierunku pokoju wspólnego Huffepuffu. Tam będą bezpieczni.
Żółty przygląda
mu się z daleka. Nie uśmiecha już się tak złośliwie jak na początku, ale udało
mu się osiągnąć to, co chciał. Żółty już zawsze będzie dla Colina samotnością.
***
F i o l e t o w y
to
p
u
s
t
ka.
***
Granat jest
niekończącym się koszmarem, który trwa nawet po przebudzeniu i kilku
filiżankach kawy. To jak wieczne spadanie w dół i przyglądanie się zbliżającej
się ziemi, która w kulminacyjnym momencie zawsze odsuwa się na kolejne sto, dwieście, trzysta,
pięćset, milion metrów i wszystko zaczyna się od początku. I od początku. I od
początku.
Czasem naprawdę
cieszy się, że jeszcze go nie dopadli i
jeszcze kilka chwil dzieli go od śmierci. Że minie trochę czasu, zanim
zderzy się z ziemią. Może jeszcze przez jakiś czas poznawać samego siebie,
wymyślać scenariusze dotyczące tego co go spotka, kiedy znowu zobaczy się z
rodzicami. Może czasem nawet znajduje chwilkę na bycie po prostu szczęśliwym i
cieszenie się ze zwykłych rzeczy.
Kiedy indziej
jest naprawdę źle. Myśli rozbiegają się na wszystkie kierunki, futro Mruczka
nie jest tak miłe jak zazwyczaj i, co gorsza, nie uspokaja, a on nie może ułożyć
żadnego sensowego powodu dla którego miałby wstać ze swojego łóżka i wyściubić
nos poza dormitorium.
Inni myślą, że
wiedzą od niego lepiej, że śmierć siostry to był tylko nieszczęśliwy wypadek,
że rodzice byli po prostu zmęczeni i za bardzo tęsknili za Gwen, ale on wie
lepiej. On przecież słyszał coś, o czym inni nie widzieli. Słyszał jak kierowca
samochodu przycisnął pedał gazu, kiedy jego siostra wybiegła na ulicę, słyszał
jak ktoś aportuje się z sypialni rodziców, kiedy znalazł ich ciała. Bo słyszał to,
prawda? To nie była przecież tylko wyobraźnia.
Choć czasem
walczy i wierzy, że nie musi ginąć. Może się przecież gdzieś ukryć i poczekać
aż zabójcy jego rodziny o nim zapomną i nie będą na niego polować. Że może nie
jest kompletnym śmieciem i że może jeszcze
być szczęśliwy.
Na końcu zawsze
jednak dopada go świadomość, że nie ma sensu uciekać od śmierci. Że jego też i
tak kiedyś zamordują i tylko odwleka niechybny moment swojego zgonu. W końcu
jeśli zabili jego matkę, ojca i siostrę, nie zawahają się przed zabiciem
również jego. Bo czym tak właściwe się od nich różni. Jest przecież jak ten
chwast, który zasługuje tylko i wyłącznie na wyrwanie.
Granatowy to
wiszący nad nim wyrok śmierci.
***
- Wszystko w
porządku, Colin? – Ciche pytanie współlokatora wyrywa go nagle z zamyślenia. Podskakuje
ze strachu do góry, nie jest w stanie powstrzymać szybko bijącego serca, ale mimo
wszystko jest wdzięczny koledze. Odwraca się w jego stronę, zostawiając tęczę
za sobą. Nie chce już o niej myśleć, nie chce już na nią patrzeć. Mruga
powiekami, przyglądając się chłopakowi. Nie do końca zdaje sobie sprawę z tego,
co się dzieje i potrzebuje chwili, by wrócić do rzeczywistości. Burza, wczesna
pobudka, tęcza. Kolejne kilka sekund zajmuje mu zrozumienie pytania.
- Tak, wszystko
okej – odpowiada z lekkim opóźnieniem, po czym posyła chłopakowi coś na kształt
uśmiechu. Musi pamiętać o zachowywaniu pozorów. – Po prostu się zamyśliłem się.
– Wzrusza obojętnie ramionami, po czym odkłada kota, którego do tej pory cały czas trzymał w ramionach na ziemię. Mruczek patrzy na niego z niezadowoleniem, ale nic sobie z tego nie robi. Jest już przyzwyczajony do humorków zwierzaka.
Swoje kroki kieruje w stronę łóżka, by
wygrzebać spod niego w miarę czyste ubranie. Przechodząc koło stojącego na
środku pomieszczenia stołu, przez przypadek strąca pusty kubek na ziemię.
Naczynie rozpada się na malutkie części, a niewprawne ”Reparo”, które rzuca na
przedmiot po chwili tępego wpatrywania się w jego resztki nie pomaga - drobinki
porcelany przez chwilę podrygują w powietrzu, po czym z powrotem lądują na
ziemi. Bez słowa idzie po szufelkę, którą, przyzwyczajony już do takich
sytuacji, przezornie trzyma w swoim kufrze. Kiedy wraca na miejsce zbrodni przez nieuwagę stawia
stopę na resztkach kubka, a ostre okruszki wbijają mu się w gołą nogę.
Tęcza uśmiecha
się złośliwie zza szyby.
***
Przepraszam za wszystkie błędy, przecinki nie na swoim miejscu i dziwne sformułowanie niektórych rzeczy. Ogólnie przepraszam za cały ten zamęt i bałagan w powyższym tekście. Na swoje usprawiedliwienie nie mam właściwie nic, proszę więc tylko o jedno - nie bijcie za mocno. cudowną, kochaną, idelaną administrację przepraszam również za zwłokę. konkurs wielkanocny, liczba słów: 5023