Lily Rose i Ted Berry poznali się jej pierwszego dnia szkoły, w pociągu do Hogwartu. Chłopak był wtedy w trzeciej klasie i aspirował do szkolnej drużyny Quidditcha, więc na rozpoczęcie roku rodzice sprezentowali mu nową miotłę, którą chwalił się przed kolegami, gdy drzwi od przedziału otworzyła Lily pytając o wolne miejsce. Ted potraktował ją jak każdą inną dziewczynę, czyli jak zło konieczne. Uważał, że ta nieduża blondynka o wystających kościach policzkowych, podłużnej twarzy nie będzie potrafiła robić nic innego, jak tylko patrzeć się tępo na wysportowanych chłopaków i rozdziawiać różowiutkie usta z podziwem na ich dokonania. Wyśmiał ją.
- To nie jest przedział dla dziewczyn - powiedział z wyższością prostując ramiona i unosząc podbródek do góry zadarł wysoko nos. Pozostali zawtórowali mu i zasunęli dziewczynie drzwi przed nosem.
Lily dobrze zapamiętała jego twarz i gdy kilka dni później spotkała go na rekrutacji do drużyny Gryfonów była dla niego bardzo chłodna, jak dla Puffa Magicznego Smoka, gdy spóźnił się na popołudniową herbatkę. Usiadła wraz z koleżanką z dormitorium, Mary, na trybunach w czwartym rzędzie skąd miały świetny widok na unoszące się w powietrzu miotłu wraz z ich właścicielami. Towarzyszka Lily od razu wskazała na Tedego i wyraziła nim ogromne zainteresowanie.
- Z niego byłby świetny chłopak - powiedziała wtedy. Żadna z nich nie mogła przewidzieć, że gdy po przyjęciu do drużyny Ted podejdzie do nich i zaprosi Lily na spacer będzie to początek ich związku. Pięć lat później wciąż byli nierozłączni jak doktor Jekyll and pan Hyde, jedno nie mogło istnieć bez drugiego.
Nic zatem dziwnego, że gdy dzień zbliżał się ku końcowi, a Ted nie zjawił się u progu jej drzwi była nie tyle zła, co zasmucona. Nigdy nie zapominał o ich rocznicach, dniu kobiet czy Walentynkach, aż do dnia dzisiejszego.
Pomimo późnej pory dormitorium było puste, każda z dziewczyn spędzała wieczór w towarzystwie swojego chłopaka. Lily postanowiła pójść spać i gdy kładła się do łóżka ktoś zapukał do drzwi, co diametralnie zmieniło jej humor. Wyskoczyła z łóżka i otworzyła drzwi z podekscytowaniem czekając na to, co ma dla niej Ted. Chłopak odgarnął czarne włosy do tyłu, spojrzał na nią z tajemniczym uśmiechem i rzucił.
- Cześć, mała. - Lily momentalnie rozpromieniła się, mimo że nie zobaczyła ani kwiatów, ani prezentu w jego dłoniach. - Zbieraj się, mam dla ciebie niespodziankę. - Wykonała polecenie bez wahania, założyła szlafrok, zawiązała trampki i wyszła z dormitorium kierując się z chłopakiem w stronę wyjścia z Pokoju Wspólnego. Gdy byli już na korytarzu nie wytrzymała i pociągnęła go za rękę uwieszając się na jego ramieniu.
- Więc? - spytała z podekscytowaniem. - Co takiego przygotowałeś? - zapytała, w odpowiedzi na co Ted zatrzymał i uśmiechnął szeroko.
- Przygodę! Włamiemy się do gabinetu profesora Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. - W głosie chłopaka czuć było podekscytowanie i jego mowa ciała świadczyła o wyraźnym zadowoleniu z siebie, ale po usłyszeniu nowin Lily spojrzała na niego jak na wariata. Pozwoliła, żeby zapadła pomiędzy nimi cisza i kiedy mimo tego nie usłyszała słów, że tylko żartował, przybrała na swoją skwaszoną twarz uśmiech i odparła:
- Jasne, czemu nie. Będzie zabawa. - Bo czemu nie miałaby być? Włamywanie się do gabinetu jednego z profesorów to w istocie świetny sposób na spędzenie Walentynek. Mężczyźni to idioci.
- Super! - Ted nie umiał zapanować nad radością. - A więc plan jest taki…
Plan był szczegółowy i zawierał rozwiązania na każdą możliwość. Lily musiała przyznać, że była pod wrażeniem tego, jak Ted się przygotował, mimo że wciąż nie rozumiała co takiego znajduje się w gabinecie profesora ONMS, że koniecznie muszą się tam włamać. Próbowała się tego dowiedzieć, ale chłopak milczał jak zaklęty, co powoli zaczynało ją irytować. Przemknęli szkolnymi korytarzami korzystając ze znanych im skrótów i unikając ciekawskich oczu, które później mogłyby na nich naskarżyć i bez większych przeszkód dotarli pod gabinet i otworzyli drzwi zaklęciem alohomory. W środku było cicho i ciemno.
Być może na ścianach znajdowała się jakaś tapeta, ale teraz zakryta została rzędami mniejszych i większych regałów z półkami, na których stały klatki, akwaria i terraria z różnorakimi zwierzętami. Lily Rose zatrzymała się w pół kroku i uniosła dłoń, by zatrzymać idącego za nią chłopaka, po czym przyłożyła palec do ust nakazując mu zachować absolutną ciszę. Gdyby zwierzęta się pobudziły mogłoby to wywołać niepotrzebny hałas i zniweczyć cały plan. Ted bezszelestnie wyciągnął swoją różdżkę i zawahał się. Rzucenie zaklęcia usypiającego nie było najlepszym rozwiązaniem, bo musieliby zaczarować każde zwierze z osobna, a na to nie mieli czasu. Najwyraźniej najbezpieczniejszą opcją było zachowanie absolutnej ciszy i nie obudzenie żadnego z magicznych stworzeń polegając na samych sobie, a nie na magii, jak do tego przywykli. Spojrzał na dziewczynę, a ona schowała różdżkę do kieszeni szlafroka i schyliła się bardzo powoli zdejmując trampki i kładąc je obok drzwi. Ted od razu zrozumiał o co jej chodzi i zrobił to samo, po czym oboje rozeszli się w przeciwległe strony gabinetu. W przeciwieństwie do chłopaka Lily nie wiedziała czego szukają, więc tylko przeglądała zawartość biurka profesora, podczas gdy brunet zajęty był przekładaniem pudełek i pudełeczek stojących na jednym z regałów.
Lily otworzyła górną szufladę biurka i wyciągnęła leżące w niej papirusy. Ta zabawa już jej nie bawiła, w przeciwieństwie do Teda nie widziała w tym przygody, którą obiecywał. Jeszcze na początku czuła dreszcze podniecenia, ale ekscytacja ulotniła się zaraz po wejściu do gabinetu, w którym nie było nic co mogłoby ją zainteresować. Schowała papirusy z powrotem do szuflady i zajrzała do kolejnej, w której leżał złoty zegarek, kilka ołówków, gęsie pióro i temperówka. Wyciągnęła pierwszy przedmiot i obejrzała go dokładnie obracając w dłoniach. Z pewnością miał jakąś wartość, złoto nie było tanie, ale dostrzegła brud pod szkiełkiem tarczy i zabrudzenia na bransolecie, więc zegarek musiał być pamiątką, bo nie widziała dotąd, żeby profesor go nosił, a sądząc po kurzu leżał w szufladzie już jakiś czas. Odłożyła go na miejsce i zamknęła kolejną z szuflad spoglądając w stronę Teda, który kręcił się po gabinecie przeglądając zawartość półek. Wyglądał jakby kręcił się bez celu. Przewróciła oczami i sięgnęła niżej do ostatniej z szuflad, największej, jednak gdy pociągnęła za rączkę ta nie poruszyła się ani o milimetr. Lily zeszła z krzesła i kucnęła na podłodze zerkając w dziurkę od klucza. Przeszło jej przez myśl, żeby zaświecić do środka używając zaklęcia Lumos, ale jakikolwiek błysk mógł zbudzić śpiące zwierzęta. Uniosła rękę do góry i pomachała na Teda, a gdy pomimo to nie zwrócił na nią uwagi syknęło w jego stronę najciszej jak potrafiła. Popatrzył na nią szeroko otwierając oczy i przykładając palec do ust, które zdawały się mówić: głupia! Podszedł do dziewczyny i ukucnął obok szarpiąc delikatnie za klamkę, a gdy to nie podziałało chwycił Lily za ramiona i przesunął w stronę biurka, a sam stanął z drugiej strony pochylając się nad szufladą. W ten sposób zasłaniali to, co działo się pomiędzy nimi. Wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie Alohomory, jednak okazało się ono bezskuteczne. Zmielił w ustach przekleństwo, ale jego wyraz twarzy nie sugerował złości, lecz zadowolenie. Zarówno on, jak i Lily Rose lubili wyzwania. Rzucali zaklęcie za zaklęciem i nic nie przynosiło oczekiwanego rezultatu, szuflada nie chciała się otworzyć, a jej zawartość, która dotąd pozostawała dla nich zagadką coraz bardziej ich ciekawiła. Była bliska poddania się, gdy przez myśl przeszło jej: jakiego zaklęcia użyłby Arsellus? Był to jeden z najlepszych znawców zaklęć i uroków wśród uczniowskiej rzeszy.
- Cistem Aperio! - szepnęła i z jej różdżki wydobył się jasny promień światła, który zniknął w dziurce od klucza. Ted spojrzał na nią z zaskoczeniem, bo Lily nigdy nie była dobra w zaklęciach, a gdy lekkie pociągnięcie za rączkę wystarczyło, żeby otworzyć szufladę był w prawdziwym szoku. W środku znajdowała się szkatułka. Wyciągnął ją powoli i położył na biurku. Była obita skórą w kolorze granatowym, a wszystkie krawędzie ozdobione zostały cykoriami o średnicy ćwierć cala. Bez najmniejszego problemu unieśli wieko szkatułki i ich oczom ukazał się obły kształt… jaja? Wielkością przypominało strusie, miało jednak idealnie wyszlifowaną powierzchnię, błyszczało i było w jasnym, perłowym kolorze. Lily wzięła je do rąk bardzo delikatnie, bo pomimo wagi wyglądało na bardzo kruche. Nie zdążyła się nim jednak nacieszyć zbyt długo, gdyż Ted zabrał z jej rąk znalezisko i schował do torby, w przeciwieństwie do niej nie bojąc się ani trochę, że może się stłuc. Zamknął szkatułkę i odłożył do szuflady, którą następnie zablokował silnym zaklęciem zamykającym. Zapomniał jednak zasłonić różdżkę i błysk światła, który się z niej wydobył obudził śpiące w klatce Pixie. Zwierzątko przetarło zaspane oczy, a Lily i Ted zastygli w bezruchu pełni przerażenia. Pixie rozejrzało się po pomieszczeniu i szukając źródła światła, które ją obudziło podleciało do metalowych kratek i wcisnęło głowę pomiędzy nie od razu dostrzegając stojącą przy biurku parę. Pisnęło głośno w niezrozumiałym dla nikogo języku, ale to wystarczyło, żeby pobudzić jej pobratymców i pozostałe zwierzęta. Ted nie czekał na to, co ma się zaraz wydarzyć. Złapał Lily za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. Drzwi trzasnęły za nimi głośno, gdy wybiegli z gabinetu biegnąc do wieży Gryffindoru. W ostatniej chwili wskoczyli na schody, które poruszyły się przenosząc ich prosto na siódme piętro. Lily złapała się poręczy dysząc ciężko, jakby właśnie przebiegła półmaraton. Po korytarzu niosły się piski i krzyki obudzonych stworzeń, zapaliły się światła i ujrzeli postać woźnego biegnącą w stronę gabinetu profesora od Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. W tym samym momencie ich schody zatrzymały się na siódmym piętrze, a oni prześlizgnęli się po podłodze w pozycji leżącej, czyszcząc swoimi ubraniami zamkową posadzkę. Dopiero gdy zbliżyli się do najbliższego rozwidlenia i schowali za ścianą wstali z ziemi, po czym nie tracąc czasu udali się do Pokoju Wspólnego Gryfonów. W środku pozostało już tylko kilka par leżących na kanapach i w fotelach, obejmujących się czule. Na ich widok Lily Rose spochmurniała. Jakby nie zważając na jej nagłą zmianę nastroju Ted zabrał ją do foteli przy kominku i zostawił ja tam na chwilę, by po kilku minutach wrócić z dormitorium z czekoladowymi ciastkami w kształcie serduszek i dwiema butelkami kremowego piwa. To jednak nie mogło zastąpić prawdziwej randki, jakiej powinni byli mieć w ten dzień. Ted otworzył obie butelki kremowego piwa, poczęstował Lily ciastkiem, a gdy wgryzła się w nie z całą złością jaką teraz do niego żywiła ten usiadł obok niej, wziął ją za rękę i nabrał powietrza.
- Widzisz, mała - powiedział. - Powodem, dla którego nam się tak dobrze układa jesteś Ty. Żadna inna dziewczyna nie zniosłaby moich kumpli, odrabiania za mnie prac domowych i kazała mi iść do diabła, gdy proponuję jej włamanie się do gabinetu jednego z profesorów, nie mówiąc jej dlaczego i po co. Ale ty, ty mała jesteś idealna. Nie pytasz mnie o takie rzeczy, nie zawracasz głowy głupotami, ale zawsze stoisz jako moje wsparcie i wiem, cokolwiek by się nie działo zawsze będziesz po mojej stronie, dlatego… - sięgnął do torby, z której wyjął jajo i włożył je w dłonie Lily. - Pomyślałem, że to będzie najlepszy prezent. Najprawdziwsze smocze jajo. - Lily Rose rozdziawiła usta z dwóch powodów: po pierwsze nie sądziła, że Ted potrafi wygłosić takie wyznanie miłości nie powtarzając wypowiedzi zasłyszanych w romansidłach, które z nią oglądał. Po drugie, że podjął tak duże ryzyko, by sprezentować jej zwierzę, o którym zawsze marzyła i z którym wiązała swoją przyszłość.
- Wow - wyrwało jej się tylko. - Wow - powtórzyła nie wiedząc co powiedzieć. Z pewnością nie byli idealną parą, ale Ted ją kochał i w takich chwilach jak ta Lily naprawdę to doceniała i nie czuła się, jakby była z nim z przyzwyczajenia, lecz dlatego, że odwzajemnia jego uczucia. Nachyliła się w kierunku chłopaka zostawiając na jego ustach gorący pocałunek. - Jesteśmy świetnym zespołem - powiedziała, a on zaśmiał się wesoło przyznając jej rację. Lily schowała jajo do torby zanim ktokolwiek zwrócił na nie uwagę i weszła Tedowi na kolana. Jemu też należał się odpowiedni prezent.
Konkurs: walentynki. Liczba słów: 1992.
Cytat z Pana Samochodzika i Winnetou, kto nie czytał temu polecam, zwłaszcza jeśli lubi przygodę i dobry warsztat literacki.
Lily Khaleesi, uwielbiam xD Przyjemne opowiadanie, chociaż ja był się obraził, gdyby do mnie ktoś mówił mały, nie ważne ile uczucia by w to włożono xD
OdpowiedzUsuńOpowiadanie mi się podoba chociaż przydałoby się jeszcze trochę więcej dialogu. Nie zmienia to jednak faktu, że czytałbym dalej, gdyby było więcej :p
Piosenka z karty mojej Amelii :D <3
OdpowiedzUsuńNotka bardzo mi się podobała. Często brakuje przecinków, To jednak nie mogło zastąpić prawdziwej randki, jakiej powinni - jaką powinni. Więcej nie widziałam.
Bardzo ładnie opisałaś te miejsca, w których byli. Opisy też na plus. Trochę szkoda mi bohaterki, chociaż z drugiej strony, jest chyba dość naiwna. Łobuz okręcił ją sobie wokół palca, tylko patrzeć, jak ją namówi do przestępstwa i pozwoli trafić do paki ;D
Czekam na kolejne notki! :D
Ja to na błędy w sumie uwagi nie zwracam - głównie z tego powodu, że sama robię ich po prostu mnóstwo i nie czuję się na siłach, aby poprawiać kogoś innego.
OdpowiedzUsuńJeżeli chodzi o treść notki to bardzo mi się podobała. Czytało mi się naprawdę przyjemnie, ale... Niby notka pozytywna, z niby szczęśliwym zakończeniem jednak ja to mam wrażenie, że Ted wcale jej tak naprawdę nie kocha. Z drugiej strony całkiem możliwe, że się mylę i w rzeczywistości jest inaczej ;) Oby!